Magia krwi Anthony Huso Rozdział 2 Zbierało się na burzę. Caliph czekał na poddaszu biblioteki, śledząc przez wielkie owalne okno, co dzieje się w kampusie. Chmary liści podrywały się z drzew, ciągnąc ku zachodowi, gdzie Naobi mżył oleistym światłem na bzy falujące nad jeziorem. Żywioły szarpały bezsensownie ciemnymi figurkami studentów i nauczycieli, ludzkimi formami zniekształconymi przez ciągłe erupcje ciepłego światła, dobywającego się z kaplicy po drugiej stronie trawnika. Caliph czuł wyższość względem tego stada ciągnącego na wieczorne nabożeństwo z okazji Dnia Piasku. Nie bardzo umiał sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby został władcą. To, że był następcą tronu, zdawało się nie mieć znaczenia w Desdae. Traktowano go jak każdego innego studenta i trzymano krótko w karbach surowej dyscypliny kanclerza. Ojciec zapewniał Calipha, że to dla jego dobra. W księstwie dochodzi do niepokojów – przeczytał w jednym z nielicznych listów od Jakuba. – Różni ludzie aspirują do tronu. W Desdae jesteś bezpieczniejszy, synu. Na dzwonnicy zakołysały się dzwony, niczym jakieś samotne bestie. Odwrócił się od okna i spojrzał w wypełnioną tańczącym kurzem otchłań biblioteki. Od ośmiu wieków składano tu papierowe zwłoki. Karty konserwowano holomorficznie, można powiedzieć: mumifikowano w tym obszernym grobowcu. Tu była świątynia zmarłych myśli, maksym, poezji, dramatów i relacji bitewnych – wszelkich dziwactw wygrzebywanych z zamierzchłych czasów. Lecz nie była to świątynia Calipha. Dzwony ucichły i przyjemny spokój odosobnienia spłynął na ziemię wraz z księżycową poświatą. Cień zatopił uczelniane ogrodzenia, uciszył gwar dysput. Caliph powtarzał sobie po cichu słowa, których zamierzał użyć tego wieczoru – jeśli Sena się rzeczywiście pojawi. To były słowa z dawnych czasów, wyblakłe już jak powietrze krążące wokół stromych dachów Desdae. Zakazana po wielokroć przez władze, uciszana płomieniami tańczącymi niegdyś na stosach holomorficznych tekstów, holomorfia powoli, bardzo powoli, wracała przecież do życia. Oportuniści, chcący odkuć się w interesach, i politycy wszelkiej maści zaczęli puszczać krew.
Jeśli jednak chodzi o Desdae, to skupiano się tu na bezpieczniejszych kwestiach, takich jak letarg, reaktory thaumatrugiczne, wykorzystujące ruch obrotowy planety, czy właściwości krwi krowiej. Profesorowie nigdy nie przyznawali otwarcie, że w pewnych zastrzeżonych sekcjach biblioteki znajdują się dzieła poświęcone innym aspektom wiedzy holomorficznej. Jednak w gorączkowej pogoni za stałą gażą często kierowali się mottem znacznie starszym niż „Prawda, Jasność, Czystość i Ciężka Praca”. Ich motto brzmiało: „Nie pytaj i nie mów”. Caliph używał do nacinania palca malutkiego nożyka. Jak każdy holomorfa potrzebował czasem czegoś na początek, jakiejś podstawowej ingrediencji, potrafiącej zapoczątkować reakcję łańcuchową, dzięki której można zapanować nad materią, wspomnieniami i rzeczywistością. Wciąż pamiętał banalne doświadczenie, jakie Morgan Gullows zaprezentował swoim świeżo upieczonym studentom: upuścił grubą książkę na swoje wiekowe biurko. Tom uderzył w blat z głuchym łoskotem, wzniecając chmurę kurzu. Zaraz potem profesor objawił swoim studentom prostą, ale zaskakującą myśl – że spadająca książka musiała najpierw pokonać połowę odległości od biurka, a potem połowę tej połowy – i tak dalej. A zatem musiała przejść przez nieskończoną liczbę takich połowicznych odcinków, wszakże w skończonym czasie. Słowem nieskończoność w skończoności. Chociaż rozwiązał tę zagadkę podczas wykładu, korzystając z nader prostej matematyki, to właśnie holomorfia, ten Nieznany Język, była
kluczem do zrozumienia
nieskończonej
liczby zwojów
tej
spirali, kluczem
do odwiecznego problemu kręgu, kluczem do wszechświata. Liczby stawały się symbolami, symbole skupiały wokół siebie słowa. „Język kształtuje rzeczywistość” – powiadają filozofowie i lingwiści. Natomiast matematyka Nieznanego Języka dekonstruuje rzeczywistość; formuje nowe rzeczywistości – wedle życzenia matematyka. Holomorfowie z Desdae mawiają: „W rzeczywistości nie ma nic”. Caliph wiedział jednak, że wbrew tej korporacyjnej propagandzie nie wszystko jest możliwe. I wbrew wrodzonym skłonnościom do tej dyscypliny nie był do niej całkowicie przekonany. Uważał, że Nieznany Język jest nauką wewnętrznie rozdartą, rozpiętą na intelektualnych ramach zwróconych ku zamierzchłej przeszłości. Palniki metolinatowe, komórki chemiostatyczne, tubing ydelliumowy, który polaryzuje się stosownie do pogody i w jakiś sposób generuje energię praktycznie z niczego – to jedyne rzeczy, dla których było warto studiować holomorfię. Właśnie te tematy wybrał – plus różne zabawne sztuczki – na dzisiejsze wieczorne spotkanie. Holomorfii uczył się jeszcze przed przybyciem do Desdae, od swojego wuja. Ale nie lubił wracać myślą do tych czasów. Zaczął obserwować swój zacięty palec. Gdy nim poruszał,
ranka otwierała się i zamykała jak małe czerwone usta. – Trochę za wcześnie, co? Odwrócił się gwałtownie i dostrzegł jakąś postać wyłaniającą się z klatki schodowej. Spodziewał się jakiegoś puknięcia we framugę, może nawet w ramię. A tu kompletna cisza, nawet bez skrzypnięcia podłogi, które zabrzmiałoby gromko w tej grobowej ciszy. – Lubisz zaskakiwać ludzi – powiedział jak chiromanta czytający z dłoni. Starał się zachować chłód w głosie, choć serce waliło mu mocno. – To twoja diagnoza wstępna? – spytała. – Daj i mnie spróbować… Jesteś… agnostykiem… Ale poczekaj, to było zbyt łatwe… Skrzywił się. – Nie jestem agnostykiem. Po prostu nie przepadam za prefektem Eatonem. Jego postać – kapłana i kanclerza, a przy tym zwolennika chłosty – wywołuje we mnie dysonans poznawczy… Sena roześmiała się lekko. – W podręczniku opisano podobne przypadki… takiej luki. A ty co: wypełniasz teraz ankietę? Wzruszył ramionami. – Zacznijmy lepiej nasz wieczór. – Zerknął na kieszonkowy zegarek. – Wiesz, nie jestem pewien, czy uda nam się to zrobić w mieście przed rozpoczęciem przedstawienia… – A co, masz jakieś inne plany dla nas? Zbliżyła się do niego miękko jak płatny morderca. – Właściwie to nie. Tylko nie lubię ludzi, którzy pokazują się zbyt późno… Zatrzymała się, najwidoczniej zdumiona. – Ale ja się wcale nie spóźniłam. Caliph wykorzystał moment. Jego głos zawisł w powietrzu. Zraniona ręka zarysowała się czernią na tle wielkiego okna zalanego światłem księżyca. Pociemniało jej w oczach, w piersiach brakło tchu. Było już za późno, by wyszeptać słowa sprzeciwu. Już był przy niej. Zagarniał ją i ogałacał, wysysał nić pamięci. To ssanie było mechaniczne i precyzyjne. Gdyby mu się udało, byłoby po wszystkim. Zaklęła i próbowała się wyrwać. Walczyli ze sobą. Caliph chwycił za poręcz. Ponad trzydzieści stóp otchłani dzieliło ich od kafli podłogi na parterze. Poczuł, że starodawna balustrada chwieje się pod naporem ich ciał. Sena zadał mu mocny cios i formuła zamarła na jego ustach. Oboje zaczęli wyrzucać
z siebie zdyszane przekleństwa. Przeżarty przez korniki słupek balustrady pękł z głośnym trzaskiem. Wydawało się, że lada chwila cała poręcz runie w dół, ale Caliphowi udało się złapać równowagę i odepchnąć dziewczynę. Ale ona jakby nie dbała o niebezpieczeństwo, w jakim się znaleźli, albo go nie rozumiała. Zacisnęła ręce na jego koszuli – i pociągnęła go do jakiegoś niezgrabnego i niezbornego tańca, zataczając się w stronę szaf z książkami. Potrącili coś koło półek. Okrągły drewniany podest zachybotał się, a potem upadł; coś roztrzaskało się o kamienną posadzkę. Caliph przewrócił się na ziemię i mocował z dziewczyną, która teraz znalazła się na nim. Co więcej, dzięki umiejętnemu balansowaniu ciałem potrafiła utrzymać się w tej pozycji. Był zdumiony jej subtelną, ale jakże skuteczną siłą. – Nie ruszaj się, bo cię zabiję! – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Czuł jej oddech i lodowate ostrze małego noża, dotykające jego gardła. Takiego samego nożyka używał sam, zresztą każdemu studentowi holomorfii wolno było taki nosić. Miał służyć jedynie do nacinania palców, ale teraz mógł mu rozciąć szyję. Obok niego leżało popiersie Tanary Mae: twarzą do ziemi, z nosem rozbitym na kawałki, które kolebały się jeszcze, jaśniejąc w księżycowej poświacie. – Myślałam, że jesteś szczery – wykrztusiła z niesmakiem. – O co ci naprawdę chodzi? Wytarła kroplę krwi z policzka, rozmazując ją niczym kreskę czerwonej mascary pod okiem. – Chyba krwawisz… – odezwał się. Jedna z jego rąk wciąż spoczywała na wiotkich mięśniach jej talii. – Ty mnie zakrwawiłeś… Byli ze sobą spleceni w przyjemnej, choć krępującej bliskości. Przez ubranie czuli nawzajem ciepło swoich ciał. – No tak. Masz cięcie… – Dotknął palcami jej policzka. – Tylko mi nie mów, że robisz się romantyczny. – Próbowała się podnieść, ale nogi miała wciąż unieruchomione. – Twarz Tanary też ucierpiała… Caliph zaczął się śmiać, zbyt głośno. Jego śmiech odbił się echem od kasetonowego sufitu. – To twoja wina. Jeśli kogoś wyrzucą z uczelni po tym wszystkim, to ciebie. – Uniosła trochę ostrze noża. – Nie mogę sobie pozwolić na jeszcze jedną przeprawę z kanclerzem. – Ach prawda, to o tobie tak plotkują… – Pozwól mi wstać. To wszystko twoja wina! – Próbowała wyciągnąć nogi przygniecione
jego ciałem. – „Panno Jilool… co pani robiła sama w bibliotece po wieczornych dzwonach z tym młodzieńcem…” – naśladował dobrze znany im obojgu niski głos, pamiętając wszakże o jej nożu przy swojej szyi. – A ty po co tu przyszedłeś? – spytała. – To moja sprawa. – Robiłeś wczoraj coś dziwnego w bibliotece… – Wpatrywała się w niego poważnie i srogo. Wciąż trzymała nóż przy jego gardle. – Robiłeś komuś jakiś głupi żart? Kradnąc książkę przed egzaminami końcowymi? Spojrzał jej w twarz wrogo. Zaraz się wycofała. – Myślałeś, że komuś powiem? – Uwolniła wreszcie nogi i podniosła się. Caliph wziął do ręki odłamek kamiennego nosa Tanary. Dał mu pstryczka, a potem podsunął w jej stronę. – To byłby mój koniec… – Nie bój się, nie zrobię tego! – Po jej głosie poznał, że ta insynuacja głęboko ją uraziła, niemal zraniła. – Obiecuję! – Nie robisz na mnie wrażenia osoby szczególnie godnej zaufania. Obruszyła się: – To samo mogę powiedzieć o tobie. – A co ty możesz o mnie wiedzieć? – Każdy zna Calipha Howla. Jeśli nie osobiście, to z widzenia. – No tak, to ja jestem ten głupek z Gołej Ósemki – powiedział jakby ze wstydem, zażenowany okazaną słabością. Natychmiast zhardział: – A ty tamtego dnia mogłaś być na dziedzińcu z kimś innym… – No, już wiem, o kogo chodzi. Chcesz podłożyć świnię Roricowi Feldmanowi za ten wredny numer, jaki ci wykręcił, kiedy byłeś na pierwszym roku. Milczał, a ona mówiła dalej: – Musiałeś to planować… od dłuższego czasu… – Myśl sobie, co chcesz. – Wyluzuj. Co mnie to w końcu obchodzi? – Cofnęła się o krok. – Nie widziałam cię wtedy pod pręgierzem. Oparła się o poręcz, a jej poza zdawała się posyłać całą serię niemych zaproszeń. – Taak? To gdzie indziej wpadłem ci w oko? – Zerknął na nią ukradkiem. Wspomnienie dotyku jej ciała sprawiało, że nie mógł się skupić. Była ciepła i świetlista, a jednak zaskakująco silna. Ale nie miał zamiaru dać się złapać na jej haczyk. Udawał, że jej nie zna,
ale przecież wszyscy znali Senę Iilool. – W ostatnim roku miałeś drugą lokatę w szermierce – dodała. Nie wiedział, czy mówiła serio, czy kpiła z niego. – Nikt nie podejrzewa, że jesteś zdolny do takiej sztuczki… – ciągnęła. – To poza zasięgiem holomorfa z szóstego roku… – Dzięki – przerwał jej. – Ale nie jestem jednym z twoich frajerów. – Nie mówię, że jesteś… na razie – Wypchaj się. – Już dobrze. A nawiasem mówiąc, holomorfia jest moim głównym kierunkiem studiów. Myślę, że powinniśmy studiować razem. Caliph prychnął: – Myślisz, że ciebie potrzebuję? Tylko dlatego, że każdy tutejszy chłopak ogląda się za tobą? Jestem już zaawansowany w moich studiach. Niepotrzebna mi jakaś… – Nie wiedział, jak ją określić, bo każde źle dobrane słowo mogłoby zdradzić… Co zdradzić? Zauroczenie? Pożądanie, które nagle się w nim obudziło? – Chciałeś powiedzieć: „Wspólniczki w przestępstwie”? Słuchaj, ja wiem, że nie myślisz robić kariery na uczelni, tak jak inni. Wiem, kim jesteś. – Odsunęła się od poręczy i pochyliła przed nim głowę. – Jestem Caliph Howl – powiedział jej prosto w twarz, jakby to było najzwyklejsze nazwisko pod słońcem. Uśmiechnęła się szeroko. – A więc mam tu króla! Jej twarz była krępująco blisko. Jej oddech pachniał słodko i kusząco jak lukrecjowe cukierki. Z trudem powstrzymywał się przed pocałowaniem jej, mimo tego wszystkiego, co niedawno zaszło między nimi. – Myślę, że widzisz po prostu chłopaka – mruknął. – To też – zgodziła się. – Masz te bilety? Caliph dał znak południową ręką, że owszem. – Zatem chodźmy już, bo się spóźnimy.