Prawo pustyni Shedemei była naukowcem, a nie pustynnym koczownikiem. Wygody miasta nie były jej niezbędne – spanie na podłodze czy na stole zadowalało ją na równi z noclegiem na łóżku – ale nie potrafiła pogodzić się z tym, że odcięto ją od laboratorium, jej pracy, wszystkiego, co nadawało sens jej życiu. Wcale nie zgodziła się na dołączenie do tej na wpół szalonej wyprawy. A jednak w tej chwili wdychała suche i gorące pustynne powietrze, kołysząc się na grzbiecie wielbłąda i przyglądając się, jak zad drugiego zwierzęcia przed nią kiwa się w innym rytmie. Skwar i monotonny ruch powodowały, że zrobiło jej się z lekka słabo, a skronie pulsowały. Kilkakrotnie mało brakowało, by zawróciła. Drogę powrotną odnalazłaby bez większego trudu; musiała jedynie wystarczająco zbliżyć się do Basiliki, a jej komputer podłączyłby się do sieci miasta i wskazał resztę trasy. Sama poruszałaby się znacznie szybciej, może nawet udałoby się jej dotrzeć do miasta przed zmrokiem. A strażnicy z pewnością wpuściliby ją do środka – w końcu nie była spokrewniona ani spowinowacona z żadnym członkiem tej grupki. Wygnano ją tylko dlatego, że zorganizowała suche skrzynie pełne nasion i embrionów, które miały przywrócić część starej flory i fauny na Ziemi. Jedynie oddała przysługę swojej dawnej wychowawczyni, nic więcej – akurat za to nie należał jej się status banity. Ale właśnie ten ładunek powstrzymywał ją przed powrotem. Albowiem któż inny umiałby ożywić nieprzebrane gatunki przewożone na tych wielbłądach? Któż inny będzie wiedział, którym należy się pierwszeństwo, by zdążyły zadomowić się w ekosystemie, zanim wprowadzi się gatunki z wyższych partii łańcucha pokarmowego? To niesprawiedliwe, po raz tysięczny pomyślała Shedemei. Ja jedyna w tym gronie wiem, od czego należałoby zacząć… ale akurat dla mnie to żadne wyzwanie. Nauka nie ma tu nic do rzeczy, już prędzej rolnictwo. Znalazłam się tu nie dlatego, że zadanie, które powierzyła mi Naddusza, jest tak bardzo wymagające, ale dlatego, że pozostali są ignorantami i w ogóle by mu nie sprostali. – Zdajesz się rozgniewana i nieszczęśliwa. Odwróciwszy się, Shedemei spostrzegła, że u jej boku na szerokiej kamienistej ścieżce pojawił się wielbłąd Rasy. Jej nauczycielki, bez mała matki. Choć nie była naprawdę jej rodzicielką – ani z punktu widzenia genetyki, ani prawa. – Owszem – odparła Shedemei. – Z mojego powodu? – dopytywała się Rasa. – Po części. Ty nas w to wszystko uwikłałaś. Nic mnie nie łączy z żadnym z tych ludzi, chyba że za pośrednictwem twojej osoby. – Wszystkich nas łączy to samo – zauważyła Rasa. – Naddusza zesłała ci sen, nieprawdaż? – Nieproszona. – A kto z nas prosił o nie? – odcięła się Rasa. – Nie, naprawdę rozumiem, co masz na myśli, Shedya. Reszta dokonała wyborów, które wplątały ich w ten ambaras. Nafai, Luet, Hushidh i ja znaleźliśmy się tu z własnej woli… bardziej lub mniej nieprzymuszonej. Natomiast Elemak, Meb, a zwłaszcza moje córki, błogosławione niech będą ich jadowite serduszka, uczestniczą w tej wyprawie, bo zachowali się w sposób nierozsądny lub wręcz podły. Inni znaleźli się tutaj, bo zawarli kontrakty małżeńskie, choć dla niektórych ten fakt jedynie utwierdza ich w przekonaniu, że od samego początku był to błąd. Ale ciebie, Shedemei, przywiódł tu tylko i wyłącznie sen. I twoja lojalność wobec mnie. Wcześniej Naddusza zesłał Shedemei sen, w którym unosiła się w powietrzu, rozsiewając nasiona i doglądając ich wzrostu, przekształcając jałową pustynię w pełne życia lasy i łąki. Shedemei omiotła wzrokiem martwy pustynny krajobraz, dostrzegając tu i ówdzie
kilka karłowatych ciernistych krzewów, wiedząc, że garstka żyjących tu jaszczurek żywi się nielicznymi owadami, które znalazły dość wody, by przetrwać. – Nie tak wyglądał mój sen. – A mimo to dołączyłaś do nas – odparła Rasa. – Zarówno ze względu na sen, jak i umiłowanie, którym mnie darzysz. – Raczej nie ma nadziei na sukces. Ci tu nie są pionierami. Tylko Elemak ma predyspozycje, by przetrwać. – Z pewnością ma największą wprawę w wędrówkach po pustyni. Nyef i Meb radzą sobie niezgorzej. A pozostali nauczą się w trakcie. Shedemei nic nie odpowiedziała, nie chcąc się spierać. – Nie znoszę, gdy unikasz kłótni – upomniała Rasa. – Nie jestem konfliktowa – odcięła się Shedemei. – Ale zawsze wymigujesz się właśnie w momencie, gdy masz ochotę powiedzieć komuś dokładnie to, co ten ktoś powinien usłyszeć. – Nie jestem wróżką i nie wiem, co ludzie powinni usłyszeć. – Powiedz, co przed chwilą miałaś na końcu języka. Powiedz, dlaczego uważasz, że nasza wyprawa jest z góry skazana na niepowodzenie. – Basilika – rzuciła Shedemei. – Przecież opuściliśmy miasto. Nic nam nie grozi z jego strony. – Basilika może nas skrzywdzić na niezliczone sposoby. Na zawsze pozostanie w naszej pamięci jako miejsce ułożonego, łatwiejszego życia. Nigdy nie przestaniemy za nią tęsknić. – Zgaduję, że nie martwi cię akurat nasza nostalgia. – Niesiemy z sobą połowę psychicznego bagażu miasta. Wszystkie jego skazy, ale żadnych jego walorów. Jesteśmy przyzwyczajeni do wygód, ale nie posiadamy zapewniających je bogactw. Przywykliśmy do dawania upustu zbyt wielu naszym pragnieniom, które nigdy nie znajdą ujścia w tak małej społeczności. – Już nieraz ludzie opuszczali to miasto i wyruszali na poszukiwanie nowych ziem. – Ci, którzy chcą się przystosować, zacisną zęby, wiem. Ale ilu z nich chce? Jak wielu znajdzie w sobie dość ochoty, by zapomnieć o swoich pragnieniach, by poświęcić się dla dobra ogółu? Nawet ja nie potrafię zdobyć się na takie zaangażowanie. Z każdym kilometrem, który dzieli mnie od mojej pracy, narasta we mnie gniew. – W takim razie szczęście nam sprzyja – zauważyła Rasa. – Albowiem żaden inny uczestnik nie miał jakiejkolwiek wartej wzmianki pracy. A nawet gdyby, to stracił ją bezpowrotnie, więc i tak nie ma po co wracać. – Na Meba czeka tam pewne zajęcie. Przez chwilę Rasa była wyraźnie skonfundowana. – Nie wiadomo mi nic o żadnej pracy, którą parał się Meb, chyba że chodzi ci o tę jego żałosną karierę aktorską. – Raczej o jego życiowy zamysł spółkowania z każdą kobietą w Basilice, która nie byłaby z nim spokrewniona, brzydka jak noc albo sztywna. – Ach! – Rasa uśmiechnęła się blado. – Na śmierć zapomniałam o tej pracy. – Nie on jedyny zresztą – ironizowała Shedemei. – Och, wiem. Przez grzeczność nie wspominasz o moich córkach, które bez wątpienia pragną kontynuować własną wersję tego konceptu. – Nie chciałam cię urazić. – I nie uraziłaś. Aż za dobrze znam swoje córki. Przejęły zbyt dużo cech ojca, bym choć przez chwilę się łudziła, że zawiodą moje oczekiwania. Ale powiedz mi, Shedemei, którzy z towarzyszących nam mężczyzn twoim skromnym zdaniem mogą je pociągać?
– Po upływie kilku tygodni, a może kilku dni wszyscy mężczyźni wydadzą im się dobrą partią. Rasa zaśmiała się krótko. – Przypuszczam, że masz rację, kochana. Lecz wszyscy mężczyźni w naszej niewielkiej grupce są żonaci… a bezsprzecznie ich małżonki będą skrupulatnie pilnować, by nikt nie wszedł im w paradę. Shedemei pokręciła głową. – Rasa, przyjmujesz błędne założenie. To, że ty zdecydowałaś się pozostać partnerką tego samego mężczyzny, rokrocznie odnawiając z nim kontrakt – przynajmniej od kiedy urodziłaś Nafaia – jeszcze nie oznacza, że każda inna kobieta będzie tak zaborcza i zazdrosna w stosunku do swojego męża. – Tak myślisz? Przecież mało brakowało, a moja umiłowana Kokor zabiłaby swoją siostrę Sevet za to, że zdradziła ją z jej mężem Obringiem. – Więc Obring nie będzie próbował ponownie przespać się z Sevet i tyle. Ale to nie powstrzyma go przez zalotami do Luet, dajmy na to. – Luet?! To wspaniała dziewczyna, Shedya, ale nie piękna w sposób, który przemawiałby do mężczyzny pokroju Obringa, do tego bardzo młoda i wyraźnie zakochana w Nafaiu, a co najważniejsze, jest basilikańską wodną wieszczką, więc Obring będzie się śmiertelnie bał czynienia jej awansów. Shedemei pokręciła głową. Czyżby Rasa nie rozumiała, że wszystkie przywołane argumenty z czasem przestaną mieć znaczenie? Czy nie wiedziała, że ludzie tacy jak Obring, Meb, Kokor czy Sevet żyją dla samych podchodów i nie obchodzi ich, kogo upatrzyli sobie na zdobycz? – A jeśli powiesz, że Obring mógłby się zalecać do Eiadh, to uśmieję się setnie – ciągnęła Rasa. – Och, może i będzie o niej marzył, ale Eiadh jest typem dziewczyny, którą w mężczyźnie pociąga tylko siła, a tej Obringowi zawsze będzie brakować. Nie, moim zdaniem Obring będzie wierny Kokor. – Rasa, moja ulubiona nauczycielko i przyjaciółko, zanim minie miesiąc, Obring spróbuje uwieść nawet mnie. Rasa spojrzała na Shedemei wyraźnie zaskoczona. – Och, przestań. Nie jesteś w jego… – W jego typie jest każda kobieta, która ostatnimi czasy nie powiedziała mu wyraźnie, że nic z tego. Lojalnie ostrzegam – z czym jak z czym, ale z napięciem seksualnym nasza grupa sobie nie poradzi. Gdybyśmy byli pawianami, a nasze samice seksualnie pociągałyby samców tylko od święta pomiędzy kolejnymi ciążami, moglibyśmy wypracować pewien rodzaj krótkotrwałych związków ad hoc, właściwych tym małpom. Wtedy przejściowe konflikty pomiędzy samcami szybko by wygasały i byśmy cieszyli się spokojem przez resztę roku. Ale niestety jesteśmy ludźmi i inaczej wiążemy się w pary. Nasze dzieci potrzebują stabilizacji i ładu. A jest nas zbyt mało, by pozwolić sobie od czasu do czasu na rozwiązywanie ewentualnych sporów metodą zabójstw. – Zabójstw?! – oburzyła się Rasa. – Shedemei, co w ciebie wstąpiło? – Nafai już zabił człowieka. A to prawdopodobnie najbardziej niewinny mężczyzna w tej grupie, może poza Vasem. – Wykonywał polecenie Nadduszy. – Tak, ale to świadczy tylko o tym, że Nafai jest jedynym, który okazuje posłuszeństwo Nadduszy. Reszta mężczyzn jest co najmniej równie oddana swojemu bożkowi. – Czyli? – Temu, co zwisa im między nogami.
– Biologowie mają bardzo cyniczny pogląd na istoty ludzkie. Można by pomyśleć, że jesteśmy najbardziej prymitywnym gatunkiem zwierząt. – Och, nie jesteśmy aż takimi prymitywami. W końcu nasze samce nie próbują zjadać swoich małych. – A nasze samice nie pożerają swoich partnerów. Choć niektóre próbowały. Obie się zaśmiały. Do tej pory rozmawiały dość cicho, a ich wielbłądy kroczyły z dala od reszty, lecz śmiech zwrócił na nie uwagę towarzyszy w oddali. – Nie baczcie na nas! Nie z was się śmiejemy! – zakrzyknęła Rasa. Lecz jadącemu dotychczas na przodzie Elemakowi najwyraźniej było to nie w smak, bo podjechał wielbłądem do roześmianych kobiet. Na jego obliczu rysował się ledwo powstrzymywany gniew. – Opanuj się, lady Raso – rzucił. – A co? Za głośno się śmiałam? – drażniła się Rasa. – Śmiałaś się, a potem żartowałaś. W obu wypadkach zdecydowanie zbyt donośnie. Kobiecy głos może się rozejść z tym wiaterkiem na wiele mil. Pustynię zamieszkują tylko nieliczni ludzie, ale jeśli któryś z nich cię posłyszy, w mgnieniu oka możemy zostać zgwałceni, obrabowani i zabici. Shedemei wiedziała, że Elemak ma rację – w końcu to jemu zdarzało się prowadzić karawany przez pustynie – ale nie mogła znieść jego protekcjonalnego i kostycznego tonu. Żaden mężczyzna nie miał prawa w ten sposób zwracać się do lady Rasy. A sama zainteresowana wydawała się nie zważać na zniewagę sugerowaną przez postawę Elyi. – Taka wielka grupa jak nasza? – zapytała. – Myślałam raczej, że rabusie będą się trzymali od nas z daleka. – Oni modlą się o takie grupy jak nasza – wyjaśnił Elemak. – Z przewagą kobiet. Przemieszczające się powoli. Obładowane po uszy wielbłądów. Rozmawiające beztrosko i głośno. Z dwiema niewiastami ociągającymi się na tyłach, z dala od reszty. Dopiero wtedy Shedemei zdała sobie sprawę, na jak wielkie niebezpieczeństwo naraziły się z Rasą. I to ją wystraszyło. Nie nawykła do myślenia w ten sposób – do zastanawiania się, jak uniknąć napaści. W Basilice zawsze czuła się bezpiecznie. Tam kobiety zawsze czuły się bezpiecznie. – Przyjrzyjcie się zresztą towarzyszącym nam mężczyznom – ciągnął Elemak. – Jak wam się zdaje, ilu z nich potrafiłoby walczyć w waszej obronie ze zgrają trzech lub czterech rabusiów, a co dopiero dziesięciu? – Ty byś potrafił – odparła Rasa. Na kilka chwil Elemak wbił w nią stanowcze spojrzenie. – Tu, na otwartej przestrzeni, gdy zauważylibyśmy ich z daleka, pewnie bym zdołał. Ale wolałbym nie próbować. Więc z łaski swojej popędźcie wielbłądy i powściągnijcie języki. To „z łaski swojej” tylko w niewielkim stopniu złagodziło surowy wydźwięk jego słów, co jednak nie zaważyło na stanowczej decyzji Shedemei, by się podporządkować. Elemak nawrócił swojego wielbłąda i szarpnął go naprzód w stronę czoła ich niewielkiej karawany. – Ciekawie będzie się przekonać, czy to twój mąż, czy raczej Elemak będzie nam przewodził, gdy w końcu dotrzemy do obozowiska Wetchika – skomentowała Shedemei. – Nie zwracaj uwagi na fanfaronadę Elyi – upomniała ją Rasa. – Będzie nam przewodził mój mąż. – Nie byłabym taka pewna. Elemaka całkiem spontanicznie ciągnie do władzy. – On uwielbia jej poczucie, to pewne – zauważyła Rasa. – Ale umie ją utrzymać tylko za pomocą strachu. Czyżby jeszcze się nie pomiarkował, że tę wyprawę ochrania Naddusza?
Gdyby jacyś grasanci choćby pomyśleli o skorzystaniu z tej drogi, za sprawą Nadduszy zapomnieliby o tym zamiarze. Jesteśmy bezpieczni jak we własnych łóżkach. Shedemei nie przypomniała, że zaledwie kilka dni temu czuli się w swych łóżkach niezbyt bezpieczni. Nie napomknęła też, że Rasa właśnie potwierdziła jej obawy – gdy myślała o domu i bezpieczeństwie, miała na myśli Basilikę. Widmo starych dobrych czasów będzie ich prześladować jeszcze przez długi, długi czas. Teraz z kolei Kokor przystopowała swojego wielbłąda i zaczekała, aż Rasa się z nią zrówna. – Byłaś niegrzeczna, co, mamo? I ten wstrętny Elemak musiał przywołać cię do porządku? Infantylizm Kokor napawał Shedemei obrzydzeniem – ale tak po prawdzie, zachowanie Kokor zwykle ją degustowało. Jej postawa niezmiennie zdawała się fałszywa i podstępna; dla Shedemei zadziwiające było to, że ludzie najwyraźniej rzadko poznawali się na tych absolutnie oczywistych fortelach, gdyż inaczej Kokor już dawno zmieniłaby strategię. Cóż, może i niektórych udawało jej się omamić, ale z pewnością nie matkę. Rasa wbiła w nią zimne spojrzenie i rzekła: – Shedya i ja prowadziłyśmy rozmowę w cztery oczy, moja kochana. Przykro mi, jeśli cię zwiodłyśmy, mimowolnie dając do zrozumienia, że cię zapraszamy do nas. Kokor zrozumiała aluzję zaledwie po chwili i poczerwieniała na twarzy – z gniewu? Potem posłała Shedemei wymuszony uśmiech. – Matka co rusz doznaje zawodu, że nie wyrosłam na podobną do ciebie, Shedya. Ale niestety ani mój rozum, ani ciało nie mieści dość wewnętrznego piękna. Niezręcznie popędziła swojego wielbłąda i na powrót dołączyła do karawany. Shedemei wiedziała, że Kokor próbowała jej uwłaczać, przypominając, że jedynym rodzajem piękna, jakiego Shedya kiedykolwiek dostąpi, będzie to wewnętrzne. Lecz już dawno wyrosła z właściwej nastolatkom zazdrości w stosunku do urodziwych dziewcząt. Rasa najwyraźniej myślała to samo. – Zaiste dziwne, że ludzie o pospolitej urodzie bez trudu dostrzegają piękno w innych, podczas gdy moralne kaleki są ślepe na dobroć i przyzwoitość. Ci szczerze wierzą, że te cechy nie istnieją. – Och, wiedzą, że istnieją, to pewne – odparła Shedemei. – Po prostu nigdy nie są pewni, którzy ludzie je posiadają. Inna sprawa, że moje uczucia w tej chwili z pewnością dyskwalifikują mnie jako wzór moralnej piękności. – Masz mordercze myśli, prawda? – zażartowała Rasa. – Och, nie myślę o niczym aż tak bezpośrednim czy nieodwracalnym. Raczej życzyłam jej w duchu, żeby nabawiła się naprawdę uciążliwych obtarć od siodła. – A co z Elemakiem? Jego też zaklinasz, by dorobił się jakiejś dolegliwości? – Skądże znowu. Być może, tak jak mówisz, nie musi się specjalnie wysilać, by strachem wymusić nasze posłuszeństwo. Ale myślę, że miał rację. Dotychczas Nadduszy nie zawsze udawało się trzymać nas z dala od zagrożeń. Nie, akurat do Elyi nie żywię żadnej urazy. – W takim razie zazdroszczę ci dojrzałości. Albowiem wielce obcesowy sposób, w jaki się do mnie zwracał, był mi bardzo nieprzyjemny. Rzecz jasna, znam powód: jego zdaniem moja pozycja w mieście zagraża jego władzy w tej grupie, więc stara się mnie zmitygować. Lecz powinien zmiarkować, że jestem wystarczająco rozumna, bym zastosowała się do jego poleceń, i nie ma potrzeby, żeby mnie upokarzać. – Twoje potrzeby nie mają tu nic do rzeczy. Nigdy nie mają. To kwestia jego potrzeb. A on potrzebuje okazać swoją wyższość nad tobą. Skoro już o tym mowa, to ja również odczuwam tę potrzebę, ty durna starowinko.
Przez chwilę Rasa patrzyła na nią z bezgranicznym zdumieniem. Gdy Shedemei już miała wyjaśnić, że to był żart – czemu nikt nie rozumiał jej dowcipów? – szeroko się uśmiechnęła. – Z dwojga złego wolę być już durną starowinką niż głupią młódką. Przynajmniej niemądre starowinki nie popełniają tak rażących błędów. – Och, no nie wiem. Udział w tej wyprawie na przykład… – To błąd? – Z mojego punktu widzenia z pewnością. Genetyka jest całym moim życiem, ale przez jego resztę najpewniej zbliżę się do niej tylko na tyle, że może zdołam przekazać moje własne geny następnemu pokoleniu. – Słyszę rozpacz w twoim głosie. Macierzyństwo nie jest takie straszne. Nie wszystkie dzieci są takie jak Kokor, zresztą kto wie, może nawet ona wyrośnie kiedyś na ludzi. – Niby tak, ale ty darzyłaś swoich małżonków uczuciem. A któż jest mi pisany, ciociu Raso? Twój kaleki syn? A może bibliotekarz Gaballufixa? – Myślę, że Hushidh ma zamiar poślubić Issiba – odparła Rasa oschle. – Ach, znam ten wasz odgórny przydział. Ale powiedz mi, ciociu Raso, gdyby ten bibliotekarz akurat przypadkiem się nie przypałętał, gdy Nafai przywłaszczył sobie Indeks… to czy w ogóle zawracałabyś sobie głowę dokooptowaniem mnie do kompanii? Rasa milczała. Jej oblicze przybrało posągowy wyraz. – Daj spokój, ciociu Raso, głupia nie jestem i wolałabym, żebyś mnie nie traktowała jak idiotkę. – Twe talenty są nam niezbędne, Shedya. Naddusza cię wybrał, a nie ja. – I jesteś pewna, że to nie twoja sprawka, to całe rachowanie mężczyzn i kobiet, byle tylko wyszło po równo? – Naddusza zesłał ci sen. – Najgorsze jest to – ciągnęła Shedemei – że oprócz ciebie żadne z nas nie ma popartego potomkami doświadczenia w prokreacji. Nie wiesz, czy nie skojarzyłaś któregoś z tych mężczyzn z bezpłodną kobietą. Albo jedną z nas z mężem niezdolnym do rozpłodu. Do tej pory Rasa powściągała swój gniew, ale teraz zdawało się, że za chwilę wybuchnie. – Jeszcze raz powtarzam, nie ja podjęłam tę decyzję… Luet również doznała objawienia i… – Czy zamierzasz dać nam przykład? Czy zamierzasz urodzić więcej dzieci, ciociu Raso? Rasa wydawała się całkowicie skonsternowana. – Ja? W moim wieku? – Wciąż nosisz w sobie trochę dobrych jajeczek. Wiem, żeś jeszcze nie przekwitła, bo tryskasz energią. Rasa spojrzała na nią z wyraźnym skrępowaniem. – Może się rozbiorę i położę, byś mogła mnie obejrzeć pod mikroskopem, hm? – I tak byś się nie zmieściła. Chyba że pocięłabym cię na drobne kawałeczki. – Czasem mi się wydaje, że już to zrobiłaś. – Rasa, przez ciebie zatrzymujemy się kilka razy dziennie. A wiem, że z twoim pęcherzem wszystko w porządku. To żadna tajemnica, że ronisz księżycowe łzy. Rasa na krótko podniosła brew, dając wyraz, że nie ma co na siłę zachowywać pozorów. – Zaiste najwyraźniej więcej dzieci mnie czeka. – Sądzę, że to twój obowiązek dać nam dobry przykład – ciągnęła Shedemei. – Nie urządzamy sobie zwykłej wycieczki. Stanowimy kolonię. A najważniejszym priorytetem kolonistów jest prokreacja. Bezdzietni są w zasadzie warci tyle co nic. I pal licho, że Elemak
zazdrości ci władzy. To ty przewodzisz tutejszym kobietom, musisz więc stanowić wzór dla każdej z nas. Jeśli ty staniesz się brzemienna podczas tej podróży, reszta pójdzie za twoim przykładem, głównie dlatego, że ich mężowie będą chcieli za wszelką cenę udowodnić, że potrafią zapłodnić kobietę nie gorzej od starego Wetchika. – Nie jest już Wetchikiem. – Rasa zmieniła temat. – Teraz zwie się po prostu Volemakiem. – Ale w łóżku nadal sobie radzi, prawda? – Doprawdy, Shedemei, czy twoja ciekawość nie zna granic? A może chcesz, żebyśmy jeszcze dostarczyli ci próbek stolca? – Zanim ta wyprawa się skończy, pewnie zdarzy mi się badać próbki niemal wszystkiego. W końcu pośród nas mnie najbliżej do miana lekarki. Rasa niespodziewanie zachichotała. – Już widzę, jak Elemak przynosi ci próbkę nasienia. Na samą myśl o poproszeniu go o to Shedemei także wybuchła śmiechem. To byłby dopiero nie lada zamach na jego godność jako przywódcy tej karawany! Przez kilka minut jechały w ciszy. Pierwsza odezwała się Rasa. – Zrobisz to? – zapytała. – Czyli co? – Wyjdziesz za Zdoraba? – Kogo?! – Za tego bibliotekarza. – Wyjść za niego? Nigdy nie myślałam o poślubieniu kogokolwiek. – Bądź mu żoną i matką jego dzieci. – Ach, zapewne twemu życzeniu stanie się zadość. Ale nie, jeśli będziemy podporządkowani prawu pawianów. – Prawu pawianów?! – Jak w Basilice, co roku konkurując o nowego partnera. Pojmę za męża tego niemłodego już mężczyznę, którego w życiu nie widziałam na oczy, pozwolę mu dzielić ze mną łoże, urodzę mu dzieci i wspólnie je wychowamy. Ale pod warunkiem że nie będę musiała walczyć o jego wierność. Pod warunkiem że nie będę musiała być świadkiem, jak zaleca się do Eiadh, Hushidh, Lalyi czy… czy Kokor za każdym razem, gdy nasz kontrakt będzie bliski wygaśnięcia, a potem z podkulonym ogonem wraca do mnie i prosi o odnowienie kontraktu tylko dlatego, że każda z tych naprawdę pociągających go kobiet mu odmówiła. Rasa przytaknęła. – Teraz rozumiem, co miałaś wcześniej na myśli. Nie chodziło ci o cudzołóstwo Kokor, lecz o nasze zwyczaje. – Z ust mi to wyjęłaś. Jest nas zbyt mało, byśmy mogli sobie pozwolić na zachowanie zwyczajów małżeńskich Basiliki. – To wszystko kwestia skali, jak sądzę. W naszym mieście gdy kobieta nie chciała odnowić kontraktu albo gdy partner o to nie zabiegał, wystarczyło unikać siebie nawzajem do czasu, aż zaleczą się rany. Zawsze można było znaleźć kogoś innego, ponieważ kandydatów nie brakowało. Lecz nas jest tylko szesnaścioro. Osiem kobiet, tyleż mężczyzn. Stare zwyczaje doprowadziłyby nas do szału. – Niektórzy mieliby ochotę zabić, jak niedawno Kokor – dopowiedziała Shedemei. – A inni woleliby umrzeć. – Racja, racja, racja – wymamrotała Rasa, najwidoczniej głośno myśląc. – Lecz nie możemy im teraz tego oznajmić. Niektórzy z miejsca by zawrócili, nie zważając na niebezpieczeństwa czyhające na pustyni. Dożywotnia monogamia… jakoś wątpię, że Sevet i Kokor kiedykolwiek przeżyły tydzień bez nowego kochanka. Meb unikał małżeństwa nie
bez powodu, on nie ma zamiaru pozostać wierny jednej kobiecie, tyle że, w odróżnieniu od moich córek, jemu brakuje perfidii. A my tu chcemy powiedzieć im, iż będą musieli zachować wierność małżeńską. Że nie będzie kontraktów na rok, że żadna zmiana nie wchodzi w rachubę. – Nie spodoba im się to, oj nie. – Dlatego powiemy im to, dopiero jak dotrzemy do obozowiska Volemaka. Gdy będzie już o wiele za późno na powrót. Shedemei nie wierzyła własnym uszom. Jednak nie dała tego po sobie poznać. – Tak sobie myślę – zaczęła – że gdyby chcieli zawrócić, może powinniśmy im na to pozwolić. W końcu są wolnymi ludźmi. Rasa gwałtownie odwróciła się w jej stronę. – Ależ nie, nie są! – zaperzyła się. – Cieszyli się wolnością tylko do czasu, gdy podjęli decyzje, które ich tu przywiodły, a teraz ich swoboda jest ograniczona, gdyż bez nich nasza kolonia, nasza tułaczka się nie powiedzie. – Z twoich słów bije pewność, że uda ci się zmusić ludzi do dotrzymania zobowiązań – wycedziła Shedemei. – Jakoś nikomu wcześniej nie udała się ta sztuka. A ty podołasz? – To niezbędne nie tylko dla dobra naszej wyprawy, ale również dla ich własnego dobra. Naddusza dała nam wyraźnie do zrozumienia, że Basilika obróci się w niwecz. Oni podzieliliby los miasta, gdyby na czas nie uciekli. Ratujemy im życie. Jednak ci najbardziej skłonni do powrotu to zarazem ci, którzy najmniej posłuchu dają objawieniom zsyłanym przez Nadduszę. Toteż by zachować ich przy życiu, musimy… – Omamić ich? – Tymczasowo zataić pewne ustalenia. – Ponieważ ty wiesz znacznie lepiej od nich, co leży w ich interesie? – Owszem – odparła Rasa. – Właśnie dlatego. Shedemei się wściekła. W argumentach Rasy kryło się sporo prawdy, ale nie zmieniały jej głębokiego przekonania, że ludzie mają prawo suwerennie wybrać nawet własną zgubę. Może przywilej doprowadzenia się do zatraty z powodu własnej głupoty lub lekkomyślności stanowił kolejny luksus związany z życiem w Basilice, lecz nie była jeszcze gotowa się go wyzbyć. Według niej należało dać ludziom wybór, czy zgadzają się, że wierność małżeńska to jeden z warunków uczestnictwa w tej wyprawie, i pragną zostać, czy wolą odejść i żyć według innego prawa. Ale okłamywać ich do czasu, gdy będzie za późno na zmianę decyzji… w tym wypadku stawką była wolność wyboru, a właśnie ona nadawała sens przetrwaniu. – Ciociu Raso, nie jesteś Nadduszą – rzuciła Shedemei na odchodne, po czym popędziła wielbłąda, zostawiając Rasę w tyle. Nie znaczyło to, że nie mogłaby już nic więcej powiedzieć, jedynie że nie chciała – palił ją zbyt wielki gniew, a nie miała ochoty wdawać się w kłótnię. Nie lubiła się z nikim wadzić, bo to wprowadzało ją w nastrój na wielodniowe refleksje, a i tak miała już dość tematów do rozmyślań. Zdorab. Jaki mężczyzna najmuje się jako archiwista u takiego żądnego władzy zbrodniarza jak Gaballufix? Jaki facet daje się wrobić dziecku pokroju Nafaia w zdradę pokładanego w nim przez chlebodawcę zaufania, pozwala przywłaszczyć obcemu cenny Indeks, a potem podąża za złodziejem poza mury miasta? Jaki dorosły daje się siłą zmusić Nafaiowi do posłuszeństwa i pod przymusem przysięga, iż będzie towarzyszył dziecku w drodze na pustynię, wiedząc, że już nigdy nie ujrzy Basiliki? Dobrze wiem, jaki to mężczyzna, myślała. Drętwy i głupi wymoczek. Zahukana i tępa jak but trzęsidupa, która będzie oficjalnie pytać o pozwolenie przed każdą wyuczoną z podręczników próbą zapłodnienia mnie. Mężczyzna, który ani nie będzie potrafił dać przyjemność, ani jej zaznać w naszym małżeństwie. Samczyk, który do końca życia będzie
żałował, że nie dane mu było poślubić jakiejkolwiek innej kobiety z naszego grona, a zostanie ze mną tylko dlatego, że będzie wiedział, iż żadna by go nie chciała. Zdorabie, mój przyszły mężu. Wprost nie mogę się doczekać naszego spotkania.