February 2017 No 227 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339
nowy czas LONDON
nowyczas.co.uk
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
”
Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad
» 07
» 12
» 22
Adam Dąbrowski
V.Valdi
Maja Cybylska
Nie było nikogo. Tylko ja. Rozmowa z Giną Miller
Coś wisi w powietrzu
Wiersz: Ogród
» 13
» 08
» 23
Dawid Skrzypczak
Ze szkicownika Marii Kalety:
Grzegorz Małkiewicz
Lewacki raj utracony
Tate Modern
Z Londynu do Warszawy
» 14-15
» 08
» 09
Grzegorz Małkiewicz
Grzegorz Małkiewicz
Jak ktoś urodził się i wychował w Tenczynku to ciężko przenieść się do Warszawy…
Czechow w Ognisku u Hemara
» 16-17
Joanna Ciechanowska
Teresa Bazarnik
Zapraszamy do unikatowej galerii „Nowego Czasu”. Tym razem praca Franciszki Themerson Smiling Profile (1983, oil pastel, 52 x 50.5 cm. Coll, Themerson Estate, D83.4). Więcej o Themersonach na stronie 20-21.
Być patriotą – to nie obciach. W ośrodku deportacyjnym Campsfield House
» 10 Grzegorz Małkiewicz
» 11
Grzegorz Małkiewicz
List do Pana Jana Wacław Lewandowski
O odkręcaniu
» 26-27
» 18
Adam Czerniawski
Listy do i od redakcji
» 19
» 28-29
Rewolucja w Akademii
Włodzimierz Fenrych
Selfie z artystką
» 12
» 20-21
» 04-05
Andrzej Lichota
Jessica Savage-Hanford
Piórem i pazurem
The Themersons: citizens of the world
Wypadek drogowy a jakość polityki
» 06 Adam Dąbrowski
Brexit w czterech aktach
nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 6398507 REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz Pierzchała, Zuzanna Przybył, Anna Ryland, Alex Sławiński, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan
DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.
Być patriotą – to nie obciach
Donald Davie, Amicus Poloniae
Wojciech A. Sobczyński
No to do widzenia Bogdan Dobosz
Hockney
Trzynastka Adama
Ekologiczna hipokryzja
Krystyna Cywińska
W numerze: » 03
Roman Waldca
» 25
> 9 List do Pana Jana > 11
» 30-31 Aleksandra Junga
Tam, gdzie syreny stają na ringu z własnymi lękami
|3 na czasie |03
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
No to do widzenia Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Lecha Wałęsę w Stoczni Gdańskiej AD 1980 byłem przekonany, że oto jestem świadkiem narodzin nowego bohatera naszej obolałej historii. Miał wszystkie atrybuty trybuna ludowego, w sytuacjach wiecowych potrafił wykreować się na człowieka ideowego i bezkompromisowego. Jeśli nawet tego nie mówił, ja to słyszałem i słyszeli młodzi robotnicy na placu przed salą obrad: jestem waszym sumieniem i mieczem wymierzonym w komunistów.
Grzegorz Małkiewicz
T
eraz, po latach, zastanawiam się czy byłem tak naiwny, czy to kreacja doskonała stworzona przez dwie siły: zdolnego reżysera i równie utalentowanego i przebiegłego aktora. Zacznę od drugiej strony, a swoją naiwność zostawię na potem. Te dwie postaci (reżysera i aktora) wyłaniają się na naszej scenie w latach 70. ubiegłego wieku. Grają, ale scenopis pozostaje w ukryciu. Po latach dochodzi do tego konflikt. Kto kogo zmanipulował? Nikt nie lubi przegrywać, a w ostatecznym rachunku lepiej być przebiegłym policjantem niż spolegliwym satrapą. Bohaterowie opuścili scenę a historia dopisała resztę.
Ostatnia odsłona Agenturalną przeszłość Wałęsy po raz pierwszy ujawnił światu generał Kiszczak po otrzymaniu przez lidera „Solidarności” nominacji do Pokojowej Nagrody Nobla. Podobno kanałami dyplomatycznymi poinformował Królewską Akademię o przeszłości Wałęsy, by powstrzymać przyznanie mu nagrody. Kiszczak niczego nie wskórał, a podziemie niepodległościowe jednym głosem oskarżyło komunistyczny reżim o podkładanie fałszywych dowodów, chociaż – jak dzisiaj niektórzy twierdzą – agenturalna przeszłość Wałęsy znana im była od lat. Ale wtedy z nim działali, bo jak twierdzą – m.in. Joanna i Andrzej Gwiazdowie – bali się, że zbudowana na społecznych emocjach krucha konstrukcja niepodległościowej budowli załamie się. Dlaczego nie bali się o to później? Bo Wałęsa usamodzielnił się, poczuł, że to on jest wodzem i może prowadzić swoją politykę bez ograniczeń ze strony dawnych doradców i działaczy solidarnościowych. Ale wtedy pociągający za sznurki nowego układu zapukali do niego i Wałęsa stał się ich zakładnikiem. Dosyć specyficznym, bo próżnym – wystarczyło stworzyć pozory partnerskiego dialogu i przekonać, że końcowe wnioski są jego autorskimi pomysłami. To dzięki temu mistrzowsko zastosowanemu mechanizmowi udało się zbudować III RP na twardych fundamentach PRL-u. Wałęsa miał inne wyjście, uważają świadkowie tamtych czasów. Mógł po prostu przyznać się do swojej agenturalnej przeszłości. Byłby wtedy koronnym świadkiem metod stosowanych przez reżim. Mógł nawet twierdzić, że świadomie podjął się historycznej misji bycia współczesnym Konradem Wallenrodem. Piękny życiorys do medialnego wykorzystania, niestety nikt go do tego nie przekonał, albo sam nie dał się przekonać. Wybrał „nocną zmianę” – odwołanie rządu premiera Olszewskiego i zatrzaśnięcie wieka lustracyjnej skrzyni na długie lata. Jednak mimo pozornej wiary w swą moc Wałęsa nosił swoją przeszłość jak kamień u nogi, a Matka Boska w kla-
pie ciężar ten jeszcze zwiększała. Tragiczna postać polskiego sukcesu w obalaniu sowieckiej dominacji. Uwierzył, że jest obrazem, a do obrazów miał wyjątkowy szacunek. Takie niuanse moralno-polityczne można mnożyć. W przestrzeni publicznej potrzebny jest również obraz czarno-biały. Był agentem, czy agentem nie był? Opinia publiczna została tak zero-jedynkowo spolaryzowana dopiero po tzw. szafie Kiszczaka, czego wcześniej nie dokonała rzetelna naukowa analiza historyków Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka w książce SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii. Po tym jak generałowa Kiszczakowa oddała teczki swojego męża do IPN-u nawet Wałęsa po pierwszym szoku odzyskał swadę mało logicznego, za to elokwentnego trybuna występującego w roli gadającej główki. A główka mówiła o akcjach á la Bond, kiedy ktoś z tyłu, prawie szeptem, informował go o ruchach bezpieki. Potem rozpoznał ten głos na przesłuchaniach. Tym samym jego zaufanie do prowadzących agentów zwiększało się. Wiedział, że ktoś nad nim czuwa. Po latach podkreśla, że niejeden bezpiek to… wielki patriota. Historia teczki Wałęsy jest dobrą ilustracją transformacji ustrojowej w Polsce. W skrócie – III RP to PRL-bis. Komuniści zachowali władzę i przemalowali ją w barwy wolnorynkowe. Beneficjenci III RP to w większości spadkobiercy PRL ukryci za sztandarem „Solidarności”, który w przekonaniu o swej wielkości dzierżył Wałęsa. Ujawnienie zawartości szafy Kiszczaka było potwierdzeniem w formie oryginalnych dokumentów agenturalnej przeszłości byłego prezydenta, a tym samym potwierdzeniem fikcyjności obowiązującego w III RP prawa. Chodzi o wyrok Sądu Lustracyjnego, który dysponował podobnymi dowodami, a jednak uznał, że oskarżanie Wałęsy było bezpodstawne.
Potwierdzenie wiarygodności teczki TW „Bolek” to symboliczny pogrzeb III RP, szkoda tylko, że przekaz ten nie jest w stanie przebić się do świadomości wszystkich aktywnych uczestników tego epizodu naszej najnowszej historii. Cóż, żyjemy w epoce postprawdy. Nawet po wyroku grafologów z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Prof. Jana Sehna główny bohater i jego sprzymierzeńcy bronią osłabionej już legendy i stworzonej przez komunistów fikcji. Jakie próbki porównywano? – pytają – bo przecież szczególnie w okresie prezydentury Lech Wałęsa podpisywał wiele dokumentów i jego charakter pisma ewoluował. Z pewnością, tylko jakie to ma znaczenie, że obecny charakter pisma byłego prezydenta nie jest podobny do charakteru pisma TW „Bolka”? Instytut Pamięci Narodowej, który zlecił badania, przyjął ocenę ekspertów. Kodeks karny w artykule 233 mówi o odpowiedzialności za składanie fałszywych zeznań. Czy Lechowi Wałęsie grozi odpowiedzialność za składanie fałszywych zeznań? Wałęsa idzie w zaparte: nie podpisywał dokumentów z teczki TW „Bolek” i nie był tajnym współpracownikiem SB. A z przeprowadzonych badań wynika, że bez względu na ujawniane materiały służb specjalnych PRL, ekspertyzy grafologów i kwerendy historyków większość Polaków nadal uważa Lecha Wałęsę za bohatera. A ja uważam, że każdy przyzwoity człowiek w sytuacji Wałęsy powinien dokonać rachunku sumienia. W przypadku większych przewinienień byliśmy w stanie powiedzieć: przebaczam. Ale, jak się okazuje, nawet religijność wpięta w klapę niewiele pomaga. Liczy się prosta kalkulacja – jak wyglądają najnowsze sondaże? Dobrze? To brniemy dalej. Przyzwoitość nie ma ceny, a zagraniczne wykłady bardzo wysoką. Legenda jeszcze żywa, a wy już chcecie ją odbrązawiać?
04| polska
nowy czas |luty 2017 (nr 2/227)
Wypadek drogowy a jakość polityki Wypadki drogowe w okresie zimowym to jednen z głównych tematów w mediach. Zwykle po głowie dostają drogowcy za opieszałość, albo kierowcy za brawurową jazdę. W tym roku oberwał rząd, a nawet prezes Kaczyński.
Bogdan Dobosz
O
d kilku lutowych dni jestem bombardowany wszelkimi możliwymi aspektami wypadku drogowego w Oświęcimiu. Co prawda jedną z poszkodowanych była sama pani premier Beata Szydło, ale podobno nic jej się nie stało. Premier przebywała w szpitalu na obserwacji, prokuratura prowadziła śledztwo, BOR sprawdzał procedury. Ale na forum medialnym toczyły się dziwne igrzyska. Niemal co półgodziny przed kamerami pojawiał się duet jakichś polityków opozycji i z wypadku robił aferę. Po nich wkraczał minister Błaszczak i dawaj udowadniać, że poprzednia ekipa też miała stłuczki, przebite opony itp. Później jeszcze pojawia się prehistoryczny ochroniarz Okęcia (z czasów, gdy wszyscy marzyli o porwaniu i locie na Tempelhof), czyli Dziewulski, były szef BOR Janicki, który za bałagan w czasie lotu do Smoleńska został nawet mianowany przez prezydenta Komorowskiego generałem, czy były SB-ek gen. Czempiński (też się zna na wszystkim). W TV publicznej dla odmiany – minister Ziobro, minister Kempa i znowu minister Błaszczak. Do tego symulacje komputerowe, zgłębianie tematu użycia sygnałów dźwiękowych przez kolumnę, kolejni eksperci, rzecznik prokuratury, hejt w internecie i... tak bez końca. Czy państwo, politycy, media publiczne i prywatne, nie mają nic innego do roboty? Słabość państwa nie polega na tym, że wydarzył się kolejny wypadek z udziałem BOR, ale na tym, że taki incydent urasta do problemu rangi państwowej i staje się podstawowym przedmiotem sporu rządu i opozycji.
Teorie spiskowe Przy okazji wypadku mnożą się też teorie spiskowe. Jedna z nich mówi, że ten cały wypadek to lipa na zamówienie Jarosława Kaczyńskiego. Z jednej strony odciągnął opozycję od przeziębiania się na ulicach, a z drugiej otworzył sobie szansę na przejęcie kierownicy rządu z rąk Beaty Szydło. Teraz wystarczy, że kiedy nawet po kilku tygodniach odezwą się „skutki wypadku”, stanowisko premiera będzie do przejęcia. Inne teorie spiskowe sufluje eurodeputowana PO Maria Barbara Gräfin von Thun und Hohenstein. Z tym, że jest to niemal samozaoranie... Pozornie związany z rolnictwem termin „zaoranie” robi ostatnio prawdziwą karierę polityczną. Chodzi tu na ogół o ciętą ripostę, która posyła adwersarza „w buraki” (by pozostać przy terminologii rolniczej). Odmianą „zaorania” bywa „samozaoranie”, czyli nieprzemyślana wypowiedź polityka, dzięki której sam na „buraka” wychodzi. Mistrzem tej dyscypliny bywa Ryszard Petru, ale
okazuje się, że ma wielu konkurentów. Ostatnio na to pole weszła eurodeputowana PO Róża Maria Barbara Gräfin von Thun und Hohenstein. Chociaż pochodzi z Krakowa, gdzie zwykle się na pole wychodzi nawet w mieście, to Graffini owo pole jednak chyba nie służy. Najpierw podzieliła się teorią spiskową na temat tego, że PiS nie walczy ze smogiem, bo chce, by ludzie bali się wyjść na ulice. W domyśle ma to skomplikować życie, a może i zatruć KOD-omitów, dla których to ulica jest środowiskiem naturalnym. Z pewnością, nie na próżno też, chytry minister Błaszczak rozdaje policji maski antysmogowe, a jego koledzy w rządzie upierają się przy polityce energetyki węglowej. Na szczęście Róża Maria Barbara Gräfin von Thun und Hohenstein ten przewrotny plan PiS zdemaskowała. Eurodeputowana poszła za ciosem, ale tym razem było już mniej śmiesznie, choć intencje były odwrotne. Właśnie po wypadku drogowym premier Beaty Szydło, europosłanka PO napisała: „Zaczyna się! To jednak był misternie zaplanowany zamach! Wielu z nas tak podejrzewało od początku. Pani Premier została jednak cudownie uratowana. Wkrótce na drzewie zawiśnie kapliczka, albo kilka, nastąpi uroczyste poświęcenie drzewa i będą się odbywały tłumne miesięcznice dziękczynne. (…) Powołana zostanie komisja śledcza, albo dwie. Będą pracować intensywnie, żeby wyjaśnić prawdę i często będą zwoływać konferencje prasowe. Bo prawda musi zostać wyjaśniona! Na szczęście wrak jest na miejscu i będzie się na czym wyżywać”. Choć podobnych „żartów” było ze strony opozycji sporo,
to jednak w przypadku Graffini Róży Thun und Hohenstein powinna działać zasada noblesse oblige, nawet jeśli tytuł otrzymało się po mężu. Inaczej mamy „samozaoranie”, a jak to na takim polu bywa, można wyjść i na chama...
Polityka zagraniczna Znacznie mniej niż o wypadku pani premier Szydło dyskutowano w tym miesiącu o polityce zagranicznej, a okazja była, bo to i Merkel w Warszawie, i szef MSZ Witold Waszczykowski podsumowywał rok „dobrej zmiany”. Przypomniał, że „w centrum globalnej niepewności i niestabilności znalazła się Europa”. Założenia są dość realistyczne, ale pokazują, że dynamika zdarzeń będzie i tak zależała od USA (ciągła niewiadoma to prezydent Trump i ważne dla nas relacje Stanów Zjednoczonych z Rosją), a być może od wyborów w Holandii, Francji czy skutków Brexitu, które mogą nawet całą UE przewrócić do góry nogami. Nic dziwnego, że pragmatyczne podejście do wyzwań spowodowało większy pragmatyzm europejskich polityków. Stąd m.in. udana wizyta kanclerz Merkel w Warszawie. Skoro drugie płuco UE, czyli Francja ledwie dyszy, aortę zatyka Brexit, to niemiecki potencjał musi szukać w Unii choćby sztucznego płuca, a taką protezą może być w przyszłości i Polska. Dla nas też jest to szansa włączenia się do euro-gry i poszerzenia możliwości działania. Dlatego Angela Merkel spotkała się nie tylko z prezydentem i premierem, ale i mózgiem operacyjnym obecnej polskiej polityki – Jaro-
polska |05
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
sławem Kaczyńskim. Uzyskaliśmy podmiotowość w Unii Europejskiej, choć był i pewien zgrzyt, skoro opozycja poprosiła o rozmowę z Merkel w niemieckiej ambasadzie. Niemcy nigdzie nie zaprosili tylko biednego Ryszarda Petru, którego gwiazda opozycji wyraźnie gaśnie. Ogarkiem dla KOD, który tego dnia nie bacząc na smog, wyszedł na ulice, był fakt, że samochód pani Kanclerz podobno przy ich grupie… wyraźnie zwolnił.
Upadek mitu Współpraca Lecha Wałęsy z SB była od lat tajemnicą poliszynela. Były prezydent sam pisał w swojej książce, że „coś tam podpisywał”, ale potrafił też w swoisty dla siebie sposób zaprzeczać czemukolwiek. Przychylni Wałęsie historycy podkreślali, że był to epizod z lat 70. młodego robotnika, który później z tego jakoś wyszedł. Pojawiały się jednak pytania o to, czy fakt współpracy nie był dla niego obciążeniem później, czy mógł być szantażowany „papierami” np. w czasie „okrągłego stołu”, a nawet podczas sprawowania urzędu prezydenta, na którym kompletnie zwiódł wspierając „lewą nogę” itp. Jeśli nawet ograniczyć współpracę Wałęsy z SB do lat 70., to laureat Pokojowej Nagrody Nobla nigdy nie przeprosił za donosy, które zaszkodziły kolegom, a za które brał konkretne pieniądze. Brnął za to w kłamstwa o wygranych w Totolotka, a w późniejszych latach – korzystając z urzędu prezydenta – niszczył dokumenty. W Polsce mit Wałęsy upadł już wiele lat temu. Próba powrotu do polityki skończyła się śladowym poparciem w wyborach. Wiele osób uważało jednak, że Wałęsa pozostaje „towarem eksportowym” i nie należy tego mitu niszczyć. W ostatnim czasie zaczęto jednak wykorzystywać Wałęsę w polityce wewnętrznej. Emerytowany prezydent wspierał KOD, PO, obiecywał zniszczenie PiS-u. Znalezienie „tecz-
ki” Bolka przez wdowę po komunistycznym generale Czesławie Kiszczaku ponownie otworzyło temat jego współpra cy. IPN podszedł do problemu wyjątkowo rzetelnie. Materiały przekazano do badań grafologicznych w Instytucie Sehna w Krakowie. Biegli nie mieli żadnych wątpliwości. Według ich ekspertyzy Wałęsa to TW „Bolek”, a zobowiązanie Tajnego Współpracownika o pseudonimie „Bolek” do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, donosy i pokwitowania odbioru pieniędzy pisał własnoręcznie sam Wałęsa. Kolejna linia obrony opiera się już na oparach absurdu (fałszerstwa grafologów, analfabetyzm Wałęsy w latach 70., „robot” w jego mieszkaniu, który sam pisał donosy). Zaangażowanie w ostatnich miesiącach Lecha Wałęsy po stronie opozycji spowodowało, że jej politycy stali się zakładnikami Wałęsy i także brną w kłamstwo, chociaż nawet powiązani z nimi historycy (vide Friszke) złożyli broń. Wałęsie pozostał rachunek sumienia, ale jego wybujałe ego, a może także proces wyparcia niewygodnych faktów, mocno mu przeszkadza w tym, by stanął w prawdzie. O ile w Polsce sprawa jest dość jasna, to rzeczywiście pewien kłopot ma zagranica. Dobrym przykładem jest Francja. Ustalenia grafologów na temat autentyczności teczki Lecha Wałęsy odnotowały niemal wszystkie francuskie media. Większość z nich ograniczyła się do depeszy AFP, która po prostu przytacza fakty. Większość artykułów opartych o AFP nosiło tytuł Lech Wałęsa współpracował z komunistyczną policją polityczną. RFI stwierdzało, że Polacy są nadal podzieleni w tej kwestii na tych, „którzy chcą zniszczyć legendę i tych, którzy uważają, że Wałęsa pozostaje bohaterem”. Daleko poszedł np. dziennik „Ouest France”, który cytował przede wszystkim fantasmagorie adwokatów Wałęsy twierdzących, że pismo Wałęsy z lat 70. mogło się różnić od współczesnego, a ekspertyza grafologów nie ma charakteru naukowego i ostatecznego. Dalej mieliśmy zaś narrację o… zagrożeniu demokracji w Polsce. Gazeta twierdziła, że
£45.00
£15.00
Lech Wałęsa pod koniec 2015 roku „publicznie krytykował rząd konserwatystów i eurosceptyków z PiS i apelował o referendum w sprawie przyspieszonych wyborów”, aż tu nagle na początku roku 2016 „został oskarżony przez konserwatywną władzę”. Teorię spiskową uzupełniła opinia o tym, że „obrońcy Wałęsy uważają, że dokumenty nie są autentyczne”. „Courier Internationale” też ograniczył się do depeszy AFP, ale szukając informacji na ten temat natknąłem się na artykuł tego pisma wieszczący wprost „Upadek symbolu”. Szybko okazało się, że chodzi jednak o publikację, która ukazała się… kilka lat temu. Po lekturze okazało się, że autorom nie chodziło wcale o współpracę „Bolka” z SB, ale o… homofobię Wałęsy, który „zhańbił Pokojową Nagrodę Nobla”. Poszło wtedy o kilka niezbyt „dyplomatycznych” wypowiedzi byłego szefa „Solidarności” na temat homoseksualistów w życiu społecznym. Kolaboracja z SB w porównaniu z „grzechem” homofobii to już tylko epizod w upadku mitu...
Na noże Użycie noża w bójce ulicznej w Ełku wywołało w styczniu zamieszki uliczne, ale i zdziwienie nieproporcjonalnością odwetu arabskiego personelu lokalu z kebabami wobec złodzieja napoju. Smutne to wydarzenie ilustruje odmienność cywilizacyjną zadomowionych przecież już w Polsce emigrantów z Północnej Afryki. To, co w Polsce wywołało zamieszki, we Francji jest już od dawna pewnym „standardem”. Otwieram oto francuską gazetę i z informacji z ostatnich dni dowiaduję się o rozwiązanych za pomocą noża porachunkach więziennych w zakładzie karnym w Tarascon (z okrzykiem „Allach Akbar”), czy uregulowaniu spraw rodzinnych przez posiadającego podwójne obywatelstwo (Egiptu i Tunezji) osobnika, który na ulicy zarżnął nożem swoją francuską żonę, czy wreszcie o zaatakowaniu maczetą żołnierzy w Luwrze. Do tego jakiś gwałt Marokańczyków na czterech małych chłopcach czy zbiorowe gwałty na nieletnich uczennicach w Essone, dokonywane przez członków osiedlowej bandy. I… obyło się bez ulicznych protestów, bo te nad Sekwaną wywołuje się raczej w „drugą stronę”, kiedy to np. policjant miał użyć swojej pałki do gwałtu na czarnoskórym Teo L. w Bobigny. O ile w Polsce policja broniła sprawców przed samosądem, to we Francji jest atakowana, gdy próbuje przestępców… zatrzymać. O ile też w Polsce głosy „użytecznych idiotów” zatrwożonych „rasizmem społeczeństwa” można jeszcze wytłumaczyć pierwszym szokiem cywilizacyjnego starcia, to we Francji, przyzwyczajonej do tego typu zdarzeń, trzeba już mówić o ich premedytacji. Z tym, że nasi „użyteczni idioci” chcą tę Francję dogonić.
06| czas na wyspie
Brexit w czterech aktach Osoby dramatu: TheresaMay–premier Posłowieilordowie GinaMiller SędziowieSąduNajwyższego
Adam Dąbrowski
nowy czas |luty 2017 (nr 2/227)
mier.WypełniłapostulatyVoteLeave.Bochcieliśmydla WielkiejBrytaniiliberalnej,międzynarodowej,pozytywnej iglobalnejperspektywy.Chcieliśmykrajuotwartegodla biznesunacałymświecie:biznesuzUnią,aleteżzkrajami spozaEuropy. DominicGrieve,politykPartiiKonserwatywnejma odmiennezdanie:– Naprawdęsięmartwię.Zawszeuważałem,żebyciepozaWspólnymRynkiemzaszkodzibrytyjskiejgospodarce.IdlategowreferendumopowiedziałemsięzapozostaniemwUnii. DouglasCarswell,posełUKIPNigelaFarage’apowiedziałnatomiast:– Niejestempoprostuzadowolonyztej przemowy.Jestemzachwycony!Tojedenzwielkichdni naszychczasów!
Aktdrugi: SądNajwyższy Wrogowie ludu – taktytułpojawiłsięnaokładcetabloidu „DailyMail”popierwszymwyrokuSąduNajwyższegow sprawieBrexitu.Booileaktpierwszytegorocznegodramatubyłaktempolitycznym,otylenastępny– jużprawnym.Porazpierwszywhistoriiobradowałkomplet jedenastusędziówipowiedziałpremierMay,żetonie onadecyduje,kiedynacisnąćczerwonyprzyciskznapisem„Brexit”– czylikiedyuruchomićartykułpięćdziesiątyTraktatuLizbońskiego.Wszystkodziękipozwowi zgłoszonemuprzezprawniczkęGinęMiller(rozmowaz GinąMillernastronieobok).Poapelacji,wpołowie stycznia,SądNajwyższywyrokpodtrzymał. – TylkoparlamentmożenadawaćBrytyjczykomprawaitylkoonmożejeodbierać.Żadenpremier,żaden rządniemożeoczekiwać,żeniebędziekontrolowany.
ylkoparlamentjestsuwerenny– mówiłaMillerzarazpo T wyroku.Arządbłyskawiczniezadeklarował,żemimododatkowego,niespodziewanegoaktutrzeciego,terminpoczątkuBrexituzmianienieulegnie.
Akt trzeci: Izba Gmin Samobójstwo!– takiokrzykdałosięsłyszećwsaliIzby Gmin,gdywpierwszymgłosowaniuposłowiemiażdżącą większościąopowiedzielisięzaBrexitem.Imimotożew IzbieGmindominująposłowieproeuropejscy.Wszyscy jesteśmyterazBrexitowcami– moglibypowiedzieć. KiedywpołowiestyczniaSądNajwyższyorzekł,że przedwciśnięciemczerwonegoguzikaznapisem„Brexit” TheresaMaymusiuzyskaćzgodęparlamentu,niektórzy wieszczyliopóźnienieBrexitu.Głosowaniemusiprzejść przezdwieizbyparlamentu,apodziaływsprawieEuropyodzawszewbrytyjskiejpolityceprzebiegająwpoprzekpodziałówpartyjnych. AleTheresaMaysprawnie zgasiłaewentualnybuntwewłasnejpartii.„Podstawowe pytaniebrzmi:czyufacieludziom?”– mówiłzarazna początkuobradministerds.wyjściazUEDavidDavis. Szkocioburzylisięnasamopostawienieowejkwestiiw tensposób.AlexSalmond,byłypremierszkocki,oskarża TheresęMayoupokarzaniesięprzedDonaldemTrumpem,sugerując,żeniemawyboru,bozkimśhandlować musi,awłaśniepodnosimostzwodzonyłączącyWyspyz Europą.WkrótceparlamentregionalnyzagłosujeprzeciwkoBrexitowi.Symbolicznieoczywiście,boSądNajwyższyzadecydował,żeEdynburgprawawetaniema. Alesymboleprzechodządohistorii. DohistoriiprzejdzieteżzpewnościąmowaKennetha
Aktpierwszy: LancasterHouse TobędzietwardyBrexit!– takieplotkidałosięsłyszećw rządowejdzielnicyWestminsterwLondynienadzień przedhistor ycznąprzemowąTheresyMaywdostojnym LancasterHouse.Przemową,wktórejpopółrokupowtarzaniatautologiiBrexit means Brexit wreszciepowiedziałanarodowi,jakwidziszczegółyrozstawianiasięzUnią Europejską. NoiBrexittwardybędzie.Premierwygłaszałastaranniewyważonesłowa,jakienapisalijejdoradcyiskierowałaakcjęhistor ycznegodramatuwkierunku,któr y podsumowaćmożnajednoznacznie:kontrolanadimigracjąjestważniejszaniż… To, co proponuję, nie może oznaczać jednak członkostwa we Wspólnym Rynku. Liderzy europejscy wielokrotnie podkreślali, że to wiązałoby się z akceptowaniem czterech wolności: przepływu dóbr, ludzi, kapitału i usług. Bycie poza Unią, ale w środku tego rynku oznaczałoby konieczność stosowania się do regulacji unijnych związanych z tymi wolnościami, ale bez prawa głosu pozwalającego na ich kształtowanie. Sygnał ze strony opinii publicznej przed, w czasie i po kampanii referendalnej był jasny: Brexit musi oznaczać kontrolę nad imigracją z Europy. I to właśnie zapewnimy – deklarowałapremier.
Reakcje? Znamienne MatthewElliot,jedenzarchitektówBrexitu,byłyszeforganizacjiVoteLeave,którazarządzałaoficjalnąkampanią ws.wyjściaWielkiejBrytaniizeWspólnotymówi:– Jesteśmybardzozadowoleniztego,cozadeklarowałapanipre-
Wybierasz się do Warszawy? Zatrzymaj się przy Placu Trzech Krzyży. Piękne mieszkanie w pięknym miejscu. airbnb.co.uk/rooms/15696811 Planning to go to Warsaw? Stay in a beautiful flat in the heart of Warsaw. airbnb.co.uk/rooms/15696811
kultura |21
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
the Themersons in person but spent three years making the film Themerson & Themerson, which recalls Stefan’s and Franciszka’s lifelong collaboration: “people like them were so unique – so unusual that they simply make you dream”. Her film was intended “so that in the future people can access and feel this magic”. Wadley agrees: “they were extraordinary people”. Artistically closer to Franciszka, he organised one of the largest exhibitions of her work after she died, admiring “the wit, the accuracy, [and] the sensitivity of her depictions of people”, and was fascinated by how natural she was – “whatever medium she used – she found a different way of drawing”. His favourite piece of Stefan’s writing is about Apolloinaire, whose ‘Il pleut’ is such a brilliant example of how the layout of the page becomes an integral part of the text.
Largely ignored by popular press, Wadley recalls how Stefan was sending poems to the Times Literary Supplement, which were never accepted for publication. However, on one occasion he sent a poem as translator of another poet and that was published. Only friends, who knew his style, had noticed that it was actually Stefan’s poem. Creative collaborators from 1929 until their deaths in 1988, the Themersons’ work in its great imaginative range anticipated the trends to come. Largely unknown during their lifetimes, perhaps now is the time to get to know these haunting and wondrous citizens of the world. Jasia Reichardt speaks on The Themersons and the Art of Translation at Ognisko Polskie on March 27th.
Franciszka Themerson Sentimental cartography (self-portraitat her desk, Polish Government in Exile) London 1941/. Pen & ink,. Collection Themerson Estate, Opposite: Multifigure, black and red, c. 1972/73. Acrylic on unprimed canvas, 132 x 99 cm. Collection Themerson Estate
in Polish, French and English (a language which he later claimed “chose him”). Franciszka’s art was not encumbered by either language or style. Rather than the Establishment, it was a small circle of devoted friends – the people who knew the Themersons intimately – who were most captivated by them. The writer and academic Stephen Bann, who first met Stefan when he came to give a lecture at the Cambridge University Society of Arts c.1962 recalls it was “a lecture like no other”. Years later when he curated Franciszka’s first exhibition in New York in the late 1970s, he wrote: “they were a unique couple – European yet with a profound anchorage in the London cultural scene, to which Stefan's publications and Franciszka’s art made a really special contribution”. Anita Prażmowska was a student when she found herself living in the attic apartment of the same building as the Themersons, then in Warrington Crescent. She recalls that “Franciszka’s friend said that these students own nothing but books and a mattress – and that defined the relationship […] we were approved of”. She recalls how she shared Stefan and Franciszka’s disinterest in the material things and how they were “phenomenally generous” intellectually: “they always wanted you to speak; to come up with something interesting”. For the poet Michael Horovitz, Stefan was “absolutely original”. He found himself and his artist girlfriend “warmly welcomed” into the “thriving Gaberbocchus community” and he went on to collaborate with Stefan on translations. Describing Gaberbocchus publication Europa on which they worked, Horovitz noted the style: “the like of which I, with now quite a wide experience of inventively produced poetry and visual productions, have not observed anywhere else”. Polish filmmaker Wiktoria Szymanska did not meet
www.brent.gov.uk/lwg
wiersz nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
Maja Elżbieta Cybulska
Ogród
A że zrobił to poeta miary Kawafisa jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu o słuszności obrony osłów. W ogrodzie Kawafisa nie ma ludzi doglądających zwierząt. Gdzie są? Tu zaczyna targać mną niepokój. Bo jeśli ludzie czekają na barbarzyńców i ci barbarzyńcy się pojawią, to co się stanie z „populacją” tego szczęśliwego miejsca? Oto moment wtargnięcia barbarzyńców: dzikie wrzaski, pożary, tętent koni, rozlana krew, lament atakowanych, panika. Zdaje się, że nie istnieje nic, co mogłoby zapobiec spustoszeniu, jakiego się dopuszczają. Czy można ich uniknąć? Wśród refleksji Aleksandryjczyka na temat dziejów zauważyłam wiersz pt. „Mędrcy zaś – to, co ma się stać”, w którym są słowa: Lecz gdy coś już ma stać się – zanim to nadejdzie, mędrcy przeczuwają. Głos im powie tajemniczy (gdy oni z rozmyślań głębokich,
K
onstandinos Kawafis, Aleksandryjczyk, był poetą historii, tworzył też erotyki opiewające nieodpartej urody młodzieńców. Pisał o miastach, komponował zwięzłe biografie władców, filozofów czy wyłaniających się z przeszłości mniej znanych postaci. Jego najczęściej cytowanym wierszem jest „Czekając na barbarzyńców”, choć to tylko migawka w ogromnym, różnorakim, pełnym zaskoczeń dorobku. Zaintrygował mnie utwór pt. „Dom z ogrodem”: Chciałbym mieć wiejski dom z bardzo rozległym ogrodem – nie tyle dla kwiatów, drzew, zieleni (choć na pewno musi być i to – jakże jest piękne), ile po to, żeby mieć zwierzęta. Ach, te zwierzęta! Przynajmniej siedem kotów – dwa zupełnie czarne, a dwa zupełnie białe – dla kontrastu. Także znakomitą papugę, abym się przysłuchiwał, jak przemawia z emfazą i pewnością siebie. Co do psów, myślę, że zadowoliłbym się trzema. Chciałbym też mieć dwa konie (małe koniki są miłe) I na pewno trzy, a nawet cztery z tych wspaniałych, z tych czarujących stworzeń, jakimi są osły, by siedziały bezczynnie, by się ich łby cieszyły. (Przełożył Zygmunt Kubiak) Zwróćmy uwagę na dobór zwierząt, którymi autor zaludnia swój ogród. Najpierw koty. Kawafis planuje siedem, ale tylko kolor czterech z nich został sprecyzowany: dwa białe i dwa czarne. A pozostałe trzy? Widocznie to nie jest ważne. Ważne jest to, co wyróżnia. Biel i czerń rzucają się w oczy, reszta się nie liczy. Reszta to tłum, nie warta uwagi zbiorowość. Poeta nie indywidualizuje psów. Podaje tylko ich liczbę: trzy. Mają być dwa konie. Małe, ponieważ są miłe. Najwyraźniej zrezygnował z koni pełnego formatu. Chyba mu nie pasują do ogrodu. Jest jeszcze papuga, której gadatliwość wnosi efekty akustyczne. Ale najważniejsze są osły, określone mianem „wspaniałych” i „czarujących”. Są to stworzenia niewątpliwie szczęśliwe, ich łby się cieszą, kiedy tak siedzą „bezczynnie”. Właściwie w tym wierszu osły są najważniejsze z racji na szacunek, jakim je darzy autor. Wiemy przecież, z jaką pogardą traktowane są osły i jak podrzędne miejsce zajmują w hierarchii zwierząt. Osioł jest przede wszystkim głupi i uparty. Tylko poeta go rozumie. Eksploatowany niemiłosiernie, wiecznie poganiany nie ma sposobów, żeby poprawić swój los. Więc co mu innego pozostaje poza nieznośnym rykiem albo kopniakiem, którym częstuje (jeśli nadarzy się stosowny moment) swoich dręczycieli. Na cóż innego zasługuje jakiś opasły brutal, który pogania nieszczęsne zwierzę? Osły dopraszają się współczucia i wytchnienia. Osobiście jestem bardzo rada, że znalazł się ktoś, kto obmyślił dla nich lepszą egzystencję.
zadziwieni zapadłą nagle wokół ciszą, podnoszą głowy), aby się wsłuchali w kroki nadchodzących wydarzeń. (Przełożył Zygmunt Kubiak) Ach! Mędrcy, gdzież się podzieli mędrcy? Kiedyś byli przecież, a dzisiaj jak na lekarstwo. W nich nadzieja! Koty oddaliby w dobre ręce, osły objuczyliby skromnym dobytkiem, bo jakiż bagaż może mieć taki mędrzec, a sami siedliby na koniki miłe i pomknęli w dal. Za nimi psy, nad nimi rozwrzeszczana papuga. Zostałby oczywiście dom, ale jeśli wszystko dokoła by opustoszało, to może barbarzyńcy nie zwróciliby na dom najmniejszej uwagi. Jest jeszcze jedna, niepocieszająca, niestety, możliwość. Nie ma co się przejmować rezydentami ogrodu Kawafisa. Barbarzyńcy nie przyjdą z tego prostego powodu, że już dawno temu zapuścili swoje korzenie. I nie zwierzęta ich interesują.
wędrówki po londynie |23
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
Ze szkicownika Marii Kalety: Kiedy w ostatnich latach XIX wieku sir Henry Tate postanowił przeznaczyć sporą część swojej prywatnej fortuny na budowę narodowej galerii sztuki, z pewnością nie przypuszczał, że oto zostaje powołana do życia instytucja, która po ponad 100 latach stanie się jedną z największych instytucji kulturalnych świata. Oryginalny, klasycystyczny budynek Tate Britain z trudem zaczął mieścić gromadzone zbiory, więc całkiem niedawno, bo w 2000 roku królowa Elżbieta otwarła podwoje drugiej siedziby Tate Britain, nazwanej Tate Modern. Mieści się ona w pozornie mało atrakcyjnym budynku nieczynnej od 1981 roku elektrowni (Bankside Power Station). Stał on pusty przez 20 lat i nie zburzono go zapewne tylko przez szacunek dla jej projektanta sir Gilberta Scotta, który był jednym z najbardziej poważanych brytyjskich architektów. Warto zauważyć, że jego inna elektrownia, Battersea Power Station, też przetrwała i stoi w centrum jednego z największych w tej chwili londyńskich placów budowy. Adaptacji elektrowni na potrzeby świątyni sztuki współczesnej dokonało szwajcarskie biuro architektoniczne Jacques Herzog i Pierre de Meuron, znane dzisiaj także z kilku innych genialnych projektów. Właśnie ukończona nowa siedziba filharmonii w niemieckim Hamburgu bez wątpienia znajdzie swoje miejsce w każdym podręczniku dla studentów architektury. Wielbiciele Johna Constable’a, Williama Blake’a czy
Tate Modern
J.M.W. Turnera mogą spędzać godziny, kontemplując klasyczną sztukę brytyjską w Tate Britain. Ci spragnieni bardziej współczesnych środków wyrazu zakotwiczą na dobre w Tate Modern, w przerwie sącząc kawę na tarasie z widokiem na parlament, City of London, katedrę św. Pawła czy szekspirowski teatr Globe, oraz podziwiając odwagę skłębionego tłumu turystów na wiszącym Millenium Bridge. A potem mogą wrócić do ogromnej hali turbin, którą pamiętam z takich wystaw, jak milion ceramicznych ziaren słonecznika zgromadzonych przez chińskiego artystę Al Weiwei, gigantycznego pająka autorstwa Louise Bourgeois czy tektonicznie spękanej posadzki projektu Doris Salcedo. W gronie największych współczesnych twórców zaproszonych do pokazania swojej pracy w Hali Turbin znalazł się też polski artysta Mirosław Bałka. Ale co z radykalnymi wyznawcami sztuki totalnej, zanurzonej w interdyscyplinarnych, intelektualnych i wizualnych burzach z udziałem obiektów materialnych, dźwięku, światła, przestrzeni, czasu i interakcji z odbiorcami? Minęło kilka zaledwie lat i okazało się, że połączone galerie Tate Britain i Tate Modern (z kilkoma regionalnymi oddziałami) są odwiedzane przez kilkanaście milionów ludzi rocznie i brakuje miejsca, zwłaszcza dla tej najnowszej sztuki, i że istniejące przestrzenie wystawowe warto by na przykład podwoić. W rezultacie ci sami architekci zaprojektowali przedziwną, dziesięciopiętrową piramidę jakby dolepioną
od tyłu do istniejącego budynku Tate Modern, wysokością ustępującą jedynie egipskim starożytnym piramidom faraona Cheopsa i Chefrena. Trwało to trochę dłużej niż planowano, ale w końcu oficjalnie została ona otwarta 17 czerwca 2016 roku. Jej oryginalny projekt bardzo różni się od obecnej realizacji. Od początku miała to być oczywiście piramida, ale oryginalnie przypominała ogromne szklane biurko z bardzo kolorowymi, pootwieranymi szufladami. Na szczęście ostatecznie zbudowano budynek, który raczej wpisuje się w otoczenie, niż stanowi jego zaprzeczenie. To ciekawe, że architekci tak bardzo zmodyfikowali swój pomysł, wracając do podobnej wizualnie i materiałowo ceglanej faktury elewacji z pierwotnego projektu Scotta. Czy więc wszyscy są zadowoleni? Niestety nie, narzekają (i nawet próbują się procesować) mieszkańcy zbudowanych wcześniej apartamentowców w bezpośrednim sąsiedztwie powiększonej Tate Modern. Kiedy kupowali swoje szklane pudełka, nie zwrócili uwagi na zapisaną małymi literami informację, że kiedyś tam w przyszłości stanie obok piramida z tarasem widokowym kilkanaście metrów od ich łóżek. Mam nadzieję, że z czasem przywykną do braku prywatności, bo w końcu kto by tam żałował tych kilku milionów funtów wydanych na te mieszkania z tak błahego powodu. Wszak już sama możliwość oddychania atmosferą wielkiej sztuki warta jest tego poświęcenia.
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
24| kultura
Czechow w Ognisku u Hemara
F
enomen sztuk Czechowa polega na tym, że wykraczają poza ramy czasowe. Są nadal współczesne. Ta banalna obserwacja nie jest znowu taka banalna. Czechowa wystarczy wiernie, zgodnie z instrukcjami autora, zagrać, nawet w kostiumach z epoki, i wychodzi przedstawienie o nas, z nami, widzami, w rolach głównych. Sztuka napisana w XIX wieku nadal znajduje swoje odpowiedniki we współczesności. The Seagull, czyli Mewa, Antoniego Czechowa, wystawiona na deskach Teatru Hemara w Ognisku Polskim w Londynie przez brytyjski zespół i polską producentkę Maję Lewis, była tego potwierdzeniem. Klasyczne wnętrze, stroje z epoki nie zmieniły odbioru. W identycznych realiach żyjemy, cierpimy i kochamy podobnie. Czechow w mistrzowski sposób pokazuje nie tyle po-
dwójną osobowość, ile osobowość o podwójnym obliczu. To nie to samo. W drugim przypadku osobowość jest jednoznaczna, tylko jej strona zewnętrzna często się zmaga ze sprzecznościami i powoduje konflikty. To napięcie wymaga dynamiki i aktorskiego warsztatu. Tych elementów w przedstawieniu pokazanym w Ognisku nie brakowało. Zespół pozostał wierny Czechowowi również w scenografii. Imponującej, jak na kameralną produkcję. Autorami byli: Andrzej Błoński, Anastassia Zamaraeva i Magda Rutkowska. Swój wkład w rozwiązania scenograficzne wniosła również, reżyserująca całość, znana już bywalcom Teatru Hemara, Gigi Robarts. Jedynym akcentem „nowoczesności” były minikoncerty (między aktami) duetu skrzypcowego braci Ćwiżewiczów – Filipa i Michała. Ciekawa propozycja, choć nie była integralną częścią przedstawienia, pod koniec włą-
The Seagull. Teatr Hemara, Ognisko Polskie
s y czas nowy cza now
Grzegorz Małkiewicz
October 2015 FREE ISSN 1752-0339
s y cza now
FREE 39 ISSN 1752-03
215
o.uk
REE 2-0339 SN 175
1/211]
LON
DON
ycza now [08/217]
LONDON
31
05-06/214-
zas.c
yc now
015
12
08 Y
22 I PARAGRAF EUROPEJSK antów chcących a imigr
miLiczb się statka coraz przedostać do Europy wrakami większa
LOVE?
LONDON
or satisfaction y A physical friendship? Poetr passionate or the language of encounter, respect? of mutual
WHAT IS E
NA CZASI ków zwarcie potom Nastąpiło emigracyjnego – środowiska anie sterów spadkotwarde trzym owitych” przez „praw alność plemikalna. bierców. Ment nieprzema enna jest
FELIETON
ZĘSN
EK SZC
MAR
nowyczas.co.uk
s.co.uk
2015
LIŚMY 25YBRA >W
April 2015 FREE ISSN 1752-03 39
stra Dwaj panowie i… orkie
czono zresztą wcześniej nagraną ścieżkę muzyczną. Udział w spektaklu muzyków wymaga jednak znacznie bardziej wypracowanej spójności. Było bardzo dobrze, chociaż mogło być lepiej. Ogólnie rzecz biorąc: gratulacje. Miejsca na wszystkie spektakle wyprzedane. Teatr Hemara nabiera rangi. W końcu patronat do czegoś zobowiązuje, w czym niemała zasługa producentki – Maji Lewis. Choć oczywiście aż się prosi, by w plany produkcyjne włączyć też repertuar polski – niekoniecznie polskojęzyczny. To zapewnia nam Scena Polska w POSK-u. Wróćmy jednak do Teatru Hemara, w którym rozgrywa się dramat Czechowa. Scena stanowi jeden salon, ale poprzez różne, inaczej urządzone miejsca przechodzimy jakby do innego pomieszczenia, pozostając nadal w planie ogólnym. Na tym też polega dobra scenografia, która nie jest wartością dodaną, ale dynamicznie włącza się w rozwój akcji. Aktorzy doskonale nadawali tym miejscom znaczenie. Nikogo nie będę wyróżniał, bo wszyscy w równym stopniu przyczynili się do utrzymywania napięcia, które doprowadza do punktu kulminacyjnego – samobójczej śmierci Konstantyna Treplieffa. Ale to już poza sceną, a szorstki komunikat był opuszczeniem kurtyny. Wśród obecnych produkcji teatralnych zdominowanych przez paradygmat nowoczesności i eksperymentu jakże świeżym doświadczeniem jest dobrze zagrana klasyka. Teatr pudełkowy zbyt wcześnie pod naporem teatralnych reformatorów odszedł na artystyczne peryferie. Dominują eksperymenty, a przez ich powszechność teatr przeżywa jeśli nie kryzys, to zdecydowanie formalny regres i światopoglądową pustkę. Awangarda zajęła miejsce tak pogardzanego teatru mieszczańskiego. To awangarda zwraca się do współczesnego widza, oczekuje masowego uznania i robi z nas kołtunów podobnie myślących albo wręcz zwolnionych z obowiązku myślenia. Gigi Robarts, odpowiedzialna za Ogniskową produkcję Czechowa, nie traci czasu na wymyślanie zaskakujących rozwiązań, na pogoń za sensacją, najlepiej by była bulwersująca, o co w naszym świecie wcale nie tak łatwo. Okazuje się, że środki bardziej tradycyjne, dbałość o aktorskie mistrzostwo, o rangę słowa wracają do łask, a teatr odzyskuje swój dawny splendor, magię i znaczenie w naszym estetycznym i światopoglądowym doświadczeniu. Wraca do swoich korzeni – podkreślanej sztuczności, czyli gry. To dobry początek odradzającego się z popiołów Teatru Hemara, a także najlepsza formuła na oddanie hołdu wielkiemu artyście i animatorowi kameralnej sceny przy Exhibition Road. Hemar też unikał tak popularnych w jego czasach awangardowych trendów, a teraz widać – w czasach awangardy masowej – że jego artystyczna wrażliwość i intuicja nie zawiodły go. Czekamy na Hemara!
[03/213]
[03]
nowy czas
LONDON
nowyczas.co
.uk
Fot. Filip Ćwiżewicz
[03, 06, 15]
Andrzej Krauz podskakują e towarzyszy nam , na rozlany atramodebrać skakanki! W dobre i złe. Był rysun ek Jest dobrz najbardziej ent. I pomyśleć, że końcu przyszła kolej rysunek ten na kagańcem e…, był Media Stało się to, flagowym reprezenta ntem emigr ilustruje praktyki instyt spętane pióro, urodzeni i czego od dłuższego acji niezłomnej, ucji, która wychowan czasu się obaw jest i w wolnym suną się do ialiśmy, ale nieprzejednanych. nie sądziliśmy, z foyer POSKzastosowania cenzu kraju, potomkowie emigr że ludzie ry fizycznej, -u. Zamknąć tj. wyrzucenia acji niepodległościow nas jednak ej nie mogą. Do sądu iść egzemplarzy „Nowego ponie chcą. O Czasu” co chodzi?
[11]
Nas się czyta. Od dziesięciu lat!
Hockney By Joanna Ciechanowska
A
bird flickers through the snow-covered branches of trees, the black silhouette moves across, than disappears. The rectangles move simultaneously, and I wonder where the bird has gone. Will it appear again in a different dimension? It’s Winter. Behind me is Spring. Summer and Autumn are on the sides. The screens move constantly, nine on each wall, making the whole room multi-dimensional and in constant motion. It’s Hockney’s The Four Seasons, a multi-screen video work of one road in Yorkshire, a hymn to the artist’s native landscape and reflection on the changing seasons. It is quite a treat to watch the exhibition in an almost empty Tate Britain gallery a day after it opened. David Hockney, this giant of modern art, is 80 years old this year and one of the most celebrated artists of our times. On photographs, in his flat cap, sunny jacket, black, round spectacles and an expression of being caught in the act, he still looks boyish and surprised as though he wanted to say, ‘What? And why are you staring at me? I can do what I like and I will.’ David Hockney first came to prominence in the 60’s, when still just fresh from the Royal College of Art, and some of his paintings from that period are on display. We Two Boys Together Clinging or The Third Love Painting had already received acclaim in Britain and abroad at the time. He moved to California shortly after and continued visiting a great number of places around the world. His style changed to a more naturalistic one as he painted people in sunny swimming pools and perfect interiors with azure light.
He was also experimenting with the best way of using photography and exploring with a use of different viewpoints and lapses of time and movement, all at the same time. He rejected the idea of perceiving the world around us as a fixed, viewpoint perspective. In his opinion human beings look ‘with memory’, that is, moving with all sorts of angles and directions and with two eyes all at the same time and sometimes, not at the same time. In Pearblossom Hwy. 11-18th April 1986, a view of the road in the desert on the outskirts of Los Angeles, he uses hundreds of photos, which took a week to shoot, to collage as one big image, in which each of the 850 photos were taken close up to the object being photographed. Hockney said, he was up the big ladder a lot, to avoid a standard, normal view perspective of the road. The result is a still a perspective, but certainly not a conventional one, as your eyes flicker back and forth, looking at the image. The exhibition is arranged chronologically and includes some of his most iconic and well known works like American Collectors, or Mr and Mrs Clark and Percy, portraits of the fashion designer Ossie Clark and textile designer Celia Birtwell with their cat, Percy. He painted people in their rooms, swimming pools, surrounded by their ordinary objects, armchairs, flower pots, pictures on the walls, with luminous colours, light and shade, reminiscent of quattrocento masters. He has recently revealed the influence of such masters as Piero della Francesca. Looking at Pictures on a Screen, 1977, is a painting with a figure of a man looking at pinned up images of famous paintings. The man is Hockney’s friend Henry Geldzahler and he is looking at what look like reproductions of the paintings by Vermeer, Degas, van Gough and Piero della Francesca, which gives us a clue to whose art Hockney likes. There are also landscapes. They are not, what one would think of as landscape conventionally, but rather, luminous, technicolour spaces, with movement and an illusion of depth. They are more like fairytales of Yorkshire, where he lived as a child and where his mother lived, and where he visited his dying friend in late 1990s. There are also paintings of the Grand Canyon and of his own garden where he lived in the Hollywood Hills. Hockney returned to live in Yorkshire in 2006 and began painting in his studio in Bridlington. The changing
seasons, a different light and perhaps, a different perspective resulted in a series of landscapes that are instantly recognizable as Hockneys; the light, the colour, the playful imagination of a magician. Then, there is his love affair with the digital. The Four Seasons with the flickering bird is a part of that. Made in 2010 this video work was made by multiply cameras being driven near Bridlington, Yorkshire, along the road at Woldgate. It is shown in a separate, darkened room and is mesmerizing to watch. He settled in Yorkshire for about a decade, until after the traumatic event of the death of his young assistant Dominic Elliot, he decided to leave and go back to America. His last work about Yorkshire is a series of 25 charcoal landscape drawings of the same road at five different locations. It’s described as the arrival of Spring. The drawings are black and white, as are the first works he made on his return; two black and white drawings of his garden. Hockney is a superb draughtsman and has never been afraid to draw what he saw. Such natural talent is rare, he is compared to Picasso in that respect and looking at his drawings at the exhibition, it is obvious why. There are portraits of his friends, of famous figures but also of ordinary objects, all exacted with such virtuosity of line, in ink on paper, that one feels envious in this time of iPads, and computer-aided art. But then, Hockney does iPads, too. I remember when he first started iPad drawings, he posted them online for the public to download it for free. He uses an iPad as a sketchbook, as well as a painting tool, achieving even more luminosity and transparency of colour. Are they better than his paintings? I don’t know, perhaps it’s not for me to judge such giants as Hockney. He is by now, an icon and celebrated national treasure. And so he should be, not only for what the status he has achieved, but for his curiosity of life and transferring it to art, for his constant search and hunger for new ways of looking at the world and for a genuine attitude of always being true to himself. That is rarer in an artist that we would like to think and perhaps a mark of greatness. That, and the talent, of course. Go, see, now!
Hockney is at Tate Britain until 29 May.
26| archiwum
Donald Davie, Amicus Poloniae W roku 1992 przeprowadziłem dla Trzeciego Programu BBC rozmowy z sześcioma wybitnymi tłumaczami poezji. Wywiady z Ketaki Dyson (tłumaczką z hinduskiego), Michaelem Hamburgerem (tłumaczem z niemieckiego, przyjacielem Tadeusza Różewicza, ceniącym jego poezję) i Charlesem Tomlinsonem (tłumaczem z włoskiego i hiszpańskiego) ogłoszono w Modern Poetry in Translation, ale redaktor pisma, Daniel Weissbort, nie zgodził się na publikację mojej rozmowy z Donaldem Daviem z powodów, które Davie tu podaje.
Adam Czerniawski
W
dniu 27 lutego 1994 Donald Davie ogłosił w „London Review of Books” recenzję antologii Poetry of Survival, zredagowanej przez Weissborta. Jak tytuł sugeruje, antologia poświęcona przeważająco poetom Europy Środkowej i Wschodniej, którzy dorastali w okresie nazistowskiej okupacji. Jak wynika z naszej rozmowy, Davie sprzeciwił się sposobowi, w jaki współczesna poezja z tamtych stron została narzucona anglojęzycznym czytelnikom. Swoim zainteresowaniem polską poezją Davie zwrócił moją uwagę wiele lat wcześniej. W roku 1959 ogłosi zredukowaną „po poundowsku” wersję Pana Tadeusza, którą zatytułował The Forests of Lithuania. Zrecenzowałem ją w „Kontynentach”. Davie żywo interesował się poezją Ezry Pounda i ogłosił studium o nim. Tomasz Eliot dał mu do oglądu swą Ziemię jałową. Zachował się maszynopis brulionu Eliota z poprawkami Pounda. Pound dokonał drastycznych skrótów, które Eliot szczęśliwie przyjął: jego arcydzieło wiele zawdzięcza interwencjom Pounda. Davie zastosował podobną metodę wobec Pana Tadeusza. Na ironię, Pound nie potrafił zastosować ascezy poetyckiej w swojej twórczości. W roku 1988 ogłosiłem w „Notes & Queries” ostrą krytykę Daviego Czesław Miłosz and the Insufficiency of the Lyric. Więc obawiałem się jego reakcji, kiedy zaprosiłem go do współpracy przy przygotowywanym przeze mnie zbiorze esejów pt. The Mature Laurel, Essays on Modern Polish Poetry. Jednak Davie zareagował przyjaźnie i dosłał notę na temat Aleksandra Wata. Niestety, była zagmatwana i musiałem ją odrzucić, ale błagałem Daviego by ją albo przeredagował, albo przesłał mi coś na inny temat. Z czasem zareagował cierpką recenzją The Mature Laurel w „Poetry Review”. Więc kiedy mu zaproponowałem niniejszą rozmowę, byłem przygotowany na odmowę. Jednakże Davie zareagował entuzjastycznie. Od tej rozmowy utrzymywaliśmy bliski kontakt i tuż przed jego śmiercią 18 września
1995 planowałem go ponownie odwiedzić w domu w Silverton. Poezja Jana Kochanowskiego okazała się ważnym zakresem naszych wspólnych zainteresowań. Był to czas, kiedy wykończyłem mój przekład Trenów i przesłałem go Davie’mu. Skomentował w liście: I think these versions are admirable, and a great Renaissance poet is at last available to us in English. I think you have for the first time (leaving aside your efforts with Norwid) grappled with a series of texts that really challenge your translator’s skills, and reward them. Nazwał je też „poundowskimi”, ale nie w sensie dokonanych redukcji. Pound okazał się genialnym tłumaczem poezji chińskiej, rzymskiej i staroangielskiej, więc w tym drugim, powszechnie przyjętym sensie, Davie tu pisze. Poprosiłem go o wstęp do mojego zamierzonego wydania. Szybko świetnie go wykonał. Pomysł przekładu Trenów wyklarował mi się wiele lat wcześniej, kiedy prowadziłem lekcje z polskiego w szkole sobotniej na Ealingu. Uważając to tłumaczenie za szczególnie wymagające zadanie, zwróciłem się do Seamusa Heaneya z propozycją współpracy. Odmówił. Więc niemałym szokiem był później list od niego, że Faber wyda na dniach jego przekład dokonany wspólnie ze Stanisławem Barańczakiem. Jaki wydawca zechciałby wydać mój przekład po sensacyjnym imprimatur dzieła Kochanowskiego przez noblistę? Defensywnie, dzięki pomocy prof. Piotra Wilczka, mój przekład wydał Uniwersytet Śląski, ale później pewną satysfakcję dało mi wznowienie Trenów przez oksfordzką Legendę. O mojej propozycji współpracy Heaney powiadomił zaprzyjaźnionego na Harvardzie Barańczaka. Dobrze wyszkolony na łonie mamy w sowieckiej metodologii, Staś umiał bezlitośnie niszczyć rywali. Przekonał Heaneya do współpracy z nim. Ani jeden, ani drugi nie zdobył się na to, by mnie o tym powiadomić. Heaney doniósł mi też, że Barańczak nie chciał odnotować mojego przekładu w swej edycji. Ja, pozbawiony sowieckiej edukacji, odnotowałem jego przekład. Ale te smutne refleksje stawiam na marginesie przekonania, że jednak pracując samotnie, bez pomocy jakiegokolwiek noblisty, udało mi się wykonać lepszy przekład. Wyważoną ocenę obu prób dał Bogdan Czaykowski w eseju O mnie wiedzieć będą Anglikowie, „Rzeczpospolita, 30.08 1997. Poeta i krytyk, tłumacz poezji Borysa Pasternaka i Adama Mickiewicza, Donald Davie zakochał się w literaturze słowiańskiej podczas służby w marynarce konwojującej transporty broni do Murmańska. W liście do mnie nazwał się a passionate Slavist. Po studiach w Cambridge, rozpoczął tam karierę naukową, którą kontynuował w dublińskim Trinity College i szeregu uniwersytetach w Stanach.
Rozmowa z Donaldem Daviem przeprowadzona przez Adama Czerwniawskiego w 1992 roku Adam Czerniawski: Donald Davie, we think of you mainly as a poet, literary critic and theorist of literature, as well as a distinguished academic. Recently your name reappeared prominently in the literary press as a consequence of a review you wrote of an anthology of translated poetry edited by Daniel Weissbort. It was a very critical account and you used fairly strong language. The theme of your review was debated, discussed and attacked in other literary journals. You suddenly brought the art of literary translation into, one might almost say, journalistic prominence from a safe academic and literary backwater. Could you explain what it is that chiefly motivated you in being so harsh in your appraisal of the Weissbort anthology? Donald Davie: The aspect of Weissbort’s anthology that most, yes, exasperates me is the implication that the translation of these poets, Polish, Czech, Hungarian, Romanian and so on, is as easy as falling off a log; that, as it were, anyone with diligence and a dictionary can do a perfectly good job. He specifically says, about the firmest thing he does say about what these selected poems have in common, that they are translatable. Well, that may be but it makes me think the worse of those poets. The translation of poetry that I have been interested in and have practised a little is at the opposite extreme. The translations that I value are themselves works of creative engagement. When Charles Tomlinson, to name just one of your interviewees, translates a poem from the Italian, from the Spanish, from the Russian, that is not, as he understands the matter, a totally distinct operation from what he is doing when he writes his own poem, and when I read his versions, say from Fiodor Tiutchev, that is how I read them and how I can read them. They give me as much pleasure and the same sort of pleasure as I get when reading one of his own poems. That is the aspect of poetry translation that most fascinates me. I would go so far as to say that the great verse translator is an even rarer and more admirable creature than the great poet, and this view of translation seems at the opposite pole altogether from the view of translation which is embodied explicitly, as well as implicitly, in Weissbort’s anthology.
archiwum |27
AC: There is also another criticism, as I understand it. The fact that the Cold War created a demand, perhaps, an interest in East European poetry because it was a witness to the horrible events that were occurring at the time, and so one was reading the poetry to understand the politics of the situation rather than because these were good poems. Do I understand that criticism there correctly too? DD: Yes, you do understand. It is perfectly true that Polish poetry is now a talking point in poetic circles in this country, but we are never invited to see you or any of your contemporaries in a perspective which goes back to Mickiewicz, not to speak of further back to Kochanowski. So the exposure given to post-1945 Polish poetry seems to me to have helped occlude earlier Polish poetry, and indeed the whole sense that Polish poetry and Polish culture is in fact long, ancient and continuous from the Renaissance onwards in a way that, for instance, Russian is not. That seems to me one of the things that is most fascinating about the Polish tradition as I know it. There is no sense of that available. It is never said, indeed, in England. AC: Now that the Cold War is over should we not look again at that poetry and say to ourselves, well maybe 80% of it was created for this specific purpose. However, there may be a residue, let’s say 20%, which is valuable as poetry and therefore has contributed to, as I say, expanding the sensibilities of English readers. Wouldn’t you agree that translators over the years, over the centuries, were working to extend the scope of the native culture into which they were bringing the translations? DD: Yes, there are two things there. First, you are prepared to write off 80% to think that 20% may survive. That seems to me a grudging percentage but that’s beside the point. Yes, it is what I very much would like – to have, say, Tadeusz Różewicz presented to me out of the ambience which Weissbort and Alvarez and Tom Paulin and others have created for him. To get him pulled free of the purely adventitious historic matrix in which he has been presented to us so far. If someone would do that – it has been done up to a point, I think, with Zbigniew Herbert and I don’t know why we shouldn’t do the same for Różewicz – that I would value. It is something which it seems to me that the Polish poet, or Hungarian, requires of us. As it is, he is being sold short as a merely
arguing and debating point. That is why I feel, and said in the review, that the people who suffered most were the Poles, Hungarians and Yugoslavs, who were being used in order to apply a lever to what was essentially an insular quarrel. The Polish names, for instance, have been wheeled into place from the 1960s onwards in order to shoulder aside the native product, the English poetry, and Weissbort now denies this. But time and again in his commentaries there is the plain implication that he presents these poets to us, and has ever since the 1960s, as an example of what we English poets ought to have been doing, instead of what we have been said to be doing, which is genteel and finicky and dealing only with marginal and domestic matters. Of course I resent that on my own behalf and on behalf of others. The second and more important thing really that you raise: yes, indeed I do believe that the noblest and most useful motive for translation is to enrich the resources of the native language. That is why I undertook my translations from the Russian or whatever you call them imitations – from the Polish, and I’m immensely grateful, and I’ve said so, to Boris Pasternak, to Adam Mickiewicz; they gave me things I needed at that time in my poetic career. They liberated me as I don’t believe any English language poet could have done. And I hoped, and still hope, that that is not peculiar to me but that through me a different range of sensibility, which we might associate with Pasternak on the one hand or Mickiewicz on the other, is thereby available. AC: You mentioned Adam Mickiewicz and that takes us back many years to the time when you published The Forests of Lithuania, which is a kind of Poundian version of Mickiewicz’ s epic. At that time you were putting Mickiewicz forward as a model. You weren’t saying: oh well, let him drift into the British consciousness. You were actually addressing the British poets and saying: enough of Surrealism, enough of this confessional verse. Let’s have some of this clarity and hardness of the classical purity of Mickiewicz, and latterly I think you had a similar view of Miłosz’s work. Well, how do you view the scene now? Has Mickiewicz performed the role for the British poet that you were hoping for? DD: Not at all. Not at all, of course. That is what I have to reply. Those hopes were no sooner expressed than they were dashed. I see no sign at all that Mickiewicz or Miłosz are any more presences in modem British poetry than they were thirty or forty years ago. And of course I think this is sad, and I think that it happens partly because of the idleness and obtuseness of the English public, but it has not been helped, let us say, by the way in which Polish poets of your own generation have been presented to us. AC: May I turn now to your view about the translator’s craft, as you perceive it? This awkward question of faithfulness, of accuracy. You make quite bold statements about the way in which one can change the original, including rhyme and rhythm, and of course your Mickiewicz translation is a sort of quintessential mix of a much longer poem. DD: I realise that, as you say, these claims that I seem to have made are brazenly impudent. It’s all involved really in what you started out with. Yes, my master in the matter of verse translation is undoubtedly Ezra Pound and, of course, the liberties that Pound took are notorious and are still derided and assailed in many quarters. What is more, it’s perfectly true that he did take enormous liberties and sometimes he came a cropper. Not all his translations are successful. His attempts to translate Horace, for instance, seem to me bizarre. There was
never a less Horatian temperament than Ezra’s. The particular instance that you gave of dropping rhyme and rhythm is rather a special one. I do indeed say that the translator should be prepared to do this if necessary, though I do allow that there are special cases in which the euphony of rhyme and metre is so crucial to the original that, if you can’t translate it, you may as well throw it aside. And in fact it is the case that in The Forests of Lithuania, and indeed in my Pasternak translations I do rhyme rather more than most people do, and certainly a good deal more than the Weissbort clan. I like to rhyme in my own writing too, when I can, but it is a matter of when one can, without distorting the tone of the original, without having recourse to outlandish, archaic English in order to get a rhyme word. AC: Given what you’ve just said about the importance this poem had in your own version for your own development as a poet, perhaps we could conclude our conversation with an extract from your Mickiewicz DD: I am as proud of this work as of anything I have done, so I’m very glad to read from it. I’ll choose a passage which is in fact extremely Poundian – as you say, in the whole venture Pound is a presence behind it – but this is one where I’m particularly aware of it, in fact of a particular passage in a late Canto of Pound. It is the account of a spring morning, the day breaking at the time when the Lithuanian people meet the Polish legions from abroad who are on their way with Napoleon to Moscow in 1812: Fair weather and the day breaking, Day of our Lady of Flowers; The sky clear, hung over land Like a sea curved forwards and backwards; Pearls under its wave Some few stars still, though paling; White cloudlet alone. (Wing feathers spray out in the azure), Spirit departing Belated by prayers, Fares fast to its heavenly fellows. Pearls dim and go out in the deep. Pallor on the sky’s brow midmost Spreads, and one temple is swarthy Crumpled, pillowed on shadows, The other ruddy. The distant Horizon parts like a lid On the white of an eye. Iris and pupil, and a ray circles Dazzles, a gold shaft Struck through the heart of a cloud. Fires cluster and dart Cross over, light over light Overarches the sky round: Drowsy, a broken Light over lashes shaken. The eye of the sun rose up Glittered, seven-tinted: Sapphire by blood is to ruby Ruby by yellow to topaz Crystal by lucent To diamond, and by flame Great moon or fitful star. And the eye of the sun rose up Alone across the unmeasured.
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
Autor z artystką tworzącą kropkowane obrazy
Selfie z artystką Włodzimierz Fenrych
C
zerwone serce Australii jest usiane różnokolorowymi kropkami. Jasnobrązowymi, ciemnobrązowymi, prawie czarnymi, szarozielonymi, a kiedy spadnie deszcz, to także żywozielonymi. Tak wygląda z wysoka czerwona ziemia. Kiedy spadnie deszcz, wtedy suchymi korytami zaczyna płynąć woda, a na płaskich terenach pojawiają się rozlewiska. Kiedy spadnie deszcz, wtedy brzegi rzek i rozlewisk na krótko się zielenią, a z mułu na dnie wygrzebują się śpiące żaby. Nie trwa to długo, woda z rozlewisk szybko wysycha lub wsiąka w ziemię, żaby zakopują się w mule, a żywozielone kropki stają się znów szarozielone. Woda w niektórych miejscach zostaje, ale jej nie widać, bo jest ukryta głęboko pod ziemią. Jest tam, gdzie ukryli ją praprzodkowie. Wśród tych kropek od pokoleń, od tysiącleci mieszkają ludzie. Oni wiedzą, gdzie jest ukryta woda, praprzodkowie zostawili im bowiem mówiące o tym śnienia. Śnienia, które trzeba regularnie opowiadać i tańczyć, żeby następne pokolenia wiedziały, jak żyć. Na przykład jak znaleźć ukrytą w ziemi wodę, jak się nią dzielić i na jak długo ona
starczy. W niektórych miejscach jest głęboko w ziemi, ale nie ma jej tam wiele, dla biwakującej rodziny starczy jej zaledwie na kilka dni. Nie wolno się nią myć. Prać? Kiedyś nie było czego prać, bo ludzie mieszkający na pustyni chodzili nago. Od święta malowali ciało kolorową ziemią, bo przecież trzeba odświętnie wyglądać. Malowali ciało w kropeczki, kreseczki, paski albo w kółeczka, na każde święto był odpowiedni wzorek. Istniała sztuka malowania ciała przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ale to tylko od święta, na co dzień mieszkańcy pustyni chodzili nago. To było racjonalne zachowanie. Racjonalne wykorzystanie tego, co dała natura. Odświętnie przybrana musiała być też ziemia, na której były tańczone śnienia. Każde śnienie było związane z jakimś miejscem – na ziemi był usypany wzorek przedstawiający to miejsce. Śnienia były własnością poszczególnych rodzin, nie każdy miał prawo tańczyć każde śnienie. W rodzinach śnienia były przekazywane z pokolenia na pokolenie, to te właśnie rodziny opiekowały się miejscami, które powierzyli im praprzodkowie. Takie było odwieczne prawo. Mniej więcej 200 lat temu do Australii zaczęli przybywać ludzie, którzy nie znali odwiecznego prawa. Ci ludzie mieli inne prawo, które głosiło, że ziemię można kupić za pieniądze, a nabywca może potem na tej ziemi robić, co chce. Może tam wyciąć wszystkie drzewa, może zastrzelić wszystkie zwierzęta, może wywiercić dziurę w ziemi i wyssać wszystką wodę, która się weń znajduje. Nie musi się przejmować tym, że wtedy woda zniknie też z innych miejsc, w których wcześniej była ukryta. Zresztą w Australii ci nowo przybyli kupowali ziemię
nie od tych ludzi, którzy mieszkali tam od tysiącleci, lecz od własnej królowej. No bo jak kupić ziemię od koczowników, którzy chodzą po pustyni w małych grupkach, a przy jednym źródełku zatrzymują się zaledwie na kilka dni? Chodzą nago, nie myją się, nie wznoszą żadnych budowli i w ogóle są niewiarygodnie prymitywni. Ci nowo przybyli nie byli prymitywni, o nie. Potrafili cały świat opłynąć na wielkich statkach. Potrafili robić narzędzia z żelaza i tymi narzędziami wycinać lasy. W swoim własnym kraju wycięli lasy po to, by mieć gdzie wypasać owce. Owce wypasali, gdyż w swoim kraju nie chodzili nago, lecz sporządzali sobie ubrania z włosia ukradzionego zwierzętom. Owce się do tego nadawały, bo właściciele regularnie strzygli je na łyso i sami użytkowali tak pozyskane włosie. W dodatku to włosie mogli sprzedawać i zarabiać na tym pieniądze, dlatego chcieli hodować jak najwięcej owiec. Kiedy już wycięli wszystkie lasy w swoim kraju, przenieśli się do Australii, gdzie nawet nie musieli lasów wycinać, bo duża część kraju była porośnięta tylko trawą. Kupowali więc tę ziemię od swojej królowej i hodowali owce. Tak jak krajowcy malowali odpowiednie wzory na odpowiednie okazje, tak przybysze wdziewali na każdą okazję odpowiednie ubrania. Mieli też swoje śnienia uczące ich, jak należy postępować w życiu, ale śnienia te nie mówiły nic na temat tego, gdzie znaleźć wodę na pustyni (trudno się temu dziwić, w ich własnym kraju ciągle padało i znalezienie wody nie stanowiło żadnego problemu). Nie usypywali też na ziemi obrazów z piasku ilustrujących śnienia – ilustracje do ich śnień były malowane na deskach albo płótnie rozpiętym na ramie. Powstałe tak obrazy były umieszczane pionowo w specjalnych budynkach z kamienia, w których odbywały się ceremonie związane ze śnieniami. Tych stawianych pionowo obrazów nie niszczono po zakończeniu ceremonii, zostawały one w tym samym miejscu długo, przez wiele lat. Dla samej ceremonii wszystkie obrazy były tak samo ważne, ale niektóre z nich były szczególnie piękne, czasem tak piękne, że ludzie przybywali z daleka tylko po to, by zobaczyć ten właśnie, a nie inny obraz. Z czasem twórcy takich szczególnie pięknych malowideł zdobywali sławę i dostawali zamówienia, by malować obrazy w konkretnych miejscach, dostawali za to dużo pieniędzy. Dostawali również zamówienia na malowanie innych obrazów, nie tylko takich związanych ze śnieniami. Na przykład portretów tych osób, które sprzedawszy dużo zwierzęcego włosia, miały dużo pieniędzy. Kiedy osoby te umarły, ich bliscy wieszali sobie ich portrety na ścianach dla przypomnienia spędzonych z nimi chwil. A kiedy coraz więcej ludzi zaczęło mieszkać w miastach, niektórzy zamawiali sobie malowidła z pięknymi krajobrazami poza miastem, aby przypominały im one dalekie wycieczki i piękne chwile przeżyte w tych miejscach. Świat białego człowieka się zmieniał, nie trwał niezmiennie przez tysiąclecia. Nie tylko wymyślono nowe, szybsze sposoby przeróbki zwierzęcego włosia na ubrania, tak że zwiększał się popyt na to włosie (a tym samym na ziemię, na której można by hodować owe zwierzęta). Wymyślono także maszynę, która potrafiła namalować portret w ciągu kilku sekund, i to bardzo wierny portret, wierniejszy niż jakikolwiek portret namalowany ręką malarza. Wtedy niektórzy malarze zaczęli malować inaczej. Pewna grupa tworzyła krajobrazy rozmazane, bardzo różniące się od tego, co mogłaby zrobić maszyna. Malarze ci byli kontrowersyjni, pisano o nich dużo w gazetach, a ponieważ o nich pisano, stali się sławni. Skoro stali się sławni, wiele osób chciało kupować ich obrazy, w związku z tym ceny tych malowideł rosły. Następne pokolenia malarzy widząc, że kontrowersyjność można przełożyć na pieniądze – zaczęły malować obrazy przedstawiające nie rozmazany krajobraz, lecz po prostu nic, czyste abstrakcje. Jeśli dzięki tym obrazom byli kontrowersyjni, a co za tym idzie – sławni, ceny ich prac rosły. Obrazy te były wieszane na ścianach domów bogatych ludzi.
Pytania obieżyświata |29
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
W tym momencie zeszły się ścieżki dwóch kultur pozornie zupełnie do siebie nieprzystających. Pierwotni mieszkańcy Australii też przeszli ewolucję, w dużej mierze pod wpływem tego, co robili ci nowo przybyli. Kiedy hodowcy kupowali od swojej królowej ziemię i wprowadzali się ze swymi owcami, pierwotni mieszkańcy musieli stamtąd uciekać, a to dlatego, że owce zjadały całą trawę i z tej okolicy znikały kangury, które dla krajowców stanowiły podstawę pożywienia. Rząd Jej Królewskiej Mości wcale nie chciał być okrutny i gotów był karmić wygnanych pierwotnych mieszkańców, a żeby to umożliwić, budował osiedla skupiające wypędzonych koczowników. Rząd chciał też tych dzikusów ucywilizować, posłać dzieci do szkoły. I na szkolnym podwórku nastąpiło pierwsze spotkanie. Pierwsze rzeczywiste spotkanie, a nie tylko wzajemne przyglądanie się sobie z daleka. Zdarzyło się to w 1971 roku w osiedlu Papunya położonym paręset kilometrów na zachód od Alice Springs. W tamtejszej szkole nauczycielem zajęć plastycznych był Geoffrey Bardon, który zachęcał dzieci do rysowania tradycyjnych wzorów. Na te zachęty odpowiedzieli przede wszystkim ich ojcowie – na murze szkoły namalowali Śnienie Miodnej Mrówki. Bardon przywiózł zatem dużą ilość farb akrylowych, w związku z czym owi ojcowie malowali dalsze śnienia już nie na ścianach, lecz na przenośnych płytach pilśniowych albo na płótnie. Te śnienia na płótnie bardzo przypominały abstrakcyjne obrazy, w dodatku były bardzo wyważone kompozycyjnie i znakomicie nadawały się na to, by je powiesić na ścianie rezydencji. A na dobitkę
Do osiedli krajowców na pustyni zaczęli przyjeżdżać właściciele galerii z miast na wybrzeżu, przywozili farby i płótno i płacili za godzinę pracy. Płótno zresztą było rozkładane na podłodze, krajowcy stawiali na nim kropki tak samo jak wtedy, kiedy usypywali śnienie z piasku do ceremonii.
pojawiła się kontrowersja, która przysporzyła autorom sławy. Kontrowersja ta dotyczyła podejmowanego tematu, acz zrozumiała była tylko dla australijskich krajowców – biali zupełnie nie rozumieli, o co chodzi. Obrazy te tylko przypominały abstrakcje, w rzeczywistości przedstawiały bowiem jak najbardziej konkretne rzeczy, w dodatku takie, które mogli oglądać jedynie wtajemniczeni. Kiedy w Alice Springs zorganizowano wystawę tych prac, w mieście wybuchły zamieszki. Wtajemniczonymi mogli być tylko dorośli mężczyźni, kobiety w żadnym razie nie powinny były tych obrazów oglądać. Wystawę zamknięto po paru dniach, obrazów więcej nie pokazywano, ale o autorach pisano w gazecie, więc od razu podskoczyły ceny ich malowideł. Malarze ci przestali podejmować tematy objęte tajemnicą, ale sława kontrowersji robiła swoje i ceny obrazów rosły. Najsłynniejsi malarze z Papunya, tacy jak Clifford Possum i Johnny Warrankula, sprzedawali swoje prace za dziesiątki, a czasem nawet za setki tysięcy dolarów. Do drugiego spotkania doszło w osiedlu Utopia położonym paręset kilometrów na północny wschód od Alice Springs. Tam nauczycielki w szkole zauważyły, że kobiety
Emily Kame Kngwarreye podczas pracy
odprowadzają dzieci do szkoły, a następnie czekają na te dzieci cały dzień na szkolnym podwórku. Może by w takim razie wymyślić jakiś program dla mam? Może robiłyby coś, co by potem mogły sprzedać? Byłyby wtedy mniej zależne od państwowych zasiłków. Na przykład farbować wzorki na koszulkach metodą batiku? Kilka kobiet entuzjastycznie podjęło ten pomysł i farbowało koszulki w fantazyjne wzory. Potem koszulki te były sprzedawane turystom w sklepie w Alice Springs. Tymczasem Rodney Gooch, kierownik tego sklepu, uznał, że wzory te są znakomite i można by pokazać je na wystawie w wielkich miastach na wybrzeżu, tylko lepiej zrobić je nie na koszulkach, lecz na całym zwoju jedwabiu. Projekt został omówiony, jedwab i wszelkie materiały dostarczone uczestniczkom i w 1988 roku wystawa była gotowa. Na jedwabiach pojawiły się nie pstre wzorki, ale (jakżeby inaczej) śnienia. Wystawa okazała się niezwykłym sukcesem. Pokazywana była nie tylko w miastach Australii, lecz także w Europie i Ameryce. Ale nie na tym koniec. Rodney Gooch uważał, że trzeba iść za ciosem. Malarze z Papunya (ci, których obrazów nie powinny oglądać kobiety) byli już wtedy znani w świecie, a za ich prace płacono tysiące dolarów. Tak się jednak składa, iż w świecie białego człowieka batik jest rzemiosłem artystycznym, mimo że jest znacznie trudniejszy do wykonania niż obraz malowany farbami akrylowymi. Obraz akrylowy zaś jest uważany za prawdziwą sztukę i można go sprzedać za znacznie większe pieniądze, nawet jeśli przedstawia to samo, co batik. A przecież batik to nie jest tradycyjne rzemiosło australijskich krajowców. Technika ta została podsunięta kobietom z Utopii przez osoby z zewnątrz. Dlaczego więc nie podsunąć im farb akrylowych? Następna wystawa objazdowa mogłaby się składać z obrazów malowanych akrylem przez mamy z Utopii. Pomysł zrealizowano, rezultat był piorunujący. Szlak był już przetarty przez tatusiów z Papunya, więc pewnie trochę można się było tego spodziewać. Niemniej dla samych autorek musiało to być zaskoczenie – w ciągu krótkiego czasu z mam, które nie wiedziały, co zrobić ze swoim czasem i czekały przed szkołą na dzieci, zmieniły się w artystki o światowej sławie. Zwłaszcza niektóre z nich, a tak naprawdę jedna. Do osiedli krajowców na pustyni zaczęli przyjeżdżać
właściciele galerii z miast na wybrzeżu, przywozili farby i płótno i płacili za godzinę pracy. Płótno zresztą było rozkładane na podłodze, krajowcy stawiali na nim kropki tak samo jak wtedy, kiedy usypywali śnienie z piasku do ceremonii. Następnie właściciel galerii rozpinał namalowany już obraz na blejtramie i sprzedawał go w swojej galerii za tysiące. Za tysiące, bo skoro sława była międzynarodowa, to i cena musiała być odpowiednia. Emily Kame Kngwarreye brała udział w pracach grupy tworzącej batiki od samego początku. Jej malowidła przedstawiające śnienia były na zbiorowej wystawie w 1988 roku. Malować zaczęła dopiero rok później, kiedy Rodney Gooch przywiózł do Utopii farby. Miała wtedy około 70 lat (dokładna data urodzin nie jest znana). Od tego momentu do swojej śmierci we wrześniu 1996 roku namalowała kilka tysięcy obrazów. Są to płótna pokryte kropkami lub kreskami, podobnie jak w przypadku prac innych twórców pochodzących z serca Australii. Jednakże w tych obrazach jest coś, czego nie da się zdefiniować, ale co powoduje, że można się w nie wpatrywać jak w obrazy Cezanne’a. Emily swoją karierę rozpoczęła w późnym wieku (nigdy nie mów, że na coś jest za późno): w 1988 roku pierwsza zbiorowa wystawa batiku, która objechała świat; 1989 – pierwsza zbiorowa wystawa malarstwa akrylowego; 1990 – pierwsza indywidualna wystawa w Sydney; później wiele wystaw zbiorowych i indywidualnych, a w roku 1997 (po śmierci) – biennale w Wenecji. Historia kołem się toczy, etnologia czasem też. W latach siedemdziesiątych biali entuzjaści dostarczli krajowcom materiałów do malowania i okazało się, że tak powstałe obrazy znakomicie się sprzedają. Później właściciele galerii sami zaczęli szukać artystów w osiedlach na pustyni, by sprzedawać ich obrazy w wielkich miastach. Dziś te kropkowane obrazy są tak popularne, że postrzega się je niemal jak tradycyjną sztukę ludową australijskich krajowców. Oferują je turystom galerie w Alice Springs i w miasteczku turystycznym pod górą Uluru. Obrazy w galeriach kosztują parę tysięcy dolarów, ale wszędzie tam, gdzie pojawiają się turyści, krajowcy z pobliskiego osiedla przyjeżdżają starymi samochodami i siedząc na ziemi, oferują podobne obrazki po kilkadziesiąt dolarów. Jak tu czegoś takiego nie kupić? Zwłaszcza że przy okazji można sobie zrobić seflie z artystką.
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
Tajski boks z demonami Hasło Tajlandia, rzucone przypadkowo przez znajomego, który wyjeżdża na tamtejszą wyspę słoni Koh Chang, żeby zostać instruktorem nurkowania, wywołuje różne skojarzenia. Seksturystyka, kuchnia zaprawiona mleczkiem kokosowym i trawą cytrynową z dodatkiem liści kafiru i kompletnie nieznana kultura azjatycka. Obrazy znalezione w internecie fascynują. Pozłacane świątynie, uliczne stoiska z jedzeniem pachnącym na odległość, kolorowe szaty mnichów i przezroczyste wody pełne kolorowych ryb, rekinów wielorybich i raf koralowych. I tak jakby za pomocą czarodziejskiej różdżki podwodnej wiedźmy na horyzoncie pojawiają się promocyjne loty na linii Warszawa–Bangkok. Impuls równa się zakup. Pierwszy krok do wyjazdu marzeń zrobiony. Nie spodziewałam się jednak, że ta podróż będzie taką ciągłą walką z własnymi małymi lękami, codziennym wychodzeniem ze strefy komfortu. Myślę sobie czasami, że byłam trochę jak ten tajski demon, których pełno w kompleksie świątynnym Wat Phra Kaeo przy Pałacu Królewskim w Bangkoku. Czemu? Stałam i często nadal stoję na straży przyzwyczajeń, które niekoniecznie mi służą. Gdzieś mi z nimi już dobrze. Zaprzyjaźniliśmy się. Czasami jest jednak burzliwie. Więc czy to związek na całe życie? Podczas mojej tajskiej podróży podejmuję nieplanowaną walkę z własnymi małymi demonami, lękami i przyzwyczajeniami. Polecam każdemu.
Tam, gdzie syreny stają na ringu z własnymi lękami Czasami podróże przychodzą do nas same. Nieplanowane, impulsywne. I niespodziewanie stają się podróżami życia. Moja opowieść będzie takim trochę sentymentalnym bajaniem o takiej właśnie podróży, której początki sięgają głęboko.
Aleksandra Junga
Z
acznę od końca, a może właśnie od początku. Wpatrzona w ekran telewizora widzę, jak Jean Reno schodzi pod wodę i zapada się coraz niżej i niżej. Wokół niego pustka, cisza i Wielki Błękit. Fascynujące obrazy ze świata nurków nie dają o sobie zapomnieć. Pulsują w głowie, obijają się o różne myśli i plany, tak żeby w 2016 wyjrzeć w końcu na powierzchnię. Postanawiam zostać syreną. Taką Arielką z disneyowych obrazów z jej ogromną ciekawością i fascynacją odkrywania tajemnic świata ludzi.
Pierwsza lekcja nurkowania w słodkich wodach krakowskiego Zakrzówka jest jak zimny prysznic. Dużo kilogramów do założenia, sprzętów do podłączenia, ruchów do skoordynowania. Wcale nie jest tak łatwo, jak się wydawało. Przez dwa miesiące trwania kursu nieustannie pytam się siebie, czy wszystkie marzenia trzeba spełniać? Może do realizacji niektórych po prostu się nie nadajemy i lepiej, żeby zostały one w tej specjalnej strefie odpowiedniej tylko dla marzeń? Na ostatniej lekcji nurkowanie zaczyna mi się podobać. Zdobywam wymarzony certyfikat nurka OWD (Open Water Diver) i za kilka dni na własnej skórze doświadczam, co znaczy zapalenie ucha środkowego i poczucie jakby ten drogocenny aparat w każdej chwili miał eksplodować. Taka pierwsza pamiątka pokursowa. Czy to kolejny znak z nieba mówiący, że nurkowanie nie jest dla wszystkich? I tak powoli zbliżamy się do początków pierwszej azjatyckiej podróży.
Uliczne stoiska z jedzeniem pachną na odległość
nowy czas | luty 2017 (nr 2/227)
Samotnie po Azji Dawno samotnie nie przemierzałam świata. I to jeszcze gdzieś poza rubieżami naszych europejskich granic. Co będzie, jeśli… Myślę sobie, że strach podróżniczy to taka konfrontacja z wewnętrznym ja, którego na co dzień nie dopuszczamy do głosu. Przygoda warta przeżycia. Na krakowskim peronie usłyszałam cudowne zdanie od przyjaciółki, które było moją motywacją podczas tej tajskiej przygody, wędrówek po Bangkoku, spotkań ze słoniami w Chiang Mai czy nurkowań na Koh Chang. – Moja babcia, zawsze gdy opowiadam jej o moich podróżach, mówi: Jaka ty jesteś odważna, Natalio. Zapisałam sobie te słowa w notesie. I mimo że nie pamiętam żadnej z moich babć, ani Krysi ani Jasi, gdzieś z tyłu głowy to zdanie towarzyszyło mi w Tajlandii: – Jaka ty jesteś odważna, Oleńko. Pierwsze kroki na tajskiej ziemi są powolne. Na plecach plecak zapakowany dość skromnie. Jednak mimo wszystko trochę waży, a duszne powietrze Bangkoku sprawia, że droga do hostelu zdaje się trwać wieki. Wszystko tutaj jest inne i fascynujące. Ulice pełne samochodów, skuterów i tuktuków wydają się jednym wielkim chaosem. A może chaos to najwyższa forma porządku? Tajowie przecież idealnie odnajdują się wśród sklepów zawalonych towarami czy w labiryncie uliczek w dzielnicy chińskiej, które przeciętnego turystę przyprawią o zawrót głowy. Niespodziewanie gdzieś pomiędzy ogromem bodźców a potrzebą wytchnienia odnajduję zwykłe-niezwykłe tajskie świątynie, po których można spacerować bezkarnie bez widoku wszechobecnych turystów. Nawet obok tak zatłoczonych ulic, jak znana wśród wszystkich backpackerów ulica Khao San Road – pełna barów, wózków z ulicznym jedzeniem i salonów masażu. Tajskie świątynie w porównaniu z tym światem wydają się oazami spokoju. Mnisi w pomarańczowych szatach, kadzidła, złote posągi Buddy i masa podłużnych świeczek, z wetkniętymi w nie pieniędzmi z podobizną zmarłego kilka tygodni wcześniej króla, Bhumibol Adulyadej.
Jak zastąpić kogoś, kto chodził po wodzie? Te i podobnego rodzaju pytania padały po śmierci króla z ust wielu zachodnich dyplomatów. Kultu i szacunku do zmarłego monarchy nie można nie zauważyć. W listopadzie i grudniu 2016 okolice Pałacu Królewskiego i kompleksu Wat Phra Kaeo pełne są ubranych na czarno Tajów, którzy przez kilka godzin czekają w kolejce na to, by móc oddać ostatni pokłon uwielbianemu królowi. Chodząc po ulicach Bangkoku naprawdę miałam wrażenie, że to uwielbienie płynie prosto z serca i nie jest w żaden sposób sterowane. Podobizna króla spoglądającego na mnie zza każdego rogu pozostanie w pamięci na długo. Bhumibol Adulyadej był najdłużej panującym monarchą na świecie. Gdy w 1946 roku wstąpił na tron, Tajlandia była państwem biednym i zacofanym. Młody król odwiedził większość regionów kraju, przekazywał fundusze królewskie na budowę dróg i szkół oraz na programy wspierające rolnictwo. Wprowadził też przymus szkolnictwa podstawowego i założył pierwszy w kraju uniwersytet. Był uważany za Ojca wszystkich Tajów. Zatem pytanie o to, czy istnieje ktoś, kto będzie w stanie go zastąpić, nie wydaje się bezzasadne.
Chiang Mai, czyli good massage makes good people Bangkok bywa męczący. Po kilku dniach pobytu w stolicy postanawiam opuścić to chaotyczne miasto. Jadę na północ, do Chiang Mai, w autobusie pełnym Tajów jako jedyna tu-
rystka. Jak to w Tajlandii, wszyscy się do mnie uśmiechają. Jakoś tak łatwiej się wtedy podróżuje. Chiang Mai znane jest ze swoich pięknych świątyń w stylu lannajskim, z bliskości do gór i z festiwalu świateł z lampionami odlatującymi prosto do nieba. W Chiang Mai odkryłam też tajniki prostego tajskiego gotowania, przyjemności w obcowaniu ze słoniami i wartości dobrego masażu. Podróż do Tajlandii pod względem kulinarnym to niezwykła przygoda. Czy słodki lód kokosowy połączony z ciepłem i miękkością ryżu, posypany chrupiącymi orzechami z dodatkiem czegoś, co wygląda jak czerwona fasola, nie jest inspirującym połączeniem? Albo takie świeże, zachwycające kolorem słońca mango posypane ostrym pobudzającym wszystkie kubki smakowe chili i cukrem, który dopełnia całości. A na deser najlepszy będzie z pewnością... masaż tajski. Nutki adrenaliny doda mu fakt, że w Chiang Mai działa kilka instytucji, w których pracują więźniarki. Kobiety, odbywając swoją karę, pod okiem superwizora uczą się technik masażu tajskiego. Oddałam się w ich ręce tylko raz. Żałuję, że nie więcej.
W drodze na Koh Chang, czyli Wyspę Słonia Potężne zwierzęta, będące niepisanym symbolem Tajlandii, od dawna są wykorzystywane w przemyśle turystycznym między innymi do przejażdżek na ich grzbiecie. Dość popularna rozrywka w Azji. Egzotyczna i warta uchwycenia na zdjęciach wysyłanych znajomym. Jednak niektóre fundacje, na przykład Elephant Nature Park, wykupują te słonie i uczą turystów, że takie traktowanie zwierząt, jak jazda na ich grzbiecie, bywa dla nich okrutne. Posłuszeństwo słoni uzyskuje się poprzez brutalne metody treningowe i oddzielanie małych słoniątek od ich matek. A można słonie poznać inaczej. Spędzić z nimi jeden dzień i obserwować, jak majestatycznym krokiem spacerują po lesie w poszukiwaniu smacznych kąsków. Co odważniejsi wskakują w strój kąpielowy, a w rzece czeka ich najpierw kąpiel błotna podczas mycia słonia. Nagroda jest jednak warta zachodu. Kiedy przytulasz się do słonia całkowicie zanurzonego w wodzie, świat wokół mógłby przestać istnieć. Polubiliśmy się nawet. Ja i słonie, stąd też całusy na pożegnanie. Czas jednak wyruszyć na Wyspę Słonia, żeby spełnić swoje marzenie.
Arielka daje nura Rajska wyspa, kolorowe zachody słońca, sok z kokosa prosto z lodówki i wylegiwanie się w hamaku z książką w ręce. Wakacje jak z katalogu. A wieczorami rozmowy ze znajomymi nurkami, którzy wywrócili swoje życie do góry nogami i postawili na odkrywanie podwodnych światów. Byli kucharze, marketingowcy, gitarzyści, studenci. Wszystkich łączy jedna pasja: nurkowanie. Tam na Koh Chang po raz kolejny uświadomiłam sobie, że trzeba odwagi, żeby postawić na swoje marzenia i podążać za nimi. Ale jeśli już tę odwagę się w sobie znajdzie, świat otwiera przed nami wiele furtek. Na Koh Chang wszystkie statki nurkowe wypływają z urokliwego portu w Bang Bao i podążają w kierunku Parku Narodowego bądź ogromnego wraku HTMS Chang. Pierwszego dnia nurkuję z moim znajomym Klausem z ekipy Scuba Dawgs, który cierpliwie kilka razy tłumaczy mi po kolei wszystkie kroki niezbędne do zanurzenia. Stres jest. Największy przed wskoczeniem do wody z butlą na plecach. – One, two, three! – krzyczą Tajowie za mną, a lekkie popchnięcie sygnalizuje, że to już. Trzeba skakać. Ląduję w wodzie. Najgorsze za mną. A najlepsze przede mną. Pierwsze nurkowanie w ciepłych wodach. Masa kolorowych papugoryb, bajkowych rybek Nemo czy mrocznych
Arielka gotowa do skoku w głębiny wód
muren przepływających wokół, rafa koralowa naszpikowana niebieskimi i żółtymi robakami zwanymi Christmas tree i ławice. Warto było znosić męki w Krakowie, żeby w końcu doświadczyć stanu nieważkości i poczuć się trochę jak podwodny astronauta bądź akrobata cyrkowy. Połykam bakcyla i po powrocie do Polski zaczynam planowanie kolejnej podróży. Tym razem też z nurkowaniem w tle. Wielki Błękit wzywa. Majestatyczny krok słonia po lesie