london january 2013 1 (187) Free issn 1752-0339
The Peckham Thing » 16-17
wielcy Polacy
»3
Witold Lutosławski Jako osoba niezwykle skromna, nigdy nie zabiegał o rozgłos. Wręcz przeciwnie – kiedy odbierał prestiżową nagrodę lub kolejny doktorat honorowy, czuł się zażenowany. W dzisiejszych czasach postawa taka może wydawać się zupełnie niezrozumiała.
czas na wysPie
»4-5
komenTarze
»11
Na czasie Excuse me, czy chrząszcz Jak widać poczucie zwycięstwa w zwykłych członków klubu brzmi w trzcinie? szeregach nie trwało długo. „Grupa trzymająca Kursy języka angielskiego dla dorosłych imigrantów uruchomiono w Wielkiej Brytanii 143 lata temu. Jak i dlaczego Polak dobrze sobie radzi w angielskiej szkole?
władzę” dokonała niezbędnych taktycznych manewrów, po czym wróciła do starej praktyki rządzenia wbrew woli i oczekiwaniom członków klubu, których ma statutowo reprezentować.
ludzie i miejsca
»19
czas na PodróŻe
»28
Swego nie znacie…
Izraelskie opowieści
W ciągu ostatnich kilku lat dzięki determinacji grupy artystów, w warunkach kameralnych, bez finansowego zaplecza powstała artystyczna jakość porównywalna z najbardziej profesjonalnymi zespołami – Scena Poetycka w Londynie.
N plażach pełno biznesmenów, którzy delektując się humusem podpisują kontrakty. Obok ortodoksyjne grupy dziewcząt, ubrane od stóp do głów, grillują koszerne potrawy. Nieopodal rosyjscy Żydzi wylegują się na leżakach i grają w karty.
2|
styczeń 2013 | nowy czas
”
Czas jest zawsze aktualny Sławomir Mrożek
listy@nowyczas.co.uk się zastosować wariant Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia zwołanego oddolnie, przez członków (zazwyczaj statut określa, jaki procent członków musi się zebrać/podpisać wniosek, aby zwołać takie kryzysowe zgromadzenie). Z poważaniem Julia HoffmaNN
Dąb Piłsudskiego
Drogi Czytelniku, wesprzyj gazetę! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę
zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.
63 Kings Grove London SE15 2NA
63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk redAKtOr NACZelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); redAKCjA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando
dZiAł MArKetiNGu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.
Z ogromnym zainteresowaniem i wzruszeniem czytałam artykuł Wojciecha Goczkowskiego pt. „Dąb Piłsudskiego” w październikowym numerze „Nowego Czasu” [NC, nr 184]. los tego dębu zawsze był bliski mojemu sercu Należę chyba do nielicznego już grona osób, które były obecne w Zułowie 10 października 1937 roku na uroczystości przekazania wykupionego Rezerwatu Narodowi Polskiemu i posadzeniu dębu. Przy dźwiękach „Pierwszej Brygady”, w obecności prezydenta ignacego mościckiego, aleksandry Piłsudskiej oraz ich starszej córki Wandy został posadzony dąbek w miejscu, gdzie kiedyś stała kolebka przyszłego marszałka Polski. obecny był również gen. lucjan Żeligowski, a uroczystość celebrował ks. arcybiskup Romuald Jałbrzykowski, metropolita wileński. Byłam na tej uroczystości z wycieczką szkolną z Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego w Święcianach Wileńskich. Zdjęcie z tej uroczystości zdeponowałam w instytucie i muzeum im. gen. Sikorskiego w londynie, ale niestety nie udało mi się go odzyskać. autor artykułu, Wojciech Goczkowski, dziwi się, że dąb przetrwał do dziś, pomimo tragicznych wydarzeń na tym skrawku ziemi i niesprzyjających okoliczności tego rodzaju symbolom, jakim był ten dąb w tym właśnie miejscu. ale był czas, kiedy był powód, by się martwić marnym wyglądem drzewa. Pisał o tym tadeusz Czerniawski w tygodniku „Znad Wilii” w 1999 roku, stwierdzając, że „liście dębu są poskręcane w tubkę i brązowiejące, wskazując, że dąb marnieje, usycha, że trawi go jakaś tajemnicza choroba – czego kontrastem jest bujna roślinność i tylko wokół dębu nie rośnie żadna, nawet najbardziej marna trawka, a ziemia wewnątrz ogrodzenia jest pokryta rudawą popękaną skorupą”. Po pożarze dworu w Zułowie w 1874 roku teren przeszedł w obce ręce. Wykupienie Zułowa z rąk prywatnych nastąpiło w 1934 roku. Pierwotny plan całkowitej rekonstrukcji zułowskich budynków zaniechano. Po śmierci marszałka
Piłsudskiego w 1935 roku rozpisano jednak konkurs na uporządkowanie terenu. Pierwszą nagrodę zdobył profesor Romuald Gut. Niestety, wojna zniszczyła rozpoczęte prace. obecnie społeczność polska na litwie porządkuje wykupiony częściowo teren, by odświeżyć zapomnianą przeszłość i przywrócić temu miejscu historyczną wagę. Jak zwykle każda inicjatywa tego rodzaju wymaga wsparcia finansowego. Z poważaniem WaleRia SaWiCka PS. Podaję poniżej dane dotyczące możliwości przekazywania darów pieniężnych na ten szlachetny cel, drogi naszym polskim sercom. . Bank name: SeB BaNkaS GeDimiNo Bank address: PR. 12 VilNuS lietuVa, litHuaNia account number: lt 797044060005310008: Bank SWift BiC: Cbvilt2x Payment Details: NiP 190771032 PaRam ZuloW ••• Szanowna Redakcjo, przeczytałam dokładnie artykuł teresy Bazarnik o ognisku Polskim w grudniowym numerze „Nowego Czasu” [NC, nr 186] i jedno mnie zastanawia: w Polsce podczas Walnego Zgromadzenia musi być obecny notariusz, który sprawdza, czy wszystkie formalności zostały spełnione, pilnuje przebiegu i procedur Walnego Zgromadzenia oraz sporządza z niego protokół. Wydaje mi się, że gdyby w Polsce nie wszyscy członkowie dostali zaproszenia na Walne Zebranie, nie wszyscy otrzymali legitymacje, a w zaproszeniu pojawiłby się błąd dotyczący uprawnień członków, notariusz oświadczyłby już na początku spotkania, że wobec zaistniałych okoliczności (niedopełnienia procedur) zebranie jest jedynie spotkaniem towarzyskim i decyzje podczas niego podjęte nie mają żadnej mocy prawnej. Dla mnie, poznanianki, to jest łamanie prawa i sprawa nieważności Walnego Zgromadzenia powinna być wniesiona do sądu albo powinno
Od redakcji: Walne Zebranie członków Ogniska, mimo poważnych zastrzeżeń odbyło się, a tych, których nie wciągnięto na listę, nie znaleziono też śladów ich gotówkowej wpłaty za członkostwo – obcesowo przeproszono. Błąd dotyczący uprawnień do wystawiania kandydatur do zarządu jedynie przez członków, którzy mają dwuletni staż (kiedy tymczasem każdy członek ma do tego prawo!) po prostu zignorowano, mimo interwencji jednego z nowo przyjętych członków, który błąd wyłapał i zgłosił swoje zastrzeżenie. Obawiamy się, że dużo czasu jeszcze zajmie przystosowanie procedur obowiązujących w Ognisku do zasad honoru i zdrowego rozsądku i litery prawa. – My, starzy członkowie, jesteśmy temu winni. Nie przychodziliśmy na zebrania, nie patrzyliśmy zarządowi na ręce... – usłyszeliśmy prywatną wypowiedź podczas jednego ze spotkań w Ognisku. Obyśmy nie zapłacili za ten okres wieloletniej pobłażliwości i braku zainteresowania zbyt wysokiej ceny. ••• Witam mam przed sobą wydanie „Nowego Czasu” z grudnia 2012, a w nim... recenzja „Pokłosia”. Rozumiem media w Polsce (mainstreamowe), że muszą, bo młody Stuhr etc. ale czy jednak nie lepiej by było, gdyby „Nowy Czas” zrecenzował „obławę”, w której także młody Stuhr wznosi się na wyżyny swoich możliwości? Statystyki oglądalności pokazują, iż „Pokłosie” to gniot, na siłę wciskany ludowi. Natomiast „obława”?.... Zapraszam do obejrzenia. Pozdrawiam aRtuR miSZtal Od redakcji: Gniot nie gniot, jest to film, który wywołał w Polsce sporo kontrowersji, więc nie można go było nie odnotować.
••• W grudniowym wydaniu „Nowego Czasu” [NC nr 186] błędnie podaliśmy imię reżysera przygotowywanego filmu o tragedii smoleńskiej. Pracuje nad nim ANtONi KrAuZe – brat znakomitego rysownika, współpracownika i przyjaciela „Nowego Czasu” Andrzeja Krauzego. Obydwu Panów Krauzów, jak i Czytelników, serdecznie przepraszamy. redakcja
|3
nowy czas | styczeń 2013
wielcy Polacy
100-lecie urodzin
Witolda Lutosławskiego 25 stycznia minęło 100 lat od urodzin Witolda Lutosławskiego – wybitnego kompozytora, pianisty i dyrygenta. Dla wszystkich, którzy poznali go osobiście, był prawym człowiekiem, o niezwykłym autorytecie moralnym. Andrzej Matuszewski
Lutosławski, jako osoba niezwykle skromna, nigdy nie zabiegał o rozgłos. Wręcz przeciwnie – kiedy odbierał prestiżową nagrodę lub kolejny doktorat honorowy, czuł się zażenowany. W dzisiejszych czasach postawa taka może wydawać się zupełnie niezrozumiała. W jego przypadku – dodawała mu tylko chwały. Unikanie rozgłosu w połączeniu z typem muzyki, jaką tworzył (klasyczna muzyka współczesna), spowodowało, że mimo swojej wielkości pozostaje nadal osobą mało znaną. Warto przyjrzeć się, chociażby z okazji setnej rocznicy urodzin, na czym polegał ten fenomen. Urodzil się w Warszawie, niedługo przed wybuchem I wojny światowej, a więc jeszcze w Polsce pod zaborami. Rodzina Lu-
tosławskich pielęgnowała tradycje patriotyczne i kulturalne. Jego rodzice poznali się w czasie studiów w Zurichu. W ich rodzinnym dworze w Drozdowie koło Łomży muzykowano regularnie. Kiedy piecioletni Witold straci ojca (zabitego w Moskwie przez bolszewików) zapamiętuje, jak ten grywał na fortepianie utwory Chopina i Beethovena. Matce kompozytora – Marii, pomagał w wychowaniu trzech synow ich stryj – ks. Kazimierz Lutosławski. Muzyczne zdolności Witolda objawiły się we wczesnym dzieciństwie. Pomimo niełatwej sytuacji finansowej rodziny, matka dbała o jego wykształcenie. (Po latach, cieszyła się opieką i mieszkała z rodziną Witolda.) W 1936 r. ukończył Konserwatorium Warszawskie, rok później otrzymał dyplom kompozytora. Studiował też matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, którą – podobnie jak muzykę – uważał za „wysoce zorganizowany, skomplikowany, abstrakcyjny swiat”.
Jego utwory zaczęły pojawiać się w programach koncertów Filharmonii Warszawskiej. Rozwoju talentu nie przerwał nawet wybuch II wojny światowej, którą kompozytor przetrwał grając na fortepianie. Niemcy dopuszczali polskich muzyków jedynie do grywania w kawiarniach. W jednej z nich, w „Ziemiańskiej” warszawiacy zbierali się szczególnie chętnie, by słuchać duetu fortepianowego, jaki Lutosławski stworzył z Andrzejem Panufnikiem (kompozytorem osiadłym później w Londynie). Chociaż większość utworów Lutosławskiego spłonęła w Powstaniu Warszawskim, zachowaly sie jednak „Wariacje na temat 24. kaprysu Paganiniego” (1941), które osiągnęły taką popularność (trwającą do dziś), że kompozytor zmuszony był opracować także ich wersje na fortepian i orkiestrę. W latach powojennych, z powodzeniem pisał „muzykę użytkową” dla radia i utwory dla dzieci, oparte na motywach ludowych. Komponowal też utwory symfoniczne („Mala suita” 1950, „Koncert na Orkiestrę” 1954), które nawet obecnie cieszą się uznaniem i są chętnie wykonywane. On sam nie byl jednak w pełni usatysfakcjonowany i wciąż pracował nad udoskonaleniem swojego języka muzycznego. Język ten charakteryzował się elegancją i lekkością, przejrzystością formy i dbałością o szczegóły. W latach sześćdziesiątych osiagnął już sławę międzynarodową, zaczął też występować jako dyrygent, prowadząc koncerty swoich utworów. Jego talent doceniono prestiżowymi nagrodami w kraju i za granica, z najwyższą – Polar Music Prize (odpowiednik muzycznego Nobla). W ślad za coraz większym uznaniem muzycznego świata przyszedł też sukces finansowy. I tutaj także Lutosławski pokazał swój nieprzeciętny styl i klasę. Żył wygodnie, ale stosunkowo skromnie. Tylko niewielką część swoich zarobków przeznaczał na siebie i rodzinę. Razem z żona Danutą prowadził prywatną pomoc stypendialną dla zdolnej mlodzieży muzycznej. W szczegolności zaś ogromne fundusze przeznaczali na opiekę medyczną, zwłaszcza dla chorych dzieci. Finansowali operacje kardiologiczne, które w tamtych czasach były w Polsce niewykonywane. (Był to na przykład wyjazd dziecka z rodzicami i lekarzem do kliniki w Los Angeles na badania, operację i późniejsze wizyty kontrolne. Innym razem był to zakup samochodu dla osoby niepełnosprawnej). Jak ogromne były to sumy (zwłaszcza w PRL) możemy się tylko domyślać, bo z właściwą sobie skromnością, Lutosławscy nigdy tego nie ogłaszali. Małżonka kompozytora – Danuta Dygat, architekt, poświęciła swoją karierę, aby pomagać mężowi w jego pracy. Była świetną kopistką jego manuskryptów i aniołem stróżem w czasie licznych podróży koncertowych. Zajmowała się też organizowaniem stypendiów. Oboje byli ludźmi o wielkiej kulturze i erudycji, podziwiani przez wszystkich, z którymi się zetknęli. Spotkania z nimi były zaszczytem i chwilą, która zapada w pamięć. Władali kilkoma językami i z naturalną swobodą obcowali tak z młodzieżą, jak i z koronowanymi głowami i możnymi tego świata. Byli wspaniałymi ambasadorami kultury polskiej w świecie. Jednocześnie stworzyli swój prywatny, rodzinny świat, do którego niewielu miało dostęp. Pod koniec życia zniszczyli nawet listy i notatki. Jakże obca byłaby im dzisiejsza moda ogłaszania w internecie nawet przez znane osoby ich prozaicznych spraw. Nierozłączni za życia, także w obliczu śmierci pozostali sobie wierni. Odeszli z tego świata w odstępie zaledwie dwóch miesięcy w 1994 roku. Utworom Witolda Lutosławskiego często przypisywano aluzje polityczne. „Muzykę żałobną” (1958) łączono z wydarzeniami w Budapeszcie w 1956 roku, cykl utworów „Chain” (ang. łańcuch) z lat 80., kojarzono ze zniewoleniem Polski. On twierdził, że pisze muzyke „absolutną”, niezwiązaną z treściami poza-muzycznymi. W stanie wojennym w 1981 roku opowiedział się zdecydowanie po stronie narodu i „Solidarności”. Pozostał wierny patriotycznym tradycjom swej rodziny, tak ciężko doświadczonej przez komunistów. Paradoksalnie, twórczość Lutosławskiego nabierała rozpędu im stawał się starszy. Zadziwiał witalnością, energią, szczupłą sylwetką. Jeszcze po osiemdziesiątce dyrygowal koncertami swoich utworów, najczęściej poprzedzając je wykładem. Angielskiego nauczył się około sześćdziesiątego roku życia, właśnie ze względu na te wykłady. I władał nim świetnie! Już za życia stał się legendą. Legendą, z której Polska może być dumna. Autor art ykułu dzięki st ypendium Witolda Lutosławskiego, odbył dwuletnie podyplomowe studia w Royal Academy of Music w Londynie.
co się dzieje > 29
4|
styczeń 2013 | nowy czas
czas na wyspie Fot.: Julia Hoffmann
Peter DeMetriOu Wykładowca eSOl w londyńskim Westminster Kingsway college. Jego pierwszą posadą była praca nauczyciela języka angielskiego w Koszalinie (1996-1997) w brytyjskim international language House, następnie uczył kilka lat w Portugalii i w Hiszpanii. Od 2004 roku pracuje w londynie. – Nauczanie to zawód dla mnie, nie zamienię go na nic innego – odpowiada zapytany o plany na przyszłość. W chwilach wolnych od pracy zajmuje się pielęgnacją lasów.
Gabriel Mulcauley Wykładowca eSOl i trenerka nauczycieli eSOl w londyńskim Westminster Kingsway college (WKc). uczy od 25 lat. Pracę zaczynała w Grecji, uczyła też w australii. Od 1998 w Westminster Kingsway college. Jej hobby to czytanie, tenis i pływanie.
excuse me, czy chrząszcz brzmi w trzcinie? Kursy języka angielskiego dla dorosłych imigrantów uruchomiono w Wielkiej Brytanii 143 lata temu. Wśród uczniów było i nadal jest sporo Polaków. Jak i dlaczego Polak dobrze sobie radzi w angielskiej szkole, mówią GaBriel Mulcauley i Peter DeMetriou – wykładowcy eSol w londyńskim Westminster Kingsway college
Uczycie w wielonarodowościowym college’u także Polaków. Jak ich oceniacie?
Peter: – Mamy kontakt ze specyficzna grupą Polaków mieszkających i pracujących w Londynie, tj. z tymi, którzy przychodzą nauczyć się lub podszlifować swój angielski. Wielu z nich dobrze zna język, nawet jeśli nie kończyli dotąd kursów językowych. Gabriel: – Polacy z pewnością nie uczą się w grupach dla początkujących. Grupy takie, tzw. ESOL EXTRA, przeznaczone są dla osób, które także w swoim ojczystym języku posiadają niewielkie umiejętności w zakresie czytania i pisania. Tego rodzaju grupy nie są odpowiednie dla polskich studentów, którzy nie są analfabetami i często znają choć trochę język angielski. Peter: – Mniej więcej sześć lat temu mieliśmy bardzo wielu polskich studentów, między innymi takich, którzy właśnie przyjechali do Wielkiej Brytanii i w ogóle nie znali języka. Myślę, że od tego czasu albo nauczyli się angielskiego, mieszkając tutaj i pracując, albo wyjechali, ponieważ tego typu polskich uczniów już nie spotykamy. Gabriel: – Tak, to prawda, pięć, sześć lat temu w moich grupach wieczorowych 40 proc. uczestników kursu stanowili Polacy, a od trzech, czterech lat nie mam ani jednego. Obecnie większość studentów pochodzi z Łotwy, Litwy i Rosji. Peter: – Rzeczywiście, w tamtych latach we wszystkich moich grupach, na każdym poziomie nauczania ESOL, większość stanowili Polacy, a teraz jest ich znacznie mniej. Dziś najwięcej mam Hiszpanów i Włochów. Być może sytuacja w Polsce poprawiła się i znacznie mniej Polaków przyjeżdża do Wielkiej Brytanii. Taki jest charakter naszej pracy, odczuwamy wszyst-
kie poważne zmiany i trendy gospodarcze w Europie i na świecie. Nasza praca zmienia się w zależności od sytuacji ekonomicznej. Jak wytrzymujecie ciągły, wielki napływ imigrantów do Wielkiej Brytanii?
Peter: – Rodzice Gabriel są Irlandczykami, moi przyjechali z Grecji… Zawsze tak było, imigracja to proces uwarunkowany historycznie. Zdarzają się okresy wielkiego napływu imigrantów, a potem następuje moment uspokojenia, po czym rusza nowa fala. Nie przeraża was ten obcy tłum?
Gabriel: – Absolutnie nie! Oczywiście czytam w gazetach, że Londyn jest zatłoczony i przeludniony, że szkoły już nie mogą pomieścić dzieci, że imigranci zabierają nam miejsca pracy itp. Ale to nie jest moja rzeczywistość. Moja rzeczywistość jest inna – mam pracę i mogę się z niej spokojnie utrzymać. Oczywiście, gdyby ktoś chciał zabrać mi miejsce… No cóż, to jest niemożliwe, to tutaj inaczej działa, istnieje przecież kodeks pracy. Peter: – Nie ma znaczenia skąd pochodzisz, ważne jest, jak pracujesz. Jeśli jesteś dobry w tym, co robisz, wszystko jest w porządku, ale być może nie wszyscy widzą to tak jak my. Może też kilka lat temu było inaczej, kiedy napływ Polaków był bardzo duży, ale teraz już nikt się specjalnie nie martwi. Oczywiście, nadal opowiadamy sobie dowcipy o polskich hydraulikach, ale nie sądzę, aby ludzie traktowali to poważnie. Gabriel: – Londyn jest tak wielką etniczną mieszanką, że Polacy nie wyróżniają się z tłumu. Nie są czarni, a więc nie rzucają się w oczy jako „obcy”. Mają wygląd zachodnioeuropejski, przeważnie są też bardziej atrakcyjni niż przeciętny londyń-
czyk. Kiedy widzę w metrze ładne młode blondynki, zawsze myślę: założę się, że to Polki, i najczęściej tak właśnie jest. Myślę, że np. Brytyjczycy w Peterborough, gdzie 60 proc. mieszkańców to Polacy, polskie są sklepy, restauracje i firmy, bardziej odczuwają napływ imigrantów. Tu, w Londynie, z pewnością nie, to jest światowe miasto. I właśnie to w nim lubię! Wśród waszych uczniów są ludzie z całego globu. Czy zauważacie różnice w ich podejściu do nauki?
Gabriel: – Tak, różnice są wyraźne. Peter: – Polscy studenci mają często wyższe wykształcenie i zachowują się w specyficzny, profesjonalny sposób. Są bardzo staranni, ciężko pracują i robią szybkie postępy. Nie znaczy to, oczywiście, że studenci z innych krajów tacy nie są i że wszyscy Polacy są właśnie tacy, bo także w polskiej grupie można znaleźć bardzo różne charaktery. Czy można określić, którzy imigranci mają najpoważniejsze problemy z nauką języka?
Gabriel: – Tak, istnieją trudne grupy, na przykład kobiety z Somalii. One nigdy w życiu nie chodziły do szkoły, toteż nie umieją czytać ani pisać nawet w swoim ojczystym języku. Bez tych umiejętności nie można zrobić zbyt wiele w zakresie nauki angielskiego. Tacy studenci uczeni są zupełnie innymi technikami, w specjalnych grupach. Peter: – To nie są jednak grupy dla początkujących Polaków, którzy mają zupełnie inne problemy. Generalnie polscy studenci mają trudności z wymową, intonacją, rodzajnikami i czasami, ale to niewielki kłopot w porównaniu z przedstawicielami innych narodowości, którzy nie posiadają bardzo dobrego, a zwłaszcza wyższego, wykształcenia.
styczeń 2013 | nowy czas
Gabriel: – Tak, polskie problemy językowe da się pokonać poprzez intensywne ćwiczenie. Ponadto Polacy bardzo dobrze piszą, niemal literacko – bardzo ekspresyjnie, kreatywnie i prawie artystycznie. Myślę więc, że w polskim systemie edukacyjnym przykłada się dużą wagę do kształcenia w tym zakresie.
ski wykład na stojąco i wyjaśnianie wszystkiego dokładnie uczniom, którzy słuchają i zapisują. U nas oczekuje się, że student jest niezależny i sam poszukuje odpowiedzi. Nie jest to wielki problem, ale niektórzy Polacy potrzebują czasu, aby się do takiego systemu przyzwyczaić.
Tak, to prawda!
Gabriel: – Jest to olbrzymia rozpiętość wieku! Wtedy, kiedy mieliśmy bardzo wielu Polaków, większość z nich miała około 25 lat, ale w kilku moich grupach uczyły się i matki, i córki równocześnie. Peter: – Kilka lat temu niektóre grupy wieczorowe były nieodpłatne, teraz już takich nie ma. To także może być przyczyną mniejszej obecnie liczby polskich studentów, bo opłacenie kursu to jednak istotny wydatek. A może po prostu wielu z nich wróciło do Polski.
Peter: – Pracowałem przez rok w Polsce w brytyjskiej szkole językowej i miałem kontakt z polskim systemem edukacyjnym. Muszę powiedzieć, że jest on bardzo surowy, o wiele bardziej niż nasz. I właśnie dzięki bardzo solidnemu wykształceniu Polaków uczenie ich jest dla nas znacznie łatwiejsze. Gabriel: – System brytyjski skoncentrowany jest na uczniu, nie na realizacji programu; to uczenie przez poznawanie i doświadczanie, przez kreatywność, bardziej przez zadawanie pytań i wyrażanie opinii niż przez pamięciowe przyswajanie. Naszym celem jest niezależność, swoboda w uczeniu się, toteż dzieci nie spędzają zbyt wiele czasu w klasie – chodzimy z nimi do muzeów i galerii, umożliwiamy im „uczenie się przez robienie” i udział, czyli bardzo angażujące i wciągające zajęcia praktyczne. To zupełnie inne podejście do nauczania. W Polsce uczniowie mają bardzo wiele encyklopedycznej wiedzy do pamięciowego opanowania, np. z zakresu historii, geografii czy biologii, i brak tego rodzaju wiedzy jest powodem do wstydu. Wasze nauczanie to zupełnie inny sposób myślenia.
Gabriel: – Nie wymagamy uczenia się na pamięć. Jeśli uczeń czegoś nie wie, mówimy – idź, poszukaj wiadomości i przyjdź mi powiedzieć, co znalazłeś”. Peter: – Na naszych kursach nauczamy zgodnie z systemem brytyjskim, co czasami stanowi problem dla polskich studentów, zwłaszcza tych starszych. Polacy muszą niekiedy włożyć sporo wysiłku aby przystosować się do naszego stylu, w którym nie ma miejsca na nauczyciel-
W jakim wieku są wasi polscy uczniowie?
PŁYŃ DOVER - FRANCJA ZAOSZCZĘDŹ MILE, ZAOSZCZĘDŹ PIENIĄDZE
Myślę, że wkrótce znowu przyjadą. Ekonomiczne prognozy dla Polski na 2013 rok są dramatyczne, niektórzy eksperci twierdzą, że czeka nas powtórka z kryzysu w 1929 roku.
Peter: – Naprawdę? Nie wiedziałem o tym! Gabriel: – A ja wiem. Czytałam obszerny artykuł w grudniowym „Sunday Times Magazine” napisany przez dziennikarza, który przez kilka dni jeździł polskimi autobusami i słuchał opowieści pasażerów. To było na południu Polski, skąd połowa ludności już wyjechała, tzn. młodzież, mężowie, ojcowie… Wnuki mieszkają tylko z dziadkami, bo rodzice są w Wielkiej Brytanii lub w Niemczech. Tak więc w tym roku możecie mieć wielu nowych studentów z naszego kraju, w dodatku lepiej przygotowanych, bo język angielski jest już obowiązkowy w polskiej szkole…
DOVER - DUNKIERKA LUB CALAIS AUTO + 4 W JEDNĄ STRONĘ OD
29
£
Peter: – A może nie będą już w ogóle potrzebowali kursów ESOL, bo sami sobie tutaj poradzą ze swoim angielskim? Nigdy nie wiadomo!
Rozmawiała Julia Hoffmann
Portsmouth
Dover Dunkierka Newhaven Calais
Dieppe Le Havre ESOL to skrót od English for Speakers of Other Languages. Są to kursy języka angielskiego przeznaczone dla dorosłych imigrantów. Pierwsze zajęcia ESOL rozpoczęto w Londynie w 1870 roku w związku z napływem ludności żydowskiej, osiedlającej się na londyńskim East End. W latach 1930-1950 nauczaniem ESOL objęto uchodźców z Hiszpanii ( po hiszpańskiej wojnie domowej) oraz imigrantów po II wojnie światowej, w latach 70. ubiegłego wieku – m.in. uchodźców z Ameryki Łacińskiej, Ugandy, Kambodży i Wietnamu. Kolejne lata przyniosły nowe fale przybyszów i rozwój nauczania. Kursy ESOL dostępne są dziś na terenie całej Wielkiej Brytanii. W Londynie prowadzi je 60 placówek, głównie colleges oraz kilka tzw. centrów edukacji dla dorosłych. Zajęcia są bezpłatne dla osób zarejestrowanych jako poszukujące pracy (otrzymujących JobSeeker Allowance (JSA)) oraz dla osób chorych lub niepełnosprawnych (pobierających Employment and Support Allowance
DOVER-FRANCJA DFDS.PL
6|
styczeń 2013 | nowy czas
czas na wyspie Fot.: Monika S. Jakubowska
Finał WOŚP w londyńskim klubie Scala, w środku Dagmara Chmielewska
OrKieStra Zagrała 13 lutego w klubie Scala oraz POSK-u odbył się kolejny londyński finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Według danych organizatora wzięło w nim udział 3300 osób oraz zebrano 23 046.49 funtów. Z Dagmarą ChmieleWSKą, z hurricane of hearts, szefową londyńskiego Finału WOŚP, rozmawia Jacek Ozaist Zmęczona?
– Nie Jak to nie?! Wczoraj byłaś!
– A dziś już nie. Nie jestem zmęczona, bo jak robisz to, co kochasz, to już po paru dniach masz ochotę na więcej. To twój drugi finał. Jak go oceniasz?
– Gdy przychodzi do ocen, zawsze oceniam obiektywnie, szukam plusów i minusów. Minusy zachowam dla siebie. Są to pewne rzeczy organizacyjne, które w przyszłości będzie można poprawić. Cieszę się, że nikt ich nie zobaczył i nam ich nie wytknął. Dlatego zachowam je dla siebie. Jeżeli chodzi o plusy, wielkim sukcesem był sam finał i liczba osób, które brały udział w tym wydarzeniu, dając z siebie bardzo wiele, byśmy mogli udźwignąć to przedsięwzięcie. Wielka Orkiestra w Londynie stwarza możliwość, by być i działać razem, co na emigracji wcale nie jest takie oczywiste. Liczą się nie tylko zebrane pieniądze, ale i kapitał ludzki?
–To wydaje mi się nawet ważniejsze. Bardzo nam zależało na zebraniu jak największej kwoty dla dzieci i seniorów, ale również na przyciągnięciu osób, które zechcą wziąć w organizacji londyńskiej Orkiestry udział. Tak samo, jak na akcjach charytatywnych, zależy nam na byciu razem, uśmiechaniu się do siebie, wspólnej pracy i zabawie. Lubimy przekazywać światu komunikat, że Polacy potrafią się zorganizować i coś wspólnie zrobić. Dwadzieścia tysięcy z hakiem to, jak na polską diasporę w Londynie dużo, czy mało?
– Około 23 tysiące. I dużo, i mało. Biorąc pod uwagę liczbę Polaków mieszkających w Londynie, zawsze mogliśmy zebrać więcej. A jednak, zważywszy na okoliczność, że my, jako stowarzyszenie Hurrican of Hearts, organizowaliśmy finał Orkiestry dopiero po raz drugi, to zebraliśmy całkiem sporo. Wiele osób prosiło mnie, żebym zadał ci pytanie, co się w tym roku dzieje i rok temu działo z tymi pieniędzmi?
– Jako organizatorzy, czyli oficjalny sztab Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Londynie jesteśmy zobowiązani do znalezienia i przygotowania wolontariuszy, którzy będą zbierać pieniądze. Dostarczamy im puszki i materiały promocyjne oraz wyznaczamy miejsce zbiórki. My tych pieniędzy tak naprawdę nie widzimy. Liczy je grupa pań księgowych, która potem przygotowuje zebrane pieniądze do wysyłki przez firmę zajmującą się
transferem pieniędzy do Polski. Orkiestrę robią wyspecjalizowane grupy – każda ma swój odcinek i za niego odpowiada. Grupa księgowych liczy kasę. Reszta nie ma do niej dostępu. Pieniądze już trafiły do Polski?
– Wciąż są liczone. Czekamy na dobry kurs walut. Na pewno trafią na konto WOŚP do końca miesiąca – tak jak podaje regulamin fundacji (rozmowa odbyła się 16 stycznia). Opowiedz coś o was, organizatorach. Skąd się wzięliście, o co walczycie...
– O nic nie walczymy. Raczej pokazujemy, jak tworzyć wspólnotę, działać razem. Odkąd przyjechałam tu po raz pierwszy, 4 lata temu, zaczęłam wciągać w liczne projekty coraz większą liczbę osób. Serce przyciąga serce i inne serca, dzięki czemu tworzy się siła wspólnych serc, którym pasja działania nadaje moc. Stąd Hurricane of Hearts, czyli Huragan Serc. Na co dzień, również pod nazwą Funlifeholics, zajmujemy się organizacją koncertów promujących rożne kultury. Do tej pory udało nam się zorganizować promocje kultury polskiej i włoskiej. Poza tym organizujemy Get Inspired Academy dla dzieci, które interesują się pracą mediów. W lutym będziemy w Luton gościć pierwszą grupę dzieciaków. Działacie jako stowarzyszenie. Są jakieś zasady rekrutacji?
– Nie. I ty możesz zostać Życiowofajowoholikiem z Huraganem Serc Każdy może się przyłączyć i działać z nami. Oczywiście, mamy statut i rozliczamy się zgodnie z zasadami, ale nie ma u nas członkostwa. Po każdej naszej akcji znajdujemy kogoś wartościowego, kto sprawdził się w boju i chce z nami działać. Spotykasz się z niechęcią polskich środowisk?
– Ludzie wiele ci wybaczą, ale nie wybaczą sukcesu. Radzimy sobie świetnie, więc pewnie to komuś przeszkadza. Zawsze ktoś cię kocha, nienawidzi lub jesteś komuś obojętny. Nie zmienię ludzi więc konsekwentnie robimy swoje, a na „zaparkowane samochody psy nie szczekają” więc bardzo dobrze, że ludzie mówią, bo znaczy, że nie jesteśmy ludziom obojętni. Jak zrobić ondyński WOŚP? To chyba jest trudne?
– Jest to wydarzenie bardzo złożone- kto wątpi zapraszam do organizacji. Złączenie wiele elementów w jedną całość stanowi niesamowitą łamigłówkę, ale to w tym najbardziej jest podniecające. Tak naprawdę, tuż po skończeniu tego finału, już musisz zacząć
myśleć o następnym. Spotykamy się, wyznaczamy cele i dzielimy funkcję, jakie poszczególni członkowie mają pełnić. Następny finał będzie naszym trzecim, więc już wiemy, kto w czym czuje się dobrze i jaką dziedzinę będzie w stanie ogarnąć. Także, co mu sprawi największą satysfakcję. Co do koncertu finałowego, mamy taką zasadę, że zapraszamy największą gwiazdę Przystanku Woodstock. Rok temu był to Michał Jelonek, teraz My Riot. Tegoroczny koncert finałowy Piotra Glacy Mohameda i spółki, musiał przekonać niedowiarków. Za każdym razem jest nam łatwiej w różnych sferach. Często to już jest kwestia podniesienia telefonu i zadania pytania sponsorowi czy innej zaangażowanej osobie: jedziemy dalej? Najczęściej pada odpowiedź: tak. W związku z tym, największa organizacyjna i finansowa część problemu rozwiązuje się sama. Choć ze wzrostem ambicji, rosną również nowe zapotrzebowania. Zapraszamy każdego, kto chce pomóc. Rok temu media was nie rozpieszczały. Teraz było lepiej?
– Rzeczywiście, niektórym tytułom należy się podziękowanie za teksty i reklamy. Wierzę, że za rok będzie jeszcze lepiej. Zwłaszcza że opinia publiczna zaczęła darzyć nas zaufaniem, co uważam za największy sukces. Mam nadzieję, że te same osoby wezmą udział w naszej akcji za rok. Ile osób pracowało w tym roku?
– Myślę, że około 250. A widzów podczas koncertu w Scali?
– Według ochrony około 1600 osób przewinęło się przez drzwi. A w POSK-u, gdzie były imprezy dla dzieci, jakieś 1500. Razem ponad 3000. Udało się zaangażować bardzo wielu Brytyjczyków...
– Są to głównie znajomi i przyjaciele, którzy zobaczyli w nas pasję i spontanicznie postanowili się przyłączyć. Stworzyliśmy materiały informacyjne w języku angielskim, dzięki czemu ci ludzie mogli poznać i zrozumieć, czym dla Polaków jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Jeden z nich, Baz Francis, stworzył nawet hymn londyńskiego finału w języku angielskim. I co dalej?
– Zobaczymy. Jeśli uda się znaleźć osoby chętne do współpracy, nie tylko w styczniu, ale przez cały rok, być może spróbujemy jeszcze raz. I potem znowu…
|7
nowy czas | styczeń 2013
czas na wyspie
Opłatki i OpłOtki Minęło Boże Narodzenie, rozebraliśmy choinki, a kartki świąteczne od bliskich schowaliśmy do pudła z ozdobami. teraz, jeśli chcemy, możemy uczestniczyć, z racji przynależności lub sympatii, w biesiadach opłatkowych różnych organizacji lub stowarzyszeń. W sobotę 12 stycznia uczestniczyłam w opłatkowym obiedzie byłych żołnierzy armii krajowej. Było przyjemnie i uroczyście, choć bez pompy. Wyszłam podniesiona na duchu tym, że po kilkudziesięciu latach ludzie pielęgnują swoją przeszłość, nie zapominają o współtowarzyszach. przybyli na Opłatek mimo zimna, wielu z nich podpartych laską lub dwiema. Rozmyślając o tym, jak trwała przynależność do grupy ociepla serca i chroni przed zgrzybieniem, przypomniałam sobie stare słowo „opłotek”. Zwykle mówimy o polskich diasporach, różnych pokoleniach, nawet o sekretnych lub zamkniętych klubach. a ja tu o opłotkach. Czyli wiejskich płotach, chruścianych lub z żerdzi. ale są to również wąskie przejścia między domostwami. Można więc przejść, popatrzeć, usłyszeć co nieco. Symbolicznie można również spojrzeć tak na stowarzyszenia, kluby czy organizacje społeczne – jako na opłotki. „Wiedzą sąsiedzi na czym kto siedzi” – mówi porzekadło, a to dlatego, że między zagrodami istnieją dróżki. tymi dróżkami mogą być i spotkania, i regularna prasa, wieczory artystyczne, wspólne wyjazdy. Jestem pewna, że to było i jest lepiszczem dla takich stowarzyszeń, jak koło b. Żołnierzy ak. a co jest naszym lepiszczem? Ludzi z lat 70., 80. i póżniejszych przybyszów? Jakieś polonijne imprezy, msze w polskim kościele, czasem polski teatr lub kabaret, swojskie sklepy, polskie szkoły. Wypróbowanym lepiszczem jest regularne czytanie prasy. W każdym polskim tu sklepie półki z krajową prasą są pełne. ale czy mieszkaniec powiedzmy Warszawy czyta np. „Gazetę krakowską”? Chcemy czytać o tym, co się dzieje na naszych polonijnych podwórkach. potrzebujemy naszego forum do wymiany poglądów i zdrowej polemiki. tysiące rodzin z dziećmi przybyło do Wielkiej Brytanii. Większość posyła je do sobotnich szkół, tam zdają egzaminy GCSE i na poziomie maturalnym. Może pójdą dalej studiować na nowo powstałej filii Uniwersytetu Jagiellońskiego, mieszczącej się w Ognisku polskim? Nie trzeba być humanistą, by całe życie pielęgnować wiedzę i język. to dotyczy każdego, kto chce uczestniczyć w szeroko pojętej kulturze swego narodu. Co jest im obecnie dostępne i co będzie dostępne w przyszłości? Więc jaka przyszłość dla naszych opłotków? Liliana Kowalewska
Finał WOŚP w Londynie. Klub Scala w poblizu King‘s Cross Po raz raz kolejny koncert w Scali rozgrzał serca organizatorów, woluntariuszy i licznej rzeszy pospolitej. Barwny obraz, doskonała muzyka i autentyczność słów porwały nas wszystkich do ofiarności, uwrażliwiły na potrzeby i problemy innych. Ufnie oddani „Idei serc“, szerokim gestem otwieraliśmy nasze portfele. Płynęły kolorowe cyfry w licytacji darowanych skarbów, ale przede wszystkim porywała gotowość niesienia pomocy, idealistyczna wiary w zwycięstwo dobra. Wbrew sondażom i pesymistycznym kalkulacjom finansowej prognozy pogody, coraz więcej jest nas wokół „Światełek do nieba", bo zawsze znajdują się oddani, młodzi – choćby duchem – naiwni i piękni, by wierzyć, że się uda. A wiara góry przenosi i czyni cuda.... *** Praca przedstawia formacje My Riot i ich charyzmatycznego lidera, Piotra Glacę Mohameda; w tle pojawia się młodzież, liczni wolontariusze i uczestnicy.
Tekst i rysunek: Maria Kaleta
Tradycja kolędowania Ognisko Polskie i Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie mają szansę stworzyć nowy, zrozumiały i atrakcyjny dla Brytyjczyków obraz polskiej kultury. Ale nie od razu Kraków zbudowano… W zimny styczniowy wieczór okna budynku przy 55 Exhibition Road w Londynie świecą ciepłym blaskiem eleganckich lamp. Już prawie wszystkie płaszcze i parasole wiszą w szatni, a gości wita Krzysztof Piskorski z Polskiego Ośrodka Naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego (PON UJ) odpowiedzialny m.in. za koordynację studiów podyplomowych z Polsko-Brytyjskiego Partnerstwa Strategicznego w UE i NATO. Opowiada nam o historii Ogniska Polskiego i pokazuje słynny stolik gen. Andersa w restauracji na parterze. Zapytany o obecną działalność byłego prezesa Andrzeja Morawicza, odpowiada uprzejmie: – Zagląda do Ogniska. Gra w brydża. Prowadząc gości do Sali Hemarowskiej na pierwszym piętrze, Piskorski wyjaśnia: – Będzie nam towarzyszył gość specjalny, Damian Falkowski (skrzypce) wraz z córką Klarą (skrzypce i trąbka). W programie mamy także kilka tradycyjnych kolęd angielskich. A po muzycznej części wieczoru zapraszamy na poczęstunek i lampkę wina. To właśnie pan Krzysztof, wraz z Katarzyną Jabrocką, jest głównym organizatorem wieczoru: – Podobne spotkanie odbyło po raz pierwszy w zeszłym roku, z inicjatywy studentów pierwszej edycji naszych studiów. Tym razem, już jako Ośrodek Naukowy mający ponad pięćdziesięciu studentów (nie tylko w ramach studiów podyplomowych, ale także słuchaczy seminarium doktoranckiego oraz nauczycieli i studentów kursu nauczania języka polskiego i kultury polskiej) postanowiliśmy zaprosić również przedstawicieli instytucji współpracujących z UJ PON i naszych sympatyków. Ognisko, jako nasz partner oraz siedziba PON, bardzo pomogło w realizacji tego zamierzenia – wyjaśnia. Wysoko sklepiona, obwieszona portretami pędzla Barbary Kaczmarowskiej-Hamilton Sala Hemarowska robi wrażenie. Pod sufitem lśnią żyrandole, przez wielkie drzwi balkonowe widać piękne ogrody prywatne i naprawdę nietrudno wyobrazić tu sobie bal na sto par. Na Wieczór z Polskimi Kolędami przyjechało 12 stycznia ponad 60 osób, w tym także przedstawiciele środowiska dyplomatycznego i naukowego. Nowy Zarząd Ogniska Polskiego reprezentuje Lady Belhaven and Stenton, rodowita krakowianka. W pierwszych rzędach VIP-y, w dalszych młodzież – studenci UJ-PUNO. Spotkanie otwiera prof. dr hab. Arkady Rzegocki, kierownik Polskiego Ośrodka Naukowego UJ w Londynie, witając przybyłych serdecznie i poświątecznie. Po czym zaprasza na scenę muzyków. Skrzypek Damian Falkowski, Brytyjczyk z polskimi korzeniami, wydaje się podzielać powszechne wśród Anglosasów przekonanie, że Polacy są narodem ponurym i genetycznie tragicznym. Kolędy w jego wykonaniu niewiele miały wspólnego z pogodnymi świątecznymi pieśniami, których głównym przesłaniem jest wielka radość z narodzenia się małego chłopczyka, który zostanie obiecanym Zbawcą, i ze zwycięstwa dobra nad złem! Nawet „Pójdźmy wszyscy do stajen-
ki” straciło werwę i grawitowało posępnie w kierunku „Requiem”. Wtedy jednak narastające wśród polskich studentów zdziwienie i zniecierpliwienie zamieniło się w czyn – zerwali się na równe nogi i za ostatnim rzędem krzeseł uformowali samozwańczy chórek, który raźno i z przytupem zaczął śpiewać „Przybieżeli do Betlejem pasterze, grając skocznie Dzieciąteczku na lirze…”, z naciskiem na „skocznie”. Niestety, nawet tak bezpośrednie sugestie nie nakłoniły skrzypka do zmiany tempa, coraz bardziej martyrologicznego… W dodatku, w połowie koncertu, jedna z żarówek (wiszących nad dość mroczną i pozbawioną wszelkich akcentów świątecznych sceną) ni stąd ni zowąd „brzękła i pękła”. Przygnębiony, koturnowy wykonawca i pełna życia publiczność – klasyczna, wręcz mickiewiczowska walka nowego ze starym. A w tym wszystkim 11-letnia, grająca z całego serca dziewczynka, mała Klara Falkowska. – Jednym ze zwyczajów kolędowania jest spotykanie się w gronie przyjaciół, gdzie każdy dodaje swoją cząstkę, swój wkład do programu wieczoru – mówi Krzysztof Piskorski. – Nie zatrudnialiśmy profesjonalnych muzyków, a właśnie cieszyliśmy się, że może z nami zagrać osoba, która z nami współpracuje w ramach działalności Ośrodka i jest silnie związana z jego misją. A to, że czasami śpiewaliśmy nie do rytmu, to przecież chyba nie o to chodzi. Spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór, odnowiliśmy polską tradycję wspólnego kolędowania w Ognisku. I z tego powinniśmy się cieszyć. A jednak ponownie zazgrzytało, gdy na bis Damian Falkowski zagrał rzewnie „Płonie ognisko i szumią knieje / Drużynowy jest wśród nas. / Opowiada starodawne dzieje / Bohaterski wskrzesza czas. / O rycerstwie spod kresowych stanic, / O obrońcach naszych polskich granic”… Ciekawe, czy Niemcy na zakończenie swojego wieczoru kolędowego śpiewają tęskną pieśń o swoich kresowych stanicach na naszym Pomorzu i Mazurach? I czyżby w całym XX wieku nie powstała w Polsce żadna urocza lub choćby godna uwagi polska piosenka świąteczna, do wykorzystania na bis, jak choćby „Jest taki dzień” zespołu Czerwone Gitary? Jeśli niekoniecznie zaprosiłabym moich brytyjskich znajomych na tegoroczne kolędy w Ognisku, z pewnością namawiałabym ich do wzięcia udziału w drugiej, mniej formalnej części wieczoru. Znakomite przekąski, sałatki i ciasta przygotowane z pomocą przedstawicieli Koła Naukowego PON UJ nie potrzebowały żadnej reklamy, a wino łagodnie i niezawodnie zintegrowało wszystkie pokolenia. Zrobiło się tak sympatycznie i wolnomyślicielsko, że nawet pozwolono palaczom zapalić na lodowatym balkonie! – Mamy nadzieję, że ta świąteczno-noworoczna tradycja kolędowania z PON UJ w Ognisku stanie się stałym elementem programu kulturalnego Ośrodka w przyszłości – podsumowuje Krzysztof Piskorski. Niech się stanie, byle skoczniej i radośniej.!
Julia Hoffmann
8|
styczeń 2013 | nowy czas
polska
LOT zniża loty Kiedy w połowie listopada ubiegłego roku z wielką pompą witano na warszawskim lotnisku Okęcie pierwszego Dreamlinera w barwach Polskich Linii Lotniczych LOT ówczesny prezes rozpływał się w zachwytach, jaka to wspaniała przyszłość czeka jego firmę.
Bartosz Rutkowski
Upłynęło kilka tygodni. W tym czasie lotowski Dreamliner z największym trudem odwiedzał europejskie porty, aż tymczasem wybuchła bomba – okazało się, że LOT tonie w długach. Prezes poprosił państwo o 400 mln złotych pomocy, dodając od razu, że potrzeba tak naprawdę miliarda złotych. Minister skarbu Mikołaj Budzanowski przypomniał sobie dopiero wtedy, że sprawuje nadzór nad spółką państwową, która potrafi z łatwością generować jedynie straty. Poleciała głowa prezesa i najdłużej urzędującego w tej firmie rzecznika prasowego. Pozostał niesmak, ale to nie był jeszcze koniec problemów przewoźnika. Już podczas pokazowych lotów Dreamliner LOT-u miał sporo usterek, choć nowy prezes i nowy rzecznik zgodnie twierdzili, że wszystko jest w porządku, że to tylko sprawdzanie maszyny. Kolejna bomba wybuchła wtedy, kiedy amerykańskie władze zdecydowały się na uziemienie Dreamlinerów. Powód? Akumulatory litowo-jonowe produkowane przez jedną z japońskich firm przegrzewały się, bywało, że powstawał od nich pożar. Podczas jednej z takich awarii na lotnisku w Bostonie strażacy gasili ogień przez 40 minut. Nikt nie chciał spekulować nawet, co by się stało, gdyby pożar wybuchł podczas lotu. Polskie Dreamlinery – dwa na razie – też są uziemione. A LOT zniża loty, bo problemów tylko mu przybywa. Do końca marca ważny jest leasing na wysłużone Boeingi 767, które miały być zastąpione przez Dreamlinery. LOT może leasing przedłużyć, ale musi to zrobić na długi okres, a jeśli wrócą do służby Dreamlinery, znów będzie kłopot – tym razem z obfitością maszyn. Ale to nie Dreamlinery kładą polskiego przewoźnika narodowego, który wedle wskazań ministra Budzanowskiego musi się szybko zrestrukturyzować. W warunkach Polskich Linii Lotniczych oznacza to zwolnienie 30 proc. z liczącej 2300 ludzi załogi, do tego flota LOT ma składać się z 25, a nie jak teraz 40 maszyn. Reszta ma być sprzedana. Nie ma w Polsce takiego mądrego, który by powiedział, co należy zrobić, by LOT uratować, jeśli to tylko jest jeszcze możliwe. Pojawiły się pogłoski, iż firma miałaby być wchłonięta przez istniejącą już spółkę Eurolot. Jeśli tak się stanie, znów będzie tak jak… dawniej, czyli marazm i dołowanie. Problemy w lotnictwie nie następują w ciągu jednego sezonu. Trzeba przyznać, że LOT nie miał szczęścia do prezesów. Już widok jednej z gablot w hallu dyrekcji firmy robi przygnębiające wrażenie – w ciągu ostatnich kilku latach można się doliczyć kilkunastu prezesów. Niemal wszyscy bez znajomości branży. Czy w takiej sytuacji LOT miał jakieś szanse na coraz bardziej konkurencyjnym rynku? Wydaje się, że nie, z roku na rok LOT stawał się coraz brzydszą i coraz bardziej niechcianą starą panną. Kiedy spytano dwa lata temu jednego z szefów Lufthansy, zaliczanej do największych linii lotniczych na świecie, czy ma chrapkę na LOT, prezes zrobił taką minę, że dziennikarze w od razu pojęli, że pytanie było nie na miejscu. Wierchuszka Polskich Linii Lotniczych udawała jednak, że nic się nie dzieje, że firma wychodzi na prostą. Było to tylko mydlenie oczu, żadnej wizji, żadnej strategii, byle tylko dojechać do kolejnej… pensji. Taka, jak się wydaje, była filozofia odpowiedzialnych za naszego narodowego przewoźnika. Kilka lat temu LOT miał szansę nabyć Boeingi 777, gdyby to zrobił, od sześciu lat miałby sprawdzone, nowoczesne samoloty. Ale szefowie LOT dali się uwieść Boeingowi, który w ramach światowej strategii promowania Dreamlinera wepchnął nam te maszyny. LOT cieszył się, że wygraliśmy los na loterii, że Amerykanie nas docenili, skoro jako pierwszej i na razie jedynej europejskiej firmie dali kontrakt na te maszyny. Była też przed laty inna opcja, która w firmie przegrała. Otóż chciano ograniczyć działanie LOT do tras tylko europejskich, chciano porzucić loty przez Atlantyk, a koncern Airbus już podsuwał nam swój nowoczesny A320. My jednak twardo trwaliśmy przy Boeingu i światowej strategii firmy. Jak to się skończyło, widać teraz gołym okiem. Ktoś w LOT nie zauważył, że w obecnym świecie Polak nie będzie się przy wyborze przewoźnika kierował sentymentem, tylko ceną, wygodą i renomą firmy. A LOT na tym polu ma niewiele do zaoferowania. Polacy wolą dojechać do Berlina, dolecieć do Frankfurtu nad Menem, by stamtąd polecieć dalej w świat, a na krajowych lotniskach wybierają tanich przewoźników. LOT nie skusi nikogo Dreamlinerami, które jak na złość są teraz pod okiem specjalistów. I zamiast zapowiadanych zysków, krąży po Polsce dow-
cip o tym, jak to wystartował Dreamliner z lotniska w Modlinie. Dla wyjaśnienia, to ostatnie jest remontowane, bo wykonawcy tak się z budową spieszyli, że pas startowy spartolili. Nieobyci z lotnictwem twierdzą, że firma z takimi tradycjami jak LOT nie może zniknąć z rynku, fa-
chowcy na to, że może z niej zostać tylko słynny… żuraw, bo reszta jest niewiele warta. Aż byli dyrektorzy zostaną odsunięci na zasłużony odpoczynek z godziwymi uposażeniami. Z dobrym samopoczuciem, bo w ich przekonaniu zrobili wszystko, by firmę ratować, i byli najlepsi. Kto zatem zawinił?
T-TALK
Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800
Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870
komórki lub telefonu domowego
Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta
Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów
Polskojęzyczna Obsługa Klienta
1 Doładuj £10 kredytu
Wyślij NOWYCZAS na 65656
(koszt £10 + std.SMS)
£5 kredytu
Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)
Przy doładowaniu przez Internet
Stawki do Polski na tel. domowy
.70
1
pence/min
2.00 1.45
pence/min
pence/min
Stawki do Polski na komórkę
5
.90 pence/min
7.00 5.10
2 Zadzwoń Wybierz *
0370 041 0039
i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.
pence/min
pence/min
Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska
Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.
|9
nowy czas | styczeń 2013
polska
Tusk chce umieRać za foToRaDaRy czającymi się na nich fotoradarami. I tak jak kiedyś powszechne, szczególnie pod koniec komuny, było mruganie światłami ostrzegające nadjeżdżających z przeciwka kierowców przed milicyjnym patrolem, tak również teraz powstaje zjednoczony front przeciwko fotoradarom oraz policjantom. A na pewno nie o to chodziło twórcom narodowego programu poprawy bezpieczeństwa na drogach. Warto przypomnieć: wystarczyło porozmawiać z Polakami.
Być może nawet wielu Polaków puściłoby w niepamięć słowa premiera Donalda Tuska, który w 2007 roku mówił o swoim głównym rywalu, Jarosławie Kaczyńskim, że tylko facet bez prawa jazdy może myśleć, że fotoradary są głównym sposobem poprawy bezpieczeństwa na drogach., gdyby premier nie upierał się przy swoim i brałł pod uwagę zrewidowanie swoich planów.
UnikAj fotorAdArów Na portalach społecznościowych mnożą się apele zachęcające do instalowania takich aplikacji, wszystko po to, by płacić jak najmniej mandatów, by – jak mówią złośliwi, zobaczyć zadowolone oblicze ministra Rostowskiego, który ponoć wcale nie marzy o gigantycznych wpływach z fotoradarów. O nowych aplikacjach tak piszą kierowcy: wiele razy pomogła mi uniknąć wpakowania się w korki, czy: pierwszego dnia po instalacji zwrócił mi się telefon za niezapłacony mandat. BAdania szacunkowe mówią, że aplikację Yanosik ma w swych smartfonach ponad 400 tys. osób. Twórcy aplikacji nie mają wątpliwości, że to zainteresowanie napędzane jest rządowym programem ustawiania fotoradarów. Boom przeżywa też działający od czterech lat Speed Alarm, który ma tylko trochę mniej zarejestrowanych użytkowników od Yanosika. Sam patent nie jest nowy – do podobnych celów od lat służyło radio CB. Ale tradycyjne CB na ustawianiu przy drogach nowych fotoradarów nie sprawdziło się.
Bartosz Rutkowski
Na to jednak liczyć nie można. Bo wszystko dzieje się pod hasłem poprawy bezpieczeństwa na polskich drogach, gdzie wciąż co roku ginie około czterech tysięcy ludzi. Szkoda tylko, że Tusk zabrał się za to nie tak jak trzeba. Jeśli nawet powtarza, że na przykład na Wyspach Brytyjskich jest więcej niż u nas fotoradarów – co zresztą jest prawdą – to szkoda, że nie idzie dalej angielskim tropem. Tu bowiem najpierw ogłoszono, że jest taki pomysł, potem wyjaśniano, czemu on służy, na koniec zaś, po publicznej debacie, zaczęto ustawiać na drogach fotoradary. Zapisano też w ustawie, że fundusze uzyskane z fotoradarów mają być wykorzystywane na modernizację dróg.
Pieniądze, czy bezPieczeństwo? W Polsce zaczęło się od końca, od zapisania w ustawie, że wpływy do budżetu mają wynieść półtora miliarda złotych. To oświadczenie bardzo zdenerwowało kierowców, bo wszyscy uznali, że fotoradary mają być niczym innym jak tylko kolejną maszynką do zapełniania dziurawego budżetu. I na nic zdają się teraz zapewnienia ministra finansów Jacka Rostowskiego, że byłby zadowolony, gdyby wpływy z fotoradarów były zerowe, co by znaczyło, że Polacy jeżdżą karnie, zgodnie z przepisami. Mleko się już rozlało, a polscy kierowcy nie wierzą w żadne zapewnienia, że oto niebawem dokona się generalnego przeglądu, czy aby radary stoją we właściwych miejscach, że skasuje się zjawisko łupienia kierowców przez poszczególne gminy, w czym przoduje Zachodniopomorskie, gdzie w niektórych miejscowościach wpływy z mandatów wystawianych za przekraczanie prędkości osiągają nawet połowę gminnych budżetów.
PolskA wojnA rAdArowA
skich drogach. Jak na razie obie strony trwają przy swoim. – Kierowcy przekonują, że są już i tak dostatecznie karani przez pilnujących porządku na drogach i już szykują kontrofensywę. Zapowiada się bardzo gorący czas dla rządu.
ArogAncjA szkodzi
rząd Przedobrzył Może się okazać, że za jakiś czas Donald Tusk będzie musiał pod naciskiem opozycji, a nade wszystko zwykłych Polaków, wycofać się z fotoradarowego pomysłu. Zrobił tak już wcześniej po niesławnej ustawie ACTA, która miała nałożyć kaganiec internetowi, czy jak to było z ustawą dotyczącą refundacji leków, kiedy protestowali lekarze, potem farmaceuci. Teraz jednak oznaczałoby to kompromitację rządu, a premiera w szczególności, który osobiście zaangażował się w pomysł ustawienia dodatkowych czterystu fotoradarów na pol-
– Tylko facet, który nie ma prawa jazdy, może wydawać takie pieniądze na fotoradary, a nie na drogi – mówił Donald Tusk podczas przedwyborczego kongresu w 2007 roku.
A wystarczyło, jak mówi dziś nieoficjalnie nawet wielu polityków Platformy Obywatelskiej, skonsultować nowe ustawy z narodem, może wielu udałoby się do fotoradarów przekonać. Tymczasem gniew kierowców narasta. Wielu z nich kombinuje już, jak obronić się przed rządowymi pomysłami, które zdaniem większości Polaków służyć mają tylko i wyłącznie ich karaniu i łupieniu finansowo. Jak grzyby po deszczu pojawiają się aplikacje lokalizujące fotoradary. W jeden z ostatnich weekendów użyło ich ponad 40 tys. kierowców. To nowy polski rekord. Kierowcy w ten sposób postanowili zadbać o swoje portfele. Antyradarowe aplikacje na smartfony mnożą się każdego dnia. Wielu już mówi nawet o powstawaniu społeczności kierowców, którzy solidarnie ostrzegają się przed
I tak oto zamiast chwalebnej walki z piratami na drogach, zamiast zwalczania bolesnej plagi wypadków mamy wojnę wszystkich ze wszystkimi, wojnę radarową. Dziś już nie słucha się głosów mądrych ludzi, którzy rozsądnie przekonują, że fotoradar ustawiony w odpowiednim miejscu ogranicza liczbę śmiertelnych wypadków. Dziś dyskutuje się o tym, jak demokratycznie wybrany rząd nie spytał w tak ważnej sprawie tych, którzy dali mu mandat do rządzenia. Dziś Polacy są rozpaleni dyskusjami, jak uniknąć mandatu, jak przechytrzyć fotoradar. Rodacy posuwają się do tak nielegalnych środków, jak antyradary czy zakrywanie tablic rejestracyjnych. Zamiast wyzwolić w narodzie pozytywną energię skupioną na walce z plagą wypadków, mamy popisy cwaniactwa, wręcz obywatelskiego nieposłuszeństwa. W tej całej sprawie nie mówi się na przykład o konieczności takiego szkolenia kierowców, by mieli zakodowane, że łamanie przepisów kosztuje. Fotoradary, a raczej sposób, w jaki je wprowadzono w Polsce, przesłoniło wszystko, nawet zdrowy rozsądek. I to po obu stronach tej barykady. Wszystko na temat fotoradarów i obowiązujących przepisów można znaleźć na stronie:
yanosik.pl
10|
styczeń 2013 | nowy czas
nowy czas
felietony opinie
redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA
Jak równy z równym Krystyna Cywińska
2013
W polityce głupota nie stanowi przeszkody. Co słychać prawie każdego dnia w debatach sejmowych. I w debatach telewizyjnych. I w poczynaniach kwadratowych głów, nieustannie gadających. Można to przełknąć, mając nadzieję na rozsądek głosujących, milczących mas. Przynajmniej w przyszłości. Gorzej, jeśli głupota nie stanowi przeszkody w dziennikarstwie. Jeśli strony gazet i pism, szpalata po szpalcie, zalewa mętne wodolejstwo.
Jeśli gazety zalewane są wypocinami domorosłych, przypadkowych pismaków. Wynurzających swoje osobiste wywody. I cóż ty, domniemany czytelniku, z przyzwyczajenia kupujący taką czy inną gazetę, masz z nią począć? Płacisz, a sięgasz tylko po to, co uważasz za ciekawe. A to, co uważasz za nudne i byle jakie, wrzucasz do kosza na odpadki. Ale z tych odpadków w przyszłości jakiś badacz naszych dziejów może wyciągnąć różne wnioski. Dotyczy to w równej mierze pism krajowych, jak i polonijnych. Z polonijnymi gorzej, bo ich weryfikacja bywa trudniejsza. Odchodzą ludzie, o których wypisywano różne androny. Odchodzi świat i światek, i świadkowie, o których wypisywano dyrdymały. Przeczytałam niedawno w jednym z polonijnych pism, z jaką to pogardą i jak brzydko traktowano na emigracji ludzi z PRL-u. Jak ich podejrzewano, jak im nie ufano, nie dopuszczano do emigracyjnych organizacji itp. itd. Golono i strzyżono społecznie. Stare to żale w oparach odgrzewanych kotletów, żeby nie powiedzieć golonki. Różnie bywało, to prawda, ale większość – ta cicha masa emigracyjna przyjmowała przybyszy z PRL-u w różnych okresach raczej życzliwie. Bywało, że nieostrożnie, kiedy wśród nich znajdowali się agenci bezpieki. Z czasem niektórzy z tych byłych przybyszy z PRL-u zaczęli zajmować pozycje w organizacjach emigracyjnych. Pisywać, a nawet redagować
tzw. niepodległościowe pisma. I zabierać publicznie głos, często otrzeźwiający na temat porzuconego przez nich kraju. Że na przykład literatura krajowa, krajowy teatr, kabaret czy publicystyka były na wspaniałym poziomie. Wbrew przekonaniu emigracyjnych mediów i notabli, że nie dorównywały tym naszym. Bo partyjna cenzura, bo przymusy, bo strach. A tu, u nas, pełna wolność. Potem się okazało, że nawet i ta wolność bywała względna, choć nie tak bezwzględna jak w kraju. Piszę o tym z obowiązku, dla uporządkowania poglądów. Prosząc o dystans do przeszłości i teraźniejszości. Nic nie było ani nie jest tak, jak to opisują poniektórzy dziennikarze. Zalewający czarną farbą, różową farbą czy mętną farbą gazetowe szpalty. Dla szmalu, dla interesu, dla wątpliwych przekonań. Dla przekory czy osobistych pretensji. A przyczyną, dla której to piszę teraz jest imigracja. Temat już nie tabu, ale twardy orzech do zgryzienia dla Brytyjczyków. Bo zalew Polaków i innych przybyszy z byłej strefy sowieckiej. Mniejsza o tę resztę. Ale jaki jest stosunek do tego domniemanego zalewu polskich imigrantów w tym kraju? Skoro nie przeprowadzono wśród nich żadnego sondażu, można tylko domniemywać. Skoro warstwy tych imigrantów zarobkowych są złożone społecznie i klasowo, można się tylko domyślać. Ale jeśli ten domniemany
nowy zalew grozi tutejszemu rynkowi pracy, można zakładać, że ten stosunek jest negatywny. I żadne tolerancyjne czy życzeniowe poglądy tego nie zmienią. W niedawnej debacie telewizyjnej BBC Question Time, prowadzonej przez Davida Dimbleby, zabrała głos młoda mieszkanka Bristolu. Odpowiadała na pytanie, jak sobie radzą brytyjskie służby pomocnicze z tym zalewem. – W Bristolu sobie nie radzą – powiedziała. Szczególnie z wegetującymi Polakami. Jak nie mają pracy, to piją, sikają, brudzą, szkodzą i sypiają gdzie popadnie. Tu coś zwędzą, tam coś przykradną i uwędzą na ognisku. Ale ja jestem pół Polką – dodała. – Moi dziadkowie przybyli tu po wojnie. Osiedlili się w Bristolu, nie korzystali z żadnej pomocy, harowali i dorobili się. I majątku, i rodziny. A na koniec dorzuciła: – To byli inni Polacy. Pracowici, uczciwi i godnie żyjący. Wielkie brawa na sali. Entuzjastyczna reakcja. Czyli prosimy o kolejnych takich Polaków. Taki można by z tego wyciągnąć wniosek. Biorąca udział w panelu prof. Mary Beard, wybitna znawczymi antyku greckiego i rzymskiego przyklasnęła imigracji. – Bristol sobie radzi i poradzi z nową falą przybyszy – na co mam dowody – powiedziała. Niech przyjeżdżają. Wellcome. I nagle się okazało, jak cienka jest warstwa brytyjskiej tolerancji wobec cudzoziemców. W blogach zaroiło
się od wyzwisk pod jej adresem. Przypominano jej lewicową przeszłość, wykpiono jej wygląd. Starszawa baba-wypłosz z długimi włosami, byle jak ubrana – pisano. Wredna świnia – ktoś dodał. – Zalew obelg pod jej adresem na stronach internetowych prawie dorównał domniemanemu zalewowi nowych przybyszy – odrzekł nasz plumber inteligent. – Ten kraj pęka w szwach. – Bułgarzy, Albańczycy i inne ciemne typy już nam podcinają w tym kraju rynek pracy. Polacy, opamiętajcie się. Kto może, niech wraca do kraju. Ale w kraju, na prowincji, bida aż piszczy. A wybrańcy w Sejmie i Senacie wymyślają sobie nawzajem, zalewają się potokami prymitywnych argumentów. Ostatnio w debacie nad projektem ustawy o cywilnych związkach partnerskich dla gejów. Dawno wprowadzonych na Zachodzie. W polityce, jak widać, głupota i ciemnogród nie stanowią przeszkody. W dziennikarstwie zawodowym i domorosłym, też. Przywykłam do napaści i wyzwisk. Jeśli ktoś mnie w jakimś blogu nazwie głupią babą czy świnią, nie obrażę się. Żyję w kraju, który przynajmniej szanuje odmiennych i troszczy się o zwierzęta. O kotach się powiada, że mają do człowieka stosunek wyższości. Psy – stosunek uniżenia, a świnie są jak równy z równym. W dzisiejszych czasach warto czasem być nazwanym świnią.
YouTeraz Jeden z moich ulubionych polityków, Antoni Macierewicz, ma nowego wroga. Tym razem jest to National Geographic Channel – polska wersja kanału telewizyjnego najpopularniejszego magazynu geograficznego na świecie. Chodzi o wyemitowany w Polsce odcinek programu Air Crash Investigation, w którym zajęto się sprawą katastrofy prezydenckiego tupolewa pod Smoleńskiem. Tego odcinka akurat nie widziałem, ale widziałem wiele innych z tej samej serii i z reguły są to dość porządnie przeprowadzone analizy wypadków lotniczych. Analizy te opierają się na oficjalnych raportach komisji badania wypadków lotniczych. Antoni Macierewicz nie może zrozumieć, dlaczego stacja nie wykorzystała materiałów wysłanych jej przez… partię polityczną. Wówczas wszystko wyglądałoby inaczej. Pan Macierewicz zapomina jednak o jednym. Zamiast grozić stacji telewizyjnej procesem sądowym powinien spojrzeć na całą sprawę inaczej. Jestem przekonany, że nie jest on świadom tego, iż to, co pokazuje telewizja, jest już bardzo przestarzałe.
Zapewne każdy słyszał już o tym, jak to sieć pogrąża rynek prasowy. Bo gdy gazeta wychodzi rano, przeważnie jest już zupełnie zdezaktualizowana, gdyż w czasie, kiedy była drukowana i rozwożona, wiele spraw przybrało już zupełnie inny bieg. Teraz okazuje się, że następna ofiara internetowej swobody to telewizja, która ze względu na swoje ograniczenia technologiczne nie jest w stanie komunikować się interaktywnie z widzem. Wiedzą o tym doskonale dzisiejsi nastolatkowie, którzy zamiast telewizję, wolą oglądać YouTube. I – jak tłumaczy jeden z raperów – jest to dopiero początek. Oglądałem jego wypowiedź parę dni temu i zgadzam się z nim w jednym: – To, co teraz młodzi oglądają w sieci i czym się fascynują jest przeważnie zupełnie niezrozumiałe dla ludzi po dwudziestce. O takim starym koniu jak ja już nie wspominając. Co więc robią młodzi? Nie narzekają, nie czekają, nie piszą listów do telewizji. Biorą do ręki kamery wideo i kręcą swoje kawałki. Najpierw jeden, potem drugi. Za chwilę rodzi się z tego nowy kanał, który szybko staje się kultowy. Wzrasta
oglądalność, lecą reklamy, okazuje się, że idą za tym nawet pieniądze. Spore pieniądze. Według Google, które jest właścicielem YouTube tylko w ubiegłym roku ponad tysiąc osób na całym świecie zarobiło ponad sto tysięcy funtów rocznie z filmów oglądanych na tym portalu. Niby nic, ale biorąc pod uwagę fakt, iż by zarobić taką kasę ludzie muszą oglądać nie tylko filmy, ale również reklamy, to wynik imponujący. Dzisiaj, by zaistnieć medialnie wcale nie potrzeba do tego ani dużych pieniędzy, ani prasy, radia czy telewizji. Nikt jednak nie obędzie się bez internetu oraz YouTube właśnie. Bo to w sieci każdy może pokazać co chce, bez obawy, że ta czy inna rada programowa stwierdzi, że to się nie nadaje. W sieci takiej rady nie ma, a jedynym wyznacznikiem jakości prezentowanych treści jest liczba kliknięć. Antoni Macierewicz, gdy się o tym dowie, pewnie nakręci swoją wersję wydarzeń. I zapewnie nie omieszka zamieścić jej w sieci.
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|11
nowy czas | styczeń 2013
kmentarze
Na czasie
KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO
Grzegorz Małkiewicz
W pierwszym noworocznym wydaniu „Nowego Czasu” chciałbym podziękować za Państwa dotychczasowe wsparcie (szczególnie anonimowemu Czytelnikowi, który przekazał nam wraz z gratulacjami 50 funtów), i wszystkim tym, którzy czynią to regularnie, i obiecać, i życzyć sobie oraz naszym wiernym Czytelnikom, że ten rok będzie lepszy (skąd my to znamy?). A jednak, jeszcze nie skończyłem swoich życzeń, a już Nowy Rok przynosi niespodzianki. Już jest lepszy… Lepszy za sprawą inicjatywy społecznej kilku osób, które nie godziły się na rolę zjadaczy, konsumentów jedynie obowiązujących prawd. Demokracja to nie konsumpcja, to gotowanie. Nieśmiało puścili wici o pierwszym spotkaniu. Nie było źle. Kolejne coraz lepiej. Na spotkaniach przybywało ludzi (młodych)‚ i przybywało mądrych pytań. Ale prawdziwym zaskoczeniem było ostatnie spotkanie w Ognisku Polskim z najlepiej znanym w ostatnich miesiącach polskim dziennikarzem Cezarym Gmyzem. Powoli, z chaosu prapoczątku wyłania się reprezentacja rozpoznawalna – Londyński Klub Dyskusyjny. Cezary Gmyz to sprawny dziennikarz, nie zaskoczyły go pytania. Zdumiała go frekwencja i poziom pytań. Może się mylę… Mnie zdumiała, i poziom pytań też. Spotkanie pokazało, że, przebywając w Londynie śledzimy na bieżąco wydarzenia w kraju – to nowa jakość stworzona przez internet. I chcemy o sytuacji w kraju rozmawiać. Nie sprawdzają się więc tezy wykształconych ludzi mówiące o społecznym zamarciu, braku zainteresowania polityką wśród młodego pokolenia, wyobcowanego i żyjącego w sieci internetowej. W sieci może żyją, dzięki temu są dobrze poinformowani, ale równie dobrze poruszają się w realu. Przed takim audytorium Cezary Gmyz nie musiał opowiadać o przesileniu medialnym spowodowanym jego artykułem o trotylu na wraku samolotu prezydenckiego. Prokuratura w końcu przyznała rację dziennikarzowi. Zanim to nastąpiło, trotyl dokonał spustoszenia w polskich mediach. Poleciały głowy dziennikarzy, w tym głowa Gmyza, i powstały dwa nowe tytuły założone przez byłych dziennikarzy „Uważam Rze” – „W Sieci” i „Na Rzeczy”. Polaryzacja środowiska prawicowo-liberalnego? Spotkanie z Cezarym Gmyzem odbyło się w Sali Hemarowskiej Ogniska Polskiego. Pełna sala, zabrakło miejsc siedzących, około 150 osób, choć spotkanie było organizowane prawie że ad hoc. Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości, co zrobić z klubem? Okazuje się, że ma, i to władze klubu – nowo-stary zarząd Ogniska. Rozwój wydarzeń za kulisami zno-
wu jest niepokojący. Miał być przetarg na prowadzenie klubowej (jeszcze raz podkreślam – klubowej) restauracji. Do przetargu między innymi przystąpili: Jan Woroniecki (najlepiej znany w Londynie polski restaurator, właściciel popularnej również na rynku brytyjskim restauracji Baltic w pobliżu Blackfriars Bridge, a kiedyś kultowej Wódki w South Kensington) oraz, tak zwani event organisers, Concerto Group. Ich udział w przetargu nie był tajemnicą, za to tajemniczy był finał. Na zebraniu zarządu 7 stycznia przetarg wygrała angielska firma Guy Rodgers/Concerto, o której do tej pory nikt nie słyszał. No, może poza wtajemniczonymi członkami zarządu, którzy (podobno) od dłuższego już czasu nieformalnie współpracowali z Concerto. Guy Rodgers po podpisaniu umowy ma dysponować restauracją (choć nie będzie prowadzić kuchni) i organizować około 125 WŁASNYCH imprez rocznie, czyli przejmując praktycznie Ognisko na swój użytek. Co ciekawe, w podjęciu tej decyzji nie uczestniczyła prezes Ogniska Barbara Kaczmarowska-Hamilton, przebywająca na urlopie. Ten rozwój wydarzeń doprowadził do powstania nieformalnej grupy najbardziej zaniepokojonych członków Ogniska: Ognisko Members’ Forum. Jego inicjator Mirek Malewski zwrócił się do sekretarza Ogniska Włodka Miera-Jędrzejewicza z prośbą o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. Pomimo wysłania kilku listów z konkretnymi zapytaniami, otrzymał jedynie zdawkowe odpowiedzi. Chodzi przede wszystkim o ujawnienie protokołu z przebiegu decydującego zebrania w niepełnym składzie zarządu. Jak widać poczucie zwycięstwa w szeregach zwykłych członków klubu nie trwało długo. „Grupa trzymająca władzę” dokonała niezbędnych taktycznych manewrów, po czym wróciła do starej praktyki rządzenia wbrew woli i oczekiwaniom członków klubu, których ma statutowo reprezentować. Ostatnie wydarzenia to logiczny rezultat rozwoju kontrolowanej oddolnej rewolty przez zasłużonych (a może wysłużonych) członków starego zarządu. Ale indywidualni członkowie nie są bezsilni, już zwołują nadzwyczajne zebranie!
Wacław Lewandowski
Związki wielorakie Odrzucenie przez Sejm trzech projektów ustawy o tzw. związkach partnerskich, w tym projektu PO, głosami części posłów PO, jest największą porażką Tuska w jego karierze partyjnego przywódcy. Jarosław Gowin, którego Tusk obdarował teką ministra sprawiedliwości, by spacyfikować konserwatywną opozycję wewnątrzpartyjną, pokazał, że dysponuje siłą pozwalającą obalić rząd PO i PSL – gdyby bowiem wyprowadził z klubu PO ponad czterdziestu posłów, których głosami dysponuje, koalicja straciłaby sejmową większość i to tak wyraźnie, że nie mogłaby zapobiec powołaniu nowego, „technicznego” rządu. Tusk został więc spoliczkowany przez Gowina na oczach całej izby i telewizyjnych kamer. Można się domyślać, że chętnie by Gowina zdymisjonował, ale zrobić tego nie może, domyślając się, że wtedy cała frakcja opuści PO. Krakowski poseł, świadom swej siły, może więc stawiać warunki, występować z żądaniami, wpływać na politykę rządu, co definitywnie kończy epokę jednowładztwa Tuska. Ten ostatni ma zresztą kłopot nie tylko ze związkami partnerskimi, także z innymi, o których na razie cicho, ale to chyba cisza przed nieuchronną burzą. Bliski bowiem jest moment, gdy ktoś z opozycji zażąda wyjaśnień w
sprawie proporcji pomiędzy deklaracjami integrystycznymi (euroentuzjastycznymi) rządu, a kształtowanym przez ten rząd związkom polsko-amerykańskim. W reakcji na wystąpienie Camerona w sprawach europejskich czołowi politycy PO i PSL pozwalali sobie na traktowanie brytyjskich zastrzeżeń względem UE z ironiczną wyższością ludzi bardziej niż brytyjski premier wtajemniczonych w sekrety przyszłości Unii Europejskiej. Minister Sikorski pozwolił sobie nawet na uwagę, że Wielka Brytania jest członkiem UE, ale „członkiem specjalnej troski”. – Na marginesie – nieświadomość polskich polityków, co do tego, jak wielki był wkład brytyjski w ideę zjednoczenia Europy, by wspomnieć choćby śmiałe wizje Churchilla, jest zdumiewająca. Duma polskich polityków, przeciwstawiających polską europejską lojalność „nielojalności” brytyjskiej staje się jednak dwuznaczna i podejrzana w świetle sprawy Polskich Linii Lotniczych. „LOT”, spółki skarbu państwa. Radzie nadzorczej tej spólki niedawno jeszcze przewodniczył znany specjalista od rynku lotniczego, przyjaciel i doradca premiera, Władysław Bartoszewski. „LOT” jest obecnie prawie bankrutem, żyjącym jeszcze tylko dzięki rządowej pożyczce. Nim kondycja spółki wyszła
na jaw, „LOT” pochwalił się, że zakupił od Amerykanów najnowocześniejsze samoloty Dreamliner, jako pierwszy przewoźnik w Europie. Samoloty te okazały się bublami, więc zostały uziemione w Stanach Zjednoczonych do czasu znalezienia przyczyn ich wadliwości i wprowadzenia zmian. Nikt dotąd nie zapytał jeszcze, jak to się dzieje, że państwowa spółka tak proeuropejskiego państwa jak Polska, kupuje samoloty w USA, a nie Airbusy od europejskiego konsorcjum. Rozumiem, że różni panowie obdarzeni synekurami w radach państwowych spółek wolą latać na „negocjacje” do USA niż np. do Londynu, Berlina czy Paryża. Nie rozumiem jednak, że szczycący się proeuropejskością rząd, właściciel tych spółek, na to pozwala, zamiast szczycić się tym, że polskie zamówienia wzbogacają europejski rynek pracy i poprawiają europejską koniunkturę. I w tym właśnie oświetleniu trzeba by o polsko-amerykańskie związki pytać, zamiast pouczać Camerona, jak być Europejczykiem. Mam nadzieję, że po debacie o związkach partnerskich dojdzie i do sejmowej debaty o związkach polsko-amerykańskich w świetle obowiązków Polski jako członka UE i – było nie było – jak dotąd największego biorcy unijnych pieniędzy.
12 |
styczeń 2013 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
THE MICE WILL PLAY, WHEN THE CAT’S AWAY… …FROM FAWLEY COURT, VIA POSK, TO OGNISKO, TO FAWLEY COURT, POSK AND BACK TO… OGNISKO
I
t seems that this undemocratic malaise of our Polonia leaders is not only confined to Ognisko. The Marian Trustee-Priests famously called a Resolution meeting at Fawley Court on 8 May 2008. The two-hundred plus vociferous audience/beneficiaries/interested party, adamantly opposed the Fawley Court sale. The panel of Marians simply spat in their faces. In a letter of 30 April 2008 to Zjednoczenie
WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk
W
hat awful manners ! It is 7 January, and another interminable Monday meeting. No sooner is her back turned, then a curiously ‘elected’ Ognisko coterie – ‘committee’ if you please – swing into dastardly action. Ognisko’s courageous and innovative Chairman, the portraitist Barbara Kaczmarowska-Hamilton is on a well-deserved holiday in Florida. In her absence from all the Ognisko headaches out of some cubby-hole, or disguised Ognisko mouse-hole, emerges a grubby little clique with rusty stilletos. The flimsy, mickey-mouse rubber stilletos, inflict grievous, but only temporary, damage. The mice will play – or is that pay ? – when the cat’s away. The Ognisko club committee are in part a rag-bag of opportunists and ill-fitted members. The ‘let’s-sell-the-clubbrigade’ or the new ‘must-have-a useless-costly-charity-status’, at great needless expense to the club – refuse to budge. This time they are specifically requested by the Chairman not to take any decision until her return on the next most important issue facing our Ognisko future – the choice of a new restaurateur. So what do these bravados do? They go totally against the chairman’s wishes behind her back, against her instructions, and – it should be said – our strong, loyal, historic Polish sentiments. They override the chairman’s authority and vote for some nebulous tender from an events organizer, none of whom any Ognisko members have ever heard of – Guy Rodgers (Concerto). Now Guy Rodgers/Concerto is a budding , high-powered, dynamic young outfit, (decent English ex-public schoolboys types), purportedly successful with a turnover in the millions, (that is not the same as profit), whose founder director Mike Kershaw left in December 2012, and who specialize in theme restaurants, and high profile organized events. They apparently seek to use our Ognisko club rooms for near two hundred events a year, paying a rent of circa £90,000 per annum, and that’s it. We, the members, are NOT told what profits Guy Rodgers/Concerto will make for themselves from each event itself ! Oh, and the cooking could well be, well.... what it has been for the last five years – highly wanting ! Many of Ognisko’s fabulous Anglo-Polish talks, art exhibitions, musical, academic and theatrical occasions pioneered by Barbara Kaczmarowska-Hamilton and Lady Małgorzata Belhaven of Stenton throughout last year, are threatened, and would largely fall by the wayside. All this, it should be stressed through no fault at all of the Guy Rodgers outfit. They are seeking, legitimate, business opportunities wherever one can be found. Trouble is, Ognisko is just not suited for one of these commercial (ad)ventures.. Alas, it is feared that the innocent Guy Rodgers is the innocent victim of some pathetic power games at our beloved Anglo-Polish Ognisko/Polish Hearth Club at 55 Prince’s Gate, London SW7 !
FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S
From 1992, Ognisko Chairman, the distinguished as ever looking, Barbara Hamilton (in black) surrounded by some lovely Ognisko ladies
Polskie w Wielkiej Brytanii head Marian Priest-Trustee Pawel Naumowicz makes all sorts of financial promises and pledges to various Polonia organizations – funds from the illicit sale of Fawley Court. But who amongst these organizations has actually got any money – secretly or otherwise? The degree of vested interests, self-interests, conflicts of interest, and other breaches will inevitably, if not already, have aroused the 'interest' of the authorities. POSK of course is a law unto itself – the law of the jungle. It’s basement Jazz Café had been running an unaccounted, unregulated financial system for years. Totally oblivious and deaf to the democratic protests of its members the POSK committee is now demolishing its top floors to make room for some needless, over-priced residential development. But guess what? In its wisdom, possibly greed, POSK has also agreed a contract with Vodaphone for mobile masts on POSK’s rooftops. Bet the prospective new tenants (and POSK members) can’t wait for some new, free, sizzling radiation!
T
here is the seemingly somewhat mysterious role, and alleged ambitions of the The Knights of Malta, (or Sovereign Military Order of Malta – SMOM), and the Polish Heritage Society that are at play at Ognisko. Again, these are two fine organizations, with noble histories. Indeed the foreign based (Catholic) Knights of Malta, with 13,000 members, 80,000 permanent volunteers, and 20,000 medical personnel, plus many priests, has its complex, founding roots deep into the 11th century. It does much charitable (mainly medical) good worldwide. Though, a search on Google/Wikipedia links them to Opus Dei, it also comes up with a less charitable footnote; that they ‘mistakenly’ decorated, or even worse, allegedly helped Nazi escapees after the war (sic). The organization repaired, and made good this oversight. Apparently, today, the prestigious names of Silvio Berlusconi and former British PM Tony Blair are SMOM new members. Today the Association of Polish Knights of Malta UK, APKM (UK) (Registered UK Charity No. 1102122), concerns itself with pilgrimages to Lourdes, and tending to the sick and needy. One of the Knights of Malta’s (UK) Senior Members is Ognisko Honorary Secretary Dr Wlodek Mier-Jedrzejowicz , who is also Chairman of
Zjednoczenie Polskie (Federation of Poles in Great Britain). One just marvels at his skills in juggling all these roles. Far less is known about the much newer, separate (4 February 2011) Polish Heritage Society (UK) Ltd (Company No. 07517923), its assets, or how it is funded, and what its formally registered (charitable – if any?) objectives are. We do know that commendably they put up Polish war monuments up and down the UK, and champion the history, and memory of Polish 2nd World War veterans. It is alleged that the now fifteen strong Ognisko Club Committee’s new power base favours by nine to six the ‘Maltesers’, (Knights of Malta) – as their adherents affectionately calls themselves – and the Polish Heritage faction. Hence they appear so often, somewhat perversely, manage to get an unrepresentative majority, and ‘their’ own way. But, of course, this is NOT what Ognisko Club members – old and new – ever voted for or indeed ever wanted ! The famous May 2012 “Rejtan 27”, and others, with Basia Hamilton at the helm in her now legendary Stanhope Studio coup d’etat, with the ‘gentlemanly’ ousting of Andrzej Morawicz, voted through and for a friendly political tool called democracy. This should mean an accessible, listening, transparent, representative Ognisko Club Committee. But this at the moment is NOT what Ognisko members are getting at all. Instead, all we get are some – it should be stressed some – opaque, selfserving, club committee members hanging limply, but stubbornly in the atmosphere, refusing to go, sullying the pristine, tender Ognisko air. So is the Guy Rodgers (Concerto) Group’s ‘tender’ being used simply as a subversive political pawn? Indeed a weapon? There’s Polonia democracy for you.
A
nd so then, who should be our new Ognisko club restaurateur? Why none other than the club committee’s original favourite, and the (Anglo-Polish) people’s choice – Jan Woroniecki! Owner of the once famous Wodka Restaurant, and now the even more successful Baltic, with its sumptuous and delectable Polish cuisine, together with other fine fare, Jan Woroniecki with his vast experience, and resources, represents much, if not everything that is wanted at our Ognisko Club, and on our lunch and dinner tables. Woroniecki’s experience, and vision, is tailor made for our Ognisko club and restaurant: an offer of good rent/profit, new members, new initiatives; refurbishing the club by reconciling the inter-war shabby chic with the new; honouring Ognisko’s unique history; retaining by popular demand many of Barbara Kaczmarowska-Hamilton’s historic club personage portraits on the walls; superbly and totally refitting the kitchens; employing bona fide chefs; introducing courteous [more lovely ladies please – the author] waiters/waitresses; allowing far more of Ognisko members’ own theatre, talks, academia, music events, art exhibitions, and the like to take place; ensuring our remaining Polish war veterans get a keenly priced meal look in; attracting new (business/professionals) clientele; quadrupling the Ognisko membership (thus vastly increasing revenue for the club!), having an eye for handing on the posterity of the club to the up-and-coming, all-important future younger Anglo-Polish generation(s). And most importantly of all – serving up delicious, exquisite Polish cuisine, divine wines, (and vodkas!), and other fare, all in an ambience of culture, grace and Anglo-Polish affability. Who could argue with that? What more could we, Ognisko members, and our guests ask for ? So, vote YES, with your tongue, palate, and feet, (or proxy), FOR the Jan Woroniecki Restaurant at Ognisko, at the special EGM, on Sunday 24 February 2013. PUT THE DEMO INTO DEMOCRACY !
Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd
|13
nowy czas | styczeń 2013
drugibrzeg
Kardynał Józef Glemp 1929 – 2013
O
sobisty sekretarz prymasa Stefana Wyszyńskiego, później prymas Polski i wieloletni przewodniczący Konfederacji Episkopatu Polski przeżył 83 lata. Na początku ubiegłego roku lekarze wykryli u kardynała Glempa nowotwór. Poddał się operacji z dużymi oporami. – Miałem wątpliwości, czy godzi się podejmować operację w moim podeszłym wieku. Lekarze wątpliwości nie mieli – informował o swoim stanie zdrowia prymas senior. Pomimo pogarszającego się zdrowia nie wycofał się z życia publicznego. Brał udział w uroczystościach kościelnych, podtrzymywał kontakty z mediami. Był obecny podczas sierpniowej wizyty patriarchy Moskwy i całej Rusi Cyryla I w Warszawie. Ostatnie lata życia prymas senior spędził w swojej rezydencji w warszawskim Wilanowie, gdzie zainicjował budowę Świątyni Opatrzności Bożej, w której znajduje się Panteon Wielkich Polaków. Józef Glemp urodził się w Inowrocławiu, a wychował w Rycerzewie. Do rodzinnych Kujaw często powracał w swoich wspomnieniach. Przed wybuchem II wojny światowej ukończył cztery klasy w Kościelcu Kujawskim. W latach 1939-1945 był robotnikiem przymusowym w niemieckim gospodarstwie rolnym. Po maturze Józef Glemp ukończył dwuletnie studia filozoficzne w Prymasowskim Wyższym Seminarium Duchownym w Gnieźnie i czteroletnie studia teologiczne w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu. Święcenia kapłańskie otrzymał w Gnieźnie 25 maja 1956 roku. W latach 1967-1979 był osobistym sekretarzem Stefana Wyszyńskiego, prymasa Polski. Dzięki wstawiennictwu prymasa Wyszyńskiego 4 marca 1979 roku mianowany został biskupem diecezjalnym diecezji warmińskiej. 21 kwietnia 1979 roku otrzymał w archikatedrze gnieźnieńskiej święcenia biskupie. 7 lipca 1981 roku mianowany został arcybiskupem metropolitą gnieźnieńskim i warszawskim, a 12 września 1981 roku prymasem Polski. Pełnił tę funkcję do 2009 roku. Jego postawa w czasie stanu wojennego budziła kontrowersje.
Zwolennicy prymasa uważali, że dzięki prymasowi udało się uniknąć eskalacji przemocy. Powstrzymywanie się od krytyki władz, które prowadziły wojnę z narodem było jednak krytycznie postrzegane przez większość działaczy zdelegalizowanego związku „Solidarność”. Największe rozczarowanie prymas Glemp wywołał swoim kazaniem wygłoszonym 13 grudnia 1981 roku w kościele Matki Bożej Łaskawej w Warszawie. Powiedział wtedy: – Sprzeciwienie się postanowieniom władzy w stanie wojennym może wywołać gwałtowne wymuszenie posłuszeństwa, aż do rozlewu krwi włącznie, ponieważ władza dysponuje siłą zbrojną. Możemy się oburzać, protestować o naruszenie praw obywatelskich, praw człowieka – jednak władza w stanie wojennym nie jest władzą dialogu. W podobnym duchu prymas Glmp rozmawiał z księdzem Jerzym Popiełuszką. Zamordowanie księdza Popiełuszki przez funkcjonariuszy SB uważał za swoją największą porażkę. Przed beatyfikacją księdza Popiełuszki w 2010 roku kardynał Glemp przyznal, że ostrzegał księdza Popiełuszkę przed uprawianiem polityki. – Były to takie rozmowy, jakie prowadzi biskup z kapłanami, tzn. były bardzo przyjazne, ale i bywały z mojej strony domagające się, żeby nie wybijał się ponad innych. Posądzano go, że jest bardzo popularny i w tę popularność wierzy. I przypominałem mu o tym, co dla niego było bardzo przykre, co znalazło odzwierciedlenie w jego zapiskach. Ale z mojej strony była to przede wszystkim chęć ocalenia go, wyrwania go z tego trendu, który wynosił go wysoko, jednak z tego wysoka można było spaść. Dlatego też z mojej strony była ogromna troska, żeby gorliwość księdza Popiełuszki rozwinęła się prawidłowo, a nie była wykorzystywana przez tendencje polityczne. W wolnej Polsce prymas dokonał otwarcia procesu beatyfikacyjnego księdza Popiełuszki na szczeblu diecezjalnym. Kardynał Glemp wielokrotnie podkreślał, że jest wiernym uczniem prymasa Wyszyńskiego. – Dzięki niemu zrozumiałem znaczenie związku Matki Bożej z narodem polskim przez Jasną Górę. Od prymasa Wyszyńskiego wiedziałem, że trzeba rozmawiać z każdą władzą. To spowodowało, że Kościół stał się mediatorem w rozmowach między władzą a „Solidarnością”. Po latach jednak krytycznie ocenił swoją rolę w tym najbardziej krytycznym okresie. W maju 2000 roku, na placu Teatralnym w
Warszawie kardynał Glemp przeprowadził bolesny rachunek sumienia, przepraszał za lęk, jaki odczuwał w stanie wojennym i za to, że nie zdołał ocalić życia ks. Popiełuszki. W jednym z wywiadów przyznał, że ks. Popiełuszko miał lepsze rozeznanie sytuacji, gdyż od początku widział w „Solidarności” ruch ewangeliczny, który może wnieść w życie społeczne wartości chrześcijańskie. Kardynała Glemp, pozbawiony charyzmy prymasa Wyszyńskiego był skutecznym negocjatorem. Pozytywne stanowisko episkopatu wobec integracji Polski z Unią Europejską było jego zasługą. Kościół zawdzięcza mu silną pozycję w życiu publicznym i społecznym po zmianach ustrojowych. Ciało prymasa Polski kardynała Józefa Glempa spoczęło w Krypcie Arcybiskupów Warszawskich w podziemiach stołecznej archikatedry. Trumnę z ciałem prymasa Glempa do krypty na ramionach nieśli księża, odprowadził ją uroczysty orszak, któremu przewodniczył metropolita warszawski kardynał Kazimierz Nycz, szła w nim m.in. para prezydencka i najbliższa rodzina, asystowali żołnierze z kompani reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Rozbrzmiewały żałobne pieśni wykonywane przez chór, rozległo się bicie archikatedralnych dzwonów. Mszy pogrzebowej przewodniczył metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz, a homilię wygłosił prymas Polski abp Józef Kowalczyk z Gniezna.
Henryk Strzelecki
Jadwiga Kaczyńska
Michael Winner
1925 – 2012
1926 – 2013
1935 – 2013
Zmarł w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Był założycielem renomowanej firmy Henri Lloyd, produkującej odzież żeglarską i sportową. Urodził się 4 października 1925 roku w Brodnicy. W czasie wojny służył w w 2. Korpusie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po wojnie osiadł w Manchesterze, gdzie studiował włókiennictwo i projektowanie mody. W 1963 roku wraz z Angusem Lloydem założył firmę Henri Lloyd Ltd., która odniosła sukces w Wielkiej Brytanii i na świecie, zaczynając od wyspecjalizowanych sklepów z odzieżą dla żeglarzy, następnie wchodząc do sklepów z odzieżą sportową, by wreszcie stać się samoistną modną marką odzieżową. W latach 90. we współpracy z włoskim projektantem Massimo Goggi wprowadził popularną markę odzieżową (Henri Lloyd Black Label), którą w 1997 roku uznano za najmodniejszą w Wielkiej Brytanii. W 1993 roku Strzelecki otworzył zakład produkcyjny w rodzinnej Brodnicy. W 1985 roku królowa Elżbieta II wyróżniła Strzeleckiego tytułem MBE (Member of the British Empire), a następnie dwiema nagrodami za osiągnięcia w eksporcie. Manchester Metropolitan University przyznał mu doktorat honoris causa. Strzelecki otrzymał też prestiżową nagrodę za całokształt osiągnięć zawodowych (Lifetime Achievement Award) przyznawaną w środowisku żeglarskim.
Urodziła się 31 grudnia 1926 roku w Starachowicach jako córka inżyniera budownictwa Aleksandra Jasiewicza i Stefanii z Szydłowskich. W 1941 roku 14-letnia Jadwiga wstąpiła w szeregi konspiracyjnego harcerstwa, gdzie dostała pseudonim Bratek. Przeszła kurs medyczny i została skierowana do pracy w szpitalu, do którego trafiali żołnierze ranni w akcji „Burza”. – Zajmowałyśmy się chorymi. Czasem musiałyśmy wynosić ciała zmarłych – wspominała po latach. Po wojnie wyjechała do Warszawy, by studiować polonistykę. Wtedy poznała swojego przyszłego męża Rajmunda. Pobrali się w 1948 roku. Rok po ślubie – 18 czerwca 1949 roku – na świat przyszli bliźniacy: Jarosław i Lech. Od tej chwili ich wychowanie stało się dla niej najważniejsze. Od 1953 rroku pracowała w Instytucie Badań Literackich PAN i uczyła języka polskiego. W wolnej Polsce wspierała synów w ich karierze, ale sama nie angażowała się w politykę. 10 kwietnia 2010 roku, kiedy pod Smoleńskiem rozbił się prezydencki samolot, Jadwiga Kaczyńska leżała w szpitalu. Jarosław tak bał się o jej stan zdrowia, że dopiero po miesiącu powiedział o katastrofie i śmierci jej syna. Rok po katastrofie pierwszy raz zabrała publicznie głos na ten temat. – Zginęli ludzie, którzy byli na czele państwa, i państwo się o nich nie upomina – powiedziała.
Brytyjski reżyser i krytyk kulinarny, zmarł w wieku 77 lat. Winner urodził się w Londynie w 1935 roku. Pracował z ikonami Hollywood, m.in. Marlonem Brando, Burtem Lancasterem, Robertem Mitchumem i Faye Dunaway. Nie wszystkie filmy Winnera spotykały się z życzliwym przyjęciem krytyków, ale reżyser mówił, że nie przejmuje się recenzjami. Wśród 30 filmów, które wyreżyserował, znalazły się „Życzenia śmierci” z Charlesem Bronsonem w roli głównej. Michael Winner był także popularnym, dowcipnym i złośłiwym krytykiem kulinarnym, publikował w „The Sunday Times”. Pochodził z bogatej żydowskiej rodziny. Jego ojciec był deweloperem w Londynie, a matka, hazardzistka, umierając zostawiła kilka milionów długu. Był starym kawalerem i mieszkał w kilkudziesięciopokojowej posiadłości w Kensington. Ożenił się pod koniec życia. Posiadłość w Kensington postanowił podarować potomności. Lokalni biurokraci nie mogli jednak poradzić sobie z aktem darowizny. W ostatnim okresie swojego życia, znając już wyrok, Michael Winner otwarcie mówił o umieraniu. Dowcipnie i sarkastycznie. Do końca udzielał wywiadów (zwykle z motywem umierania) i prowadził swoją kulinarną rubrykę w „The Sunday Times”. Michał Zwycięzca – nazwisko zobowiązuje.
14 |
styczeń 2013 | nowy czas
czas przeszły teraźniejszy
Brakujący fundament III RP Miłośników dawnej Rzeczypospolitej przybywa nie tylko w Polsce. W bawarskim Landshut co cztery lata odbywa się festiwal upamiętniający ślub księcia Jerzego Bogatego z Jadwigą Jagiellonką.
Arkady Rzegocki
Europa Środkowo -Wschodnia nie tylko nie obawia się bardziej zdecydowanej polityki Polski, ale wręcz na nią czeka. „Polska to nadzieja dla wszystkich małych krajów” – prezydent Estonii, Toomas Hendrik Ilves wezwał ostatnio Polskę do odegrania większej roli w UE i NATO, do wzięcia na siebie roli przywódczej w regionie. Przemówienie prezydenta Estonii zrobiło największe wrażenie na uczestnikach obchodów dwudziestolecia krakowskiego Instytutu Studiów Strategicznych zgromadzonych w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Ignorancja dotycząca historii państwa Jagiellonów sprawia, że Polska wciąż jest nazywana „młodą demokracją” i to często w krajach, których tradycje demokratyczne sięgają... 1945 roku. Prezydent Estonii zwrócił uwagę na fakt, że mimo iż od stowarzyszenia Polski ze Wspólnotą minęło ponad 20 lat, a od rozszerzenia ponad siedem; mimo że większość nowych członków dużo lepiej od starych radzi sobie z finansami publicznymi, państwa te wciąż są traktowane w UE jako kraje drugiej kategorii. Głos Polski jako jednego z sześciu największych państw Unii nie może zostać nie dostrzeżony – twierdził Ilves. Polacy są jedynym dużym narodem, który miał te same doświadczenia historyczne co inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej. Lepiej widzą zagrożenia, powinni więc wziąć na siebie odpowiedzialność za cały region leżący od stuleci miedzy „młotem (czasem sierpem) a kowadłem”.
Regionalna potęga Skąd ten – nazwijmy rzecz wprost – krzyk rozpaczy przywódcy Estonii? Ilves nie ukrywa, że jego wystąpienie miało ośmielić (dosłownie) polskie elity i społeczeństwo do prowadzenia bardziej ambitnej polityki. Od polskich polityków słyszał on bowiem dotąd, że zapewne większego rozmachu polskiej polityki nie życzą sobie pozostałe państwa regionu. Wystąpienie Ilvesa pokazuje, że Europa Środkowo -Wschodnia nie tylko nie obawia się bardziej zdecydowanej polityki Polski, ale wręcz na nią czeka. Dodajmy, że nie jest to pierwszy sygnał docierający do polskiej opinii publicznej. Od lat 90. wyrażane były podobne oczekiwania kierowane przez m.in. pełniących najwyższe stanowiska Węgrów, Rumunów, Chorwatów czy Słowaków. Dla „Frondy” prezydent Węgier Viktor Orbán stwierdził: „Kiedy w lewicowej prasie węgierskiej czytam krytyki pod adresem Polski,
że ma aspiracje, by na nowo stać się regionalną potęgą Europy Środkowej, to wtedy głośno mówię do siebie: No wreszcie!”. W 2003 roku po wsparciu przez Polskę wraz z większością Państw Unii Europejskiej amerykańskiej interwencji w Iraku, Timothy Garton Ash nie mógł się nadziwić, że nie spotkał w Polsce nikogo, kto dostrzegłby, że Polska stała się wówczas globalnym graczem. W opublikowanym niemal dziesięć lat temu na łamach „GW” artykule opisywał, że gdy dzielił się swoim przekonaniem w Polsce z: taksówkarzem, rolnikiem, profesorem, czy ministrem to zawsze spotykała się z tą samą reakcją: uśmiechu i niedowierzania. Obawiam się, że od lat dziewięćdziesiątych niewiele się zmieniło. Ani polskie elity: politycy, biznesmeni, dziennikarze, nauczyciele ani opinia publiczna nie są przygotowani do uświadomienia sobie, że Polska nie tylko może, ale wręcz powinna odegrać znaczącą rolę zarówno w Europie Środkowej i Wschodniej jak i w całej UE i NATO. Oczywiście Polska ma wiele ograniczeń zewnętrznych i wewnętrznych, które utrudniają podjęcie większych wyzwań. Ale jednak główny, podstawowy kłopot mamy z ograniczeniami natury mentalnej. Problem tkwi w naszych głowach.
Budynek staWiany od dachu Mimo ogólnego narzekania i zniechęcenia do polityki i polityków we współczesnej Polsce obserwujemy wciąż niesłabnące zainteresowanie sferą polityczną. Mamy więc do czynienia z dość paradoksalnym zjawiskiem. Z jednej strony powszechnie demonstrowane jest lekceważenie polityków i frekwencja wyborcza pozostaje na stosunkowo niskim poziomie, z drugiej strony sfera polityczna wciąż dominuje w dyskusjach Polaków. Nie udało się pogodzić państwa polskiego i jego instytucji z polskimi tęsknotami. Fakt, że znacząca część Polaków nie uznaje III RP za własne państwo wskazuje na istnienie jakiegoś ważnego mankamentu, istotnego braku. Budowane od 23 lat państwo przypomina budynek stawiany od dachu. Niektóre ściany są całkiem proste, a nawet mają wstawione nowe okna. W budynku tym są nowoczesne pokoje, część dojścia została ładnie wybrukowana, niestety tylko do połowy. Budynek ten to zadziwiające połączenie elementów nowych ze starymi, walącymi się przybudówkami. Budynek zmienił się znacząco w ostatnich dwudziestu latach. Ale czegoś mu brakuje. Mocnego fundamentu. Brakującym elementem o fundamentalnym znaczeniu jest pamięć o Rzeczpospolitej Obojga Narodów. To właśnie brakujący kamień węgielny. Bez przypomnienia znaczenia I Rzeczpospolitej nie uda nam się zbudować sprawnego, sprawiedliwego i wolnościowego państwa. Bez nawiązania do tradycji Jagiellońskich i Rzeczypospolitej wielu narodów nie uda nam się zrozumieć naszych przodków, naszych tęsknot, samych siebie. Bez Rzeczpospolitej nie zrozumiemy zachowania Polaków w wieku XIX, nie zrozumiemy atrakcyjności polskiej kultury, polskiego stylu życia, nie zrozumiemy wysiłku zbrojnego w wojnie bolszewickiej, a także deter-
minacji Powstańców Warszawskich, niemal naturalnego oporu wobec obu totalitaryzmów, walki żołnierzy wyklętych czy fenomenu Solidarności. Bez I Rzeczpospolitej wreszcie nie uda się nam pogodzić Polaków z własnym państwem, nie uda się nam ze współczesnych Polaków uczynić dumnych i świadomych obywateli.
Wielkość państWa JagiellonóW Znany amerykański historyk Timothy Snyder w książce „Skrwawione ziemie” opisał europejskie terytoria, na których w pierwszej połowie XX wieku dochodziło do największych zorganizowanych mordów ludności cywilnej bez związku z prowadzonymi działaniami wojennymi. Na obszarze Europy Środkowej i Wschodniej w krótkim czasie (od lat trzydziestych do początku pięćdziesiątych) wymordowano około 14 milionów ludzi. Snyder zarysował mapę owych „skrwawionych ziem”. Co zaskakujące mapa ta niemal w całości (z wyjątkiem Krymu) pokrywa się z mapą państwa Jagiellonów i Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Po lekturze książki Snydera nasuwa się myśl, że jedną z przyczyn Holokaustu, głodu na Ukrainie, ludobójstwa ludności polskiej, litewskiej, łotewskiej, estońskiej, białoruskiej, ukraińskiej i innych nacji, był brak znaczącej siły politycznej w Europie Środkowej i Wschodniej, która zapewniłaby bezpieczeństwo w tym rejonie. Za-
brakło jakiejś formy Rzeczpospolitej. Zabrakło tej Rzeczpospolitej, o której tak mało wiemy, której dorobek lekceważymy, pogląd na temat której zdeterminowały negatywne stereotypy. A tymczasem państwo Jagiellonów i Rzeczpospolita stanowią klucz do zrozumienia polskości. Bez wiedzy o tym, czym było państwo wolnych i równych obywateli bez względu na pochodzenie i religię, nie zrozumiemy dzisiejszych tęsknot Polaków, i dystansu do III RP. Bez wiedzy o Rzplitej nie jesteśmy nawet w stanie wyobrazić sobie, jak wysoką kulturę polityczną i jak znakomity ustrój stworzyli w XVI wieku nasi dalecy przodkowie. Każdorazowe sięgnięcie bezpośrednio do myśli, pism sejmowych czy sejmikowych z XVI czy pierwszej połowy XVII wieku pokazuje państwo współrządzone przez wolnych, znakomicie wykształconych obywateli, którzy w większości przedkładają to co wspólne nad to co partykularne i osobiste. Słowem lektura tekstów źródłowych zawstydza nas, bo podobne postawy niezwykle rozpowszechnione w XVI wieku, dziś należą do rzadkości. Prezydent Estonii apelujący do Polski i Polaków o większą aktywność międzynarodową podkreślał, że mocno wczytywał się w dzieje Polski. Innymi słowy jeśli jest coś, co predestynuje nas do odgrywania znaczącej roli międzynarodowej to oprócz naszego powoli rosnącego
|15
nowy czas | styczeń 2013
czas przeszły teraźniejszy potencjału, jest to w pierwszym rzędzie nasza przeszłość. Nie tylko ta najnowsza, naznaczona oporem wobec totalitarnego zagrożenia, ale przede wszystkim przeszłość sięgająca do fundamentów państwa stworzonego przez „wolnych z wolnymi, równych z równymi”, którego zasadami ustrojowymi była wolność, równość, realna partycypacja obywateli w decydowaniu o sprawach lokalnych i ogólnopaństwowych, wreszcie sprawiedliwość i stojące na jej straży powszechnie szanowane prawo. Właśnie w tych podstawowych zasadach lepiej lub gorzej przekładanych na akty prawne, tkwiła wielkość państwa Jagiellonów i Rzeczypospolitej. Wielkość, która powodowała, że do Unii Polsko-Litewskiej chciały się włączyć miasta pruskie, potem Inflanty itd. Unia Polsko-Litewska pokonała bowiem bodaj najnowocześniejsze państwo ówczesnej Europy – państwo zakonu krzyżackiego nie tylko pod względem militarnym, ale także intelektualnym. Kto dziś poważnie traktuje wspierające Krzyżaków tezy Jana Falkenberga? Gdy tymczasem wielkość myśli Stanisława ze Skarbimierza czy Pawła Włodkowica imponują i inspirują do dziś. Niezwykłe doświadczenie 10- milionowego ruchu narodowego, jakim stał się NSZZ Solidarność nasunęło dwóm angielskim naukowcom niezwykłe porównanie. W zachowaniach robotników, w debatach komitetów strajkowych, w dyskusjach na I Zjeździe Solidarności, w wiązaniu polityki z moralnością a także ze sferą religijną Timothy Garton Ash i Norman Davies niezależnie od siebie dostrzegli podobieństwa do Braci Szlacheckiej dyskutującej na sejmikach. Wydaje się, że nie uda się pogodzić Polaków z własnym państwem, jeśli nie wyciągniemy wniosków z tej mentalnej dyspozycji, która właśnie w ten a nie inny sposób ukształtowała „Solidarność”. Innymi słowy, jeżeli nasz ustrój nie stanie się w większym stopniu Rzeczą Wspólną.
Marnotrawienie potencjału Dotychczas ten historyczny potencjał był systematycznie marnotrawiony. Dzięki wytrwałej pracy historyków, którzy mniej więcej od trzydziestu lat na nowo badają teksty źródłowe, pisma sejmikowe, sejmowe, myśl polityczną, jesteśmy w stanie dużo bardziej obiektywnie spojrzeć na dzieje niezwykłego państwa, którego 6-8 procent (optymiści piszą o 10) aktywnie uczestniczyło w życiu politycznym, realnie wpływało na decyzje polityczne. Nie należy także zapominać o licznych przywilejach miast, czy np. ludności żydowskiej posiadających własne samorządy, własną szanowaną autonomię. Warto porównać to z nieco ponad 3 procentami Brytyjczyków, którzy niemal trzysta lat później po wielkiej reformie 1832 roku uzyskali prawo głosu do Izby Gmin. A przecież to Anglia jest uznawana za ojczyznę parlamentaryzmu. Co więcej, to o Anglii pisze się w podręcznikach jako o pierwszej monarchii konstytucyjnej, którą stała się po chwalebnej rewolucji 1688-89. Tymczasem krakowski historyk i prawnik prof. Wacław Uruszczak, przekonująco dowodzi, że co najmniej od 1505 roku można mówić o państwie Jagiellonów jako o monarchii konstytucyjnej. Świętując rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, zapominamy, że Rzeczpospolita była państwem konstytucyjnym, zapominamy choćby o Artykułach henrykowskich, Pactach conventach, nie mówiąc o Unii Lubelskiej. Słowem im bardziej wczytujemy się w dzieje Polski XV – XVIII wieku tym większej fascynacji ulegamy, szczególnie wtedy, gdy ówczesne rozwiązania ustrojowe i zachowania obywateli zestawimy z tym co działo się w innych państwach. Ignorancja dotycząca tamtych osiągnięć zuboża nie tylko nas, ale także projekt europejski, abstrahujący od doświadczenia bodaj najdłuższej Unii w dziejach naszego kontynentu.
Miłośnicy SarMatyzMu Potrzebne jest podjęcie działań trojakiego rodzaju: naukowego, edukacyjnego i promocyjnego. Potrzebujemy prowadzenia dalszych badań nad dziejami I Rzeczpospolitej i państwa Jagiellonów, badań abstrahujących od sięgających osiemnastego wieku stereotypów, wzmocnionych przez absolutnych zaborców, krakowską szkołę historyczną, a wreszcie propagandę okresu komunizmu. Polskę stać na stypendia dla obcokrajowców zajmujących się dziejami Polski. Powinniśmy przygotować program naukowy w celu udostępnienia i opracowania tekstów źródłowych, wciąż zalegających archiwa, lub czekających na przekład na język polski i angielski. Powinniśmy dokonać przeglądu podręczników szczególnie do historii i wiedzy o społeczeństwie, pod kątem bardziej sprawiedliwej prezentacji dorobku naszych przodków. Przedmiot: Wiedza o Społeczeństwie powinien zmienić nazwę na Wychowanie Obywatelskie, a w programie powinny znaleźć się liczne odniesienia do aktywności obywateli Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ignorancja dotycząca historii państwa Jagiellonów sprawia, że Polska wciąż jest nazywana „młodą demokracją” i to często w krajach, których tradycje demokratyczne sięgają ... 1945 roku. Powinien zostać powołany do życia Instytut Rzeczpospolitej, który zajmie się wspieraniem i koordynacją różnorakich działań: naukowych, edukacyjnych i promocyjnych. Instytut, który raz do roku będzie organizował międzynarodowy Festiwal Rzeczypospolitej. Festiwal, na który zjeżdżać się będą naukowcy, pisarze, muzycy, teatry, bractwa rycerskie i szlacheckie z całej Europy. Słowem wszyscy zainteresowani tradycjami państwa Jagiellonów i Rzeczypospolitej wielu narodów. Najlepszym miejscem do inspirowania badań naukowych i promocji Rzeczpospolitej jest Kraków oraz najstarsza polska Alma Mater. Raz na rok w lipcu lub sierpniu krakowskie Błonia powinny stać się miasteczkiem elekcyjnym lub miejscem obrad Sejmu Walnego. Dorobek wielowiekowej Unii polsko-litewskiej mógłby być prezentowany nie tylko w sferze ustrojowej, militarnej, historycznej, ale także w muzyce, tańcu, sztuce, druku itd. Co więcej festiwal powinien pokazywać także istniejące we współczesnej Polsce, Europie czy Ameryce nawiązania do dorobku Sarmatów, choćby w sferze idei. Raz na cztery lata bawarskie Landshut organizuje wielki festiwal upamiętniający ślub z 1475 księcia Jerzego Bogatego z Jadwigą Jagiellonką – córką jednego z najpotężniejszych ówczesnych władców – Kazimierza Jagiellończyka. Raz na cztery lata do Landshut zjeżdżają się miłośnicy i znawcy średniowiecza z całego świata oraz oczywiście liczni turyści. Miłośników dorobku Państwa Jagiellonów i Sarmatyzmu przybywa. Pozwólmy tej wielkiej tradycji znów szerzej zaistnieć w umysłach Europejczyków ze Wschodu, Zachodu, Północy i Południa. Wówczas Polacy i obcokrajowcy w inny sposób zaczną spoglądać na polski dorobek i polskie państwo. Tylko wówczas uda nam się odbudować brakujący fundament III Rzeczpospolitej.
Dr hab. Arkady Rzegocki – prodziekan Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych UJ, kierownik projektu Polski Ośrodek Naukowy UJ w Londynie, członek zarządu Ośrodka Myśli Politycznej, honorowy prezes Klubu Jagiellońskiego, autor m.in. „Wolność i sumienie” (2004), „Racja stanu a polska tradycja myślenia o polityce” (2008).
Tekst ukazał się w dzienniku „Rzeczpospolita”
Ostra (?) gra Camerona Grzegorz Małkiewicz
Premier David Cameron w końcu zdecydował się na wygłoszenie eurosceptycznego przemówienia, bez natychmiastowych konsekwencji. Ale obiecał za kilka lat przeprowadzenie referendum, które ma zdecydować o członkostwie Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Wyraźny gest adresowany do najbardziej radykalnego skrzydła Partii Konserwatywnej i próba odebrania wpływów zdecydowanie antyeuropejskiej partii UK Independence Party. Premier w swoim przemówieniu, wygłoszonym w siedzibie agencji Bloomberg, nie mówił o korzyściach, jakie daje zjednoczona Europa, mówił co w europejskim projekcie uwiera eurosceptyków. Przede wszystkim biurokracja, komisje bez demokratycznego mandatu, rozrzutność odpowiedzialnych za finanse urzędników, ograniczanie suwerenności demokratycznie wybranych władz krajów członkowskich. W sumie nic nowego. Unia Europejska jest tworem nowym, a więc podatnym na tego typu anomalia. Nowością w stosunku do rządów laburzystowskich była deklaracja premiera, że Wielka Brytania pod jego rządami nie jest zainteresowana scentralizowaną, kontynentalną strukturą polityczną. – Wpychanie krajów do unii politycznej jest błędem – oświadczył premier Cameron. Premier podkreślał, że nie odwraca się plecami do Unii, a wręcz przeciwnie – poszukuje sposobów na stworzenie Europy bardziej konkurencyjnej, otwartej i elastycznie reagującej na wyzwania. Zastrzeżenia odnośnie projektu europejskiego nie są w brytyjskiej polityce niczym nowym. Większym eurosceptykiem była w latach 80. Margaret Thatcher. „Żelazna dama” walczyła jednak o swoje racje przy stole negocjacyjnym, i wygrywała. W przeciwieństwie do obecnego premiera odrzucała przeprowadzenie referendum, powtarzając wielokrotnie, że takim referendum w państwie demokratycznym są wybory powszechne. Swoje przemówienie David Cameron wygłosił na wyraźne zapotrzebowanie polityczne radykalnego skrzydła swojej partii i rosnącego niezadowolenia społecznego. Jak pokazują badania opinii publicznej, większość ankietowanych opowiada się za wyjściem Wielkiej Brytanii ze struktur europejskich. (Według pierwszego sondażu od ogłoszenia przez brytyjskiego premiera zamiaru przeprowadzenia do końca 2017 roku referendum ws. przyszłości Wielkiej Brytanii w UE, 40 proc. badanych głosowałoby za wyjściem, a 37 proc. zdecydowałoby się pozostać w Unii.) Na taki wynik nie-
wątpliwie wpływa też pogłębiająca się recesja ekonomiczna. Jeśli w walce z recesją rząd nie odnosi (pomimo drastycznych cięć budżetowych) nawet najmniejszego sukcesu, musiał zadbać o swoją pozycję przyjmując radykalną retorykę antyunijną. Nie zrobił jednak tego rzetelnie, nie wytłumaczył skąd ten nagły zwrot. Premier powinien przyznać wprost, że jego dotychczasowe otwarcie na współpracę z Brukselą nie daje rezultatów i jest zmuszony w związku z tym do zmiany taktyki. Jest to zwrot o wiele trudniejszy niż trwanie przy starych poglądach. Takie otwarcie daje gwarancję zastosowania czystych, uczciwych, apolitycznych zasad w ocenie tego, co jest bardziej korzystne dla kraju. Jest jeszcze drugi ważny powód zmiany retoryki brytyjskiego rządu – kryzys w strefie euro. Walka z nim, zdaniem Francji i Niemiec wymusza przyspieszenie integracji politycznej i instytucjonalnej, a to z kolei oznacza pozostawienie Wielkiej Brytanii na bocznym torze. Kryzys jest teraz największym problemem Unii, dlatego postulaty brytyjskie nie mogły trafić na podatny grunt. Zostały nawet sarkastyczne skomentowane przez polityków kontynentalnych. Jedynie Angela Merkel oświadczyła, że jest gotowa na otwartą dyskusję z brytyjskim premierem, chociaż, w przeciwieństwie do Camerona, nie poświęciła temu tematowi nawet jednego zdania w swoim przemówieniu na konferencji Światowego Forum Gospodarczego w szwajcarskim Davos.
16 |
styczeń 2013 | nowy czas
ludzie i miejsca
The Peckham Thing Reputacja ma to do siebie, że łatwo ją stracić. Czasami zdarza się i tak, że niekoniecznie jest to coś złego. Peckham jest tego najlepszym przykładem. Od jakiegoś już czasu everyone's talking about Peckham. Roman Waldca Lubię, gdy ktoś pyta mnie, gdzie mieszkam. Zawsze odpowiadam, że w Peckham. Natychmiast zapada głucha cisza, tak jakby pytający nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć. Czyżby mi współczuli? A może ciągle wierzą, że jest tutaj tak niebezpiecznie, że nikt nie chodzi po ulicach, a my, mieszkańcy, poruszamy się podziemnymi tunelami? Nie, oni przeważnie nigdy tutaj po prostu nie byli, wierząc że, nie mają tu czego szukać, bo wszystko, czego im do życia potrzeba znajdą w Acton, Plumstead czy jakiejś innej części przeważnie północnego Londynu. No i dobrze, niechaj tam siedzą. Powszechnie o Peckham nie mówi się zbyt dobrze, dla większości to ciągle zapuszczona część południowo-wschodniego Londynu, w której bardzo łatwo dostać w łeb, być zadźganym nożem czy postrzelonym. Nie ma tutaj nic innego poza wszechobecnymi zakładami fryzjerskimi i lokalnymi kościołami gospel. Dla innych to jedynie małe Lagos. Ci, którzy przynajmniej raz w życiu odważyli się na wyprawę do Peckham wiedzą już trochę więcej. Może nie dużo, ale już więcej. Potrafią wymienić Belenden Road (do sławy tej ulicy przyczynił się niewątpliwie Antony Gormley, który miał tu swoją pracownię) czy CLF Art Cafe, stare filmy indie wyświetlane w PeckhamPlexie albo przynajmniej to, że to właśnie tutaj znajdziesz najlepsze materiały z Afryki, azjatyckie specjały w Chinese supermarkets, jedyny w swoim rodzaju perski sklep Persopolis – by wymienić tylko kilka. Że tu poczujesz się jak w wieży Babel.
I LOVE PECKHAM O Peckham zrobiło się głośno po zamieszkach, do których doszło dwa lata temu w Londynie. Ucierpiała na nich również ta dzielnica, chociaż to, co wydarzyło się zaraz później miało znacznie większe znaczenie, niż fakt, iż spalono jeden czy dwa sklepy. Już następnego ranka na zgliszczach spalonego sklepu z wyrobami piekarniczymi pojawiła się tablica, na której mieszkańcy zaczęli przyklejać dziesiątki małych karteczek z ofertami pomocy. Za darmo, w czasie wolnym zgłaszali chęć pomocy tym, który ucierpieli i sami musieli posprzątać ten cały bałagan. Następnego dnia karteczek już były setki (w tym wyznania miłości I love Peckham!)i każdy, nawet media, zastanawiały się nad fenomenem tego miejsca. Wcześniej, gdy ktoś napisał o Peckham, to przeważnie dlatego, że coś złego się tam stało i trzeba było odnotować tragedię. Tymczasem okazało się, że miejsce to ma również drugie oblicze, że mieszkańcy są silnie z tym miejscem związani i dumni z tego, że to właśnie tutaj mieszkają. Do dzisiaj, na większości sklepów czy małych straganów można zobaczyć nalepkę: I love Peckham. Niewiele. Zwykła nalepka. Mały lokalny patriotyzm, który tutaj czuć na każdym miejscu.
Fragment fasady słynnej Peckham Library, która wygrała Stirling Prize for Architecture w 2000 roku
RIVER PECK Nazwa dzielnicy pochodzi od saksońskiego River Peck, strumyka, który kiedyś płynął przez Peckham (zasypany w 1823 roku). Ale życie tętniło tutaj już w czasach rzymskich, chociaż nie udało się dociec, jaka wówczas była nazwa tej osady. Pierwsza pisana wzmianka pochodzi z 1086 roku. Miejscowość o nazwie Pecheham należała do króla Henryka I, który podarował ja swojemu synowi Robertowi, Earl of Gloucester. Kiedy ten ożenił się ze spadkobierczynią Camberwell, te dwie miejscowości zostały połączone. W szesnastym wieku Peckham zaczął być popularnym miejscem, szczególnie dla bogatych mieszkańców Londynu. Cenili oni sobie bliską odległość od City oraz znacznie niższe ceny. Dwa wieki później miejsce to zaczęło przeradzać się w centrum handlowe oraz
Rye Lane w czasach wiktoriańskich
przemysłowe, z licznymi bazarami oraz farmami. Hodowane tutaj arbuzy, figi czy winogrona sprzedawały się dobrze w centrum Londynu. Na początku XIX wieku Peckham było małą, spokojną wsią otoczoną lasami i polami. Nie znaczyło to jednak, iż nic się tutaj nie działo. Wręcz przeciwnie: ruch do centrum Londynu był tak duży, że w 1851 roku uruchomiona została pierwsza – wówczas bardzo rewolucyjna – linia omnibusowa z Peckham do Westminster. Thomas Tilling był pierwszą osobą w Anglii, który zdecydował się, że na trasie powinny znaleźć się stałe przystanki, tak by ludzie wiedzieli, gdzie i o której będzie kolejny wóz. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę i w ciągu kilku lat podobne usługi zostały wprowadzone w pozostałych częściach Londynu. Działały nieprzerwanie do czasów pierwszej wojny światowej, kiedy okazało się, że armia potrzebuje koni. Czasy wiktoriańskie to okres prawdziwego rozkwitu Peckham. W 1865 otwarto tutaj stację kolejową, dziesięć lat później po ulicach jeździły pierwsze konne tramwaje. Sprawiło to, że Peckham, jak dzisiaj, stał się bardziej dostępny dla ludzi pracujących w centrum Londynu. W 1867 roku Jones & Higgins otworzyli tu mały sklepik, który szybko stał się jednym z najbardziej popularnych domów towarowych w całym Londynie. Działał nieprzerwanie do lat 80. ubiegłego stulecia. Ale wówczas były to już zupełnie inne czasy i sława Peckham, jako jednej z najbardziej zamożnych dzielnic Londynu była już tylko historią. Mało kto wie, że Peckham tak właściwie nigdy nie był samodzielny organizacyjnie czy administracyjnie. Nie przeszkadzało to jednak w tym, aby tę część Lon-
|17
nowy czas | styczeń 2013
ludzie i miejsca dynu uznać jako jedno z 35. centrów Greater London. Wszystko za sprawą Rye Lane (nazywana również w czasach świetności Golden Lane), która w XIX wieku była jedną z najważniejszych ulic handlowych w całym Londynie. Ale czasy się zmieniły. Kiedy wprowadziłem się do Peckham kilka lat temu, ciągle można było czuć, że coś tutaj jest nie tak. Niby blisko centrum, a jednak strasznie zaniedbane. Mało wówczas było nowych nieruchomości. Nie to, co dzisiaj, gdy niemal na każdym rogu widać nowo powstające kompleksy mieszkaniowe. I wcale nie są to tanie, małe councilowskie mieszkania. Wręcz przeciwnie. Każdy, kto chociaż raz przejechał się pociągiem na trasie London Bridge – Peckham wie, że większość wysiadających pracuje w City, chodzi w garniturach, czyta gazety na iPadach. To już zupełnie inne miejsce, niż kiedyś. Z londyńskiej dzielnicy drugiej kategorii Peckham nagle przeobraził się w sypialnię City. I nie poprzestał na tym. Do szybkiego rozwoju przyczynia się powoli również nowo otwarta linia London Overground, z której w ciągu pierwszego miesiąca od otwarcia skorzystało ponad milion pasażerów.
RoUTe 436
IdzIe WIosNa
Opiniotwórczy „The New York Times” napisał kilka miesięcy temu o Peckham, że jest to go-to cultural destination. Suren Seneviratne, artysta i absolwent Goldsmiths College przyznaje w rozmowie z dziennikarzem, że Peckham it’s down to earth, it’s xciting and creative here. Pewnie wie, co mówi. Jest częścią LuckyPDF, jednej z najbardziej znanych marek rodem z Peckham właśnie. Marka? Tak, chociaż każdy powie, że to kreatywna grupa artystów tworząca internetowe cyfrowe prezentacje. LuckyPDF zasłynęło internetowym projektem, w którym wystawili na sprzedaż (za jedyne 249,99 funtów) listę wszystkich swoich kontaktów z Facebooka. Chociaż lista była wystawiona na sprzedaż, to do-
Już nie mogę się doczekać lata, kiedy znowu będę mógł wyskoczyć na piwo do Franka. Tak, Frank’s Cafe to jeden z najbardziej czadowych miejsc w Peckham, które każdy, bez względu na to, gdzie mieszka i skąd pochodzi, powinien zobaczyć. Położony na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego parkingu w bok od Rye Lane jest doskonałym miejscem na dobre zimne piwo i spotkanie ze znajomymi. Nie mówiąc już o tym, że oferuje jedną z najbardziej ekscytujących panoram Londynu. Ach, przy okazji będzie tam pewnie dobra wystawa, bo z tego właśnie słynie Frank. Frank’s Cafe powstała w 2007 roku w ramach wystawy rzeźb Bold Tendencies. Szybko jednak z jednorazowego wydarzenia przerodziła się w kultowe miejsce, które gdy tylko zrobi się cieplej, znowu zapełni się mieszanką różnych kreatywnych dusz z całego miasta. I nie tylko. Ale jeśli nie chcecie czekać do lata, to zapewniam, że już dzisiaj znajdziecie w Peckham wiele miejsc godnych odwiedzin. Jak choćby stylowa Cafe Viva, w której kawa parzona jest z ziaren Volcano, które palone są lokalnie w Peckham właśnie. Tak bogatego espresso nie dostaniecie nigdzie w City czy w West Endzie. Albo zajrzyjcie do Bar Story. Miejsce tak kultowe, że aż dziwne, że nie znalazło się jeszcze na obowiązkowej liście miejsc, które należy w Londynie odwiedzić. Owszem, każdego dnia jest tam happy-hour, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejszy jest tłum studentów i artystów, których można tam spotkać niemal każdego dnia. To nie tylko zwykły bar, to story,w której każdy może być sobą, bez względu na to, czy nosi na sobie koszulkę z Primarka czy skórzaną kurtkę z Harrodsa. Warto też zajrzeć do Peckham Space, małej galerii, gdzie jeszcze do niedawna można było obejrzeć „343 Perspektywy”. Autor, Nikolaj Bendix Skyum Larsem podróżował z kamerą autobusem linii 343, szukając odpowiedzi na pytanie, które często gnębiło niejednego z nas: dlaczego jesteśmy tak bardzo odizolowani od siebie. Postacie przedstawione w filmie na długo zapadają w pamięć. I nie pozwalają zapomnieć dlaczego ten paradokument powstał. Bo pytanie zadane nie znajduje odpowiedzi. Jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Każdy z nas ma przecież inne zdanie...
RePUTaCJa Oczywiście, tempo zmian w Peckham wciąż dalekie jest od tego, co dzieje się w okolicach Old Street czy Bricklane, gdzie gołym okiem widać, jaką transformację przeszły te okolice w ciągu ostatnich lat. W Peckham zmiany te zachodzą powoli i jakoby niepostrzeżenie, co wcale nie znaczny, że nie zauważalnie. Już dawno nie było tutaj tak spokojnie, jak obecnie. Nawet policja przyznaje, że liczba przestępstw notowanych w Peckham niczym nie odstaje od średniej londyńskiej. I dobrze, bo to nie jedyny znak zmian. Coraz więcej ludzi, którzy dzisiaj mieszkają w Peckham nie mieszkałaby tutaj kilka lat temu. Teraz przeprowadzają się skuszeni stosunkowo niskimi – w porównaniu z innymi, podobnie położonymi w odległości do centrum Londynu dzielnicami – cenami, które jednak od dobrych kilku lat mimo kryzysu rosną. Sporo jest jeszcze do zrobienia. O ile coraz więcej profesjonalistów jest w stanie się tutaj przeprowadzić, to ciągle wiele z nich traktuje Peckham jako sypialnię, miejsce, w którym mieszkają, ale na tym wszystko się kończy. I chociaż coraz więcej się tutaj dzieje, to ciągle nie jest to jeszcze miejsce, do którego przyjeżdżają młodzi, by się bawić wieczorami. Ale i to może się niebawem zmienić.
KING’s GRoVe Na dachu u Franka
stępna była jedynie dla tych, którzy... na liście już byli. Niby nic wielkiego, a jednak poprzez to proste posunięcie grupa chciała związać ludzi razem w jedną grupę, ale przede wszystkich zwrócić uwagę na to, w jaki sposób ich sztuka jest oceniana i przydatna w działaniu LuckyPDF. W 2011 roku grupa miała swój pawilon na weneckim Biennale, w ubiegłym zajęła drugie miejsce na Samsung Art+ Award. Dzisiaj Peckham to znacznie więcej, niż tylko jedna grupa artystów. Jest to miejsce, gdzie na milę kwadratową przypada ich najwięcej w skali całego kraju. Wie o tym każdy, kto chociaż raz słyszał o robiącej coraz większą karierę Route 436 – teorii łączącej miejsca kultowe w Peckham i okolicy. Dla większości 436 to jedna z setek linii autobusowych w Londynie. Tutaj, w Peckham i okolicach, to linia kultowa. Coraz głośniej też o teorii mówiącej, że to linia, na której Peckahm to miejsce szczególne. Dlaczego? Otóż tutaj w bliskiej odległości znajdują się jedne z najlepszych londyńskich szkół artystycznych: London College of Communication, Camberwell College of Art i Goldsmith College of Art. Jeśli przyjrzeć się okolicom otaczającym trasę, to okazuje się, że to właśnie Peckham jest jedynym miejscem ciągle położonym w stosunkowym centrum miasta, w którym każdego stać na to, by tutaj mieszkać. W promocji pomaga również South London Art Map – internetowy przegląd galerii w południowowschodniej części Londynu, w której każdego piątku znaleźć można pełną listę nowych wystaw. Strona dumna jest ze swoich korzeni – przypomina, że to właśnie tutaj zaczynali Damien Hirst czy Antony Gormley. Dzisiaj ta część Londynu to ponad setka galerii, wystawy odbywają się w tak dziwnych miejscach, jak stary parking czy posterunek policji.
The MoVeMeNT FaCToRy
Czy tu może powsatć galeria? W Peckham tak!
To nie fabryka, to szkoła tańca. Nie byle jaka: street dancing. Założona w 2000 roku za pieniądze przyznane przez Southwark Council, szybko przeobraziła się w miejsce kultowe. Nie tylko, by pomagać dzieciakom z patologicznych rodzin, ale przede wszystkim, by dać im szansę na rozwój. Zaczęło się od tego, że zamiast na ulicach, dzieciaki miały nie tylko miejsce, gdzie mogły rozwijać swoje zainteresowania, ale przede wszystkim kogoś, kto im w tym może pomóc. Leanne Pero to dzisiaj prawdziwa instytucja. Nie tylko dlatego, że założyła The Movemement Factory, ale również dlatego, że została nominowana do prestiżowej nagrody The Women of the Future Awards w kategorii public service.
Oczywiście wiem, że jeśli nigdy w Peckham nie byłeś, to cię pewnie nie zachęciłem. I może dobrze. Ale mam prośbę – gdy następnym razem wybierzesz się do naszej redakcji, to rozglądaj się uważnie dokoła. Przy King;s Grove znajduje się jedna z najmniejszych, jeśli nie najmniejsza galeria w Wielkiej Brytanii: m2. Galeria ma swoją radę, która stara się o to, by prezentowane tam prace warte były pokazania i nadawały się do miejsca, w którym są pokazywane. Miejsce jest bowiem szczególne. Znajduje się w budynku, w którym kiedyś była... mleczarnia. Dzisiaj nie pozostało z niej nic. Jest natomiast nowoczesny, ciekawie zaprojektowany budynek (można go oglądać w środku w ramach dorocznej imprezy Open Houses). Jest też okno wystawowe, metr szerokości, metr wysokości. To okno to właśnie galeria m2. Każdy może do niej zajrzeć. Nie ma godzin otwarcia, nie ma biletów. Tylko prace do podziwiania. Przez każdego, kto tylko ma ochotę coś nowego zobaczyć. Takie jbowiem jest Peckham dzisiaj. Zawsze jest tutaj coś wartego do zobaczenia. Jeśli wiesz, gdzie szukać. No wiesz, The Peckham Thing....
Roman Waldca
18 |
styczeń 2013 | nowy czas
takie czasy
NAjNOWsZA hIsTOrIA opowiedziana inaczej Na bogatym polskim rynku wydawniczym czytelnik znajdzie wszystko, ale niewiele wartościowych pozycji na temat ostatnich 20 lat nowej Polski. Afery wybuchały, odbijały się krótkim echem, i głos po nich ginął. Można tylko przypuszczać, że były ku temu powody. Tę lukę (nadal nieznana jest jej przyczyna) wypełnił dziennikarz śledczy Witold Gadowski, który w formie fikcji literackiej mówi to, co powinnien móc powiedzieć bez konieczności korzystania z języka nie wprost, z anegdot, z fikcyjnych nazwisk, zmyślonych miejsc. Zamiast szukać odpowiedzi dlaczego nie mógł tego zrobić, lepiej oddać się terapii fotograficznej, zamienić pozytyw z negatywem. Idąc tym tropem możemy założyć, że powieść Gadowskiego „Wieża komunistów” nie jest fikcją – to historia naszych 20 lat niepodległości. Zbieżność postaci i nazwisk niech nie będzie przypadkowa. Zdaję sobie sprawę z tego, że namawiam czytelników – wbrew intencji autora – do popełnienia przestępstwa. Ale czy można czytelnika wziąć do sądu za tak nieprawomyślne odczytanie autorskiego przesłania? Pewnie można, przynajmniej od strony technicznej, w majestacie prawa postawić taki zarzut. Od strony praktycznej – przy masowych pozwach – już gorzej. Nawet George Orwell takich procesów by nie wymyślił. Witold Gadowski
Grzegorz Małkiewicz
Gadowski o Gadowskim Nigdzie się nie wyśpisz tak jak we własnym łóżku, nikt cię tak nie wkurzy jak rodzona żona i nikt tak ładnie cię nie pochwali jak ty sam – własnomyślnie. Wybaczcie tedy, ale stosując się do przywołanych zasad, postanowiłem sam ze sobą zrobić wywiad i zareklamować własną książkę. Na półki księgarskie, ku zgryzocie salonu (mam nadzieję) i radości ludzi wolnych (z takich pozycji była pisana) trafiła właśnie na półki księgarń skandaliczna (w swej prostolinijności i braku niuansów) powieść „Wieża komunistów”. Dlaczego ją napisałem? – No dlatego, że tylko w takiej beletrystycznej formie mogę opowiedzieć o kulisach tzw. „transformacji gospodarczej” po 1990 roku, czyli – mówiąc prosto z mostu – o gigantycznej operacji zakamuflowania władzy i nabicia kabzy komunistycznym aparatczykom i ich rodzinom. To aż powieść trzeba napisać, aby przekazać kilka tak oczywistych prawd? – Powieść ma swojego bohatera, swoje środowisko, swój rytm – to nie jest książka reporterska, ani tym bardziej publicystyczna. Do jej napisania dojrzewałem przez kilka lat. Obserwowałem, zapamiętywałem, słuchałem. Nie chcę, aby kluczem do zrozumienia Wieży” była doraźna polityka. „Wieża” jest prozą, mam nadzieję, że krwistą, momentami skandalizującą. To chyba pierwsza próba literackiego uchwycenia dzisiejszości i mechanizmów, także jednostkowych i psychologicznych, powstawania tego dziś.
Dziennikarz, reporter szuka nowego języka, aby mówić o rzeczywistości. Dotychczasowy warsztat już nie wystarcza? – Być może wystarczyłby w normalnym kraju i w sytuacji, gdy funkcjonuje zdrowy rynek mediów, w Polsce jednak doszło do wolnościowej zapaści, postkomunistyczny salon znalazł sobie tak wygodną reprezentację polityczną, że bez żadnej żenady, siłowo, zakneblował swoich krytyków. Stąd też reporter Gadowski przesiadł się na niepewny stołek Witolda Gadowskiego – literata. Prawdę mówiąc od jakiegoś czasu chciałem przesiąść się na to miejsce, zakosztować trudu terminowania w całkiem nowym rzemiośle. Tak się rozpędziłem, że kończę już kolejną powieść. Czy obawiam się zimnego przyjęcia przez czytelniczą publiczność, kpin i oskarżeń o uprawianie grafomanii? – Nie obawiam się tego, od dawna prowadzę swojego bloga, na którym zamieszczam prozatorskie miniaturki – zawsze znajdzie się kilku „recenzentów”, którzy wrzeszczą o grafomanii, jednak kilka moich opowiadań zostało potem przedrukowanych w poważnych pismach i zyskało dobre recenzje. Życie nauczyło mnie porządnego opowiadania historii, znam ich setki – prawdziwych, ciekawych, podsłuchuję ludzi, ich sposób mówienia, myślenia – w ten sposób gromadzę spiżarnię, z której, jako terminujący literat, mogę wyciągać rzeczy, o jakich nie mają nawet pojęcia pisarze piszący wyłącznie o sobie i skupiający się na „cierpieniach niemłodego już
Wertera” – kapitalnie napisał o tym w „Uważam Rze” Andrzej Horubała opisując warsztat i horyzont pisarstwa Jerzego Pilcha. Z Pilchem miałem okoliczność w końcu lat osiemdziesiątych, gdy dopiero szukał drogi do konfitur i niczym specjalnym nie wyróżniał się w ówczesnym „Tygodniku Powszechnym”, a tu masz – o wieszcza się ocierałem i nawet o tym nie wiedziałem, i nawet tego nigdy nie słyszałem, jak jeszcze go słuchałem. Nawet więc, jeśli napiszą o mnie – grafoman!, to zapytam, czy czytali ostatnie utwory Gretkowskiej, Vargi, Piątka et consortes. „Grafoman” z ich ust brzmi jak szczere wyróżnienie.
Bardzo się ubawię widząc jak niektórzy „biznesmeni”, czytając „Wieżę”, lub słysząc o jej treści, poczują na plecach nieprzyjemny, zimny dreszcz. To rozkoszne – literacko opowiadać o tym, co miało zostać pod skórą, ukryte, uklepane, zapomniane. Poczytajcie „Wieżę”, bo to powieść napisana serdecznym atramentem, prawdziwymi emocjami i doświadczeniami wieloletniego dziennikarza śledczego. Kupcie ją także dlatego, że dzięki temu Gadowski zarobi parę groszy, a to już naprawdę popsuje humor dzisiejszym bonzom PostPeerelu.
Po co więc całe to pisanie, nowa moda na prawicy, czy co? – Nigdy nie byłem przesadnym modnisiem, lubię porządnie opowiedziane historie. Napisałem więc książkę, którą sam chciałbym przeczytać, a skoro znudziłem się tym czekaniem, to sam napisałem taką rzecz. „Wieżę komunistów” otwiera znaczące, moim zdaniem, motto: tym, którzy wiedzą jak jest, a myślą, że są sami. Ile w „Wieży” jest prawdy, a ile literackiej fikcji? – Powieść rozpoczyna scena tajemniczego spotkania głównego bohatera z niemieckim maklerem. Spotykają się w Düsseldorfie. W tym mieście spotkałem się z Josefem Tkaczickiem, człowiekiem, który jako pierwszy złożył doniesienie do prokuratury w sprawie największej polskiej afery gospodarczej. Opowiadał mi jak pieniądze z tego przestępstwa były lokowane w polskie media, biznesy – jak oficerowie, z dnia na dzień, stawali się krezusami. W „Wieży” jest także echo moich spotkań z generałami wojskowej bezpieki i z oficerami Mosadu.
Witold Gadowski, Wieża komunistów, Zysk i S-ka , Grudzień 2012, ISBN: 978-83-7785-143-2 Sklep internetowy: Merlin.pl
|19
nowy czas | styczeń 2013
ludzie i miejsca Fot. Ryszard Szydło
Artful Faces
Joanna Kańska. Magda Włodarczyk, Dorota Zięciowska i Paweł Zdun
Cudze chwalicie, swego nie znacie… A posiadacie bardzo dużo. To znaczy posiadamy, tylko nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą. W ciągu ostatnich kilku lat dzięki determinacji grupy artystów, w warunkach kameralnych, bez finansowego zaplecza i dachu nad głową, chociaż Sala Teatralna w POSK-u jest (ale kosztuje), powstała artystyczna jakość porównywalna z najbardziej profesjonalnymi zespołami – Scena Poetycka, działająca pod artystycznym nadzorem wybitnej reżyserki Heleny Kaut-Howson, z profesjonalnymi aktorami, którym wciąż nie brakuje pasji. Powstała bez publiczności, bo z frekwencją na przedstawieniach nadal nie najlepiej (choć z drugiej strony – porównując pierwsze nieśmiałe produkcje – postęp jest zdumiewający!). Choć są tacy, którzy śmierć teatru ogłosili, prawdziwy teatr ma się dobrze, dzięki swojej formie, odpornej na postępy techniczne i cywilizacyjne. Teatr wywodzi się z misteriów, stwarza magię słowa, przestrzeni i gestu, bezpośredniego uczestniczenia w czymś wyjątkowym. Wystarczy odwiedzić alternatywne teatry angielskie, do których często nie można się dostać, bo widownia mała, a chętnych na wspólne przeżywanie więcej. Czyżbyśmy byli bardziej nowocześni? Chyba nie. Problem jest gdzie indziej, w swoistej nieufności do produkcji amatorskiej, do sceny wypełnionej pretensjonalnym naśladowaniem. Warto te stereotypy przełamać, zaryzykować, a przeżycie teatralne będzie tym większe. Ja takie ryzyko podjąłem, dwukrotnie – w teatrze angielskim i teatrze polskim. Dwa podejścia i dwa różne doświadczenia. W teatrze angielskim na sztuce, której bohaterami są polscy imigranci („Tu i teraz”) komplet widzów, ale na scenie mechaniczne powtórzenie mydlanych seriali. Jedyny sposób na stworzenie napięcia to przyspieszony krok, albo podniesione głosy. I próba druga, trudniejsza, bo nie byłem w stanie pozbyć się rozczarowania po pierwszej. Tym bardziej byłem zdziwiony, kiedy nieufność ustąpiła, poczułem, że jestem trafiony perfekcyjnie przygotowanym spektaklem. Bohaterką spektaklu była Agnieszka Osiecka. Tytuł – „A wariatka jeszcze tańczy!!!” według scenariusza Heleny Kaut-Howson i Magdaleny Włodarczyk, w reżyserii Magdaleny Włodarczyk. W wykonaniu zespołu, który tworzy Scenę Poetycką – taki mały, kameralny polski teatr w Londynie. Rolę Agnieszki Osieckiej znakomicie zagrała Dorota Zięciowska, wspierana przez zabawną, kokieteryjną Joannę Kańską, brawurową
Magdalenę Włodarczyk i pełnego młodzieńczego zapału Pawła Zduna, przy akompaniamencie Daniela Łuszczki (fortepian) i Basi Zdzierskiej (skrzypce). Wystarczyły drobne, wysmakowane rekwizyty, by poczuć atmosferę kawiarni na Saskiej Kępie, czy wnętrza pokoju, gdzie dręczą nas różne upiory. W grze aktorskiej i muzycznym tle (a był to spektakl muzyczny) nie było fałszywej nuty. Dopełniła tego profesjonalna scenografia autorstwa Magdaleny Rutkowskiej i wyrafinowane wykorzystanie światła. Nie zanosi się na koniec sztuki teatralnej. Czekamy na kolejną produkcję, i przebudzenie publiczności. Grzegorz Małkiewicz
Say Others: Arguably the best bass guitarist in UK, playing in venues such as Ronnie Scott’s, Jazz Cafe and gigging with musicians like Daniel Bedingfield, Wretch32 and Tiny Tempah. Music flows through his veins. Trinidadian with mad personality and mad hairstyle. Very s trong willed, takes life by the balls. Loves his women. Says He: ‘‘I don’t care what people think or what has been done before. I am doing it my way. And it’s going to be big, man… It’s going to be big…’ ‘This rat in the kitchen, where did it come from? Chris, we need to get a cleaner!’ Say I: Gentle and well behaved. And yes, q uite mad at times. Thanks to his mother, had a good music education, so can play piano brilliantly. Known for crazy hats, too. Best dreadlocks this side of the Atlantic. Bottom line: Already brilliant career going to the next level, if he can get out of bed on time… Text & graphics by Joanna Ciechanowska
Dorota Zięciowska w roli Agnieszki Osieckiej
20 |
styczeń 2013 | nowy czas
polsko-brytyjskie związki
Pokochać polską poezję… W moich zbiorach znajduje się duża kolekcja poetyckiej twórczości. Jednak najczęściej spoglądam na drobne książeczki, tomiki bibliofilskie wydane przez Anitę Jones Dębską – Angielkę, która przez wiele lat dzieliła swój czas pomiędzy Toruniem a Londynem. Od lat zajmuje się literaturą polską. Stworzyła własny, niekonwencjonalny, warsztat translatorski.
Anna Maria Mickiewicz
A
nita Jones Debska z rozrzewnieniem wspomina swą pierwszą podróż do Polski. Był rok 1958, zaproponowano jej wyjazd i stypendium naukowe w nieznanym kraju, nie bardzo wiedziała, gdzie jedzie i co może ją tam spotkać. Był to czas, gdy zastanawiała się nad własną zawodową przyszłością, tuż po ukończeniu studiów z zakresu literatury angielskiej w Wielkiej Brytanii. Gdy wiele lat temu jechała wraz z przyjaciółmi pociągiem w kierunku Lublina, którym podróżowały babcie z koszykami pełnymi jajek i kurczaków, podziwiała piękny zachód słońca; nie wiedziała wówczas, że zwiąże z tym krajem, na długie lata, swe życie osobiste i zawodowe. Mimo trudnych warunków, w Polsce zrobiły na niej wrażenie gościnność i serdeczność, spodobała jej się też polska idea szerzenia oświaty. Autorka, tłumaczka, pedagog ponad czterdzieści lat współpracowała z ramienia British Council z polskimi instytucjami edukacyjnymi. To między innymi dzięki jej pracy i staraniom stało się możliwe zainicjowanie w Polsce, pod koniec lat pięćdziesiątych, pierwszych po wojnie wydziałów kształcących i upowszechniających wiedzę na temat literatury angielskiej i języka angielskiego. Powołała do życia w Toruniu instytucję o nazwie Drama Centre. Pod jej egidą rozwijała metody nauczania języka w oparciu o techniki z zakresu dramy. Drama nie jest przedstawieniem przygotowywanym dla publiczności, służy uczestnikom, by przy użyciu gry i zabawy oraz ćwiczeń symulacyjnych – w oparciu o wyobraźnię – tworzyć sytuacje umożliwiające odkrywanie nowych zjawisk, zdobywanie doświadczeń i rozwijanie swobody w obcowaniu z językiem obcym. Pracowała w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych w Toruniu, które powstało po roku 1990, między innymi z inicjatywy i przy wsparciu British Council. Współpracowała z młodą kadrą nauczycielską przygotowując zajęcia z zakresu języka angielskiego. Do udziału w nich zostali zaproszeni nauczyciele z małych, głównie wiejskich środowisk. W tym celu powołano projekt o nazwie The Toruń Modejska Drama Project. Przedsięwzięcie przewidywało indywidualną pracę w szkołach wiejskich. Spotkania zakładały upowszechnianie polskiej kultury oraz poezji w języku angielskim przy użyciu technik z zakresu dramy. W 2000 roku zorganizowała konferencję poświęconą tej tematyce, w której wzięli udział nauczyciele z dwudziestu ośmiu instytucji, natomiast w 2001 roku prowadzone były warsztaty dydaktyczne z udziałem członków Drama Group z University of Exeter. Polski akcent pojawił się również podczas Festiwalu Literatury w Swindon w maju 2003 roku. W ramach wieczoru prezentującego twórczość międzynarodową przedstawiła polską poezję miłosną. Szeroka publiczność miała okazję zapoznać się z lirykami zarówno naszych romantyków, jak i autorów piszących współcze-
Anita Jones Debska
śnie. Zaprezentowane zostały między innymi fragmenty „Trenów” Jana Kochanowskiego, poezja Adama Mickiewicza, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Wisławy Szymborskiej oraz utwory Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Nie są to jedyne związki Anity Jones Debskiej z naszą kulturą. Jest ona autorką książki „Country of the Mind” (Warszawa: Burchard Edition, 2000), prezentującej fragmenty dzieł Adama Mickiewicza w jej tłumaczeniu. Krytycy podkreślają, iż nie było to łatwe zadanie. Autorka wzbogaciła książkę o analizę tła historycznego, wyjaśniając czytelnikom wątki dziejowe obecne w tekstach, symbolikę oraz zawiłości polskiej tradycji i kultury. Z tego punktu widzenia nie jest to tylko przekład poetycki, utwór stanowi ciekawą analizę literacką, ukazuje w innym świetle polskie narodowe symbole, dodając im nowych znaczeń. To wyjątkowe dzieło może być wstępem do dalszych interpretacji. Autorka organizowała i uczestniczyła w wielu spotkaniach poetyckich i naukowych. Wieczór poetycko-muzyczny poświęcony książce zorganizowany został w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. Przygotowała również wiele uroczystości literacko-muzycznych. W 2001 roku odbyła się promocja książki „Country of the Mind”, w 2003 roku spotkanie poetyckie Polish Love Poetry; utwory czytali Peter Czajkowski i Denica Fairman, w 2004 roku odbył się wieczór poezji poświęcony Warszawie – Heart of Europe; utwory zaprezentowali Peter Czajkowski i Staszek Mickiewicz.* *** W 2003 roku Anita Jones Debska wygłosiła referat The heavens’
embroidered cloths – Ślicznieś uhaftował na konferencji pt. „Poezja i Astronomia”, zorganizowanej przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autorka starała się porównać poezję polską z poezja angielską, sięgając po utwory poetów XVI- i XVII-wiecznych, upatrując podobieństwo w tematyce lirycznej. Podłoże twórczości poetów obu narodów stanowi wszechobecny, od tysiącleci, kosmos. Mimo upływającego czasu, ludzkość wciąż z nadzieją i zaciekawieniem spogląda w magiczny układ gwiazd, który staje się poetycką inspiracją. Autorka zauważa: „…Zatem nic dziwnego, że poeci z dwóch stron Europy piszą o ciałach niebieskich z podobnymi uczuciami, a nawet czasami używając podobnych wyrażeń. Kochanowski, zachwycając się całym Bożym stworzeniem, mówi: Tyś pan wszystkiego świata, Tyś niebo zbudował. I złotymi gwiazdami ślicznieś uhaftował.” Motyw haftowania nie tylko wyraża zawiłość i piękno konstelacji, ale wzrusza nas jako czynność specyficznie ludzka, domowa, kobieca: w tym momencie kosmos i jego Stwórca wydają się udomowieni. Ponad trzysta lat później irlandzki poeta William Butler Yeats użył tej samej metafory do wyrażenia uczucia pokornego uwielbienia ukochanej osoby. Gdybym miał haftowane tkaniny nieba – mówi – dałbym je tobie [...], ale jestem biedny, mam tylko swoje marzenia [...]. Tłumaczka zagłębia się w metaforykę, podobieństwa i kontrastowość poetycką twórców polskich i angielskich. Na podstawie wybranych motywów i autorów przeprowadza głęboką analizę utworów, sięgając do ich pierwotnych odwołań i tajemnic. Dostrzega światło i moc ciał niebieskich i poezji:
|21
nowy czas | styczeń 2013
kultura
Fa scy na cja księ ży cem, któ rej da ją wy raz an giel scy po eci, bli sko zwią za ni z kró lew skim dwo rem, wy ni ka na pew no z po wszech ne go w tej epo ce uży wa nia sym bo lu księ ży ca -Dia ny, bo gi ni -dzie wi cy w od nie sie niu do kró lo wej Elż bie ty, kró lo wej -dzie wi cy, „the Vir gin Qu een”. Na to miast w pol skiej po ezji tej epo ki świe ci ra czej słoń ce, ele ment na tu r y zwią za ny z rol nic twem, z ży ciem w wiej skim dwo rze szla chec kim. Przy kła dem mo gą być „Sie lan ki” Szy mo na Szy mo no wi ca: Sło necz ko, ślicz ne oko, dnia oko pięk ne go! W za ło żo nym przez sie bie wy daw nic twie The At tic An gel Press opu bli ko wa ła wła sno ręcz nie zdo bio ne to mi ki prze kła dów wier szy: Krzysz to fa Ka mi la Ba czyń skie go, Kon stan te go Il de fon sa Gał czyń skie go, Se ba stia na Gra bo wiec kie go, Ja na Ko cha now skie go, Ja na Le cho nia, Ada ma Mic kie wi cza, Ja na An drze ja Morsz ty na, Da nie la Na bo row skie go, Le opol da Staf fa, jak rów nież licz ne an to lo gie, w tym zbiór pol skiej po ezji ba ro ko wej oraz zbiór wier szy dla dzie ci. Są to wy da nia uni ka to we, two rzo ne przez Ani tę Jo nes Deb ską w for mie ze szy to wej – wie lo barw ne, wzbo ga co ne wspa nia ły mi gra f i ka mi. Au tor ka tłu ma czy utwo ry, pro jek tu je okład ki, a po tem dru ku je, klei, zszy wa i tak po wsta ją ma łe ar cy dzie ła wy daw ni cze. W na szym za go nio nym świe cie świad czą o nie by wa łym od da niu i umi ło wa niu po ezji. Wy mie nię nie któ re ty tu ły pu bli ka cji: „Si lver and Black”, po ems from the vo lu me „Srebr ne i Czar ne” by Jan Le choń (1899-1956); „Po lish Po ems of Lo ve and Lon ging”; „Go od eve ning Mon sieur Cho pin” Po lish po ems abo ut mu sic. Wła śnie uka za ła się no wa książ ka za wie ra ją ca tłu ma cze nia Ani ty Jo nes Deb skiej „Mi grant Birds”* po ems by Adam Mic kie wicz, któ ra sta no wi kon ty nu ację za in te re so wań au tor ki li te ra tu rą pol ską. Utwo ry ro man ty ka prze ło ży ła na ję zyk an giel ski z wiel ką pre cy zją i zro zu mie niem prze ka zu po etyc kie go. Wni kli wość i ję zy ko wa pre cy zja au tor ki prze kła du są god ne po dzi wu i uzna nia. * * * * Do ce nia my wy jąt ko wość Jo se pha Con ra da, je go obec ność li te rac ką w obu kul tu rach. Po wsta je py ta nie: ja kie wa run ki de ter mi nu ją tak peł ne zro zu mie nie i umie jęt ność wchło nię cia ob cej li te ra tu ry i do tar cie do jej ko rze ni? Te wy jąt ko wo trud ne ba rie ry – szcze gól nie do ty czy to po ezji – po ko na ła an giel ska au tor ka. Po ko cha ła pol skich po etów oświe ce nio wych, ro man ty ków i jest im wier na. Wy da je się, że ro zu mie na szych pi sa rzy le piej, czy też ina czej niż my... Za chę cam do lek tu r y no wej po zy cji wy daw ni czej oraz spo tkań z au tor ką i po now ne go spoj rze nia na po ezję tro chę za po mnia ne go pol skie go Ro man ty zmu.
Anna Maria Mickiewicz
*) „Mig rant Birds, selected poems by Adam Mickiewicz”, Selected, translated and introduced by Anita Jones Debska, published by Wivenbooks 2012, ISBN 978-0-9570850-2-2 **) Wieczory poet ycko-muzyczne w Dublinie: w 2007 roku w Ir ish Polish Societ y, w 2007 roku Message and Music z udziałem harfistki Aisling Ennis w Irish Translators’ Society, w 2008 roku S. Wyspiański and Yeats – presentation involving various Ir ish and Polish reciters and musicians w Irish Polish Societ y, w 2011 roku The Polish Muse A stor y of Poland in 60 “poems w ITA i w IPS, w 2012 roku Wide-spread wings: poets of a royal republic” w IPS, 3rd May celebration. W 2012 roku seminar ium, SSEES,UCL, Londyn.
Czy nie smakuje wszędzie tak samo? Czy klimat nowego miejsca, jego mieszkańcy, kultura i wszelkie dziwactwa nie są tak naprawdę obojętne, kiedy tęskni się za domem? Kiedy wiatr przywieje niespodziewanie znajomy zapach, kiedy w ucho wpadnie polskie słowo, kiedy przypomni nam się smak z dzieciństwa – czy każdego z nas nie zakłuje serce, choćbyśmy na emigracji odnaleźli raj na ziemi?
EMIGRACJA w 21 odsłonach Aleksandra Ptasińska
W
grudniowym numerze „Nowego Czasu” opublikowaliśmy rozmowę poetki Anny Marii Mickiewicz z dr Urszulą Chowaniec, zajmującą się krytyką literacką oraz nauczaniem języka i kultury polskiej na University College London. W rozmowie traktującej o emigracji, szczególnie w kontekście utraty języka i trudnym odnajdywaniu się w obcej – lingwistycznie i nie tylko – rzeczywistości, dr Chowaniec podkreśliła wyjątkową rolę mowy ojczystej w budowaniu poczucia tożsamości: [...] dla mnie emigracja to przede wszystkim rozstanie z językiem. Jest to doświadczenie trudne, wpychające nieraz w szpony melancholii. Rozważania dwóch emigrantek na temat języka ojczystego ukazały się pierwotnie we wstępie książki zatytułowanej „Moja Emigracja – My Migration”, czyli zbioru opowiadań i wierszy 21 finalistów konkursu literackiego, ogłoszonego przez portal Favoryta.com we współpracy z innymi polonijnymi mediami na Antypodach. Autorzy-emigranci, których los na stałe bądź przejściowo związał z Australią, a z których spora grupa po raz pierwszy sięgnęła po pióro właśnie z okazji konkursu, zmierzyli się z nie lada wyzwaniem: opisania swoich przeżyć emigracyjnych. Organizatorzy nie dali uczestnikom konkursu żadnych wytycznych – przyjmowane były prace zarówno w języku polskim, jak i angielskim, proza i poezja, opowiadania intymne i faktograficzne, historie powojenne i całkiem współczesne. Owocem konkursu literackiego „Moja Emigracja” jest wydana niedawno antologia o tym samym tytule – tak różnorodna, jak różne są losy jej autorów, ich charaktery, marzenia i aspiracje. Dla niektórych lądowanie na obcej ziemi było początkiem wspomnień, inni skupili się na swoim życiu przedemigracyjnym i powodach podjęcia decyzji o wyjeździe. Czy hasło „emigracja” wystarczyło za łącznik? Nietrudno wyobrazić sobie, jak odmienne są losy emigrantów powojennych, których przyjazd na Antypody poprzedzony był niejednokrotnie dramatycznymi wydarzeniami i tułaczką po Europie, uciekinierów z komunistycznej Polski, których marzeniem było opuścić przytłaczającą rzeczywistość, aby w końcu móc patrzeć w przyszłość bez strachu, a emigrantów współczesnych, których sprawy osobiste, ambicje zawodowe, a niejednokrotnie wyłącznie chęć przeżycia przygody pchnęły za granicę. Mimo tych rozbieżności motywów powstała lektura spójna i wyrazista, w której słowo „emigracja” złączyło ze sobą 21 różnych historii życia. Mamy tu obok siebie wspomnienia zwycięzcy, Mariana Brzezińskiego, którego przyjazd do Australii we wczesnych latach pięćdziesiątych wiązał się przede wszystkim z ciężką pracą oraz barierą językową i kulturową, które mozolnie przełamywał. Obecnie, już jako emeryt, z dumą opowiada o trudnym życiu – zaczynał od zera w dniu przyjazdu do Australii, mimo to udało mu się
stworzyć tam swoje miejsce na ziemi. Mamy chociażby historię Jerzego Krysiaka, u którego intensywny zapach dwóch pomarańczy, tak rzadki w Polsce lat 80. wzbudził chęć wyjazdu. Marzenia o dalekich krajach, w których rzeczywistość nasycona jest barwami słońca, oceanu, a najwspanialsze owoce są na wyciągnięcie ręki. W szarej komunistycznej rzeczywistości niejednemu zawróciły w głowie. Mamy również historię Agnieszki Stewart, która odnalazła w Australii miłość swojego życia i niedawno rozpoczęła swoją trudną drogę emigranta. Ona jeszcze nie wie, czy emigracja była dla niej właściwym wyborem. Z melancholią w głosie kończy swoją opowieść: Mój pobyt zapowiada się na chyba III wojnę światową – pewnie będę musiała ciężko walczyć, żeby cokolwiek osiągnąć... Obok tych bohaterów książka przedstawia wiele ciekawych portretów, które warto poznać. Zaletą antologii „Moja Emigracja – My Migration” jest z pewnością bogactwo stylistyczne i tematyczne, które nie pozwala nam oderwać się od książki, ale również autentyczność zawartych w niej przeżyć. Co więcej – bohaterowie stają się nam tak bliscy, jakby to nie lektura ich wspomnień, a osobiste spotkanie i długa, szczera rozmowa nas połączyły. W miarę czytania pragniemy słuchać kolejnych opowieści autorów, z którymi niekiedy w pełni się utożsamiamy, choć dzieli nas i wiek, i przestrzeń geograficzna. Okazuje się, że gdziekolwiek rzuci nas los, będziemy przeżywać podobne emocje, będziemy płakać za ojczyzną, dziwić się nowym zwyczajom, niecierpliwie czekać na kolejną podróż do domu, gubić się w obcym języku, wspominać stare przyjaźnie i znajomości, z trudem zawiązywać nowe, wysyłać najbliższym prezenty... I wiecznie porównywać życie w ziemi ojczystej i w „ziemi ojczymiej”, raz na korzyść tej pierwszej, raz na korzyść tej drugiej. Większość wspomnień w „Mojej Emigracji...” – jak określiła to w swoim opowiadaniu Anna Nassif – to pełna wybojów podróż w nieznane. Nieliczni tylko autorzy opisali swoją emigrację w formie kroniki wydarzeń. Niektórzy otworzyli się przed czytelnikiem całkowicie i zawarli w swoich opowiadaniach przejmującą spowiedź. Nie spotykamy tu zbędnych upiększeń – jest tylko człowiek i jego bardzo osobiste przeżycie oraz wynikające z tego przemyślenia i emocje. Słowa uznania należą się pomysłodawcom i organizatorom konkursu, że nie narzucili autorom żadnych ograniczeń. Jury natomiast stanęło przed nie lada wyzwaniem – jak wybrać tekst najlepszy z tego bogactwa punktów widzenia, spostrzeżeń, wrażeń, emocji? Czyje wspomnienia mają większą wartość? Wyraźnie widzimy jednak, na podstawie lektury tego zbioru, że to właściwie bez znaczenia, bo największa wartość inicjatywy leży w bodźcu, jaki dała ona społeczności polonijnej – zastanowienia się nad tym, czym jest ich emigracja i podzielenia się swoimi przeżyciami z tymi, których życie ułożyło się podobnie. Co znaczy mieszkanie w obcym środowisku, wśród ludzi, których poznaliśmy niedawno? Jakie uczucia wywołuje rozłąka z rodziną i przyjaciółmi? Każdy z nas, emigrantów, przerabia emocje na swój sposób. Zdarzają się nam dni trudne, kiedy najchętniej cofnęlibyśmy się w czasie o kilka, kilkadziesiąt lat i jeszcze raz zastanowili nad swoją decyzją. Może niejeden z nas odwróciłby zupełnie bieg swojego życia? Emigracja to samotność, ale przeżywana wspólnie. Ukojenie i udręka równocześnie. Warto się tymi przeżyciami dzielić. Moja Emigracja – My Migration, Favoryta, Australia 2012, www.favor yta.com
22 |
styczeń 2013 | nowy czas
kultura
Pomiędzy muzyką i malarstwem Sławomir Orwat
14 września 2009 roku do ciasnego studia nieistniejącego już Radia Flash w Luton zaprosiłem muzyków znanego z występu podczas jednej z ART-erii „Nowego Czasu” zespołu Emigration Blues: Romana Iwanowicza i Ryszarda Pihana. Trzy miesiące wcześniej w Londynie odbyła się wystawa malarstwa Ryszarda, stąd jedno z pierwszych pytań, jakie mu wtedy zadałem: Kim bardziej się czujesz: muzykiem czy malarzem?
R
yszarda Pihana znam już… właściwie nie pamiętam momentu, w którym zetknęły się nasze emigracyjne ścieżki przy wspólnych zmaganiach w pewnym industrialnym zakątku uroczego skądinąd hrabstwa Hertfordshire. Aktywnemu współdziałaniu z liczną grupą zapaleńców internetowego dokonywania zakupów obaj zawdzięczamy systematyczną regenerację naszych kont bankowych. Być może sfera ta nie stanowi istoty życia, ale za to ogromnie ułatwia możliwość realizowania pasji: malowania i tworzenia muzyki – Ryszardowi, mnie natomiast pisania o niej i prezentowania jej w radio.
– Jak tak siedzimy w studio, to wydaje mi się, że bardziej czuję się jednak muzykiem. Zawsze miałem problem z rozdzieleniem tych dwóch pasji i nadaniu rangi pierwszeństwa którejkolwiek z nich. Jestem i tym, i tym. Dotychczas miałem jedną profesjonalną wystawę w Galerii POSK, podczas której udało mi się nawet sprzedać dwa obrazy, co było dla mnie niezwykle przyjemne (śmiech). Ryszard muzycznie rozwijał się w tempie niezwykle szybkim. Wielokrotnie rozmawialiśmy o naszych muzycznych fascynacjach. Kilka razy spotkaliśmy się w pubach na blues-rockowych koncertach, podczas których Rysiek grał, a ja odpoczywałem wsłuchany w dźwięki jego gitary i z każdym występem w coraz bardziej dopracowany wokal.
Od lat inspiruje cię muzyka klasyczna. Właściwie to od tego gatunku rozpocząłeś grę na gitarze.
– To prawda. Inspirują mnie utwory napisane na jeden instrument. Dobry kompozytor stara się wtedy wydobyć z niego wszystko. Opanowanie takiego utworu – owszem – nastręcza pewnych problemów, ale za to satysfakcja, kiedy już potrafi się go dobrze zgrać jest niesamowita. Zacząłem od piosenek harcerskich i punk, ale bardzo szybko przeszedłem do czegoś bardziej wyrafinowanego. Malarstwo jednak nie przestaje być dla niego fascynującym wyzwaniem. Ceni sobie malarstwo renesansowe, impresjonizm, ekspresjonizm i surrealizm. Fascynuje go też malarstwo figuratywne. Przez jakiś czas wykonywał kopie mistrzów renesansowych, żeby nauczyć się ich warsztatu. Skierowało go to ku studiom anatomicznym i rysunkowi z natury. Interesuje się literaturą. Komponuje, śpiewa, pisze teksty. Lubi spacery, wieczory w przyjacielskim gronie i kobiety. Nigdy nie gardzi dobrą kawą, dobrym winem, towarzystwem i... czekoladą. W malarstwie szuka człowieka. Podziwia i ekscytuje się nim. Niczym podglądacz, chce rozszyfrować jego reakcje i jego świat. Studiował historię, stosunki międzynarodowe, historię sztuki i wychowanie plastyczne. Ukończył tylko historię. Tuż po studiach wyjechał do Wielkiej Brytanii. Zapytany podczas wspomnianej archiwalnej audycji Radia Flash, z której pochodzą wszystkie zacytowane przeze mnie jego wypowiedzi na temat swoich pasji, powiedział: – Pasja jest chyba jedynym sposobem, aby żyć. Nie wyobrażam sobie życia bez pasji. Chodzenie do pracy, zarabianie pieniędzy i nic poza tym, to… jedna wielka pustka. W swoich kompozycjach delikatność gitary akustycznej łączy z drapieżnością elektrycznej. W czerwcu planuje wydanie swojego pierwszego solowego albumu pod artystycznym pseudonimem Flame. Zawartość tego krążka to fuzja kilku nurtów. Znajdzie się tam jego ukochana progresja, będzie i rock alternatywny z pogranicza Indie. Usłyszymy tam również mroczne kompozycje mieszczące się w stylistyce Nicka Cave’a i takie, które z powodzeniem mogłyby podbijać radiowe listy przebojów.
Nowy
Jak Ryszard Pihan brzmi akustycznie? Będzie można tego doświadczyć 9 lutego w londyńskiej restauracji Robin Hood, gdzie wystąpi z gitarzystą Tomaszem Łabojem. Zapraszamy!
FRANKA DE MILLE „Franka De Mille to zjawisko i może rzucić światło na to, co dalej dziać się będzie z muzyką folkową, bo łączy w swej sztuce staromodny folk z nowymi, ożywczymi trendami. […] Może stać się pomostem między wielką tradycją piosenki francuskiej, folkowego śpiewu z Wysp Brytyjskich, artystycznej pieśni rodem z Niemiec czy nieco amerykańskiego grania country a Osiecką, Kaczmarskim, Młynarskim... […] Instrumentacja na pograniczu folku z muzyką dawnych mieszczańskich salonów. Słowem szata dźwiękowa niejednoznaczna i frapująca”. Tak pisał po występach Franki De Mille w Polsce w 2011 roku dziennikarz Polskiego Radia Wojciech Ossowski. Media zgodnie przyznają, iż trudno jednoznacznie zdefiniować rodzaj muzyki tworzonej przez Frankę De Mille. Używają nawet terminu: „pomiędzy". Najczęściej wymienianymi przez nie gatunkami muzycznymi są: piosenka autorska, aktorska, folk (alternative, dark, gothic), folk rock, acoustic rock. Natomiast Franka określa tworzoną przez siebie muzykę mianem acoustic-baroque-folk. W tym co robi jest dużo oryginalności i świeżości. Pójdźcie posłuchać Franki, może urzeknie Was swoją dyskretną, nieco kokieteryjna sceniczną osobowością. Jest jeszcze jeden aspekt, o którym warto wspomnieć. Franka mówi o sobie: – I am Polish at heart. W nagraniu jej debiutanckiej płyty „Bridge the Roads" brała udział nasza rodaczka wiolonczelistka Dorota Gralewska. Polscy fani byli jednymi z pierwszych posiadaczy płyt pochodzących z limitowanej serii przedsprzedażowej. Strona internetowa Franki w języku polskim była pierwszą wersją obcojęzyczną. Polska była jednym z pierwszych państw, w których chciała wystąpić. Jest zachwycona tym, jak Polacy odbierają muzykę. Na drugiej płycie Franki De Mille pojawi się utwór pt. „I Pray for You" – dedykowany Polakowi, którą zaczynała wszystkie koncerty podczas swojej pierwszej wizyty w Polsce. Już za kilkanaście dni, 12 lutego, Frankę można będzie usłyszeć w Londynie. Szczegóły poniżej. (tb)
|23
nowy czas | styczeń 2013
kultura
Szorty – świetnie skrojone! Szorty to popularna nazwa krótkich spodni. W prostej linii wywodzi się od angielskiego słówka short, co znaczy: krótki. To także tytuł zbioru opowiadań Jacka Ozaisty. O autorze wiem niewiele, więc lekturę zaczynam od przestudiowania okładki. Czytam: czterdziestolatek, urodzony w Bielsku Białej, mieszka od ośmiu lat w Londynie, gdzie – z powodzeniem – próbuje sił w branży gastronomicznej. Ukończył filmoznawstwo na UJ w Krakowie (…). Ten szczegół wydał mi się ważny, głównie z powodu wielu filmowych tropów mniej lub bardziej widocznych w opowiadaniach. W całym zbiorze jest szesnaście krótkich opowiastek, z których żadna nie jest opowiadaniem tytułowym. Tytuł jest więc zabawną grą językową, w której już na początku autor puszcza oko do czytelnika, uśmiechając się przy tym szelmowsko. Jeśli czytelnik odwzajemni uśmiech, czeka go wielka frajda, bo opowiadania są dowcipne, napisane lekkim, sprawnym piórem, cudownie surrealistyczne (czasem równie cudownie makabryczne), z zaskakującymi puentami. Ozaist umiejętnie wplata różne wątki w kanwę swoich opowiadań. Dla przykładu posłużę się fragmentem jednego z nich, zatytułowanego W ciemnym pokoju, w którym mężczyzna śpiąc (snem już wiecznym), śni kobiety swojego życia: matkę, żonę, córkę: – Pa, tato… – zdawało mu się, że słyszy cichy głos z przedpokoju. Nie odpowiedział. Nie czuł potrzeby otwierania ust. Pożegnał ją w myślach, życząc miłego dnia i dobrych stopni. Cisza, jaka nagle zapadła, wcale go nie zmartwiła. Dźwięki odpłynęły zabierając ze sobą uczucia. Znów zobojętniał, znów marzył o śnie. Blask świecy praktycznie go nie dotyczył, podobnie jak gorący wosk, który spływał mu na dłonie i tam zastygał. Cokolwiek się przedtem liczyło, teraz nie miało najmniejszego znaczenia. Spał. A sen był najlepszym ze światów. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy po lekturze Szortów, wiodło do książki Rolanda Topora Cztery róże dla Lucienne. Podobny język, podobny klimat i przede wszystkim pomysły – zaskakujące, absolutnie niebanalne, świetne. Ozaist znalazł swój sposób na mówienie o rzeczach ważnych i robi to znakomicie. Bo w tych lekkich, niezwykle sprawnych językowo, zabawnych opowiastkach jest rzeczywistość, a w niej absurdy, znieczulica, nietolerancja, brak autorytetów, upa-
dek Ikarów i ich samotność. Rzeczywistość mocno osadzona w klimacie filmów Barei, ale nie jest to bareizm. To ozaistyzm w najczystszej postaci. Autor czerpie z bogactwa kulturowego, ale nikogo nie naśladuje. Jest od początku do końca panem swoich słów, a te brzmią oryginalnie i świeżo. To rzeczywistość z tu i teraz, zamerykanizowana, skomputeryzowana, konsumpcyjna. Nasza. A w niej pokolenia: wenezuelskich seriali i restauracji McDonald’s. Czasem wyraźnie widać tylko w oparach absurdu. A im bardziej staramy się tuszować niedoskonałości, tym mocniej je eksponujemy. Dodaję Szorty do ulubionych elementów mojej literackiej garderoby. Są doskonale skrojone i czuję się w nich świetnie. Teresa Rudowicz Jacek Ozais t, Szor ty; Kraków 2012. Wydanie dr ugie, zmienione i uzupełnione g rafikami Władysława Edwarda Gałki. W Londynie dos tępne rest auracji Robin Hood. 218 King Street, W6 ORA. Cena £8.00
W PIĄTEK 22 LUTEGO, o godz. 19.00 ODBĘDZIE SIĘ
SPOTKANIE Z AUTOREM ORAZ AUKCJA PRAC WŁADYSŁAWA GAŁKI JACEK OZAIST SAM O SOBIE: Z URODZENIA BIELSZCZANIN, Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO,PISZE GŁÓWNIE PROZĄ, POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE
Zapraszamy do restauracji ROBIN HOOD 218 King Street, W6 0RA
Władysław Edward Gałka
Murarz-tynkarz, pracował w wielu zakładach, obecnie uprawia swój własny ogródek: maluje, rzeźbi, rysuje... Jest członkiem Stargardzkiego Stowarzyszenia Miłośników Sztuk Plastycznych „BRAMA”. Mieszka w Węgorzynie w wojeództwie zachodniopomorskim. Jest autorem grafik zamieszczonych w zbiorze opowiadań „Szorty” Jacka Ozaisty.
Więcej na stronach: facebook.com/wladyslaw.galka agev.doop.pl wladyslawgalka.de.tl
24 |
styczeń 2013 | nowy czas
kultura
Prometeusz, ogień i epoka stali Wojciech A. Sobczyński
H
istoria naszych protoplastów wymieszana jest z konieczności z mitologią. Każda grupa kulturowa ma swoje mity i wierzenia, które do dziś przynoszą inspiracje dla ludzi parających się sztuką. Historycy podzielili prehistorię na kilka podstawowych etapów w oparciu o badania archeologiczne. U podstaw tych klasyfikacji leżą technologiczne odkrycia człowieka, geniusz obserwacji i wnioskowania z praktycznych doświadczeń. A wszystko zaczęło się od ognia, czyli Prometeusza, który – mówiąc w skrócie – ukradł ogień z Olimpu i dał go ludziom. Mit ten jest przykładem ilustrującym punkt zwrotny w historii człowieka. Oczywiście dodać muszę, że mam na myśli eurocentrycznego człowieka. Odrębne kultury mają własne mity dotyczące ognia jako przełomowego doświadczenia, które zdeterminowało prawie wszystkie następne etapy rozwoju cywilizacji człowieka. Zeus, „król” greckich bogów, wiedział jak ważnym instrumentem władzy był sekret ognia, strzeżony na niebotycznej górze Parnas, gdzie mieszkali bogowie i gdzie ogień był boskim przywilejem, niedostępnym dla mieszkańców Ziemi. Rozgniewany Zeus skazał Prometeusza na wieczne cierpienie przykuwając go do skały, a sam zamieniał się w orła i atakował bezbronnego więźnia wygryzając codziennie jego wątrobę, odradzającą się od nowa każdej nocy. Tortura ta miała powtarzać się po wieczne czasy, gdyż wątroba jest jedynym organem człowieka posiadającym takie właściwości. Swoją drogą, skąd starożytni Grecy wiedzieli i jak zrozumieli to zjawisko jest dla mnie zagadką. Według mitów tortura ta trwała trzydzieści lat i przerwał ją niejaki Herakles, który zabił orła przynosząc ulgę uwięzionemu. Ogień wszedł w zakres rozważań greckich filozofów, kiedy to Heraklit (535-475 przed Chr.) postawił go w centrum swojej teorii zmienności świata jako symbol przemian natury. Heraklit postulował, że niczego nie ma – ani tego co było, a tym bardziej tego co będzie. Istnieje tylko teraz, a „teraz” jest łańcuszkiem przemian i ogień najlepiej symbolizuje tę filozoficzną koncepcję. Tak właśnie przy ognisku, po burzy z piorunami i po pożarze, prehistoryczni potomkowie daru Prometeusza zauważyli zapewne, że glina, która wpadła do ognia zamieniła się w wypaloną skorupę, którą po nadaniu kształtu będzie można użyć do praktycznych lub ponadpraktycznych celów. W podobnym czasie, kiedy powstawały malowidła jaskiniowe, powstawały pierwsze rzeźby z wypalonej gliny przedstawiające człowieka oraz zwierzynę. To właśnie wtedy człowiek dokonał ciekawego wyboru, kiedy pokazał coś, co stworzył w swojej wyobraźni i zrealizował w materiale lokalnie dostępnym. Jednym z przykładów jest Wenus z Wilendorf, wykopana przez badaczy w 1908 na brzegach Dunaju w Austrii. Wykopaliska prowadzone przez brytyjskie ekipy archeologiczne odkryły na Malcie podobne przykłady wyrobów człowieka paleolitycznego, który posiadał godną podziwu technologię budowlaną. Wielotonowe głazy obrabiano w geometryczne kształty i układano w prostą i niezmiernie logiczną architekturę o charakterze kultowym, w którego centrum uwagi były symboliczne figury płodności, przedstawiające kobiety o bardzo wybujałych okrągłościach ciała. W British Museum na początku lutego zostanie otwarta wystawa, która pokaże między innymi przykłady wczesnej rzeźby z różnych zakątków świata, kontrastując je z przykładami sztuki współczesnej. Wystawa proponuje hipotezę uniwersalnej „nowoczesnej świadomości” (modern mind) artystów – tych z czasøw zamierzchłych, jak i obecnych. Polecam tę wystawę
Przy wejściu do White Cube
Terakota z Mali
Odkrycia na Malcie Na zewnątrz śpiacego Tytana
czytelnikom, których interesuje poznanie mechanizmów twórczych wykraczających poza ramy zwykłego zdobnictwa. Artyści często sięgają po inspiracje do źródeł z przeszłości. Rzymianie cytowali Greków i Egipcjan. Renesans czerpał wzorce z klasycznego Rzymu, a grecka mitologia dawała pożywkę twórcom i władcom osiemnastego wieku. W historii sztuki ostatnich 150 lat jest wiele przykładów sięgania przez artystów do archaicznych wzorców w poszukiwaniu rozwiązań formalnych. Zjawisko to powstało nie tylko w atmosferze protestu przeciwko banalności modnej sztuki salonowej, lecz także w wyniku sensacyjnych odkryć archeologicznych. Dzięki rozwojowi fotografii odkrycia Cartera w Egipcie czy też Schlimana w Azji Mniejszej ukazywały się w gazetach, w obszernych ilustrowanych reportażach. To dzięki takim reportażom Constantin Brancusi, genialny rzeźbiarz rumuński oparł swój styl nie tylko o ciesielskie formy wsi karpackiej, ale także architektoniczne wzorce świątyń z Luksoru czy syntetyczne kształty starożytnej rzeźby z egejskich Cyklad. Powojenni artyści angielscy, tacy jak Moore czy Dobson, szkicowali archaiczne kształty w British Museum. Tam też pokazano kilka lat temu bardzo archaizującą instalację rzeźbiarską współczesnego brytyjskiego artysty Antony Gormleya. Było to niedługo po odsłonięciu nowo zadaszonego dziedzińca, w środku którego znajduje się rotunda byłej British Library, a nad kopułą biblioteki jest duża powierzchnia wystawiennicza. Na salę nie można było wejść, bo cała podłoga wypełniona była terakotowymi ludzikami. Las figurek ceglanego koloru przypominał nam wykopaliskowe pola chińskich wojowników lub
pośmiertne terakoty Djenne wykopywane na brzegach górnego Nigru, pochodzące z czasów królestwa Mali (XIII-XVII wiek). Wpływy starożytne u Gormleya wyczuwalne są także w jego słynnych od lat żeliwnych odlewach własnego ciała, które pokazuje w podobny sposób, jako aranż wielu figur np. stojących na brzegu morza i znikających w przypływie fal czy nie tak dawno ustawionych na budynkach w okolicach mostu Waterloo nad Tamizą. Nie ukrywam swojej fascynacji rzeźbą Gormleya. Jego figury stoją często jak pielgrzymi w drodze do Canterbury z Chaucerowskiego przedstawienia. Niedawno w pracy Antoniego Gormleya nastąpił znaczny zwrot. Artysta porzucił moduł własnego ciała i poszedł w kompletną geometryzację. Jego obecna wystawa w White Cube Gallery (Bermondsey), o której otwarciu wspominałem już w poprzednim numerze „Nowego Czasu”, przeszła moje oczekiwania. Jest fascynująca. Organicznie traktowane odlewy żeliwne zastępuje geometryczna stal. Rysunki i plany opracowane cyfrowo, przekształcane są w trójwymiarowe bloki przez zdalnie sterowane maszyny. Grube sztaby hutnicze litego materiału cięte są za pomocą plazmowych obrabiarek. Z tak przygotowanych kloców Gormley układa swoje nowe rzeźby. Teraz, ustawione strategicznie w ogromnej przestrzeni galerii nabierają nowego utajonego życia. Polecam czytelnikom zbliżenie się do ich dosłownego magnetyzmu. Rzeźby te są wykładnią naszej komputerowej ery, choć operują archaicznymi zasadami megalitycznej przeszłości. To już nie są ludzie ulepieni z gliny przez Prometeusza, a Tytani naszej epoki stali, rywale mitycznych bogów.
|25
nowy czas | styczeń 2013
pytania obieżyświata
Co ma Tsfat wspólnego z Polską? Włodzimierz Fenrych
C
o jest ta kie go w ga li lej skich wzgó rzach, że ty lu pro ro ków po nich cho dzi? Mo że to wiatr ja kiś spe cjal ny tu wie je? A mo że to te iskry słoń ca na je zio rze tak dzia ła ją? Dziś z ca łe go świa ta piel grzy mu ją tu i chrze ści ja nie, i ży dzi, każ dy do swo ich świę tych miejsc. Chrze ści ja nie od wie dza ją Na za ret i Ka far naum, ży dzi Ty be ria dę i Tsfat. Ty be ria dę, bo to tam wła śnie dwa stu le cia po Chry stu sie spi sa no ży dow ski „sta ry za kon”. Tsfat, bo tam le ży po cho wa ny Iza ak Lu ria, któ re go nie któ rzy na zy wa li me sja szem. Dla cze go ży dów zwie się „sta ro za kon ny mi”, sko ro ów „sta ry za kon” spi sa no póź niej niż No wy Te sta ment? Ten spi sa ny w Ty be ria dzie „sta ry za kon” to Misz na, naj star sza część Tal mu du. Spi sa no go w II wie ku, ale oczy wi ście wca le nie by ło tak, że wszy scy ży dzi go od ra zu przy ję li. Ży dzi w owym okre sie nie by li gru pą lud no ści ani tro chę bar dziej jed no li tą, niż wszel kie in ne gru py lud no ści w każ dych in nych cza sach. W ostat nim stu le ciu przez Chry stu sem by ło wśród ży dów kil ka sekt nie da rzą cych się wza jem ną sym pa tią. By li sa du ce usze, któ rzy do mi no wa li wśród kle ru ist nie ją cej jesz cze wów czas świą ty ni. Wspie ra li oni dy na stie Ma cha be uszy i póź niej He ro da, na to miast nie uzna wa li nie opar tych na Bi blii na uk o ży ciu po śmiert nym ani o To rze prze ka zy wa nej ust nie. Ich opo nen ta mi by li fa ry ze usze, któ rzy w więk szo ści nie mo gli być ka pła na mi w świą ty ni, bo po cho dzi li z nie wła ści wych ro dzin, tym nie mniej by li tak po boż ni, że sto so wa li się do wy ma gań ry tu al nej czy sto ści obo wią zu ją cej je dy nie ka pła nów. Ma ło te go, sto so wa li się tak że do prze pi sów ust nej To ry prze ka zy wa nej – jak twier dzi li – ust nie z mi strza na ucznia od cza sów Moj że sza. W opo zy cji do obu sekt by li es seń czy cy, któ rzy miesz ka li we wspól no tach na pu sty ni nad Mo rzem Mar twym. Ich na uka mia ła ty le wspól ne go z póź niej szą na uką chrze ści jań stwa, że nie któ rzy ucze ni wy snu li te zę, że Je zus i św. Jan mo gli się z tej sek ty wy wo dzić. W pierw szym stu le ciu po Chry stu sie sy tu acja dra ma tycz nie się zmie ni ła. W 66 ro ku wy bu chło po wsta nie prze ciw ko Rzy mia nom, zdła wił je oso bi ście ce sarz Ty tus, któ ry świą ty nię je ro zo lim ską ka zał zbu rzyć, a ży dów wy gnać z mia sta. Dla ży dów był to szok, w wy ni ku któ re go nie któ re daw ne sek ty za ni kły. Sko ro nie ist nia ła świą ty nia, ka pła ni nie mie li ra cji by tu, in sty tu cja ka płań stwa za ni kła, a wraz z nią sek ta sa du ce uszy. Po ja wi ła się za to no wa sek ta tak zwa nych na za rej czy ków, czy li zwo len ni ków Je zu sa z Na za re tu, twier dzą cych, że na stą pił wła śnie czas No we go Przy mie rza, i te raz nie trze ba już skła dać ofiar
Synagoga Aszkenazyjska w Tsfat
ca ło pal nych z by dła w świą ty ni je ro zo lim skiej. Te raz nad szedł czas ofiar z chle ba i wi na, któ re moż na skła dać wszę dzie. Ale prze trwa ła rów nież sek ta fa ry ze uszy, dla któ rych ofia ra w świą ty ni nie by ła naj istot niej sza. Dla nich waż niej sze by ło prze ka zy wa nie ust nej To ry z po ko le nia na po ko le nie. Aby to uła twić, pod ko niec II wie ku ta ust na To ra zo sta ła spi sa na. Do ko nał te go Ju da zwa ny Ha -Na si, czy li ksią żę. Był on w pro stej li nii po tom kiem Hil le la, naj star sze go z mę dr ców wspo mnia nych w Tal mu dzie. Był on, jak po wia da ją, nie zwy kle bo ga ty i po dob no przy jaź nił się z jed nym z ce sa rzy. Nie jest jed nak cał kiem ja sne, któ ry to był ce sarz, bo wiem in for ma cję o tej przy jaź ni po da je tyl ko Tal mud, któ ry jed nak nie po da je wła ści we go imie nia. By wa ło, że Ha -Na si po dej mo wał ce sa rza ucztą. Wieść gło si, że ja kieś da nie pod czas tej uczty sza le nie ce sa rzo wi za sma ko wa ło i pro sił o prze pis dla swo je go ku cha rza. Prze pis zo stał prze ka za ny, ale kie dy ce sarz spró bo wał tej po tra wy u sie bie w Rzy mie, uznał, że cze goś bra ku je. Wy słał do Ju dy py ta nie, cze go bra ku je w tym prze pi sie. Ju da od po wie dział, że wszyst kie skład ni ki są, ale jesz cze trze ba do dać smak sza ba tu. Otóż Ju da Ha -Na si miesz kał w Ty be ria dzie nad brze giem je zio ra Ge ne za ret. To wła śnie tu spi sa na zo sta ła Misz na i ży dzi z ca łe go świa ta przy jeż dża ją od wie dzić to miej sce. Więk szym niż Ty be ria da ma gne sem jest Tsfat, mia sto zbu do wa ne na szczy cie wzgó rza po pół noc nej stro nie je zio ra. Ży dzi od wie dza ją Tsfat, po nie waż tam jest po cho wa ny Iza ak Lu ria, zwa ny Ha -Ari. To jest znacz nie póź niej sza hi sto ria, kie dy ko lej na gru pa ży dów zo sta ła wy gna na z miej sca swo je go ko lej ne go wy gna nia. W śre dnio wie czu licz na by ła i buj nie się roz wi ja ła ży dow ska dia spo ra w Hisz pa nii, ale ten roz wój zo stał rap tow nie prze rwa ny z koń cem śre dnio wie cza – w ro ku, kie dy Ko lumb od krył Ame ry kę, wszy scy ży dzi oraz mu zuł ma nie mu sie li opu ścić kraj. Tu rec ki suł tan przy jął ich z otwar ty mi ra mio na mi – rze sza spraw nych rze mieśl ni ków umie ją cych na przy kład od le wać dzia ła
by ła jak zna lazł. Ży dzi mo gli bez ogra ni czeń po ru szać się po im pe rium, a wie lu z nich po sta no wi ło osie dlić się w Pa le sty nie. Na przy kład w mia stecz ku zwa nym po arab sku Sa fed. Po he braj sku Tsfat. A le to nie wszyst ko. Dia spo ra w Hisz pa nii buj nie się roz wi ja ła i stwo rzy ła ko lej ne ży dow skie świę te księ gi (jak by im by ło za ma ło). W Hisz pa nii po wsta ła Zo har, świę ta księ ga ka ba ły, czy li ży dow skie go mi sty cy zmu. A kie dy ka ba li stów, wraz ze wszyst ki mi in ny mi ży da mi, prze gna no z Hisz pa nii – po sta no wi li oni osie dlić się wła śnie w Tsfa cie. A naj sław niej szym z tych mi sty ków -ka ba li stów był Iza ak Lu ria, któ ry w Tsfa cie zmarł i któ re go mo gi ła przy wa bia te raz piel grzy mów z ca łe go świa ta. Mi stycz ne księ gi ka ba li stów nie zaj mo wa ły się do da wa niem ko lej nych prze pi sów do To ry, ich in te re so wa ło ra czej jak zna leźć Bo ga w świe cie. Bo Bóg ni czym świa tło ema nu je po przez dzie sięć sfer zwa nych se f i rot, przy czym w ostat niej sfe rze je go blask jest naj bar dziej roz pro szo ny. Iza ak Lu ria mó wił, że se f i rot są ni czym na czy nia wy peł nio ne Bo żym świa tłem, ale to ostat nie na czy nie po pę ka ło, Bo że Świa tło roz pry sło się i te raz trud no je zna leźć. Moż na je cza sem zna leźć w ludz kich ser cach. Jak? Ano kon tem plu jąc imio na Bo że, za pi sa ne pło my ko wy mi li ter ka mi. Idee Iza aka Lu rii pod jął w XVII wie ku ruch pol skich cha sy dów. Nie któ rzy z nich, jak ca dyk Na hman z Bra cła wia, pi sa li opo wie ści peł ne alu zji do ka ba ły. Na hman z Bra cła wia za ży cia nie był zbyt zna ny, dziś ma rze sze wy znaw ców, i to wca le nie z Pol ski. Przy jeż dża ją oni z piel grzym ka mi do Tsfa ta z ca łe go świa ta, ale z Pol ski chy ba nie wie lu, bo tam jest on na dal ma ło zna ny. Ja dąc do Tsfa ta nie wie dzia łem jesz cze o tym, że piel grzy mu ją tam rów nież wy znaw cy Na hma na z Bra cła wia. Tak na praw dę to nie bar dzo wie dzia łem, kto to ta ki. Po je cha łem do Tsfa ta z za mie ram zo ba cze nia pol skich sy na gog. Bo jak wia do mo, w Pol sce więk szość sy na gog po szła z dy mem, moż na je oglą dać tyl ko na
przed wo jen nych zdję ciach. A w pół noc nej Eu ro pie naj waż niej sze by ły wła śnie pol skie sy na go gi. W Pol sce ar chi tek tu ra ko ścio łów, zam ków i wszel kich in nych bu dow li by ła za wsze echem te go, co dzia ło się w za chod niej Eu ro pie, tyl ko w ar chi tek tu rze sy na gog by ło od wrot nie – to Pol ska nada wa ła ton. W Pol sce wy two rzył się styl sy na go gi dzie wię cio przę sło wej z bi mą (plat for mą dla czy ta ją cych To rę) w środ ko wym przę śle po mię dzy czte re ma ko lum na mi. Ja – hi sto ryk sztu ki – wiem to z lek tu ry uczo nych ksiąg, w Pol sce ta kich sy na gog nie wi dzia łem, bo po szły z dy mem przed mo im uro dze niem. A w Tsfa cie moż na ta ką zo ba czyć! Ha -Ari Ash ke na zi Sy na go gue to pięk ny przy kład pol skiej bóż ni cy dzie wię cio przę sło wej. Moż na ją obej rzeć, jest pięk nie utrzy ma na. Jesz cze je den aspekt Tsfa ta przy po mi na przed wo jen ną Pol skę: jest tam mnó stwo cha sy dów z bro da mi, pej sa mi i w cha ła tach. Zwo len ni cy Na hma na z Bra cła wia przy jeż dża ją tu z piel grzym ka mi. To cie ka we, bo o ile wiem zmarł we Lwo wie. Acz praw dą, jest że piel grzy mo wał do Zie mi Świę tej i pew nie od wie dził rów nież Tsfat. O dzi siej szych cha sy dach bra cław skich do wie dzia łem się już przy wy jeź dzie, kie dy cze ka jąc na sa mo lot w Tel Awi wie wda łem się w po ga węd kę z bro da tym cha sy dem. Cha syd ów był czy stej krwi lon dyń czy kiem. Mó wił, że jest born again Jew, tak jak są born again chrze ści ja nie. Po dob no spo ro jest ta kich wła śnie po śród cha sy dów bra cław skich. Dziś jest to jed na z naj więk szych grup cha sy dów na świe cie. Do pie ro wte dy zro zu mia łem skąd ty le ksią żek na te mat Na hma na z Bra cła wia w je ro zo lim skich księ gar niach – je go wła sne tek sty po an giel sku, al bo ksią żecz ka afo ry zmów, al bo książ ka współ cze sne go ra bi na po wo łu ją ce go się na rab bie go Na hma na. I po my śleć, że mu sia łem do Tsfa tu piel grzy mo wać, że by do wie dzieć się o ist nie niu świa to wej sła wy pi sa rza z Bra cła wia, nie zna ne go Po la kom.
26|
styczeń 2013 | nowy czas
czas na podróże
Dzielnica Me’a Sze’arim w Jerozolimie, którą zamieszkują głównie ultra ortodoksyjni Żydzi
IzrAelskIe opowIeścI Aleksandra Junga
JAK NOCOWAŁAM U POTOMKA POLSKIEGO KRÓLA… – W Izraelu każdy ma polskich przodków – słyszymy z ust Ofer, naszego pierwszego gospodarza na ziemi żydowskiej. Polską babcię, polskiego dziadka czy nawet polską „mamę”. Jidisze mame czy też ima polanit (polska mama właśnie) to pozytywne określenie dla opiekuńczej, troskliwej żydowskiej matki, jak dowiaduję się, wertując przed wyjazdem przewodniki i książki o współczesnym Izraelu. Wylatując z Warszawy do Tel Awiwu nieświadoma jeszcze jestem faktu, iż państwo Izrael tak przesiąknięte jest polskimi tradycjami. A może na odwrót? Może placki ziemniaczane serwowane podczas święta świateł Chanuka, podawany w wielu żydowskich domach barszcz czerwony czy zabawki-bączki, które znaleźć można na wielu straganach Jerozolimy to pamiątki, jakie zostawiła po sobie w Polsce społeczność żydowska. Odkrywanie tych powiązań historii z teraźniejszością bywa fascynujące. Ofer, nasz gospodarz z Tel Awiwu, zaczyna od potwierdzonej w księgach historii swojej rodziny. W polskim rodzie książęcym umiera ojciec. Każdy z trzech synów chce objąć władzę. Każdy z nich chciałby zostać królem. Sytuacja wydaje się patowa. Bez rozlewu krwi się nie obejdzie. Ktoś jednak podsuwa chytre rozwiązanie: „Król miał przecież żydowskiego doradcę. Mianujcie go na jeden dzień królem, a synowie z pewnością błyskawicznie dojdą do porozumienia”. Tak też się stało. Przodek Ofer z żydowskiego doradcy staje się na jeden dzień polskim królem, a książęta w mig podejmują decyzję dotyczącą kolejnego dziedzica tronu. Ja natomiast w ten sposób królewsko zaczęłam mój pobyt w Erec Jisrael.
MIASTO PLAŻ I WIEŻOWCÓW – Excuse me, do you know how could I get to the seaside? – To the seaside? The best option is to take a bus. But I don’t remember the bus number. Wait a moment please. I will find it out for you. Taka konwersacja to standard w Izraelu. Pytasz o drogę i nigdy nie oczekuj odpowiedzi „nie wiem”. Najczęściej w swoim rozmówcy znajdziesz przewodnika, który chętnie nadłoży drogi, żebyś tylko dotarła do swojego celu. A my zmierzamy w kierun-
ku telawiwskiej plaży. To właśnie tam w 1909 roku, na wydmach powstawało miasto o wdzięcznej nazwie Wiosenne Wzgórze. Obecnie na tych telawiwskich plażach, otoczonych wieżowcami o fantastycznych kształtach, mieni się od ludzi. Pełno biznesmenów, którzy delektując się humusem serwowanym z pitą, podpisują kontrakty. Obok ortodoksyjne grupy dziewcząt, ubrane od stóp do głów, grillują koszerne potrawy. Nieopodal rosyjscy Żydzi całymi rodzinami wylegują się na leżakach i grają w karty bądź matkot (odmiana ping-ponga, tyle że bez stołów). Plaże Tel Awiwu robią wrażenie na każdym. Mój wzrok podąża za falami, za zachodzącym słońcem i powoli dociera do unoszącej się na skarpie latarni.
TO TUTAJ WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO Jafa, starożytny port, jeden z najstarszych na świecie, to miasto o którym mowa już w Starym Testamencie. Po tej obecnie wchłoniętej przez Tel Awiw dzielnicy oprowadza nas Yudit, działaczka społeczna i fotografka. Opowiada o współżyjących obok siebie w
czasach starożytnych muzułmanach, chrześcijanach i żydach, o soczystych mandarynkach z Jafy znanych na całym świecie. Słuchamy opowieści o współczesnej twarzy tzw. Disneylandu, jak starówkę określa Yudit, gdzie spotkać można prawie wyłącznie turystów, i Jafie prawdziwej, tej, gdzie rzadko stawia stopę turysta. Jedna historia bardziej fascynująca od drugiej. Yudit pokazuje nam miejsca, gdzie wcześniej stały domy biednych rodzin, zarówno tych palestyńskich jak i żydowskich. Teraz tuż nad brzegiem morza wznoszą się piękne apartamentowce. Jafa z dzielnicy slumsów, dzielnicy gangów przeistacza się w dzielnicę bohemy. Ceny mieszkań rosną, a zwykli ludzie wyrzucani są na bruk. Tym procederom przeciwstawia się Yudit wraz z pozostałymi członkami stowarzyszenia, które walczy przeciwko polityce mieszkaniowej rządu izraelskiego w Jafie. Żydówka z Jerozolimy pomagająca Palestyńczykom. Dzięki takim spotkaniom odkrywam sens i znaczenie podróży. Czarno-biały świat przedstawiony w mediach w zderzeniu z rzeczywistością mieni się przeróżnymi odcieniami. To moje pierwsze spotkanie z Palestyńczykami. Yudit przeprowadza nas przez próg domu rodziny zagrożonej eksmisją. Rodzina walczy o swoją własność, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Domki z zewnątrz wyglądają bardzo skromnie, trochę jakby wybudowano je z kartonu, a byle podmuch wiatru mógłby je zdmuchnąć. W środku natomiast jest wszystko. Reprezentacyjny salon, kuchnia, łazienka i dwie sypialnie. Z salonu zapierający dech w piersiach widok na morze. Nie dziwi mnie, że ktoś chce ich stąd wyrzucić. Yudit opisuje niesamowite historie ortodoksyjnych rodzin żydowskich i rodzin palestyńskich, które połączone wspólną sprawą o walkę przeciwko eksmisjom w Jafie, zaczęły ze sobą współpracować, organizować manifestacje. Szokujące i trudne dla obu stron. Niebezpieczne dla rządu, jak zaznacza Yudit. Ortodoksi i Palestyńczycy mogliby zażądać pokoju.
TAM, GDZIE LUDZIE NIE TONĄ, A WOJOWNICY ODDAJĄ ŻYCIE ZA WOLNOŚĆ Do obrony Izraela przygotowywani są wszyscy. Służba żołnierska trwa dwa bądź trzy lata, a w Izraelu spotkać można zarówno jej zwolenników, jak i przeciwników. „Strata czasu”, „niezbędna obrona kraju”, „przymus” – to najczęstsze opinie wygłaszane przez Izraelczyków. Jedno jest pewne. Na ulicach miast roi się od żołnierzy z ogromnymi karabinami przypiętymi do pasa.
|27
nowy czas | styczeń 2013
czas na podróże
Chłopcy i dziewczęta w wieku 19 lat na wzgórzu byłej twierdzy Masada składają żołnierską przysięgę: Masada nigdy już nie padnie. Masada, położona na płaskowyżu tuż przy Morzu Martwym, stała się symbolem poświęcenia własnego życia dla honoru i godności. W trakcie powstania przeciwko wojskom Cesarstwa Rzymskiego w pierwszym wieku naszej ery, żydowscy wojownicy długo bronili się w twierdzy. Wreszcie Rzymianie usypali drogę, za pomocą której mogli staranować bramy Masady. Jednak ku ich zdumieniu, twierdzy już nikt nie bronił. Wojownicy pozabijali swoje rodziny i siebie nawzajem. Popełniając zbiorowe samobójstwo wybrali obronę własnego honoru. Dziś na wzgórzu pełno wycieczek młodych ludzi z całego Izraela, którzy przyjeżdżają nie tylko podziwiać zapierające dech w piersiach widoki na Morze Martwe, ale głównie obejrzeć na własne oczy ten symbol heroicznej walki o wolność. Niecodzienne widoki gwarantowane są również u stóp Morza Martwego, morza w zamierzchłych czasach uważanego za krainę zmarłych. Głównie ze względu na brak jakichkolwiek oznak życia w wodzie. Dzisiaj kąpiele w Morzu Martwym cieszą się ogromną popularnością. Któż mógłby sobie odmówić solnej kąpieli z książką w ręce? Kąpieli, w ogromnej jakby wannie z widokami na góry Jordanii – do tego gratis. Ja sobie nie odmówiłam.
Zamykanie Bazyliki Grobu S ́ wie ̨tego przez muzułmańskiego klucznika
MIASTO WOJEN CZY RELIGI? W Tel Awiwie ludzie się bawią, w Hajfie pracują, a w Jerozolimie się modlą. Yudit, nasza przewodniczka z Tel Awiwu nazwała Jerozolimę miastem wojen. Wyliczyła, że w całej historii Jerozolimy miasto dłużej było w stanie wojny niż pokoju. A przecież jest to święte miejsce dla trzech najważniejszych religii świata. Ciężko jednak mówić o zgodzie pomiędzy religiami, gdy odłamy poszczególnych wyznań same ze sobą nie potrafią dojść do porozumienia. Przykładem może być Bazylika Grobu Pańskiego zarządzana przez sześć konkurujących ze sobą kościołów chrześcijańskich. W przeszłości dość często dochodziło między nimi do kłótni. Z tego też względu klucze do świątyni należą do rodziny muzułmańskiej. Klucznik muzułmański codziennie schodzi zamykać i otwierać bramy świątyni. Jasne jest jednak, że to religia rządzi Jerozolimą. Każda dzielnica Starego Miasta, a jest ich cztery: chrześcijańska, muzułmańska, ormiańska, żydowska, podporządkowana jest własnym prawom. W każdej z nich turyści tylko w określonych godzinach mają dostęp do synagog, kościołów czy meczetów. Sklepy jak za czasów Jezusa otwarte są każdego dnia.
Wzgórze byłej twierdzy
A IZRAEL PŁACZE ZA WAMI… Zapamiętaj, że rzadko się zdarza, żeby w Jerozolimie padał deszcz. To znak. Izrael płacze na wasz wyjazd – powiedział izraelski żołnierz, który pomógł nam znaleźć odpowiedni autobus, a później w drodze na lotnisko opowiedział mi swoją historię. Historię o rodzinie rosyjskich Żydów, którzy przyjechali do Izraela, wreszcie do swojego kraju. Historię małego rosyjskiego chłopca, który rozpłakał się w pierwszy dzień w przedszkolu, bo wszyscy mówili do niego w nieznanym mu języku hebrajskim. Mówił o Strefie Gazy i sensowności walk prowadzonych z Palestyńczykami, o swojej wierze w to, że w jego kraju kiedyś zapanuje pokój. W Izraelu tyle historii, co i ludzi. Przyjechać, żeby usłyszeć własne, które na pewno na długo pozostaną w pamięci, z pewnością warto.
W SZABAS MIASTO ŚPI Inaczej jest poza obrębami Starego Miasta, gdzie obowiązują prawa współczesnego państwa Izrael. Od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę nie kursują żadne środki transportu publicznego, sklepy i restauracje są pozamykane. Świeccy Żydzi mówią o terrorze szabatu. Tylko arabskie sklepy są wtedy otwarte. Natomiast ortodoksyjni Żydzi z dzielnicy Me’a Sze’arim w Jerozolimie przygotowują się do wolnego dnia już od piątku rana. Targ Mekhane Yehuda roi się o poranku od rabinów poszukujących koszernego jedzenia, żołnierzy wybierających co lepsze truskawki i pomarańcze oraz kobiet obładowanych zakupami z gromadką dzieci pod ręką. Pachnie chałkami, chałwą, przyprawami i sokiem z granatu. Cudowne miejsce dla miłośników zakupów i filmu „Skrzypek na dachu”. Tych drugich bardziej zainteresuje dzielnica Me’a Sze’arim, którą zamieszkują głównie ultra ortodoksyjni Żydzi. Spacer po tamtejszych uliczkach przywodzi na myśl kadry z filmów o polskich czy rosyjskich sztetlach z XIX wieku. Na ulicach słychać jidysz, mali chłopcy poubierani w tradycyjne chałaty biegają po zabiedzonych podwórkach, chasydzi w ogromnych kapeluszach bądź futrzanych czapach z pejsami zwisającymi z boków debatują nad świętymi księgami, a kobiety w długich, czarnych sukniach i perukach na głowach spieszą z zakupami przygotować wieczerzę. Weszłam tam w zielonych obcisłych spodniach. I mogła mnie za to czekać kara. Plakaty rozwieszone przy wejściu do dzielnicy informują: Nie jesteśmy obiektami fotograficznymi. Prosimy to uszanować. Kobiety powinny ubierać się skromnie. Ubrania nie powinny przylegać do ciała (…). Zdarzało się w przeszłości, że chasydzi obrzucali kamieniami ludzi niestosownie ubranych bądź robiących im zdjęcia. Na szczęście dowiedziałam się o tym dopiero po opuszczeniu dzielnicy.
Tekst i zdjęcia: Aleksandra Junga Na targu arabskim
Zakupy przed szabatem
28 |
styczeń 2013 | nowy czas
co się dzieje rą. Zajęte zostało ono wiele lat temu przez złego smoka Smauga. Jego mieszkańcy – niegdyś dumni i nieustraszeni – dziś tułają się po świecie imając przeróżnych zajęć: od kowali po jubilerów. Ale teraz się to zmieni! Z Shire, krainy hobbitów, wyrusza bowiem mocna ekipa. No właśnie – dlaczego z Krainy Hobbitów? Bo w każdej drużynie poszukiwaczy przygód potrzebny jest przecież włamywacz. A kto lepiej nadaje się na niego niż niziołek? Cóż, w gruncie rzeczy, lista jest długa, a jednak przewodzący ekspedycji czarodziej Gandalf ma przeczucie, że hobbit Bilbo odegra kluczową rolę... I się nie myli.
kino A Day at The Races A Night at the Opera Noc z braćmi Marx w Riverside Studios w Hammersmith. Niepowtarzalna mieszanka wyśmienitego slapsticku przynależącego jeszcze do czasów kina niemego oraz genialnych, nierzadko bardzo wyrafinowanych dowcipów językowych. Efekt? W przypadku najlepszych filmów – wciąż zaskakująco świeży. Na szczęście Riverside Studios wybrało dla nas chyba dwa najlepsze dzieła braci. „Noc w Operze" z 1935 roku to opowieść o nieszczęśliwej (przynajmniej z początku!) miłości młodego zdolnego włoskiego śpiewaka do swojej scenicznej partnerki. Nieco starań i voila – prawdziwa miłość znajdzie dla siebie drogę! Nawet jeśli potrzebne jest do tego przepłynięcie statkiem do Ameryki i zrujnowanie budynku opery. Natomiast „Dzień na wyścigach" zabiera nas do chylącej się ku upadkowi kliniki, którą uratować ma doktor Hackenbush – specjalista wysokiej klasy, niestety głównie w robieniu dobrego wrażenia. Bo tak naprawdę leczy... konie. Seria niezapomnianych sekwencji, z genialną rozmową telefoniczną, w której Groucho Marx wciela się w trzy różne osoby, imitując przy tym jeszcze odgłosy burzy i wiatru. Niedziela, 10 lutego, godz. 18.00 Riverside Studios , Crisp Road, Hammersmith, W6 9 RL
ROMAN POLAńSKI – retrospektywa Filmy Polańskiego to opowieści o osamotnieniu i poczuciu wyobcowania. Opowieści o złowrogim społeczeństwie połykającym jednostkę (tak jak bohater „Lokatora" ginie w otwartych ustach Simone Choule),
Les Miserables i o niewytłumaczalnym, paraliżującym strachu przed życiem (trawiącym młodą dziewczynę we „Wstręcie"). Do tego ciągłe psychologiczne napięcie skraplające się powoli z każdą sceną filmu i nabierające pełnego kształtu w scenie kulminacyjnej. Do tych wątków powraca legendarny polski reżyser obsesyjnie. Od genialnego „Noża w wodzie" aż po gęstą, śmieszno-ponurą „Rzeź". I nawet, jeśli zdarzają mu się potknięcia („Dziewiąte wrota" z Johnnym Deppem w roli głównej wypadają dość blado, szczególnie że nieuchronnie – ze względu na podobną tematykę – zestawiane są z „Rosemary's Baby), Polański pozostaje jednym z naszych najbardziej drogocennych towarów eksportowych. BFI Belvedere Road, SE1 8XT
Hobbit Pora wrócić do Shire! Lądujemy na kilkadziesiąt lat przed wielką Wojną o Pierścień. Straszliwe zagrożenie w Mordorze dopiero rysuje się na horyzoncie, Saruman stoi po dobrej stronie, a przed Śródziemiem jeszcze nieco spokoju. Ale nie przed grupą krasnoludów, którzy pragną odzyskać swoje utracone królestwo pod Samotną Gó-
Najpierw był musical, teraz – wersja kinowa. W stylu bardzo hollywoodzkim: dużo pompy, rozmachu, podniosłej muzyki, świetnie zaaranżowanych scen zbiorowych. No i doborowa obsada z Rusellem Crowe na czele. Do tego Anne Hathaway, Helena Bonham Carter i… Sasha Cohen, znany szerzej jako Borat. „Wszystko w tym filmie jest gigantyczne” – pisze recenzent „The Guardian”. Do Francji przeniesiemy się na ponad dwie i pół godziny. Ale, biorąc pod uwagę monumentalne rozmiary powieściowego pierwowzoru, to i tak niezły wynik.
w najnowszym programie „POGODA NA SUMA” Bilety również do nabycia w kasie POSK-u od 1 lutego w godz. od 18:00 do 20:00. Rezerwacje u Jurka Jarosza, tel: 07878047013
koncerty Bruce Springsteen
Jeśli zastanawialiście się, co właściwie stało się z Helen Hunt – utalentowaną i uroczą aktorką, niezwykle popularną w latach dziewięćdziesiątych – oto odpowiedź. Po tym, jak zagrała z „Lepiej być nie może” z Jackiem Nicholsonem, jakoś znikła z radarów. Teraz powraca. I nie zmieniła się ani trochę. Powrót jest ambitny: nowy film Bena Lewina opowiada o seks-terapeutce, która wprowadza w świat miłości upośledzonych i kalekich. „The Sessions” opowiada o unieruchomionym, chorującym ciężko na płuca Marku. Mimo choroby, nasz bohater nie rezygnował w ciągu swego czterdziestoletniego życia z ambicji. Teraz zdaje sobie sprawę, że koniec jest bliski i ma do zaliczenia jeszcze jedną rzecz: w końcu wciąż jest prawiczkiem. Otrzymuje błogosławieństwo od zajmującego się nim księdza i dzwoni do granej przez Hunt Cheryl. Rezultaty? I śmieszne, i wzruszające. Amerykańskie kino z najwyższej półki – bliższe festiwalowi w Sundance niż taśmie produkcyjnej Hollywood.
Gangster Squad Film noir, podobnie jak western jest dziś gatunkiem właściwie martwym. Tylko co jakiś czas jakiś reżyser zbiera ekipę i z mniejszym lub większym skutkiem (oraz z mniejszym lub więk-
Goldfish Eklektyczne brzmienia kręcące się wokół jazzu. Kolektyw Goldfish gra muzykę odważnie łączącą brzmienia jazzu tradycyjnego z połamanymi dźwiękami przywodzącymi na myśl lata osiemdziesiąta i epokę ośmiobitowych komputerów z ich prymitywnymi syntezatorami dźwięku. Czwartek, 21 lutego, godz.19.00 kllub Koko 1a Camden High St, NW1 7JE
Orkiestra Polskiego Radia Szymanowski, Schubert i Szostakowicz znajdą się na liście kompozytorów, których utwory wykona Orkiestra Polskiego Radia podczas swego pobytu nad Tamizą. Batutę dzierżyć będzie Jacek Kaspszyk. Przy fortepianie Mikhail Rudy. – To czołowa polska orkiestra – zachwalają organizatorzy. Czwartek, 21 lutego, godz. 19.30 Cadogan Hall 5 Sloane Terrace SW1X 9DQ
Viva la Revolucion Ronnie Scott’s zabiera nas do Hawany lat pięćdziesiątych: słońce, drinki i gorące, jazzowe rytmy. Grająca na żywo kapela i występujący gościnnie artyści zaproponują nam energetyczną mieszankę, która powinna podziałać rozgrzewająco nawet w środku londyńskiej zimy.
The Sessions
KABARET MORALNEGO NIEPOKOJU Wystąpi w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie PIĄTEK, 15 lutego, godz. 20.00; S OBOTA, 16 lutego, godz 17.00 i 20.00; NIEDZIELA, 17 lutego,godz. 17:00 i 20:00
szym zapałem dekonstrukcyjnym) zabiera się za odświeżenie nurtu. W przypadku „Gangster Squad” łańcuszek inspiracji jest jednak dość ciekawy. Najpierw powstała doskonale przyjęta mroczna gra przygodowa „LA Noire”, która całymi garściami czerpała z… kinematografii, a mianowicie: z „Chinatown”. Film Polańskiego sam w sobie był już pastiszem oryginalnego filmu noir sprzed trzech dekad. „Gangster Squad” oparte jest luźno właśnie na tej grze. Ciekawy eksperyment, a do tego ta obsada! Sean Penn, Ryan Gosling i Emma Stone.
Artysta odwiedza ostatnio Wyspy bardzo często. Tym razem zagra dziewięć koncertów, w tym dwa na Wembley. I dobrze, bo Boss na żywo to jest coś! Niesamowita energia i wytrzymałość (występy trwające ponad trzy godziny to u Springsteena nic nadzwyczajnego) no i potężny worek utworów, z którego czerpać można w nieskończoność. Bruce gra swoim fanom klasyki z żelaznej listy. Zwykle nie może się więc obejść bez hitów z lat osiemdziesiątych, takich jak „Born in The USA" czy „Dancing in the Dark". Na liście owej znajdują się także kawałki, które na listy przebojów się nie wspięły, ale pośród fanów zyskały miano klasyków: od „Thunder Road" po „The River". Oprócz tego jednak Bruce zawsze wygrzebie jakiś (niesłusznie) zapomniany kawałek spoza kanonu. Choćby z arcyniekomercyjnej, akustycznej płyty „Nebraska". Na pewno dojdzie do tego coś z chwalonej wszem i wobec nowej płyty
Ronnie Scott’s Jazz Club 47 Frith Street W1D 4HT
Roger Waters Koncerty dopiero we wrześniu, ale sprzedaż biletów właśnie się rozpoczęła. I nie ma się co łudzić: zaraz się skończy, więc trzeba się śpieszyć. Roger Waters, lider legendarnego zespołu Pink Floyd zapewnia, że w taką trase koncertow´å wyrusza po raz ostatni. Jeśli więc ktoś ma ochotę usłyszeć – i zobaczyć – genialny spektakl „The Wall” na żywo, lepiej niech rozbije skarbonkę (bo bilety nie są zbyt tanie). Sszczegóły: www.roger-waters.com Stadion Wembley Wembley HA9 0WS
Franka De Mille
Rihanna Obdarzona mocnym, charakterystycznym głosem Rihanna pochodzi z Barbados. Niedawno magazyn Esquire nazwał ją najseksowniejszą kobietą świata, ale jej śpiew też zbiera niezłe recenzje. Rihanna uwielbia też zmieniać stroje sceniczne. Pomysł ten cieszy się dużą sympatią szczególnie męskiej części publiczności. Wokalistka promować będzie swój najnowszy album, Unapologetic - typową dla niej, nienagannie wyprodukowaną mieszankę stylów i nastrojów. Koncerty w południowym Londynie będą częścią gigantycznej, trasy koncertowej w Wielkiej Brytanii. W rozkładzie ponad sześćdziesiąt dat!
Łączy w swej sztuce staromodny folk z nowymi, ożywczymi trendami. Franka mówi o sobie: – I am Polish at heart. . Jest zachwycona tym, jak Polacy odbierają muzykę. Warto posłuchać tej oryginalnie brzmiącej piosenkarki. Polecamy!
Sobota, 15 czerwca, godz. 19.00 Twickenham Stadium Whitton Road TW2 7BA
Wtorek, 12 lutego, 19.30 The Rattlesnake 56 Upper Street, N1 0NY
|29
nowy czas | styczeń 2013
co się dzieje teatry
the book of Mormon Li sta jest nie koń czą ca się. Teksascy „red nec ko wie” w kow boj skich ka pe lu szach i no wo jor scy li be ra ło wie w oku la rach o ro go wych opraw kach. Re pu bli ka nie i De mo kra ci. Ho mo sek suali ści i ho mo fo bo wie. Pa pież i Mohammed. Je zus i Ma ho met. Le gen dar ny se rial „So uth Park” au tor stwa Treya Par ke ra i Mat ta Sto ne’a zdo łał chy ba ob ra zić i wy Śmiać wszyst kich. Opo wieść o ma łym mia stecz ku w środ ku Sta nów Zjed no czo nych jest też jed nak zwier cia dłem, w któ rym miesz kań cy Ame ry ki (a sze rzej: ca łe go Za cho du) mo gą się przej rzeć. Bo pod po wło ką zgry wy, prze kra cza nia gra nic po li tycz nej po praw no ści czy do bre go sma ku, du et Par ker-Sto ne prze my ca ją od za wsze nie ba nal ną, czę sto bru tal nie szcze rą ana li zę so cjo lo gicz ną. Po dob nie jest w przy pad ku kon tro wer syj ne go mu si ca lu „The Bo ok of Mor mon”, któ ry tra fia wła śnie na de ski lon dyń skie go te atru. Głów ny cel: kon gre ga cja re li gij na, z któ rej wy wo dzi się cho ciaż by nie do szły pre zy dent USA Mitt Rom ney. Prince of wales theatre coventry st, w1d 6as
dogs don’t do ballet Biff ma rzy o wy stę po wa niu w ba le cie. Ko cha mu zy kę i uwiel bia tań czyć. Go dzi na mi wpa tru je się w tan cer ki na sce nie i jest prze ko na ny, że cięż ka pra ca i odro bi na szczę ścia spra wią, że pew ne go dnia bę dzie mógł do nich do łą czyć. Jest tyl ko je den pro blem. Pro blem, przy któ rym kło pot Bil ly’ego El lio ta („Chło pak z gór ni czej ro dzi ny chce tań czyć w ba le cie? Co jest z nim nie tak?!”) wy da je się frasz ką. Otóż Biff jest… psem. Py ta nie: czy czwo ro nóg prze bi je szkla ny su fit, któ ry do tych czas – z nie zro zu mia łych po wo dów – spra wiał, że gwiaz dą „Je zio ra Łabę dzie go” nie zo stał pies? Little angel theatre 14 dagmar Passage, cross st, n1 2dn
one Monkey don’t stop no show Wiel ko miej ski świat spo ty ka się ze świa tem pro win cji w li czą cej po nad
trzy dzie ści lat sztu ce ame ry kań skie go dra ma tur ga Do na Evan sa. Evans to klu czo wa po stać dla świę cą ce go trium fy na prze ło mie lat sześć dzie sią tych i sie dem dzie sią tych Black Arts Mo ve ment. W je go sztu ce miesz czań ska do bó lu pa ra („Ma my już po zy cję w spo łe czeń stwie i to nie tyl ko w czar nym spo łe czeń stwie”) spo ty ka się z ...mło dym ra dy ka li zmem przy by wa ją cej w go ści sio strze ni cy. Efek ty? Wy bu cho we Szkic so cjo lo gicz ny mie sza się tu ze sce na mi ro dem z sit co mów. To dru gie pod kre ślo ne jest do dat ko wo po przez fakt, że in sce ni za cja bie rze wy da rze nia w do dat ko wy cu dzy słów: lu dzie na wi dow ni ob ser wu ją krę ce nie ko lej ne go od cin ka se ria lu ko me dio we go. Co ja kiś czas sły szy my więc okrzyk „ak cja”, a kie dy się śmiać, pod po wia da nam pusz cza ny z ta śmy śmiech.
się po niej sza rych Fran cu zów. – Ta wy sta wa po ka zu je, że Ma net z pa sją ma lo wał por te ty... Za wsze uży wał te go ga tun ku, by przed sta wić zwy kłą sce nę ze współ cze sno ści – tłu ma czy Ma ry Ann Ste vens, kurator wystawy. Royal academy of arts 6 burlington gardens, w1s 3et
objects in the Mirror are closer than they appear
barbican centre, silk st, ec2y 8ds
ealing art group
tricycle theatre 269 kilburn High Rd nw6 7JR
wystawy Naj pierw ki no, po tem te le wi zor, na stęp nie kom pu ter. A da lej praw dzi wa la wi na: te le fon, smart fon, ta blet, czyt nik. Ca łe na sze ży cie filtrowane jest przez ekran. Ta ką wia do mość wy sy ła nam wy sta wa w Ta te Mo dern. Tak, jak su ge ru je na zwa wy sta wy, obec ne tu ekra ny zwo dzą i oszu ku ją. Obiek ty w lu ster ku w rze czy wi sto ści są bli żej nas. To lek cja, któ ra przy da je się nie tyl ko wykonującym manewr co fania kie row com. Manet: Portraying Life Ma net, pierw szy no wo cze sny ma larz – tak Fran cu za pre zen tu ją nam ku ra to rzy wy sta wy w Roy al Aca de my of Arts. I po ka zu ją, z ja kim mo zo łem pre -im pre sjo ni sta prze bi jał się przed dusz ny, sztucz ny świat fran cu skie go ma lar stwa aka de mic kie go. Lon dyń ska wy sta wa sku pia się na por tre tach le gen dar ne go ma la rza. I uświa da mia nam, jak re wo lu cyj ny był je go po mysł, by w owych cza sach ma lo wać po pro stu zwy kłe ży cie: fran cu ską uli cę i prze cha dza ją cych
Ale to tyl ko złu dze nie. krok do przo du i... wo da się przed na mi roz stę pu je! – Uży wa my sys te mu pomp. Kon tro lu je my osob no każ dą z ma łych pły tek pod ło go wych. Wy ko rzy stu jąc czuj ni ki i ka me ry, wie my do kład nie, gdzie znaj du je się da na oso ba. Dzię ki te mu upew nia my się, że deszcz na nią nie pa da – mó wi Stu art Wo ods z gru py Ran dom In ter na tio nal. I do da je, że pra ca ma wy miar so cjo lo gicz ny. – To ta kie stu dium za cho wań. Pa trzy my, jak lu dzie re agu ją na to do świad cze nie.
Ealing Art Gro up po wsta ła 113 lat te mu. Cho dzi ło o in te gra cję wo kół wspól nych za in te re so wań ar ty stycz nych. Stąd pro gram wy kła dów i warsz ta tów oraz re gu lar ne spo tka nia, któ re od by wa ją się w za chod nim Lon dy nie. Dziś gru pa sku pia po nad 100 człon ków. Jest otwar ta na wszyst kich. Jak wy glą da ją pra ce człon ków Ealing Art Gro up? Prze ko nać się o tym moż na na wy sta wie w Pol skim Ośrod ku Spo łecz no -Kul tu ral nym. Posk king street, w6 0RF
Mariko Mori Od na ro dzin do śmier ci... i z po wro tem. To mo tyw spa ja ją cy ma gicz ne pra ce
tate Modern bankside, London, se1 9tg
Rain Room Masz dość cią gle pa da ją ce go desz czu? Chciał byś cho ciaż przez mo ment po czuć nad nim wła dzę? To jest do zro bie nia! Wy star czy przejść się do Bar bi can Cen tre. Znaj du ją ca się tam in sta la cja po zwo li nam zo stać wład cą desz czu. Z po zo ru gi gan tycz ny sze ścian wo dy nie wy glą da zbyt obie cu ją co. To, że wkra czjąc do środ ka prze mok nie my do su chej nit ki, wy da je się nie unik nio ne.
Ma ri ko Mo ri – ja poń skiej rzeź biar ki ope ru ją cej świa tłem i kształ ta mi geo me trycz ny mi. Jej błę ki ty, ró że i żół cie po ły sku ją de li kat nie owi ja jąc wszech obec ne w jej in sta la cjach imit ta cje gła zów i ka mie nie ete rycz ną po świa tą. Mo ri za bie ra nas do świa ta za wie szo ne go gdzieś po mię dzy uni ver sum IPa da a sta ry mi ba śnia mi. Sen t y men tal ne, ła god ne pra ce ar t yst ki naj le piej oglą dać sa me mu – wte dy do ce nić moż na ci chą mu zy kę tych in sta la cji. Ty le że mo że się to oka zać trud ne. Lon dyń czy cy wa lą na eks po zy cję drzwia mi i okna mi. Szan se na sa mot ną kon tem pla cję są ra czej zni ko me. Royal academy of arts 6 burlington gardens, w1s 3et
wykłady/odczyty anne applebaum o Putinie Du ża daw ka wol ne go ryn ku, ale przy pra wio na ręcz nym ste ro wa niem i Or wel low ską kon tro lą pań stwa. Do te go szczyp ta de mo kra cji, któ ra gi nie jed nak nie mal zu peł nie w au to r y tar nym so sie à la KGB. To prze pis na pu ti nizm – po rzą dek po li t ycz ny, ja ki dziś wy daje się nie po dziel nie pa nu je w Ro sji. Wy kła da ją ca w tym ro ku go ścin nie na LSE pro f. An ne Ap ple baum opo wie nam o tym, jak sma ku je ta po tra wa. Środa, 12 lutego, godz. 18.30 Lse, new academic building Houghton street, wc2a 2ae
History of crime Fiction Czy moż na opo wie dzieć hi sto rię Eu ro py po przez pry zmat sław nych, po wie ścio wych de tek t y wów? Ta kie wła śnie za da nie po sta wił so bie nie daw no zna ny pu bli cy sta Mark Law son. 8 lu te go bę dzie opo wia dał o ge ne zie po wie ści de tek t y wi stycz nej, naj waż niej szych au to rach i swo ich ulu bio nych dzie łach. Piątek, 8 lutego, godz. 18.30 british Library 96 euston Road nw1 2db
ZacZyna się Rok Lutosławskiego. Świętować będZie też Londyn – Witold Lutosławski jest jednym z najważniejszych głosów dwudziestego s tulecia. Takie spojrzenie na jego życie, w setną rocznicę narodzin, przybliża nowej publiczności absorbującą, bogatą i atmosferyczną muzykę – mówi dyr ygent Esa-Pekka Salonen. Tak będzie na całym ś wiecie. Specjalny, niezwykle bogat y program „Woven Words" ma sprawić, że muzyka Witolda Lutosławskiego zabrzmi w każdym zakątku globu. W Londynie muzyczna podróż z Lutosławskim rozpoczyna się we środę, 30 stycznia. Koncer t zaszczyci wybitny pianista Krys tian Zimerman. Jego obecność to wielkie wydarzenie. Jest to koncer t fortepianowy właśnie jemu dedykowany i przez niego wykonany po raz pier wszy – tłumaczy Ewa Bogusz-Moore z Instytutu im. Adama Mickiewicza. Lutosławski ma w t ym roku niezłą konkurencję. Okrągłe rocznice obchodzą też Wagner, Verdi i Britten. Ale nawet na Wyspach można przeczytać opinie, że te wielkie daty nie powinny przyćmić postaci Polaka. To prawdziwy głos dwudziestego stulecia! – zachwyca się kr ytyczka „New S tatesman” Alexandra Coghlan. I przypomina burzliwe wydarzenia, jakie ukształtowały kompozytora. Wydarzenia,
których echo słychać podobno w muzyce: jako mały chłopiec Lutosławski stracił ojca z rąk bolszewików. Patrzył na klęskę Powstania Warszawskiego. I komponował ścieżkę dźwiękową zniszczenia, jak określa ją Coghlan. Zawsze słychać tu emocje. A to w muzyce z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych jest raczej wyjątkiem – pisze dziennikarka. I podziwia, z jaką łatwością kompozytor poruszał się między wpływami Karola Szymanowskiego i dźwiękami wyczarowanymi przez Debussy'ego i Ravela, w których był zakochany. Dochodzi do tego również dostojny, kontrastujący z F rancuzami Beethoven. Tę mieszankę usłyszymy podczas szeregu koncertów w Londynie. Siedemnastego stycznia w Glasgow BBC Scottish Orchestra zagrała IV Symfonię i Koncert na orkiestrę. Do tego – Koncept skrzypcowy. Sześć dni później ten ostatni zabrzmiał też w Poole. Lut y to koncert Orkiestry Polskiego Radia w Carlisle i Sheffield. The Bridgewater Hall w Manchesterze wypełni się dźwiękami muzyki Polaka 14 marca. Nie zapomniano też o Cardiff. Tutejsza Orkiestra Narodowa połączy siły z Tadaakim Otaką we wspólnym wykonaniu Koncertu na orkies trę. W maju muzyka
Lutosławskiego powraca do br yty jskiej stolicy. Na warsztat wezmą ją London Symphony Orchestra i sir Antonio Pappano. A latem dołożymy swoją cegiełkę do BBC Proms. Seria letnich koncer tów w t ym roku nie obejdzie się bez muzyki naszego kompozytora. Londyński Rok Lutosławskiego to jednak nie tylko muzyka. Dochodzą do tego wykłady i debaty. – Szczególnie zależy nam na t ym, by ludzie zapoznali się z mniej chyba znaną stroną twórczości kompozytora: mianowicie lżejszymi, popularnymi piosenkami, które pisał, by się utrzymać – opowiada Ewa Bogusz-Moore. Do promocji muzyki Polaka zaprzęgnięto również najnowsze technologie. Zakochani w muzyce klasycznej Br yty jczycy już dziś mogą korzystać z potężnej internetowej bazy danych uruchomionej specjalnie z okazji setnej rocznicy. urodzin kompozytora. A w niej informacje biograficzne, zdjęcia, eseje o artyście, no i oczywiście muzyka. Szczegółowe informacje znaleźć można na stronie Instytutu Kultury Polskiej http://www.polishculture.org.uk/
adam dąbrowski
30 |
styczeń 2013 | nowy czas
czas na relaks
Ludziska! Serdecznie zapraszamy do wzięcia udziału w kolejnym już rejsie po Tamizie w atmosferze szantowej. Impreza odbędzie się 18 maja na pokładzie statku Dutch Master, który będziemy mieć na wyłączność. Wyruszamy z Tower Bridge o godzinie 19.00 (Wejście na pokład 18.30). Czekają nas cztery godziny rejsu aż do London Barier i z powrotem. Całość przy wtórze „Konika Morskiego" w składzie: Kapitan Benge i Hałaśliwy Maciek z Gośćmi (Plan wieczoru może, a nawet na pewno ulegnie rozwinięciu :) Wszystko możliwe, że trasa rejsu się trochę wydłuży i dane nam będzie podziwianie London Eye i Westminster Parliament o zmroku. (Główny negocjator będzie pracował nad realizacją tego planu w pocie czoła;) Zapraszamy młodych i starszych, Polaków i inne nacje (będzie dwóch anglojęzycznych wykonawców umuzykalnionych, jak i tych, którzy wyznają zasadę, że „śpiewać każdy może".... Ślijcie więc dobrą nowinę w eter! Czym nas więcej, tym weselej ! Trochę danych organizacyjnych: • Cena dla pierwszych stu chętnych £20.00, dla następnej setki już £30.00, czyli – kto pierwszy ten lepszy! • O dostaniu się na listę pierwszej setki decydować będzie data i godzina rezerwacji mailowej – piszcie więc jak najszybciej (do 15 lutego) • Miejsca zagwarantowane będzie jedynie po wpłaceniu pieniędzy na konto do 20 lutego 2013 • każdy zgłoszony musi wywiązać się z terminu płatności i użyczyć nam swojego adresu mailowego do korespondencji (dokładniejsze dane zostaną przesłane mailem) • organizatorzy zastrzegają sobie prawo do wycofania się z projektu z pełnym zwrotem kosztów za wstęp (prosimy zachować dowód wpłatydane przez kontakt email: contact@rejsbus.co.uk) Do zobaczenia w maju i… do jak najszybszego kontaktu maliowego!! kapitanat Londynskich spotkan szantowych mobile 0044 797 1974 089 contact@rejsbus.co.uk
JC ERHARDT: Calm down, dear. It’s a commercial!!! Have you done your New Years resolutions? I have. Swear less, never wear pink and don’t read any horoscopes. So, I am tr ying not to say ‘effing this’ and ‘eff ing that’ ever y time something disintegrates in my hands, like a grandfather’s crystal whisky glass breaking into tiny shards on the stone f loor, that just f lew out of my hands of its own accord during Saturday evening’s birthday celebrations. My horoscope for this week said, ‘Do not attempt to work or repair anything using your hands’. Thank God I am not an ar tist or a brain surgeon. I don’t believe in as trological predictions anyway. But I do love to read them. I met an astrologer once, who had a career as a professor of mathematics, before, should I say, her next reincarnation. She star ted to study astrology, tr ying to prove that it lacks scientific grounding. Before long, she was hooked. Her career as an as trologer proved much more lucrative then as a lecturer in mathematics. I saw her in action, talking to international audience including
lawyers and bankers. I had of course, been mildly amused, predictably incredulous, and smiling much like the rest of her listeners. The following year, I watched every one of her predictions come tr ue with an eerie accuracy. Including ‘a calamity on a grand scale’ in a cer tain city. ‘Please, look at my stars?’ I asked her. ‘Your rising sign is a Gemini, and at t he moment a grouping of planets in the eighth house points to trouble on the domestic front, changing places, and a surgery. Let me look at something… you are supposed to have a fantastic career, why are you not having a career???’’ ‘But… I am happy here’ I said weakly, ‘I am not going anywhere.’ She looked at me calmly and said, ‘Uhmmmm… Well, since then, I’ve moved houses to live in a dif ferent countr y, got divorced and had broken my leg in a car accident wit h a complicated surger y after wards. As for my career, I am working on it. Can’t predict t he cer taint y of that one, but as Benjamin F ranklin wrote in 1789, ‘The only two
cer tainties in life are death and taxes’. Talking of death, my favourite person died recently. Love him or loathe him, the film director Michael Winner had a wicked sense of humour and seemed to delight in winding people up in his weekly column Winners’s Dinners. His jokes about Hymie and Becky, which were sent by his readers and which I sometimes pinched, are published as a book. So outrageous were some of his comments, that he had a steady f low of funny ‘I hate you, Michael’ letters which he promptly published ever y week for all to read. I wrote one myself, af ter seeing him in a photograph in what looked like a dinner jacket and a pair of pyjama trousers. ‘Have you run out of servants?’ I wrote. My predictions for this year? More taxes. More roadworks. More foxes. More Poles in London. Great future for Nowy Czas and ARTeria with an huge exhibition coming up this year. And a br illiant career for at least one person I know. And, of course you will never see me
swearing in pink. And if you do, calm down, it’s a commercial! These are from the book: Becky is up in a small plane, sitting next to the pilot. He collapses and dies. She calls the control tower and says, ‘Mayday, Mayday, the pilot is dead and I don’t know how to f ly.’ A calming voice comes from the control tower. ‘I’ll talk you t hrough how to land. F irst, give me your current height and position.’ Becky replies ‘I’m 5 foot 4 inches, and I’m in the front seat.’ ‘OK,’ says t he control tower, ‘Repeat after me: “Our Father, who ar t in heaven…’’ A be goes to confession and tells the priest that he picked up two college girls and took them to a motel, where he had sex with each of them three times. The priest asks him if he is sorr y for his sin. A be says, ‘What sin?’ The priest says, ‘What kind of Catholic are you?’ A be tells him he’s Jewish. ‘Then why are you telling me all this?’ asks the priest. ‘I’m 92 years old,’ says A be, ‘and I’m telling ever ybody.’
|31
nowy czas | styczeń 2013
Potrzebujemy marketingowego „kopa” Po krótkiej zimowej przerwie czas na kolejne futbolowe emocje. Na dobry początek piłkarze ligi w Londynie dokończą turniej Smakosz Cup 2013, w którym czekają ich jeszcze cztery kolejki spotkań. Zanim jednak zabrzmi pierwszy gwizdek sędziego, zapraszamy do lektury wywiadu z Kamilem Biegniewskim oraz Tomaszem Chajdeckim. Pierwszy z nich jest jednym z najbardziej oddanych działaczy londyńskiej ligi, Chajdecki z kolei od kilku sezonów z powodzeniem sędziuje mecze PLPP. Jak ocenicie rundę jesienną rozgrywek?
Tomasz Chajdecki: – Jak najbardziej pozytywnie. Poziom sportowy drużyn jest stale wyrównywany. Część ekip poważnie się wzmocniła i rozgrywki stoją na przyzwoitym poziomie. Na wiosnę powinno być jeszcze ciekawiej. Kamil Biegniewski: – Jeśli chodzi o organizację, to było przeciętnie. Mamy sporo do zrobienia. Zmniejsza się nam liczba drużyn, więc musimy coś w tym kierunku zrobić, bo za kilka sezonów może być już za późno. Pod względem sportowym jest wręcz odwrotnie. Drużyny z roku na rok prezentują wyższy poziom. Wciąż niepodzielnie rządzi FC Cobalt, ale zdobycie kolejnych trofeów nie przychodzi im już tak łatwo jak kiedyś. Kogo wyróżnicie po pierwszej części sezonu?
Tomasz Chajdecki: – Na pewno FC Cobalt. Nie przestają mnie zaskakiwać. Kiedyś powiedziałem, że są drużyną jak fortepian: trzech zawodników do grania, reszta do noszenia. Teraz się to zmieniło. Zarówno w lidze, jak i w pucharach, prezentują wyrównany poziom. Nie można również zapominać o Scyzorykach, którzy mają sporą, a przy tym wyrównaną kadrę. Piątka Bronka oraz White Wings Seniors też mogą namieszać. Kamil Biegniewski: – Największe postępy robi Piątka Bronka, która jeszcze kilka sezonów temu walczyła o utrzymanie, a teraz może się włączyć w walkę o tytuł mistrza. W tej drużynie na razie jedyna nadzieja, bo reszta jest chyba poza zasięgiem. Zespół Piotra Zacharskiego udowodnił to już nawet w zeszłorocznym turnieju o Puchar Andersa, kiedy w finale pokonał FC Cobalt 1:0. Kto zatem was rozczarował, zagrał poniżej oczekiwań?
Tomasz Chajdecki: – Najwięksi przegrani pierwszej rundy to KS04 oraz PCW Olimpia. Pierwsi mieli mocną kadrę i grali twardą, nieprzyjemną, ale skuteczną piłkę. Coś jednak w mechanizmie tej drużyny się zacięło. Olimpia z kolei nie potrafi się odnaleźć po pierwszych niepowodzeniach, jednak znając zapał i ogromną wiedzę piłkarską kierownictwa drużyny, wierzę w to, że w końcu się podniosą i zaczną wygrywać. Kamil Biegniewski: – Mam podobne zdanie jak Tomek. KS04 oraz Olimpia to największe rozczarowanie tego sezonu.
Tomasz Chajdecki Czy „szóstki” zdały egzamin, czy też „piątki” są bardziej atrakcyjne dla kibica?
Kamil Biegniewski Czy zorganizowanie turnieju Smakosz Cup było dobrym pomysłem?
Tomasz Chajdecki: – Oczywiście, że tak. To kolejny pozytyw. Podstawą dla piłkarza jest murawa. Na obiektach w Northolt była znakomicie przygotowana, a dodatkowo boiska były większe, więc było się gdzie zmęczyć. Zawody przez to były szybsze, a mecze bardziej atrakcyjne. Kilka zespołów pokazało, że na wysokim poziomie potrafi grać niezależnie od systemu rozgrywek oraz liczby graczy na boisku. Kamil Biegniewski: – To bez wątpienia ciekawy test. Z ostateczną oceną poczekam jednak do końca turnieju. Wtedy będę mógł się pokusić o pełną analizę tej imprezy.
Tomasz Chajdecki: –Myślę, że wszystko zweryfikuje obecny sezon. Dokończymy Smakosz Cup, a potem drugą rundę ligi na nowej murawie. Wtedy będziemy mądrzejsi. Kamil Biegniewski: – Moim zdaniem, gra sześcioma zawodnikami jak najbardziej się sprawdziła i jest wiele ciekawsza niż „piątki” – na tym typie boiska. Czego wam życzyć w nadchodzących miesiącach?
Kamil Biegniewski: – Potrzebujemy marketingowego „kopa”, aby znów stać się potęgą, jak to miało miejsce kilka sezonów temu. Byliśmy wtedy bezsprzecznie największą polonijną ligą na świecie, a rywalizacja przebiegała aż w trzech ligach. Mamy piękny wyremontowany obiekt, który musimy wykorzystać i zachęcić jak najwięcej drużyn do udziału w rozgrywkach. Wiemy, że jest wiele polskich drużyn, które grają w rozmaitych ligach. Trzeba ich przyciagnąć do nas.
Rozmawiał: Adam Wójcik
Wielka szansa London Eagles Liverpool Victoria Sports Ground to nowo powstający ośrodek sportowy na Ealingu. Przed miesiącem angielska federacja piłkarska FA zaproponowała m.in. polonijnemu klubowi London Eagles FC dzierżawę obiektu na 25 lat. – Ta niezwykle interesująca propozycja dotarła do nas niestety krótko przed świętami, czasu na złożenie aplikacji nie było więc zbyt wiele – mówi prezes London Eagles, Andrzej Błasik. – Okres świąteczny upłynął nam na przygotowaniu całej
dokumentacji klubu z biznesplanem na najbliższe pięć lat. Zadanie nie było łatwe. Wspólnymi siłami udało się jednak złożyć wszystkie potrzebne dokumenty 5 stycznia, czyli w ostatni dzień przyjmowania wniosków – kończy Błasik. Sprawa nie jest przesądzona, bo w szranki o wynajem stanęło też wiele innych lokalnych klubów. Część z nich stanowią organizacje bardziej rozbudowane, z większą tradycją oraz możliwościami. – Czekamy teraz na decyzję, która ma zostać ogłoszona w najbliższych tygodniach. Wiemy, że nie będzie łatwo, bo chętnych klubów do przejęcia obiektów jest sporo, a część z nich jest
dużo większa od naszego – mówi z nadzieją rzecznik prasowy, Jacek Pobiedziński. – Pomimo to wierzymy, że się uda i jeszcze w styczniu zostaniemy zaproszeni na dalsze rozmowy dotyczące dzierżawy tego obiektu. Teraz wypada już tylko trzymać kciuki za naszych rodaków. Obiekt tworzą dwa pełnowymiarowe boiska trawiaste, sztuczne astro boisko z oświetleniem oraz nowy budynek socjalny z szatniami, prysznicami oraz salą gimnastyczną. Jeśli polonijny klub wygra przetarg, będzie to wielka szansa rozwoju nie tylko dla London Eagles, ale również wielu podobnych organizacji
polonijnych, jak na przykład Polska Liga Piątek Piłkarskich „Sami Swoi”. Zamiast obiektów na Wembley największa polonijna liga piłkarska mogłaby przecież wynajmować boiska od swoich rodaków. Ci z kolei mogą zaoferować atrakcyjniejsze warunki finansowe. Na Ealingu mógłby się również odbywać najbardziej prestiżowy polonijny turniej piłkarski o Puchar Generała Andersa, czy też planowana Polonijna Liga Mistrzów, w której udział wezmą najlepsze drużyny z polonijnych lig w Anglii oraz Irlandii. Adam Wójcik
it ha
e b o st