LONDON
2014
01 (199)
ORLA .fm working with FREE ISSN 1752-0339
Stanisław Frenkiel „Ucieczka Kwika” ok. 1970 olej na płótnie
POSK–50 lat i jeszcze więcej
2|
01 (199) 2014 | nowy czas
” listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, po przeczytaniu artykułu w „The Daily Telegraph” z 12.01.2014, gdzie jest informacja, że Secretary of State ian Dunkan Smith zachęca do oszczędzania w unii Kredytowej, która jest stworzona dla ludzi o niskich zarobkach, nasuwa sie pytanie: dlaczego tak się ślimaczy uruchomienie działalności Polskiej unii Kredytowej w Wielkiej brytanii? Czy ten projekt został zarzucony? Strona internetowa PuK jest nieaktualizowana, brak odpowiedzi na pytania. Dziwi brak zainteresowania, tym bardziej że Polak Grzegorz bierecki jest prezesem World Council of Credits union. z poważaniem maReK zaWaDzKi Od redakcji: List Pana przyszedł w samą porę, bo 22 stycznia w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie odbyła się konferencja prasowa w związku z zarejestrowaniem pierwszej polskiej Unii Kredytowej w Wielkiej Brytanii, w której Grzegorz Bierecki, prezes World Council of Credits Union, uczestniczył.
Można by powiedzieć: najwyższy czas! Polaków na Wyspach jest prawie milion. Wielu z nich nie ma wystarczająco długiej historii kredytowej, czy zarabia niewystarczająco dużo, żeby przekonać skierowane jedynie na zysk instytucje finansowe do uzyskania kredytu. Unie Kredytowe na całym świecie powstają po to, by ułatwiać pożyczki, ale i skłaniać do oszczędności lokalne społeczności. Mówił o tym na konferencji prezes słowiansko-polskiej Unii Kredytowej w Stanach Zjednoczonych. Opowiadał o Polakach z nowojorskiego Green Pointu w latach 70. minionego wieku, którzy wtedy nie mieli żadnej możliwości otwarcia konta czy uzyskania pożyczki. Dzięki założonej wtedy polskiej Unii Kredytowej wielu z nich kupiło domy, mieszkania czy rozwinęło biznesy. A z wypracowanych nadwyżek finansowych stworzono fundusze stypendialne czy pomocowe. Polska Unia Kredytowa UK zarejestrowana przez Prudential Regulation Authority i zarządzana przez dwudziestu społecznie pracujących dyrektorów, której prezesem jest europoseł Ryszard Czarnecki, uruchomi
swą działalność w ciagu najbliższych dwóch, trzech miesięcy, o czym czytelników „Nowego Czasu” z pewnością powiadomimy. Dopracowywane są ostatnie sprawy związane z wdrożeniem produktów finansowych oraz z technicznym funkcjonowaniem tej instytucji finansowej dla Polaków na Wyspach, której mottem jest: „Nie dla zysku, nie z filantropii, ale po to żeby służyć”. Szanowna Redakcjo, choć mieszkam od jakiegoś czasu w Niemczech, czytam „Nowy Czas” w sieci. Wiem, że od jakiegoś czasu jest miesięcznikiem, jednak mam wrażenie, że cały czas poprawiacie jakość pisma. Wygląda ono tak, jakby czas
Czas pozostanie ludożercą.
spędzony nad tworzeniem gazety był najlepszą nagrodą dla zespołu, dzięki temu mój czas spędzony nad lekturą „Nowego Czasu” również jest nagrodą dla mnie. Jednocześnie od czasu do czasu zdarzają się tematy wymagające zadumy, a czasem wyzwalające mniej pozytywne emocje. To wszystko sprawia, że cały czas patrzę na NC z dużą radością i sentymentem, i zawsze bardzo miło wspominam czas spędzony z Wami i początkami NC. Nie ma takiej gazety na rynku niemieckim, a zapotrzebowanie jest. Czas na kontynentalną ekspansję. Sukces gwarantowany. Gorąco namawiam. Ślę pozdrowienia dla całej redakcji Kamil STaNeK
Stanisław Jerzy Lec
„PieRWSza PolSKa PRóba SPuTNiKa” Rafała Kapelińskiego z grudniowego wydania „Nowego Czasu” – fajnie napisane. Dowcipnie, o czymś, przy zachowaniu troski o realia i prawdę historyczną. Niech się młodzi dowiadują, jak powstaje kiełbasa i jak się trzeba będzie nagłówkować, kiedy okaże się, że haki w supermarketach uwolnione są od jej pożądanej obecności. * Powiało prawdą z mojego dzieciństwa… super uchwycone niuanse… to byly bogate przeżycia i artykuł odzwierciedlił czarny humor codziennego życia. Super. z. SieCi
PRENUMERATA Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę Prenumeratę można dowolny adres w Wielkiej zamówić możnazamówić na dowolny adres na w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądź też w krajach Unii Europejskiej. Aby dokonać Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.
12
£30
£60
63 Kings Grove London SE15 2NA
63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk ReDAKtOR NACZeLNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); ReDAKCjA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski; WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Andrzej Krauze, Tatiana Judycka, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Agnieszka Stando, Roman Waldca.
DZiAł MARKetiNGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WyDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.
RSVP: Events@OgniskoRestaurant.co.uk.
Please send cheques made out to “Polish Hearth Club” to: Jarema Wernik at The Polish Hearth Club, 55 Princes Gate, Exhibition Road, London SW7 2PN or pay direct into our account: Allied Irish Bank, Acc. 45616239, SC: 23 83 97. Separately please send a note to Events@OgniskoRestaurant.co.uk headed “Masquerade Ball” confirming your name, the names of your guests and any dietary requirements. Tables of 8, 10 and 12 can be reserved. Tickets will be sent upon receipt of email and payment. Tickets include reception, dinner and live entertainment. Closing date for submissions 14 February 2014. There is limited availability for this event so please book early to avoid disappointment.
|3
nowy czas | 01 (199) 2014
takie czasy
Andruchowycz: „Po Ukrainie krążą szwadrony śmierci” List otwarty wybitnego ukraińskiego pisarza Jurija Andruchowycza, w którym opisuje on sytuację w kraju oraz zbrodnie ukraińskich władz Drodzy Przyjaciele, a przede wszystkim zagraniczni dziennikarze i redaktorzy! W ostatnich dniach dostaję od was wiele próśb, by opisać bieżącą sytuację w Kijowie i ogólnie w Ukrainie, ocenić to, co ma miejsce i przedstawić jakąkolwiek wizję najbliższej przyszłości. Ponieważ nie mam fizycznie możliwości, by dla każdego z waszych czasopism oddzielnie napisać obszerny artykuł analityczny, postanowiłem przygotować ten zwięzły apel, aby każdy z was mógł skorzystać z niego w zależności od swoich potrzeb. Najważniejsze rzeczy, o których chcę wam powiedzieć są następujące... W ciągu niespełna czterech lat swojego urzędowania reżim pana Janukowycza doprowadził kraj i społeczeństwo do granic wytrzymałości. Co gorsza – doprowadził do sytuacji bez wyjścia, w której musi on za wszelką cenę utrzymać się przy władzy. W przeciwnym wypadku czeka go surowy wyrok. Skala kradzieży i uzurpacji przewyższa wszelkie wyobrażenia o ludzkiej chciwości. Jedyną odpowiedzią, jaką reżim ten stosuje już od trzech miesięcy w związku z pokojowymi demonstracjami, jest przemoc – spotęgowana, „kombinowana”: ataki pododdziałów specjalnych policji na Majdanie łączą się z indywidualnymi prześladowaniami opozycyjnych aktywistów i zwykłych uczestników akcji protestacyjnych (śledzenie, pobicia, palenie aut, domów, wtargnięcia do mieszkań, aresztowania, wzmożone procesy sądowe). Słowem kluczowym jest zastraszenie. W związku z tym, że to nie działa, a protesty nasilają się, władza czyni represje bardziej restrykcyjnymi. „Podstawę prawną” do tego władza stworzyła 16 stycznia, kiedy zupełnie zależni od prezydenta parlamentarzyści, naruszając regulamin, porządek obrad, procedury głosowania, a wreszcie konstytucję, rękoma (!) w kilka minut (!) przegłosowali cały szereg ustaw, które realnie wprowadzają w kraju dyktaturę i stan wyjątkowy nawet bez jego ogłoszenia. Na przykład, pisząc i rozpowszechniając te zdania, już łamię kilka paragrafów o „oszczerstwach”,
„podżeganiu” itp. Krótko mówiąc, jeżeli chcemy przestrzegać tych „praw”, musimy wziąć pod uwagę, że w Ukrainie zakazane jest wszystko, co nie jest dozwolone przez władzę. A władza pozwala tylko na jedno – korzyć się przed nią. Nie godząc się na takie „prawo”, ukraińskie społeczeństwo 19 stycznia już po raz kolejny tłumnie wystąpiło w obronie swojej przyszłości. Dziś, w kadrach telewizyjnych wiadomości z Kijowa, oglądać możecie demonstrantów w różnego rodzaju kaskach i maskach na twarzach, czasem z drewnianymi kijami w rękach. Nie wierzcie, że to jacyś „ekstremiści”, „prowokatorzy” albo „prawicowi radykałowie”. Ja i moi przyjaciele sami teraz udajemy się na nasze manifestacje z takim i podobnym ekwipunkiem. W tym znaczeniu „ekstremistą” jestem teraz ja, moja żona, córka, nasi przyjaciele. Nie mamy wyjścia: bronimy życia i zdrowia swojego i swoich bliskich. Strzelają do nas bojówki policyjnych pododdziałów specjalnych, naszych przyjaciół zabijają snajperzy. Liczba protestujących, zabitych tylko w rządowej dzielnicy podczas ostatnich dwóch dni, to według różnych źródeł 5-7 osób. Liczba zaginionych bez wieści w całym Kijowie sięga dziesiątek ludzi. Nie możemy zatrzymać protestów, bo oznaczać to będzie, że zgadzamy się na kraj – dożywotnie więzienie. Młode pokolenie Ukraińców, które dorastało i kształtowało się w czasach poradzieckich, w naturalny sposób odrzuca wszelką dyktaturę. Jeżeli dyktatura zwycięży, Europa będzie musiała liczyć się z perspektywą Korei Północnej za swoją wschodnią granicą oraz z – według różnych źródeł – od 5 do 10 milionami uchodźców. Nie chcę was straszyć. Mamy rewolucję młodych. Swoją nienazwaną wojnę władza prowadzi głównie przeciw nim. Po zapadnięciu zmroku po Kijowie zaczynają przemieszczać się nieznane grupy „ludzi po cywilnemu”, które wyłapują przede wszystkim młodzież, szczególnie z symbolami Euromajdanu i Unii Europejskiej. Porywają ich, wywożą do lasów,
Jurij Andruchowycz (1960), najbardziej znany pisarz ukraiński. Poeta, eseista, tłumacz. Autor „Moscoviady”, „Perwersji”, „Ostatniego terytorium”. Na stałe mieszka w IwanoFrankiwsku (przedwojennym Stanisławowie)
gdzie rozbierają i katują na srogim mrozie. Dziwnym trafem, ofiarami takich zatrzymań najczęściej są młodzi artyści – aktorzy, malarze, poeci. Wydaje się, że po kraju krążą „szwadrony śmierci”, których zadaniem jest zniszczyć to, co najpiękniejsze. Jeszcze jeden charakterystyczny szczegół: w kijowskich szpitalach siły policyjne organizują zasadzki na rannych protestujących, wyłapują ich tam i (powtarzam – rannych!) wywożą na przesłuchania w nieznanym kierunku. Skrajnie niebezpieczne stało się poszukiwanie pomocy w szpitalu nawet dla zwykłych przechodniów, przypadkowo zranionych odłamkiem plastikowego granatu policyjnego. Lekarze jedynie wzruszają ramionami i przekazują pacjentów w ręce tzw. „stróżów prawa”. Podsumowując: w Ukrainie w pełni realizuje się zbrodnia przeciw ludzkości, za którą odpowiedzialna jest obecna władza. Jeśli w tę sytuację zamieszani są jacyś ekstremiści, to są nimi najwyżsi urzędnicy państwowi. A odnośnie dwóch waszych tradycyjnie najtrudniejszych dla mnie pytań: nie wiem, co będzie dalej, jak i nie wiem, co wy możecie teraz dla nas zrobić. Możecie w miarę możliwości i kontaktów upowszechniać ten apel. I jeszcze – współczujcie nam. Myślcie o nas. I tak zwyciężymy, chociaż oni będą się wściekać. Naród ukraiński, mówiąc bez przesady, przelewa własną krew w obronie europejskich wartości wolnego i sprawiedliwego społeczeństwa. Mam nadzieję, że to docenicie.
„Czarny scenariusz”? > 11
4|
01 (199) 2014 | nowy czas
czas na wyspie
odebrać zasiłek na dziecko? Po kolejnej krytycznej wypowiedzi Davida Camerona na temat pobierania zasiłków na dzieci pozostawione w kraju przez polskich imig rantów mieszkających i pracujących w Wielkiej Br ytanii inter weniował premier Donald Tusk i prezes PiS Jarosław Kaczyński. Tym razem zgodnie: to niedopuszczalne
Adam Dąbrowski
– Nie wiem, co to będzie – mówi pani Mariola popijając kawę. Głos ma niepewny. Bo kto wie, co może się stać? Przecież cały czas słyszy, że rząd chce jej zabrać pieniądze na Sonię. I co wtedy zrobi? Pracuje od rana do nocy. – Jak robot! – mówi. Mieszka w mieszkaniu socjalnym w zachodnim Londynie. Przyjechała tu osiem lat temu, bo w rodzinnym miasteczku nieopodal granicy z Ukrainą praca się po prostu skończyła. – Wiem, że dużo straciłam. Uciekły mi najpiękniejsze lata z dzieckiem, ale jaki miałam wybór? – rozkłada ręce pani Mariola. Z dzieckiem widzi się dwa razy w roku. Mało. Bardzo mało. Nawet święta zwykle spędzają osobno. – Nie stać mnie na te bilety – dodaje. Pani Mariola chciałaby tu sprowadzić córkę. Oczywiście, że tak. Kto by nie chciał? Ale dostaje płacę minimalną. Dlatego co tydzień
bierze dodatek na dziecko i wysyła go do Polski. Dwadzieścia funtów i trzydzieści pensów. Żadna fortuna, ale się przydaje. Pytanie: jak długo jeszcze? Przecież wystarczy teraz włączyć telewizję, by usłyszeć, że brytyjski rząd chce zabrać dodatek na dzieci imigrantów, nie mieszkające z rodzicami w Wielkiej Brytanii. – Jak można, ot tak, odebrać dodatek? Przecież dziecko nagle nie znika. Ono po prostu jest! – dziwi się nasza rozmówczyni. I nie kryje niepokoju. Tyle się ostatnio o tym słyszy. Każdy rozumie to wszystko inaczej. Są eksperci, którzy tłumaczą, że to nie takie łatwe, bo trzeba obejść regulacje Unii Europejskiej. Zdecydowany sprzeciw wyraziła już Komisja Europejska. Ale do pani Marioli takie głosy raczej nie dochodzą. Giną w harmidrze tych głośniejszych – dziennikarzy „Daily Mail”, Nigela Farage’a czy co bardziej wojowniczych konserwatystów.
IMIGRANT W ZAWIESZENIU Jak wiele jest na Wyspach osób takich jak pani Mariola? Dane sugerują, że z pieniędzy wysyłanych nad Wisłę korzysta nieco ponad 25 tys. polskich dzieci. A jest tu nas – jak się szacuje – około 800 tys. Czyli te zasiłki to kropla w morzu. A jednak niedawno premier David Cameron postanowił wytknąć palcem właśnie przybyszów znad Wisły. – Nie mam nic przeciwko Polakowi, który tu przyjeżdza, by ciężko pracować. Ale nie powinniśmy opłacać
BoRis JoHnson, burmistrz londynu w rozmowie z radiem lBc
PRof. JoHn sAlt szef centrum Badań nad imigracją w University college
– Premier Cameron ma tu rację. Dlaczego brytyjscy podatnicy mieliby opłacać świadczenia na dzieci tych, którzy może i pracują na Wyspach, ale ich latorośle mieszkają w Polsce? Sposób organizowania wypłaty zasiłków leży w kompetencjach rządów krajowych. Możemy swobodnie zadecydować, kto kwalifikuje się do otrzymywania takiego dodatku. Nie widzę powodu, dla którego taka anomalia nie miałaby być poddana korekcie. Nick Clegg [lider koalicyjnych, proeuropejskich liberalnych demokratów – przyp. red.] protestuje, ale dlaczego nie moglibyśmy tego zrobić?
– Ten pomysł przywodzi mi na myśl sytuację, do której doszło w latach siedemdziesiątych w Niemczech Zachodnich. Wtedy tamtejszy rząd wprowadził identyczne rozwiązanie. Powiedział imigrantom (głównie z Jugosławii i Turcji): – Nie możecie ubiegać się o dodatek na dziecko nie mieszkające w Niemczech. Skończyło się na tym, że wielu przybyszów sprowadziło do Niemiec swoje rodziny. Efekt był zupełnie odwrotny od zamierzonego. Trudno mi sobie wyobrazić, by naszemu rządowi zależało właśnie na tym. Uważam, że prawdopodobieństwo wprowadzenia tego pomysłu w życie jest bardzo małe. Moim zdaniem przepadnie na forum europejskim.
zasiłku na jego rodzinę, która została nad Wisłą – mówił premier. – A kto mi da te pieniądze w Polsce? Przecież musiałam przenieść wszystkie papiery z Polski. Gdybym pojechała nad Wisłę i powiedziała, że w Londynie nie chcą mi dać zasiłku, powiedzą mi: – Przecież pani tu nie
AgnieszKA PomAsKA Posłanka Platformy obywatelskiej – Powinniśmy się koncentrować się na faktach, a nie na emocjach. A fakty są takie, że Wielka Brytania korzysta z pracy imigrantów. Oczywiście idą za tym pewne koszty, ale korzyści jest zdecydowanie więcej. Mam wrażenie, że politycy konserwatywni Wielkiej Brytanii przede wszystkim chcą mówić do swojego elektoratu. Nie jest tajemnicą, że torysi przegrywają w sondażach i grając na emocjach walczą o bardziej radykalny elektorat. Myślę, że politycy z Polski, ale też z innych państw europejskich, zareagowali bardzo szybko. Nie widzę zgody na to, by ten system wywracać. Myślę, że zasada, że tam, gdzie płaci się podatki, tam też otrzymuje się świadczenia, zostanie utrzymana.
pracuje i nie płaci podatków – rozkłada ręce pani Mariola. Profesor John Salt z University College London powiedział nam, że gdyby Cameron przeforsował proponowane przez siebie zmiany doprowadziłoby to do skomplikowanej sytuacji prawnej. Kraj, w którym pracownik płaci podatki odmówiłby
DR HAB. KRzysztof szczeRsKi Poseł Prawa i sprawiedliwości – Nasz komunikat jest prosty. Każdy, kto ma prawo, by pracować na rzecz gospodarki brytyjskiej, ma także prawo do korzystania z owoców swojej pracy. A częścią tych owoców jest prawo do zasiłków, które wynikają z prawa do pracy. Na człowieka na rynku pracy nie można patrzeć tylko z jednej perspektywy: ma pracować, a potem zniknąć z pola widzenia. Takie wypowiedzi, jak ta premiera Davida Camerona to po prostu duży polityczny błąd. Są one nieakceptowalne, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, że wszystko to jest częścią wewnętrznej rozgrywki w brytyjskiej polityce.
|5
nowy czas | 01 (199) 2014
czas na wyspie
Przecież ono nagle nie znika! wsparcia jego dziecku, kiedy więź finansowa z ojczyzną została przecież zerwana. – Imigrant pozostałby w zawieszeniu – tłumaczył Salt. Sprawa jest również oczywista dla Elli Vine, działaczki organizacji Pomoc dla Polaków. – Gdyby Brytyjczyk pracował w Polsce, to zasiłki opłacałby wasz kraj – mówi.
Twoje dziecko nie isTnieje Wielka Brytania AD 2014 patrzy dziś na imigrantów spode łba. Gdy kończy się gotówka, nadwerężeniu ulegają też zapasy gościnności. Coś o tym wie Wojtek, który po raz pierwszy przyjechał tu na początku 2008 roku, jeszcze zanim światem wstrząsnął kryzys gospodarczy. Wtedy pieniądze z opieki społecznej wspomagające budżet imigranta dostawało się z „automatu”. A dziś? – Na początku mi odmówili. Wiedziałem dobrze, że spełniam kryteria, ale i tak się namęczyłem. Urzędnik zadawał mi bardzo szczegółowe pytania: czy chcę tu zostać na dłużej, jaki jest mój stosunek do Wielkiej Brytanii... – opowiada Wojtek. I dodaje, że
miał wrażenie, że taktyka była prosta: nie bardzo możemy powiedzieć „nie”, ale namnożymy trudności. A nuż delikwentowi się znudzi i sam zrezygnuje. Wojtek mówi, że po żmudnej korespondencji, tłumaczeniach i niezliczonych rozmowach niejeden by się zniechęcił. Szczególnie jeśli angielski nie jest jego pierwszym językiem. Tymczasem jeśli chodzi o przygody z brytyjskimi urzędnikami, pani Katarzyna ze wschodniego Londynu jest na wyższym poziomie wtajemniczenia. Bo gdy złożyła podanie o dodatek na dziecko, urzędnicy najpierw zwodzili ją miesiącami, by na koniec powiedzieć, że je sobie... wymyśliła, by wyłudzić pieniądze. – Przysłali mi list, w którym napisali, że zbadali sprawę i nie mogą znaleźć mojej córki, więc nie przyznają mi pieniędzy. Napisali, że moje dziecko nie istnieje! – mówi wzburzona pani Katarzyna. Nie pomogły tony dokumentów i zaświadczeń. – Akt urodzenia? To żaden dowód! – orzekli urzędnicy. I z wypłatą zasiłku poczekali aż dziecko przyjechało na Wyspy.
To nie są pieniądze na luksusy Pośród Polaków na Wyspach można też znaleźć odmienne opinie na temat dodatku. Skoro zarabiasz w funtach, to nie powinieneś brać do tego jeszcze pieniędzy na dziecko w Polsce. Bo przecież zasiłek skrojony jest pod brytyjskie koszty życia, a ty zostawiłeś dziecko nad Wisłą, gdzie żyje się taniej. Niektórzy uważają, że jest to jakiś element wyłudzania. Tak uważa na przykład pan Jan, który ma dzieci nad Wisłą, ale pieniędzy nie bierze. – Jak na polskie warunki wielu Polaków nieźle tu zarabia. Nie powinni się łakomić na te parę funtów. Zgadzam się tu z Cameronem – mówi pan Jan. I jeśli spojrzymy na komentarze internautów pod niezliczonymi tekstami poświęconymi tej sprawie, widać wyraźnie, że nie jest w tej opinii odosobniony. „Do roboty, a nie wyciągać łapy po zasiłki” – pisze jeden z bardziej radykalnych internautów. Najwyższy czas zakasać rękawy i skończyć z „socjalistyczną mentalnością”. Nie zawsze jednak jest to takie proste. Patrycja, która parę lat temu straciła pracę nie miała zbyt wielkiego wyboru: żadna z opcji w
kraju nie wypaliła. – To było jak trzęsienie ziemi – opowiada. – Pozostała emigracja. Nowy kraj, nowi ludzie. Słaby angielski. No i agencja wykorzystująca tę słabość bez skrupułów. Praca, która jest dzisiaj, a jutro już jej nie ma. Wynagrodzenie minimalne. Formalności. Zagubienie w wielkim, obcym mieście. I wynajmowany pokój w dzielonym przez innych współlokatorów domu. To nie były warunki dla dziecka. Kto zapłaciłby za opiekę? Skąd wziąć pieniądze na przedszkole? Dziś Patrycja jest już z córką. W dużej mierze dzięki Child Benefit. Zastrzyk gotówki pozwolił na utrzymanie dziecka w Polsce przez rok. – To była ogromna pomoc. Jestem przecież samotną matką. Nie wiem, co by było, gdyby nie te pieniądze. Myślę, że dziecko mogłoby być mi odebrane – tłumaczy kobieta. Przez rok pobierania zasiłku mama przygotowywała dla córki warunki do tego, by mogły wspólnie zamieszkać. To nie są pieniądze na luksusy. Zresztą na luksusy i nad Wisłą by nie wystarczyło. List Jarosława Kaczyńskiego >6 Nowe okulary kupię >10
Jeżeli ktoś płaci podatki tu, na Wyspach, to nie może być subsydiowany przez polskiego podatnika – mówi WitoLd SobKóW, Ambasador RP w Londynie Co pan pomyślał słysząc tę słynną już wypowiedź premiera davida Camerona o Polakach?
– Nie podobała mi się ona. To taka półprawda. Przecież pierwszego maja 2004 roku do Unii Europejskich weszło dziesięć państw. Nie można podawać za przykład tylko jednego kraju. To takie stygmatyzowanie, wybijanie naszego państwa. Myślę, że to po prostu nie fair. Z drugiej strony nie da się ukryć, że spośród tych dziesięciu krajów jest nas tu najwięcej. To dlatego wybór akurat Polski może być uznany za logiczny. to prawda. Ale musimy też popatrzeć na to, jakie korzyści Zjednoczone Królestwo czerpało i czerpie właśnie z ciężkiej pracy polskich imigrantów.
– Właśnie dlatego, że nas jest tu najwięcej! Wszędzie, gdzie nie pójdę, słyszę pochwały pod adresem Polaków. Ludzie mówią mi, że pracujemy bardzo ciężko, nie przysparzamy problemów. Przybysze znad Wisły płacą tu podatki. Przyczyniają się do wielkich wpływów miejscowego budżetu. Poza tym Polacy przyjeżdżający tu muszą wynająć mieszkania. I wynajmują je od Brytyjczyków. Jedzą w brytyjskich restauracjach, korzystają z brytyjskich instytucji i płacą za usługi świadczone na Wyspach. Nie chcę powiedzieć, że to dzięki nam Wielka Brytania uzyskała wreszcie w tym roku lepsze wskaźniki gospodarcze, ale wkład ponad ośmiueset tysięcy ludzi, którzy tu pracują powinien zostać zauważony. Ludzie na Wyspach mówią mi zresztą czasem, że zazdroszczą nam etosu pracy.
to znaczy?
– Polacy, którzy tutaj przyjeżdzają, nie przyjeżdzają po zasiłki. Nie chcą wykorzystywać tutejszego systemu. Wielu z nich o zasiłkach dowiedziało się z wypowiedzi premiera Camerona. Przybywają tu pracować bardzo ciężko, od rana do wieczora. Pracują ciężko, a w dodatku są na ogół świetnie wykształceni. Są też młodzi. Średnia wieku zatrudnionych imigrantów znad Wisły jest wyraźnie niższa od średniej Brytyjczyków. Ponadto możemy pochwalić się wszechstronnością. Polak nie jest wąsko wyspecjalizowany. Jeśli przyjdzie do Brytyjczyka naprawić mu piecyk gazowy, to jeśli tamten zechce, zajmie się też dziesięcioma innymi sprzętami. Polak jest wszechstrony i elastyczny, a do tego miły. No i pracuje z poświęceniem. Bo my już tak mamy. Jeżeli polski pracownik jest lepszy, sympatyczniejszy, swietnie wykształcony i wykona daną pracę za niższą cenę, to wygrywa w takim wyścigu. To jest konkurencja, która czasami nie przysparza mu populaności. Ale cóż... po prostu jesteśmy dobrzy! Wypowiedź Camerona to był lapsus czy kalkulacja polityczna?
– Trudno powiedzieć. Uważam, że na przykład w sprawie zasiłków na dzieci imigrantów, które pozostały w Polsce najlepiej jest odpowiedzieć tak, jak odpowiedzili premier i minister spraw zagranicznych. Nasze stanowisko zostało wyrażone bardzo jasno. Jeżeli ktoś płaci podatki tu, na Wyspach, to nie może być subsydiowany przez polskiego podatnika. Bo dlaczego niby miałby być? Przecież Polacy pracujący tutaj płacą podatki i
przyczyniają się do wzrostu gospodarczego. Logika wskazuje, że tak powinno być. Ale nie tylko logika, również prawo europejskie. Nie można być członkiem klubu [Unii Europejskiej – przyp. red.] i dobrowolnie wybierać sobie różne zasady. Jak się jest członkiem, to trzeba respetkować wszystkie przepisy. Czy do Ambasady RP docierają sygnały o narastających na Wyspach nastrojach antypolskich?
– Na szczęście nie. Zdarzają się odosobnione incydenty, ale nie można tego generalizować i powiedzieć, że są to jakieś nastroje antyimigracyjne związane z obywatelami Unii Europejskiej. Oczywiście, zdarzają się napięcia w lokalnych społecznościach, ale nie mamy sygnałów o zorganizowanych kampaniach. Wydaje mi się, że – ogólnie mówiąc – nastroje Brytyjczyków w stosunku do Polaków są bardzo dobre. Jest ryzyko, że po słowach premiera Camerona nastroje ulegną zradykalizowaniu?
– Nie. Mam nadzieję, że nie. Poszło w gruncie rzeczy o parę niefortunnie sformułowanych słów. Nasi politycy dali bardzo jasny sygnał, że nie jesteśmy z tego zadowoleni. Ale to nie oznacza oczywiście jakieś wojny polsko-brytyjskiej. Współpracujemy na co dzień z Wielką Brytanią na wielu obszarach. To nasz partner w Unii i NATO. Nie widzę zagrożenia, które mogłoby uderzyć w społeczność polską w Zjednoczonym Królestwie. Ale będziemy się, rzecz jasna, przyglądać tym sprawom.
Rozmawiał Adam dąbrowski
6|
01 (199) 2014 | nowy czas
takie czasy
List do Rodaków Szanowni Państwo! Jestem zaszczycony, że mogę dziś w tym liście zwrócić się do Państwa – Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Przede wszystkim chciałbym oddać hołd i przywołać pamięć polskich bohaterów wojennych, dla których po II wojnie światowej Wielka Brytania, a zwłaszcza miasto Londyn, stanowiły przymusową przystań w drodze z wojennych frontów do wolnej i niepodległej Polski, której wielu z nich nie było dane doczekać. Niezwykła miłość Ojczyzny i żywy patriotyzm tych środowisk nie tylko pozwolił przechować polski płomień w londyńskim Ognisku i wielu innych polskich miejscach rozsianych na Wyspach, ale doprowadził do stworzenia w stolicy Wielkiej Brytanii jednego z ważniejszych ośrodków umacniania naszej narodowej tożsamości i idei niepodległości Polski. Pamięć o tej „Drugiej Wielkiej Emigracji” powinna znaleźć trwałe miejsce w świadomości historycznej Polaków i mam wielką nadzieję, że uda nam się tę pamięć wspólnie przechować dla przyszłych pokoleń. To także pamięć o znacznym wkładzie pokoleń polskiej powojennej emigracji dla rozwoju brytyjskiej nauki, techniki, gospodarki i życia kulturalnego. Wiele polskich talentów od lat zasila życie nad Tamizą. Pamięć o tym dorobku powinna być źródłem naszej wspólnej słusznej dumy i uznania ze strony brytyjskich obywateli. Ten bogaty dorobek przeszłości wpisuje się w kontekst dzisiejszej sytuacji nowej wielkiej grupy Polonii brytyjskiej, w kontekst problemów i wyzwań, przed którymi stoicie Państwo obecnie. Jestem świadom tego, jak wielkich poświęceń musicie nieraz dokonywać dla utrzymania swoich rodzin. Wiem też, że często Państwa emigracja jest emigracją przymusową, wywołaną brakiem perspektyw godnego życia dla młodych ludzi w dzisiejszej Polsce. Należy podkreśli także i to, że środki pieniężne, które przesyła najnowsza polska emigracja do kraju zasilają polską gospodarkę nie mniej niż środki z Unii Europejskiej, szczególnie, że docierają one bezpośrednio tam, gdzie są najbardziej potrzebne. Przede wszystkim jednak zdaję sobie sprawę, że Waszą ciężką pracą świadczycie Państwo o
Warszawa, 13 stycznia 2014
sile, przedsiębiorczości i bogactwie potencjału i talentów Polski i Polaków. I za to wszystko wyrażam Państwu uznanie. Szanowni Państwo! Ostatnie tygodnie przyniosły szereg wypowiedzi, które wielu spośród Państwa mogło odebrać jako brak właściwego docenienia, ze strony różnych partii politycznych czy opiniotwórczych, ważnego wkładu, jaki wnosicie do gospodarki Wielkiej Brytanii, a w miejsce tego pojawiły się krzywdzące stereotypy łączące nas z problemem świadczeń socjalnych. Chcę bardzo wyraźnie podkreśli, że nie akceptuję tego typu poglądów i dałem temu bezpośredni i stanowczy wyraz w rozmowie z premierem Wielkiej Brytanii, panem Davidem Cameronem. Mogę Państwa zapewni, że moje ugrupowanie polityczne, Prawo i Sprawiedliwość, będzie zawsze odważnie i konsekwentnie bronić praw Polaków mieszkających za granicą, niezależnie od kraju, w którym się osiedlili. Polacy na całym świecie muszą czuć siłę i aktywność polskiego państwa w każdej sytuacji, gdy tego potrzebują. Działanie w tym względzie musi być konsekwentne i stanowcze. Jednocześnie apeluję do Państwa bardzo gorąco – żeby aktywnie korzystać, w czasie pobytu na obczyźnie, z przysługujących Wam praw obywatelskich. Bądźcie Państwo widoczni w życiu publicznym Wielkiej Brytanii. Zachęcam Was do udziału w wyborach brytyjskich i polskich, bo jest to naturalny instrument walki o prawa Polaków nad Tamizą, prawa, które się nam słusznie należą. Szanowni Państwo! Last but not least. Z polskiego punktu widzenia, najważniejsze pozostaje wszakże abyście Państwo nigdy nie utracili kontaktu z Macierzą, abyście, gdy tylko pojawią się takie możliwości i perspektywy, podjęli decyzje o powrocie do kraju. Polska potrzebuje Waszych talentów i doświadczenia, potrzebuje Waszej energii zdobytej poprzez pobyt w jednym z ważniejszych centrów współczesnego świata. W mojej opinii powinniście być
Poseł Prawa i Sprawiedliwości Krzysztof Szczerski (z lewej) na spotkaniu z Polakami w Londynie na którym odczytał list prezesa Jarosława Kaczyńskiego
naturalnymi ambasadorami spraw polskich. Bogactwem, z którego Polska musi nauczyć się odpowiednio korzystać. Wiem, że wielu z Państwa może czuć się rozczarowanymi, a nawet rozgoryczonymi tym, jak obecnie wyglądają warunki pracy i życia w Polsce, zwłaszcza dla młodych ludzi. Żadnemu politykowi w Polsce nie wolno traktować problemu emigracji ekonomicznej jako czegoś z czym powinniśmy się pogodzić w imię „świętego spokoju”, świętego spokoju z powodu wyjazdu z Polski młodych ludzi, dla których nie potrzeba w związku z tym tworzyć warunków do rozwoju i pracy w kraju. Nie wolno nikomu akceptować emigracji ekonomicznej Rodaków jako narzędzia do zmniejszenia bezrobocia i napięć na rynku pracy w Polsce. Chciałbym podkreśli to ze szczególną mocą: Prawo i Sprawiedliwosc w sposób pryncypialny odrzuca ten model prowadzenia polityki państwowej – polityki bierności, pozoru, niedbania o prawa i interesy Polaków za granicą i polityki utknięcia polskiej gospodarki w pułapce średniego rozwoju i jałowej stagnacji. Nic o Was bez Was. By wyprowadzić Polskę ponownie na dragę dynamicznego wzrostu i przywrócić dynamikę na-
rodową także w obszarze demografii potrzebujemy powrotu Polaków z emigracji. Prawo i Sprawiedliwość w swoim programie, który ogłosimy w połowie lutego, przedstawi taki model gospodarczy dla Polski, którego istotą będzie otwarcie polskich szans, szans na zakładanie własnych firm, na uczciwą konkurencję bez nieformalnych blokad wejścia na rynek, na zatrudnienie w nowoczesnym przemyśle, na realizację ambitnych projektów przez młode pokolenia. Wszystkie te oferty kierowane są także do Polaków z zagranicy. Zrobimy wszystko, by Państwa powrót do kraju był nie tylko realny w sensie warunków ekonomicznych, ale także by praca w Polsce stanowiła ambicję i dumę każdego Polaka. Zachęcam Państwa nie tylko do śledzenia naszego programu ale i do wspólnej nad nim debaty, byśmy RAZEM stworzyli wizję, która pozwoli zrealizowa wspólne marzenie o Polsce silnej, dostatniej i przyjaznej dla obywateli. 0 Polakach, którzy pracując dla swojej i naszej wspólnej przyszłości nie będą się borykali z problemami tworzonymi przez złą politykę. Polska, tak jak kiedyś, musi znów być krajem otwartym, ale i pewnym swoich racji i wartości. Zadbajmy o Polskę. Wspólnie.
Jarosław Kaczyński
piórem i pazurem Charty „Świat należy tłumaczyć tak prosto jak to możliwe, ale nie prościej”. To akurat Einstein, lecz z chęcią się podpisuję. Ale: „Polak Polakowi Politykiem” to już moje i z tęsknotą wyglądam dnia kiedy się zdezaktualizuje. Jak wiadomo zadawanie pytań i stawianie osobistych tez, zwłaszcza wynikających z obserwacji, nie daj Boże, wnikliwej, jest ryzykowne. Ba, nawet niebezpieczne! Mniej więcej tak niebezpieczne jak podróże w odległe zakątki świata bez znajomości języka tubylców. Człowiek nawet odrobinę „inteligentny”, zdaje sobie sprawę z zagrożenia. I nie rusza się z domu. Woli być obywatelem spokojnym, może nawet bezrefleksyjnym. Woli pomijać wszystko to, co wprowadza umysł we wrzenie a serce w niepokój. Czyli obywatel pożyteczny. Dla państwa… Czy można by go nazwać „pożyteczny idiota”? Nie wiem. Być może jednego słowa się tu nadużywa. Człowiek ciekawski, wścibski, duch niespokojny, w Polsce Ludowej tzw. –
kombinator, spekulant lub nawet aferzysta! W innej wykładni – zuch (ale nie mylić z PRL-owskim zuchem!), wicher, odkrywca, śmiałek, kozak, bliżej wschodniej granicy – gieroj, a ja lubię: Beniowski, Malinowski, Strzelecki. Conrad. Joseph Conrad. Właściwie Józek Konrad… To typ potencjalnego wichrzyciela. Ułan intelektualny. Ktoś , kto swoje zdolności umysłowe poddaje weryfikacji w kontakcie z faktami i procesem poznawczym. Ktoś, kto zdobywa doświadczenie, praktycznie wykorzystuje wiedzę i rozumie swoje myśli. I dla mnie to jest właśnie podział jaki się w Polsce rysuje od dawna. Od wieków. Nie na „lud smoleński”, ciemnogród, i „światły”, nowatorski lud proeuropejski. To jest bzdura tak rażąca, że tych co to powtarzają uważam za sabotażystów. Dzielimy się na ludzi wygodnych, konformistów-praktyków, powiedzmy – owieczki. I odkrywców, badaczy, romantyków z wojowniczą duszą –
charty. Może w ogóle świat się dzieli na ludzi o wysokim współczynniku identyczności oraz na tych niewygodnych z duchem i po prostu hartem ducha. Kiedy charty, sprawdzone w bojach i ze znajomością świata, rządzą owcami, na ogół jest dobrze, i z biegiem czasu dzieje się lepiej. Gdy jednak dochodzi do sytuacji, że barany rządzą owcami to do głosu niestety najczęściej dochodzą – świnie. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie historia i przykład Ogniska w Londynie. Ukierunkowane mądre działanie i oto zdarzyło się niemożliwe. Cud? Nie. Sensowna praca i hart ducha. That's all! Przykład na to, że „Polak Polakowi Politykiem” wcale ostatecznością być nie musi. Co więcej może być : „Polak Polakowi Bratem i Siostrą”. Czasem przemknie mi myśl: „Co zrobić należy abyśmy jako kraj odzyskali taką pozycję w świecie, jaka ze względu na nasze unikatowe cechy jest możliwa?”. Po latach przymusowego „Nowego Wspaniałego Świata”, przyszedł świat po doświadczeniu z którym wielu za tym poprzednim zaczęło tęsknić. To oczywiście wynik czasem amnezji, czasem nieznajomości realiów albo idealizowanych wspomnień z dzieciń-
stwa. Lub owczy pęd za świętym spokojem. Oprawcy sobie poszli i niech tak zostanie. Ale reszta kompletnie nie wiedziała co ze sobą zrobić. Brakowało doświadczeń i zwykłego obycia w świecie. Fala emigracji jaka poszła z Polski, częściowo w wyniku ekonomicznego przymusu ale częściowo z chęci poznania świata i konfrontacji samego siebie z innymi kulturami nie była nieunikniona, ale myślę, że jest potrzebna. Słucham morza. Jego głos jest wysoki, a szum pospieszny. Inaczej ocean.
Tam fala idzie niezauważalnie. Ale kiedy uderzy o brzeg, rozchodzi się ryk. Morze i ocean to ogromna różnica wrażeń. Myślę, że nadejdzie dzień, że charty zbiorą się jak fala oceanu, niezauważalnie. I uderzą o brzeg owczego kraju niemożliwości. Mam nadzieję, że nastąpi to wkrótce. A tymczasem strzyżenie owiec przez barany i świnie, trwa…10
Andrzej Lichota
Twoi konserwatywni eurodeputowani z Londynu
Syed KAMALL, Charles TANNOCK & Marina YANNAKOUDAKIS Unia Europejska odgrywa w naszym życiu coraz większe znaczenie, bez względu na to czy nam się to podoba czy nie. Dlatego ważnym jest, aby głos reprezentujących Was londyńskich eurodeputowanych pobrzmiewał głośno i wyraźnie w chwili, gdy zaistnieje konieczność obrony interesów Londynu i londyńczyków. Zadaniem trójki konserwatywnych członków Parlamentu Europejskiego z Londynu jest dopilnowanie, aby Londyn wywalczył w Parlamencie Europejskim optymalne dla siebie rozwiązania.
DZIESIĘĆ PUNKTÓW DO ZREALIZOWANIA PRZEZ EURODEPUTOWANYCH 1 Doprowadzenie do pierwszego w historii obniżenia budżetu UE 2 Prowadzenie działań na rzecz odejścia Zjednoczonego Królestwa od mechanizmu udzielania pomocy finansowej na rzecz strefy euro w taki sposób, aby podatnicy w Zjednoczonym Królestwie nie odpowiadali za długi banków w krajach tej strefy 3 Zapobieganie wprowadzeniu przez Brukselę nowych regulacji niszczących sektor finansowy londyńskiego City, w którym znalazło zatrudnienie wielu obywateli UE 4 Wspieranie małych przedsiębiorstw poprzez zrozumienie ich potrzeb w procesie opracowywania projektów przepisów o urlopach macierzyńskich i prawach rodzicielskich 5 Podejmowanie racjonalnej debaty w kwestii zakresu swobodnego przepływu obywateli wewnątrz 28 krajów UE przy zachowaniu prawa wszystkich obywateli UE do pracy transgranicznej
6 Umożliwienie wyborcom korzystania z opieki medycznej w innych krajach członkowskich UE i zwrotu kosztów poniesionych na taką opiekę po powrocie do kraju zamieszkania 7 Zobowiązanie linii lotniczych, przewoźników kolejowych i operatorów międzymiastowych linii autobusowych do wypłacania podróżnym odszkodowań tytułem opóźnienia lub odwołania po¬dróży 8 Otwarcie europejskiej przestrzeni powietrznej na większą konkurencję i udostępnienie milionom ludzi możliwości tańszych podróży zagranicznych 9 Nałożenie na producentów żywności obowiązku umieszczania na etykietach wyczerpujących i prawdziwych informacji o składnikach odżywczych 10 Wprowadzenie ostrych norm środowiskowych w celu doprowadzenia do poprawy czystości mórz i plaż w Europie
Konserwatywni posłowie do Parlamentu Europejskiego aktywnie angażują się w jego pracę. Celem naszych wysiłków jest dopilnowanie, aby UE skupiała się na kwestiach, które mogą w sposób praktyczny poprawić życie obywateli. Jesteśmy również gotowi przeciwstawiać się nieprzemyślanym pomysłom urzędników i polityków UE forsujących własne interesy i programy w miejsce interesów obywateli. W dalszym ciągu zamierzamy podejmować wiele kwestii ważnych dla Londynu i jego zróżnicowanych społeczności. Nagłośniliśmy problem niezgodnej z normami UE jakości powietrza w Heathrow, stawaliśmy w obronie City, aby pozostało światową stolicą usług finansowych, ale również walczyliśmy w obronie małego i średniego biznesu, który potrzebuje mniejszej biurokracji i lepszego dostępu do jednolitego unijnego rynku. Wszyscy obywatele Unii Europejskiej będący rezydentami w UK posiadają prawo głosowania we wszystkich wyborach lokalnych w UK oraz w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Następne wybory europejskie odbędą się 22 maja 2014.
Dr Charles Tannock MEP Tel: 020 7349 6946 Email: charles@charlestannock.com www.conservativeeurope.com Published by Conservatives in the European Parliament (ECR Group), 32 Smith Square, London SW1P 3EU
8|
01 (199) 2014 | nowy czas
czas na wyspie
Kolumna ZYGMUNTA Zyg munt G Grzyb w w P PO SKlu bie b był o od p po cząt ku. Ra zem zz n nie ży ją cym jjuż T Ta de uszem W Wal cza kiem wspie rał ffi nan so wo, n nie ttyl ko sspo łecz nie, iini cja ty wę p po wsta nia k klu bu w w P POSK -u. T Ta de usz W Wal czak udzie lił p pr y wat nej p po życz ki, Z Zyg munt G Grzyb zza sta wił sswój d dom p pod p po życz ki b ban ko we. W W lla tach 1992-98 b był p pre ze sem P POSKlu bu. K Kie dy o od cho dził, po zo sta wił n na k klu bo wym k kon cie 8 80 ttys. ffun tów. Dziś P PO SKlub k kie ro wa ny n nie prze r wa nie o od 1 1998 roku p przez A An drze ja M Ma kul skie go m ma 9 93 ttys. ffun tów d dłu gu. W W c cza sie sswo jej k ka den cji Z Zyg munt Grzyb p po więk szył tteż p po miesz cze nie n na c czwar tym 2 pię trze o o 6 60 m m . Z Zli kwi do wał w w c cza sie rre mon tu, nie b bez p prze szkód, k ko lum nę p pod trzy mu ją cą d dach. Ad wer sa rze n na zwa li jją „„ko lum ną Z Zyg mun ta”. Po lla tach w wi dzi k ko niecz ność rrów nie rra dy kal nych zmian. T Tym rra zem iin ne „„ko lum ny” u utrud nia ją zza rzą dza nie k klu bem ii P POSK -iem. Grzegorz Małkiewicz
POSK obchodzi właśnie 50-lecie istnienia. Mało kto z jego obecnych członków i działaczy może pochwalić się taką historią jak Zygmunt Grzyb. W trakcie rozmowy z nim odniosłem wrażenie, że właśnie to zaangażowanie od samego początku powstania ośrodka nie pozwala mu na obojętne przyglądanie się teraźniejszości. – Pewne rzeczy bolą, jak chociażby to, że POSKlub traktowany jest przez zarząd jako zwykły lokator z długami – mówi Zygmunt Grzyb (tak też uważają pozostali członkowie Komisji Rewizyjnej). To jest fałszowanie historii.
Klub powstał w celu ratowania POSK-u. Dzięki inicjatywie Tadeusza Walczaka klub zaproponował stawkę £7 za stopę kwadratową od wynajmu pomieszczeń (pozostali użytkownicy płacili £3). Nie tylko płacił dwa razy więcej, płacił regularnie z wypracowanego dochodu wzbogacając budżet POSK-u. Tak było prawie do końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Była nawet spora nadwyżka na koncie. Skąd więc kłopoty finansowe obecnie? – pytam byłego prezesa. – Takie pytania pozostają bez odpowiedzi, niestety, chociaż dokładne rozliczenia społecznego w końcu klubu powinny być dostępne. A w tym przypadku nawet Komisja Rewizyjna nie
Od lewej stoi: Sylwia Kosiec – z-ca przewodniczacego, Zygmunt Grzyb – przewodniczacy Komisji Rewizyjnej POSKlub-u ponizej siedzi: Izabela Kuczkowska i Stanislaw Grudzień – czlonkowie Komisji Rewizyjnej
Zygmunt Grzyb uważa, że jest o co walczyć
ma do nich wglądu. Co się robi w tej sytuacji? Zwalnia się niepokorną komisję i wybiera nową. Zgłoszony został zresztą wniosek na ostatnim posiedzeniu Rady POSK-u (11.01.14) i przegłosowany, żeby takie komisje zlikwidować. Ten wniosek prawdopodobnie będzie przedstawiony na następnym Walny Zebraniu członków POSK-u. Jedyna szansa w mobilizacji członków indywidualnych, którzy nie powinni dopuścić do tak radykalnej i sprzecznej z tradycją zmiany. Pan Zygmunt wierzy w siłę pospolitego ruszenia. Ma ku temu podstawy, bo w końcu tym wierzchołkiem władzy poskowej jest Walne Zebranie członków. Niestety ich nieobecność podczas podejmowania najważniejszych decyzji oddaje tę władzę egzekutywie, w przypadku POSKlubu bez żadnych zmian od 1998 roku. – Takie rozwiązanie zarządzającym jest na rękę, a członkowie nie wykazują niezbędnej ak-
tywności, żeby ten stan rzeczy zmienić. Kadencja prezesa klubu powinna trwać góra pięć lat, bo to zbyt krótki okres, żeby ukryć wszystkie nieprawidłowości i nadużycia – podkreśla Zygmunt Grzyb. Po tylu latach (od 1998 roku) nie sposób ustalić, co się stało z finansowymi zasobami klubu, tym bardziej że w klubie nie było w tym czasie żadnych poważnych inwestycji. W dalszym ciągu w użyciu są krzesła zakupione pod koniec mojej kadencji za kwotę £8 tys. – Jest duży ekran telewizyjny – zauważam. – Podarowany przez ambasadę – dodaje mój rozmówca. Pozostajemy przy temacie pięcioletniej kadencji prezesa klubu. Jak się okazuje, taka propozycja została opracowana przez komisję statutową, której ważnym członkiem był Szymon Zaremba, i nawet zatwierdzona. Zapis był wyraźny: Każdy członek może kandydować na stanowisko prezesa klubu i funkcję tę może pełnić przez pięć kadencji (5 lat). Ponownie może kandydować po upływie dwóch lat. – Co się więc stało? – pytam po raz kolejny. Sprytny zarząd POSKlubu odrzucił ten zapis [19a] i wprowadził inny [20g], który brzmi następująco: Prezes, skarbnik, sekretarz oraz dyżurni mają prawo do zwrotu kosztów poniesionych przy wykonywaniu pracy. Zdaniem Zygmunta Grzyba tak rozumiana praca społeczna, na każdym kroku wynagradzana, poważnie obciąża finansowo klub. – Ja wszystkie tak zwane zwroty kosztów zostawiałem na koncie klubu – dodaje. Zaniepokojeni posklubowicze mają również poważne zastrzeżenia do sposobu, w jaki prowadzone są Walne Zebrania członków. Z ostatnich 15 zebrań, 13 prowadził Szymon Zaremba. – Czy tak wygląda demokracja w małym w końcu środowisku? – retorycznie pyta Zygmunt Grzyb. – Członkowie klubu są tylko dekoracją – dodaje. – Mówię o tym wszystkim na podstawie swojego doświadczenia (prezesura w latach 90. i członkostwo w ostatnio zdymisjonowanej Komisji Rewizyjnej POSKlubu). – Jeszcze raz chciałbym podkreślić – POSKlub powstał w celu finansowego wspierania POSK-u. To jest zapisane w naszym statucie. Członkiem POSKlubu może zostać tylko członek POSK-u. Nie jesteśmy więc „zwykłym lokatorem”. Władze POSK-u zmieniają jednak ten stan rzeczy w zależności od zapotrzebowania. Nie ingerują w sprawy klubu, ale kiedy prezes nie dostaje absolutorium, delegat POSK-u (w tym przypadku pani Janina Kwiatkowska) przyczynia się do unieważnienia tej decyzji Komisji Rewizyjnej, a pogrążony w długach Andrzej Makulski zamiast kontroli, dostaje nagrodę w postaci wyboru jako prezes POSKlubu do Rady POSK-u. A sekretarz POSK-u Andrzej Zakrzewski w liście do pana Makulskiego z dnia 16.09.13 wyraża ubolewanie z powodu braku absolutorium i radzi niepłacącemu czynszu do poskowej kasy prezesowi, aby ten unikał trudnych zebrań. – To kpina z nas, Komisji Rewizyjnej – ocenia zaistniałą sytuację Zygmunt Grzyb. – Chciałbym również w naszej rozmowie ustosunkować się do kuriozalnego terminu „deficyt strukturalny”, jak stan zadłużenia POSK-u określiła w rozmowie z panem obecna przewodnicząca POSK-u pani Joanna Młudzińska [Żelazna dama POSK-u, NCz, 12/198]. Podobne tłumaczenie, pełne niejasności, słyszymy na Walnych Zebraniach. W tej zawiłości jest siła, ponieważ nikt nic nie rozumie. Stały kapitał POSK-u (2,5 mln funtów) jest naruszany nagminnie, tylko władze POSK-u nie przyznają się do tego. Obecny dług POSKlubu jest już długiem POSK-u, co narusza poskowy statut instytucji charytatywnej.
|9
nowy czas | 01 (199) 2014
drugi brzeg – Moim zdaniem ośrodek nie prowadzi też skutecznej weryfikacji listy członków. Ilu nas jest? Trzy, czy 15 tysięcy? Z tego niecałe 200 osób bierze udział w Walnych Zebraniach. Nieścisła też jest relacja pani Młudzińskiej na temat spadku w Warszawie. POSK wiedział o testamencie śp. państwa Chmielewskich jeszcze przed ich śmiercią. Przed upadkiem komunizmu były oczywiście trudności w odzyskaniu tego spadku, ale teraz można to zrobić niekoniecznie oddając 40 proc. wartości polskim adwokatom. Stawki i przepisy w Polsce są inne. Lokatorami są szacowne instytucje: Polski Związek Łowiecki, Związek Tenisowy czy sklep muzyczny. Czy takie instytucje nie płacą i czekają na eksmisję? Za tę pogmatwaną sytuację odpowiadają działacze POSK-u. Pan Zygmunt Grzyb jest świetnie przygotowany do naszej rozmowy. Na stole leżą kopie listów, wycinki z prasy emigracyjnej i ostatni, grudniowy egzemplarz „Nowego Czasu” z zapisem rozmowy z panią Joanną Młudzińską. Punkt po punkcie mój rozmówca przedstawia swoją opinię o poruszonych tam tematach, w tym najbardziej drażliwym – przebudowy ośrodka i zamiany pomieszczeń użyteczności publicznej na mieszkania. – Do czego to doprowadzi? – pyta pan Zygmunt. Otóż do tego – sam sobie odpowiada – że oprócz powierzchni komercyjnych, jak restauracje i mieszkania nic się nie będzie już opłacać. Domy i mieszkania przekazywane w spadkach zostają sprzedawane, a nowe, w POSK-u są budowane. Jak to można wytłumaczyć, jaki jest z tego zysk? Trudno nie zgodzić się, że tego typu działania zmieniają charakter miejsca, tej dumy Polaków na obczyźnie. Miejsca powstałego dzięki wysiłkowi i zaangażowaniu Polaków z emigracji wojennej. Inne czasy? Inni ludzie? Inne kryteria? Pani Joanna Młudzińska powoływała się na kryterium komercyjne w rozliczeniach z organizatorami imprez artystycznych. Nie podziela tej opinii mój kolejny rozmówca. – Działalność teatralna przeniosła się do kościoła obok POSK-u, chociaż przez wiele lat dodawała splendoru i pieniędzy POSK-owi. Dlaczego pani Młudzińska mówi, że wspiera instytucje niedochodowe? Jazz Cafe jest bardzo dochodowy, tylko tego nie wykazuje. A sala klubowa (POSKlub) zabrana i wynajęta. Jak taki okrojony klub może zarobić pieniądze dysponując tylko salą bufetową i ubikacją? I czy zasługuje jeszcze na miano klubu? Podobne anachronizmy dostrzega mój rozmówca w systemie zarządzania ośrodkiem. – Rada POSK-u liczy 51 osób i 11 organizacji. Po co ci ludzie tam są? Spotykają się cztery razy do roku i nie wnoszą prawie nic. Żadnej inicjatywy nie widać, ani nawet najmniejszej pracy społecznej. – Czy jest pana zdaniem jakieś wyjście? – pytam. – Rozwiązania są bardzo proste. Jeden radny mógłby poświęcić jeden tydzień w roku na pracę społeczną. Trzeba zlikwidować podwójne ubezpieczenia budynku i niepotrzebne, drogie kontrakty. A co najważniejsze! W budynku POSK-u jest dużo pustostanów, biur do wynajęcia. Należy obniżyć koszty wynajmu, wtedy wszystko będzie zajęte. Lepszy mały pieniądz, niż nic. Aby to wszystko osiągnąć Zygmunt Grzyb postuluje utworzenie specjalnej komisji (5-7 osób), która zajęłaby się wyłącznie sprawami ekonomicznymi: przetargi budowlane, wynajem lokali, większe zakupy. – W ten sposób ograniczymy wydatki agencyjne. Za dwa-trzy lata POSK stanie na własnych nogach, bez strat. Zyskają na tym wszyscy. A my jako Komisja Rewizyjna POSKlubu, a zwłaszcza my jako członkowie POSK-u, przestaniemy być postrzegani jako grupka, która się czepia. Niby kryzys, a tyle w panu entuzjazmu i przeświadczenie, że można inaczej, że musi się udać – zauważam. – Motywuje mnie i pozostałych członków Komisji Rewizyjnej, wiara, że mamy o co walczyć. Chcielibyśmy, żeby inni dołączyli do tego grona, któremu jeszcze zależy. I to bardzo!!!. Życzę POSK-owi w następnych 50 latach sukcesów. Takich, jak przed 1989 rokiem. Dużo tematów, jeszcze więcej nieporozumień, które trzeba wyjaśniać dla naszego wspólnego dobra, bo w POSK-u każdy z nas chciałby odnaleźć swoje miejsce. POSK powinien przeżywać swój złoty wiek, a nie walczyć o przetrwanie w kuriozalnym kształcie. Nie taka idea przyświecała ojcom założycielom.
Wojciech Kilar 1932 – 2013 29 grudnia 2013 roku w Katowicach zmarł po długiej chorobie Wojciech Kilar, jeden z największych polskich kompozytorów współczesnych. Urodził się 17 lipca 1932 roku we Lwowie, ale w wyniku wojny, po przymusowym przesiedleniu, przeniósł się w 1944 roku wraz z rodziną najpierw do Rzeszowa. W Rzeszowie, w wieku 15 lat odniósł pierwszy sukces kompozytorski, otrzymując za własne wykonanie Dwóch miniatur dziecięcych drugą nagrodę na Konkursie Młodych Talentów. Z Rzeszowa trafił do Krakowa, gdzie zabytki i artystyczny klimat miasta przypominały rodzinny Lwów, ale utrudniały też koncentrację młoodego muzyka. W Krakowie uczył się gry na fortepianie u Marii Bilińskiej-Riegerowej oraz pobierał prywatne lekcje harmonii u Artura Malawskiego. Ale przede wszystkim, jak sam wspominał, upajał się atmosferą miasta. W Krakowie ani za bardzo nie byłem w stanie grać na fortepianie, ani pisać, ani porządnie się uczyć – wspominał. Miałem bodajże sześć niedostatecznych na pierwsze półrocze i dwa na koniec (z czym można było wówczas przejść do następnej klasy (…) Zwiedzałem Wawel, muzea, spacerowałem po Plantach, zachwycałem się dziełami Stanisława Wyspiańskiego i Jana Matejki. Szalałem za teatrem. (…) Właściwie chłonąłem Kraków z jego atmosferą, poznawałem ulice, pozwalałem sobie na kawę u Maurizia (wtedy wejście do kawiarni pełnej dorosłych, gdzie kelnerzy pamiętali czasy przedwojenne miało posmak grzechu). Chodziłem też oczywiście na koncerty. Kolejny etap (1948 rok) jego powojennej wędrówki – Katowice, gdzie kończy średnią szkołę muzyczną w klasie Władysławy Markiewiczówny oraz Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną Bolesława Woytowicza (fortepian i kompozycja). To właśnie Bolesław Woytowicz był dla Kilara najważniejszym nauczycielem, dzięki niemu odkrywał świat nie tylko muzyczny. Naukę u Woytowicza określił jako edukację kompletną. Odbywaliśmy rozmowy na rozmaite tematy, w tym pierwsze w moim życiu, głębokie rozmowy na tematy filozoficzne. To było także moje pierwsze zatknięcie się z wielkim światem, wybitnym artystą, który całe lata spędził w Paryżu, a więc po prostu olśnienie. Po ukończeniu studiów z wyróżnieniem zostaje asystentem Woytowicza na krakowskiej PWSM. W tym samym czasie zdobywa kolejną nagrodę za Małą uwerturę na orkiestrę symfoniczną na Konkursie Utworów Symfonicznych w ramach V Festiwalu Młodzieży w Warszawie. Mała uwertura była pierwszym utworem Wojciecha Kilara wydanym przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne. W Katowicach pozostanie do końca życia. Z tym regionem zwiąże się emocjonalnie, ale nie zapomni też swojego rodzinnego miasta, którego już nigdy nie odwiedzi, obawiając się konfrontacji pięknych wspomnień z rzeczywistością. Ślązak ze Lwowa, ale Ślązak – w ten sposób Kilar będzie określał swoje pochodzenie. Wkrótce po ukończeniu studiów w 1959 roku Wojciech Kilar wyjeżdża za granicę na roczne stypendium ufundowane przez rząd francuski. W Paryżu kształci się u Nadii Boulanger. Tam też powstaje jego drugi znaczący utwór Oda Bela Bartók in memoriam, za kóry otrzymał nagrodę im. Lili Boulanger w Bostonie. Wydany w 1960 roku przez PWM, zamyka „okres neoklasyczny” w twórczości Wojciecha Kilara. Powstają kolejne dzieła: Riff 62, Générique, Diphtongos, Springfield Sonet, czy Upstairs-Downstairs, które krytycy muzyczni zaliczają jednogłośnie do głównego nurtu awangardowego. Ostatnim utworem z tego okresu będzie napisany w 1972 roku utwór Przygrywka i kolęda na 4 oboje i orkiestrę smyczkową. Kompozytor wyraźnie poszukuje nowych środków wyrazu, korzysta z elementów muzyki folklorystycznej, głównie podhalańskiej. Powstają wtedy takie utwory jak Krzesany, Kościelec, Siwa mgła, Orawa, owacyjnie przyjęte na salach koncertowych całego świata. Ważną inspiracją Kilara będzie świat sakralny. W dziełach takich jak Bogurodzica, Angelus, Victoria krytycy dostrzegają głęboką religijność kompozytora. Sam kompozytor tak o nich mówił: Wydaje mi się, że utwory mające związek z religią komponowałem z bardzo osobistej potrzeby, związanej zresztą z okolicznościami. Sprawy religijne splatały się w jakiś sposób ze sprawami narodowymi, a także z pewnymi przemianami mojego warsztatu. Wojciech Kilar, kompozytor muzyki klasycznej, rozumiał wyzwania XX wieku i nowych środków przekazu. Napisał muzykę do ponad 160 filmów. Współpracował z największymi reżyserami: między innymi z Andrzejem Wajdą, Kazimierzem Kutzem, Krzysztofem Zanussim, Krzysztofem Kieślowskim, Romanem Polańskim. Uważał film za najbardziej rozpowszechniony współcześnie rodzaj sztuki. Cenił w nim różnorodność gatunkową i masowość odbioru.
Współpraca z polskimi reżyserami zapoczątkowała jego międzynarodową karierę. O napisanie muzyki do filmu Dracula poprosił Kilara Francis Ford Coppola. Amerykański reżyser przyjechał do Kilara z gotowym filmem z „pożyczoną” muzyką z Ziemi obiecanej Andrzeja Wajdy (autorem tej muzyki był Kilar), proszac o skomponowanie czegoś, co oddałoby podobnego ducha. Trudno o bardziej czytelną sugestię reżysera. Wojciech Kilar nie porzucił jednak muzyki klasycznej wiążąc się z lekką muzą. W ostatnim okresie swojej twórczości tworzy takie dzieła jak: September Symhony, Symfonia Adwentowa, Veni Creator, Magnificat, Hymn paschalny. Utwory te charakteryzują się uproszczonym językiem muzycznym, powtarzalnością motywów i fraz. Odszedł wielki artysta i wspaniały, skromny człowiek. Adam Szlongiewicz
[…] W muzyce Kilara potrafię odczuć summę polskiej kultury, jej związku z kulturą europejską, łacińską, światową. Summę, jaką tworzy wciąż ponawiana próba zakotwiczenia ludzkiego doświadczenia, ludzkiej nietrwałości – w miłości, wiecznej, nieulotnej, tej, którą otwiera perspektywa chrześcijańska. To jest – ośmielę się powiedzieć – najważniejszy kierunek ruchu muzyki, twórczości Mistrza z Katowic i ze Lwowa. Różne są postacie tej ludzkiej miłości, którą opiewa Wojciech Kilar. To miłość do ojczyzny, tej utraconej, rodzinnej, kresowej, i do tej większej, z którą się żyje i obejmuje swym uczuciem oraz pracą – do Polski. To także ludzka miłość do drugiego człowieka – pierwsze zakochanie, dojrzała miłość do żony, wierna miłość do najbliższych. To jest współczucie dla ofiar ludzkiej nienawiści – jak to wyrażone w muzyce „Symfonii wrześniowej” albo wcześniej w nutach filmu „Korczak”, albo w najpiękniejszych może fragmentach tak niesłusznie schowanego dziś wielkiego obrazu Krzysztofa Zanussiego „Życie za życie” poświęconego ofierze ojca Kolbego, i wykorzystanych potem ponownie w przełomowej scenie filmu „Truman show” Petera Weira. I jest wielka miłość między Bogiem oraz człowiekiem – Caritas – bez której nie ma harmonii w świecie. Tej Wojciech Kilar oddał w swym dziele najwięcej. To właśnie jest doświadczenie uniwersalne. Polski kompozytor daje mu wyraz w swej zmieniającej dusze twórczości. […]
Prof. Andrzej Nowak Fragment laudacji wygłoszonej na uroczystości wręczenia Wojciechowi Kilarowi Nagrody Pokoju „Wieczna Miłość” w Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach, 1.09.2013 r.
10|
nowy czas | 01(199) 2014
felietony opinie
nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA
Nowe okulary kupię Krystyna Cywińska
2014
Wczoraj zgubiłam okulary. Szukałam ich w lodówce i w koszu na śmieci. Znalazłam je w pralce. Wyprane z blasku i z różowych odcieni, nabrały szarości. Dobrze, że nie żółci… Ale żółć, jak życie, sączy się kroplami w świadomości. Więc pytam świadomie, jak to jest z tym nagłym, nieoczekiwanym, złym traktowaniem nas, Polaków, w angielskiej krainie zwanej tolerancją?
Dlaczego to my w gorączce polowania na imigrantów jesteśmy stygmatyzowani, jak to rzekli niektórzy krajowi politycy? Jak zwykle szkaradną, zapożyczoną z angielskiego polszczyzną. Stygmatyzowani z powodu polskich dzieci polskich pracowników w tym kraju. Dzieci mieszkających w Polsce i utrzmywanych przez brytyjskiego podatnika, że przytoczę wypowiedź brytyjskiego premiera Davida Camerona. Żeby było jasne, tak zwany Child Benefit, czyli zasiłek dla dzieci mieszkających w Polsce z tytułu podatków płaconych przez ich rodziców pracujących w tym kraju wynosi 81 funtówi dwadzieścia pensów na pierwsze dziecko, 53 funty 60 pensów na kolejne. Można by to też nazywać stygmatyzacją podatkową, ale trzeba też wiedzieć, że mimo postanowień czy zaleceń unijnych w tej mierze, większość państw Unii nie stosuje się do tych przepisów, bo przepisy i zasady nie są jasne. Bo można je różnie interpretować. Bo tu się zgina przysłowiowy dziób pingwina, tak jak ten unijny banan, który nie chce się wyprostować. I jak wiele unijnych zasad i ta zasada jest zawiła – rzędu wishfull thinking. Wiadomo, czym pikiełko jest brukowane – dobrymi chęciami. Tak, te dobre chęci urzędników brytyjsko-unijnych stały się żądłem politycznym konserwatystów. Stałym punktem propagandowym, w który można skutecznie uderzyć. Uderzyć w były rząd
laburzystowski, który otworzył wrota dla przybyszy z państw Unii, a najwięcej ich przybyło z Polski. I uderzyć w rosnący w siłę UKIP, partię przeciwną imigracji na taką skalę. No i połechtać Brytyjczków przerażonych zalewem obcych i strachem przed rzekomym tsunami rumuńsko-bułgarskim. Czyli Unia nabroiła zasadami łapu-capu, a Polacy się na nie nabrali i załapali. I wyszło tak jak wyszło. Jak wyszło, okazuje się czy ukazuje się, w mediach. To Polacy są największym zagrożeniem dla rynku pracy. To Polacy najwięcej korzystają z tutejszych dobrodziejstw. W programie Question Time Davida Dimbleby parę tygodni temu pewna pracownica służby zdrowia z Lancaster strasznie się żaliła. Chciałaby tak bardzo pomóc Polakom w szpitalu, ale jak ma pomóc, skoro nie znają ani jednego słowa po angielsku. – Czy mam się w moim kraju uczyć polskiego? – zapytała z ogniem w oczach. No proszę, do czego to doszło… Nie wspomniała przy tym, że większość okręgów zamieszkałych przez multi culti daje instrukcje w różnych językach i narzeczach. A są ich setki, takie, o jakich nam się nawet nie śniło. No ale te mniejszości nie pochodzą z państw Unii. Są w znacznej mierze spadkiem kolonialnym. Pochodzą z Indii, Pakistanu, Bangladeszu, krajów muzułmańskich, afrykańskich i tak dalej. A wobec nich stosuje się patronalizm. To przecież nasi byli poddani, niemal krew z krwi, kość z kości na-
szych bohaterskich kolonizatorów. Przybywają tu jak do macierzy, czy matecznika, no i do tego mamy wciąż wobec nich poczucie pewnej winy. I pewnie częściowo dlatego – że dodam z pewną przesadą – Wielka Brytania stała się także obiektem terrorystycznych ataków. Our British Boys stali się teraz dżihadistami. O doborze wybrańców imigracyjnych decydują też kapitały. Wielkie pieniądze islamskie inwestowane w tym kraju, kapitały oligarchów rosyjskich i azjatyckich – wobec ich nawet bezspornie nielegalnych poczynań palcem w bucie nie kiwniemy. Niech kupują, budują meczety, pałace. Niech wykupują ziemię. Niech stopniowo zamieniają ten kraj w islamski raj szariatu. Tak to widzę przez moje szare, wyprane z różowych odcieni okulary. Odcienie naiwnego zachwytu, podziwu, ufności dla tej mojej drugiej ojczyzny. Jest równie, albo mniej więcej tak ułomna, jak wiele innych ojczyzn wielu mniejszości, w tym naszej Polski. O życiu ludzkim decyduje zawsze pewna grupa ludzi z wyboru lub interesy lub polityczna ekonomia. I wiadomo, że marksistowski byt kształtuje sumienie, nie mówiąc już o świadomości. Jestem tego też świadoma, że Polacy i ich potomstwo w tym kraju jakoś się tu zasymiluje, stopniowo stanie się niewidzialne w brytyjskiej masie, nieodróżniające się kolorem, obywatelsko bezpieczne i lojalne, tak jak i niektóre inne mniejszości unijne. I mam na-
dzieję, że są w tym kraju ludzie światli, którzy to rozumieją. Znaleźliśmy się w oku cyklonu imigracyjnego, i wobec konfliktu być czy nie być w Unii. Inicjatywa Zjednoczenia Polskiego i pani Agnieszki Kołek, działaczki na rzecz kampanii prounijnej, jest zrozumiała. Kampania ma polegać na mobilizowaniu tutejszych Polaków do udziału w głosowaniu w przyszłym rferendum pod hasłem Vote. You Are At Home. A jest nas nie 450 tys. jak podał The Sunday Times, ale około miliona. Are you here at home? Nie łudźmy się. Nie w pierwszym, a może nawet nie w drugim pokoleniu. We are here by right, European Union right. Ale jeszcze nie at home. Często nas pytają where are you from? Na co ja zawsze odpowiadam: – Tooting Common, Common with Polish mud. I nie będziemy w tym kraju bardziej at home dopóki nie wejdziemy w jego struktury polityczno-administracyjne, jako na przykład radni w radach miejskich. Tak jak czarni i azjaci, decydujący o przydziałach miejskich mieszkań i benefitów. Głosować trzeba w referendum, ale działać trzeba jeszcze bardziej. Podobno Polak potrafi. Naprawdę? Jakoś poczerniały mi moje szare okulary. Jakoś ciemno widzę. Polak może różne rzeczy potrafi, ale nie jednoczyć się. Bzdury i brednie wygłaszać, kłócić się i obrażać nawzajem, pomawiać, i dołki pod sobą kopać… Potrafi… Czarno to widzę. Chyba sobie sprawię nowe okulary.
Bezkarność w sieci? Sąd w Londynie skazał właśnie dwóch użytkowników Twittera na dwanaście i osiem tygodni w więzieniu. Wszystko z powodu obraźliwych wiadomości, którymi zasypywali pisarkę i feministkę Caroline Crado-Perez. 25-letnia kobieta straszyła: I’ve just got out of prison and would happily do more time to see you berried [sic]. 23-letni mężczyzna nie był gorszy: The things I cud do to u (smilly face), zaraz potem dodjąc: Dumb blond bitch. Straszyli, obrażali, wierząc, że sieć zagwarantuje im totalną anonimowość i bezkarność. Widać jednak, że nie zagwarantowała. Internet nie tylko stał się nierozerwalną częścią naszego codziennego życia, ale również, na zawsze zmienił i zdaje się ciągle zmieniać zasady, na jakich komunikujemy się ze światem. Nikt i nic nie jest już w dzisiejszych czasach bezpieczne, każdy i wszystko może stać się tematem ogólnoświatowej debaty czy dyskusji z powodu kilku kliknięć myszką i w przeciągu zaledwie kilku sekund. W większości przypadków bez obawy możemy powiedzieć, że tak jest łatwiej nie tylko być w
kontakcie z rodziną w kraju czy przyjaciółmi mieszkającymi na drugim końcu świata, ale również z naszymi idolami. Dzięki sieci możemy nie tylko o nich przeczytać w gazetach czy kolorowych czasopismach, coraz częściej możemy z nimi nawiązać rozmowę – czy to na Facebooku, czy na Twiterze, czy na jakimkolwiek innym portalu społecznościowym. To już banał, że globalna wioska staje się coraz mniejsza. Niestety, jak w każdej wiosce, także w tej pojawiają się trolle, które nie potrafią niczego innego, tylko wyzywać, obrażać, straszyć, opluwać – wierząc, że w ten sposób nie tylko zdyskredytują adresata tych obraźliwych komentarzy ale przede wszystkim pozostaną bezkarni pod zasłoną sieci. Twitter pełen jest takich komentarzy, jeszcze więcej jest ich na jakimkolwiek polskim forum internetowym. Tam nie ma debaty, dyskusji na argumenty. Coś takiego nie istnieje w świecie, w którym normą są obelgi i przezwiska. Już dawno wymknęło się to spod jakiejkolwiek kontroli. Londyńska sprawa sądowa pokazuje jednak, że nadszedł kres obrażania innych w sieci . Że, jak
przekonuje sędzia, należy być odpowiedzialnym za własne czyny czy słowa także w internecie. Twitter już dawno zainstalował stronę, na której można zgłaszać przypadki obrażania czy straszenia. YouTube oraz Google też już zaczęły kontrolować, co pojawia się w komentarzach. Ale i tu znów pojawia się kontrowersja: z jednej strony słychać głosy nawołujące do jeszcze większej kontroli, z drugiej zwolennicy wolności wypowiedzi argumentują, że to początki cenzury w sieci. Nie wiem, w którą stronę pójdą te przepychanki. Dyskusje o tym, jakie argumenty przemawiają za, a jakie przeciw można przecież prowadzić w nieskończoność. To, o czym jednak zdajemy się tym wszystkim zapominać to fakt, że tak naprawdę problemem nie jest ani Twitter, ani Facebook, ani inny portal internetowy. W końcu to tylko nowoczesne formy komunikacji. To nie Twitter, Facebook jest odpowiedzialny za rasizm, seksizm czy tysiące innych obelg pojawiających się na stronach. We are.
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|11
nowy czas | 01 (199) 2014
komentarze
ANDRZEJ KRAUZE komentuje
Na czasie Grzegorz Małkiewicz
50 lat w życiu człowieka to więcej niż połowa jego drogi, w przypadku instytucji, która ma służyć kilku pokoleniom, to zaledwie początek, ale miarodajny. POSK przetrwał 50 lat. Trudnych, naznaczonych walką z przeciwnościami, naznaczonych sukcesami i porażkami. W ogólnym bilansie sukcesy wzięły górę, stąd tyle uzasadnionej satysfakcji z tej okrągłej rocznicy. Dostojny Jubilat ma prawo do dumy. Jest to sukces zbiorowy, już kilku pokoleń, które przekazały ten ambitny projekt młodszym następcom. Na nich spoczywa ogromna odpowiedzialność, co szczególnie widać w konfrontacji z wyzwaniami wcześniejszymi, w konfrontacji z historią tego kawałka Polski nad Tamizą. Początki były o wiele trudniejsze. Warto o nich pamiętać w czasie okrągłego jubileuszu. Tak się złożyło, że w tym numerze „Nowego Czasu” publikujemy rozmowę z panem Zygmuntem Grzybem, który na ten sukces przez wiele lat społecznie pracował. To kolejny głos w rozpoczętej na naszych łamach dyskusji wokół poskowych spraw, swoiste forum obywatelskie członków oddanych wspólnej sprawie i zaniepokojonych wkradającymi się nieprawidłowościami, którym przy dobrej woli można zapobiec. Dyskusja ta nie ma nic wspólnego z rocznicowymi uroczystościami. Z rocznicy jesteśmy dumni, na złą praktykę patrzymy krytycznie. Nie sposób chwalić dojrzałego młodzieńca jedynie za cnoty jego młodości, kiedy jego dorosłość budzi wątpliwości. Początki Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego są naszym sprzymierzeńcem. POSK nie rodził się w oparach entuzjazmu. Miał swoich zagorzałych wrogów, wybitnych przedstawicieli emigracji niepodległościowej. Zasłużeni działacze swój sprzeciw wobec tego przedsięwzięcia przekładali na czyny. Między innymi należała do nich ostatnia redaktor „Wiadomości” Stefania Kossowska. „Nigdy moja noga tam nie postanie” – oświadczyła. I dotrzymała danego słowa. Kiedy czytam różne teksty na temat początków POSK-u i rozmawiam z ludźmi, którzy te czasy pamiętają, jestem pełen podziwu. To był gigantyczny projekt, a powstawał w czasach największego powojennego kryzysu. Brakowało
nawet materiałów budowlanych. I tu przydała się polska diaspora, rozsiana po całym świecie. Polacy w Londynie nie tylko budowali swoje centrum, stawali się też na potrzeby tego przedsięwzięcia importerami… cementu. Budowa trwała długo, gmach rodził się w bólach. Dopiero w 1976 roku do obiektu na King Street wprowadziła się Biblioteka Polska, wokół której w zasadzie powstała idea budowy ośrodka. W 1977 roku wprowadzają się pozostałe organizacje, które wspierały budowę. O trudnościach, jakie się wtedy piętrzyły mogą świadczyć dwie daty – oficjalne powstanie POSK-u: rok 1964 (bardziej na papierze niż w rzeczywistości), i zakończenie ostatniego etapu budowy – oddanie Sali Teatralnej: rok 1982. W tym okolicznościowym komentarzu wpada wspomnieć osobę Romana Wajdy. To dzięki jego wizji, sile perswazji, zaangażowaniu w początkowym, najtrudniejszym okresie doszło do realizacji tego projektu, słusznie nazwanego „Cudem nad Tamizą”. Dajmy szansę Jubilatowi, wszystko zależy od nas. Nigdy wcześniej nie było takiego potencjału ludzkiego. Wystarczy wyjść z zamkniętego kręgu, skończyć z animozjami, otworzyć się na innych, młodszych. Czy jest to możliwe? Widzowie i aktorzy przedstawienia w Jazz Cafe według sztuki Doroty Masłowskiej pokazali że tak, że kontrowersyjny temat, który dzieli, może połączyć. A tytuł był bardzo wymowny „Między nami dobrze jest” (str. 20). Co za prowokacja… Życzę Jubilatowi ad multos annos w jego służbie społeczności polskiej nad Tamizą, a nie w pokrętnych mezaliansach, w niechlubnej roli kamienicznika. Niech będzie naszym wspólnym dachem, bo w takiej intencji został poczęty.
kronika absurdu W Gdańsku policja zamiast mandatów rozdawała kierowcom słodycze. W nagrodę za kulturalną jazdę. Najgorsze obawy kierowców kończyły się w chwili wręczenia im słodyczy w nagrodę za zatrzymanie pojazdu przed przejściem dla pieszych. Niestety media nie podały ilu kierowców zostało nagrodzonych. Rzecznik policji nie potrafił też odpowiedzieć czy praktyka ta będzie stosowana w przypadku innych wykroczeń, to znaczy braku tych wykroczeń. Czy trzeźwy kierowca dostanie w nagrodę butelkę szampana… Baron de Kret
Wacław Lewandowski
„Czarny scenariusz”? „Polscy politycy obawiają się rozpadu Ukrainy” – ten jakże aktualny tytuł nie jest dzisiejszy, bądź wczorajszy, pochodzi z „Le Figaro” z 2004 roku, zatem sprzed bez mała dziesięciu lat. Kto dziś przegląda prasę lub słucha wypowiedzi polskich polityków, spotyka się z wyrazami tych samych obaw. W dodatku Moskwa, komentując ostatnie wydarzenia w Kijowie, także mówi o groźbie podziału ukraińskiego państwa, jak czyniła to wtedy, 10 lat temu, jak czyniła to w roku 2008, taki sam przekaz wysyła w świat teraz. Podchwytują ten wątek ukraińscy politycy, związani obecnie z opozycją. Były minister spraw zagranicznych Arsenij Jaceniuk wyznał „Rzeczpospolitej”, że w roku 2007, gdy kierował MSZ Ukrainy, widział „różne dokumenty, które były efektem działania służb różnych krajów. Były scenariuszami tego, jak dzielić Ukrainę. Wtedy wydawało się to nierealne. Dzisiaj wszystko wskazuje na to, że właśnie taki plan jest realizowany”. Jest pewną zagadką, o służbach jakich krajów, poza Rosją, mówi Jaceniuk. Być może używa liczby mnogiej tylko po to, by nie wskazywać jedynie Rosji jako realizatora takich dążeń, oczywiście – ze względów dyplomatycznych. Wśród polskich polityków zauważa się pewien podział. Jedni, jak Stanisław Ciosek, były ambasador w Moskwie, mówią że wizja
podziału Ukrainy to moskiewski straszak, odgrzewany w miarę potrzeb, mający się nijak do politycznej rzeczywistości. Inni, jak np. eurodeputowany Michał Kamiński, traktują groźbę poważnie i mówią o całkiem realnym „czarnym” scenariuszu. O ile mogę zrozumieć, że ten scenariusz musi wydawać się „czarnym” z punktu widzenia ukraińskiego polityka, który stoi na stanowisku niepodzielności własnego państwa, o tyle pojąć nie mogę, dlaczego za „czarny” uznają go politycy polscy, którzy polski interes polityczny winni przedkładać nad wszelkie deklaracje o solidarności z narodem ukraińskim. Nie jest tajemnicą, że zachodnia i wschodnia Ukraina to dwa różne światy, dwa odmienne organizmy. Ani w interesie UE, ani Polski – o czym kiedyś już na łamach „Nowego Czasu” pisałem – nie leży integracja z tą rozdwojoną całością. Gdyby Ukraińcy sami doszli do wniosku, że lepiej stworzyć osobne państwa: Ukrainę Zachodnią i Wschodnią, łatwiej byłoby uregulować sprawę granicy Unii Europejskiej na Wschodzie. Ukraina Zachodnia, ze stołecznym Lwowem dążyłaby do integracji z UE, zaś Rosja chętnie by z niej – jako „nacjonalistycznej” – zrezygnowała. Wschodnia Ukraina przystąpiłaby do związku celnego z Rosją i aspirowałaby do putinowskiej Unii Euroazja-
tyckiej, jako typowe państwo posowieckie, w dużej części zaludnione przez Rosjan, nie Ukraińców. Ukraińscy oligarchowie mogliby taki podział poprzeć – sami podzieliliby się na tych, którzy pragną kooperować z Zachodem i takich, którzy przyszłość swych fortun opierają o ścisły związek z Moskwą. Po takim podziale zniknąłby jeden z głównych kłopotów politycznych u wschodnich granic Polski (i UE), a w stosunkach Unia – Rosja ubyłoby niebezpiecznych napięć. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że takie rozwiązanie krzywdzi Ukraińców i pomija ich państwowotwórcze aspiracje. Na co odpowiedziałbym, że i Polska byłaby dziś w lepszej sytuacji, gdyby linia podziału politycznego w Europie po II wojnie światowej przebiegała wzdłuż Wisły, a nie została wygenerowana poprzez podział Niemiec. Gdyby w okresie 1945-1989 istniała Polska zintegrowana z Zachodem i jakaś Polska komunistyczna, nasz państwowy „kapitał początkowy” po upadku Związku Sowieckiego byłby nieporównanie większy niż to było w rzeczywistości. Uważam, że i dla Ukraińców istnienie dwóch państw – Zachodniego i Wschodniego – byłoby jakąś szansą na przyszłość. Jeżeli tak się nie stanie i cała Ukraina „zintegruje” się z Rosją, ukraińska państwowość nie będzie zaś miała żadnej przyszłości.
12 |
01 (199) 2014 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
A Polish War Memorial Wojenny Fawley Court Fawley Court at War! Fawley Court, a timeless Polish War Monument a living Memorial to Poland’s War Dead… and Anglo-Polish ‘War Games’ Why today, is Fawley Court being so humiliatingly left to rot ? At a time when throughout the USA, Europe and Great Britain national pride in wartime achievements, be it WW1 or WW2, is everywhere recognized, and resurrected almost on a weekly basis, Fawley Court’s proud military past is shamefully ignored. Its rich history at war, swept under the carpet. It should be remembered that Poland’s six year war effort whilst fought magnificently and largely inside her own ‘borders’, the fight eventually spilled outside, with extensive Polish forces being commanded to fight with the allies. Fawley Court, (and the “spectacularly saved” Ognisko Polskie, The Polish Hearth Club), is living testimony to that highly significant external (émigré) Polish sacrifice.
Polish commando/paratrooper training – Cichociemni – by the British Military in 1941. However, at Fawley Court ‘A Country House at War’ appears to be very much an ongoing battle. Curiously the centenary year of 1914, the outbreak of WW1, is celebrated, as opposed to the peace, and cessation of hostilities itself – concluded in 1918. More curiously is the National Trust’s plan to transform Dunham Massey back into a war hospital, instead of the elegant 16th century manor house under the Sirs Booth, then Earls Stamford. But there we are. Meanwhile, Bletchley Park
FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk
Soviet invasion from the East, and occupation of Poland is completed. 13.5 million Poles are enslaved. Poland is annexed, the land, and spoils carved up and ‘shared’ by Hitler and Stalin on and off until 1944, until the Allies Yalta sell-out of Poland to Stalin, in 1945. In the intervening years, it is unimaginable carnage and mayhem in Poland. For six years, depths of barbarity, calculated terror, and mass murder – organized in the millions – are plummeted to nadirs of depravity on a scale all hitherto unseen before in warfare and hostile occupation. Near six million (!) Poles are to be killed. What resistance there is, is brave, gallant but futile. A sizeable part of Poland’s army, and population are (forcibly) scattered to the four corners of the earth. The Polish population perishes mainly either in Nazi-German concentration camps, or in the Soviet, Siberian
Today, institutions and individuals alike – many honourably, some mischievously – quibble over the semantics of implied Polish ‘war guilt’ and hopelessly implied ‘war crimes’ – so called ‘Polish’ complicity ! War trash – from trash ‘convenience commentators’. So called historians, journalists, peddlers of half-truths and mistruths: cf. ‘Polish’ Concentration Camps’ (sic). No ! It is still “Nazi-German concentration camps” ( on Polish occupied/stolen soil !), and “Stalin’s Soviet gulags”. That is the perpetual historic reality. As for British Prime Minister David Cameron’s recent cheap electoral jibe at the expense of immigrant tax paying Pole’s legal right to benefits, and by implication cheapening Poland’s proud war contribution, one can but treat this with the contempt it deserves. Worse still. Cameron’s inability/refusal to throw out of the Tory party, and the Commons, Hitler/Himmler ‘Nazi’ adoring, party attending, SS uniform buying Aidan Burley, MP for Cannock Chase is scandalous and disturbing. (Last week a French court convicted Mark Fournier for wearing the SS uniform bought by friend MP Aidan Burley). The sooner Cameron has the decency to lose the next election, the better, and heaven help us with the alternative! Films and television/website documentaries, commentaries, books and pamphlets, statues, memorials, militia busts, war biographies, personal histories, war memories, all mementoes reawakening our interest, and hungry preoccupation in our glorious and inglorious (allied betrayal of Poland), military past – war stories, histories, and wartime heritage are aplenty. They abound. Anglo-Polish ‘war games’. But on Fawley Court ? Nothing. Only recently on 3 December 2013, at Tempsford,Bedford, (an exRAF base), Prince Charles unveiled a memorial commemorating the wartime sacrifices of 75 female agents from 13 countries. Poland’s Krystyna Skarbek-Granville’s name, with the seventy four other brave agents, is inscribed on the small stone/marble obelisk. Skarbek, actually Countess Krystyna Gizycka, was a good friend of James Bond spy thriller writer Ian Fleming. Many ambassadors attended, including Poland’s Witold Sobkow in this commemoration of WW2 triumphs and tragedies. And so the remembrances, such as London’s annual Cenotaph parade – to which Pole’s are at long last admitted, after Prime Minister Clement Atlee’s scandalous Soviet-friendly, Pole-ostracizing actions of 1945 – and military commemorative events, and tributes, attracting millions, pour in. But on Fawley Court? Nothing. As for The Great War (1914-1918), leading the way this year in WW1 centenary celebrations with an infantry of tributes is the BBC, followed closely by the National Trust, the onetime interested buyer of Fawley Court. But instead of Fawley Court, the National Trust is using Dunham Massey (a 16th century Cheshire country House), turned in 1917 into Stamford Military Hospital, which looked after the war wounded, as it’s ‘war memorial’. The National Trust heralds its celebrations with: ‘A Country House At War’. Not unlike Fawley Court which was sequestered for Anglo-
Polish soldiers in tanks outside their base at Amisfield Hall, Haddington, Scotland. Two Polish Eagles proudly displayed on the gate pillars.
famous for the breaking of the Enigma Code by Polish mathematicians Marian Rejewski, Henryk Zygalski, and Jerzy Rozycki, and despite the controversial reconstruction plans – Project Neptune – holds an Annual Polish Day with a Spitfire flypast. But for Fawley Court? Nothing. Elsewhere, back on the WW2 front, in recent weeks famous duo Jeremy Clarkson and Peter May presenters of BBC’s popular ‘Top Gear’ car programme, have also taken to TV war remembrance outings and ratings. Clarkson did a piece on the siege of Stalingrad, and May with the help of youngsters, assembled a lifesize, play-toy airfix (model) Spitfire. The real thing, the Spitfire Rolls Royce Merlin 1030Hp high-powered interceptor aircraft, with the ferocious Hawker Hurricane, proved to be the saviours of Britain’s skies, and land – assisted by 17 000 Polish airmen, with the famous Polish Kosciuszko 303 Squadron leading the way. In 1996 Queen Elizabeth remarked: “If Poland had not stood with us in those days (…in those skies…), the candle of freedom might have been snuffed out.” Just one, of many recent examples of the WW2 nostalgia trail. But on Fawley Court? Nothing. How did it all start ? Well, for the Poles, brutally, bloodily and insanely on 1 September 1939. First, Hitler’s Nazi troops blitzkrieg into Poland from the west. Two weeks later, 17 September 1939, the Soviets declare war on Poland. By 6 October 1939 the thuggish
gulags. Large sections of the Polish army enlist with the Allies – stand-alone-Britain and later the USA – to fight off the twin hell – horrors of Nazism and Soviet Communism from outside. Where to run? Where to hide? From where to fight back? And this is where Fawley Court, a small but precious cog in the huge global battle plan, comes in. Stalin’s Soviet atrocity at Katyn, the loss of 22 000 army officers, intelligentsia, and professional classes, had somewhere, somehow to be remedied. Seemingly out of reach of post-war Poland’s communist Soviet suffocating stranglehold, the Anglo-Polish Divine Mercy College, Fawley Court was founded in 1952, in England, by Priest and Polish war veteran Father Jozef Jarzebowski. The illicit exhumation of his grave is now being examined by lawyers as a possible desecration of a war grave. Modeled on Warsaw’s pre-war Bielany public school – alongside the banks of England’s quaint, Henley Royal Regatta river Thames – Fawley Court’s Divine Mercy College was perhaps a drop in the ocean. But it was a saintly start. The school closed totally needlessly under the murkiest, darkest clouds in 1986. And what of Fawley Court today? Nothing. Fawley Court also served as an important, indeed unique post-war focal point for the six hundred Polish military and civil refugee camps dotted around Great Britain. They all donated generously, if not totally, to Fawley Court’s purchase, and upkeep. A home from home for the homeless émigré war Polish war heroes. The
| 13
nowy czas | 01 (199) 2014
nasze dziedzictwo na wyspach! practice targets by two miles ! Alarmed residents and the Scottish constabulary soon put the Poles right. At Amisfield Park, Haddington, the two pillars to the main gates proudly carried the insignias of two Polish Eagles. At the centre of ‘Fawley Court STS 54A’ Cichociemni commando/intelligence trainee operations were army Captains Gorski, and Kalenkiewicz, specially drafted in by General Sikorski. In the midst of this then highly secret activity was Fr Jozef Jarzebowski who by 1951, with the equally remarkable, innovative army chaplain, Father Stanislaw Belch (1904-1989), plus Archbishop Jozef Gawlina and Fr. Jan Brandys, set up a school for Polish Roman Catholic boys. Between 1952 and 1986 some two thousand pupils, boys, English, British, but of Polish descent passed through Kolegium Bożego Miłosierdzia (Divine Mercy College), Fawley Court’s famous educational gates. Here are just some of the school’s old boy’s own ‘private wartime’ proud reminiscences:
Clement Atlee, Labour's Deputy Prime Minister in Churchill's 1940s wartime coalition government, watching Polish paratroopers (Cichociemni) in action at Fawley Court
high point of this ‘Remembrance’ for over half a century, being the traditional Zielone Świątki, Whitsun mass, and fete celebrated by tens of thousands. But today, what for Fawley Court? Nothing. But that is jumping ahead of the history/chronology. As with many of Britain’s country houses, and estates Fawley Court was sequestered in wartime Britain, and more than did its bit for the war effort. Philip Mackenzie, a close relative of the famous Victorian railway builders William Mackenzie, and Edward Mackenzie, one time owners of Fawley Court, says: “Yes, Fawley Court was very much taken over for military/commando/intelligence training purposes during the war. Aunt Margaret, with her Father Edward Mackenzie remained in residence. Aunt Margaret (Mackenzie), was tiny, bird-like, with white-hair, a recluse who spent most of the day in bed and would complain tirelessly about the inconvenience of the military intrusion into their lives at wartime Fawley Court. Adds Philip Mackenzie: “I do remember one of the national papers, about two years ago, writing about Fawley Court as a wartime training centre, I’ll see if I can dig it out.”
Jan Zylinski: Yes it’s true! Polish mounted horse cavalry did attack NaziGerman infantry – and won ! Says Jan: “ My Father, Captain Andrzej Zylinski (1910-1958), on 12 September 1939, at Kaluszyn (100 km east of Warsaw), with sword in hand, led the 11th Pulk Ulanow Legionowych and defeated the Nazi infantry in a surprise rout, at the same time saving the lives of some six thousand Jews. For his heroism and military initiative Captain Zylinski was reprimanded by Gen. Kowalski for ‘insubordination’ (!). No medals there then. Jan’s Father, a lawyer, and good friend of Fr Jarzebowski, helped oversee the highly complex purchase of Fawley Court in the early 1950s. Fr Jarzebowski gave Captain
The field of commando/intelligence training operations embracing Fawley Court was well developed extending to units up to Manchester, Ringway, and East Lothian, Haddington (Amisfield Park), and Belhaven Hill, Scotland, all of which had a very large Polish presence. At Kingsknowe, and in particular at Ormiston there is a monument dedicated to the Polish military presence, which among other things did much to protect this scenic part of Scotland: mine laying; barbed wire networks; and in-the-field tank manouvres. The trainee Poles (1st Polish Armoured Brigade, under the Command of General Maczek), were given the run of the Lammermuir Hills in their Covenanters, and then Mk.111 Cruiser tanks, sometimes over enthusiastically over-shelling their
Krzysztof ‘Chris’ Maciejowski: Krzysztof’s Grandfather, Flight Lieutenant Tadeusz Karpinski (1901-1966), was one of Poland’s most eminent and famous aviators, pilots, trainers, and later important advisor to the Dambuster operation. Krzysztof’s elder brother, Jan Maciejowski, a Don at Pembroke College, Cambridge, has written an elegant brief biography of their grandfather’s pre-war, and wartime aviation exploits for Skrzydla (Wings). And what a story ! Karpinski took part in the famous Berlin air ‘Challenge’ 1932, gaining 9th place. His Polish compatriots Franciszek Zwirko, and Stanislaw Wigura took first place – much to the total apoplexy of the witnessing Adolf Hitler. Flt. Lt.Karpinski had an extraordinarily distinguished career, clocking up 1 500 hours wartime flying, and in all 9 878 flying hours, which included secret missions to Paris, and flying out most probably important war ministers. Ryszard Ciaglinski: Not only did Ryszard’s parents have an emninent, ‘good’ war, but Ryszard Ciaglinski, an army man, eventually became a British Military Attache posted to Warsaw in the 1990s. Marek Rencki: Marek’s Father played an important role in the intelligence service. Today, remarkably Marek has had an important letter published in The Times (12.11.2013) on the theft of Polish works of art, and museum pieces stolen by the Russians, and Soviets from Poland, ‘Polish Art Theft’ since 1793 (when Tsarist Russia invaded Poland, and inter alia stole (‘took’) invaluable books, manuscripts, and coins, plus 24 paintings by Canaletto of Warsaw ! Some theft ! Now where have we heard of a similar theft from Fawley Court of the Fr Jarzebowski Museum to Lichen, Poland ?! Marek Rencki’s very timely intervention on the Russian/Soviet theft of Polish Art Works, has been universally praised, and received with great appreciation by Polonia, and the Anglo-Polish community. The Soviets, today ‘New Russians’ have agreed to return to Poland our treasures. Let’s see…?
Mr Stubbs, his family owners for over sixty years of Fawley Court’s neighbouring Toad Hall Nursery and Gardening Centre, recalls live ammunition being located in Fawley Court’s grounds: “It was immediately after the war, and on numerous occasions unexploded grenades were found .” Doubtless, the danger today has well passed. Or has it ? Anyway, by 1941, the Poles, the ‘Cichociemni’,(‘Silent Night Raiders’ – Polish Special Forces, akin perhaps to SAS), had arrived at Fawley Court to train under the auspices of the British Army. Mr Wladyslaw Mleczko, 83, publisher of ‘Tygodnik Polski’ himself as a fourteen year old trained in Gen. Anders youth army – ‘Szkola Junakow’, and who had two sons at the Fawley Court school, writes in his paper in July 2011 (No. 26 (154), quoting Mr Jakub Zimoch: “As for Fawley Court, it most certainly was on the STS (Special Training School) training rota, and SOE (Special Operations Executive – established in July 1940, in Churchill’s words with the aim of ‘Setting (enemy) Europe ablaze’ through organized sabotage and subversion). The Polish SAS, ‘Cichociemni’, were attached to both the group Audley End STS-43, and at Fawley Court – coded ‘Fawley Court STS 54A’. Here the trainee Polish paratrooper intelligence personel – ‘Cichociemni’ – were among other things, trained in the arts and science of radiography – wireless operators.” (Towards the end of the war the Fawley Court classified radio station “Wawer” – “Uwaga, uwaga tu mówi Wawer…” – would send coded messages/telegrams to occupied Poland, and to POW camps in Germany).
away the poisonous gangrene – got him to a German POW. From there by Dakota airplane he landed up at Arundel Castle military hospital. Dazed, on awakening he was surrounded by Rubens, and Constable paintings.. and very pretty nurses… he thought he was in heaven ! Malewski’s maternal grandfather was Gen. Boleslaw Ostrowski. His step grandfather was Gen. Antoni Szymanski, Polish Military Attache in Berlin (1932-1939), and his step grandmother Halina Szymanska, was the famous intelligence courier for Admiral Wilhelm Canaris, working in liaison with the British and American war allies.
Captain Andrzej Zylinski, 1939, in full Polish military regalia
Zylinski special, sole ‘dispensation’, to shoot pheasants on the Fawley Court estate. Jan was a ‘boarder’ at Fawley Court from 1972 to 1973. Today, in memory of his Father, Jan has commissioned a special statue, and in February this year, there will be a commemoration ‘Capt. Zylinski’s Kaluszyn Charge on the enemy, Nazi foe’, at Kaluszyn, Poland. Kazimierz ‘Kazik’ Kanski: Kazik’s Father, Edward Kanski (1923-1994), as an eighteen year old fought bravely in the Warsaw Uprising. After the war he became a successful accountant. Kazik’s Mother, Wanda Choinska-Dzieduszycka (1925-2009), was an intelligence courier with the Polish-French resistance in France. She was captured, tortured, finally being imprisoned at Ravensbruck. Released, under the USA liberation ‘programme’:“…she marched proudly to Peace.” Adds Kazik: “My Mother became a journalist, and human rights campaigner at the Vatican, meeting various Popes, including John Paul II. Throughout her life she fought for the glory and (true) indpendence of Poland !.” Miroslaw Malewski: His Father, Miroslaw Malewski (1924-1988) also fought in the Warsaw Uprising. Saving the life of a ‘comrade’ from sniper fire, he himself – almost fatally – was riddled with bullets through the thighs, and left to die in a Warsaw basement. After three days, the Partisans seeing him still alive – maggots had ‘healthily’ eaten
Kazimierz ‘Kazio’ Juszkiewicz: ‘Kazio’ was at Fawley Court, Divine Mercy College, for most of the 1960s, and was a very good friend of Fr Jarzebowski, and has perhaps the most poignant wartime memories to relate. His Mother, Kalina Kafka (1924-2011), had a ‘miraculous escape’ from Stalin’s worse gulags at Parabel, Siberia. She was later a truck driver in PESKA, in an army division under Gen. Ander’s command. She met her husband Henryk Juszkiewicz in Egypt. Henryk Juszkiewicz (1916-1997), was born in the Kresy region, was a Russian speaker, and administrator in the Polish Railways. He went on the run, but was handed to the Soviet Army by the Lithuanians. Imprisoned, and tortured, he never gave in to the Soviet barbarians ! He was awarded the Polonia Restituta. Kazio feels very strongly to this day about the allies betrayal of Poland, and says: “With regards to Fawley Court being a military monument, I strongly believe that it is a testament to our parents’ generation, and the fact that Poland was never totally defeated by either the Germans or Russians, but betrayed by their supposed allies. The establishment of Divine Mercy College, Fawley Court, was funded by a generation of Poles who suffered not only at the hands of their enemies, but had to live with the humiliating betrayal by their supposed friends.” The above is just the tip of the iceberg on the story of ‘Wojenny Fawley Court’ (‘Fawley Court at War’). To add insult to injury the famous Father Jozef Jarzebowski Polish War and Military Museum at Fawley Court, housing the famous, extensive, and unique Major Buchowski Sword Collection, has been inexpicably disrupted, looted, ransacked and exported without licence, and incomprehensibly – much of it still boxed – moved to Lichen Basilica, Poznan. All without rhyme or reason. Even the visitors to the ghastly Las Vegas, Lichen ‘collection’, scratch their heads in bewilderment. And so, for Fawley Court…nothing ? Well, it is high time to do something! We are dealing here with real, and treasured wartime memories, experiences for real freedom, not just AngloPolish ‘War Games’ !
Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd
14|
01 (199) 2014 | nowy czas
wydarzenie
otwarcie wystawy inaugurującej obchody 50-lecia PosK-u To już 50 lat Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny, czyli POSK, służy polskiej społeczności w Wielkiej Brytanii, umożliwiając utrzymanie i rozwój tożsamości narodowej oraz stawiając sobie za cel promocję i udostępnianie polskiej kultury we wszystkich formach – czytamy w oficjalnym komunikacie prasowym. Twór cą iidei p po wsta nia P POSK -u b był n nie ży ją cy jjuż p prof. iinż. R Ro man L Lu dwik Waj da ((1901-1974), p pierw szy p prze wod ni czą cy P POSK- u. W W 1 1964 rro ku zz jjeg o ini cja tyw y, zzac zę ły o od byw ać ssię p pierw sze p pu blicz ne sspo tka nia sspo łecz no ści pols kiej w w W Wielk iej B Bry ta nii, m ma ją ce n na c ce lu p po in for mow a nie o o p pom y śle b bu do wy o ośrod ka ii zze bra nia śśrod ków n na rre ali za cję tte go p pom y słu. II c choć n nie wszy scy p er ski p y, w po pie ra li w wi zjon pro jekt p prof. W Wajd wie le o or ga ni za cji ii ssto wa rzy szeń o oraz o osób p pry wat nych zza czę ło p przek a zy wać d dot a cje o oraz o or ga ni zo wać zzbiór ki śśrod ków n na tten c cel. W W 1 1972 rro ku zza ku pio no zzbom bar do wa ny w w cza sie w woj ny b bu dy nek k koś cieln y p przy K King S Stre et w w d dziel nic y H Ham mer- smith, g gdzie w w n nie dal e kiej p przy szłoś ci m miał sstan ąć g gmach P POSK -u. K Ka mień węg iel ny zzo stał p poś wię con y p przez a ar cy bi skup a 6 6 m mar ca 1 1971 rro ku. Bud o wa ssie dzi by, k któr a m mia ła sstać ssię c cen tum p pol skoś ci b by ło ttak w wiel kim w wy da rze niem d dla n nas zych rro da ków n na W Wy spach, żże zz rróż nych zza kąt ków A Ang lii p przy jeżd żał y w wy ciecz ki, b by zzob a czyć jjak p po stę pu ją p pra ce bu dow la ne! M Mi mo w wie lu k kło po tów ii ttrud noś ci zzwią za nych zz b bu do wą g gma chu, p po ttrzech lla tach iin ten syw nych p prac 2 29 g grud nia 1 1974 rrok u o odb y ło ssię ofi cjal ne o otwarc ie P Pol skieg o O Ośrod ka S Spo łecz no- Kul tu raln e go. N Nie ste ty, prof.Waj da n nie d do cze kał sspeł nien ia sswo je go m ma rzen ia – – o od szedł 8 8 g grud nia 1974 rro ku, ttuż p przed u ukoń cze niem p prac. Pols ki O Ośro dek S Społ ecz no -Kul tur al ny sstał ssię d do mem d dla llicz nych sstow a rzys zeń ii o or ga ni za cji. M Mie ści ssię w w n nim m mię dzy iin ny mi B Bi bliot ek a P Pol ska, jest d rze w dob wy po sa żo na ssa la tte atral na, k klub jjaz zo wy J Jazz C Ca fe P POSK, g ga le ria, k księg ar nia, rre stau ra cja, k ka wiar nia ii k klub c człon ków P POSK -u. D Dzia łał o ttu w p a g a prze szło ści k kilk grup tte atral nych ((obec nie w w ssa li tte atral nej p pre zen tow ne ssą sspek ta kle sspro wa dza ne g głów nie p przez p pry watn ych iim pre sa riów), pols ki ffolk lor k kul tyw u je zze spół tta necz ny T Ta try, d dzia ła T Te atr d dla D Dzie ci S Sy re na o oraz p po wsta ła ssie dem llat tte mu S Sce na P Po etyc ka. W P POSK -u w wy stę po wa ło w wie lu w wy bit nych a ak to rów ii m muz yk ów zz P Pol ski (m.in. J Jan E En glert, J Jan K Kob u szew ski, D Dan iel O Olb rych ski, K Kry sty na J Jand a, Woj ciech P Pszon iak, W Wand a W Wił ko mir ska, W Woj ciech M Młyn ar ski, L Les zek M Moż- dżer, K Kry sty na P Proń ko, J Ja rek Ś Śmie ta na. G Go ścił ttu taj L Lech W Wa łę sa, B Bro ni sław K Ko mo rows ki ((przed w wy bor a mi p pre zyd enck i mi), D Do nald T Tusk, K Ksią żę Wa lii C Char les zz m mał żon ką, w wielu iinnych lluminarzy p polskich ii b brytyjskich). Wszyst kich, k któr zy c chcą ssię d do wied zieć w wię cej n na tte mat h hi sto rii p po wsta nia ii d dzia łal no ści P POSK -u zzap ras za my n na rre tro spek tyw ną w wys ta wę zza ty tu ło wa ną W Wspólny wysiłek – wspólny sukces. 50 lat POSK-u, w w G Ga le rii POSK, k która b będzie c czynna d do 1 14 llu teg o. Wy sta wa p pre zen tu je n na d du żych p plans zach o oraz w w g ga blo tach llicz ne zzdję cia, o opi sy ii e eks pon a ty zzwią za ne zz b bu d o wą o ośrod ka jjak rrów nież u upa mięt niaj ąc e m mo men ty d duż ej w wag i h hi sto ryczn ej. P Po ka zan e ssą tteż p prac e ar ty stycz ne ssta no wią ce c część o og rom nej k ko lek cji p p r ze k a za nej P POSK -owi w w da rze p przez p pol skich a ar ty stów d dzia łaj ą cych p po w woj nie n na e emi g ra cji. Or ga ni za to rzy w wy sta wy zza chę ca ją d do zza po zna nia ssię zz h hi sto rią P Pol skie- go O Ośrod ka S Spo łecz no -Kul tu ral ne go, p pok a zu ją cą jjak w wspan ia le e emi g ra cja pols ka zzjed no czył a ssię ii zze bra ła śśrod ki n na b bud o wę w wym a rzo ne go c cent rum oraz w wy ja śnia ją cej d dla cze go tta kie c cen trum b by ło p po trzeb ne.
od lewej: steve Pound, poseł partii laburzystowskiej z okręgu ealing north, Krystyna bell, przewodnicząca Komisji Kultury; joanna Młudzińska, przewodnicząca PosK-u Od redAKcji: Wy sta wa w w G Ga le rii P POSK w wni kli wie u uka zuj e h his to rię tteg o o ośrod ka, sszko da ttyl ko, żże zzna kom i te p pra ce, p po cho dzą ce zz K Kol ek cji P Pols kie go O Ośrod ka S Spo łecz no -Kult ur al neg o, m mię dzy iinn y mi tta kich w wy bit nych art y stów, jjak S Sta ni sław F Frenk iel, M Ma rian B Bo husz -Szysz ko, J Jan M Ma rian K Ko ściał kow ski, J Ja ni na B Ba ra now ska, M Ma rek Ż Żu ław ski, H Ha li na S Su kien nic ka w wci śnięt e zzos ta ły w w n naj od le glejs zy zza ką tek ssa li w wy sta wo wej, p prze sło nię te ii przyt ło czo ne p plan sza mi ii n niec o zzbyt d dłu gim i, n nu żą cy mi o oko o opi sa mi. P Pra ce ssą ttak zzna ko mi te, żże b bez w wąt pie nia za słu gu ją n na ssa mo dzieln ą w wy sta wę ii g god ną iich w wart o ści e eks poz y cję. P Plan sze ii o opi sy m mo gły by o oży wić d duż y hall ii zza chę cić d do c czyt a nia o o h hi sto rii P POSK -u n na wet ttych, k któ rzy rrzad ko o od wie dzaj ą g ga le rię.
jaka to kolekcja? od lewej: dr dobrosława Platt, Krystyna raczyńska, janina baranowska, prof. jan wiktor sienkiewicz, joanna ciechanowska, Karina chabowska z Ministerstwa Kultury i dziedzictwa narodowego, która podczas otwarcia wystawy przeczytała listo do PosK-u ministra kultury
joanna ciechanowska
D
o Galerii POSK, 6 grudnia minionego roku, wchodzi dwóch panów. Jeden z nich, członek Rady, krytykuje rodzaj sztuki akceptowanej przeze mnie na wystawy. Rozpoczyna się barwna wymiana zdań. – Czy możemy rozmawiać przy tym panu? – wskazuję na towarzyszącego mu mężczyznę z plecakiem i w trampkach, wyglądającego jak student, który właśnie wrócił z wędrówki po Beskidach. Nie czekając na odpowiedź, która nie przychodzi, kontynuuję rozmowę w języku tzw. dyskursywnym, ale przyprawionym solą i pieprzem . Za chwilę pojawia się dyrektor Biblioteki POSK-u, dr Dobrosława Platt, która
przedstawia mi rzekomego studenta: – Profesor Jan Wiktor Sienkiewicz, historyk sztuki, dr hab. w Katedrze Historii Sztuki i Kultury Wydziału Nauk Historycznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Kierownik Zakładu Historii Sztuki i Kultury Polskiej na Emigracji UMK, profesor Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie w Londynie, autor 23 książek i ponad setki publikacji. Przyjechał do Londynu na specjalne zaproszenie w związku z przygotowaniami do wystawy Wspólny wysiłek – wspólny sukces. 50 lat POSK-u, by zidentyfikować i skatologować ponad 200 prac artystów polskich znajdujących się w Kolekcji Sztuki Współczesnej POSK. Po raz drugi spotykamy się w Galerii POSK-u na otwarciu wystawy 19 stycznia. Pytam profesora Sienkiewcza
o to, jaka jest wartość tej kolekcji? I czy zgromadzone zbiory są reprezentatywne dla polskiej sztuki na emigracji, czy raczej przypadkowe? – Mówimy o wartości zarówno artystycznej jak i historycznej, którą trzeba ocenić z perspektywy minionego półwiecza. W kontekście historycznym, nie jest to zbiór ukazujący całe emigracyjne polskie środowisko artystyczne. Owszem, reprezentowani są najważniejsi twórcy polskiego Londynu, poczynając od Mariana Bohusza-Szyszki, Marka Żuławskiego, Feliksa Topolskiego, Stanisława Frenkla, Janiny Baranowskiej, Halimy Nałęcz i innych twórców. Ale są w kolekcji również dzieła artystów, których twórczość pozostaje nadal nierozpoznana (lub mało znana), m.in. z powodu braku dostępu do źródeł lub samych dzieł. Należą do nich
|15
nowy czas | 01 (199) 2014
wydarzenie chociażby, obecni w kolekcji, tacy twórcy jak Antoni Dobrowolski czy Zygmunt Kowalewski. Mamy więc w Kolekcji POSK-u zarówno dzieła reprezentujące plastyków polskiego Londynu dzisiaj już powszechnie rozpoznawalnych i uznawych, ale również tych, których twórczość czeka jeszcze na pełne rozpoznanie i odkrycie. Liczę, że jeszcze wiele nieznanych źródeł archiwalnych i prac czeka na wyprowadzenie z cienia – wyczerpująco odpowiada na moje pytanie specjalista od sztuki emigracyjnej. Ciekawi mnie też, czy rozwój polskiej sztuki poza granicami kraju był relatywny do tego, co się działo w Polsce powojennej? Czy była jakaś korelacja? – Jest to jednocześnie świetne, ważne i trudne pytanie – mówi prof. Sienkiewicz. – W Polsce po wojnie, a szczególnie w okresie terroru stalinowskiego, funkcjonował mechanizm propagandowego milczenia w stosunku do sztuki polskiej powstającej na uchodźstwie. Dopiero po 1989 roku polska sztuka ta, jako przedmiot badań naukowych, zaczęła przeżywać zasadnicze zmiany w zakresie jej oceny i interpretacji. W politycznych realiach socjalistycznej Polski obowiązywała oficjalna doktryna „nakazująca”, by polscy artyści, szczególnie ci, którzy z generałem Andersem osiedlili się na Wyspach Brytyjskich, zniknęli z dziejów polskiej kultury artystycznej XX wieku bez śladu i utonęli w mrokach niepamięci. W konsekwencji, powojenne dzieje polskiej historii sztuki, przez sztuczne wyeliminowanie dorobku plastycznego artystów uchodźców, pozostają nadal w znacznej mierze niepełne. W środowiskach akademickich w powojennej Polsce, istniał silny nurt będący w dużej mierze kontynuacją tradycji kolorystycznej, zarówno w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie jak i w Warszawie. Trzeba bowiem pamiętać, iż na stanowiska profesorów powołano artystów w większości o tradycji kapistowskiej. Ale, rozwijała się również, kontynuując przedwojenną tradycję, awangardowa sztuka, której jednym z głównych ośrodków była przedwojenna Łódź. Na bazie osiagnięć m.in. Henryka Stażewskiego czy Katarzyny Kobro, po wojnie tworzyli m.in. Władysław Strzemiński, Jonasz Stern czy Maria Jarema – która zresztą swoją formację zawdzięczała, mieszkającemu od 1944 roku w Rzymie, a od lat 50. XX w. w Nicei bratu – Józefowi Jaremie. Powojenna scena artystyczna w Polsce była więc niezmiernie skomplikowana. Artyści mieszkający i tworzący w Polsce Ludowej musieli zmierzyć się z wyborem, pomiędzy kontynuowaniem przedwojennych artystycznych wzorów a stawieniem czoła nowej – socjalistycznej (a w zamiarze – komunistycznej, narzuconej z zewnątrz) sytuacji politycznej – z całą paletą zarówno pokus jak i niebezpiecznych raf w obszarze nowych możliwości działań (lub nie-działań) na polu sztuk plastycznych. Pomimo jednak stalinowskiego terroru, w warunkach ówczesnej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, m.in. dzięki działalności wystawienniczej awangardowych galerii takich jak chociażby Galeria Foksal w Warszawie, rozwijała się (szeroko rozumiana) sztuka nowoczesna, poprzez którą artyści kwestionowali odgórnie narzucone przez władze PRL-u granice działalności artystycznej w powojennej polskiej rzeczywistości. Na pytanie więc, o relatywność sztuki krajowej i emigracyjnej nie ma odpowiedzi wprost. Uratowani i ostatecznie przybyli na Wyspy Brytyjskie z generałem Andersa artyści, nie tworzyli jednolitej artystycznej grupy, poza powołaną w 1949 roku Grupą 49, która istniała przez kolejnych dziesięć lat – ale nie miała (poza ogólną formułą zakładającą praccę w kierunku „sztuki abstrakcyjnej”) jednolitego program artystycznego. Polscy artyści w powojennej Angli nie wywodzili się z jednej formacji. Niektórzy z nich byli już ukształtowanymi artystami, z przedwojennymi dyplomami, i w Londynie tworzyli na własną rekę, Drugą grupą byli studenci, którzy po wyjściu z sowieckiej niewoli w 1942 roku, zaczynali swoje studia w Bejrucie, potem studiowali w Rzymie w Accademia Delle Belle Arti (opisuję to w mojej książce Artyści Andersa). Potem, po 1948 roku, część z nich studiowała w Wielkiej Brytanii, m.in. w Slade School, na Uniwersytecie Londyńskim czy Borough Polytechnic, jak Janina Baranowska – uczennica Dawida Bomberga, która na początku swojej kariery malarskiej bliska była abstrakcji geometrycznej. Dopiero później na swoje płótna wprowadziła figurę ludzką. Inna była, by tylko przywołać nazwisko, sztuka Tadeusza Potworowskiego, którego inspirował angielski pejzaż, a jeszcze inaczej wyglądała twórczość Mariana Bohusza-Szyszki, który okopał się na pozycjach ekspersjonizmu europejskiego o własnej, specyficznej tematyce religijnej. Polska sztuka na emigracji nie miała jednej twarzy – podkreśla prof. Sienkiewicz. Pojawia się pytanie, czy ci twórcy zajmowali się sztuką efemeryczną, awangardową, działaniami artystycznymi? – Możemy powiedzieć, że nie. Większość artystów starszego pokolenia na emigracji pozostawała przy klasycznym pojęciu sztuki, tzn. płótno, farba olejna, grafika, klasyczny obraz. Nie wideo, nie instalacja. Wielu z nich tworzyło również metaloplastykę i papieroplastykę (pisał o tym Andrzej Maria Borkowski), zaczerpniętą z jeszcze przedwojennej klasy na warszawskiej ASP prowadzonej przez prof. Wojciecha Jastrzębowskiego, który w czasie wojny i w pierwszych latach po wojnie uczył polskich studentów w obozie w Kingwood Common. W tej dziedzinie Polacy mieli wielkie osiagnięcia,
Zdzisław Ruszkowski, Dwie polskie glowy (Anna Ruszkowska i Kasia Szurlej), olej, 1954
Halina Sukiennicka, Moje Wilno, olej, 1970
Prof. Jan Wiktor Sienkiewicz w Galerii POSK; na drugim planie obraz Marka Żuławskiego
m.in. Jan Kępiński, Leon Piesowocki czy Aleksander Werner. Czy artyści w Polsce po wojnie byli bardziej awangardowi niż artyści na emigracji? – Tak, byli bardziej awangardowi – odpowiada prof. Sienkiewicz. – Po pierwsze, powstały w Polsce silne środowiska artystyczne skupione wokół uczelni artystycznych i awangardowych (nie zawsze wygodnych władzy) galerii sztuki. I pomimo izolacji Polski od Europy Zachodniej przekaz, który płynął z Zachodu miał na nich wpływ. Natomiast polscy artyści na emigracji hołdowali w dużej mierze pewnej tradycji wyniesionej z Polski przedwojennej, podkreślając w swoich dziełach niejednokrotnie swoją polskość, co widać w tematyce prac: Kresy, Grodno, Lwów, Wilno, to była specyficzna tematyka. Ale w łonie polskiego Londynu, artyści otwierali się na aktualne wówczas prądy i tendencje. Przywołać można chociażby wybitnego artystę Stefana Knapa – twórcę jak najbardziej awangardowego, o międzynarodowej pozycji, który nie zamknął się w środowisku polskim. Miał związek z środowiskami artystycznymi nad Tamiża, Loarą a następnie wyjechał do USA – gdzie święcił triumfy. Podobną, międzynarodową karierę, zrobił Caziel – Kazimierz Józef Zielenkiewicz, który przed wojną studiował w Warszawie pod kierunkiem Tadeusza Pruszkowskiego i Władysława Skoczylasa. To byli artyści, którzy podjęli ryzyko wyjścia ze środowiska monolitycznego, zamkniętego, narodowościowego, z tzw. getta emigracyjnego. Inni twórcy, co warto podkreślić, jak Marek Żuławski czy Stanisław Frenkiel, doskonale orientowali się w tym, co działo się w Wielkiej Brytani. Wspólpracowali z artystami brytyjskimi. Dzisiaj moglibyśmy się np. zastanawiać, kto był pierwszy i kto lepszy i ciekawszy?: Stanisław Frenkiel czy Francis Bacon? Podobne podejście do postaci ludzkiej, podobna ekspresja i wrażliwość na kolor. – Nie mamy więc wątpliwosci, że polska twórczość w Londynie miała charakter sztuki osadzonej w dobrym warsztacie i zachowującej zrozumienie sztuki klasycznej, obrazu jako obrazu. Nie było sztuki efemerycznej. Należy jednak podkreślić, że polskie środowisko miało kontakty (zwłaszcza artyści z galerii Mateusza Grabowskiego, wystawiający w latach 60. i w pierwszej połowie lat 70.) z artystami awangardowymi z Polski, m.in. z Romanem Owickim, Magdaleną Abakanowicz. Zastanawiam się, jak potoczyłyby sie losy artystyczne wybitnego tkacza Tadeusza Beutlicha, który tworzył tkaniny abstrakcyjne – ale nie miał w Wielkiej Brytanii tego zaplecza, które otrzymała Magdalena Abakanowicz w Polsce Ludowej. To twórczość, która z racji na ograniczone warunki, nie otrzymała skrzydeł. To samo dotyczy rzeźbiarskiej i ceramicznej twórczości Aleksandra Wernera, który tworzył nadzwyczaj interesujace abstrakcyjne formy, ale były to kompozycje małych rozmiarów, bez szans na przeniesienie ich w wielką skalę i przestrzeń. Więcej szczęścia miał Adam Kossowski, który wykorzystuje tematykę religijną (ale także swiecką – fryz na budynku Civic Centre przy Old Kent Road), tworzył wielkie ciągi figuratywne. Ale sztuka awangarda, w rozumieniu odżegnania się od sztuki przedstawieniowej tutaj nie istniała. – Jaka była polska sztuka i jej wartość do 1989 roku, już wiemy – dodał na koniec naszej rozmowy prof. Sienkiewicz. – Teraz trzeba poszukać odpowiedzi na pytanie dzisiaj równie ważne - jaka była polska sztuka w Wielkiej Brytanii po 1989 roku? Minęło już 25 lat. Tworzyło w tym czasie i tworzy na Wyspach Brytyjskich plejada wybitnych polskich twórców (lub o polskich korzeniach), którzy nie są praktycznie znani polskiej historii sztuki. Najbliższe lata muszą należęć do nich. Najwyższy czas. Autorka jes t absolwentką ASP w Warszawie i dyrektorem Galer ii POSK.
16 |
01 (199) 2014 | nowy czas
wydarzenie
Basia Trzetrzelewska i ambasador Witold Sobków
Czuję się jak dziecko, które dostało piątkę 20 stycznia Basia – Barbara Trzetrzelewska – piosenkarka, która zdobyła wielką międzynarodową sławę otrzymała od władz Rzeczypospolitej Polskiej Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski oraz medal Zasłużony dla Kultury Polskiej. Wręczenie odznaczeń odbyło się w Ambasadzie RP w Londynie, gdyż Basia na stałe właśnie tu mieszka. Redakcja „Nowego Czasu” składa wspaniałej wokalistce gratulacje i życzy wielu kolejnych sukcesów. Sławomir Orwat
W
itold Sobków, Ambasador RP w Londynie, rozpoczynając uroczystość powiedział: – Basia Trzetrzelewska, wokalistka znana na świecie jako Basia, jest niewątpliwie jedną z najbardziej rozpoznawalnych i popularnych polskich piosenkarek na świecie. Najlepszym na to dowodem są międzynarodowe sukcesy, które udało się jej osiągnąć nie tylko dzięki ogromnemu talentowi, ale również dzięki ciężkiej pracy. Mam tutaj na myśli nie tylko współpracę z Alibabkami, Perfectem czy też z Matt Bianco, ale przede wszystkim karierę solową i albumy: Time and Tide, London Warsaw New York, The Sweetest Illusion, Basia on Broadway, It’s That Girl Again czy też ostatni album koncertowy From Newport to London: Greatest Hits Live... and More czy wreszcie hity, które zawojowały nie tylko europejskie, lecz również amerykańskie listy przebojów i w ogóle w całym świecie: Cruising for Bruising czy Time and Tide. Wieloletnia działalność artystyczna Basi Trzetrzelewskiej i jej obecność na światowej scenie muzycznej przyczyniają się do upowszechniania dobrego wizerunku Polski. Ona sama wspiera także polskich arty-
stów realizujących się zawodowo za granicą. Wręczone jej dziś odznaczenia: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski oraz odznaka Zasłużony dla Kultury Polskiej są hołdem dla jej wybitnych osiągnięć w pracy artystycznej, twórczej oraz wielkich zasług dla kultury polskiej i jej promocji w świecie. Raz jeszcze chciałbym podziękować pani Barbarze za to wszystko, co uczyniła dla polskiej kultury, dla naszego kraju, prosząc jednocześnie o kolejne utwory, kolejne muzyczne dowody wielkiego talentu, które są jednocześnie źródłem inspiracji dla nas wszystkich. Wyraźnie wzruszona Basia Trzetrzelewskiej przyjmując odznaczenia powiedziała: – Dziękuję bardzo za wszystko… Jestem Polką, która jest dumna ze swojego kraju i to próbuję zawsze przekazywać podczas pracy za granicą – od Zachodu do Dalekiego Wschodu. Wszędzie spotykam Polaków i dochodzę do wniosku, że wszyscy jesteśmy dumni z naszego kraju. Nie jestem jedyna. Akurat jestem w tej dobrej sytuacji, że mogę reprezentować nasz kraj w różnych miejscach. Muszę dodać, że wszystkie moje piosenki i moja praca zawodowa łączą się z moim partnerem Danny Whitem, który jest tutaj obecny i on też zasługuje na uznanie. Cieszę się i naprawdę nie wierzę, że na to wszystko zasługuję. Żałuję tylko, że moi rodzice nie mogą być tu obecni, bo oboje już nie żyją. Ucieszyliby się, że ich córka wyszła na ludzi i nie zmarnowała swojego życia, ale cieszę się, że przynajmniej brat z siostrą mogą tutaj być, jak i moi przyjaciele z Jaworzna, rodzina, syn, mój narzeczony. Jestem bardzo szczęśliwa... I bardzo dziękuję za gościnę i za miłe słowa, których – naprawdę – aż za dużo.
Pani Basiu nazywam się Sławek Orwat i...
– O! Sławek... Ciągle jeszcze trudno mi uwierzyć, że od takiej wymiany słów rozpoczęła się moja rozmowa z Basią Trzetrzelewską 20 stycznia w Ambasadzie RP w Londynie. Z jedyną Polką, której udało się zdobyć światową popularność w dziedzinie muzyki pop (w czasach, gdy gatunek ten posiadał całkowicie inną wartość artystyczną, niż ma to miejsce obecnie) miałem okazję wymienić jesienią ubiegłego roku jedynie kilka emaili, dzięki którym powstał obszerny wywiad dla jednego z najlepszych polskich magazynów jazzowych. Nie miałem okazji spotkać Basi osobiście i trudno się dziwić, iż wiadomość, że taka możliwość właśnie się nadarzyła, spowodowała u mnie gwałtowny wzrost adrenaliny. – To ty mieszkasz w Anglii na stałe? Już prawie 10 lat.
– Niemożliwe. Myślałam, że jesteś z Warszawy! Nie. Tamten wywiad realizowałem z Panią stąd...
– Proszę mi mówić na ty... Gdy blisko 30 lat temu po raz pierwszy usłyszałem Half a Minute w wykonaniu zespołu Matt Bianco, już od pierwszych taktów tej roztańczonej piosenki zauroczył mnie piękny, ciepły głos nieznanej wówczas prawie nikomu polskiej wokalistki, której nazwiska nikt na Wyspach nie był zapewne w stanie wymówić. Już samo imię Basia, w czasach gdy w Wielkiej Brytanii nie było
|17
nowy czas | 01 (199) 2014
wydarzenie jeszcze tylu Polaków, musiało dla Brytyjczyków brzmieć egzotycznie, nie wspominając karkołomnie brzmiącego nazwiska, a wyjątkowa uroda naszej wokalistki była przez angielskich producentów muzycznych z premedytacją wykorzystana nawet w tytułowym kawałku z debiutanckiego krążka Whose Side Are You On? Mimo iż Basia wykonuje w tym utworze jedynie krótki acz niezwykle chwytliwy refren, w teledysku do tej piosenki to ona przez cały czas przyciąga uwagę widzów. Basiu, czujesz się dziś bardziej dziewczyną z Jaworzna niż wielką damą piosenki z Londynu?
– Oczywiście że tak! Mimo że jestem coraz starsza, czuję się wciąż jak małe dziecko, które właśnie dostało piątkę w szkole. To jest niesamowite, zwłaszcza że moje koleżanki i przyjaciele przyjechali tu dla mnie specjalnie z Polski. Czuję się onieśmielona tą sytuacją i na pewno nie czuję się jak wielka dama. To tylko świadczy o twojej skromności, ale powiedzmy szczerze... poza tobą nikomu wcześniej ani później nie udało się odnieść takich sukcesów na arenie międzynarodowej w dziedzinie muzyki rozrywkowej. Owszem, było wielu jazzmenów, były sukcesy Urszuli Dudziak, Michała Urbaniaka, Anny Marii Jopek, ale to trochę inny rodzaj muzyki. Czy naprawdę jest dziś tak trudno polskiemu wykonawcy zrobić w świecie podobną karierę do twojej?
– Mamy wiele talentów, wielu znakomitych wykonawców, a zwłaszcza muzyków. Kevin jest nimi zachwycony. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżamy do Polski, z uwagą słucha polskich wykonawców. Po prostu trzeba nagrać płytę po angielsku i to jak najlepszą, która może troszeczkę by się różniła od tego, co właśnie jest na rynku. To dlatego wtedy nam się udało. Nagraliśmy płytę, która była trochę inna od tego, co było na przykład w Stanach. Wszyscy podawali sobie tę płytę jak coś dziwnego, bo było to takie nieamerykańskie, niepopularne, a jednak zdołało się przefiltrować do popowych radiostacji. Dzięki wywiadowi, jaki zrealizowaliśmy jesienią, nie tylko o wiele więcej o tobie dziś wiem, ale po jego niedawnej lekturze zrodziły się w mojej głowie kolejne pytania.
– Muszę ci powiedzieć, że Marek Niedźwiecki [legendarny prezenter radiowej Trójki – red.] powiedział mi, że z tego wywiadu dużo się o mnie dowiedział. Napisał mi nawet: „Od Sławka Orwata właśnie dowiedziałem się, że...” i tu padło kilka faktów. Nie dość, że właśnie rozmawiam z artystką, której piosenki od kilkudziesięciu lat uwielbiam i o której po raz pierwszy usłyszałem właśnie dzięki trójkowym audycjom Marka Niedźwieckiego, to na dodatek od niej samej dowiaduję się, iż legendarny prezenter poznaje nowe szczegóły z jej życia dzięki mojemu wywiadowi… (Zainteresowanych szczegółową karierą muzyczną Basi polecam: http://slawek-orwat.blogspot.com/2013/10/kocham-wiele-gatunkow-muzycznych-basia.html) Twoje piosenki zdobywały szczyty list przebojów nie tylko w USA czy Wielkiej Brytanii, ale także w takich krajach jak Japonia i Filipiny. Zanim jednak zostałaś słynną Basią, którą poznał niemal cały świat, byłaś kiedyś początkującą emigrantką z podobnymi problemami, z jakimi borykają się miliony rozsianych po całym świecie Polaków. Czy kiedy przed laty postanowiłaś pozostać w Chicago, czułaś strach, czy miałaś głęboką wiarę, że wszystko musi się udać?
– Przyjechałam do Chicago bardzo wystraszona. Czułam się trochę
jak kopciuszek z mojego małego miasta, który został wrzucony w jakiś wariacki świat. To miasto było ogromne. Zbyt duże jak dla mnie. Nie powiedziałabym, że czułam się wtedy szczęśliwa. Wszystko wydawało mi się tak odległe od naszej europejskiej kultury, a zwłaszcza od Polski. Wiedziałam, że nic innego nie mogę robić, tylko zacząć gdzieś śpiewać i jak najszybciej nagrać taśmę demo. Wszystko rozpoczęło się w naszym klubie polonijnym. Potem wróciłam i przyjechałam do Chicago po raz kolejny. Znalazłam w końcu pracę w pewnym amerykańskim zespole, z którym jeździłam po Stanach, a zwłaszcza po stanie Ilinois. Próbowali mnie zwerbować. Mówili mi wówczas, że do niczego w Polsce nie dojdę: – Zginiesz tam i nikt o tobie nie będzie wiedział. Próbowali mnie namówić, abym została w Stanach na stałe i pracowała z nimi. Ale to wszystko było dla mnie jakieś obce. Dziś niektórzy z nich przychodzą na moje koncerty i czekają na mnie przed salami koncertowymi! Z kilkoma z nich do dziś utrzymuję kontakt. Jest to dla mnie niesamowite, że wszystko tak się odwróciło. Większość z nich zrezygnowała już z muzyki, a ja ciągle w tej muzyce jestem! Jest tu dziś z nami Danny White, postać ogromnie ważna dla ciebie osobiście, a także dla brytyjskiej muzyki rozrywkowej. Twoje początki na Wyspach to przecież Matt Bianco. Stanęłaś na angielskiej ziemi i… nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że wówczas nie marzyłaś, że to wszystko tak się potoczy.
– Oczywiście to był szok, bo praktycznie od razu zaczęliśmy zdobywać szczyty tutejszych list przebojów. Kiedy przyjechałam do Anglii po raz pierwszy, próbowałam znaleźć pracę w domach dziecka. Nie było wtedy żadnych szans, abym mogła robić coś w muzyce. Zaczęłam więc odpowiadać na ogłoszenia w gazetach. W ten sposób spotkałam Danny’ego. Pracowałam w zespole Bronze i właśnie Danny tam był. Zaczęliśmy nagrywać i z początku wszystko zakończyło się fiaskiem, nie dostaliśmy wtedy kontraktu i projekt rozpadł się. Potem Danny zaczął pracować z Markiem Railly i to były właśnie początki Matt Bianco. Do składu doszedł jeszcze brazylijski basista Kito Poncioni i wtedy Danny przypomniał sobie, że przecież i ja mogłabym się do nich przyłączyć. Na początku tylko nieśmiało robiłam chórki. Moja rola w zespole była coraz ważniejsza, odkąd zaczęłam nagrywać solowe piosenki. „Half a Minute” było dość sporym przebojem, zwłaszcza w Niemczech, ale ja jednak ciągle siedziałam z tyłu. To oni byli najważniejsi... Za to na teledyskach to ty byłaś gwiazdą.
– Właśnie! Wytwórnia płytowa powiedziała: – Nie! Ona musi być z nami związana kontraktem, bo jest zbyt ważna. I w ten sposób moja rola w Matt Bianco nagle zmieniła się.
Było jeszcze pytanie o coraz częstsze wizyty Basi w Polsce, spotkania rodzinne i... o małą Amelkę, o której Basia napisała swoją pierwszą piosenkę w języku polskim. O jazzowych festiwalach, jak choćby o tym, który jakiś czas temu odbył się w Wadowicach. Nie ukrywam, że szczegółowo śledzę to, co obecnie Basia robi artystycznie... Niestety otrzymaliśmy sygnał od pracowników ambasady, iż zebrani żalą się, że zatrzymuję bohaterkę dnia zbyt długo... Nie pozostało mi więc nic innego, jak gorąco podziękować Basi za poświęcony mi czas i poprosić o podpisanie unikatowego wydania singla Baby You’re Mine z roku 1990 (kaseta magnetofonowa, kaseta VHS, płyta analogowa i – jedyny z całego zestawu nośnik do dziś powszechnie używany – płyta CD). Bez podpisu Basi zestaw ten już posiadał ogromną wartość kolekcjonerską. Obecnie wraz z jej osobistą dedykacją stał się dla mnie bezcenny.
Basia TrzeTrzelewska karierę wokalną rozpoczęła w zespole astry. w latach 19721974 występowała w popularnym zespole alibabki, natomiast od 1977 do 1979 roku związana była z późniejszą gwiazdą polskiego rocka – grupą Perfect. w roku 1981 wyjechała na koncerty do Usa i postanowiła pozostać w Chicago. ze stanów dość szybko jednak trafiła do londynu, gdzie nastąpił całkowity przełom w jej życiu artystycznym. z zespołem Matt Bianco, a następnie już jako Basia stała się ogromnie popularna nie tylko w wielkiej Brytanii, lecz także w Usa i w niektórych krajach azji. Najwięcej sukcesów piosenki Basi odniosły w stanach zjednoczonych i w Japonii. Jej utwory oscylują stylistycznie pomiędzy swingiem, popem, jazzem i muzyką latynoską. Obecnie można coraz częściej podziwiać Basię Trzetrzelewską na festiwalach jazzowych w Polsce.
The Shaftesbury Monument Pic ca dil ly C Cir cus tto jjed no zz n naj bard ziej zzna nych i llu bia nych m miejsc w w L Lon dy nie. K Każ dy b bez w wąt pienia rroz po zna ssłyn ną ffontannę zzwień czo ną rzeź bą E Eros a sstrzel a jąc e go zz łłu k u. A Ale h hi sto ria te go m miej sca jjest d da lek a o od w współc ze snych ssko ja rzeń g grec kie go b bo ga ffi lu ter nej m mi łoś ci zz o oko- licz nym S So ho. Po mnik tten p pow stał w w 1 1893 rro ku d dla u upa mięt nie nia b bezi n te re sow nej ii h hoj nej d dzia łal no- ści ffi lant rop ij nej h hra bie go S Sha ftes bu ry, k któr e go po sia dłoś ci ssąs iad o wa ły zz ttym m miejs cem, a a k któ ry zznacz ną c część sswoj ej ffor tu ny p prze zna czał n na po moc u ubog im. A Au tor p pomnika, rrzeź biarz A Al fred G Gil bert, w wy ko rzy stał m mo tyw g grec kiej p po sta ci – – ale n nie E Ero sa, llecz jje go b bra ta A An ter o sa, bo ga m mi łoś ci b bezi n te re sow nej ii b bar dziej u udu cho wio nej – – c co w wpraw ni zznaw cy g g rec kiej m mi to- lo gii n na tych miast rroz po zna ją p po jje go m mo ty lich skrzy dłach. Na ga p po stać p po gań skieg o b boż ka w w c cza sach wik tor iań skich n nie b by ła d do brze w wid zian a, w więc ofi cjal nie – – i p patetycznie – – na zwa ny zzo stał o on Anio łem C Chrześcijańskiej D Do bro czyn no ści. N Na -
wia sem m mó wiąc m ma ttwarz p praw dzi we go a anioł a – sszes na sto let ni a asy stent G Gil bert a, k któ re go o od- lew g gło wy zzo stał w w yk o rzy sta ny d do w wy ko na nia rzeźby, m miał n na iimię A Ang e lo. Ale k kto d dzis iaj p przyw ią zu je w wa gę d do ttych szcze gó łów? P Pic ca dil ly C Cir cus tto b bo daj n naj bar dziej zza tło czo ne m miejs ce w w L Lon dy nie; llu dzie p pę dzą – – z ii d do p prac y, ttu r y ści zza li cza ją k kol ej ne oko licz ne a atrak cje, a a ffon tan na sstoi p przy pad- kiem n na sskrzy żo wan iu iich d dróg, c cze go sszla chet ni p po mys ło daw cy jjej b bu dow y n nie m mo gli prze cież p prze wi dzieć. No ii k kto d dzi siaj w w p po wszech nym ssza leń stwie za k u pów ii m mi go czą cych rrek lam zza dzie ra g gło wę, że by ssię p przy j rzeć a anio ło wi – – k kim kol wiek o on ttam jest? M Mo że w więc c cho ciaż w w d dniu Ś Świę te go W Wa len te go, k kom u b bli skie sspra wy sser cow e, n niech wpad nie n na P Pic ca dil ly C Cir cus ii p po zwo li, a aby anioł, p postrzegany p powszechnie jjako K Ku pi dyn, ugod ził g go sswo ją sstrza łą – – w wyr o zum ia ły L Lord Sha ftes bu ry zz p pew no ścią ssię n nie p pog nie wa.
Tekst i rysunek: Maria Kaleta
18 |
01 (199) 2014 | nowy czas
agenda
Marek Piasecki at MUMMERY+SCHNELLE
Stare i Nowe_Old & New ogromne sylwetki symbolizujące esencję tego dynamicznego miasta. Strzelisty i niebotyczny „Shard” i ogromna przysadzista kopuła katedry świętego Pawła dominowały panoramiczny widok. Ich współistnienie stało się faktem i nie są już rywalami we wzajemnej opozycji, a tylko częścią kalejdoskopu metropolii, która pomimo ekonomicznego kryzysu wzbogaca się, przyciąga ludzi i kapitał z całego świata.
Wojciech A. Sobczyński
Styczniowe słoty i zimowe wiatry są mocno dokuczliwe w tym roku. Wyspiarska aura Wielkiej Brytanii ma jednak to do siebie, że od czasu do czasu zdarza się przepiękny poranek witając nas niebieskim niebem i coraz to cieplejszymi promieniami słońca zwiastuje wczesne przedwiośnie. Pączki na krzewach rosnących koło mojej pracowni spuchły, brzemienne nowym życiem, gotowe do zielonej eksplozji. W taki to poranek, kiedy wczesne mgły nadal utulały w białej wacie dachy londyńskich budynków zjeżdżałem z Mount Pleasant w dół Farringdon Road. W oddali widać było dwie
Today photography is everywhere. In everyone’s pocket is a camera of sorts, either build-in to a mobile phone or more or less sophisticated miniature devise capable of capturing a moment or often able to record a high definition moving image. How far we have moved in technology from the old days of a box camera with which my great grand father took photographs in the far flung places of the Ukrainian step. To press the shutter button remains the same till today but that is not all. Assuming one had acquired all necessary components, such as film, chemicals, photographic paper and a book of instructions, the adventure of picture taking had begun. The early pictures of my family albums were tiny. Only professionals in district towns had a chance to enlarge their photographs. The early enthusiasts of the photographic era had
to satisfy themselves with so called contact prints only. In the darkened room the exposed film was developed in a range of carefully prepared chemicals. The individual negatives initially on glass and later on celluloid film were placed on top of photosensitive paper and exposed to light. Another set of chemicals were deployed to develop the image on paper. When the technique was finally mastered the fun bordering on black magic had begun. I mentioned the term photographic era advisably as the onset of photography broadly speaking from mid-nineteenth century had a profound impact on arts and culture. Mostly, as a recording tool of life and customs throughout all strata of society from kings and presidents all the way to humble ploughmen or down-and-out town welders. The artists took to the camera like a duck to water without exception. Some had used this new tool at their disposal to record the subject matter instead of a sketch book. The others had used it to document the artwork and their milieu. Several artists used the new medium purely as an experiment in their creativity. Most notable example were Man Ray and Lee Miller who have pushed the limits of chemical reactions and development methods achieving the effects known from then on
|19
nowy czas | 01 (199) 2014
agenda as solarisation. They also used so called camera-less techniques, whereby the image is created without a lens pointing at the subject. Iinstead, the photographic paper is used in a variety of ways such as drawing with the light source, placement of opaque and semi-opaque shapes and a limitless variety of creative measures that artists would choose to exploit. Chemical agents, dyes, bleaches on one hand and mechanical like scratching or burning on the other. One such an artist, Marek Piasecki is on show right now, in an exhibition that had opened last Thursday in Mummery+Schnelle Gallery in fashionable district of Hoxton. It is a fascinating exhibition. Piasecki’s work is very little known in the West but probably not for very much longer. It was successfully displayed in Paris Photo Show, 2011. The sale of a number of pieces to the Museum of Modern Art, New York, has clinched his reputation on an international art circuit. It is a reasonable assumption that other modern art collections will follow suit. Marek Piasecki was born in Warsaw in 1935. From 1945 he lived in Kraków where he received his education and established his artistic credentials. Much speculation and print space has been devoted to the analyses of his work and its meaning. The war trauma manifests in the lacerations of photo sensitive paper. Burn marks of flames and acid are there. Dark and brooding soul inhabits his photographs as well as interiors of spaces he lived in. This is all true and I would not wish to contradict the learned specialists but it is also all to easy to fall under a spell of misconceived exoticism. The true player in finding the truth about Piasecki’s work is Kraków, the city itsels as it were in post war years. I know Piasecki’s city where I lived only a few streets away, thought I did not know him personally. We both left Kraków for the West roughly around the same time and probably for a very similar range of reasons, hungry for an experience of a wider world, seeking freedom from watchful eyes 'big brother', who in 1968 had just invaded freedom seeking Czechoslovakia, thus extinguishing any hopes for reforms and liberalisation of the society. Kraków was special, ancient, bypassed by war fronts, proud of its 1,000 years old roots, its Universities and places of learning and arts. Such qualities were its assets a well as liabilities. It was the only city in Poland, in which the communists proposals of constitutional changes of 1946 referendum were flatly rejected. 'Three times yes' was the name of infamous referendum and the Kraków reply was resounding no. The city had to pay the price. It was starved of funds and left to decay. The population crammed in once opulent houses and apartments had to endure the indignity of sharing one room per family and all in turn had access to kitchen, toilet and bathroom all in one. This has lead broadly to a bizarre and hyper sensitised outlook. In such circumstances the artists, poets, playwrights had flourished. The Academy of Fine Arts was full of eccentrics. They were living a surreal existence pungently veiled in a haze of the cigarette smoke and vodka. It applied to all, starting with the professorial masters and finishing on students. It is against this background of decay, crumbling walls, broken up and redundant splendour that Piasecki’s Dolls photographs ought to be seen. Within the walls of one's private space everyone could counteract the uniformity of day-to-day matters imposed with relentless zeal by the apparatus of control. A desire to be different expressed itself there, in the privacy of one's home. Collecting mania of old curiosities swept throughout population as an expression of individuality. Everyone was collecting something. Roadside effigies, cuckoo clocks, devalued bank notes of pre-revolution monarchs, broken toys and dolls. The flea market at Mateczny district flourished. New plastic dolls replaced the old made of porcelain. Often half broken, eyeless, hairless, they found their way to Piasecki's apartment and later on to the vocabulary of his artistic vision. Other artists too seem to have been digesting the AustroHungarian legacy. Marian Kruczek made assemblages from anything mechanical. Clocks, minor machines, utensils, all found their way to a new surreal existence. Even the most famous of Kraków artists, Tadeusz Kantor was part of the same process of absorption of things commonplace impregnated with a new meaning and drama. In common with others for Piasecki the liberation from the cobwebs of his dolls filled den and progress of artistic development depended on contacts with artists on outside of the iron curtain. Scores of artists left Poland looking for opportunities in Paris, London or New York. Piasecki went to Stockholm and made his life in Sweden where he continued experimental work concentrating more on a nature of material and its physical properties. Sweden did not embrace Piasecki's art and the major exhibition of his work occurred after all in Poland with a retrospective show in Zachęta, in 2008. Now the time is right to evaluate his artistic contribution, regretfully posthumously.
W londyńskim POSK-u zaczęły się obchody pięćdziesięciolecia istnienia tej zacnej instytucji, nadal ważnej i istotnej dla Polaków osiadłych w Wielkiej Brytanii. W galerii otwarta została wystawa podsumowująca osiągnięcia wielorakich instytucji POSK-u. Głównym organizatorem w imieniu Zarządu jest dyrektor biblioteki, dr Dobrosława Platt. Współorganizatorem od spraw artystycznych jest znakomity ekspert, autor wielu publikacji, znawca sztuki polskiej stworzonej poza krajem, prof. Jan Wiktor Sienkiewicz. Wystawa pokazuje kilkanaście prac, między innymi Marka Żuławskiego, Feliksa Topolskiego, Stanisława Frenkla, Mariana Bohusza-Szyszki, Janiny Baranowskiej i innych. Jednomyślna opinia, jaka dominowała rozmowy podczas uroczystego wernisażu – kolekcja POSK-u jest znakomita i wymaga większej niż dotychczas uwagi świata kultury. Potrzebne są środki na utrzymanie i zabezpieczenie dzieł przed szkodliwymi konsekwencjami przechowywania kolekcji w nieprzystosowanych do tego warunkach. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie Zarząd POSK-u pokaże z dumą parę wystaw autorskich ze swojej kolekcji pod czujnym okiem prof. Sienkiewicza, który w roli jurora weźmie także udział w konkursowej wystawie o nazwie Little Experiment 2014 w Galerii POSK. Konkurs otwarty jest dla miejscowych artystów i nie wyłącznie polskich. Więcej informacji na ten temat ukaże się wkrótce na stronach internetowych. Polish artists, who had dispersed around the world after the onset of the WW2, followed by the dark decades of post war communist rule, had no idea in the wildest dreams that the firm grip of the regime will one day seize. Some of us found ourselves in the West much later like Marek Piasecki or playwright Stanisław Mrożek, philosopher Leszek Kołakowski or poet Czesław Miłosz, to mention but a few. Musicians and performers had greater opportunities to travel beyond the borders of the iron curtain. A category of people enjoying more freedoms than most were jazz musicians. Jazz festivals in Warsaw, Kraków and later in other towns ensured that contact with the musicians from other countries led to exchanges of visits and collaborative projects. One such a musician was recently in London. Michał Urbaniak, known mostly as a saxophonist and a violinist came to Soho’s Pizza Express Jazz Club for one night appearance. Urbaniak, a nestor of Polish jazz found himself in Sweden in the early days of his music making life. New York was his target and lifetime ambition. I rely for facts from a talk he has given during a reception hosted by the Embassy of Polish Republic and Polish Cultural Institute. Not very many European jazzmen make this transition successfully. Joe Zawinul of Wether Report, Alfred Malgensdorf, Tomasz Stańko, Adam Makowicz, Joahim Kuhn, Zbigniew Seifert amongst others are notable exceptions. “I tried everything when I went to New York if it involved music. If they asked me to play morning, lunchtime and midnight I was ready” – said Urbaniak during his Embassy talk. It was a nice appearance, interspersed
with video clips of several gigs. Urbaniak cuts a cordial figure and humbly accepts his celebrity status. It was wonderful listening to the story of Urbaniak meeting Miles Davis, the lifelong idol with whom he had recorded for the award winning album “Tutu”. The memories of this encounter remain fresh in his mind. His voice was nearly breaking with emotion recalling Miles, who was not given to lavish expressions of appreciation. He came to him, laid his hands on Michal’s shoulders steadying his nerves. “It felt as laying of hands or meeting one’s guru” after a lifetime of searching. Miles grunted in his rasping voice “My f******g Polish fiddler”. A few hours later after drafting these lines I went to hear “Urbanator” as Michał likes to call himself. Listening in a club environment to jazz is a right thing to do. In a dark room my eyes took a moment to adjust. The stage crammed with instruments glistened with reflected beams of spotlights. The evening was sold out and the auditorium buzzed with anticipation. Portraits of stars looking on from the surrounding walls kept a watchful eye on us all. Last minute food was ordered, wine glasses recharged and off they went, right into an opening number throbbing with syncopated rhythms. Urbaniak’s Quintet has been working with him for seven years already. They sound very good together displaying instinctive understanding. They play what is called jazz fusion, though that night they played very simply a good rocking jazz and had bags of fun with it. It is best to go to a gig without high expectations. I have not heared Urbaniak live for more than ten years. Last time when he played at one of Kraków cellars, hot, airless and crammed with people gasping for air. It was not a happy occasion for the performers too. Last night performance could not be more different. Great drummer Troy Miller worked fantastically with the bassist Otto Williams, whose body movements would have sufficed to keep the rhythm going even if his base was switched off. Xantone Blacq on keyboards and array of other trick boxes flanked by Femi Temowo – guitar, produced one remarkable solo after another. The leader was on good form and together, the band and the audience experienced a memorable evening. A recent album ”Miles of Blue” was on sale and I bought it without hesitating to remember the evening. I wish you, the readers of „Nowy Czas”, were there and enjoyed it with me too. Pod koniec koncertu poczułem raptem czyjąś rękę na moim ramieniu. To Pani Urbaniak przyniosła mi w prezencie DVD filmu, w którym Michał wystąpił w debiucie aktorskim. Film pod tytułem „Mój rower” (Cała prawda o facetach), w reżyserii Piotra Trzaskowskiego odniósł ogromny sukces wśród publiczności i krytyków, którzy obdarzyli go wieloma nagrodami. Czekam niecierpliwie na projekcję.
Michał Urbaniak z dziennikarzami radia ORLA w Ambasadzie RP w Londynie
20 |
01 (199) 2014 | nowy czas
teatr
Nie bójmy się Masłowskiej „Między nami jest dobrze” – Scena Poetycka POSK-u we współpracy z artystami z PAiL (Polish Artist's in London) zainaugurowała teatr przy stoliku i sprowokowała ciekawą dyskusję. Ewa Stepan
Niedzielny wieczór, 26 stycznia. Na widowni w Jazz Cafe w POSK-u trzy pokolenia Polaków. Na scenie trzy pokolenia polskiej biedy upchane w braku przestrzeni, przed telewizorem. Sztuka Doroty Masłowskiej pt. „Między nami dobrze jest”. Każdy z bohaterów funkjonuje w swoim zamkniętym świecie, w swoim języku. Obok siebie, ale bez siebie. Bez chęci czy potrzeby porozumienia, we własnej paplaninie, w oderwaniu od wszystkiego, w pustce. Żyją w akceptacji ustabilizowanej, skomercjalizowanej biedy, ale i w negacji polskości, która ich uwiera, przeszkadza. Nie potrafią jej określić lub nie wiedzą, co z nią zrobić. II wojna światowa to natrętny gość, naprzykrzający się bez sensu w zglobalizowanym, komercyjnym świecie nie wiedzieć czemu, w końcu o Niemcach wiedzą tyle, że „nauczyli nas jodłować”. W jednopokojowym mieszkaniu Metalowa Dziewczynka (Justyna Wnęk) snuje pozornie chaotyczne wywody zwariowanej nastolatki otoczonej „brakiem swojego pokoju”, oparami bezładnych, przedwojennych wspoknień babki (Teresa Greliak), fukaniami jej zapracowanej matki szukającej rozrywki w wyciąganych ze śmietnika starych kolorowych pismach (Magda Włodarczyk) i wynurzeniami „grubej jak świnia” sąsiadki – Bożenki, (Renata Chmielewska), co to „woli nie wchodzić w pole widzenia ludziom, którzy mają lepsze powody do rzygania” . W ten świat wkracza życie z telewizora. Pojawiają się kolejne postacie: reżyser filmu pt: ”Koń, który jeździł konno” (Konrad Łatacha); skupiona wyłącznie na sobie Dziennikarka (Joanna Kańska), która przeprowadza „niby wywiad” z równie skupionym na sobie, uciekającym od rzeczywistości i obnażającym swoje słabości Aktorem (Wojtek Piekarski) oraz młodą, lansowaną przez reżysera gwiazdą (Tatiana Judycka), której przodkowie, tak jak ona – tylko przez przypadek – urodzili się w Polsce. Pojawia się też egzaltowana młoda dziewczyna, poruszona filmem reżysera i szukająca okazji do spełnienia dobrego
uczynku (Margot Przymierska). W sytuacji braku takowej okazji zje wszystkie cukierki, by poczuć się lepiej. Masłowska prześmiewa te charaktery, ale nie wyśmiewa. Błyskotiwe dialogi są pełne humoru. Postacie są groteskowe. Przedstawiony świat jest dramatycznie pusty, poszarpany, odarty z wartości. Forma kompozycji muzycznej, melodia języka, monologów i dialogów, powtórzenia doprowadzają akcję do punktu kulminacyjnego, w którym wspomnienia wojenne babci nadają sens całości. Jesteśmy, czy nas nie ma? Skoro babcia zginęła w bombardowaniu, to myśmy się nie urodzili. Zatem nie-bycie określa bycie. Doceńmy to, co mamy. Metalowa dziewczynka istnieje stale, gdzieś w świecie zagubiona i głodna, zaplątana w wir zdarzeń od niej niezależnych. Na widowni poruszone uczestniczki Powstania Warszawskiego i Sybiraczki ze łzą w oku biją brawo. Ci, którzy Masłowskiej nie znali i ci, którzy byli uprzedzeni – „no bo przecież obrazoburcza i kontrowersyjna, posługująca sie skandalicznym językiem” – są zachwyceni. Po spektaklu dyskusja międzypokoleniowa. Przedział wieku od 25+ do 90+. Widzowie gratulują pomysłodawczyni i reżyserce, Helenie KautHowson oraz aktorom doskonałego spektaklu. Podkreślają, że formuła próby czytanej, czyli to, że aktorzy mieli teksty w rękach zupełnie nie przeszkadzała w odbiorze, wręcz przeciwnie, dodała do dystansu, którego ta sztuka wymaga. Cały zespół stworzył sugestywny świat groteski. Gra aktorska na wysokim poziomie. Kawał dobrego teatru. – Zderzyłam pokolenia: języki, sposoby myślenia, funkcjonowania, inne codzienności, żeby wydobyć ten zgrzyt, ten brak czegoś takiego jak „statystyczny Polak”, brak platformy, na której to by się wszystko spotykało i moglibyśmy powiedzieć „my”. Wszystko to jest w tej sztuce dość makabryczne, przerysowane, ale wydaje mi się, że tutaj po raz pierwszy mówię coś potencjalnie dobrego. Oczywiście nie formułuję wprost żadnego pozytywnego przesłania, ale to pierwsza rzecz, którą napisałam nie pod hasłem: w jakim
okropnym kraju żyjemy, a jak tu szaro! Odwrotnie, jest tu moja afirmacja bycia Polką i polskości, totalnie dzisiaj wyszydzonej, zmieszanej z błotem i traktowanej jako skaza, jako policzek wymierzony przez los, przynajmniej w moim pokoleniu – mówi o swojej sztuce „Międzynami dobrze jest” Dorota Masłowska. – Strasznie baliśmy się, czy nie stracimy naszej publiczności proponując tak kontrowersyjną autorkę – mówi Helena Kaut- Howson. Scena Poetycka POSK-u ma swoją wierną publiczność i od lat prezentuje określony repertuar, od którego sztuka Masłowskiej odstaje, bo „rozdrapuje rany”, zadaje pytania o tożsamość, prowokuje. Tymczasem publiczność jakby właśnie na to czekała. Jest potrzeba dyskusji, wymiany poglądów i porozumienia pomiędzy kolejnymi falami Polaków wyjeżdżających z Polski. Co nas łączy? Co dzieli? Co uwiera? Od czego uciekamy? Czy da się uciec i czy warto uciekać? Masłowska prowokuje do tej dyskusji, pokazuje kompleksy, określa uwarunkowania. Przywołuje też perspektywę globalnego, skomercjalizowanego świata, którego bynajmniej pępkiem nie jesteśmy. Nasza historia nie jest też taka wyjątkowa jak nam się wydaje. Są narody, także w Europie,
„Romanca” Chmielnika w POSK-u Przyznaję, że jestem przedstawieniem nieco rozczarowana, uściślając, nie przedstawieniem, bo dobre, a samą sztuką. Z mojego punktu widzenia parodia Teatru Ogromnego jest już tematem nieco ogranym. Jednakże dla porządku i przyzwoitości przejrzałam w internecie liczne recenzje i znalazłam, że w większości wyrażają one zachwyt. Dowiedziałam się, że sztuka jest nowatorska, odważna, że to prawdziwie współczesna komedia, że głęboka, poszukująca prawdy w teatrze oraz odpowiedzi na pytanie czym ta prawda jest. Nie czuję się przekonana. Może to i zabawne, ale zupełnie nie widzę w tym nowatorstwa ani tym bardziej głębi. Jaka głębia? Współczesna komedia byłaby o współczesności, a tutaj śmiejemy się z tego co było i co ktoś inny wymyślił. A było już wszystko: Ofelia nieuchronnie idzie do klasztoru, Hamlet i tak wygłasza swoje, mimo że w rękach ma żywą głowę, a nie czaszkę, Halki się i tak nie słucha, bo się ją zna, Mrożek przydaje się za każdym razem, kiedy można zatańczyc tango na jakąś intencję satyryczną, a "Carmina Burana" jako
podkład muzyczny jest nadużywana nawet w reklamach telewizyjnych. Trochę kuglarska sztuczka z interakcją publiczności też nie jest nowa, ale przynajmniej bawi i rozgrzewa. Te wszystkie antykoturnowe zabiegi są w gruncie rzeczy powtórką, łatwe jako pomysł i łatwe w odbiorze. Trudne natomiast jest wykonanie, konieczne wysokiej klasy aktorstwo, bo jedynie ono w takim spektaklu się naprawdę liczy, i tylko ono może tego typu pomysł obronić albo wręcz usprawiedliwić. Parodia jest gatunkiem bardzo trudnym, ale akurat temu aktorskiemu trio dałabym bardzo wysoką punktację. Byli świetni. Pisząc to mam lekkie poczucie winy, bo rozczarowanie przypisuję głównie mojemu bardzo długiemu „flirtowi z Melpomeną”. To nie jest fair. Wokół mnie publiczność bawiła się świetnie. Wielu młodych ludzi, mają młode wrażenia. I chyba o to chodzi. O to właśnie biega (że się tak młodo wyrażę). Obserwowałam i słuchałam również negatywnych reakcji, narzekań, że to bełkot, reakcja wynikająca chyba z niezrozu-
mienia w co się tutaj bawimy. W idealnym świecie zamarzyłabym sobie, żeby widz wiedział z czego się śmieje. Dlatego ośmielam się zrobić jeszcze jedną (techniczno-dydaktyczną?) uwagę. Rozglądałam się tego wieczoru za programem teatralnym. Nie było. Ani przy wejściu na salę, ani w foyer, nigdzie. Dowiedziałam się, że programy były, ale że przeciwnicy (konkurenci?) organizatorów spektaklu w jakimś terrorystycznym akcie programy unicestwili. W tak skomplikowanej i trudnej sytuacji, kiedy w POSK-u dochodzi do ścierania się jakichś tajemniczych frakcji, ktoś jednak powinien zadbać o bezpieczeństwo tak ważnej informacji, jaką jest program teatralny. Może widz idzie do teatru po raz pierwszy. Może pierwszy raz zobaczy tę sztukę. Może będzie chciał się nazajutrz pochwalić swoją teatralną erudycją. Powinien móc się dowiedzieć na co idzie, kto to napisał, kto to gra i co autor chciał przez to powiedzieć. Jeżeli wogóle miał coś do powiedzenia.
Krystyna Zalewska
które historia traktowała całkiem podobnie, lub gorzej (Chorwaci, Bośniacy, Serbowie). Niestety, pokolenia nad Wisłą, żywo dotknięte romantycznym mesjanizmem głęboko wierzą, że na początku była Polska, Polak i Polacy, potem wieki ciemności aż do Kopernika, Chopina i Papieża Polaka. Tymczasem nasza wyjątkowość ma raczej korzenie, koloryt i charakter sarmacki. Lubimy tworzyć bohaterskie mity, napawać się nimi i budować pomniki. Mamy własne wersje iście polskiej historii świata. Zatem nic dziwnego, że pomimo bycia w Europie, kompleksy mamy wpisane w kod genetyczny. Ożywiona dyskusja po spektaklu wcale nie została zamknięta. Dotknięto wielu tematów nie wpadając w pułapkę upolitycznienia stanowisk, o co tak łatwo w kraju. Być może dlatego, że żyjąc w kulturze otwartej, tolerancjnej, jesteśmy bardziej otwarci i łatwiej nam odnaleźć i zaakceptować naszą tożsamość. A może dlatego, że geograficzny i czasowy dystans pozwala jaśniej, lepiej zobaczyć i określić nasz stosunek do świata. Niewątpliwie, między nami dobrze jest. Potrafimy rozmawiać. Masłowskiej nie należy się bać, Scenie Poetyckiej POSK-u należy podziękować, pogratulować i prosić o encore.
Pan Tadeusz inaczej
Pan Tadeusz 2014 Remix Arcydzieło Adama Mickiewicza W adaptacji i reżyserii Wojciecha Piekarskiego 21 lutego (piątek) godz. 19.00 23 lutego (niedziela) 2014. godz. 16.00 Jazz Café, POSK, 238-246 King Street, Londyn W6 0RF Bilety w cenie £10 (Członkowie Klubu Przyjaciół Sceny £8) do nabycia na godzinę przed spektaklem Rezerwacja: scenapoetycka@gmail.com, 07955 389 058
| 21
nowy czas | 01 (199) 2014
czas przeszły teraźniejszy
O bohaterach i zdrajcach Historia z wnętrza ziemiańskiej rodziny, opowiedziana kamerą Jana Ledóchowskiego w filmie Wujowie i inni, obnaża polityczne wybory, podziały i zależności, ściąga zasłony, poszukuje prawdy i stawia trudne pytania Ewa Stepan
W
dzieciństwie otaczały ich guwernantki i nianie. Były gwarne wizyty ciotek, wujów, kuzynów w asyście czuwającej nad porządkiem dnia i posiłków służby. Wspólne zabawy, powitania i pożegnania, polowania, bale i zabawy. Zapach perfum pomieszany z tytoniem, szelest jedwabnych sukien. Były też sztywne zasady wychowania i zachowania. Odpowiedni czas na wszystko, co zaprzątało życie ziemian w ich rodzinnych posiadłościach. Ten czas skończył się po wakacjach w 1939 roku. Nie dla wszystkich jednakowo, jak to w życiu. Nowy czas niósł dramaty, kształtował przyszłość brzemienną w wybory, które determinowały rodzinne losy. Kuzyni czy bracia i siostry, towarzysze wspólnych zabaw odnajdowali się po dwóch stronach muru, który podzielił Europę. Podzieleni przez historię i wybór, który jednoznacznie określił ich postawy i pozamykał rodzinne drzwi. Jan Ledóchowski śledzi ich losy odwiedzając z kamerą ziemiańskie siedziby swoich krewnych. W pięknym, XVII-wiecznym pałacu w Małej Wsi, który czas wojny zdawał się ominąć, ukrywała się senator RP żydowskiego pochodzenia. Po wojnie właścicieli wyrzucono, a pałac przekształcono w ośrodek wypoczynkowy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Członkowie kolejnych rządów wypoczywali tam do roku 2006. W Zbydniowie, u Horodyńskich, wiosną 1943 roku był ślub i wesele, zakończone przez SS krwawą masakrą. W Jurkowie po zakończeniu wojny okazały dwór przekształcono na mieszkania dla czternastu rodzin. Wysiedleni ziemianie, „obszarnicy”, szukali swojego miejsca w nowym świecie. Tych, którzy zginęli podczas wojny nasza martyrologiczna historia określa jako bohaterów. Tych, którzy przeżyli, trafiali do więzień, emigrowali lub służyli PRL pokazuje film. Jan Ledóchowski rozmawia z członkami rodziny, którzy obrali różne drogi życia, docieka ich motywacji, odkrywa ich barwne historie. Kazimierz Morawski, niegdyś członek Rady Państwa PRL, opowiada o swojej współpracy z pierwszymi sekretarzami KC PZPR, Edwardem Gierkiem i Wojciechem Jaruzelskim, oraz o spotkaniu na Kremlu przed stanem wojennym. Tymczasem jego kuzyn, Maciej Morawski, syn Kajetana
Mo raw skie go, w 1939 wi ce mi ni stra Skar bu Pań stwa, a po woj nie am ba sa do ra w Pa r y żu Rzą du na Uchodź stwie, był dzien ni ka rzem i pu bli cy stą Ra dia Wol na Eu ro pa. In ny czło nek ro du, Do mi nik Ho ro dyń ski, mąż Te re sy Le dó chow skiej, był przez la ta na czel nym re dak to rem „Kul tu r y” war szaw skiej. Jak swo ją ka rie rę, swój wy bór uza sad nia ją? Ży cie nie jest czar no -bia łe, choć pew ne sy tu acje ta ki mi mo gą się wy da wać. Ja ką mia rę przy jąć do oce ny tych po staw? Film jest oczy wi ście kon tro wer syj ny. Po ka zu je frag ment hi sto rii, któ ra zde ter mi no wa ła ro dzin ne lo sy i sta wia kło po tli we py ta nia. Na ile po dej mu je my świa do me wy bo r y, a na ile ma my od wa gę od rzu cić to, co nie sie los i szu kać te go, w co wie rzy my, co uważamy za waż ne? Na ile na sze ży cie de ter mi nu je hi sto ria i spo łecz ność, w któ rej ży je my, a na ile two rzy my je cał kiem sa mi?
Książę Zdzisław Lubomirski, senator II RP, właściciel Małej Wsi (na zdjęciu powyżej)
Projekcja filmu Jana Ledóchowskiego Wujowie i inni 9 lutego o godz. 12.30 i o 15.50 w RIVERSIDE STUDIOS, Crisp Road, W6 9RL. Szczegóły na str. 30
Jan LeDócHoWsKI finansista i filantrop, od lat związany z Medical aid for Poland. Urodził się w Rodezji, dzieciństwo spędził w Johanesburgu. absolwent cambridge, karierę zrobił w londyńskim city. Doradzał podczas ekonomicznej transformacji systemowej w Polsce. Ma dwie pasje: film i żeglarstwo. obie rozwija sukcesywnie i systemowo. W 2012 roku otrzymał dyplom filmowca w Kingston University. nakręcił szereg filmów dokumentalnych opowiadających o tragicznych losach, które go poruszają, między innymi: In ka, Pol ska Szko ła So bot nia na Put ney–Wim ble don, Thic ker than Wa ter – krótki film o adoptowanej dziewczynie, która szuka biologicznej matki, Do mi nik Ho ro dyń ski, Do ra Mit tel bau.
Dominik Horodyński, przez lata naczelny redaktor „Kultury” warszawskiej
Maciej Morawski, dziennikarz, publicysta, działacz emigracyjny.
22 |
01 (199) 2014 | nowy czas
redaguje Roman Waldca
czas pieniądz biznes media nieruchomości
DObre I ZŁe WIADOMOŚCI
znikają coraz szybciej, ale coraz częściej, przed sprzedażą wystawiane są na akcji, na której zostają sprzedane temu, kto po prostu da więcej. Według danych z Office for National Statistics, ponad 98 proc. badanych londyńczyków wierzy, że wartość posiadanej przez nich nieruchomości wzrośnie również w tym roku. Przeciętnie spodziewają się oni wzrostu na poziomie 9 proc. tylko w ciągu pierwszego półrocza. Do letnich wakacji – jeśli przewidywania te spełnią się – będzie to jeden z najszybszych wzrostów w ciągu ostatniej dekady. Przed kolejną nadmuchaną bańką na rynku ostrzegają jednak specjaliści przyznając, że co prawda ceny w Londynie będą rosnąć tak długo, jak długo będzie brakowało dostępnych cenowo mieszkań. Podkreślają, że coraz więcej ludzi zaczyna przeprowadzać się z dotychczas centralnie położonych dzielnic miasta tylko dlatego, że nie jest ich już stać na mieszkanie w drugiej czy trzeciej strefie. O tym, że dla wielu przeciętnych londyńczyków Peckham jest już za drogie, nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać. Na ceny mieszkań w Londynie z pewnością duży wpływ ma kapitał zewnętrzny. Wystraszeni sytuacją ekonomiczną Grecji, Hiszpanii, Włoch czy Cypru zamożni obywatele tych krajów decydują się na lokatę swojego kapitału właśnie na postrzeganych jako oaza spokoju i względnej ekonomicznej stabilności Wyspach Brytyjskich. Nie bez znaczenia jest też kapitał płynący z bogatych krajów arabskich, z Chin, oraz gotówka oligarchów rosyjskich.
NIEPEWNY ROK Roman Waldca
W
szyscy od dłuższego czasu czekaliśmy na jakieś dobre wiadomości po kilku długich latach zaciskania pasa, oszczędzania. Wraz z nowym rokiem wreszcie zaczęły nadchodzić, jedna po drugiej. Bezrobocie nigdy nie malało tak szybko, ceny nieruchomości rosną, nawet święta nie wyglądały tak źle. Czyżby to już koniec kłopotów? Niekoniecznie. Opublikowane właśnie dane przyniosły długo oczekiwane liczby dotyczące wielkości bezrobocia w Wielkiej Brytanii. Dla obecnego rządu są to bardzo dobre wiadomości: aż 167 tys. bezrobotnych znalazło zatrudnienie w ciągu trzech miesięcy ubiegłego roku (do listopada). Był to największy spadek ludzi pozostających bez pracy od 2009 roku! Krytycy podkreślają jednak, że ciągle ponad 2,3 mln osób pozostaje bez pracy, co nadal stanowi ponad 7 proc. ogółu w wieku produktywnym.
MŁODZI BEZ PRACY To jednak, co dla jednych stanowi bardzo dobrą wiadomość, niekoniecznie jest nią dla innych. Fakt, że bezrobocie spada, to generalnie dobra wiadomość: 167 tys. ludzi nie tylko przestało pobierać zasiłki, ale co ważniejsze, zaczęło płacić podatki. I oczywiście wydawać zarobiony grosz, co przecież w rozruszaniu gospodarki jest najważniejsze. Niestety, z ponad dwóch milionów ludzi ciągle bez pracy, prawie połowa (900 tys.) to ludzie młodzi, którzy nigdy nie mieli jeszcze okazji pracować i, co gorsza, których raczej nikt nie chce zatrudnić. Minister pracy Esther McVey powiedziała, że powinni oni być gotowi na podjęcie jakiejkolwiek
pracy. We have to get kids to the right standard so that everyone wants to employ them. Rząd pławił się w zachwytach, dopóki do dyskusji nie włączyli się specjaliści z Bank of England dorzucając swój głos do debaty na temat bezrobocia, które co prawda zbliża się do magicznego limitu 7 proc., co jednak wcale nie musi oznaczać natychmiastowego wzrostu stóp procentowych. Tym, którzy może nie pamiętają przypomnę, że obejmując obowiązki szefa Bank of England Kanadyjczyk Mark Carney powiedział, że nie będzie rozważał podwyżki stóp procentowych dopóki bezrobocie nie wyniesie ponad siedem procent. Ale teraz, kiedy jest już na granicy 7 proc., sytuacja może się zmienić, i to dla wielu nie byłaby dobra wiadomość…
UWAGA NA STOPY Co prawda Howard Archer, jeden z głównych brytyjskich ekonomistów wierzy, że wszystko wskazuje jednak na to, że przynajmniej do końca roku 2014 stopy procentowe utrzymane zostaną na dotychczasowym poziomie 0,5 proc., i dopiero na początku przyszłego roku należy się spodziewać powolnego ich wzrostu. A to oznaczać może tylko jedno: droższe kredyty, pożyczki, karty kredytowe. Ceny znowu pójdą w górę. Dobre wiadomości w dalszym ciągu nadchodzą również z gwałtownie rosnącego rynku nieruchomości. Tak szybkiego wzrostu cen nikt się nie spodziewał. W ciągu ubiegłego roku tylko ceny londyńskich mieszkań wzrosły średnio o ponad 11 proc., co przy średniej cenie przeciętnego domu (441 tys. funtów) wynosi ponad 40 tys. w skali roku. Dla porównania, średnia pensja w tym kraju wynosi około 28 tys. funtów. Lepiej można zarobić na nieruchomościach, niż w pracy!
CORAZ DROŻEJ Tak szybki i gwałtowny wzrost cen podyktowany jest głównie brakiem nowych nieruchomości na rynku. Te, które pojawiają się w ofercie nie tylko
Skoro jest tak dobrze, to dlaczego można się obawiać złych wiadomości? Dlatego, że dobre wiadomości nie zawsze dla wszystkich są dobre. Spadek bezrobocia spowoduje nieuchronny wzrost oprocentowania i droższe kredyty. Te być może ostudzą trochę wzrost cen na rynku nieruchomości, co być może sprawi, że jeszcze trudniej będzie z uzyskaniem kredytu. Przy średnim wzroście płac w ubiegłym roku na poziomie 2 proc. oznacza to tylko jedno: będziemy zarabiali statystycznie mniej, wydając przy tym znacznie więcej.
Rewolucja w handlu Ostat nie śświę ta p po kaz a ły, żże w w h han dlu d do cho dzi d do rre wol u cji, k któ ra n na zza wsze zzmie ni tto, w w ja ki sspo sób rro bim y zza k up y. O Ob serw u jąc n na sze za cho wa nia w w o okre sie o od w wrze śnia d do g g rud nia ubie głeg o rro k u sspe ce o od h han dlu d do szli d do n na- stę pu jąc ych w wnio sków: •.Kup u je my o on li ne. R Ry nek o onl i ne rro śnie w w zza stra sza jąc ym ttem pie. J Już n nie ttyl ko p po p pralk ę czy llo dówk ę k kli kam y w w ssie ci. N Na jje dze nie w w okre sie śświątecznym w wy da li śmy p po nad 9 900 mln ffun tów. •.Click and collect to k kolejna n no wa u usługa. Choć n nie ssie dzim y w w d do mu, tto w wca le n nie p prze szka dza n nam k k u po wać w w ssie ci. P Pacz kę o od bie- rze my w w d dro dze d do d dom u. J Jed na ttrze cia wszyst kich zza k up ów o on li ne tto c click and collect wła śnie. •.Te raz zz k ko mór ki. K Kto llu bi rro bić zzak u py, g gdy szef p pa trzy p przez rram ię? N Nikt. Z Z k ko mór ki łła twiej, zza wsze jjest p pod rrę ką. J John L Le wis ttwier dzi, żże p po nad 7 75 p proc. o od wie dzin int ern e to wych p po chod zi ło zz k ko mó rek w wła śnie. •.Kup o wal i śmy zznacz nie m mniej jje dze nia!. •.Opu ści liś my zzlo ka li zow an e p poz a m mia stem cen tra h han dlo we. Z Za d da lek o ii zza d dro go. •.Na dal k koc ham y w wy prze da że… ii m mar ko we rrze czy. • W Wyg ra ny mi o okaz a li ssię w w ttym rrok u A Al di, L Lidl oraz… W Wai tro se. •.Ga dże ty n na dal n naj waż niej sze. T Te sco ssprze da ło p po nad 4 400 ttys. tta nich tta blet ów, a a J Joh n Le wi s ssprze da wał iiPa da c co 1 10 sse k und.
migawki 8,55 NA GODZINĘ W Londynie ponad 570 tys. zatrudnionych pracuje za grosze, dostając stawkę poniżej 8,55 funta na godzinę. KAMERA Z PODATKIEM Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych (ZAiKS) chce, aby tablety, telewizory, kamery i aparaty cyfrowe zostały objęte opłatą reprograficzną w wysokości 2 proc. ich wartości. Nad takimi przepisami pracuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W BUŁGARII KRYTYCZNIE Sytuacja na bułgarskim rynku pracy staje się krytyczna, gdyż – jak wynika z ostatnich danych statystycznych – za granicą pracuje więcej Bułgarów niż w ich własnym kraju. NIEMCY LUBIĄ WYNAJMOWAĆ Niemcy nie lubią kupować. W 2013 roku właścicielami mieszkań było tylko 43 proc. obywateli tego kraju. Pozostali wolą wynajmować cztery kąty i płacić co miesiąc czynsz, niż zaciągać kredyt hipoteczny na kilkadziesiąt lat. BRAKUJE SPECJALISTÓW Aż 63 proc. prezesów firm globalnych przyznało, że ma problem z dostępnością do wykształconej kadry. To rekord. W 2009 roku, czyli na początku kryzysu, mówiło tak 46 proc. pytanych. 2 PLUS 2 Rząd przekuje, że zarabiamy o 2,1 proc. więcej niż przed rokiem, nawet biorąc pod uwagę fakt, że inflacja wyniosła w tym samym czasie 2,4 proc. Ktoś tu nie umie liczyć, czy tylko manipuluje danymi? 103 TONY ZŁOTA Polskie rezerwy złota wynoszą 102,9 tony, co daje na głowę mieszkańca zaledwie 2,7 g. Dla porównania – na przeciętnego Amerykanina przypada 25 g, Francuza 39 g, a Niemca 41 g. 85 NAJBOGATSZYCH 85 najbogatszych mieszkańców globu posiada tyle pieniędzy, co 3,5 mld najbiedniejszych – wynika z najnowszego raportu Oxfamu. HSBC BEZ GOTÓWKI Uważaj, jeśli masz konto w HSBC i chcesz wypłacić większą gotówkę to możesz mieć problemy. Bank będzie chciał bowiem wiedzieć, po co ci są potrzebne Twoje własne pieniądze.
| 23
nowy czas | 01 (199) 2014
prawo i życie
Wypadek i co dalej? prawnik radzi: Jeśli ucierpiałeś w wypadku samochodowym, wypadku w pracy lub miejscu publicznym albo na skutek błędu lekarza, prawdopodobnie należy ci się odszkodowanie. Wiele kancelarii prawnych – tak jak Turnerlaw, przy współpracy z którą powstało nasze vademecum – pobiera honorarium tylko wtedy, jeśli wygra sprawę. Zwrócenie się o pomoc do fachowców nie będzie cię nic kosztować. Dowiedz się, jak udokumentować wypadek, żeby ułatwić pracę prawnikom i przyspieszyć wypłatę należnych ci pieniędzy. NA DRODZE
W MIEJSCU PUBLICZNYM
Jeśli jako kierowca, pasażer samochodu lub autobusu, rowerzysta bądź pieszy zostałeś poszkodowany w wypadku drogowym: * zanotuj informacje o sprawcy wypadku: imię, nazwisko, adres i numer rejestracyjny pojazdu, * spisz dane osobowe świadków wypadku (wystarczy imię, nazwisko i numer telefonu), * zrób zdjęcia miejsca zdarzenia i pojazdów np. telefonem, * jeśli na miejsce zdarzenia została wezwana policja, zanotuj również numer referencyjny sprawy, * zgłoś się do szpitala lub do lekarza, * skontaktuj się z prawnikiem specjalizującym się w uzyskiwaniu odszkodowań.
Lokalne władze mają obowiązek utrzymywać drogi, chodniki i schody w stanie odpowiednim do bezpiecznego z nich korzystania – to samo dotyczy sklepów, centrów handlowych, restauracji i innych miejsc użyteczności publicznej. Jeśli wpadłeś w dziurę na drodze, przewróciłeś się na śliskiej nawierzchni, ucierpiałeś z powodu nieuwagi pracowników budowlanych lub wadliwej konstrukcji budynku, masz prawo do odszkodowania. Po wypadku: * zapisz lokalizację miejsca wypadku, * zrób zdjęcia miejsca zdarzenia, * jeśli są jacyś świadkowie wypadku, zanotuj ich numery telefonów i nazwiska, * skontaktuj się z kancelarią prawną.
Marzena Gwarda z Kancelarii Turnerlaw radzi: – Nasz klient, pan Wojtek z Londynu, miał stłuczkę w czasie wakacji w Kornwalii. Sprawca wypadku, który uderzył w samochód naszego klienta na czerwonym świetle, zbiegł z miejsca zdarzenia. Na szczęście klient zapamiętał i szybko zanotował w swoim telefonie numer rejestracyjny auta. Dzięki temu udało nam się ustalić sprawcę wypadku i pociągnąć go do odpowiedzialności. Samochód pana Wojtka został naprawiony, a koszty naprawy pokryła firma ubezpieczeniowa sprawcy. Dodatkowo pan Wojtek, który w wypadku złamał rękę, otrzymał rekompensatę pieniężną za uszczerbek na zdrowiu.
Nasz ekspert Marzena Gwarda radzi: Pani Monika z Londynu poślizgnęła się na oblodzonym chodniku przed supermarketem i upadła tak nieszczęśliwie, że uderzyła się w głowę. Doznała wstrząsu mózgu i złamała dwa palce u prawej ręki. Przyjaciółka pani Moniki, obecna na miejscu zdarzenia, poprosiła świadka i pracownika supermarketu o podpisanie oświadczenia opisującego zajście. Zanotowała też ich numery telefonów. Dzięki temu sprawa o odszkodowanie przebiegła bez żadnych komplikacji, a nasza klientka otrzymała należne jej pieniądze w krótkim terminie.
U LEKARZA
NA WAKACJACH W PRACY Możesz mieć prawo do odszkodowania za wypadek w pracy, jeśli m.in.: poślizgnąłeś się na czymś i upadłeś, zostałeś uderzony spadającym przedmiotem, spadłeś z wysokości, miałeś wypadek podczas obsługi maszyny lub pojazdu. Zaraz po wypadku: * zgłoś wypadek swojemu przełożonemu, * upewnij się, że pracodawca odnotował wypadek w rejestrze wypadków (tzw. Accident Report Book), * zanotuj okoliczności wypadku, spisując jak najwięcej szczegółów, * zrób (np. telefonem komórkowym) zdjęcia miejsca wypadku, * spisz nazwiska świadków, * nawet jeśli uważasz, że twoje obrażenia nie są duże, koniecznie odwiedź lekarza, * zadzwoń do prawnika, aby uzyskać indywidualną poradę. Nasz ekspert radzi: – Pan Marcin pracuje na budowie dużego osiedla mieszkaniowego w Birmingham. W czasie pracy uległ wypadkowi. Węzeł na linie asekuracyjnej rozwiązał się, co spowodowało upadek z trzeciego piętra. Nasz klient doznał rozległych obrażeń. Przyjaciel i współpracownik pana Marcina zaraz po wypadku zrobił zdjęcia miejsca zdarzenia i sprzętu budowlanego. Nieuczciwy pracodawca próbował zamienić wadliwą linę na nową przed przybyciem na miejsce inspektorów BHP. Dzięki zdjęciom kolegi naszego klienta, działanie na jego szkodę zostało uniemożliwione. Inspekcja wykazała, że wypadek był wynikiem zaniedbań ze strony pracodawcy, a pan Marcin otrzymał wysokie odszkodowanie.
Jeśli wypadek na wakacjach wykupionych przez biuro turystyczne pokrzyżował ci plany, warto sprawdzić czy należy ci się odszkodowanie. Żeby uzyskać zwrot kosztów leczenia, opieki medycznej, wcześniejszego powrotu do domu lub rekompensatę za zmarnowany urlop: * poproś świadków zdarzenia (najlepiej angielskojęzycznych) o spisanie ich wersji przebiegu wypadku i zanotuj ich numery telefonów, * zachowaj wszystkie rachunki za usługi medyczne lub transport po wypadku, * zachowaj rachunki z biura podróży oraz numer telefonu do przewodnika (jeśli jesteś na zorganizowanej wycieczce), * w szpitalu lub u lekarza poproś o opis wykonanych zabiegów, * po powrocie do kraju od razu skontaktuj się z prawnikiem. Nasz ekspert radzi: – Rodzina Kościelnickich spędzała wakacje w Turcji. Wycieczkę wykupili w angielskim biurze podróży. Podczas pobytu w hotelu pani Kościelnicka potknęła się o pęknięte płytki, tak nieszczęśliwie, że rozcięła oraz złamała nogę. Jej mąż od razu skontaktował się z reprezentantem biura podróży, który przygotował oświadczenie dotyczące stanu poszkodowanej i przebiegu zdarzeń. Dzięki temu nasza firma była w stanie uzyskać odszkodowanie od biura podróży dla państwa Kościelnickich za zmarnowane wakacje. Co zrobić, jeśli słabo mówisz po angielsku i boisz się, że trudno będzie ci wyjaśnić okoliczności wydarzenia? Zwróć się o pomoc do kancelarii zatrudniającej polskich specjalistów, radzi Marzena Gwarda z kancelarii turnerlaw.co.uk, czyli takiej, która nie tylko zatrudnia konsultantów mówiących po polsku, ale również oferuje usługi polskiego tłumacza podczas
Personel medyczny ponosi pełną odpowiedzialność za zaniedbanie obowiązków. Jeśli podejrzewasz, że jesteś ofiarą jednego z nich, a zaniedbania dokonał lekarz, producent leków, farmaceuta lub inny personel medyczny, koniecznie sprawdź czy należy ci się odszkodowanie. Przygotuj: * dokumentację leczenia, wyniki wszystkich przeprowadzonych badań, * jeśli przeszedłeś operację, opis zabiegu od lekarza prowadzącego, * wszystkie dowody poniesionych kosztów – rachunki za leki i dodatkowe zabiegi, koszty podróży, * skontaktuj się z kancelarią prawną specjalizującą się w uzyskiwaniu odszkodowań za błędy lekarskie. Nasz ekspert z kancelarii Turnerlaw radzi: – Pani Anna przeszła niedawno operację woreczka żółciowego. W czasie zabiegu podano jej lek, który wywołał u pacjentki silną reakcję alergiczną. Zdarzenie niemal skończyło się tragicznie. Pani Anna nie mówi po angielsku, co utrudniało porozumienie z personelem medycznym. Dlatego przed operacją, w porozumieniu z tłumaczem, przedstawiła w szpitalu pismo wyjaśniające, na jakie leki jest uczulona. Dzięki tej dokumentacji nasi prawnicy mogli łatwo udowodnić błąd w sztuce lekarskiej i uzyskać dla naszej klientki wysokie odszkodowanie.
niezbędnych badań lekarskich. Nawet przy niewielkich obrażeniach, jak skręcona kostka na oblodzonym parkingu, czy ból pleców po samochodowej stłuczce, należy ci się rekompensata. Czasami dolegliwości będące wynikiem wypadku nie dają o sobie znać od razu. Dlatego na wystąpienie o odszkodowanie masz trzy lata od daty wypadku.
24|
01 (199) 2014 | nowy czas
czas na podróże
Na Wybrzeżu MajóW Playa del Carmen
Tekst i zdjęcia: Jacek Ozaist
N
a początku nie wygląda to dobrze. Gdy samolot pochodzi do lądowania, przebijając się poprzez grube i nieprzeniknione warstwy chmur, mam wrażenie, że po raz pierwszy w życiu trafię w tropikach na złą pogodę. Ujrzawszy w dole jakieś mokradła, a potem zalany deszczem pas startowy w Cancun, myślę tylko o jednym – to nie może być prawda. Front brzydkiej pogody grasuje po Karaibach od ponad tygodnia. Spotykam w hotelu wielu ludzi, którzy od dawna nie widzieli słońca. Pewien polski Kanadyjczyk przyleciał z Toronto, gdzie było minus 31 stopni Celsjusza. Próbuje się cieszyć, że na Wybrzeżu Majów jest 25 na plusie, lecz gołym okiem widać, że wakacji w Meksyku nie zaliczy do udanych. Ktoś inny, mimo wszystko, idzie nurkować, choć wiadomo, że bez odbijających się w wodzie promieni słonecznych rafa koralowa czy fauna morska wyglądają smutno i przygnębiająco. Pewna para z Warszawy zamierza przebukować bilety i wracać do Polski. Dwa tygodnie w deszczu to ponad ich siły. Najlepiej mają się Niemcy i Anglicy, którzy mogą całe wakacje przesiedzieć przy barze, snując długie rozmowy o niczym. Kurort Playacar tonie w lepkiej pomroce. Jedynie zwierzęta zdają sobie nic nie robić ze złej pogody. Zewsząd słychać ptasie nawoływania, a żyjące na wolności ostronosy (ang. coati) przeszukują kosze na śmieci i zakamarki w poszukiwaniu wyrzuconego przez turystów jedzenia.
Gdy deszcz przestaje padać, idziemy na plażę. Tam nikt nie przejmuje się pogodą. Ludzie spacerują, kąpią się w morzu, grają w siatkówkę plażową. Woda jest przyjemna i ciepła. Zaliczam nura na znak, że też nie dam pokonać się chandrze. Dzień uzupełniony kolacją złożoną z owoców morza i delikatnego, lokalnego wina, okazuje się być nie całkiem stracony. Nazajutrz niebo przeciera się i można poczuć na skórze nieśmiałe promienie słońca. Od rana ludzie gromadzą się w holu, oczekując na transport w rozmaite miejsca – do gigantycznego parku wodnego Xcaret, gdzie można obcować z dzikimi zwierzętami, spłynąć podziemną rzeką albo zobaczyć symulację majańskiej gry w pelotę, do miasteczka Playa del Carmen, do ruin jednego z rozlicznym majańskich miast, popływać z żółwiami albo delfinami, tudzież wybrać się na okoliczne wyspy – słynące z karaibskich krajobrazów Cozumel czy Isla Contoy, gdzie maszeruje się przez dżunglę do miejsc lęgowych lokalnego ptactwa. Taksówka do Playa del Carmen kosztuje tylko 7 dolarów (70 pesos), ale my lubimy piesze wycieczki. Idziemy chodnikiem, po którym podobno biega z psami Bruce Willis, kiedy przebywa w swoim wakacyjnym domu w Playacar. Wielkie hotele powoli ustępują pięknym rezydencjom, zamieszkiwanych przez bardzo bogatych ludzi albo czekających na wynajem przez zasobnych w pieniądze turystów. W tym całym blichtrze znajduje się miejsce na niewielki rezerwat ptaków, nazwany Bird Sanctuary. I tu paradoks. Bilet wstępu kosztuje 23 dolary, a można tam spędzić co najwyżej pół godziny. Sanktuarium Ptaków to niewielki zagajnik, śmierdzący na odległość ptasimi odchodami. Później dowiaduję się, że tak jest ze wszystkim. W Meksyku rząda się wiele za niewiele. Zresztą, kilkadziesiąt lat temu nie było na Jukatanie niczego. Większość hoteli wzdłuż wybrzeża powstała w latach 90. XX wieku. Przygotowano dla turystów kilka stanowisk archeologicznych oraz studnie krasowe, zwane cenotami. Posprzątano plaże, posadzono palmy, ulepszono drogi. Wszystko po to, by zarabiać na turystach. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie zastój, jaki potem nastąpił. Z powodu straszliwej korupcji nie prowadzi się dalszych badań archeologicznych, bo pieniądze są natychmiast rozkradane przez rozmaitych koncesjonerów. Wszyscy cieszą się z tego, co jest i żaden postęp ich nie interesuje. W coraz większej ilości ruin majańskich zakazuje się wstępu do niszczejących obiektów, lecz cena za wstęp jest taka, jak zawsze. Meksyk trapi
przerażająca krótkowzroczność. Bird Sanctuary okazuje się następną pułapką dla naiwnych, którzy wydają 23 dolary za możliwość przyglądania się paru papugom, sępom czy flamingom, a potem wychodzą zniesmaczeni i zawiedzeni. Pewnie i tak już nie wrócą, więc po co się przejmować? Playa del Carmen to typowy nadmorski kurort, pełen straganów z pamiątkami i knajpek oferujących lokalne potrawy oraz napoje. Mieści się tu również tak zwana 5 Aleja, gdzie zlokalizowane są sklepy z markowymi produktami. Oczywiście w niczym nie przypomina słynnej 5 Alei na Manhattanie, ale tak się przyjęło i trochę z przymrużeniem oka lokalni mieszkańcy polecają turystom odwiedzenie jej. Słońce daje się coraz bardziej we znaki, gdy spacerujemy sennymi uliczkami i bulwarami. Czas zaszyć się w przyhotelowych ogrodach i w cieniu sączyć pinacoladę albo tequila sunrise, czekając na wieczorną wizytę w smażalni steków. Nazajutrz okazuje się, że nasze plany muszą ulec zmianie. Chcieliśmy udać się do najsłynniejszego miasta Majów – Chichen Itza i przepięknej, otwartej cenoty Ik-kil. Co z tego, że tłumy i ciężko się dostać, Cziczenica, jak nazywa ją nasz polski przewodnik, to numer jeden wszystkich wypraw na Jukatanie. Niestety, pogoda zraziła ludzi i akurat nie ma chętnych. W tych dniach turyści wolą poleżeć na słońcu, a nie tułać się po dżungli i majańskich ruinach. Podobno za tydzień ma się zebrać grupa, nie mamy jednak tyle czasu. Decydujemy się jechać w bardzo wąskim gronie do Tulum i Coby, taki VIP tour na pociechę. Cztery osoby plus przewodnik. Dużo czasu dla siebie, szybsze tempo zwiedzania, więcej informacji do wchłonięcia. Zaczynamy od Tulum, miejsca tak fotogenicznego, że podobno aparaty robią tam zdjęcia same. To jedno z najpóźniej zbudowanych miast prekolumbijskich Majów. Świadczy o tym inny styl, kąty budowli nie są już tak idealnie równe, jak w przypadku Chichen Itza, Uxmal czy Palenque. Prawdopodobnie Majowie z Tulum nie chcieli mieć nic wspólnego z resztą współbraci i dlatego w opozycji do nich zbudowali swoje domostwa i światynie tak krzywo. Nazwa Tulum oznacza po prostu „mur” albo „płot”, a wzięła się stąd, iż miasto leży na dwunastometrowym klifie i jest otoczone kamiennym murem obronnym. To ciekawostka, bo Majowie raczej nie budowali murów. Powstanie Tulum datuje się na XII-XIII wiek naszej ery, czyli najwyżej dwa stulecia
|25
nowy czas | 01 (199) 2014
czas na podróże przed przybyciem hiszpańskich konkwistadorów. W czasach swojej krótkiej świetności miasto było ważnym portem handlowym i nigdy nie zostało przez nikogo zdobyte. Podupadło na skutek chorób przywiezionych przez Hiszpanów i zostało zapomniane. Do dziś zachowały się w bardzo dobrym stanie najważniejsze budynki, jak „Świątynia Zstępującego Boga” „Zamek” czy „Świątynia Fresków”. Z Tulum wiąże się pewna niezwykła historia, którą można w Meksyku opowiadać dzieciom na dobranoc. Około 1511 roku do Tulum dotarła grupa hiszpańskich rozbitków w łodzi ratunkowej. Część z nich, Majowie, poświęcili bogom w ofierze, część zmarła w sposób naturalny. Zostało tylko dwóch - Gonzalo Guererro, który łatwo zasymilował się wśród Indian i duchowny Gueronimo de Aquilar, który odmówił ożenku i żył w celibacie. Kiedy Hernando Cortez przybył do wybrzeży Meksyku, Guerrero stanął po stronie Majów, Aquilar zaś zaczął najeźdzcy doradzać, jak ich pokonać. Wojownik i ksiądz. Przyjaciel i zdrajca. Dwie strony medalu. Podobno Tulum mieści się w każdym rankingu najpiękniejszych plaż na świecie. Rzeczywiście, z którejkolwiek strony człowiek by nie ustawił aparatu, zdjęcia skalistego klifu z majańską budowlą na szczycie, robią niebiańskie wrażenie. Po powrocie do domu sprawdzam w internecie. Prawda. Tulum raz jest na trzecim, raz na piątym, ale występuje w rankingu prawie zawsze. Bywa, że nia ma Seszeli, nie ma Virgin Gorda na Wyspach Dziewiczych, nie ma Copacabany, jednak Tulum to pozycja obowiązkowa. Mijając kolejne drogowe posterunki policji, jedziemy wyboistą drogą między połaciami dżungli. Uzbrojeni po zęby machos w granatowych mundurach wyglądają, jak z amerykańskiego filmu, ale nas nie zatrzymują. Poruszamy się atestowanym busem prowadzonym przez kierowcę z uprawnieniami federalnymi. Przepisy są takie, że stawka dzienna za używanie busa jest ustalona z góry i obowiązuje absolutnie wszystkich. Któryś z kierowców może wyłamać się z reguł gry i dać rabat, jednak grozi za to wizyta wkurzonych osiłków z maczetami i pewna śmierć. Nasz busik wjeżdża w las i po chwili zatrzymuje się przed ja-
Nieopodal znajduje się następna cenota Multum Ha. Niestety, obfite deszcze sprawiły, że zalała ją woda. Pomost, z którego zwykle skacze się na główkę prosto w sześciometrową głębię, znajduje się po kolana pod wodą. Wystaje jedynie barierka. Próbuję na niej stanąć, by mimo wszystko oddać skok. Chybocze się tak mocno, że jestem zmuszony zrezygnować. Zanurzam się w ciepłej wodzie i podpływam do ściany jaskini. Marzenie o brodzeniu w cenocie spełniło się podwójnie. Jedziemy na od rana obiecywany lunch. Ma być prawdziwa kuchnia jukatańska. Nie jakaś tam hotelowa, pod turystów kombinowana, tylko szczera, lokalna – mięsiwa, ryby i warzywa duszone w liściach bananowca. Na miejscu okazuje się, że wprawdzie coś w liściach bananowca jest, lecz smakuje tak sobie i po rozgotowanych włóknach ciężko rozpoznać rodzaj proponowanego mięsa. Jemy w pokorze, zagryzając „tradycyjnym” jukatańskim makaronem z bazylią. Jedynie sosy i przystawki są lokalne, czyli piekielnie ostre. Meksykanie żyją stosunkowo krótko, średnio nieco ponad 60 lat. Wyniszcza ich klimat, ciężka praca, słońce i ostre jedzenie. Podobno już dzieci mają w lizakach ekstrakt z papryczek chili. Przewodnik pokazuje nam podczas jednego z postojów maleńką, dziko rosnącą, jeszcze nie do końca rozwinięta papryczkę. W tej maleńskiej owalnej kuleczce jest już smak i aromat późniejszego piekielnie ostrego warzywa. Posileni udajemy się wprost do ukrytego w dżungli miasta Coba. Wszystko wokół wejścia do stanowiska archeologicznego zalała woda. Lało niemiłosiernie zeszłego lata, potem jesienią i teraz też. Zalało parking, plac targowy, okoliczne domy. Ludzie boją się, że w stawach i jeziorach mieszkają krokodyle. Woda stoi i stoi. Nie wsiąka, nie paruje. Nikt nie wie, jak długo to potrwa. Coba to rozrzucone w dżungli miasto, które można zwiedzać piechotą albo specjalnymi rikszami. Docieramy do ponóży 42metrowej, najwyższej na Jukatanie piramidy Nohoc-mul. Straszą nas, że wysoko, stromo i niebezpiecznie. Lepszej motywacji nie trzeba. Śmigamy po 120 stopniach szybko i bezpiecznie, a tam, jak okiem sięgnąć, przez 60 kilometrów nic tylko dżungla. Istniejąca w latach 200 p.n.e. do XVI wieku naszej ery Coba stanowiła bardzo ważny ośrodek polityczno-handlowy rywalizujący z Chichen Itza. Włodarze miasta nie byli zamknięci na rozmaite sojusze, stąd m.in. niezwykły wygląd piramidy Nohoc-mul, która różni się od innych majańskich budowli tym, że cały jej kształt stanowią strome schody. Najprawdopodobniej została zbudowana na wzór znajdującego się ponad 1000 kilometrów na południe miasta Tikal w Gwatemali. Świadczy to o głębokim wzajemnym wpływie bardzo odległych kultur, poszukujących korzyści płynących z wymiany nie tylko produktów, ale i genów. Kiedy zabrakło w Cobie dorodnych kobiet, bo rodzili się sami chłopcy, sprowadzono księżniczki z Gwatemali. Odwiedzamy jeszcze świetnie zachowany budynek strażniczy, boisko do starożytnej gry zwanej pelotą i świątynię w kształcie majańskiej piramidy. Niestety, po jej ścianach nie wolno się już wspinać. Stopnie są zniszczone, niemal spłaszczone, chodzenie po nich grozi nieszczęśliwym wypadkiem. Szkoda, bo to miejsce
Żyjące na wolności ostronosy
rytualne. Tu przetrzymywano jeńców i niewolników przed złożeniem ich w ofierze Mijane w drodze powrotnej domostwa są biedne i zaniedbane. Potomkowie Majów nie żyją godnie. Dorośli i dzieci ciężko pracują, by wyżywić rodzinę. Życie tutaj nie ma wielkiej wartości, ale też Meksykanie życia specjalnie nie cenią. Śmierć jest dla nich stanem przejściowym między dwoma światami, więc wcale się jej nie boją. Przejście ze świata Majów do rzeczywistości zajmuje nam kilka godzin. Wiemy, że musimy tam wrócić i zostać dłużej. Może nawet wybrać się w wielodniową podróż po tym egzotycznym i bardzo fotogenicznym kraju. Byle tylko deszcz nie padał. Żegnamy się z Meksykiem grillowanym łososiem i tacosami z dużą ilością avocado i pomidorów z cebulą doprawionych kolendrą oraz wspaniałym czerwonym winem, a później tequilą i mezcalem. Adios, Mexico. Wrócimy!
Bird Sanctuary
kimś budynkiem z wiatą. To przebieralnia. Trzeba włożyć strój kąpielowy, a potem opłukać się pod prysznicem. Dopiero wtedy można udać się w kierunku cenoty Choo Ha. Wygląda to jak dziura w ziemi albo wejście do jaskini. Schodzimy po zbutwiałych, śliskich i krętych schodach do imponującej kamiennej komnaty, pełnej stalaktytów i rozlicznych głazów. Spełniam kolejne marzenie. Wskakuję do krystalicznie czystej wody i pływam w cenocie. W Meksyku są ich tysiące, na Jukatanie ponad osiemdziesiąt. Cenoty są kasowymi studniami utworzonymi w skale wapiennej. Kiedyś wierzono, że prowadzą w zaświaty, dziś są bardzo atrakcyjnym miejscem do nurkowania. Od zawsze stanowiły główne źródło wody pitnej, dlatego wokół nich budowano miasta, jak Chichen Itza. W czasach współczesnych większość z nich sprywatyzowano, by służyły jako atrakcje turystyczne. Ta, w której pływam jest niewielka i tylko moja. Sunę wolno między stalaktytami, trochę snurkeluję, oglądając podwodne głazy. Opływam dorodny stalagmit i zawracam do schodów. Szkoda, że to nie Ik-kil, gdzie zwisają opromienione słońcem pnącza i przez dziurę w dachu widać połać błękitnego nieba. Tam trzeba stać w kolejce, by w ogóle zamoczyć stopę, tu mam całą cenotę dla siebie, lecz nuta goryczy pozostaje.
Coba. 42-metrowa, najwyższa na Jukatanie piramida Nohoc-mul
26 |
01 (199) 2014 | nowy czas
promocja
BEZPŁATNY WYKŁAD I SEANS HIPNOTERAPII Stali bywalcy bezpłatnych pokazów hipnozy estradowej i hipnoterapii dr Kaczorowskiego w Londynie wiedzą, że każde spotkanie jest inne i niepowtarzalne, tak jak inny jest każdy z nas. Każdy z nas ma swoje problemy, fobie, strachy, kłopoty, trudności, a nierzadko dramaty. Każdego z nas coś dręczy i każdy z nas zmaga się z zewnętrznymi, a często też z wewnętrznymi oporami i barierami nie do pokonania. Te bariery wielokrotnie okazują się tylko pozornie nie do pokonania. Wszystko zależy od nas i to my lub nasza podświadomość decyduje dokąd i jak prowadzi nas piękna ścieżka życia każdego z nas. Czy jest usłana różami czy ostami i gąszczem nie do przebycia? A jak usłana różami, to czy jesteśmy pokłuci przez jej kolce, czy umiemy je skutecznie i zręcznie omijać? Czy mając pieniądze, dobrobyt umiemy zapewnić sobie i bliskim szczęście? Czy też wręcz odwrotnie, mimo pieniędzy i dobrobytu szarpią nas dramaty rodzinne i osobiste z którymi nie potrafimy sobie sami poradzić? Po wizycie na indywidualnym seansie u dr. Kaczorowskiego okazuje się wielokrotnie, że to nasz sposób myślenia, nasze przyzwyczajenia blokowały nam dostęp do naszych pragnień i uniemożliwiały osiągnięcie wyznaczonego sobie
HIPNOZA Termin ten pojawił się w pierwszej połowie XIX wieku. Dla określenia sztucznie wywołanego terapeutycznego snu, użył go po raz pierwszy szkocki lekarz, James Braid, który posłużył się greckim określeniem snu – hypnos. celu. Czasem wystarczyła regresja do źródła problemu i usunięcia go w stanie hipnozy wraz z pozytywnym kodowaniem na sukces. Jeżeli ktoś chce być najlepszy w tym co robi, lepszy niż jego nauczyciel i mistrz, to musi pozbyć się m.in. blokad jakie sam sobie nałożył. – Jeżeli ktoś uznaje prymat mistrza, to go nigdy nie pokona, bo podświadomość do tego nie dopuści – mówi dr Kaczorowski. – W takich przypadkach moim zadaniem jest przekonanie podświadomości i zakodowanie poczucia własnej wartości, a nawet wyższości. Na ostatnim bezpłatnym pokazie mieliśmy osobę, w której pod hipnozą ujawnił się wewnętrzny byt, przeszkadzający w codziennym życiu. Owo duchowe istnienie, byt, zwane z angielskiego entity, potrafi skutecznie zatruć nam codzienne życie, skutecznie sprowadzać na drogę hazardu, uzależnień od alkoholu i papierosów, nie mówiąc o innych brzydkich skłonnościach, prowadzących do osobistych rozczarowań sobą samym a nawet do tragedii. Nic jednak straconego nie taki diabeł straszny jak go malują. Doświadczony hipnoterapeuta potrafi poradzić sobie z najtrudniejszymi przypadkami wymagającymi wielokrotnej regresji i kodowania. Bolesna przeszłość jest jak pajęczyna, więzi nas, będąc niewidoczna. Tylko w hipnozie można dotrzeć do tego, co jest niewidzialne, zdjąć tę pajęczynę i uwolnić naszą psychikę. Jak przebiegają spotkania z hipnozą i hipnoterapią? Bardzo różnie. Zależnie od dynamiki zebranych osób dr Kaczorowski decyduje się na
dłuższy lub krótszy wykład o hipnoterapii i swojej autorskiej metodzie imago terapii, po którym następuje pokaz hipnozy estradowej, tego niezwykle atrakcyjnego i widowiskowego elementu hipnozy i hipnoterapii. Pokaz technik hipnozy i hipnoterapii wraz z widowiskowym mostem kataleptycznym może trwać od pół godziny do dwóch godzin nawet, w zależności od tego „co ujawni” się w stanie hipnozy u danej osoby. Na podstawie poszczególnych przypadków, dr Kaczorowski pokazuje jak działa hipnoterapia i jak wielkie są jej możliwości na pozytywne zmiany w każdym z nas. Pomóc można wszystkim bez względu na ciężar problemu i bez względu na wiek. Potrzebna jest jednak chęć do zmiany. W nowym, mam nadzieję lepszym dla każdego z nas 2014 roku, wznawiamy w Londynie niezwykle popularny Kurs Doskonalenia Umysłu Metodą Autohipnozy „DUMA” dr. Kaczorowskiego. Jednodniowy, skondensowany i przystępny dla każdego kurs jest kluczem do ukrytych możliwości, tkwiących w każdym z nas. Jest to kurs dla wszystkich osób chcących uruchomić własny potencjał umysłowy i fizyczny oraz osiągnąć sukcesy życiowe i wykorzystać swoje ukryte możliwości i zdolności. Na kursie nauczysz się m.in. wyzbywać się zbędnych nawyków, stereotypów i uzależnień. Zwiększysz poczucie własnej wartości, pewności siebie i odwagi w działaniu oraz myśleniu. Nauczysz się właściwego zarządzania swoim czasem oraz uporządkujesz wszystkie swoje sprawy. Poznasz nowe techniki medytacji, wizualizacji, kontemplacji i relaksu w autohipnozie. Wydobędziesz ukryty potencjał umysłowy, intelektualny oraz zwiększysz swój iloraz inteligencji i poszerzysz możliwości intuicyjne i kreacyjne. Techniki dr. Kaczorowskiego „DUMA” to wielki krok do przodu dla ludzi o otwartym umyśle. To najlepsza inwestycja w Twoją przyszłość, sukces, zdrowie, finanse, dobrobyt, naukę, dobre samopoczucie i zmianę dotychczasowego życia na lepsze i efektywniejsze. „DUMA” Kaczorowskiego to jest to, czego potrzebuje nie tylko twoja logiczna świadomość, ale najbardziej twoja podświadomość, która jest nieodkrytą potęgą twojego umysłu. Pamiętajmy, że umysły są jak spadochrony, działają tylko wtedy, gdy są otwarte. Pamiętajmy też o najważniejszym i niezwykle trafnym spostrzeżeniu Castanedy: „We either make ourselves miserable, or we make ourselves strong. The amount of work is the same.” – co w wolnym tłumaczeniu znaczy: „Możemy zrobić z siebie przegraną łajzę albo szczęśliwego zwycięzcę. Wysiłek jest ten sam!” Spotkania indywidualne z dr. Kaczorowskim od 31 stycznia do 6 lutego Kolejne bezpłatne spotkanie w Londynie z dr. Kaczorowskim w drugą lub trzecia niedzielę marca. Zapraszamy też na marcowe spotkania z doktorem w Southampton, Portsmouth i Bournemouth. Szukaj nas na: londynek.net kaczorowski.co.uk na Facebook’u: facebook.com/drKaczorowski oraz, rzecz jasna, w kolejnych wydaniach „Nowego Czasu” kaczorowski@lukmag.com 07914 167 199
Robert Alexander Gajdziński
|27
nowy czas | 01 (199) 2014
varia
JE SZT ESZ PIEKNA FRUIT Lulia Hoffmann
W
łaśnie piorun strzelił prosto w palec Pana Jezusa w Rio de Janeiro, ale u nas OK, wszystko w porządku, więc pędzę na lekcję. U sąsiadów, jak zwykle, opary marihuany walą przez drzwi wejściowe, a śmieci leżą tuż przed bramą, co w tej porządnej, południowo-zachodniej dzielnicy Londynu jest raczej niezwykłe. Łaciaty pies szczeka za płotem bez większego przekonania, zawiadamiając jedynie, że mnie widzi i czuwa nad całością. Poza tym ulica pusta, wszyscy w pracy, dopiero za zakrętem pojawiają się wymęczone mamy z wózkami. Mijam je i wreszcie zapalam papierosa; jedynie niziny społeczne palą za dnia na ulicy, ale gdzie tu palić, skoro wszędzie zakazy. Całe szczęście, że akurat nie pada, więc nie muszę w jednej ręce trzymać podręczników i parasola równocześnie. Warunki są trudne. Pod każdym względem. Na przykład uczniowie. Prawdziwy kalejdoskop. Najwięcej nauczyłam się od mojego pierwszego ucznia, marokańskiego alfonsa. Profesjonalista w każdym calu. Powinien pracować jako menedżer w Human Resources, dział rekrutacji. Odpowiedział na moje ogłoszenie o indywidualnych lekcjach języka polskiego, wszystkie poziomy, materiały zapewniam. Spotkaliśmy się w kawiarni. On, bardzo męski brunet po trzydziestce, wita mnie serdecznie, zgina się wpół i rączkę całuje, mój paltocik zdejmuje i troskliwie wiesza na krześle. Ja, belfer po pięćdziesiątce, już wiem, że zna nie tylko londyńskich Polaków, ale i Polki. Kelner stawia filiżanki z kawą na stoliczku obok moich podręczników. – Chcę się uczyć polskiego, bo mam polskich przyjaciół i biznes związany z Polską – mówi Hassan, obejmując mnie ciepłym spojrzeniem brązowych oczu. – To bardzo ważne dla mojej kariery, trzeba się kształcić. Przedstawiam mu plan nauki i metody, pytam, ile czasu ma do dyspozycji, bo najlepiej spotykać się dwa razy w tygodniu, aby przerwy między lekcjami nie były zbyt długie. – O, ja jestem elastyczny, mam nienormowany czas pracy! – zapewnia z entuzjazmem. – Ale najpierw porozmawiajmy. Tutaj zaczyna się dłuższa opowieść o jego przyjeździe do Londynu dziewięć lat temu, o planach studiowania marketingu, a przy okazji założenia knajpy, bo świetnie gotuje, ale na razie zbiera fundusze, na knajpę uzbiera około czterdziestki. Nie, nie jest żonaty, może kiedyś, w przyszłości… Współpracuje z interesującymi ludźmi, często z kobietami, a zwłaszcza z Polkami, są fantastyczne, a z kilkoma Polakami dzieli nawet obszerne mieszkanie, tu niedaleko. Gdybym miała chwilę, możemy zaraz tam zajrzeć, poznać ludzi, tak bardziej na luzie, to mogłaby być nawet nasza pierwsza lekcja, razem z rodakami zawsze milej. – No właśnie – mówię – przyniosłam podręcznik dla początkujących, z którego możemy korzystać… – Potem zajmiemy się podręcznikiem – przerywa Hassan i zamyka książkę, a jego szybkie spojrzenie sprawdza stan moich zębów, szyi i biustu. – To ile bierzesz za godzinę? – Piętnaście funtów. – Tylko piętnaście funtów za taką harówkę?? Uczenie to ciężka praca! A co ty kupisz za te piętnaście funtów?
– No tak – potwierdzam, sama zaskoczona swoją pracowitością i słowiańską skromnością. – Mam dla ciebie lepszą propozycję. Widzę, że masz artystyczne usposobienie, tak jak ja… – tu zawiesza głos, wzruszony. Po chwili mówi dalej. – Wiesz, ja uprawiam wolny zawód, od lat. Jestem masażystą i osobistym trenerem, mam zamożne klientki. Londyn to dynamiczne miasto, żyje całą dobę, więc jest olbrzymie zapotrzebowanie. Ludzie wracają z pracy wykończeni i chcą się rozluźnić, wtedy dzwonią po dobrego masażystę. Albo masażystkę. I to właśnie jest moja oferta dla ciebie. Nie za jakieś głupie piętnaście funtów za godzinę, ale pięćdziesiąt! Sobie policz ile dziennie zarobisz! – Och, ale ja nie mam pojęcia o masażu… – kwilę rzewnie jak zaplątany w zbożu skowronek. Wszystkie dzwonki alarmowe zapaliły się już dawno w mojej głowie, ale sytuacja jest tak egzotyczna, że postanawiam zobaczyć, jak dalej zagra ten śniady naganiacz. – To nie szkodzi! Napiszesz w ogłoszeniu, przecież ci pomogę, już wielu osobom pomogłem, że znasz masaż klasyczny, tajski i szwedzki, i klienci się od razu zgłoszą. Wiesz, mężczyźni nie widzą różnicy, po prostu uwielbiają dotyk delikatnych damskich rączek – wyjaśnia i głaska moje dłonie. – A paluszki pięćdziesięcioletnie z lekkim artretyzmem też? – pytam. – Też. Jesteś dojrzała i piękna, jak owoc. Jesztesz piekna – mruczy ściszonym, niskim głosem i czuję jego rękę masującą moje plecy na wysokości talii. Po chwili cofa ją i mówi z uśmiechem: – Ale ja nie będę cię prosił. Ja poczekam. Sztuka polega na tym, aby kobieta sama do mnie przyszła. I same przychodzą, uwierz mi… Wierzę. Jako dojrzały owoc wiem, co zrobić, ale gdybym była naiwną 20-latką spod Suwałk, bez grosza przy duszy, rozpaczliwie poszukującą pracy? Pozbycie się niedoszłego ucznia zajęło mi dwie godziny, z natrętnym odprowadzaniem włącznie. Kluczyłam po okolicy i zakończyłam nasze spotkanie pod drzwiami biblioteki, w której poczytałam sobie Encyklopedię Ogrodnictwa, przez półtorej godziny. Dostałam jeszcze kilka SMS-ów pełnych uwielbienia, następnego dnia jeszcze dwa, a potem nastała cisza. W kolejnych tygodniach nie tylko ja, ale i wszystkie inne nauczycielki języka polskiego usunęły ze swych internetowych ogłoszeń zdjęcia. Najwidoczniej Hassan polował bez wytchnienia, przeszukując Gumtree jak wytrwały drapieżnik. Mimo wyciętej fotografii na mój anons odpowiedziało wielu chętnych, z czego połowa rezygnowała przed pierwszą lekcją, dowiedziawszy się o moim wieku albo o tym, że nie uczę przez Skype’a. Ci, którzy nadal twierdzili, że są zainteresowani i słali liczne zapytania dotyczące podręczników i metod nauczania, prędzej czy później pili ze mną kawę w mniej lub bardziej hałaśliwej kafejce i spisywali tytuły książek dla początkujących. Każdy z nich to inna historia, ale niemal wszystkich – i mężczyzn, i kobiety, i starszych, i młodszych – napędzały uczucia: miłość do polskiej żony lub męża, dziewczyny lub chłopaka, do żonatego polskiego kochanka, a także zauroczenie jasnowłosą polską księgową z City, chęć porozumienia się z niedawno odnalezioną rodziną w Polsce, pretensja do rodziców, że nie nauczyli języka, mimo że byli polskimi emigrantami… Pojawiła się też licealistka o pięknych, arabskich oczach, pragnąca zdawać na maturze język polski jako obcy, zamiast hiszpańskiego. Jak dotąd nie spotkałam jednak nikogo, kto szukałby prywatnych lekcji języka polskiego ze względu na swoją pracę. Oczywiście, z wyjątkiem Hassana.
Artful Faces
Say Others: Chinese, born in Kingston, Jamaica, educated by Jesuits, moved to London to s tudy graphic design and photography in London College of Printing, (now LCC). Worked for BBC graphic department, and an Art Editor for VNU publication Computing. Had solo exhibition in Switzerland, group shows in Germany and yearly exhibitions in Irish Centre, Hammersmith, where he is a resident photographer. Say I: Excellent photographer and the only one who can make any woman look twenty years younger. At leas t. As for how old is he? When Chinese look twenty they are probably… ninety. “Franco, I need those pictures fast! Please! Forgot the deadline is approaching… I am an airhead. Thank you, you are an absolute gem!” (from one gweilo* to another). Says He: “You can say anything you like as long as it’s true. Joanna, you are not an airhead, more like a drifting hot air balloon!” Bottom line: Franco Chen is an Honorar y Pole by now, and should be given a medal for ‘services to Polish community’ *) gwelio (Chinese, pron: guai-ghost, lo-person) – foreign devil
Text & graphics by Joanna Ciechanowska
1
2
5
9
3
6
10
4
7
8
ARTFUL FACES: 1. Andrzej Krauze; 2. Carolina Khouri; 3. Pawe Kordaczka 4. Roman api ski; 5. Andrzej Matuszewski; 6. Wojciech Sobczy ski; 7. Boris Johnson; 8. Pawe W sek; 9. Andrzej Maria Borkowski; 10. Grzegorz Ma kiewicz
28 |
01 (199) 2014 | nowy czas
historie nie tylko zasłyszane
Jacek Ozaist
WYSPA
P
rzez przypadek natykam się na dawno niewidzianego kumpla z liceum. Kiedyś trzymaliśmy się dość blisko, dużo chodziliśmy po górach, graliśmy na gitarach w moim autorskim zespole Grupa Jednorazowego Użytku. Kiedy wyjechałem na studia, Mateusz też próbował się kształcić, tylko zaocznie. Nocował u mnie w weekendy, jednak nie wytrzymał nawet roku. Często zapalał się do czegoś, a potem gasł bez jakiegoś specjalnego powodu. – Kopę lat! Chodź na browara! Wciągam go do pierwszej napotkanej knajpy i stawiam spienione piwo. – Co u ciebie, chłopie? – pytam serdecznie, bo naprawdę ucieszył mnie jego widok. – Robię na tokarce. – Aha. – To tyle. Wiodę smętne życie prowincjusza. Czasem jedziemy z kumplami do kinoplexu, czasem wyskoczę na tańce albo na pizzę. Marzę, by wybrać się do Paryża.
Agmieszka Siedlecka
Torba ratunkowa
G
dy by ju tro fa le tsu na mi zmy ły ludz kość z po wierzch ni zie mi, prze trwa ły by tyl ko ma my z ma ły mi dzieć mi. Zwłasz cza te, któ re znaj do wa ły by się w tym wła śnie cza sie na lot ni skach. Ja ko że ani mam, ani lot nisk na na szej pla ne cie nie bra ku je, ga tu nek ludz ki nie po wi nien, po mi mo glo bal ne go ocie ple nia, licz nych wo jen i kry zy su czuć się za gro żo ny. Otóż każ da ma ma wcho dzą ca na
– Kobiety? – Mijamy się. – Była przecież ta, jak jej tam... – Dobrze powiedziane: była. – Ej, no. Nie może być tak źle! Mateusz rozkłada bezradnie ramiona. Mam ochotę go spoliczkować, by się otrząsnął i nagle wpadam na szalony pomysł. – Jedź do Anglii. Tam wszystko jest prostsze. Miałem kiedyś taką minę, jak ty teraz. Byłem zrezygnowany i zmęczony. A teraz, patrz! Będę twoim Świętym Mikołajem. Pomogę ci. Zawsze był wycofany, ukryty za podwójną gardą. Wolał niczego ciekawego w życiu nie przeżyć, byle tylko nie dać się zranić. Pamiętam jeden jedyny raz, gdy otworzył się i zaryzykował. Szliśmy wtedy przełęczą w Tatrach Zachodnich. Nadchodziła burza. W ciągu kilku minut niebo zasnuły ciężkie, oleiste chmury, a wiatr uderzył znienacka spomiędzy turni. Nieliczni turyści rzucili się do ucieczki. Mateusz też miał taki zamiar. Złapałem go za poły flanelowej koszuli, wrzeszcząc: – Zostań! Nic nam się nie stanie! – Zwariowałeś? To burza! – Chodź, mówię ci! W drodze na dół też nas dopadnie! Poszliśmy dalej, choć mądre to nie było. Pioruny waliły coraz bliżej. Czuliśmy ostry zapach siarki i włos mimowolnie jeżył nam się na głowie, gdy wspinaliśmy się ogołoconym z drzew i krzewów zboczem. Gdy stanęliśmy na szczycie, było już po burzy, a widok gór w czystym powietrzu zapierał dech. Teraz Mateusz spiął się po raz drugi. – Dobra. Jadę. Wezmę urlop, pożyczę trochę kasy i spadam stąd. Czuję się jak demiurg. Rozglądam się wokoło, lecz nikt nie bije mi gromkich braw. Rozczarowany idę po kolejne piwo. Siódma rano, gdzieś pod Hanowe-
rem. Mateusz i Aneta śpią. Prowadzę ręką pewną jak nigdy. Na liczniku niecałe 160, w radiu lekka, orzeźwiająca muzyka. I nagle TO. Piorun zawsze uderza znienacka, a grom jest już tylko jego ponurym potwierdzeniem. Kilkadziesiąt sekund wcześniej minąłem jakiś samochód osobowy i wielką ciężarówkę. Ona przez cały czas trwania akcji majaczy mi gdzieś z tyłu głowy. Nie wiem, gdzie jest, wiem, że gdzieś blisko. Jeśli tuż za nami, nie mamy najmniejszych szans. Nagle samochód zaczyna tańczyć. Buja się w prawo i w lewo, a kierownica w moich rękach żyje jakby własnym życiem. Jestem dziwnie spokojny, absurdalnie wręcz zrelaksowany, jak gdybym to wszystko oglądał w kinie. – Co ty robisz???!!! – krzyczy z tylnego siedzenia Aneta. Wszystko to dzieje się bardzo powoli. Mam czas, by przemyśleć odpowiedź, jak wtedy, gdy się kłócimy. Mateusz milczy, choć na pewno pozieleniał na twarzy. – Jak to, co ja robię? Nic nie robię! – wrzeszczę przerażony, bo auto staje w poprzek drogi i wszyscy słyszymy straszliwy wizg zdzieranej opony. Cały czas myślę o ewentualnym uderzeniu ciężarówki, którą niedawno minąłem. Ono jednak nie następuje. Jakimś cudem fizyki nasze przechylone na bok, wciąż rozpędzone auto, zaczyna jechać do tyłu i po chwili uderza w skarpę na poboczu. Wyskakujemy niczym rozbitkowie z tonącego okrętu. Padam na kolana i chowam twarz w dłoniach. Nie po to przez kilkanaście lat oglądałem po trzy, cztery filmy dziennie, by teraz zachować się inaczej. Patrzę w niebo, ale nie widzę uśmiechniętego Boga, gratulującego nam głównej wygranej, tylko skłębione w nieładzie chmury. Wtedy dociera do mnie, że złapaliśmy gumę, a ja nie zrobiłem zbyt wiele, by wyrwać samo-
chód z obłąkańczego tańca. Ja tylko trzymałem kurczowo kierownicę i zdjąłem nogę gazu. Reszta odbyła się poza zasięgiem moich władz umysłowych i fizycznych. Fajnie mieć ręce, nogi, głowę i wszystko na miejscu. Jeszcze przed chwilą tej pewności nie miałem. Wolno, majestatycznie zjeżdża na pobocze samochód niemieckiej policji. Funkcjonariusze przyglądają się nam życzliwie, mamrocząc coś po teutońsku. Europa, panie. Wspólnota narodów. Tylko nikt nikogo nie rozumie. Oni do nas po swojemu, my do nich po angielsku. Trochę mnie niepokoi, że uderzyłem w skarpę i jakąś furtkę prowadzącą na pastwisko, jednakże policjanci nie zwracają na to uwagi. Nadjeżdża laweta i zabiera nas razem z samochodem do pobliskiego warsztatu. – Sparkasse, sparkasse – powtarza, jak dziecięca zabawka kierowca. Patrzymy po sobie. Nikt nie rozumie. Niemiec o coś pyta, pokazując nam banknoty w portfelu. Kręcimy głową, że nie mamy takich. Przytakuje i powtarza: – Sparkasse, Sparkasee. Bierze w dłoń kartkę papieru i rysuje jakiś plan. W kwadraciku wpisuje nazwę Kaufland, gdzie jest oczywiście sparkasse. – Aaa, bankomat!!! – wrzeszczę triumfalnie, uradowany, że jako jedyny rozwiązałem zagadkę: – Ja, ja. Sparkasse gut... Wypłacam tyle euro, ile mam napisane na kartce i rozstajemy się. Tylny zderzak jest pęknięty w kilku miejscach, ale trzyma się kupy, intensywna czerń nowej opony działa uspokajająco na skołatane nerwy. Byle do Londynu. I znów „ściana płaczu” z ogłoszeniami na hinduskim sklepie, znów dziesiątki telefonów i niepewność jutra, jak gdybyśmy zaczynali wszystko od nowa. To tylko złudzenie, bo już wie-
my co robić i nasz angielski jest lepszy, niż za pierwszym razem. Już kilka godzin po przyjeździe oglądamy trzy mieszkania. W jednym brud miesza się z tandetnym wystrojem, w drugi przesiąknięty zapachem kolendry i curry, a do tego podczas rozmowy z właścicielem zapada się sufit w łazience i zaczyna cieknąć woda (Bogu dziękować za ostrzeżenie w porę). Dopiero trzecie przypomina dom. Trzeba tylko wymienić wykładziny i przemalować ściany. Z chytrym uśmiechem proponuję zrobienie remontu w zamian za miesięczny czynsz. Właściciel o imieniu Manish od razu przybija ze mną piątkę. Ma bardzo brązową skórę i lekko przekrwione białka ciemnych oczu. – Jestem Szkotem – mówi. Zapada cisza. Widzieliśmy Braveheart, Rob Roya i inne produkcje o Szkotach, lecz Hindusa w kilcie w żadnym z nich nie było. – Rodzice są z Indii. Ja urodziłem się w Szkocji. Uśmiechamy się przepraszająco. Manish chyba zdaje sobie sprawę z naszej konsternacji, bo też pokazuje zęby w zawstydzonym półuśmiechu. Nie ma w sobie także słynnej szkockiej chciwości – to wielka zaleta. Wnosimy szybko bagaże, a potem jadę z nim do marketu budowlanego. Jadę, hm, mało powiedziane. Kiedy wsiadam do czerwonego Ferrari, mój łokieć samoistnie zaczyna wystawać przez otwarte okno. Brakuje tylko jakiegoś gangsta albo muzyki z Bollywood, lecz Manish pokazuje klasę i włącza Pink Floyd. Mówicie, co chcecie. Nie ma jednej dziewczyny, która nie obejrzałaby się za nami podczas jazdy przez Hounslow. Co za dzień. Jeszcze wczoraj klęczałem w błocie obok rozbitego auta, a dziś jeżdżę Ferrari po Londynie, załatwiwszy miesiąc mieszkania za darmo.
po kład sa mo lo tu, prócz dzie cię cia na bio drze, na ra mie niu dźwi ga tor bę. Nie cho dzi tu by naj mniej o zwy kłą dam ską to reb kę, lecz o TOR BĘ pi sa ną wiel ki mi li te ra mi. O jej za war to ści bo wiem nie tyl ko fi lo zo fom, ale naj le piej na wet wy kształ co nym, lecz bez dziet nym lu dziom się nie śni ło! Z mo ich ob ser wa cji i oso bi ste go do świad cze nia wy ni ka, iż na jej wiel kość i to, co znaj du je się w środ ku, za rów no dłu gość lo tu jak i licz ba po wietrz nych mil nie ma ją wpły wu. Czy to lot do Glas gow, czy Sydney, w TOR BIE moż na zna leźć z więk szym lub mniej szym praw do po do bień stwem za wsze to sa mo. Mia no wi cie: spo rą licz bę pie luch, mi ni ma tę do prze wi ja nia, mo kre chu s tecz ki, zwy kłe chu s- tecz ki, mle ko, bu tel kę, smo czek (rzad ko je den, zwy kle mi ni mum dwa), ku be czek, ły żecz kę, jo gurt, po kro jo ne jabł ko i na przy kład ka wa łek mar chew ki (to ze staw ży wie nio wy pt. Ro dzic świa do my i no wo cze sny, czy taj: nie co prze wraż li wio ny) lub pacz kę chipsów, cu kier ki i ja kiś ga zo wa ny na pój (Ro dzic prak tycz ny, dzia ła ją cy w myśl ha sła: niech je co lu bi, by le się w sa mo lo cie nie darł!) Mo że być też buł ka z szyn ką lub tzw. mie lo ny w rę kę (Ro dzic z Pol ski). Da lej: drob ne za baw ki, ulu bio na przy tu lan ka, kil ka ksią że czek, dla nie co star szych ma lu chów obo wiąz ko wo kred ki i ko lo ro wan ki (Ro dzic sta ro świec ki,
prze pra szam, tra dy cjo na li sta), iPad (Ro dzic wy zwo lo ny – masz, i daj mi świę ty spo kój!), za pa so we ubra nia oraz ko cyk (a mo że jed nak za śnie?). Do li sty do pi sać by moż na le kar stwa na zbi cie go rącz ki, tak na wszel ki wy pa dek, gdy by się po tom stwo po sta no wi ło w cza sie lo tu roz cho ro wać. Nie któ re z tych le ków ma ją dzia ła nie usy pia ją ce. Far ma ko log, któ ry za ni mi stoi pew nie miał wie le dzie ci i czę sto la tał sa mo lo ta mi… W su mie ja kieś pięć -sześć ki lo na dziec ko jak nic! Nie zwy kle waż na wska zów ka do ty czą ca po dró żo wa nia z ta ką TOR BĄ brzmi na stę pu ją co: za wsze miej ją pod rę ką. Za po mnij my o lu kach ba ga żo wych nad gło wą, bez wzglę du na ro dzaj trans por tu, w ja kim się znaj du je my. Ry zy ko, że dziec ko za cznie ma ru dzić, a nie daj Bo że po pła ki wać to gra nie war ta świecz ki. Staw ką jest zdro wie psy chicz ne ro dzi ca i resz ty po dróż nych. Jed nym spryt nym, szyb kim ru chem się ga my po co kol wiek mu się za chce bez wsta wa nia, prze py cha nia, czy też ner wo we go prze kła da nia wa li zek współ pa sa że rów. Kil ka lat te mu by łam świad kiem sy tu acji, gdy dwu let ni chłop czyk o wy glą dzie anio ła nie po tra f ił zro zu mieć dla cze go nie wol no mu wstać z fo te la pod czas star tu sa mo lo tu. Pła cząc pró bo wał roz piąć pas bez pie czeń stwa, a gdy się zo rien to wał, że nic nie wskó ra, krzyk nął: – Ta ta, ja chcę siu siu!
Ta ta nic i cier pli wie tłu ma czy, że za chwi lę za bie rze go do to a le ty, te raz nie wol no, ale ma luch nie da je za wy gra ną. Pła cze co raz gło śniej, a po oko ło mi nu cie, co dla bied ne go ta ty trwa ło pew nie kwa drans, z dra ma tem w gło sie krzy czy: – Ja chcę ku pę! Pra cu ję z dzieć mi i wiem jak do sko na le po tra f ią kom bi no wać, a my do ro śli po pro stu nie do ce nia my ich in te li gen cji. Je stem prze ko na na, że chło piec po my ślał: „Si ku nie dzia ła, to trze ba z grub sze go ka li bru.” Oj ciec za czął się wier cić nie swo jo i wca le mu się nie dzi wię. Ste war de sa przy bra ła współ czu ją cy wy raz twa rzy. Na to ma ły roz darł się na ca łe go: –Ta ta ja chcę mo je go mi sia!!! Ta ta zbladł. – Syn ku, mi siu jest na gó rze, w szaf ce na ba gaż. A gdy by miał tor bę na tzw. po do rę dziu, by ło by po pro ble mie. Na je go szczę ście chło piec był zmę czo ny i za snął za nim sa mo lot osią gnął wy so kość prze lo to wą i moż na by ło roz piąć pa sy. TOR BĘ ze wzglę du na jej za war tość na zwa ła bym NWW3WS, czy li za staw Na Wy pa dek Wy bu chu Trze ciej Woj ny Świa to wej. Z mar ke tin go we go punk tu wi dze nia na zwa ta jed nak nie zda ła by eg za mi nu – za dłu ga i trud na do za pa mię ta nia. Choć nie zga dzam się z wszech obec ną w ję zy ku pol skim ten den cją do an giel skich za po ży czeń, o czym pi sa łam w jed nym z ze szło rocz nych fe lie to -
nów, w tym wy pad ku pro si się o krót szą i bar dziej chwy tli wą na zwę. A mo że World War 3 Bag, czy li w skró cie Tor ba WW3®? Je stem prze ko na na, że wszyst kie wy żej wy mie nio ne przed mio ty i ak ce so ria w zu peł no ści wy star czą, by prze trwać nie tyl ko lot sa mo lo tem, ale ja kiś więk szy ka ta klizm lub za wie ru chę. Tak cud nie zor ga ni zo wa ne i prze wi du ją ce po tra f ią być ko bie ty! Nie twier dzę, że pa no wie są gor si, ale więk szość z nich przy zna je, że pa ko wa nie dzie cię cych rze czy zo sta wia żo nom. W WW3 bra ku je tyl ko pon to nu i śpi wo ra. Gdy by jed nak to nie tsu na mi, lecz bom ba ato mo wa mia ła być przy czy ną za gła dy ho mo sa piens, w TOR BIE mu siał by się znaj do wać na miot, naj le piej od por ny na pro mie nio wa nie ra dio ak tyw ne. Był by to ze staw WW3 Se ria De lu xe. Gdy bym opa ten to wa ła mój po mysł i we szła na ry nek, wer sja De lu xe by ła by, rzecz ja sna, du żo droż sza. Gru pą do ce lo wą by li by ci, któ rzy w przy pły wie przed ur lo po we go stre su wła snej tor by dla dzie ci po rząd nie nie spa ko wa li, al bo, o zgro zo, w ogó le o niej za po mnie li. Wpa dli by wte dy do skle pu na lot ni sku i po krzy ku. W do słow nym te go sło wa zna cze niu – są du że szan se, że ich ma luch za miast krzy czeć, bę dzie sie dział ci cho. Po ten cjal ny in we sto rze, to two ja szan sa! Cze kam.
|29
nowy czas | 01 (199) 2014
historie nie tylko zasłyszane
PAN ZENOBIUSZ. Szklana ściana Irena Falcone
Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…
Sie dzę na lot ni sku w Lu ton i cze kam na pa na Ze no biu sza. Jest początek wio sny 2004 roku. Lu dzie prze wi ja ją się jak w mro wi sku. Za my kam oczy i słucham szu mu, gwa ru roz mów, śmie chu dzie ci wi ta ją cych oj ców dłu go niewi dzia nych, okrzy ków zdu mie nia i ra do ści. Sły chać przede wszyst kim mo wę pol ską. Przy po mi na mi się chwila, kie dy dwadzieścia lat te mu wy lądo wa łam na lot ni sku w He ath row, nie znałam an giel skie go, nikt na lot ni sku nie mó wił po pol sku po za kil ko ma pa sa że ra mi, któ rzy przy le cie li ze mną. Wte dy wszyst ko było ta kie skom pli ko wa ne, a za ra zem pro ste. Przez ostat nie dwadzieścia lat nie miałam w o gó le kontaktu z Po la ka mi, więc co ja właści wie wiem na te mat współcze snej men tal no ści pol skiej? Na ile się ona zmie niła? I czy się zmie niła? Mo je lek cje współcze snej pol sko ści za czy na ją się wła śnie tu taj na lot ni sku w Lu ton. Na uczy ciel, pan Ze no biusz – bu dow la niec, właśnie wy lą do wał. Tydzień wcze śniej sie dzę w kuch ni, pi ję ka wę, pa lę jed ne go pa pie ro sa za dru gim i pła czę roz ma wia jąc przez te le fon z mo ją ma mą. – No i co jam mam te raz zro bić? Dom się wa li, jed no po dru gim się psu je… Ja sa ma bez An ge la so bie nie po ra dzę. I zno wu bu uuuuuu, ry czę. Mąż umarł pa rę mie się cy temu, zostałam sa ma z dwoj giem dzie ci. Bo że święty, ja ka ja je stem bied na… zno wu bu uuuuuuuu…, ry czę. – Prze stań ry czeć, bo już mnie gło wa od te go bo li – mó wi mo ja mat ka. Ko bie ta, któ ra sa ma wy cho wa ła tro je dzie ci, harowała ca łe ży cie jak wół. My ślę so bie, no tak, ta ki sam los mnie spo tkał, te raz na mnie ko lej, na poświęcenia. I zło że nia sie bie ja ko ofia ry na ogni sku ro dzin nym. A tak so bie przy rze kałam, że mo je ży cie bę dzie wyglądało ina czej, le piej, lżej, bar dziej ko lo ro wo, Wy je chałam z ko mu ni stycz nej Pol ski do te go lep sze go, bo gat sze go świa ta, zało ży łam ro dzi nę, ale ko rze ni nie zapuściłam. Nie mam tu taj przy ja ciół ze szko ły, z uni wer sy te tu, ro dzi ny, wspar cia… Je dy nym wspar ciem był dla mnie mój mąż, a te raz go nie ma. I wszyst ko się wa li… – Ryn na się urwała , kran ciek nie, cho ler na pral ka nie dzia ła, cały dom do re mon tu. Słu chaj, mó wi mat ka – wy ślę do cie bie Ze no biu sza. To mój są siad, zło ta rącz ka, sto larz, bu dow la niec, wszy scy go na osie dlu zna ją. Jest tyl ko je den pro blem. No tak, wie dzia łam, my ślę so bie, za wsze jest ja kiś ha czyk. – On i je go żo na to świad ko wie Je ho wy. – I…? – pytam. – Gdzie ten pro blem? – Uważaj, że by cię nie nakłonil do zmia ny re li gii – śmie je się na głośno. – I z cze go ty się głupia śmie jesz ? – py ta mat ka.
– Nic, nic, wy ślij te go Ze no biu sza. Przy rze kam, że nie zmie nię re li gii. Idzie pan Ze no biusz; czap ka z dasz kiem, kurt ka dżinsowa. Ma oczy wi ście du że wąsy i blond wło sy. Cho dzi sta wia jąc sto py do wewnątrz. Nie wy glą da na świad ka Je ho wy, my ślę i śmie ję się pod no sem. Pan Ze no biusz na po wi ta nie de kla ru je pod nio śle, że on umie WSZYST KO, do słow nie wszyst ko. I ża dnej pra cy się nie boi. No nic, po ży je my, zo ba czy my, my ślę so bie. Za cznie my od ryn ny i kra nu. Re mont za czy na się na dru gi dzień. Ja dę do Te sco i ku pu je 24 pi wa. No wia do mo, chłop po ro bo cie mu si so bie piw ko wy pić. Wszyst ko to czy się jak z płat ka, po pa ru dniach do cho dzę do wnio sku, że mo że war to spraw dzić, czy stwier dze nie pana Zenobiusza, że umie WSZYST KO jest praw dą. Do tych cza so we na pra wy wy ko nał fa cho wo i szyb ko. Wi dzę przed so bą – jak to mó wią An gli cy – window of opportunity. Rzu cam więc ha sło : rozebranie ścian ki dzia ło wej w sa lo nie, no i re mont roz po czy na się całą pa rą. Pan Ze no biusz ma du żo ini cja ty wy. Po re mon cie sa lo nu mówi do mnie: – A mo że tak ła zien kę bym pa ni no wą zrobił? Nie głu pi po mysł. Ca ły wie czór sie dzi my i na kre śla my kon cep cje. Mówię: – A mo że jed ną ścianę roz bie rze my? I luks fe ry założy my? Faj nie by ta ka szkla na ścia na wy glą da ła. Pod kre ślam, że mu szę spraw dzić, czy nie po trze bu ję na to po zwo le nia z urzę du mia sta. Na dru gi dzień wra cam z pra cy, przed do mem gó ra gru zu. Pan Ze no biusz wi ta mnie z uśmie chem. Wy glą da jak pie karz, jest ca ły ob sy pa ny białym py łem. Ser ce ska cze mi do gardła. Z trudnością uda je mi się wy ce dzić: _ A ten gruz to skąd? – Pa ni idzie za mną. O, niech pa ni zo ba czy – pro wa dzi mnie na górę. O, kurczę nie ma ścia ny. Ła zien ka wła ści wie wi si w po wie trzu. Mówię: – Pa nie Ze no biu szu, no faj nie że pan ma ini cja ty wę… Sta ram się być spo koj na i cy wi li zo wa na, a w środ ku czu ję jak złość się we mnie wzbie ra. Myślę, od dy chaj głę bo ko i w spo sób kon tro lo wa ny, bo za wa łu do sta niesz. No i nie wy trzy mu ję. Nie ma już pa na Ze no biu sza… – Ze nek, cho le ra ja sna – drę się – czy cie bie po kręci ło?! Kto ci powiedział, że masz tę ścianę wy wa lić? Stoi przede mną z ty mi pol ski mi, bia ły mi teraz wąsami i mru ga ner wo wo. – No jak, pa ni Ire no, pa ni toć wczo raj mó wi ła, że luks fe ry, że szkla na ścia na… No to roz wa li łem. Co pa ni ta ka ner wo wa, czło wiek chce do brze, to go op… ją – mru czy pod no sem.
Mat ko Bo ska, my ślę, czy my mó wi my tym sa mym ję zy kiem, czy ja je stem na pla nie fil mo wym fil mu z lat 80. w PRL -u? Nie, na dal je stem w An glii, sto ję przed ogrom ną dziu rą i za sta na wiam się nad ca łą tą sy tu acją. Sta je na tym, że wy bo ru nie mam, szkla na ścia na ju tro mu ro wa na, bez względu na to, czy po zwo le nie po trzeb ne czy nie. Pan Ze no biusz po gwiz du je so bie pod no sem: Que sera,sera, whatever will, be will be. Po pa ru dniach ścia na stoi, a sta ra wan na wy jeżdża do ogro du. Moi są sie dzi An gli cy za czy na ją na mnie po dejrz li wie spo glą dać. Są siad Ri chard jed ne go po ran ka za trzy mu je mnie i mówi: – Du ży re mont masz. Na to ja, że prze pra szam za hałas i nie wy go dę. – Nie, nie – mó wi – nie ma pro ble mu. Ale na dal się krę ci i czu ję, że chce jesz cze coś po wie dzieć. –Wi dzisz Ire na – mó wi – ja nie wiem, mo że to w Pol sce nor mal ne, ale mo ja żo na tro chę jest wstrząśnię ta. O, cho le ra, myślę, o co cho dzi? Co on ( Ze no biusz) zro bił? – Wi dzisz – cią gnie – ten twój bu dow la niec co dzien nie się ką pie w sta rej wan nie w ogro dzie. Roz bie ra się do majt ek, na my dla od góry do dołu i po tem polewa się wężem przez 10-15 minut. Cała wo da le ci na nasz ogród. Ja za czy nam się śmiać chy ba tro chę hi ste rycz nie. Ri chard pa trzy na mnie jak bym spa dła z konia. Pró bu ję spo wa żnieć i przepraszam Richarda. – I am so sorry, I will have a word with him – za pew niam. Ale wciąż duszę się ze śmiechu. O chwała Bo gu że choć w majt kach się ka pie, my ślę. Wie czo rem przy ko la cji próbuję prze ka zać pa nu Ze no biu szo wi jak naj de li kat niej to, co powiedział Richard. Ze no biusz się śmie je, pod krę ca wą s i mó wi : – Pa ni Ire no, ale ci An gli cy to są p… ni. Toż człowiek się mu si po pra cy umyć. A ta pani sąsiadka to pewnie chłopa nago dawno nie widziała, pewnie dlatego tak się zgorszyła. Po dłuż szej roz mo wie uda je mi się pa na Ze no biu sza prze ko nać, aby przestawił wan nę na dru gi ko niec ogro du, by sąsiadka się nie gor szyła, a pia na nie le cia ła na jej wypielęgnowany traw nik, któ ry co ty dzień jest z na masz cze niem strzy żo ny przez wynajętego ogrod ni ka. Kilka dni później ze zdzi wie niem od no to wu ję, że pi wa z kar to nu nie uby wa. Może ja już nic nie wiem na te mat Po la ków, my ślę. Nie pi jący bu dow la niec… Czy powinnam zwe ry f i ko wać stereotyp, któ ry mi utkwił w gło wie dawno temu? Ale o tym na stęp nym ra zem, w ko lej nym odcin ku przy gód pa na Ze no biu sza.
JC ERHARDT: The Right to Far t I watched a BBC documentar y a few days ago. It was called ‘The Naked Rambler‘. Stephen Gough is a for mer Br itish Royal Mar ine, who ten years ago, decided to take his clothes off and walk naked the lenght of Br itain. St arkers, except for his shoes, his hat and a r ucksack. Sometimes, he walked in freezing weat her and snow, disregarding the stares, the laughs, the wide eyed parents herding t he giggling children out of his presence. He was arrested and put to prison to date, over twenty times mostly because either he refused to put his clothes on, for t he cour t appearance in front of a judge, or took his clot hes off again as soon as he walked outside the pr ison gates and was rearrested at once. His times in pr ison, ranging from t hree to twent y one months amount to almost seven years, and are spent in solitary confinement, since he refuses to put his clothes on when inside, as well. This man had a wife and children whom he hadn’t seen for six years. He says he doesn’t regret that, since his fight for freedom is
more impor tant. Except that nobody seems to really understand what kind of freedom he has in mind, and what it is he is fighting for. The BBC reporter who inter viewed Stephen, who was standing stark naked in front of the camera making no attempt to cover his dangling bits, tr ied to get some tangible sense out of him, when t he man suddenly far ted loudly enough, to be heard by all recording microphones. “ The human body isn’t offensive“ Stephen says, (the Guardian 2012). He says it is his fundamental r ight to be naked, and his freedom rights are being under attack by the police and t he cour t. “What about my rights?“ asked the reporter. Does he, as a member of the public, have a right not to be engulfed in the noxious fumes of the Naked Rambler’s far ts? What about the children and his naked body, and I mean his dangling bits, the penis? Do they have a right not to see it, at least not when in a playground, or is it just a ‘natural state‘ since we all look the same. More or less...
What is q uite interesting is t hat aut horities don’t seem to know what to do with the man in the long term. He is quite har mless, but ver y persistent and as far as making a stand, he’s done quite well so far. But t hey can’t simply let him be, for fear of ...what? That t he whole nation will go naked? What simply is incomprehensible to me is why is he doing it at all. Isn’t he cold? Is it wor th it? I wonder what inbuilt mechanism we have for an instinctive protest when we feel our freedom rights are being infr inged. I was once travelling to a Middle Easter n countr y, my companion presented his passpor t on t he border, and they let him in. Three days later, on the way back he presented t he same passpor t. “You have a beard“ the official at t he border said. “Yes, I have“ he answered. “You don’t have a beard in your passpor t“ the official stated, “I can’t see your face“. “But I was travelling on the same passport two days ago, and you let me in. You can see it’s me. I couldn’t have g rown such a long beard in two days!“ he argued.
The official was insistent ; “You have to shave your beard off. Or change your passpor t. I can’t see your face“. “I can’t see your face either!“ my companion stated. I froze, imagining weeks of prison and human r ights protest for refusing to shave a beard. Or being offensive to t he bearded border control. “Get yourself another passpor t in England. With a beard.“ The official handed him back his passport. “I will“ he answered. “And then, I will shave it off.“
Gra phics: Joanna Ciechanowska
30 |
01 (199) 2014 | nowy czas
co się dzieje Richard. „Minęlo dużo czasu, nim nauczyłem się jako tako radzić sobie ze sławą” – powiedział niedawno aktor w jednym z wywiadów. Być może w życiu prywatnym miał z tym problemy. Bo na ekranie kłopotów jakoś nie widać.
kino Jan Ledóchowski: WuJOWIE – ZDRAJCY I OBSZARNICY Mieszkający w Londynie Jan Ledóchowski tym razem zabrał się za historie rodzinne. I pokazuje skomplikowane losy Polaków wrzuconych w wir historii. Po wojnie jedno ich połączyło: nowa, komunistyczna władza kręciła nosem na ich szlacheckie pochodzenie. Zostali wysiedleni i napiętnowani jako „zdrajcy i obszarnicy”. Ale wujowie reżysera dokonali bardo różnych wyborów. Maciej Morawski walczył z systemem: wyjechał do Paryża i przez wiele lat pracował jako korespondent Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Kazimierz Morawski współpracował z komunistycznymi władzami, zarówno Edwarderm Gierkiem, jak i Wojciechem Jaruzelskim. Nawet stan wojenny nie zmienił jego nastawienia. Od 1982 był członkiem Rady Państwa. Dominik Horodyński balansował gdzieś pośrodku: próbował negocjować z władzą, wyrywając jej skrawek wolności nad Wisłą jako redaktor naczelnym warszawskiej „Kultury”. O ich losach opowie film, którego premiera odbędzie się w Riverside Studios. Niedziela, 9 lutego godz. 12.30 i 15.50 Riverside Studios, Crisp Road, W6 9 RL
Broken Flowers Na dzień przed Świętem Zakochanych British Film Institute zaprasza nas w podróż wraz z Billeym Murrayem, który wsiada pewnego dnia do samochodu i przemierza Amerykę śladami swoich byłych dziewcznyn i narzeczonych. Dlaczego związki nie przetrwały? Czyja to była wina? A może to po prostu nigdy nie mogło się udać? Co dzieje się z tymi dziewczynami, a dziś raczej – kobietami? Jak się przekonamy – spotkał je
Riverside Studios Crisp Road, Hammersmith, W6 9 RL
The Wolf of Wall Street
różny los. Róznie też reagują, gdy nasz bohater pojawia się pewnego dnia na ich progu z kwiatami w ręce. Wzruszający film legendarnego Jima Jarmusha, z fenomenalną kreacją Murraya.
Mike and the Mechanics
Czwartek, 13 lutego, godz. 18.20 BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT
Al Pacino w Riverside Studios
Od Ojca Chrzestnego, przez Scarecrow aż po Zapach kobiety – kina Riverside Studios na Hammersmith zaprasza na przegląd filmów z Alem Pacino w roli głównej. Przez cały miesiącbędziemy mogli jednego z najważniejszych aktorów w historii kina. Z taką samą łatwością wciela się w gangstera w dwóch pierwszych (i zdaniem wielu jednych „właściwych”) odsłonach Ojca Chrzestnego według prozy Mario Puzo, jak biseksualnego rabusia w Dog Day Afternoon czy szekspirowskiego bohatera w inspirowanym Ryszardem III, Looking for
Instytutu Kultury Polskiej. Oficjalnie obchody stulecia urodzin kompozytora rozpoczynają się 5 lutego w Barbicanie. Anne-Sophie Mutter i London Symphony Orchestra wykonają jedną z najbardziej znanych kompozycji Polaka Sinfonię Sacra. W drugiej części koncertu usłyszymy natomiast dzieła Dvoraka. Środa, 5 lutego Barbican Hall Silk Street EC2Y 8DS
Tego bohatera nie mamy lubić. Martin Scorsese, amerykański liberał, podobnie jak wiele mu podobnych hollywódzkich liberałów zaczytanych w „New York Timesie”, brzydzących się Fox News i amerykańskim kapitalizmem na sterydach, jasno wskazuje na graną przez Leonardo di Caprio postać jako jednego z winowajców gigantycznych tarapatów gospodarczych, w jakich od jakiegoś czasu znalazł się świat. Ton może być żartobliwy, a Wilk nie jest filozoficznym studium przyczyn kryzysu, ale jedno jest pewne: Scorsese pokazuje palcem na chciwość, cynizm i zwykłą płytkość takich ludzi jak Joradan Belfort – multimilioner, który fortunę zawdzięcza nie staremu, dobremu duchowi przedsiębiorczośći i kapitalistycznej ascezie z kart dzieł Maxa Webera, a kilku losom wygranym na loterii „kasynowego kapitalizmu” końca poprzedniej dekady. Gravity Jeden z faworytów do tegorocznych Oscarów: za reżyserię i za efekty specjalne. Klaustrofobiczna opowieść o dwojgu astronautów, którzy podczas kosmicznego spaceru zostają odcięci od statku i dryfują w przestrzeni. Opowieść o walce z czasem i własnym strachem. Ale nie tylko. Bo na Ziemi pozostawili swoje, niedokończone sprawy, które teraz – w ciszy kosmosu – powracają do nich ze zdwojoną siłą. Półtorej godziny emocji, niepozbawionych psychologicznej głębi. Porażająco piękne zdjęcia, doskonałe efekty specjalne, no i obsada: Sandra Bullock i George Clooney. „Urodzony w Meksyku Cuaron to prawdziwy wizjoner. Z pomocą wnozszącej się na szczyty swoich możliwości Bullock – zamienia Graeitację” w dzieło pełne transcendentnego piękna i grozy. To więcej niż film. To rodzaj cudu” – pisał absolutnie zachwycony recenzent opiniotwórczego amerykańskiego magazynu „The Rolling Stone”.
muzyka Rok Panufnika na Wyspach oficjalne otwarcie –W tym roku w Londynie, ale też w pozostałych miastach Wielkiej Brytanii przygotowaliśmy mnóstwo wydarzeń związanych z Andrzejem Panufnikiem – mówi Anna Gruszka z
Mike Rutheford przez lata pozostawał w cieniu. Najpierw charyzmatycznego Petera Gabriela ze swoimi dziwacznymi strojami, minami i niepowta rzalnym, ekspresyjnym stylem śpiewania. Potem – gdy Genesis poluzowały swe związki z rockiem progersywnym, pierwsze skrzypce grał Phil Collins. Jego koledze z zespołu Steve'owi Hackettowi dość szybko zaczęło to przeszkadzać, opuścił więc grupę pod koniec lat siedemdziesiątych. Mike dzielnie wytrzymywał i swoją kretywność trzymał na wodzy. Ale gdy w 1985 on również postanowił spróbować. Efekt? Poprockowa grupa Mike and the Mechanics - łagodne, poprockowe brzmienia, zintensyfikowana sekcja rytmiczna, klawisze i wokal Paula Carracka. No i teksty - o wiele bardziej przyziemne niż te prefereowane zwykle przez macierzysty zespół. "Bardzo późno nauczyłem się mówić w piosence po prostu 'kocham cię'. Jako dziecko uczono mnie raczej żebym nie wyrażał emocji" – opowiadał niedawno muzyk w BBC. Z pewnością usłyszymy jej największe przeboje: All I Need Is a Miracle, Another Cup of Coffee czy Over My Shoulder. Niedziela, 16 marca, godz. 19.00 Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline St. W6 9QH
Beyonce
pięć wydanych przez siebie płyt studyjnych, w tym tę ostatnią zatytułowaną po prostu jej imieniem. 28 lutego-6 marca, godz. 18.00 02 Arena Peninsula Square, SE10 0DX
Molesta Klasycy polskiego hip-hopu przybywają do Londynu nie tylko po to, by zagrać kawałki ze swojego katalogu, ale też zaprezentować kompozycje składające się na projekty solowe, w jakie ostatnimi czasy zaangażowani byli członkowie tej grupy. Powstała 2 1995 roku ma status gigantów polskiej "muzyki ulicznej". Kojarzyć ją możemy choćby z utworów "Miejskie bagno" i "Wiedziałem, że tak będzie". Grupa ma na koncie pięć albumów. Sobota, 8 lutego, godz. 19.30 Rhythm Factory 16-18 Whitechapel Road East London E1 1EW
Mesajah „Taki jest ten kraj, ledwo wiążesz koniec z końcem czekając na raj, bieda wyziera z podwórek i bram. Taki jest ten kraj, wkoło tyle ludzi, a jednak czuję się sam". Tak śpiewa w jednym ze swoich utworów Mesajah czyli Manuel Rengifo Diaz. Bo choć jego muzyczna stylistyka balansuje gdzieś na granicy reaggae i ska, to nie ucieka wcale od rodzimego kontekstu. Dlatego często uniwersalne słoneczne, połamane radośnie brzmienia rodem z Jamajki nabierają tu nieco innego, ciemniejszego koloru. Na koncercie usłyszmy przede wszystkim kawałki z ostatniej płyty artysty, wydanej w zeszłym roku Brudna prawda. Z pewnością sięgnię on też jednak po piosenki z dwóch poprzednich krążków: Ludzie prości i Jestem stąd. Piątek, 21 lutego, godz. 19.00 Arista Bar 232 Church Lane, Kingsbury, NW9 8SN
Anna Maria Stańczyk gra Chopina „Jej styl, choć podniosły, mieni się subtelnościami. Gra inteligentnie i wyczuwa strukturę narracyjną potrzebną do odczytania muzyki romantycznej". Takie pochwały pod adresem pianistki Anny Marii Stańćzyk wystosował nie byle kto, bo recenzent prestiżowego „The New York Times”. Ze swoją interpretacją muzyki Fryderyka Chopina artystka wybiera się niedługo do Warszawy, gdzie zagra w Pałacu Staszica. Najpierw jednak odda hołd naszemu wielkiemu kompozytorowi z okazji jego urodzin w Londynie. Sobota, 1 marca, godz. 19.00 St James's Church, Picadilly
Div takich jak ona jest wiele: pięknych, seksownych, z przebojowym, choć dość bezpiecznie skalkulowanym materiałem. Beyonce wyróżnia się jednak jednym istotnym szczegółem – była wokalistka Destiny's Child dysponuje doskonałym głosem, który zdecydowanie pozwala wybić się jej z szeregu. Wielokrotna zdobywczyni nagrody Grammy, od czasu do czasu wystęująca też w filmach, dała w zeszłym roku sześć koncertów w 02 Arena. W tym roku zagra kolejnych sześć. Na przełomie lutego i marca znowu zaoferuje nam przegląd swojej twórczości: od numerów macierzystego zespołu po
Luty w Jazz Cafe POSK
Luty w POSK Jazz Cafe zacznie się od występu duetu Rosalie Jenay – Rebecca Nash. Wokalistka i jazzowa pianistka połączyły niedawno swojesiły by wydać album Realms, na którym proponują nam swoje odczytania kla-
|31
nowy czas | 01 (199) 2014
co się dzieje sycznych ballad, jakie wyszły spod ręki takich klasyków jak Leonard Cohen czy Tom Waits.
wystawy
Sobota, 8 lutego, godz. 20.00
Na jazzowo (z wyraźną domieszką bluesa) 15 lutego będzie też można spędzić Walentyki. Wszystko to dzięki Gill Manly, która najpierw zaprezentuje swoje kompozycje, by potem oddać hołd wielkiej Ettie James. Spodziewać się możemy Purple Rain, You Can Leave Your Hat On czy Hoochie Coochie Gal”. 22 lutego zabrzmi natomiast muzyka „młodych, zdolnych” polskiej sceny jazzowej: usłyszymy Luizę Staniec, Tomasz Zyrmont Trio i Alice Zawadzki. Początek o godz. 20.00. Jazz Cafe POSK King Street, W6 0RF
teatry King Lear Onieśmielające swymi rozmiarami wnętrza teatru Olivier (części National Theatre) goszczą Króla Leara w odczytaniu Sama Mendsea, znanego z takich filmów jak Road to Perdition czy Skyfall, a także z dickensowskiego musicalu Oliver! Odczytanie to współczesne (król Lear ma na sobie skórzaną kurtkę, a jego zdradliwe córki gustują w seksownych sukniach wieczorowych). Mendes wprowadza gdzieś w tło dyskusję o totalitaryzmie (w pierwszych scenach grany przez Rusella Beale'a Lear przemawia z trybuny przypominającej te stojące w III Rzeszy czy Związku Radzieckim) i w poruszający sposób podkreśla, że jednym z wielkich tematów tej sztuki jest potrzeba poczucia, że nasze życiee miało sens. Potrzebę tę najbardziej odczuwa się przy jego końcu – tak jak ma to miejsce w przypadku Leara, którego Mendes wsadza oddział szpitalu NHS. National Theatre South Bank SE1 9PX
Hanna Hoch Niemiecka „matka kolażu" rzadko gościła na Wyspach. Whitechapel Gallery prezentuje jej największą jak dotąd wystawę. A Hanna Hoch to artystka ważna. Stawiająca pierwsze kroki w Berlinie lat dwudziestych, z jego energią, feerią barw, kabaretami, teatrami i niezaspokojonym głodem zabawy. To pod wpływem tej atmosfery Hoch zabiera się za eksperymenty, które przyniosą nam kolaż w takiej formie, jaka znana jest nam dziś. Wystawa pokazuje prace pochodzące z całej jej kariery: od czasów studenckich, przez okres weimarski, emigrację wewnętrzną w podberlińskiej wsi, gdy krajem rządził Adolf Hitler i lata powojenne. A wszystko kończy się ostatnią pracą Hoch. Jakżeby inaczej – to kolaż złożony z cząsteczek jej życia. – Hoch bardzo szybko zaczyna używać zrecyklingowanych elementów własnych, bardziej klasycznych prac, żeby tworzyć nowe. Ale to ostatnie dzieło stanowi już kolaż kolaży – tłumaczy kurator Daniel Hermann. Whitechapel Gallery Whitechapel Road St, E2 7JB
De Chirico Half A Person Kiedy wydawcy Penguina spytali Morrisseya czy nie chciałby napisać swojej autobiografii, ten postawił jeden warunek: musi ona zostać wydana od razu w serii współczesnych klasyków. O dziwo redaktorzy wydawnictwa powiedzieli „tak" i w zeszłym roku na półki księgarni trafiło tomiszcze pełne typowego dla byłego wokalisty The Smith użalania się nad sobą i całym światem. Bo Morrissey to specyficzna osobowość – ze swoją chroniczną depresją i melancholią zawładnął umysłami wielu nadwrażliwców zasłuchanych w There is a Light That Never Goes Out czy Throwing My Arms Around. Mały, ale uznany teatr niezależny na Islington wystawia właśnie słodko-gorzko sztukę o nastolatku, którego soundtrackiem do dorastania są kawałki duetu Morrissey - Marr. William ma poczucie, że przez całe życie był tylko połową siebie. Teraz, rozdarty między dziewczyną swoich marzeń, a najlepszym przyjacielem, ma szansę dorosnąć. Dorasta w akompaniamencie piosenek ukochanego zespołu, które śpiewane są na żywo. King's Head Theatre 115 Upper Street , N1 1QN
Tajemnica, niepokój i sny – to najczęstsze nastroje na płótnach
słynnego włoskiego malarza metafizycznego Giorgio de Chirico. Ale galeria dwudziestowiecznej sztuki włoskiej na północy Londynu proponuje nam teraz przegląd rzeźb artysty. Przyjechały tu ze wszystkich zakątków świata. – Ma się wrażenie, jakby te postaci zeszły z płócień. Spotkać się z nimi twarzą w twarz to zupełnie inne uczucie. Szczególnie interesujące są te błyszczące, które odbijają w sobie patrzącego oraz wnętrze galerii. To potęguje atmosferę wieloznaczności i tajemnicy. A o to właśnie przez całe życie chodziło de Chirico – opowiada dyrektor galerii, Roberta Cremoncini. Niektóre rzeźby są maleńkie, ale jest tu też ogromny, kilkumetrowy „Grande Metafisico”, stojący na środku jednego z pokojów i niemo zadający nam pytania. Metafizyczne, rzecz jasna. Estorick Collection 39a Canonbury Square, N1 2AN
David Lynch
Twórca Elephant Man, Dzikości serca czy Mullholand Drive od dłuższego czasu funduje sobie odpoczynek od kamery. Zamiast tego próbuje sił na innych polach. Nagrał dwie płyty, choć jak wyznaje: „Ale nie jestem tak naprawdę muzykiem. Byłbym sparaliżowany występując publicznie”. Teraz do Photographer’s Gallery trafiają jego zdjęcia. A na nich – obraz rozkładu. „To zawsze mnie pociągało” – mówi Lynch, który uwielbia fotografować stare, rozpadające się fabryki, dawno już opuszczone przez ludzi. I trudno oprzeć się wrażeniu, że część z
tych zdjęć spokojnie mogłaby być kadrami z filmów ekscentrycznego Amerykanina. Photographers Gallery 16-18 Ramillies St, W1F 7LW
Painting Now Abstrakcje Tommy Abty, Hopperowskie pejzaże miejskie Simona Linga, wchodzące ze sobą nawzajem w dialog rzeźby i obrazy Catherine Story , inspirowane tradycją modernizmu dzieła Lucy McKenzie i prześmiewcze malowidła współczesnych domów stylizowanych na posiadłości Tudorów stworzone przez Gillian Carnegie. To wszystko oglądać można w galerii Tate Modern, która prezentuje prace malarskie pięciu współczesnych artystów brytyjskich.
znanych nazwisk – nie tylko publiczności regularnie odwiedziającej ARTerie: Jan Maria Borkowski, Agnieszka Handzel-Kordaczka, Basia Lautman, Danuta Sołowiej, Tomasz Stando, Paweł Wąsek, a razem z nimi kilku obcokrajowców. The Montage 33 Dartmouth Road Forest Hill. SE23 3HN
Richard Dawkins o Darwinie
Tate Modern, Bankside SE1 9T
Daumier: Visions of Paris Honore Daumier – francuski William Hogarth, jak go określają – to być może najsławniejszy karykaturzysta, jaki urodził się po drugiej stronie kanału La Manche. Zasłynął z legendarnej instrukcji pokazującej, jak kilkoma pociągnięciami piórka uczynić z rysunku gruszki wizerunek króla Ludwika Filipa. Mimo że monarcha próbował prezentować się jako liberał, tym razem zabrakło mu dystansu do siebie? Efekt? Daumier poszedł za kratki na pół roku. Na londyńskiej wystawie obejrzymy jego bezlitosną polityczno-społeczną satyrę, ale również urocze szkice pokazujące codzienne życie w XIX-wiecznym Mieście Świateł. Royal Academy of Arts Burlington House Piccadilly W1J OBD
LOVE IT! W prowadzonej przez dwoje polskich artystów: Joannę SzwejHowkin i Pawła Wąska galerii The Mntage w południowym Londynie kolejna wystawa, której prace nawiązują do święta zakochanych i tematyki erotycznej. Wśród wystawiających wiele
Richard Dawkins, najgłośniejszy chyba specjalista jeśli chodzi o ewolucję, a przy okazji zaprzysięgły i kontrowersyjny wróg religii, przyjeżdza do Londynu z okazji Dnia Darwina. W swoim wykładzie, wspierany przez profesor Alice Roberts, opowie o rozwoju embrionalnym. I wskaże na echa rozwoju niższych organizmów, które pobrzemiewają w tym procesie u człowieka. Środa, 12. lutego, godz. 19.00 Logan Hall Bedford Way, WC1H 0AL
Sigmund Freud w XXI wieku Po Freudzie nic już nie było takie samo: psychologia, filozofia, socjologia. Neurotycy na całym świecie kłaść zaczęli się na kozetkach i zapamiętywać, a potem brać pod lupę każdy sen. Karl Popper rozerwał jego teorię na kawałki, ale nie wszystkich to przekonało. I do dziś co drugi nowojorczyk wydaje fortunę na "terapię", a Woody Allen w każdym właściwie filmie nabija się bezlitośnie z psychoterapeutów. Co nam zostało z Freuda po latach? Opowie o tym profesor Tom Burns. Sobota, 25 lutego, godz. 10.30 Dulwich Picture Gallery Gallery Road, SE21 7AD
Słoneczniki widziane podwójnie
W londyńskiej National Gallery rozmnożyły się... Słoneczniki Vincenta van Gogha. Obok obrazu obecnego tu na co dzień, zawisła też wersja z Amsterdamu. Holender najpierw namalował wersję londyńską. Te słoneczniki
miały dekorować pokój we francuskim miasteczku Arles, który malarz przygotowywał dla swego wyjątkowego gościa – Gauguina. Malarze mieli mieszkać razem, rozmawiać o sztuce i inspirować się nawzajem. Wszystko to nie skończyło się dobrze, bo wkrótce artyści gwałtownie się pokłócili, co wpędziło Holendra w depresję. Dość szybko jednak powrócił do tematu słoneczników. Wersja amsterdamska powstała już po wielkiej kłótni. – Ale to nie jest po prostu kopia – mówi kurator Christopher Riopelle. – Wielkim błędem byłoby ją tak postrzegać. Wersja z Amsterdamu to raczej przemyślenie na nowo tego tematu – zastrzega Riopelle. Mimo że oba obrazy dzieli zaledwie rok, różnic jest sporo. – Londyński obraz to przede wszystkim odcienie żółci. Na drugim artysta dodaje więcej innych kolorów: czerwień, jaśniejszą
zieleń, błękit. Formy tu są teraz bardziej wystylizowane. Poza tym, to co zaobserwował w naturze, na przykład liście, zamienia się tu niemal w motywy dekoracyjne – wylicza Riopelle. Mimo złej krwi, jaka powstała pomiędzy artystami, Gauguin zdawał sobie sprawę z wagi Słoneczników. Napisał potem do Holendra z prośbą, by ten przysłał mu jeden z obrazów. Van Gogh spełnił to życzenie. Na wystawie zobaczyć można też zdjęcie rentgenowskie obu wersji. Pozwalają one poznać szczegóły techniki wybranej przez malarza, ale również ostatecznie potwierdzić, że to płótno z National Gallery jest wcześniejsze. Skąd to wiemy? – Dwa znajdujące się tu kwiaty zostały namalowane na końcu. Zdjęcie pokazuje, że van Gogh nałożył je na tło w ostatniej fazie. Z kolei przy amsterdamskim obrazie wiedział od początku, że tam będą się znajdo-
wać. Już na etapie szkicu zostawił na nie miejsce – tłumaczy dyrektor ds. kolekcji Ashok Roy. Słoneczniki porównywać można do 14 kwietnia.
Adam Dąbrowski