lONdON February 2013 2 (188) Free ISSN 1752-0339
czaS Na wySpIe
»3
KINOTEKA numer 11 Bezsprzecznie najlepszym filmem w tegorocznym festiwalowym menu jest „Róża” Smarzowskiego, ale „Obława” Kryształowicza niewiele mu ustępuje. Będzie klasyka i nowe kino polskie oraz spotkania z twórcami. Gośćmi KINOTEKI będą m,in. Wojciech Pszoniak, Jan Jakub Kolski, Anna i Wilhelm Sasnalowie.
pOlSKI lONdyN
»5
Zapomniana stolica Polski Setki tysięcy w większości młodych polskich emigrantów nie jest świadoma jak wielką rolę dla nas, Polaków, Londyn odgrywał ledwie kilkadziesiąt lat temu.
czaS tO pIeNIĄdz
»18
AAA...: nura w dół Agencja Moody’s obniżyła ranking kredytowy Wielkiej Brytanii z najwyższego poziomu AAA do AA1. Powód? Słaba koniunktura, rosnące zadłużenie, brak wyraźnych perspektyw na poprawę sytuacji i wzrost gospodarczy.
ludzIe I mIejSca
»19
Czarna kraina oczami poety Birmingham,stolica regionu West Midlands w środkowej Anglii. Miasto wraz z przylegającymi miejscowościami tworzy drugi co do wielkości ośrodek metropolitalny pod względem ludności zaraz po Londynie, ale co ważniejsze, również i liczebności naszych rodaków – około 400 tys.
czaS Na pOdrÓŻe
» 27
Dwie Argentyny
OGNISKO »4,14 Kolejne zwycięstwo!!!
Z czym kojarzy ci się Buenos? Odpowiedziałabym jak bohater „Kwintet z Buenos Aires”: Maradona, zaginieni, tango. Dodałabym do tego, że z małymi, zadymionymi lokalami, wypełnionymi ludźmi, którzy popijając wino prowadzą głośne rozmowy z tangiem w tle, o tańcu, muzyce i może zaginionych…
|17
nowy czas | luty 2013
historie mało znane
SieDzieć cicho Zjednoczonych. Napisał do znajomych, którzy tam mieszkają. Odpisali, obiecując szukać dla niego zajęcia. Mimo trudnej sytuacji finansowej wysyła żonie paczki, których zawartość ta sprzedaje w Warszawie, zdobywając środki na utrzymanie syna. Za przygotowanie witryny sklepu otrzymuje wynagrodzenie w postaci używanej (z 1962 roku) maszyny do pisania. Później zamienia ją na taką z polską czcionką, wymiany dokonał z pewną panią, która przepisywała teksty dla księgarza specjalizującego się w polonikach. Na niej spisuje teksty piosenek. Dokucza mu brak przyjaciół. „Jak się okazuje, przyjaźń to luksusowe uczucie i rozwija się tylko wśród urządzonych i sytych. Tutaj ludzie na ten luksus nie pozwalają sobie; wszystkie kontakty są powierzchowne i zdawkowe. I człowiek wpada w samotność jak w studnię. Jak ciężko wtedy sprostać troskom i niepowodzeniom! Może tylko pycha jest w samotności przyjacielem” – zastanawiał się. W jednym z utworów tak podsumowuje swoje życie: „Nie dorosłem do swych lat, masz mnie za nic, dobrześ zgadł, jak tak można? Pytam was, tyle lat marnować czas?”. W lutym 1968 roku znajduje jednak stałą pracę u paryskiego architekta René Serraza. Pensja 2000 franków. Pobudka o siódmej, kilka minut po ósmej stoi na peronie, czekając na metro. Pracę zaczyna o dziewiątej, kończy o siódmej, wpół do ósmej wieczorem. Na przerwę nie wychodzi. Zostaje sam w biurze, przygotowuje kawę i pożywia się przyniesionymi sandwiczami wertując tomy przepisów, norm oraz katalogi. Pomimo setek godzin poświęconych na naukę francuskiego nadal towarzyszą mu trudności językowe. Zajmuje się prawie wszystkim, od rysunków stolarskich i mebli do planów urbanistycznych. Otrzymuje kartę pracy i prawo do świadczeń w wypadku choroby lub leczenia.
Ostatni raz z rOdziną Nie rusza się bez kołonotatnika. Robi w nim zapiski, na osobnych kartkach utrwala wszystko, co trzeba i (zwykle w weekend) rozdziela wszystko do działów: „Informacje do Paryżu”, „Gdzie co kupić”, „Jak to powiedzieć”, „Co to znaczy”, „Słownik obrazkowy”. Notuje myśli, rysunki, wyliczenia pieniężne i adresy. Oprócz właściwości praktycznych to także rodzaj terapii, dowód na istnienie, trwanie w nadziei. Jest świadkiem rewolucji majowej 1968 roku, strajku generalnego zamieszek. Atmosferę tamtych dni opisuje w piosence „Marianna”: „[…] jest rewolucja, śmietnik płonie, policja pędzi, no co z tą pałą do kurwy nędzy, łap pióro, ponuro w odezwie opisz flika gwałcącego panny z barykad”. Nie wierzy w ideały tego ruchu społecznego, drugi raz nie daje się oszukać. Gdy miał dwadzieścia lat, uwierzył w realizację utopii, teraz podchodzi do tego z dystansem, ironią i cynizmem. Po utracie zatrudnienia wyjeżdża na krótko do nadmorskiego Boulogne-sur-Mer. Wraca jednak do Paryża. Wakacje 1971 roku spędza z żoną i synem. Codziennie kino, rozpieszczanie potomka. Zwiedzanie stolicy, która pada u ich stóp, gdy wjeżdżają na wieżę Eiffla. Chwile beztroski na basenie. To ostatnie ich spotkanie. Pozostały po nim tylko czarno-białe fotografie i wspomnienia. W obawie przed uniemożliwieniem wyjazdu do Francji nie przyjeżdża na Pierwszą Komunię syna. nie pojawia się też na pogrzebie ojca. Z biegiem lat zmienia pracę na lepszą, jest aktywny jako kreślarz w biurze projektowym, finansowo powodzi mu się coraz lepiej. Latem 1971 roku poznaje o dwadzieścia dwa lata młodszą Polkę, kelnerkę w bistro, w którym jada z przyjaciółmi. Zaczyna się jego ostatnia miłość. Zamieszkują razem w mieszkaniu wynajmowanym przez niego na ul. Oberkampf. Wspólnie odwiedzają jego znajomych, głównie żydowskich emigrantów. W bagażniku samochodu zawsze gitara – nie rozstaje się z nią, na spotkaniach u znajomych śpiewa. Magnetyzuje. Oczarowuje. Uwodzi. Przy akompaniamencie instrumentu stwarza duchową ucztę. Tak samo zapamiętano go i w Płocku, i w Warszawie. Z paryskich biesiad wraca pijany za kierownicą swej banioli, dziewczyna namawia go, by przejeżdżał na czerwonym świetle… i zawsze mają szczęście. Ani wypadku,
ani nawet kontroli policji. Pech dopada go w innym miejscu, w innych okolicznościach. W styczniu 1973 roku chorujący na serce Staszewski uskarża się na bóle brzucha. W końcu trafia do szpitala, gdzie pacjentem niespecjalnie się przejmują. Zostawiają go na korytarzu, nikt nie zleca żadnych badań, mimo że zaczyna pluć krwią. Cały czas jest
przy nim ona. W końcu dziewczyna dzwoni do jednego z jego paryskich przyjaciół. Ten przyjeżdża, krzyczy na lekarzy, wreszcie ktoś poważnie zajmuje się emigrantem z Polski. Niestety jest już za późno, umiera na zawał krezki jelitowej. Ma czterdzieści osiem lat. Człowiek, który w świadomości publicznej zapisał się jako Tata Kazika, odchodzi w
Dniu Dziadka. Taki przypadkowy paradoks. Pochowany został na cmentarzu na warszawskim Bródnie. Kazik Staszewski, Jarosław Duś Cy ta t y po cho dzą z ko re spon den cji Sta ni sła wa Sta szew skie go.. Au to rzy przy go to wu ją bio gra fię bar da. Za miesz czo ny frag ment zo stał opu bli ko wa ny w t y go dni ku „W Sie ci” nr 3/7, 2013.
2|
luty 2013 | nowy czas
”
Czas jest zawsze aktualny Sławomir Mrożek
listy@nowyczas.co.uk
Drogi Czytelniku, wesprzyj gazetę! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę
zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.
63 Kings Grove London SE15 2NA
63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedAktOR nAczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); RedAkcjA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando
dzIAł MARketIngu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydAWcA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.
Mój artykuł o dwóch łezkach przy oku Indianina z jednego z największych plemion Ameryki Odżibweje, który ukazał się w listopadowym numerze „Nowego Czasu” („Co znaczą dwie łezki przy oku?”, z cyklu „Pytania obieżyświata”, NC 186) wysłałem do Jima Agawy, czyli owego indianina co te łezki miał. Jim zna wprawdzie język odżibwa, ale nie zna polskiego, więc załączyłem także tłumaczenie tekstu (na angielski, odżibwa jeszcze nie znam). Jim odesłał mi taki oto list (po angielsku, który przetłumaczyłem): WłOdZiMieRZ FeNRyCh
• Cześć Włodek, historia którą opisałeś niezupełnie się zgadza, poniżej historia dwóch łezek. Urodziłem się jako czwarte dziecko w małej wiosce o nazwie Batchewana Bay w północnym Ontario nad brzegiem jeziora górnego. Wkrótce po moim urodzeniu moja matka zapadła na gorączkę reumatyczną i musiała wyjechać z wioski do szpitala na leczenie, a mój ojciec rybak nie mógł się troszczyć o noworodka i jeszcze trzy inne dzieci, więc w swej głębokiej mądrości poprosił moich dziadków (swoich rodziców), by się mną zajęli, a ponieważ moi dziadkowie byli alkoholikami w ciężkim stadium, od samego początku byłem zaniedbany. Zaniedbanie było tak poważne, że prawie od tego nie umarłem. Moje pośladki miały takie pęcherze, że krwawiły, moje gardło było tak podrażnione od płaczu, że już nawet płakać nie mogłem, tak że kiedy otwierałem buzię, żeby płakać, nie było ani głosu ani łez. Ktoś dał znać matce mojej matki (mojej babci) w innej wsi o nazwie goulais Bay w innym rezerwacie, trochę na południe od Batchewana Bay, że trzeba coś zrobić i to szybko, bo jak nie, to dziecko – czyli ja – nie przeżyje. Moja babcia pojechała tam, gdzie byłem i jak mnie zobaczyła, to nie chciała własnym oczom wierzyć. Zawinęła mnie i zabrała do goulais Bay i zaczęła się o mnie troszczyć, żeby przywrócić mi zdrowie. Mówiła: „Parę razy myślałam, że dziecko nie
przeżyje”, ale cały czas się troszczyła, karmiła, przemywała odleżyny. A potem powiedziała: „Po trzech miesiącach od kiedy przyniosłam go do domu, zapłakał tak, że popłynęła pierwsza łza, a kiedy tę pierwszą łzę zobaczyłam, wiedziałam już, że będzie dobrze i sama się popłakałam”. Tak więc pierwsza z tych łez jest moja, a druga mojej babci. Mniej więcej po roku pobytu z moją babcią próbowali mnie zabrać do rodziców, ale nie chciałem z nimi zostać, więc zabrali mnie z powrotem do domu. Kilka razy próbowali, ale bez rezultatu, w końcu mój ojciec powiedział moim dziadkom, że powinienem być u nich, więc mieszkałem z nimi całe życie. Szanowna Redakcjo, strasznie się cieszę, że polskie kino w Wielkiej Brytanii jest coraz bardziej popularne, i to nie tylko przy okazji wielkich festiwali. Ostatnio oglądałem trywialną komedię „Podejrzani zakochani”, a potem „Tajemnice Westerplatte”. Bardzo się ciszę, że nie przemieszczając się na grunt polski mogę oglądać w kinach nasze filmy. Oczywiście że zawsze można to zrobić na ekranie własnego komputera, ale magia kina to zupełnie coś innego. Ja i moi znajomi, którzy są tak jak ja kinomanami, bardzo chętnie chodzimy do kina. Seanse, na które poszliśmy, nie były zatłoczone i poczuliśmy się jakbyśmy byli w studyjnym kinie w Krakowie. BARTeK MigAJ
|3
nowy czas | luty 2013
czas na wyspie
KINOTEKA numer 11 Bezsprzecznie najlepszym filmem w tegorocznym festiwalowym menu jest „Róża” Smarzowskiego, ale „Obława” Kryształowicza niewiele mu ustępuje. Będzie klasyka i nowe kino polskie oraz spotkania z twórcami: Gośćmi KINOTEKI będą m,in. Wojciech Pszoniak, Krzysztof Zanussi, Jan Jakub Kolski, Anna i Wilhelm Sasnalowie.
Jacek Ozaist
Przyłapałem się na tym, że co roku mam ochotę napisać to samo, a mianowicie, że program KINOTEKA przypomina menu dobrej restauracji – jest bardzo apetyczny. I że, zamiast myśleć o festiwalowym filmie Wojtka Smarzowskiego, myślę o jego dziele, które akurat pokazują w kinach. Trzy lata temu w programie KINOTEKI zabrakło „Domu złego”, rok temu „Róży”, teraz – „Drogówki”. Jestem pewien, że gdy ta ostatnia będzie w programie przyszłorocznej KINOTEKI, wszyscy będą już mówić o wchodzącym właśnie do kin „Aniele” Smarzowskiego według „Pod Mocnym Aniołem” Jerzego Pilcha. Liczę też, że w końcu uda się organizatorom zaprosić najlepszego obecnie polskiego reżysera do Londynu. Już od 1 marca w Riverside Studios będzie można odwiedzać wystawę plakatów Tomasza Opasińskiego, bardzo utalentowanego i utytułowanego grafika komputerowego, który 6 marca poprowadzi warsztaty grafiki przy 18 Hewett Street. Gala otwarcia 11. KINOTEKI odbędzie się w Barbican Centre 7 marca, gdzie zostanie pokazana „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy – żelazna pozycja z pierwszej dziesiątki polskich filmów wszechczasów. Po seansie z widzami spotka się odtwórca roli Welta Moryca Wojciech Pszoniak. W Barbican Centre odbędą się też dwa inne pokazy klasycznych już obrazów – „Ucieczka z kina Wolność” Wojciecha Marczewskiego (12 marca) oraz „Iluminacja” Krzysztofa Zanussiego (14 marca). Obaj twórcy zaszczycą publiczność osobistym udziałem i rozmową po seansie. Młode polskie kino reprezentować będą w tym roku filmy: Marcina Kryształowicza – poruszająca „Obława”, Tomasza Wasilewskiego „W sypialni” oraz Filipa Marczewskiego „Bez wstydu”. Mocna będzie również reprezentacja kobieca w osobach Marii Sadowskiej prezentującej „Dzień kobiet”, a także – znanej już publiczności KINOTEKI Katarzyny Rosłaniec. Tym razem pokazany zostanie jej film „Bejbi blues”). Po projekcji filmu „Dzień kobiet” (8 marca w Riverside Studios) przewidziane jest after party z udziałem 73-letniej Wirginii Szmyt, czyli DJ Wiki, która podbiła serca Polaków dużym temperamentem i świetną kondycją. To bardzo ciekawa postać. Pani Wirginia przez lata pracowała jako wychowawca w męskim poprawczaku, a na stare lata odkryła w sobie smykałkę do prowadzenia imprez tanecznych.
Wiśnią (a właściwie dwoma) na torcie będą ex equo pokazy skandalizującego dokumentu „Fuck for the Forrest” Michała Marczaka i artystycznego projektu „Z daleka widok jest piękny” Anny i Wilhelma Sasnali. Publiczność będzie miała możliwość spotkania twórców tych filmów – 11 marca w Curzon Soho (Marczak) i 16 marca w Institute of Contemporary Arts (Sasnale). Oba dzieła nieźle namieszały i wywołały w niektórych środowiskach burzliwe awantury. Lepszej reklamy chyba nie trzeba. Jak już ktoś gdzieś napisał: „Fuck for the forrest”to film o nieprzystawalności poezji marzeń do prozy życia oraz świadectwo przesytu zachodnim konsumpcjonizmem. Grupa ludzi ze Skandynawii oraz Niemiec kręci amatorskie filmy pornograficzne ze sobą w rolach głównych, zbierając pieniądze na ocalenie lasów Amazonii. Czy są potomkami hippisów, czy ich rażącą karykaturą – widzowie w Londynie ocenić muszą sami. Okazuje się, że jak co roku to, co w polskim kinie najlepsze, opowiada bolesne historie z naszej przeszłości. Bezsprzecznie najlepszym filmem w tegorocznym festiwalowym menu jest „Róża” Smarzowskiego, ale „Obława” Kryształowicza niewiele mu ustępuje. „Róża” to epicki, bardzo osobisty, inny niż wszystkie film w dorobku popularnego Smarza. Opowiada o powojennej sytuacji Mazurów, którzy podobnie jak Ślązacy, nie byli dla wyzwolicieli ani Polakami, ani Niemcami. Wracający z wojny partyzant stara się chronić wdowę i jej córkę przed gwałtem, śmiercią i wysiedleniem, a w końcu ląduje w ubeckiej katowni i na zesłaniu. „Obława” natomiast igra z przyzwyczajeniami widza i konwencjami kina wojennego. Nikt w tym filmie nie jest czarno-biały, każdy skrywa jakąś tajemnicę, która rozjaśnia lub zaczernia jego postać. Partyzancki egzekutor zostaje podjęty przez kolaboranta (którego ma zabić) kolacją. Od tej pory wszystko przestaje być tym, czym się wydawało. Wybitny, częściowo przemilczany film, który powinien wywołać sporo kontrowersji, ale z powodu zagmatwanej formy, nie wywołał żadnej awantury, tak jak choćby „Pokłosie” Pasikowskiego czy właśnie prezentowana w Wielkiej Brytanii „Tajemnica Westerplatte” Chochlewa. Miniony rok od względem aktorskim należał do Marcina Dorocińskiego i Macieja Stuhra, wybitną kreację w „Róży” stworzyła również Agata Kulesza. Żadnego aktora z tego grona, niestety, nie zobaczymy na żywo. Przyjedzie jeszcze tylko Jan Jakub Kolski, którego najnowszy film „Zabić bobra” z Erykiem Lubosem pokazany będzie 9 marca Riverside.
Kadr z filmu „Róża”
4|
luty 2013 | nowy czas
czas na wyspie
OgniskO dla członków, a nie maszynka do robienia pieniędzy Wśród członków zgromadzonych w Sali Hemarowskiej po ogłoszeniu wyników zapanowała wielka radość
Teresa Bazarnik
D
o tematu Ogniska Polskiego w Londynie powracamy częściej niż sądziliśmy, że będzie to potrzebne. W maju ubiegłego roku, kiedy dzięki spektakularnemu poruszeniu naszej społeczności udało się powstrzymać sprzedaż tej perły polskiego dziedzictwa na Wyspach, wydawało się, że od II wojny światowej, to nasza pierwsza wygrana batalia. Owszem, wygrana, ale co zrobić ze zwycięstwem? Otóż znaleźli się sprawni działacze, którzy wymyślili sposób na zagospodarowanie zwycięstwa. W czyim jednak imieniu? – należałoby zadać pytanie.
Dear Members It is with regret that I write to you to let you know that on 18 February 2013 the Executive Committee voted for me to stand down as Chairman of Ognisko. Unfortunately this was done at a meeting which I could not attend. I believe that this action was taken by the Executive Committee because I have been championing a fair and transparent tender process for the Members in relation to the two offers which you will have the opportunity to learn more about tomorrow on Sunday 24 February 2013 at 3pm at the Special General Meeting being held at Ognisko. I was honoured when I was elected as Ognisko Chairman and to have been trusted by the members in June 2012 following a rather trying time for Ognisko when we had to fight to save it. I took my position very seriously and worked tirelessly on Ognisko matters since my appointment. With the help of Lady Belhaven Stenton and Piotr Michalik from the Executive Committee and the support of you the members, I have organised numerous wonderful lunches, dinners, lectures and seminars. I have managed to secure a great working relationship with the most prestigious University in Europe, the Jagielonian University that not only has added great prestige to the Club but has meant other wonderful events at the Club while helping us to generate income for the Club at the same time. In the recent months the Executive Committee has been working on a tender process which was organised in order to find a better solution for Ognisko Restaurant. I believe that, above all, the Executive Committee should act in the interests of the members which is why I supported the motion to call a special general meeting at which both offers are to be presented to the members. It is because I have been requesting transparency and fairness that I have been removed as Chairman. It pains me not to be able to carry on the work that you have entrusted me with however I do hope that even at the costs of the Chairmanship I have taken action to secure your interests allowing you to learn about the two very serious proposals being made for Ognisko. Yours Barbara Kaczmarowska Hamilton
I jeszcze jedno: Komu służą prywatne kluby? Członkom. Odpowiedź prosta i jednoznaczna. W warunkach prostych i jednoznacznych. Ognisko Polskie uratowane w ostatniej chwili przed sprzedażą takiej logice się nie poddaje. Uświęcone wspaniałą tradycją, przez długie lata duma Polaków żyjących na emigracji, którzy w większości przypadków stracili swój dom na Kresach Rzeczypospolitej lub w zamienionej w stertę gruzu Warszawie. Ognisko było dla nich miejscem spotkań, rodzinnych uroczystości, bali i świątecznych bazarów, było dachem nad głową dla artystów pod czujnym i wymagającym okiem Mariana Hemara czy Feliksa Konarskiego. Tak, tak było. Potem przyszły czasy trochę gorsze. Restauracja oddana w ręce ajenta, któremu nie zależało, a może brakowało umiejętności i finezji, by przyciągać nową klientelę podupada. Ajent odchodzi, zostawiając dług w wysokości 16 tys. funtów. Opuszczone miejsce zajmuje jego była współpracownica. Pusta najczęściej sala, kontuar podpierają ponurzy kelnerzy, jedzenie, które jest dalekim echem wyobrażenia o delicious Polish cousine i piękny, wychodzący na rozległy ogród taras przypominający bar piwny w PRL-wskiej mieścinie. Powiewu świeżości brak. I wydaje się, że im gorzej, tym lepiej, im mniej zainteresowania, tym nowa strategia łatwiejsza do obrony. Nie da się nic zrobić – trzeba sprzedać. Jeśli jest racja, argumenty można znaleźć. Ku zaskoczeniu strategów w Polakach na Wyspie budzi się zew – patriotyzmu? tradycji? dumy? Może wszystkiego naraz. Stawiają się w dużej liczbie na Nadzwyczajne Walne Zebranie i bronią Ogniska. Powstaje nowy Komitet – częściowo złożony z osób, które mimo zdecydowanego wotum nieufności członków klubu – pozostają. I zaczyna się walka o władzę przysłonięta woalką odbudowania finansowego zabezpieczenia klubu. Od czego zacząć? Oczywiście od restauracji – przecież to ogniskowa Ogniska. Jeśli restauracja dobra – ludzi coraz więcej, życia coraz więcej. Ogłasza się więc potajemny przetarg.
Wtajemniczeni zgłaszają swoje oferty. Kto wygrywa? Angielska firma organizująca różnorodne imprezy – większością głosów członków Komitetu pod nieobecność przewodniczącej, którą na jednym z kolejnych zebrań po prostu się wyrzuca. Angielska firma daje wyższy czynsz niż inni. Oczy zaniepokojonych o przyszłość Ogniska zasłania konieczność znalezienia bezpieczeństwa finansowego. Ale czy ktoś myśli o członkach? O tym, dla kogo jest klub? O tym, że to oni, w porywie patriotycznego uniesienia wpłacali po 120 funtów, by to miejsce uratować? Nie, przecież klub można wynająć za pozornie dobre pieniądze, restaurację zostawić w tych samych rękach, z tym samym drogim i niedobrym jedzeniem, z tymi samymi ponurymi kelnerami. Im mniej zamieszania, tym lepiej. Angielska firma wie jak się w Ognisku poruszać. Współpracuje z nim już – jak się okazuje – od dawna (o czym wiedzą tylko wtajemniczeni). Restauracja może być martwa – ważne, że będą „eventy”. Ajent swoje zarobi, a Ognisko będzie miało na rates. W ocenie Komitetu angielska firma przedstawiła najlepszą propozycję. Miał być konkurs? Był konkurs. Wygrali najlepsi, których zarządcy Ogniska korzystnie promują upubliczniając ich propozycję, oferta konkurencyjna, złożona przez Jana Woronieckiego w wielu punktach jest wykropkowana, niczym ręką cenzora. Jak się wkrótce okazało było to cyniczne lekceważenie zdrowego rozsądku członków Ogniska. W niedzielę, 24 lutego na Nadzwyczajnym Walnym Zebraniu ponownie członkowie Ogniska powiedzieli swoim przedstawicielom: nic o nas bez nas! Sala Hemarowska ledwo pomieściła poruszonych zaistniałą sytuacją klubowiczów. Około 200 osób (a jeszcze do niedawna jak mantrę powtarzano, że klub nikomu nie jest już potrzebny). W długiej kolejce można rozpoznać znanych w polsko-brytyjskim życiu Polaków. Wśród klubowiczów słynni projektanci mody: Basia Zarzycka i Tomasz Starzewski, są aktorki – Rula Lenska i Irena Delmar (która grała w teatrze Hemara). Chociaż w rozmowach kuluarowych dominuje oburzenie, spotkanie przebiega bez specjalnych zakłóceń. Swoje oferty na zagospodarowanie klubu przedstawiają Guy Rodger i Jan Woroniecki. Po każdej prezentacji jest czas na pytania. Kandydaci cierpliwie, i z dużym poczuciem humoru, wyjaśniają szczegółowe aspekty swoich planów. Nikt nie opuszcza sali, choć mija już trzecia godzina swoistego maratonu. Przerwa na liczenie głosów, po czym Sala Hemarowska znowu jest pełna. Głosami klubowiczów wygrał Jan Woroniecki – znany londyński restaurator (wynik 131:32), który bardzo wierzy w przyszłość Ogniska. Chce zainwestować 265 tys. funtów na wyremontowanie baru, restauracji i kuchni, zachowując unikatowy charakter tego miejsca. Przejmie restaurację, zrobi remont i miejmy nadzieję, że znów będzie tam można dobrze zjeść w miłej atmosferze. Ale to dopiero początek! Do dawnej świetności klubu droga wciąż bardzo daleka.
Another triumph for Ognisko! > 14
|5
nowy czas | luty 2013
polski londyn
Instytut i Muzeum im. gen. Sikorskiego
Zapomniana STOLICA POLSKI Setki tysięcy w większości młodych polskich emigrantów, którzy w ostatniej dekadzie wybrali stolicę Albionu jako miejsce realizacji swoich planów życiowych, w większości nie jest świadoma jak wielką rolę dla nas, Polaków, to miasto odgrywało ledwie kilkadziesiąt lat temu.
Arkady Rzegocki
Pisząc o zapomnianej stolicy nie mam na myśli sporów historyków wskazujących na Giecz, Ostrów Lednicki, Gniezno lub Ostrów Tumski w Poznaniu jako na ważne centra administracyjne średniowiecznego państwa Piastów. Tutaj przynajmniej toczy się wśród archeologów i historyków interesujący spór. Jednak gdy zainteresujemy się najnowszą historią naszego państwa okaże się, że niewiele osób jest świadoma, że najważniejsze funkcje polityczne i administracyjne od 1940 spełniał Londyn. Setki tysięcy w większości młodych polskich emigrantów, którzy w ostatniej dekadzie wybrali stolicę Albionu jako miejsce realizacji swoich planów życiowych, w większości nie jest świadoma jak wielką rolę to miasto odgrywało ledwie kilkadziesiąt lat temu. Często przechodzą obok dawnej siedziby prezydenta, dawnych polskich ministerstw, wydawnictw, galerii, klubów, czasem pomników – nie wiedząc, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu tętniło tutaj polskie życie literackie, polityczne, teatralne, religijne, naukowe, wreszcie towarzyskie. A przecież polski Londyn jako centrum polityczne prowadził działania czwartej co do wielkości armii alianckiej, walczącej na wszystkich frontach Europy. Niemal połowa tajnych informacji z kontynentu europejskiego, którą dysponowali Brytyjczycy pochodziła od polskiego wywiadu – wówczas jednego z najlepszych w świecie. O ile jednak zasługi polskich żołnierzy zostały – przynajmniej w języku polskim dość dobrze opisane, o tyle powojenna działalność najważniejszego skupiska polskiej emigracji nie znalazła jeszcze odpowiedniego miejsca w polskiej pamięci. Po 1989 roku polska kultura dobrze przyswoiła dorobek Instytutu Literackiego z podparyskiego Maisons-Laffitte. Dziś założyciele „Kultury” Jerzy Giedroyć czy Gustaw Herling-Grudziński i liczni
współpracownicy tego ośrodka stanowią ważną część polskiej literatury. Co więcej, bez Czesława Miłosza, Andrzeja Bobkowskiego, Jerzego Stempowskiego, Juliusza Mieroszewskiego, Józefa Czapskiego, Witolda Gombrowicza trudno w ogóle wyobrazić sobie polską literaturę XX wieku. Tymczasem wielu nie mniej wybitnych pisarzy, publicystów, poetów, którzy tworzyli „Polskę poza Polską” (Jan Paweł II) pozostaje zapomniana, znana jedynie nielicznym specjalistom. A przecież przez kilkadziesiąt lat to właśnie polski Londyn był najważniejszym centrum polskiej emigracji, nie tylko ze względu na najliczniejszą zwartą zbiorowość wojennej emigracji, ale także ze względu na, w dużej mierze inteligencki, charakter tej zbiorowości. To właśnie dlatego wydawano tak wiele pism, książek, a teatr Mariana Hemara pękał w szwach. Paradoks polega na tym, że „Londyńczyk” Juliusz Mieroszewski związany z paryską Kulturą jest powszechnie znany, a nawet uznawany za najwybitniejszego polskiego geopolityka XX wieku, gdy tymczasem prof. Adam Pragier – nie mniej wybitny publicysta polemizujący przez ćwierć wieku z Mieroszewskim głównie na lamach londyńskich „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego popadł w zapomnienie . Podobnie rzecz ma się z wieloma innymi przedstawicielami polskiego Londynu, wymieńmy dla przykładu: Zygmunta Nowakowskiego, TymonaTerleckiego, Zdzisława Stahla, Adama Żółtowskiego, Wiesława Strzałkowskiego, Stanisława Andreskiego (Andrzejewskiego). Słowem, nie pamiętamy o tej ogromnej liczbie wybitnych publicystów, pisarzy, poetów, historyków, przedstawicieli niemal każdej dziedziny wiedzy. Dlaczego tak się stało? Dziś po ponad dwudziestu latach od przekazania przechowywanych pieczołowicie w Londynie insygniów władzy II RP przez ostatniego prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego nowo wybranemu prezydentowi Lechowi Wałęsie, można napisać, że było to spowodowane wyborem politycznym i
ideowym. Po 1989 roku nie skorzystano bowiem z możliwości nawiązania do dziedzictwa II Rzeczpospolitej. Nie skorzystano z tak sumiennie i z wielkim wysiłkiem pielęgnowanej zasady legalizmu. Nie przywrócono choćby na jeden dzień Konstytucji Kwietniowej z 1935 roku. A przecież o ile łatwiej byłoby wprowadzać poprawki – choćby i liczne – do konstytucji suwerennego państwa, jakim była II RP, niż do konstytucji narzuconej przez Józefa Stalina. To zaniechanie spowodowało, że Polska aż do kwietnia 1997 roku miała ustawę zasadniczą „uchwaloną” 22 lipca 1952 roku. Nie udało się więc nawet uchwalić nowej konstytucji w 1991 roku – w dwustulecie Konstytucji 3 Maja! Po 1989 roku nie sięgnięto po dorobek polskiego Londynu – po specjalistów, ekspertów, polityków. Ministrami, głównymi doradcami nie stali się przesiąknięci głębokim patriotyzmem Polacy wychowani w Wielkiej Brytanii. Nie stworzono możliwości powrotu do kraju emigracji niepodległościowej, ani nawet nie zachęcano ich do tego w żaden sposób. Co więcej, nie skorzystano nawet z wiedzy poszczególnych emigrantów; przykłady polskich dyplomatów czy ministrów pochodzących z niepodległościowej emigracji są zawstydzająco niewielkie. W tym kontekście główny negocjator Jan Kułakowski, minister finansów (nominowany właśnie na wicepremiera) prof. Jacek Rostowski i jego doradca Lubomir Lasocki stanowią nieliczne wyjątki. Dziś, w 23 lata po przełomie 1989 roku, możemy na polski Londyn spojrzeć z dystansem, łatwiej jest o większy obiektywizm. Dziś już nie rozpala on politycznych czy ideowych sporów, bo tworzone w Londynie idee, dzieła, a szczególnie postawa niezłomności – nie mają bezpośredniego znaczenia dla toczonych w Polsce dyskusji. Mogły je mieć dwie dekady temu, gdy nad odbudowaną Polską unosił się cień sporu o legitymizację oraz o postawy w okresie komunistycznego zniewolenia. Zapewne właśnie dlatego dorobek polskiego Londynu został przemilczany, okazał się zbyt kłopotliwy. Temat ten zachowa jednak swą aktualność dopóty, dopóki Polakom nie uda się zbudować państwa na miarę wyzwań, jakie zwykła przed nami stawiać historia. Mackiewicz, Pragier, Grydzewski i wielu innych nie tylko mają niepodważalne prawo obecności w polskim dyskursie politycznym, ale można wręcz powiedzieć, iż dyskurs ten nie ma bez nich racji bytu. Dziś, już bez ideowego i politycznego zacietrzewienia, możemy i powinniśmy zapoznać się z dorobkiem i myślą emigracji niezłomnych. Jest to konieczny element programu odbudowywania polskiej świadomości amputowanej, zubożonej w wyniku II wojny światowej i komunizmu. Odzyskanie dla polskiej świadomości polskiego Londynu jest tak samo ważne, jak promowanie wiedzy o Rzeczpospolitej Obojga Narodów, o naszych sąsiadach, z którymi związani byliśmy przez stulecia, o miejscu i roli Polski w Europie w przeszłości i dzisiaj. Po przystąpieniu do Unii Europejskiej Londyn znów stał się największym skupiskiem polskiej emigracji w Europie. Młodzi Polacy pojawili się na Wyspach Brytyjskich głównie ze względów ekonomicznych. Lecz wciąż jeszcze istnieją zasłużone polskie instytucje, które przez kilkadziesiąt lat były ostojami polskiej myśli i polskiej kultury. Przywrócenie pamięci o polskim Londynie oznacza przerzucenie mostu pomiędzy starą i nową emigracją, pomiędzy obywatelami II i III Rzeczpospolitej. Oznacza wzbogacenie polskiej kultury, która jest znacznie uboższa bez dorobku polskiego Londynu. Wreszcie postawa niezłomna jest bardzo ważna dla wspomnianej już odbudowy polskiej świadomości. A przecież niezgoda na dyktaturę komunistyczną, na wynik II wojny światowej, została przyjęta przez przytłaczającą część polskiej emigracji jako oczywistość. Bowiem w przytłaczającej większość Polacy uznali wyniki II wojny światowej za akt niesprawiedliwości, który stał się fundamentem powojennego ładu międzynarodowego. Postawa negacji niesprawiedliwego ładu międzynarodowego była polskim udziałem także w wieku XIX. Tak samo jak wówczas, walka o wolną Polskę zespolona była ściśle z walką o najwyższe wartości polityczne cywilizacji europejskiej – sprawiedliwość, prawo narodów do samostanowienia, sprzeciw wobec nagiej i bezrozumnej siły. Polski Londyn zarówno ten niezłomny jak i ten współczesny stanowi istotny potencjał. Starsza emigracja oraz dzieje zapomnianej stolicy Polski mogą nauczyć nowych emigrantów postawy godności, wiary w siebie, szacunku dla polskości. Jest on jednak przede wszystkim symbolem dramatycznej historii polskiego państwa w przeszłości i jego słabej kondycji obecnie. Stolica Wielkiej Brytanii to memento dla wszystkich odpowiedzialnych za stan państwowości polskiej. Można zaryzykować tezę, iż dzisiejsi emigranci nie musieliby szukać swego miejsca na świecie poza Polską, gdybyśmy wcielili w życie przesłanie emigracji powojennej. Przesłanie silnego, podmiotowego, świadomego swego dziejowego posłannictwa państwa. To zadanie jest wciąż przed nami. I właśnie dlatego polski Londyn, mimo upływu lat, staje się wezwaniem coraz bardziej aktualnym. Autor jes t płnomocnikiem rektora ds. funkcjonującego od ubiegłego roku Polskiego Ośrodka Naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie
6|
luty 2013 | nowy czas
czas na wyspie
NauczaNIe jak ogrodnictwo Nauczanie jest jak ogrodnictwo. Sieje się, odchwaszcza, nawozi, przycina, podtrzymuje i pielęgnuje. Trzeba całych lat, zanim ogród w pełni rozkwitnie. I trzeba wiele serca, aby być dobrym ogrodnikiem. Julia Hoffmann
Polska Szkoła Przedmiotów Ojczystych w Putney-Wimbledon im. Marii Skłodowskiej-Curie to jedna z najstarszych i największych polskich szkół w Anglii. Każdej soboty przyjeżdża tu ponad 500 uczniów w wieku od trzech do osiemnastu lat. To dzieci, które urodziły się w Wielkiej Brytanii, a także te, które wyjechały z Polski niedawno, zwłaszcza po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Są też dzieci, których rodzice tutaj się urodzili. Często też dziadek przywozi tutaj wnuczka – do tej samej szkoły, do której dawniej przyprowadzał swoje dzieci. Zajęcia trwają od godziny 9.00 do 12.30; w żadnej z klas nie ma więcej niż 25 uczniów. Działająca od 52 lat placówka jest w okresie naboru oblegana przez rodziców – chętnych do nauki jest dwukrotnie więcej niż możliwości. Rok temu zabrakło 80 miejsc dla dzieci w wieku od trzech do siedmiu lat. Dlatego dyrektor szkoły, Małgorzata Lasocka, piastująca tę funkcję od dziewiętnastu lat, zainicjowała utworzenie w 2012 roku kolejnej szkoły, w pobliskim New Malden. –To nasze najmłodsze „dziecko” – mówi pani dyrektor, na co dzień pracująca jako nauczyciel oraz koordynator EAL w Ursuline High School przy ulicy The Downs w Wimbledon. EAL (English as an Additional Language) to program nauczania języka angielskiego jako drugiego, bez którego nie mogłoby funkcjonować tutejsze liceum urszulanek – jego uczennice mówią łącznie czterdziestoma językami, w tym także afrykańskimi. Od samego początku założeniem dyrektor Lasockiej oraz Violetty Ramnarace, współzałożycielki i dyrektor szkoły w New Malden było, aby nowa szkoła stała się samodzielną placówką, ale by opierała się na identycznych zasadach funkcjonowania, co szkoła na Wimbledonie oraz by mogła korzystać z jej doświadczenia i kontaktów. Toteż grono pedagogiczne obu szkół ściśle współpracuje ze sobą. W New Malden uczy się dziś 84 dzieci w pięciu oddziałach, począwszy od przedszkola (23 dzieci) do klasy drugiej. Wbrew protestom dyrekcji, rodzice mówią o nowej szkole „filia” albo wręcz „córka”, zaś o Putney-Wimbledon – „szkoła-matka”. „Matka” mieści się obecnie, po przeprowadzce w kwietniu 2012, w dzielnicy willowej, wśród ogrodów i parków, w nowoczesnych i znakomicie wyposażonych budynkach Szkoły Urszulanek. – Moja angielska szkoła, która bardzo nastawiona jest na wielokulturowość, przyjęła nas niezwykle życzliwie i cały czas nas wspiera – mówi dyrektor Lasocka.
„Polskie soboty” bardzo pomagają odnaleźć się w nowej rzeczywistości dzieciom i młodzieży, które dopiero niedawno przyjechały do wielkiej Brytanii i czują się zagubione w angielskiej szkole. – Szkoła polska daje im poczucie oparcia, kontakt z polskimi rówieśnikami, co działa terapeutycznie w sytuacji tak wielkiej zmiany – podkreśla dyrektor Lasocka. – Ci, którzy właśnie przyjechali, uczą się tutaj angielskiego od tych, którzy są w Anglii od dawna, i odwrotnie, nowi przybysze wprowadzają swych kolegów we współczesną polszczyznę. Musimy pamiętać, że w tej samej ławce siedzą dzieci z trzeciego pokolenia emigracji i te, które są tu od kilku miesięcy. To olbrzymie wyzwanie dla nauczycieli, którzy muszą prowadzić kilka poziomów nauczania w każdej klasie, na każdej lekcji. Na szczęście nasz zespół jest znakomicie przygotowany do prowadzenia tego rodzaju zajęć. A są w nim także absolwenci naszej szkoły…
WalKa o MiejSce Metodyka nauczania w Putney-Wimbledon z pewnością nie trąci myszką. Obszerne, nowoczesne klasy wyposażone są w komputery i tablice interaktywne, a
dyrektor Małgorzata lasocka jest bardzo dumna ze swojej szkoły Fot.: Julia Hoffmann
WedłUg StarSZeńStWa i KoleżeńStWa Rozlokowani są piętrami. Maluchy ćwiczą swoje wzruszające piosenki i wierszyki na zbliżający się Dzień Matki (w Anglii przypadający w czwartą niedzielę Wielkiego Postu) na parterze, siedząc na dywanie w pięknie wyposażonej sali przedszkolnej, gimnazjaliści przesyłają sobie listy walentynkowe na pierwszym piętrze, a najwyżej rezydują maturzyści, przygotowujący się do egzaminu A-level z języka i literatury polskiej.
Uczennice szkoły w Putney-Wimbledon (od lewej): Klaudia Białek, Sylwia Smuga, Maja Zwolińska, Klaudia Krzyżoś, Kaja Stokłosa
|7
nowy czas | luty 2013
czas na wyspie
wyposażone są w komputery i tablice interaktywne, a idea i praktyka nauczania zbieżne są do norm brytyjskich. – Jesteśmy nastawieni na indywidualne potrzeby każdego ucznia, podobnie jak jest to w szkołach brytyjskich. W nauczaniu korzystamy oczywiście z polskich podręczników, ale to tylko jedno z licznych źródeł. Nauczyciele przygotowują bardzo wiele własnych materiałów i prezentacji dla uczniów, korzystają z filmów i książek. Uczymy o dawnej i współczesnej Polsce, organizujemy wycieczki do kraju, staramy się, aby uczniowie zdobywali jak najwięcej „żywej” wiedzy – mówi dyrektor Lasocka. O miejsce w renomowanej szkole ubiegają się kandydaci z całego Londynu, nawet z drugiego końca miasta. Tutaj nie tylko wyniki egzaminów GCSE i A-Level są dużo wyższe od przeciętnych, tutaj obowiązuje także stabilny system wartości i oprócz przekazywania wiedzy – wychowuje się prawych ludzi.
UcZnioWiE i ABSoLWEnci Niektóre uczennice polskiej szkoły są w trakcie tygodnia także uczennicami angielskiej Szkoły Urszulanek, toteż – jak śmieje się dyrektor Lasocka – cały tydzień męczą się w tym samym miejscu… Ale spotkane podczas przerwy 16-latki nie sprawiają wrażenia udręczonych i bardzo konkretnie podchodzą do sprawy. – Chcemy uczyć się w szkole sobotniej, czujemy, że musimy, aby mieć kontakt z polskością tutaj na uchodźstwie – mówi Klaudia Krzyżoś. – Będziemy zdawać maturę z języka polskiego. Jak podkreśla jej koleżanka Maja Zwolińska zależy im, aby mieć na świadectwie ten egzamin. – To ważne dla naszej przyszłości, bo biznesy zwracają uwagę na to, ile się zna języków. A my prawie wszystkie chcemy tu zostać, no, może na starość ja chciałabym wrócić do Polski. Z kolei Sylwia Smuga planuje studia w Wielkiej Brytanii, potem dwa-trzy lata pracy i powrót do kraju. Chłopcy w tym wieku wykazują mniej zapału do nauki, ale po latach zmieniają zdanie: – Pamiętam, jak mama mnie prawie wynosiła z domu w soboty rano, a ja się trzymałem kurczowo balustrady schodów i nie chciałem iść! Było tak często, a teraz jestem wdzięczny, że skończyłem polską szkołę – wspomina absolwent szkoły na Putney z lat dziewięćdziesiątych, Dominik Mytko, dziś pracujący dla angielskiej firmy zajmującej się sprzedażą praw filmowych. – Jednym z moich obszarów sprzedaży jest Polska. Często, niekiedy codziennie, kontaktuję się z klientami w Polsce i rozmawiam z nimi tylko i wyłącznie po
polsku, między innymi z Telewizją Polską, Polsatem i TVN. Nigdy też nie zapomnę, jak na ostatnich targach filmowych w Cannes dyrektor Programu 2 TVP powiedziała mi: „Wszyscy się zachwycamy, jak pan dobrze mówi po polsku”. Po raz pierwszy doszło do mnie, że to wszystko dzięki polskiej szkole sobotniej! Nie jest jednak łatwo wstawać w każdą sobotę wcześnie rano i znowu jechać na lekcje. Mimo to i rodzice, i dzieci dają sobie radę z tym wyzwaniem. – Dla moich dzieci to jest normalne, że w sobotę chodzą do polskiej szkoły; synek przyjeżdżał tutaj już jako małe dziecko w wózeczku, odprowadzając siostrę – mówi Przemysław Zasadziński, ojciec dwojga dzieci, uczniów szkoły w Putney-Wimbledon. – Mają tu wielu przyjaciół i bardzo lubią tu przychodzić; dawniej cały tydzień czekali na polską szkołę, dopiero teraz polubili także angielską. Można spokojnie pogodzić zajęcia w tygodniu ze szkołą sobotnią, to kwestia chęci i organizacji. A uczenie się dwóch języków równocześnie bardzo rozwija umysł i daje dzieciom lepsze perspektywy na przyszłość. To jest dobra szkoła, nauczyciele są dobrze dobrani, mają świetne przygotowanie pedagogiczne. W szkole w Putney uczył się między innymi Piotr Fudakowski, producent filmowy, zdobywca Ocara za film „Tsotsi” (2005), a także jego dzieci oraz dzieci Jana Vincenta Rostowskiego, polskiego ministra finansów, oraz .
REPUBLikA RoDZicóW Większość polksich szkół sobotnich zakładana jest przez rodziców i polonijne stowarzyszenia, a każda z nich jest inna. – Pytanie o „najlepszą szkołę” jest absolutnie przeciwne naszemu sposobowi myślenia. Nie prowadzimy rankingu czy plebiscytu placówek – wyjaśnia Marta Niedzielska, kierownik biura Polskiej Macierzy Szkolnej. – Szkoły sobotnie działają na zasadzie jednostek wolontaryjnych, ich funkcjonowanie jest w pełni rezultatem troski i dobrej woli rodziców dzieci, jak i osób, które uważają kontynuowanie polskiej kultury poprzez nauczanie młodych Polaków za ważną sprawę. Każda placówka jest zupełnie inna, a jej działanie jest odpowiedzią na zapotrzebowanie na danym terenie oraz wynikiem wspólnych starań, pomysłów i dostępnych środków – podkreśla Marta Niedzielska. Warto jednak pamiętać, że jedynie niewielki odsetek polskich dzieci bierze udział w sobotnich zajęciach. Nie są one przecież obowiązkowe, do tego płatne, a liczba miejsc – ograniczona.
PŁYŃ DOVER - FRANCJA ZAOSZCZĘDŹ MILE, ZAOSZCZĘDŹ PIENIĄDZE
DOVER - DUNKIERKA LUB CALAIS AUTO + 4 W JEDNĄ STRONĘ OD
29
£
Julia Hoffmann
w skrócie Ì Polski stał się drugim językiem w Anglii i Walii
– ogłosił 30 stycznia „The Telegraph”. Z danych najnowszego Spisu Powszechnego w Wielkiej Brytanii wynika, że mówi się tu obecnie w 100 językach, z czego drugim pod względem powszechności (po angielskim) jest język polski. Jego użytkownicy na Wyspach Brytyjskich to niemal 550 tys. osób. Polacy wyprzedzili tym samym mniejszości mówiące językami subkontynentu indyjskiego: Punjabi, Urdu, Bengali i Gujarati. Warto odnotować, że polską żywność zaczęto sprzedawać w supermarketach – także w sieci Waitrose – na długo przed publikacją wyników Spisu Powszechnego.
Ì Dzień później, 1 lutego, ta sama gazeta informuje, że ponad 100 mln funtów z kiesze-
Portsmouth
Dover Dunkierka Newhaven Calais
Dieppe Le Havre
ni brytyjskich podatników otrzymało w ciągu ostatnich pięciu lat 23,500 polskich studentów studiujących na brytyjskich uczelniach. Brytyjczycy obawiają się, że bardzo wielu z nich wróci po studiach do Polski, nie oddając pożyczonych pieniędzy i pozostawiając wielomilionową „dziurę” w angielskim budżecie.
Ì Również 1 lutego reporter „The Daily Mail” pisze, że „Boston ma już serdecznie dość”. Ludność tego miasta w hrabstwie Lincolnshire powiększyła się w ostatnich dziesięciu latach o 15 proc. z powodu wielkiego napływu imigrantów z Europy Wschodniej, w tym z Polski. Polacy, Litwini i Łotysze sprawili, że Boston stał się najbardziej wschodnioeuropejskim miastem w Wielkiej Brytanii. „Pełno tu bałtyckich sklepów i hałaśliwych dziewczyn w plastikowych, puchatych kurtkach” – relacjonuje dziennikarz.
DOVER-FRANCJA DFDS.PL
8|
luty 2013 | nowy czas
czas na wyspie
w skrócie
Polska wódka w brytyjskim parlamencie Grupa młodych Polaków w Wielkiej Brytanii postanowiła aktywnie włączyć się w demokratyczne struktury państwa i wkrótce ruszy z programem kampanii informacyjnych i wydarzeń, których celem będzie podniesienie rangi polskiej emigracji w Zjednoczonym Królestwie. Grupa Polityczna, będąca częścią organizacji Polish Professionals in London (PPL), już rozpoczęła współpracę z brytyjskim parlamentarzystą Danielem Kawczynskim MP, który objął nieformalny patronat nad inicjatywą.
Poseł Daniel Kawczynski, który urodził się w Warszawie i wyemigrował w dzieciństwie do Wielkiej Brytanii, zasiada w House of Commons z ramienia The Conservative Party. Grupa Polityczna PPL powstała jeszcze przed ogłoszeniem wyników spisu powszechnego, który wykazał, że język polski jest drugim najpopularniejszym na Wyspach Brytyjskich (po angielskim). Rezultaty spisu, ogłoszone 30 stycznia, zawierały informację, że około 546 tys. osób w Zjednoczonym Królestwie mówi po polsku. Podczas pierwszego oficjalnego spotkania z parlamentarzystą, które odbyło się 7 lutego w Londynie, Grupa Polityczna PPL uzgodniła dwa strategiczne cele dla organizacji: działania mające na celu lepszą integrację polskiej emigracji ze społeczeństwem brytyjskim oraz poprawę wizerunku Polaka w Zjednoczonym Królestwie. W ramach tych założeń, Grupa Polityczna przeprowadzi kampanię informacyjną zachęcającą rodaków w Wielkiej Brytanii do głosowania w wyborach i do aktywniejszego włączania się w procesy demokratyczne państwa. W czasie dyskusji uczestnicy zacytowali wyniki badań, które wskazują, że Polacy niechętnie głosują i nie korzystają z przysługujących im w tym zakresie praw. Grupa Polityczna będzie także organizować spotkania z kluczowymi przedstawicielami władzy i biznesu, które odbywać się będą w Houses of Parliament. W ramach tych spotkań Grupa chce podkreślać pozytywny wpływ Polaków na gospodarkę i kulturę Zjednoczonego Królestwa. Pierwsze spotkanie z brytyjskimi posłami i biznesmenami, przy tradycyjnej wódce i zakąsce, planowane jest na kwiecień. Polish Professionals in London to organizacja zrzeszającą Polakow pracujących zawodowo w Londynie i okolicach. Wśród członków PPL są zarówno pracownicy sektora finansowego, prawnego czy mediów, jak i samozatrudnieni eksperci, pracownicy sektora rządowego czy właściciele własnych firm. PPL, oprócz organizowania regularnych spotkań, szkoleń i warsztatów dla członków oraz działalności charytatywnej, angażuje się także w budowanie społeczeństwa obywatelskiego i współpracę z przedstawicielami organów demokratycznych. Wszyscy działacze PPL są wolontariuszami, którzy tę działalność prowadzą obok swojej pełnoetatowej pracy zawodowej.
Ì Podczas „straconej dekady” po ogłoszeniu stanu wojennego z kraju na stałe wyjechało mniej osób niż w ciągu ostatnich dwunastu lat, alarmuje „Dziennik Gazeta Prawna". W okresie 2000-2012 wymeldowało się 298,9 tys. osób, czyli średniej wielkości miasto. Z najnowszego spisu powszechnego wynika, że za granicą przez ponad rok przebywa 1,5 mln. Polaków. Demografowie oceniają, że te osoby nigdy już nie wrócą do kraju na stałe. Tylko w ubiegłym roku wyjechało około 100 tys. Polaków. W najbliższych pięciu latach dołączy do nich kolejne 500-800 tys. – szacuje prof. Krystyna Iglicka. Z badań wynika, że aż 64 proc. młodych Polaków uważa, że tylko praca i życie za granicą stwarzają dla nich jakąkolwiek szansę na przyszłość – dodaje prof. Iglicka.
Poseł Daniel Kawczyński wyemigrował z matką do Wielkiej Brytanii jako kilkuletni chłopiec
Łukasz Filim, przewodniczący Rady Wykonawczej PPL, skomentował: – Cieszymy się, że nasze perwsze spotkanie z posłem Kawcyńskim było owocne i mamy już plan na nasze pierwsze wydarzenie, którym będzie prezentacja danych o naszej emigracji w brytyjskim parlamencie. Mamy nadzieję, że liczby wskazujące na pozytywny skutek naszej tu obecności dla gospodarki brytyjskiej przemówią same za siebie i przysłużą się do polepszenia naszego wizerunku wśród przedstawicieli władzy, w prasie, a przez te źródła także w społeczeństwie.” Polacy nie mieli w ostatnich miesiącach dobrej prasy. W styczniu tygodnik „The Sun” opublikował artykuł „Polish city that’s moved to Britain” o wyludniającej się Łodzi, której mieszkańcy jakoby grupowo przeprowadzają się do Anglii. W lutym publicysta „The Times” opublikował tekst „Today I Am Make First Column in Polski”, w którym kpił z umiejętności językowych polskich emigrantów i „polskiej tradycji palenia Żydów”.
Ì Na Wyspach przybywa muzułmanów, którzy nie chcą integracji, rządzą się swoimi prawami. "Muzułmańskie patrole", które ganiają na ulicach Londynu kobiety w krótkich spódnicach? To tylko zwiastun tego, co nadchodzi. Ta kultura ma moc wydobywania z ludzi tego, co najgorsze. Na północy Anglii sytuacja jest wręcz krytyczna - mówil Alexander Khan, autor książki "Islamski bękart", który w dzieciństwie, uprowadzony przez swoich najbliższych, znalazł się w szkole islamskiej, gdzie rekrutowano przyszłych dżihadystów
T-TALK
Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800
Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870
komórki lub telefonu domowego
Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta
Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów
Polskojęzyczna Obsługa Klienta
1 Doładuj £10 kredytu
Wyślij NOWYCZAS na 65656
(koszt £10 + std.SMS)
£5 kredytu
Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)
Przy doładowaniu przez Internet
Stawki do Polski na tel. domowy
.70
1
pence/min
2.00 1.45
pence/min
pence/min
Stawki do Polski na komórkę
5
.90 pence/min
7.00 5.10
2 Zadzwoń Wybierz *
0370 041 0039
i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.
pence/min
pence/min
Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska
Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.
15
|9
nowy czas | luty 2013
czas na wyspie ĂŒ Pretekstem do napisania tekstu, ktĂłry ukazaĹ‚ siÄ™ w
w skrĂłcie ĂŒ Anne Applebaum, laureatka Pulitzera za „GuĹ‚agâ€?, to takĹźe Ĺ›wietna kucharka. Autorka wydanej w zeszĹ‚ym roku „ŝelaznej kurtyny" zbiera teraz pochwaĹ‚y za swojÄ… ksiÄ…ĹźkÄ™ kucharskÄ…. – ChodziĹ‚o o to, Ĺźeby pokazać polskie dania, ale nie tak, jak siÄ™ je robi w Chicago od 60 lat, ale jak siÄ™ je przyrzÄ…dza teraz w Polsce – mĂłwi Anne Applebaum, Ĺ›wiatowej sĹ‚awy specjalistka od historii Europy Ĺšrodkowo-Wschodniej, prywatnie Ĺźona RadosĹ‚awa Sikorskiego, ministra spraw zagranicznych, ktĂłra razem z dziennikarkÄ… Danielle Crittenden wydaĹ‚a ksiÄ…ĹźkÄ™ „From a Polish Country House Kitchen". ĂŒ „Stereotypy i brak wiedzy na temat PolakĂłw to standard w Wielkiej Brytanii" – pisze Edward Lucas w „European Voice", anglojÄ™zycznej gazecie wydawanej przez The Economist Group. Jego zdaniem, brytyjski stereotyp przedstawiajÄ…cy zrzÄ™dliwego, niechlujnego, Ĺ›mierdzÄ…cego Polaka jest bardzo mylÄ…cy, a dziennikarzom na Wyspach nie wypada naĹ›miewać siÄ™ z innych grup etnicznych, wiÄ™c szydzÄ… z polskich imigrantĂłw. „Nie sÄ…dzÄ™, aby jakakolwiek szanujÄ…ca siÄ™ gazeta pozwoliĹ‚a sobie na protekcjonalne uwagi o reggae, kozim curry i piwie imbirowym, piszÄ…c o imigrantach z KaraibĂłw w Wielkiej Brytanii lub publikowaĹ‚a Ĺźarty bÄ™dÄ…ce aluzjami do niewolnictwa (...)" – pisze w swoim felietonie Edward Lucas.
„The Times� pod tytułem „Today I Am Make First Column in Polski� były wyniki badań, według których język polski stał się drugim najpopularniejszym językiem w Anglii i Walii. Autor – Giles Coren – kpił w nim z nieznajomości języka angielskiego wśród polskich imigrantów. Oskarşył takşe Polaków o antysemityzm. Napisał między innymi, şe Polacy mówią wprost, şe nie lubią ŝydów, przebijają ich widłami, zalewają betonem, po czym tańczą na grobach. Oskarşający Polaków o antysemityzm felieton spotkał się z licznymi protestami czytelników,
dziennikarzy oraz instytucji. Dziennikarz tygodnika „The Economist� Edward Lucas napisał, şe felieton był „zadziwiająco niezabawny� i ma nadzieję, şe minister Radosław Sikorski i Ambasada RP energicznie zaprotestują. Interweniowała Ambasada RP w Londynie – 5 lutego redakcja opublikowała list ambasadora Witolda Sobkowa oraz Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Londynie zapowiedział złoşenie skargi do Komisji Skarg Prasowych (Press Complaints Commission).
komentarz > 12
TÄ™py sĹ‚uch Corena Protestować w sprawie artykuĹ‚u Gilesa Corena, jaki ukazaĹ‚ siÄ™ niedawno w sobotnim wydaniu The Times? Dosyć to mizerny popis lingwistyczny. W kaĹźdym jÄ™zyku imitujÄ…cym okreĹ›lonÄ… grupÄ™, nie tylko etnicznÄ…, moĹźna powiedzieć rzeczy waĹźne z literackim polotem. U Corena tego polotu brak, ot, takie wymuszone gubienie gramatyki w beĹ‚kotliwym przekazie. Róşnica polega na tym, Ĺźe Coren jÄ™zyk, w ktĂłrym siÄ™ wypowiada zna doskonale i mĂłwiÄ…c z bĹ‚Ä™dami ma Ĺ›wiadomość tych bĹ‚Ä™dĂłw. W Pidgin English moĹźna napisać arcydzieĹ‚o, bĹ‚yskotliwy felieton, moĹźna, ale nie kaĹźdy potraďŹ . Giles Coren pisze z pasjÄ… i wdziÄ™kiem o sprawach kulinarnych. Poza kuchniÄ… wypada znacznie gorzej. Ja miaĹ‚em nieco inne doĹ›wiadczenie w tych miÄ™dzykulturowych i miÄ™dzyjÄ™zykowych czasach. Jestem na dworcu lotniczym w Londynie, ostatnie minuty odprawy, ktĂłra ma być szybka, dziÄ™ki zastosowaniu komputerowej rejestracji. Niestety wydruk mojego biletu nie ma elektronicznej sygnatury. Nowoczesne urzÄ…dzenia nie mogÄ… wprowadzić mnie w system. Angielski straĹźnik odsyĹ‚a mnie do stanowiska przewoĹşnika.
Pokazuję wydruk, a przemiła przedstawicielka irlandzkich linii lotniczych (czy to z powodu mojego nazwiska, czy akcentu?) szybko przechodzi na polski. Pochodzenie jej angielskiego nie do rozpoznania, przynajmniej dla mnie, jej polski‌ Uczmy się, my dziennikarze, tak pięknej polszczyzny. Do tej pory nie wiem, czy była to Polka władająca świetnie angielskim czy moşe Brytyjka mówiąca w języku Kochanowskiego i Mickiewicza bez şadnego wysiłku i na najwyşszym poziomie? W samolocie podobna sytuacja. Kto zacz – Brytyjka czy Polka? Ale zapytać nie mogę, bo pytamy zwykle w sytuacji kaleczenia jednego z języków. Daje to nam mentorską przewagę, tak widoczną w artykule Corena. A w tej sytuacji? Moşna było tylko podziwiać. Ale kim była? Polką czy Brytyjką? Szkoda, şe Coren ma tak tępy słuch i słyszy tylko fałszywe nuty. Od słuchu zdecydowanie lepsze ma podniebienie. Zna się na kuchni i ciekawie o niej pisze.
Grzegorz Małkiewicz
ZAPLANUJ
ģ:,ć7(&=1ć 32'5�į
DOVER – CALAIS
ODAUTOÂŁ29! + 9 OSĂ“B
SZY BK IE ZMIA NY REZERWACJI ! 32 '5� į =$ / (': , ( K 8.5<7 <& + 2 3â $ 7
www.myferrylink.com
10 |
luty 2013 | nowy czas
wydarzenia
ABDYKACJA
Jego Świątobliwość wyraźnie powtarzał, że rezygnuje z powodu stanu swego zdrowia – mówił o tym historycznym spotkaniu jeden z kardynałów. – To prawda, że dla wielu kardynałów było to zaskoczenie – dodawał watykański rzecznik Federico Lombardi. Nie było żadnych jasnych sugestii, sygnałów, że taka decyzja może zapaść – wspomniał. Ale stan zdrowia Benedykta XVI pogorszył się, i to widocznie, w ostatnich miesiącach. Nawet po bazylice św. Piotra poruszał się na specjalnej platformie, gdyż nogi odmawiały mu już posłuszeństwa. Ujawniono też, iż w roku 1991 kardynał Joseph Ratzinger miał wylew krwi, na szczęście nie skończyło się paraliżem. W roku 2009 z kolei upadł i doznał licznych potłuczeń, a nawet miał złamany nadgarstek – stało się to podczas jego wakacji w Alpach. Towarzyszący mu lekarz oznajmił, iż nie były to obrażenia zagrażające jego życiu. Ten sam lekarz dodał jednak, iż papież miał także problemy z prostatą. Jeszcze jeden z medyków, który nie ujawnia nazwiska twierdzi, iż papież jest już po prostu bardzo zmęczony. W listopadzie 2011 roku znany watykanista Andrea Tornielli napisał, iż samodzielne pokonanie niewielkiego dystansu przez Benedykta XVI to zadanie przekraczające jego siły i możliwości. To między innymi z tych powodów odwołano pielgrzymkę papieską do Brazylii. I zdaniem Tornielliego to dlatego papież zaczął korzystać z ruchomej platformy Dr Alan Silman, jeden z czołowych brytyjskich specjalistów od chorób reumatycznych twierdzi, iż papież odczuwa z powodu swoich schorzeń kostnych ból, co uniemożliwia mu samodzielne poruszanie się. Benedykt XVI już wcześniej wyraził opinię, iż papieże, którzy z powodu zdrowia nie są w stanie wypełniać swoich obowiązków powinni ustąpić. O tym, że stan zdrowia papieża pogarszał się w ostatnim czasie mówił brat Bene-
Rozważywszy po wielokroć rzecz w sumieniu przed Bogiem, zyskałem pewność, że z powodu podeszłego wieku moje siły nie są już wystarczające, aby w sposób należyty sprawować posługę Piotrową.
Bartosz Rutkowski
T
o było zaskoczenie, szok dla całego świata Najpierw dla kardynałów, którzy słuchając wypowiadanego przez papieża Benedykta XVI oświadczenia dowiedzieli się, że rezygnuje on z urzędu. Papież podał datę, 28 lutego, godz. 20.00. I jeszcze powód – zły stan zdrowia, związany z jego wiekiem (w kwietniu Benedykt XVI kończy 86 lat). Ale nikt nie ma wątpliwości, iż nie tylko o zdrowie chodziło. Intelektualista Joseph Ratzinger nie stworzył swojego małego dworu, afera z wyciekiem tajnych dokumentów pokazała, iż za jego plecami kościelne frakcje toczą walkę o wpływy i władzę. Papież był zdruzgotany zdradą swojego osobistego kamerdynera oraz skalą afery pedofilskiej, która była przez dekady przez Kościół zamiatana pod dywan. Musiał widzieć coraz bardziej puste kościoły na Starym Kontynencie, afery finansowe dotyczące Watykanu… Informacja poszła w świat i stała się sensacją, bo papież z Tronu Piotrowego ustąpił po raz pierwszy od roku 1415 – wtedy postąpił tak Grzegorz XII. Już wiadomo, że papież Benedykt XVI nie będzie uczestniczył w konklawe, które zbierze się w pierwszej połowie marca i dokona wyboru jego następcy. Wśród 117 kardynałów dokonujących wyboru będzie czterech polskich kardynałów. Jak oznajmił Benedykt XVI, swój krok podjął w pełnej wolności decyzji, tym samym ucinał spekulacje co do możliwej na przykład depresji. Ale róż-
ne domniemania krążyły po Watykanie od kilku miesięcy. Jak oznajmił rzecznik Watykanu, Kościół katolicki, zrzeszający ponad miliard wiernych, na Wielkanoc będzie miał nowego papieża. Ten obecny po ustąpieniu będzie nosił tytuł emerytowanego biskupa Rzymu, zamieszka na terenie Watykanu w domu, który szykowano jako siedzibę dla sióstr zakonnych. Tam ma być przeniesiona pokaźna biblioteka Benedykta XVI, jego fortepian, tam będzie oddawał się modlitwom oraz pracy naukowej. Benedykt XVI został w wieku 78 lat najstarszym papieżem w ostatnich 300 latach. Wybrano go po śmierci papieża Polaka Jana Pawła II. Pontyfikat tego ostatniego był trzecim jeśli chodzi o długość. A skoro o Janie Pawle II mowa, to pojawiły się informacje, że abdykacja Benedykta XVI opóźni kanonizację papieża Polaka. Ksiądz Paweł Ptasznik z Watykanu, pytany czy tak może się stać, nie daje jednoznacznej odpowiedzi, mówi że następca Benedykta XVI zajmie się sprawą. A w Watykanie krążyły już informacje, żejesienią tego roku papież Polak zostanie kanonizowany. Zdaniem księdza Ptasznik fakt, iż Benedykt XVI do 28 lutego pełnić będzie obowiązki nie oznacza, że zajmie się wszystkimi zaległymi sprawami. W tym czasie główną rolę pełnić będzie kamerling, czyli kardynał Tarcisio Bertone, niejako watykański premier. Cała watykańska kancelaria ma w tej chwili na głowie przygotowanie konklawe, które wybierze nowego papieża oraz zadba o zabezpieczenie spuścizny po Benedykcie XVI. O tym, jak ogromne było zaskoczenie decyzją Benedykta XVI niech świadczy fakt, iż kiedy papież przemawiał do kardynałów i oznajmiał im swą decyzję, nie wszyscy zrozumieli jego słowa. – Słuchaliśmy jego słów z niedowierzaniem, ale
dykta XVI Georg Ratzinger, który nadal mieszka w Niemczech. Wyjaśnia on, iż papież ma problemy z chodzeniem, że to niestety sprawa choroby i jego wieku. Dodaje, iż od miesięcy wiedział, że taka decyzja była przygotowywana. – Mój brat potrzebuje więcej wypoczynku – mówi papieski brat i dodaje, że lekarze już dawno odradzali Benedyktowi XVI transatlantyckie loty. Najbliższe otocznie Benedykta XV mówi o nim, iż był to papież, który nigdy nie dostał swojej szansy. Chodzi o szansę prawdziwego zaistnienia. Tak naprawdę do końca pozostał w cieniu swojego wielkiego poprzednika Jana Pawła II. Widać to było na jego twarzy 19 kwietnia 2005 roku, kiedy rozpoczynał pontyfikat po śmierci papieża Polaka. On sam mówił, iż nie udało mu się w czasie swojego pontyfikatu zjednoczyć konserwatywnego i postępowego skrzydła Kościoła katolickiego. Nie udało mu się ustanowić nowych miejsc dla kościoła w Europie, co wyszło Janowi Pawłowi II. Nie zawojował też, jeśli tak można powiedzieć Azji, może jedynie w Afryce odnosił sukcesy, bo tam wiernych rzeczywiście w ostatnich latach przybywało.
Ciekawe czy autorzy wyrafinowanej internetowej kaczki dziennikarskiej odnotowali kogo złapali w swoje sieci w Londynie. „Goniec Polski”, polski „Times”, zamieszcza streszczenie sensacyjnej pseudodepeszy agencyjnej. Papież stał się nihilistą. Nieogolony, poplamiony, mówił tekstem z Fryderyka Nietzschego, że Bóg umarł (czego dziennikarka londyńskiej gazety nie zauważyła). Czytaj polską prasę!!!
|11
nowy czas | luty 2013
polska
Manicure zamiast rekonstrukcji rządu Specjaliści od reklamy politycznej nie kryją podziwu dla talentów Donalda Tuska. Najpierw niby to od niechcenia zapowiedział, że dokona zmian w rządzie, a kiedy przyszła zapowiedziana godzina prawdy, okazało się, że była to tylko kosmetyka.
Bartosz Rutkowski
I gdyby premier przejmował się opinią jednej z legend „Solidarności” Władysława Frasyniuka, musiałby poczerwienieć ze wstydu. Bo zdaniem Frasyniuka taką kosmetyczną zmianą Tusk pokazał, że nie nadaje się nawet do kierowania małą firmą, a on przecież zarządza ogromną spółką pod nazwą Polska i mimo to nie zdecydował się na radykalne zmiany.
skąd te Zmiany? Nowego wicepremiera, ministra finansów Jacka Rostowskiego Frasyniuk nazwał najgorszym ministrem finansów w wolnej Polsce, o innych nominowanych niewiele mógł powiedzieć, bo nie doczekał się wyjaśnienia ze strony Tuska. Premier nie powiedział dlaczego powołał tych ludzi. Czy te roszady to nagroda, czy może kara? Najkrótszym komentarzem do tak zwanej rekonstrukcji gabinetu Tuska była opinia Grzegorza Schetyny, niegdyś bliskiego współpracownika premiera, dziś odstawionego na boczny tor szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych. Otóż Schetyna spytany, co z tych nominacji będzie miał przysłowiowy Kowalski, odpowiedział szczerze: nic. Nim jednak doszło do tych kosmetycznych zmian, przez tydzień publicyści i zwykli ludzie interesujący się polityką zadawali
sobie pytanie: który z ministrów powinien stracić posadę? Sondy, badania opinii publicznej wskazywały jednoznacznie na pewniaków, a więc na ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza i ministra sportu Joannę Muchę. Nie oszczędzano też Sławomira Nowaka za klapę na kolei, problemy z budową autostrad. Ale ci ministrowie ostali się, włos im z głowy nie spadł. Już sam sposób potraktowania podległych sobie ludzi przez Donalda Tuska budził zastrzeżenia. Kiedy tylko ogłosił, że będą zmiany w rządzie, tym samym wystawił swoich ministrów na publiczny ostrzał. Pewne jest to, że w tygodniu poprzedzającym gabinetową kosmetykę premier miał darmowe badania opinii publiczne. Polacy dowiedzieli się, nad którym z ministrów wisi groźba dymisji, sam Tusk poczuł się jak kanclerz, w otoczeniu którego nie ma prawa powstać żadna wewnętrzna opozycja. Ci, którzy są w jego otoczeniu, tylko jemu tę pozycje zawdzięczają.
polska Znów w cieniu Pozostanie tylko pytanie: co to oznacza dla Polski? I tu odpowiedź nie rysuje się jasna, bo nie dowiedzieliśmy się, że np. wzmocnienie dostanie minister odpowiedzialna za wydawanie unijnych środków. Nie dowiedzieliśmy się, czy wsparcie nie należało się ministrowi pracy i opieki społecznej, gdyż bezrobocie niebezpiecznie rośnie, przekraczając już 14 proc. Zamiast tego poznaliśmy nowego wicepremiera, Jacka Rostowskiego, ale gołym okiem widać, iż stworzono to stanowisko jedynie po to, by utrzeć nosa koalicjantowi, partii chłopskiej – jej wicepremier nie będzie już kierował posiedzeniami rządu w czasie nieobecności Tuska, wyręczy go w tym wicepremier Rostowski..
ludZie spoZa platformy A teraz konkrety. Zastąpienie Jacka Cichockiego przez Bartłomieja Sienkiewicza w resorcie spraw wewnętrznych oznacza kontynuację linii namaszczania szefów tego resortu ludźmi spoza Platformy. Po usunięciu w roku 2009 Grzegorza Schetyny, wtedy autentycznie postać numer dwa w tej partii Tusk już nie chce tam sadzać kogoś z Platformy, kto chciałby w gmachu przy Rakowieckiej w Warszawie budować swoją pozycję polityczną. Ta zamiana może dziwić o tyle, że nowy szef gabinetu Tuska, były minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki pracował nad reformą Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. I nagle okazało się, że jest bardziej potrzebny na miejscu Tomasza Arabskiego, który będzie ambasadorem w Hiszpanii, niż jako ten, który miał ukrócić potęgę ABW. Dla pracowników tej służby zły to znak, bo nie ma czegoś gorszego jak niepewność. Najpierw straszono ABW, że zostaną jej odebrane uprawnienia śledcze, nagle głośno zapowiadana przez Tuska reforma tej służby została wstrzymana. Powierzenie Sienkiewiczowi resortu spraw wewnętrznych oznacza, iż będzie on zajmował się koordynacją służbami specjalnymi, Do tej pory pozostawało to w gestii premiera, Tusk jednak uznał, że jest to zadanie dla niego zbyt kłopotliwe i czasochłonne. Pytanie jak sprawdzi się Sienkiewicz na tym stanowisku, skoro jego dotychczasowa praca polegała na analizach politycznych dotyczących głównie naszego kierunku wschodniego. Wystarczy jedna czy dwie nieudane interwencje policyjne, by gniew społeczeństwa zwrócił się przeciwko niemu. I nie wiadomo, jak on taką presję zniesie.
Jacek rostowski – nowy wicepremier
ZderZaki premiera Być może będzie on tylko kolejnym zderzakiem, jak swoich ministrów nazywa Donald Tusk. Co jakiś czas premier powtarza im, iż w każdej chwili mogą zostać odwołani, co tak naprawdę jest bardziej stresujące niż motywujące do lepszej pracy. Jeśli kogoś nie zadowoliły, a nawet rozbawiły ostatnie zmiany w rządzie – może liczyć na powtórkę. A ta, jak zapowiedział już Donald Tusk, będzie w okolicach lata, a wspomniany wyga polityczny Grzegorz Schetnyna mówi, że już nie może się takiej rekonstrukcji doczekać i dodał, że opinia publiczna też na nie czeka. W to ostatnie można jednak wątpić, wyborców nie interesują zmiany w rządzie. – Byliśmy wodzeni za nos wielkimi zmianami, a z punktu widzenia obywatela nie mają one żadnego znaczenia. To są drobne korekty – ocenił rzecznik Prawa i Sprawiedliwości, największej partii opozycyjnej, Adam Hofman. – Wszyscy dali się nabrać, zajmując się tydzień zmianami, które okazują się zwykłym manicure'em czy przemalowaniem paznokci na inny kolor – przekonywał Hofman.
12|
styczeń 2013 | nowy czas
felietony opinie
nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA
Niedawna publikacja Gilesa Corena w „The Times” ma temat Polaków nie jest pierwszą złośliwością tego autora pod naszym adresem. W felietonie „Two waves of immigration, Poles apart” („The Times" 26 lipca 2008), autor użył słowa „Polaczki” i oskarżał Polaków o palenie Żydów dla zabawy. Press Complaints Commission odrzuciła skargę Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Zdaniem komisji felietonowa forma usprawiedliwia emocjonalny przekaz, a słowo „Polacks” (Polaczki) odnosi sie do grupy narodowościowej, a nie jednostki. Kodeks Etyki Mediów nie został złamany – uznała Press Complaints Commission. Poniżej poblikujemy skróconą wersję felietonu, który ukazał się w „Nowym Czasie” po pierwszej publikacji Corena, zachęcając, by czytelnicy poszli za radą felietonisty…
Gilesa Corena tanio sprzedam Przemysław Wilczyński
2013
To felieton troszkę dwujęzyczny. Chciałbym, by przekonał Polaków-emigrantów i Gilesa Corena. Wiem, że nie uda się ani jedno, ani drugie (z różnych przyczyn) – ale próbować warto.
Gdyby głupota umiała latać, Giles Coren nigdy by nie wylądował (tłumaczenie dla Gilesa Corena: If stupidity could fly, Giles Coren would never land). Wznosiłby się Giles Coren over Great Britain i spoglądał na swoich czytelników z lotu ptaka, to znaczy z lotu Gilesa Corena. Wznosiłby się nad Grampianami, Górami Kaledońskimi i Górami Kambryjskimi jako gołębica. Gdyby głupota potrafiła fruwać, Giles Coren, przelatując nad Niziną Angielską, na wysokości Londynu pomachałby swoim stałym czytelnikom. Gdyby głupota fruwała, fruwałby nieustannie Giles Coren, gdyby zaś fruwał Giles Coren, nie powstawałyby jego felietony. W najlepszym (w najgorszym?) razie pisałby swoje felietony w locie i odczytywał ptakom. Czy ptaki – gęsi białoczelne, gęsi gęgawy, perkozy dwuczube i pelikany – uznałyby Gilesa Corena za swojego czołowego humorystę? – nie wiem. Czy pozwoliłyby
odczytywać mu swoje felietony na ptasich zebraniach? Znając ptaki – wątpię. Gdyby głupota rozniecała ogień, przez Gilesa Corena spłonęłaby niejedna synagoga. Co tam synagoga: wszystkie katolickie i protestanckie świątynie across Great Britain would catch fire. Gdyby głupota rozniecała ogień, za sprawą jednego małego Gilesa Corena cała wielka katedra w Canterbury poszłaby z dymem. Niestety, świat nie jest sprawiedliwy: głupota nie fruwa. Przeciwnie: jest jednym z bardziej osadzonych na ziemi bytów. Jest tu i teraz, nie omija nawet szacownych brytyjskich dzienników. Głupota również nie wznieca ognia, mało tego, dożyliśmy czasów, że z powodu głupoty swoich redaktorów nie płoną (ze wstydu) redaktorzy naczelni czołowych europejskich redakcji i szefowie organizacji odpowiedzialnych za etykę dziennikarską. Komisja ds. etyki mediów oddaliła
skargę Zjednoczenia Polskiego na obraźliwy wobec Polaków artykuł Gilesa Corena… Myślę, że niesłusznie wyszliśmy z założenia, iż artykuły podobne do tego są efektem jakiejś niechęci do Polaków; że powodowany właśnie antypolonizmem Coren napisał, iż Polacy dla zabawy podpalają synagogi podczas świąt. Artykuł Corena to nie nowe zjawisko w światowych mediach. Były przecież niesławne Polish concentration camps i wiele innych temu podobnych. Miały wspólną cechę: nie wynikały z niechęci do Polaków. Wynikały z niechęci do zaglądania w książki, z niechęci do myślenia, z prozaicznego zjawiska obumierania szarych komórek. Słowem: z głupoty. Kiedy czytam pełne oburzenia protesty, petycje i tupnięcia nogą – oczywiście: w tym przypadku zrozumiałe – myślę sobie, że akcja przeciwko Corenowi to kolejne szlachetne i z
góry skazane na porażkę polskie powstanie. Może jednak można inaczej? Może jednak potrafimy – zamiast rytualnego oburzenia na rzekomy antypolonizmu – z dystansem do siebie wyśmiać rzekomego humorystę z „The Times”? Czy najlepszą bronią w walce z Corenem są listy protestacyjne, konferencje prasowe i akty samospalenia? Może są inne sposoby? Może jakaś seria kawałów? Są przecież kawały o blondynkach, mogą być o Gilesie Corenie (zadanie w tym przypadku o tyle proste, że Corena można spokojnie za blondynkę podstawić). Choćby taki prosty dla Gilesa Corena: (po angielsku): What do you get when you offer a penny for Giles Coren column? Change. Od redakcji: Pani Krystynie Cywińskiej życzymy szybkiego powrotu do zdrowia.
Koń w bułce Ale się porobiło: wołowina to już nie wołowina, tylko pół-wołowina, albo ćwiartka, bo reszta to mięsko z konia. Tak mniej więcej w skrócie można opisać to, co dzieje się w tej chwili na rynkach europejskich. Nie tych giełdowych, o nie! Tych jeszcze konina nie chwyciła, ale to tylko kwestia czasu. Z pewnym rozbawieniem przyglądam się zamieszaniu w mediach i z równym rozbawieniem przysłuchuję się wypowiedziom polityków, którzy nie wiedzą, co z tym koniem zrobić. Z jednej strony zapewniają, że – zwłaszcza tutaj, w Wielkiej Brytanii – wszystko jest OK, z drugiej chyba sami nie bardzo już wierzą w to, że winni są gdzieś tam daleko, w tej okropnej Europie, a nie tutaj, na Wyspach. I w tym swoim totalnym otumanieniu opowiadają bzdury, zapominając o tym, że słuchacze już tacy głupi nie są i swoje wnioski wyciągnąć potrafią. Prosta w zasadzie sprawa mieszania wołowiny z koniną w celu osiągnięcia wyższych zysków w ustach polityków urasta do rangi zdrady narodowej, by o zamachu stanu nie powiedzieć. A przecież to, co odkryły zupełnie przypadkowe badania DNA to jedynie wierzchołek góry lodowej i początek całego zamieszania na rynku żywności. Nie ma się co łudzić, za ten bałagan zapłacimy oczywiście my, zwykli konsumenci. Miałem o tym nie pisać, bo przecież horsemeat to nie trucizna i nikomu zaszkodzić nie powinna.
Pamiętam, jak w Poznaniu, w którym kiedyś mieszkałem, otwarto oficjalnie pierwszy sklep z koniną. Niby nic wielkiego, ale zawsze był tam ruch. Oferta była też urozmaicona: od świeżego mięsa do różniej jakości kiełbas. Owszem, trochę w gazetach pisali, ale głównie o naszej – czyli konsumenckiej – wyobraźni, niż o samym mięsie. Bo o ile nie mamy problemów z tym, że jemy kurę, krowę czy świnię, to jeśli chodzi o konia zaczynamy się burzyć. A to niby dlaczego? Takie samo zwierzę, jak każde inne. Taka ludzka dwulicowość. Nie warto się rozwodzić nad tym, kto tak naprawdę za tym wszystkim stoi, bo zwłaszcza w polskiej prasie może to brzmieć bardzo prowokująco i spowodować nikomu niepotrzebne dywagacje. Ważne w tym wszystkim jest zupełnie coś innego. Otóż to, iż koń, który nagle pojawił się w naszej bułce, ma zupełnie inne, długo wymiarowe znaczenie. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby za jakiś czas na opakowaniach przetworzonego mięsa pojawiła się dodatkowa informacja dla konsumentów, podająca wyniki badań DNA oraz określająca skąd nieszczęsne zwierzę pochodziło, jak żyło i co jadło. Handlowcy wreszcie znaleźli nowy sposób na podniesienie cen, bo teraz będą badali wszystko, a to przecież kosztuje. I ktoś musi za te badania zapłacić. Nie znaczy to wcale, że coś w jakości tego, co
sprzedają duże sieci się poprawi, bo niby dlaczego by miało. W handlu chodzi przede wszystkim o zysk. Nikt mnie nie przekona do tego, że handlowców tak naprawdę interesuje nasze dobro, bo nie interesuje. Ich interesuje kasa. Jak najwięcej kasy, jak najmniejszym kosztem. Nawet kosztem oszukiwania klienta. Odnoszę wrażenie, że otworzyliśmy puszkę Pandory, z której co rusz będzie wyskakiwał jakiś potworek. Już wiadomo, że mięso od lokalnego rzeźnika wcale nie gwarantuje lepszej jakości, bo i jemu przecież zależy na zysku. O pomidorach zrywanych jeszcze gdy są zielone na polach w Senegalu czy bananach spryskiwanych chemikaliami, by przetrwały transport, już też nie ma co pisać. Świństwo, takie czy inne, jest teraz w każdej sprzedawanej masowo żywności. Wystarczy przeczytać to, co o zawartości napisane jest na opakowaniu. Połowa znajdujących się tam nazw jest zupełnie niezrozumiała dla kogoś, kto nie ma chemicznego wykształcenia. Koń w bułce był od dawna. Jedliśmy i dobrze się nam żyło, bo nie wiedzieliśmy, że jesteśmy oszukiwani. Teraz z niej wyskoczył i dopiero zaczyna kopać. Smacznego!
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|13
nowy czas | luty 2013
komentarze
Na czasie
KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO
Grzegorz Małkiewicz
Rutynę życia redakcyjnego, błogie samozadowolenie, od czasu do czasu przerywa brutalna interwencja, skądinąd życzliwych czytelników. Niedawne rozmowy w związku z niektórymi tekstami zamieszczonymi na naszych łamach skłoniły mnie do napisania kilku słów wyjaśnienia. Redaktor naczelny, tak jak ja rozumiem tę rolę, nie jest inkwizytorem, tym bardziej Wielkim Inkwizytorem. Nie tropi nieprawomyślności swoich współpracowników, nie tępi inaczej myślących czy czujących. Taka pokusa oczywiście istnieje, ale ulec jej to pierwszy krok do podcięcia gałęzi, na której redaktor otwartego pisma siedzi. Brak światłocienia to postawa wyjściowa, zgoda na podstawowy fundament. W interpretacji, a pisanie, jak wszelki rodzaj twórczości, to właśnie światłocień, czyli otwartość – zderzenie różnych postaw, podejmowanych wysiłków interpretacji tych postaw i niezgoda, fundamentalna, na zabetonowanie są najważniejsze. Stara mantra – powiedz mi co myślisz, i będę wiedział kim jesteś – została w niespotykany do tej pory sposób strywializowana, zbrutalizowana po obu stronach barykady. Konkluzja jest bowiem dzisiaj jedna – w zależności od tego co myślisz, jesteś moim wrogiem albo sojusznikiem. I pomyśleć, że nie tak dawno temu uprawiano dyskurs, by drugą stronę przekonać albo sprowokować do myślenia, uzasadnienia swoich wniosków, porzucenia wygodnej postawy intelektualnej czy świadomościowej. I tak było od zawsze. Św. Augustyn, jeden z ulubionych filozofów Benedykta XVI, nauczał – dokonawszy raz wyboru, w każdej chwili wybierać musisz. Być może jestem heretykiem, ale postrzegam to credo jako jedno z ważniejeszych. Godzę się z rolą epigona z pokorą, ale i satysfakcją. To były czasy, kiedy od człowieka wymagano pełnej odpowiedzialności, kiedy pojęcie i poczucie odpowiedzialności nakładało na człowieka obowiązek indywidualnego przeżycia, które dopiero wtedy stawało się cząstką
doświadczenia wspólnoty. Nie jestem ani lewicowy, ani prawicowy. W ogóle tego typu topografia mnie nie określa. Nie jestem nawet człowiekiem środka. Dbam jedynie o to, by moja głowa była dotleniona i otwarta (miałem nawet trepanację czaszki, więc powiedzenie „człowiek z otwartą głową” tym bardziej w moim przypadku obowiązuje). Dlatego zrobię wszystko, by „Nowy Czas” był również pismem otwartym, a nie pasmem transmisyjnym „jedynie słusznych” poglądów przeznaczonych dla przekonanych. Nie zgadzam się na eliminowanie z przestrzeni publicznej intelektualnego dyskursu i historycznej refleksji. Czy ktoś jeszcze pamięta, że w szkołach, nawet komunistycznych, stosowano starą zasadę debaty, przydzielając role wybranym adwersarzom? W dobrych angielskich szkołach jest to pewnie wciąż obowiązujący element nauczania – publicznie bronić radykalnie odmiennych poglądów, przydzielonych im przypadkowo. W komunistycznej Polsce partia uważała, że „jedynie słuszny punkt widzenia” zawsze, w każdych warunkach, się obroni. Nie obronił się, nie pomogła też przemoc. W nowych warunkach pojawiła się strategia zmodyfikowana – uśpić rozum. Wyłączyć go, poddać obróbce, zlasować, nie dostrzegać logiki faktów. Prezydent Wałęsa proponował nawet, i to całkiem serio, by do mózgów wkładać „czipy”. Skąd ten pęd do tak radykalnej unifikacji mentalnej, i przyzwolenia na nią? W wyglądzie fizycznym różnorodność nikomu nie przeszkadza. Ale myśleć inaczej? Ratujmy się przed niebezpieczną mentalną unifikacją złotą angielską zasadą: we agreee to disagree.
kronika absurdu Nowa inicjatywa. Panowie: Marcinkiewicz, Giertych, Kamiński i Niesiołowski powołali stowarzyszenie apolityczne, które będzie podpowiadało politykom, co robić. Wszystko ich dzieli, jedno łączy. To politycy przegrani: marionetkowy premier, figurant w roli wicepremiera, zasłużony doradca prezesa Kaczyńskiego, który sam sobie doradzić nie potrafi, i ostatnia szabla, stępiona na najbardziej obrzydliwym w polskim życiu politycznym atakowaniu obecnych współtowarzyszy, do niedawna śmiertelnych wrogów. Koniec wojny polsko-polskiej? Jaka wojna, takie pojednanie. Baron de Kret
Wacław Lewandowski
Koniec złudzeń? Jeśli współcześnie istnieją na świecie jacyś ludzie wierzący w ideę czystej i uczciwej rywalizacji sportowej, ich szeregi muszą gwałtownie maleć. Sprawa Lance’a Armstronga, a zwłaszcza wyznanie słynnego kolarza, że w dzisiejszym sporcie wyczynowym bez dopingu niczego nie da się osiągnąć, trwający obecnie proces związany z aferą dopingową w hiszpańskim futbolu, jak i wieści o handlu meczami w Lidze Mistrzów – wszystko to musi prowadzić do wniosku, że sport wyczynowy ma już niewiele wspólnego z ideałami olimpizmu, więcej zaś z osiągnięciami chemii i biochemii oraz działalnością mafijnego podziemia czy jakiejś hazardowej międzynarodówki, zrzeszającej połączonych wspólnym interesem przestępców i zawodników. Coraz liczniejsze są głosy, by zrezygnować z kosztownych i nieskutecznych antydopingowych kontroli, „uwolnić” sport, tak by ci, którzy dla sukcesu i pieniędzy chcą ryzykować zdrowiem i życiem, mogli się „szprycować” na własną odpowiedzialność i bez ryzyka dyskwalifikacji. Gdyby do tego doszło, musielibyśmy przyznać, że motorem napędowym współczesnego sportu jest komercja i chciwość, a wszelkie mrzonki o jakichś czystych intencjach, pokonywaniu własnych sła-
bości, dążeniu do doskonałości itp. należy włożyć między bajki. Nawet najsurowsi tropiciele patologii w sporcie wyczynowym przyznawali jednak dotąd, że istnieje wolny od nieuczciwości obszar rywalizacji sportowej, którym jest sport niepełnosprawnych. Nikt do tej pory nie podejrzewał ruchu paraolimpijskiego o jakiekolwiek schorzenia, o stosowanie dopingu, ani o finansowe przekręty. Przeciwnie – im więcej zastrzeżeń i podejrzeń kierowano w stronę wyczynowców, tym goręcej przeciwstawiano ich światkowi świat szlachetnej rywalizacji paraolimpijczyków. Widać to było w minionym roku w Londynie, gdzie – bywało – zawody paraolimpijskie gromadziły większą publiczność niż olimpiada, a niepełnosprawnych sportowców traktowano z podziwem i szacunkiem należnym prawdziwym bohaterom. Dziś trzeba jednak powiedzieć, że i w tym wypadku stajemy w przededniu obalenia mitu i pogrzebania złudzeń, a to w związku ze sprawą jednej z największych gwiazd sportu niepełnosprawnych – Oscara Pistoriusa. I nie chodzi o samo tragiczne zdarzenie z udziałem słynnego beznogiego lekkoatlety, który z użyciem specjalnych protez biegał na dystansie 400 metrów, lecz o wieści na temat projektowanej
przez jego adwokatów linii obrony w procesie. Oskarżony o zastrzelenie narzeczonej Pistorius do winy się nie przyznaje. Twierdzi, że doszło do tragicznej pomyłki, gdy przekonany o wtargnięciu włamywaczy oddał cztery strzały „w kierunku łazienki”, raniąc śmiertelnie swą partnerkę. Prokuratura nie daje wiary tym wyjaśnieniom, zaś obrońcy zaczynają szeptać o możliwej niepoczytalności Pistoriusa, spowodowanej wpływem licznych specyfików sterydowych, jakimi biegacz musiał (!) się faszerować, by móc odnosić sportowe sukcesy. Na razie nic nie jest przesądzone ani rozstrzygnięte, ale wyobraźmy sobie, co się stanie, jeśli obrona Pistoriusa, aby chronić go przed skazaniem za morderstwo, zacznie dowodzić, jakie to specyfiki wspomagające układ motoryczny a rujnujące psychikę biegacz przyjmował oraz jak wpływały one na stan jego świadomości. Jeśli mogły prowadzić do niepoczytalności – na pewno nie ma tu mowy o środkach dozwolonych! W takim wypadku mogłoby się okazać, że rywalizacja paraolimpijczyków, dotąd tak darzona niezachwianym szacunkiem, bywa równie brudna jak sport wyczynowy. Byłby to, jak sądzę, punkt krytyczny, kładący kres jakiejkolwiek wierze w możliwość istnienia „czystego” sportu.
14 |
luty 2013 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
ANOTHER TRIUMPH FOR OGNISKO, AND POLONIA! FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S
From a BAGNISKO, back to a proud OGNISKO
WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk
W
ith a whopping majority of one hundred and thirty one (131) votes for restaurateur Jan Woroniecki, and thirty two (32) votes against the events party group Concerto, Ognisko’s Special Members’ Meeting, of 24 February literally wiped the floor with messrs Teresa and Marek Stella-Sawicki, and their vote of no confidence cohorts. Their abysmal takeover bid of Ognisko has ended in humiliating and abject failure. Will they see sense, and honour – honour itself – and now resign... relinquish their unlawful, Micky Mouse grip on Ognisko’s moribund Executive Committee? The cat is back! Basia Kaczmarowska-Hamilton with all the grace of a friendly tabby cat, and fury of a tiger, signalled her return, in no uncertain terms. Indeed, so brief was her unlawful dethronement that it is as if her Chairmanship had not been lost to her in the first place (cf. The Mice will play, When the Cat’s Away..., Nowy Czas, January 2013). Readers will remember this has-been vote of no confidence, Ognisko Executive Committee, first went behind the Chairman’s, Barbara Hamilton’s back, while she was on holiday in Florida, and voted in an illicit tender for Concerto party events group, despite her advice not to! They then went one hilarious, heinous step further. Last week they gave her the sack – illegally voting her out as Ognisko Chairman with graceless, guileless, impunity! With that one treacherous act they signed their own suicide note. And, to add insult to injury, this motley crew of has beens, elects in her place the frail, ill-ridden, 82 year old Jerzy Kulczycki. Sadly, the same gentleman who in a letter of 22 May 2012, was doing a crazy volte face, some would say extraordinary somersault, given his advanced years, and fragile state, and was now shifting his entrenched position from Let's sell 55 Prince's Gate SW7 Ognisko, to Let’s now not sell the club building, because he suddenly feels the warmth of and trust to his Ognisko Members. Sad really. Did he feel that same sense of loyalty and trust to Ognisko Members when he was helping to give Barbara Hamilton... the boot? And, so all the forces – one dare not say from hell (!) – were mustered against: messrs Marek Sawicki, his wife Teresa Sawicka, Jacek Korzeniowski (the ‘architect’ of this conspiracy), Ognisko ‘Honorary’ Secreatry Włodzimierz Mier-Jedrzejowicz, Janusz Sikora-Sikorski, (Chairman of The Relief Society for Poles Ltd – where are the promised return orderly transfer (sic!) of Ognisko building shares to its Members, Janusz?), Barbara Arzymanow (a vote of no confidence executive committee member), and alas our poor old disoriented Mr Jerzy Kulczycki.
B
arbara Hamilton, Lady Belhaven of Stenton, Piotr Michalik and Maja Lewis, with Polonia behind them, all swung into action. The first success in this counter-coup was to legitimately force a Special Members’ Meeting (SMM) for Sunday, 3pm, 24 February 2013. Round one to the Hamiltons. Next, was to wrong-foot the Sawicki’s and cohorts with some adept emailing, internet, and media networking, and media propaganda. Round two to the Hamiltons. Next, it was important to amass Polonia support, and further enhance
F
Putting the demo into democracy
Polonia support gathers apace
Jan Woroniecki’s restaurant tender bid. Round three to the Hamiltons. (It’s all beginning to sound like a good Polish name by now – it is of course of good Scottish stock).
A
nd so the stage is set. The venue is the tired looking, but still resplendent, large Hemar Room at Ognisko’s 55 Prince’s Gate, SW7. The date, remember it well – Sunday, 3pm, 24th February 2013. First out of the blocks is... well... the frail 82 year old Jerzy Kulczycki. Our ‘new’ Chairman. Fortunately, the floor quickly realizes the pitiful, and pathetic caricature of a ‘Chairman’ Mr Kulczycki cuts, and he is rapidly put out of his discomfiture. A meeting chairman is needed. Jan SikoraSikorski’s candidature is met with howls of laughter, and his candidacy is quickly drowned in a chorus of booing. A safe pair of hands, and cool head is needed. It emerges in the shape of a psychiatrist, Jan Falkowski. Ouside, a Police approved, successful demonstration – putting the demo into democracy – is going on, organised by Sławek Wróbel, and Jurek Byczyński of Patriae Fidelis. Speeches are made, and leaflets are handed out. The mood is swinging conclusively towards the Woroniecki/Hamilton axis, and his restaurant tender, and the blood curdling ”Sawicki’s out!” slogan is heard afar. Back in the Hemar room, a panel of voting assessors are voted in. Four in fact – Tomasz Starzewski, (the designer, and businessman), Michał Kulczykowski, (the art collector and art historian), Elżbieta Wernik (a widow of writer Romuald Wernik), and Tomasz Pernak, (a journalist, who has had the whole of the Ognisko English statutes translated into Polish – copies available on request!). Jan Falkowski is proving a fine meeting chairman. But even his cold resolve is tested to the hilt when he yells for order and silence from a sometimes unruly, insubordinate gathering of around two hundred Ognisko club members. Where would we be without all these constant emergency meetings?
inally, Guy Rodger is given the floor. His tender presentation is skilled, professional, and honest. But understandably a bit nervous. He gives a forthright insight into his past association with Ognisko. Mr Rodger offers an appraisal of Ognisko’s needs – dire kitchens, tired fabric, professional neglect – all of which at times, given the harsh truth, is very galling for members. How Andrzej Morawicz, the erstwhile Ognisko Chairman could sit in the audience, calmly sipping his whisky, when much of this wilful descent occurred under his tenure, is – to say the least – very puzzling. ‘Honorary’ Club Secretary, Włodzimierz Mier-Jedrzejowicz absented – some would say cynically –himself from the emergency meeting with a pre-booked trip to Stockholm. He was thus unable to shed any light on the proceedings or its pre-history... Then it was the turn of restaurateur, and Baltic owner Jan Woroniecki. He first and foremost gave us a very interesting insight into his background. A student of Manchester University, where he read philosophy and politics, he then became a photographer, and thereafter followed in his Polish father’s footsteps and ventured into the restaurant business. It was here that we learned of Jan’s ingrained, impassioned Polishness. He spoke sincerely and persuasively on increasing Ognisko’s membership into the thousands... Good luck Jan... That said Vice Chairman Piotr Michalik has managed to nearly double Ognisko’s club membership since June 2012. There is hope yet. Woroniecki then ventured into more technical, and commercial territory. Restaurant profits, proper alcohol licensing needs, again, the need for an enlarged membership, and of course the promise, from him of high standard, consistently good quality Polish cuisine. Both tender candidates took a questions, and answers session from the floor. Both handled these with equal aplomb. Meeting Chairman Jan Falkowski then thanked both contenders, Guy Rodger, and Jan Woroniecki, for their fine presentations, and perfomances. The member audience acknowledged this with a rousing round of applause. There was a small break. The voting ballot papers were then distributed. And very simple they were too. Two names, of the candidates, with a small box alongside each waiting for that magic cross for victory.
A
break of over forty minutes ensued. Members ambled off to the restaurant, the bar, or other comfortable Ognisko niches. All the time there was a buzz in the air... the ballot papers had been duly counted... it was time to hear the result. Jan Falkowski, with all the humour of a quiz panellist gave the result in order of loser first: 32 (thirty two) to Guy Rodger, and 131, (one hundred and thirty one) to Jan Woroniecki. It must be said Guy Rodger took his defeat with great gentlemanly adroitness – surely there is room for the club to contemplate business with Concerto in the future once indeed we get our house in order. Jan Woroniecki took his victory with no gloating, but with a sincere desire to press ahead with Ognisko’s clear potential for a fine restaurant, refurbished building, enlarged membership, and a club that promotes it’s Polishness with art, music, academia, a club within a club... and friendly above all in its Anglo-Polish traditions, and objectives. And what of the Sawicki’s and their cohorts, the disruptive, costly coterie. Surely, you have created enough mayhem. In the name of God – go! Go now!
Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd
|15
nowy czas | luty 2013
ludzie i miejsca
Bez grAnic Birmingham, stolica regionu West Midlands w centralnej Anglii. Miasto wraz z przylegającymi doń miejscowościami tworzy drugi co do wielkości ośrodek metropolitalny pod względem ludności zaraz po Londynie, ale co ważniejsze, również i liczebności naszych rodaków czyli Polonii angielskiej, około 400 tys. Joanna Dąbrowska, Julia Hoffmann
Muzeum Emigracji w Gdyni to jedyne miejsce w kraju, które ukaże historię emigracji z ziem polskich. To również jedna z nielicznych tego typu placówek na świecie, w których historia wielkich wyjazdów przedstawiona będzie w miejscu faktycznie związanym z tematem – w niezwykłym budynku Dworca Morskiego, który przez lata służył obsłudze polskiego ruchu emigracyjnego. To właśnie Gdynia stała się oknem na świat II Rzeczypospolitej, a zarazem centrum polskiego wychodźstwa. Stąd, z Dworca Morskiego w Gdyni, setki tysięcy ludzi wyjeżdżały w poszukiwaniu lepszego życia, wolności i marzeń. Dzieje emigracji to historia niezwykle osobista i poruszająca, a składają się na nią losy milionów ludzi. Twórcy muzeum pragną możliwie wiernie przekazać emocje towarzyszące decyzjom o wyjeździe, opuszczaniu najbliższych, porzucaniu dotychczasowego życia i Polski; chcą opowiedzieć o trudach podróży, zetknięciu z egzotyką i wielokulturowością oraz o budowaniu własnej tożsamości wśród obcych. Ekspozycja będzie też pokazywać trudne okoliczności wyjazdu emigrantów, a także oddawać ich pionierskiego ducha – pragnienie nowości i głód świata. Jak, kiedy, dlaczego, dokąd i z jakim skutkiem emigrowali mieszkańcy ziem polskich? Na te pytania odpowie nowe muzeum. Opowie historię do tej pory często pomijaną, przemilczaną, a nawet fałszowaną, gdy tymczasem jest to opowieść, która powinna napawać Polaków dumą. – Zadając pytanie „dlaczego wyjechali”, sięgamy do powodów bardzo osobistych i indywidulanych, i przez ich pryzmat
staramy się obrazować uwarunkowania historyczne fal emigracji z Polski – mówi Karolina Grabowicz-Matyjas, dyrektor Muzeum Emigracji w Gdyni. – Scenariusz wystawy, konsultowany z szerokim gronem naukowców, obejmuje dziesiątki wątków: począwszy od nakreślenia wielkiej mapy migracji Polaków na przestrzeni wieków, poprzez skok cywilizacyjny XIX-wiecznej Europy Zachodniej i niełatwe życie codzienne na ówczesnych ziemiach polskich, poprzez głód ziemi, gorączkę złota i obiecywane diamenty porozrzucane w Brazylii na drogach… Okrutny biznes emigracyjny przełomu wieków – handel żywym towarem, przerzut emigracyjnych mas, potem emigrację międzywojenną, której centrum stanowiła Gdynia, aż po tematy współczesne, bliskie niejednemu przyszłemu zwiedzającemu: słynne ucieczki z PRL–u, szmuglowanie bezcennych towarów do kraju, paczki od „wujka z Ameryki”, emigrację solidarnościową i emigrację najmłodszą, dzisiejszą, niejednokrotnie obejmującą naszych najbliższych. Historia emigracji to historia otwarta, ciągle zbieramy i będziemy zbierać materiały – dodaje dyrektor placówki. W gdyńskim muzeum odwiedzający znajdą nowoczesne rozwiązania technologiczne, scenograficzne środki wizualne, repliki, rekonstrukcje, animacje komputerowe i materiały filmowe budujące nastrój i umożliwiające interaktywność. – Pragniemy stworzyć taką formę kontaktu z tym, co jest w muzeum, by z obu stron coś zaiskrzyło. Dzisiejszy widz nie chce biernie słuchać i przyjmować prawd na wiarę, chce współtworzyć, współuczestniczyć. Oczywiście, najwyraźniej widać to u dzieci, dla których cały świat „myśli, widzi, czuje”, jednak w każdym człowieku jest naturalna potrzeba odkrywania świata na nowo. I my chcemy wyjść tej potrzebie naprzeciw – mówi dyrektor Grabowicz-Matyjas. Ta wyjątkowa opowieść wymaga też wyjątkowej oprawy. OsaMuzeum Emigracji jest obecnie w budowie. Poszukujemy osobistych historii, zdjęć, pamiątek i innych materiałów, które pozwolą nam wspólnie z Państwem stworzyć wyjątkowość tego miejsca. Zachęcamy do kontaktu z nami. Adres: Muzeum Emigracji w Gdyni Biuro ul. Armii Krajowej 24 81-372 Gdynia T: +48 58 623 31 79 F: +48 58 623 31 79 biuro@muzeumemigracji.pl
dzenie jej w Magazynie Tranzytowym historycznego Dworca Morskiego w Gdyni, miejscu będącym początkiem wielu podróży, pozwoli już od pierwszych chwil zwiedzania odczuć gotowość do drogi bądź rozterki, które towarzyszyły tym, którzy stąd wyjeżdżali. Autorzy koncepcji ekspozycji często stawiają widza w sytuacji realnego wyboru, stawiania świadomych kroków, wybierania konkretnych dróg. Poprzez możliwość dotykania, odkrywania, zaglądania do wybranych elementów wystawy widz będzie się czuł zawsze w centrum ekspozycji, że jest ona dla niego, zmienia się poprzez jego reakcje, odpowiada na jego zachowania. Barwy, zapachy, dźwięki różnych krajów i różnych podróży – poprzez takie zaangażowanie multimediów twórcy wystawy chcą zachęcić widza do aktywnego udziału w tej niezwykłej podróży. To także sprytna kondensacja treści historycznych, które tą drogą, bez przeciążenia widza, zapoznają go z maksymalnie obfitą informacją. W ten sposób Muzeum pragnie sprowokować refleksję: co to znaczy wyjechać na zawsze, być emigrantem i być Polakiem? Muzeum Emigracji stawia sobie również za cel zbudowanie nowoczesnej instytucji kulturalnej, która pod znamiennym adresem – Gdynia, ul. Polska 1 – łączyć będzie funkcje wystawiennicze, artystyczne, popularyzatorskie, naukowe oraz edukacyjne. – Władze Gdyni zaproponowały ten obiekt na siedzibę Muzeum nie tylko z racji historycznych, ale także dla architektonicznych i krajobrazowych walorów tego miejsca. Jest to modernistyczny zabytek położony na Nabrzeżu Francuskim gdyńskiego portu, dokąd w sezonie letnim na statkach pasażerskich przypływają setki tysięcy turystów – wyjaśnia Karolina Grabowicz-Matyjas, dyrektor Muzeum Emigracji. – Dworzec Morski stanie się więc ośrodkiem szeroko pojętego „przemysłu kulturalnego” – węzłem kultury, nauki i edukacji. Znajdzie się tu kino studyjne, przestrzeń do działań teatralnych i koncertów, czytelnia, a także restauracja i kawiarnia z widokiem na morze i statki przepływające niemal na wyciągnięcie ręki. Dworzec, by mógł tętnić życiem także po zamknięciu wystawy, będzie czynny do późnych godzin wieczornych. Monumentalny Dworzec Morski, powstały w okresie dwudziestolecia międzywojennego, nie przeszedł jeszcze nigdy gruntownego remontu, toteż jego adaptacja na potrzeby Muzeum nie będzie łatwa. Rekonstrukcja budynku, uwzględniająca oryginalną bryłę i wytyczne konserwatorskie, musi także sprostać adaptacji na zupełnie nowe cele – muzealne. Prace inwestycyjne ruszyły w Dworcu dwa miesiące temu. Prace nad projektem, zainicjowanym przez władze miasta Gdynia, zaczęły się już w listopadzie 2010 roku. Muzeum Emigracji w Gdyni jest obecnie w stadium organizacji; jego otwarcie zaplanowano na przełom 2014/2015 roku. Realizacja projektu jest realna, ponieważ gdyńska inwestycja otrzymała wsparcie z unijnych środków w ramach inicjatywy JESSICA w wysokości 23,8 mln złotych. Przy całkowitym koszcie inwestycji 49,3 mln zł stanowi to ogromne wsparcie tego przedsięwzięcia. – Poprzez szeroki wachlarz działań wystawienniczych i kulturalnych mamy nadzieję już wkrótce pokazać jak fantastycznym zjawiskiem jest polskość, która – zarówno dla Polaków w kraju, jak i dla 20 mln rodaków rozproszonych w świecie – nie potrzebuje granic, a raczej świadomości swoich nieograniczonych możliwości – podsumowuje dyrektor Karolina Grabowicz-Matyjas.
16 |
luty 2013 | nowy czas
historie mało znane
A wyStArczyło wspomnienie o stanisławie staszewskim Kazik Staszewski Jarosław Duś
C
zterdzieści lat temu, 22 stycznia 1973 roku, w paryskim szpitalu umiera Stanisław Staszewski, architekt, żołnierz AK, więzień obozu w Mauthausen, który w świadomości społecznej zapisał się jako bard, autor „Celiny”, „Baranka”, „Balu kreślarzy”. Do Francji wyemigrował w 1967 roku, w Polsce zostawił czteroletniego wówczas syna i żonę. Decyzja była konsekwencją problemów ze znalezieniem pracy w wyuczonym zawodzie. Wyrzucony z partii za artystyczne prowadzenie się, traci lukratywną posadę głównego architekta miasta Płocka. Nie bez znaczenia pozostają ballady „Kołysanka stalinowska” i „Inżynierowie z Petrobudowy”. Autor wyśmiewa w nich absurdy dnia codziennego w PRL-u, zakłamanie, niepewną przyszłość. Balangi, które organizował w Płocku (na imieniny przyjeżdżało ponad sto osób), musiały się skończyć odśpiewaniem kilku piosenek. O donos nietrudno, podobnie jak o wrogów. Był bowiem duszą towarzystwa, podziwiany przez kobiety. Mimo dostrzegalnych ułomności systemu i bankructwa idei komunizmu, Staszewskiemu trudno pogodzić się z pozbawieniem go środków do życia i rozwoju kariery na jedynej dostępnej wówczas ścieżce. Odwołuje się, bez pozytywnego rezultatu, świadomy zaś porażki osobiście zwraca legitymację partyjną. W rodzinie żywa jest legenda o tym, jak wchodzi do sekretariatu w budynku KC PZPR, przedstawia się i zamaszyście rzuca czerwoną książeczkę. W tym samym momencie rozlega się trzask, krępemu architektowi pękają w kroku spodnie. W opowieści tej bard przedstawia rodzinie siebie wychodzącego z gmachu partii w rozdartych spodniach. Wraca z Płocka do Warszawy. Podejmuje pracę poza swoim zawodem (scenografie filmowe). Jedynym sposobem na przetrwanie wydaje się ucieczka na Zachód, w 1967 roku wyjeżdża do Paryża. Zaczyna wszystko od nowa.
wszysTKie możliwe poKusy W kraju, którego języka nie zna; decyzja to nader dziwna, bo wszak posługuje się niemieckim oraz angielskim i mógłby urządzić się w innym miejscu. Na wyjazd zapożycza się u płockiego kolegi Antoniego Lorenca, inny przyjaciel Andrzej Bonarski podarowuje mu na wyjazd nowy garnitur. Pierwsze zauroczenie światową stolicą mody mija bardzo szybko. Bez pracy, rodziny, przyjaciół. Żyje w nędzy. Środowisko Polaków nad Sekwaną jest niezintegrowane. Ogranicza się do przelotnych spotkań w różnych modnych knajpach i piwnicach albo ostrego picia na imieninach, wernisażach. Poza tym każdy jest sam. Problemy ze znalezieniem pracy wynikają z kryzysu w branży budowlanej. Sprawę komplikuje dodatkowo nieznajomość francuskiego. Staszewski nie poddaje się, odwiedza masę ludzi i instytucji. Nie stać go na poznawanie Paryża, unika zachwytu nad stolicą, napór wrażeń go przygniata. Miasto postrzega jako „ciemne i brudne, konsumpcyjną centralę świata, podsuwającą człowiekowi wszystkie możliwe pokusy”. Stara się więc chodzić po nim w kierunkach wyznaczonych interesem, rozglądanie się odkłada na później, na stosowniejszą porę. Wgłębia się w mapę Paryża, poznaje metro, podczas długich kursów z jednego końca na drugi stara się zorientować w ogromie tej przestrzeni, plątaninie alei, bulwarów, szos, autostrad i zwyczajnych ulic i uliczek. Czytając ogłoszenia, urzędowe afisze, wskazówki w urzędach i uliczne reklamy, ma nadzieję przegryźć się przez barierę obcości i wyłowić z chaosu obraz tamtejszych stosunków. W miarę możliwości finansowych przesiaduje w kafejce na rogu Bol. St. Marcel i Av. de Gobelins, niedaleko Pantheonu, w dzielnicy 13., gdzie rozkoszuje się calvadosem i kawą. Kafejki stają się portem, do którego przybija, załatwiając sprawy w mieście. „To miejsce, w którym można odpocząć, skorzystać z toalety, ale nie za darmo, przynajmniej trzeba zamówić kieliszek wódki z jabłek” – zanotował.
Na zdjęciach: Kazik i Tata Kazika
przyjaźń To luKsusowe uczucie i rozwija się TylKo wśród urządzoNych i syTych. TuTaj ludzie Na TeN luKsus Nie pozwalają sobie; wszysTKie KoNTaKTy są powierzchowNe i zdawKowe. i człowieK wpada w samoTNość jaK w sTudNię. W grudniu 1967 roku pojawiają się problemy z wizą. Zwraca się o pomoc do niemal wszystkich znajomych. Władze francuskie przedłużają mu prawo pobytu. Pilnie uczy się języka. Nie opuszcza żadnej lekcji w Alliance Française. Każdego wieczoru nadrabia zaległości. Początkowo utrzymuje się z różnych chałtur (rysowanie wzorów na damskie materiały, przeważnie kwiatków, szczególnym powodzeniem cieszą się wzory zaczerpnięte z polskich wycinanek, gwiazd, lelui), co pozwala mu na opłacenie pokoju, jedzenie do syta, uregulowanie należności w Alliance, pranie koszul, kupno biletów do metra. Mieszka w lokum wynajętym od pani Agnes Maire, córki malarza i wdowy po malarzu. Mieszkanie składa się z sześciu pokoi i kuchni oraz WC, niestety bez łazienki), brakuje mu kąpieli), ale za to ma telefon. Znajduje się na trzecim piętrze starego i brudnego domu, w centrum, sto kroków od stacji metra, Saint Georges, 49. Rue Notre Dame de Lorette, Paryż 9. Ulica z okna Staszewskiego sporym, lecz łagodnym jeszcze spadkiem zmierza w dół małego placyku Saint Georges. „Na tynkowanych na biało, pełnych płaskiego, sztukatorskiego detalu fasadach kamienic w ciągu dnia błyszczy słońce. W wielu oknach przymknięte drewniane okiennice z wąskich deszczułek, jezdnia i trotuary w chłodnym, ale nie zimnym cieniu, środkiem kostka błyszcząca od wyjeżdżania, po obu stronach zderzak przy zderzaku, niekończące się rzędy samochodów, czerwone markizy tabaków, szyldy, gabloty, kolorowe witryny, w nocy rozświetlające okolicę neony. Pokój jest zaniedbany. Wymaga remontu. Oprócz centralnego ogrzewania, w pokoju znajduje się marmurowy kominek” – opisywał.
Tyle laT marNując czas Uczy się nie tylko języka, ale i życia od nowa. „Obca jest każda strona, każda godzina, policja, urząd, poczta, gazeta, miara, sklep, narzędzia”. Dopada go bezsenność, nie jest pewny przyczyn. Zdenerwowanie? Ruch uliczny? Bowiem ulica, przy której mieszka, prowadzi od wielkich bulwarów do placu Pigalle. W nocy panuje tam duży ruch. A może równoleżnikowo ustawione łóżko? Dotychczas zawsze sypiał według południka! Szuka zatrudnienia, wysyła oferty na wszystkie ogłoszenia. Odwiedza znajomych, telefonuje do nich, przypomina im o sobie i prosi o zawiadomienie w razie pojawienia się wolnego miejsca pracy. Myśli o opuszczeniu Paryża, zastanawia się nad wyjazdem do Afryki, Kanady, Stanów
18 |
luty 2013 | nowy czas
redaguje Roman Waldca
czas pieniądz biznes media nieruchomości
AAA...: nura w dół Agencja Moody’s obniżyła ranking kredytowy Wielkiej Brytanii z najwyższego poziomu AAA do AA1. Powód? Słaba koniunktura, rosnące zadłużenie, brak wyraźnych perspektyw na poprawę sytuacji i wzrost gospodarczy. Roman Waldca Ostatnie tygodnie nie są łaskawe dla ministra finansów George’a Olborne’a, który już za chwilę będzie musiał przedstawić nowy budżet. Problem w tym, że ten przygotowany rok temu nie chce się zamknąć, i to mimo ogromnych cięć budżetowych. Co więcej, złych wiadomości zaczyna przybywać. Ale po kolei.
MILIARD MNIEJ Pierwsza przyszła z przetargu na spektrum 4G, czyli sieć, którą operatorzy sieci komórkowych mogą wykorzystywać, by udostępnić szybki internet i przesyłanie danych przez telefony komórkowe. Jeszcze rok temu George Osborne był pełen optymizmu szacując, że za sprzedaż częstotliwości dostanie kilka miliardów funtów. Jak się okazało – w swoich przewidywaniach pomylił się o jedyny miliard funtów, co przy obecnym stanie budżetu jest sumą dość sporą. Zaraz po tym posypały się na niego gromy, że nawet w takim przypadku nie potrafił dokładniej określić sumy, jaką z przetargu może zdobyć skarb państwa a cały jego budżet został przez niektórych określony mianem pobożnych życzeń. Osborne przekonywał, że to, co jeszcze rok temu wydawało się możliwe, w tej chwili już nie jest.
1700 ZGŁOSZEŃ NA 8 MIEJSc Sam Osborne nie dał się ponieść emocjom, wierząc, że najnowsze dane z rynku pracy przyjdą mu z pomocą. I chociaż dane mówią o tym, że od dawna aż tyle osób nie miało pracy co dzisiaj, to jednak są to dane mylące, by nie powiedzieć wprowadzające w błąd. Bo to, o czym nie mówi się w mediach, to detale: znaczna liczba ludzi pracujących może się pochwalić jedynie zatrudnieniem na część etatu, co w dobie rosnących gwałtownie cen nie jest żadnym pocieszeniem. Co więcej – bezrobocie ciągle rośnie – i to gwałtownie – wśród młodych ludzi, którzy mają niesamowite trudności ze zalezieniem jakiejkolwiek pracy. I to mimo tego, iż wielu z nich ukończyło studia, co – jak się okazuje – wcale nie pomaga, wręcz przeciwnie, sprawia, że pracę znaleźć im jest coraz trudniej – są overqualified. Potwierdzają to doniesienia o tym, co wydarzyło się w Nottingham, gdzie na osiem miejsc pracy w Costa Cafe przyszło przeszło 1700 zgłoszeń. Niby nic wielkiego, a jednak pokazuje to, jak bardzo ludzie są zdesperowani i szukają jakiejkolwiek stałej pracy, nawet za minimalną stawkę, czyli osiem funtów na godzinę.
SŁABY FUNT Brytyjski funt także ma problemy. Od paru tygodni obserwujemy powolny spadek wartości brytyjskiej waluty wobec euro oraz dolara. Dla niektórych jest to zaskoczeniem, zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno można było usłyszeć dumne wypowiedzi polityków
o tym, jak to brytyjska waluta trzyma się dobrze wobec niepewności na rynku euro. Co prawda Europa ma jeszcze daleką drogę to wyjścia z kryzysu, jednak mimo problemów z takimi krajami jak Grecja, Włochy czy Portugalia w eurozonie rośnie wiara w to, że sprawy zaczynają iść w dobrym kierunku. Poprawa nastrojów i odrobina optymizmu bardzo przydałaby się tutaj, nad Tamizą, bo mało kto chce tu dziś wierzyć, że idzie na lepsze. Zmieniający się kurs funta może być dopiero początkiem lawiny – twierdzą maklerzy finansowi, którzy nie ukrywają, że pod koniec tego roku możemy dojść do momentu, w którym za jednego funta dostaniemy jedno euro. Co niektórzy wierzą, że to może być dobry znak dla brytyjskiej gospodarki, bo przyciągnie więcej turystów z kontynentu, którzy lubią robić zakupy w Londynie, szczególnie jeśli kurs euro do funta będzie tak korzystny. Ale czy to wystarczy, by podźwignąć całą gospodarkę? Raczej nie. Bo od siły brytyjskiego funta zależy znacznie więcej niż tylko większa liczba turystów.
PUSTE SKLEPY Badania pokazują, że stajemy się coraz bardziej ostrożni, jeśli chodzi o robienie zakupów. Owszem, chodzimy do sklepów, ale na zakup decydujemy się tylko wtedy, gdy koniecznie czegoś potrzebujemy, coraz rzadziej pozwalamy sobie na zakupy spontaniczne. Liczymy każdy funt i szukamy okazji, co wcale nie dziwi przy stale rosnących cenach. Inflacja, mimo iż ciągle w granicach 2,5 proc., jest już poważnym problemem, zwłaszcza że wynagrodzenia nie rosną już tak szybko jak kiedyś. W ubiegłym roku średnio o nieco więcej niż 1 proc.
AKcYZA W GÓRĘ Nic też nie wskazuje, iż zrobi się taniej. Minister Osoborne głowi się, jak poradzić sobie z niemal pewną podwyżką akcyzy na paliwo, które już w tej chwili należy do najdroższych w Europie. Wiadomo, iż każdy nowy budżet to nowa akcyza, tyle tylko, że e tej chwili stanowi ona już ponad 60 proc. ceny paliwa i nadal będzie rosła. Dziurę w budżecie trzeba bowiem jakoś wypełnić, a podnoszenie akcyzy jest jednym z ulubionych mechanizmów stosowanych przez rządy na całym świecie, nie tylko w Wielkiej Brytanii. Wszyscy wiedzą, że jak rośnie cena paliwa, to wraz za nią rosną wszystkie ceny: transportu, żywności (którą przecież trzeba jakość do sklepów dostarczyć, a wcześniej wyprodukować). Obniżając ranking kredytowy Wielkiej Brytanii o jeden punkt Agencja Moody’s podkreśliła, że jest zaniepokojona wysokim deficytem, który raczej nie zostanie pokryty w ciągu najbliższych kilku lat. Co więcej – rząd drastycznie ograniczył swoje wydatki w ciągu ostatnich dwóch lat, ale nie udało mu się spowodować żadnego wzrostu gospodarczego. Mimo ogromnych cięć w wydatkach obecny rząd zadłuża się bardziej niż poprzedni.
KOMPROMITAcJA Z tą opinią zgadzają się niemal wszyscy komentato-
rzy sceny politycznej czy gospodarczej w Wielkiej Brytanii. Przyznają oni, że do obniżenia rankingu kredytowego doszło po raz pierwszy od 35 lat i że dla ministra finansów George’a Olborne'a jest to po prostu kompromitacja. Przypominają przy tym jego wypowiedź sprzed ponad trzech lat, kiedy – nie będąc jeszcze w rządzie – zapewniał, że będzie robił wszystko co w jego mocy, by do tej obniżki rankingu nie doszło. Pytany przez dziennikarzy o komentarz, zdobył się jedynie na przypomnienie, „jak ważne i trudne jest obniżenie deficytu budżetowego”. To, czego wszyscy się spodziewali, to zapewnienia, iż ma on plan B i że zdaje sobie sprawę z tego, że jedynie wzrost gospodarczy może poprawić nie tylko ranking Wielkiej Brytanii, ale przede wszystkim stan kasy państwa. Takiego zapewnienia nie było, co stawia pod znakiem zapytania zdolność samego Osborne’a i jego planu (albo jego brak) do obniżenia deficytu budżetowego i rozruszania upadającej brytyjskiej gospodarki. – Wszyscy na około mówią mu, że jego plan nie działa, a on upiera się przy swoim – przyznają politycy z lewej strony. I wyliczają: wartość funta spada, inflacja rośnie, małe i średnie firmy upadają, zamykanych jest coraz więcej sklepów, a teraz nawet agencja Moody’s zdaje się potwierdzać to, o czym wiemy już od dawna. Apelują do premiera, iż powinien zając się szybko upadającą gospodarką i zaproponować takie rozwiązania, które odwrócą ten negatywny trend i spowodują, że gospodarka zacznie się podnosić. Wzrost, wzrost i jeszcze raz wzrost – zanim dojdzie do kompletnej kompromitacji Wielkiej Brytanii na światowych rynkach i kolejnej obniżki zdolności kredytowej państwa. W całej tej kompromitującej dla obecnego rządu sytuacji Wielka Brytania nie jest jednak odosobniona. Wśród członków G8, grupy skupiającej osiem najbogatszych gospodarek na świecie, zostały już tylko dwa kraje z rankingiem AAA: Kanada oraz Niemcy. Nawet Stany Zjednoczone nie mogą się pochwalić aż tak wysokim notowaniem. Nie zmienia to jednak faktu, iż wzrost gospodarczy w Ameryce jest znacznie większy niż na Wyspach. Zdaniem Gilian Tett z „Financial Times” decyzja Moody’s jest „politycznie kłopotliwa” dla Osborne’a, ale rynki nie są nią zaskoczone. – Ta wiadomość jest potężnym ciosem dla konserwatystów i liberalnych demokratów, którzy z domniemanych pozytywnych efektów cięć wydatków i zwyżek podatków uczynili test na swą wiarygodność – uznał Alex Stevenson z portalu „Politics”. Moody’s ocenia, że obniżanie zadłużenia publicznego Wielkiej Brytanii może zacząć się nie wcześniej niż w 2016 roku. A to oznacza kolejne trzy lata niepewności. I zaciskania pasa, w którym już dzisiaj zaczyna brakować dziurek.
migawki TYLKO 1,89 PROC. Jeśli masz odłożone trochę pieniędzy, to być może warto kupić mieszkanie? Przy wkładzie własnym tylko 10 proc. można dostać kredyt mieszkaniowy ze stałym oprocentowaniem (fixed rate) jedynie 1,98 proc. na dwa lata. CHATA ZA FUNTA Mieszkanie wcale nie musi być drogie. W Liverpool można kupić mieszkanie za jednego funta. Warunek? Trzeba je potem wyremontować i mieszkać tam przez kolejne pięć lat. DROGIE DRUKOWANIE „The Guardian” donosi, że drukowanie w domu staje się coraz droższe. Parę lat temu przeciętny pojemnik na tusz do drukarki zawierał około 16 ml tuszu, dzisiaj tylko 5 ml. A cena ta sama. TV LONDYN Evgeny Lebedev, właściciel „Evening Standard”, „The Independent” oraz dziennika „i” przygotowuje się do otwarcia własnego kanału telewizyjnego w Londynie. Twierdzi, że BBC oraz ITV potrzebują konkurencji. Pożyjemy, zobaczymy. SONY I PIRACI Sony UK domaga się od rządu surowszego prawa do walki z piratami. Twierdzi, że rynek muzyczny gwałtownie się rozwija i potrzebuje ochrony. Tymczasem Google otwiera swój pierwszy sklep muzyczny, oczywiście online. LOUIS VUITTON W POLSCE W Warszawie się cieszą, bo powstaje pierwszy w Polsce luksusowy sklep Louis Vuitton. W Polsce reprezentowanych jest 68 proc. światowych marek luksusowych. Wiele z nich w ograniczonym zakresie, tzn. bez firmowego butiku tylko poprzez sklepy multibrandowe z często jedynie pojedynczymi sztukami toreb czy ubrań. W przypadku alkoholi dostępność rośnie do 86 proc.
|19
nowy czas | luty 2013
ludzie i miejsca
Czarna kraina oczami poety
Polish Millennium House – polski klub mieszczący się w centrum Birmingham, pierwszy Dom Polski zbudowany od fundamentów i oddany do użytku na koniec roku 1962. Od tamtej pory czas stanął w miejscu. W okresie swojej świetności miejsce to było skupiskiem wielu organizacji społecznych, młodzieżowych, religijnych i kombatanckich. Dzisiaj wszystko chyli się ku ruinie, pomieszczenia, w których zamieszkują duchy przeszłości świecą pustką. W dolnej części znajduje się bar i restauracja, gdzie coraz rzadziej przychodzą nasi rodacy. Brak gospodarnej ręki rzuca się bardzo w oczy. W stopniowo adaptowanych pomieszczeniach budynku przy ulicy Pickford Street (na zdjęciu poniżej), który znajduje się zaledwie pięć minut od centrum miasta planowane jest otwarcie tam Polskiego Ośrodka Kultury.
Birmingham,stolica regionu West Midlands w środkowej Anglii. Miasto wraz z przylegającymi miejscowościami tworzy drugi co do wielkości ośrodek metropolitalny pod względem ludności zaraz po Londynie, ale co ważniejsze, również i liczebności naszych rodaków – około 400 tys.
Piotr Kasjas
Rejon ten nazywany jest przez miejscową ludność Black Country, ze względu na przemysł wydobywczy węgla kamiennego oraz koncentrację zakładów przemysłowych generujących ogromne ilości zanieczyszczeń, które w XIX wieku pokrywały cały ten obszar warstwą czarnego pyłu. Mówiąc krótko – angielski Górny Śląsk. Dziś również Birmingham jest miastem brudnym i zaniedbanym. Niektóre dzielnice mają duży współczynnik patologii, dlatego może niektórym naszym rodakom łatwo było się przystosować do nieobcych im warunków. Największym skupiskiem polskiej społeczności jest pobliska miejscowość West Bromwich. Na ulicach dominuje język polski, kilka polskich sklepów, zakłady fryzjerskie i bezdomni rodacy, którzy gromadzą się na skwerku wokół wieży z zegarem, co sprawia, że czujemy się jak w ubogiej dzielnicy śląskiego miasta. W West Bromwich działa katolicka misja o nazwie CentrePoint, która pomaga bezdomnym Polakom, wydając im codzienny wieczorny ciepły posiłek. W rejonie działają również dwie polskie sobotnie szkoły, do których uczęszcza w sumie około 600 polskich dzieci. W Birminngham jest Polish Millennium House – polski klub mieszczący się w centrum Birmingham, pierwszy Dom Polski zbudowany od fundamentów i oddany do użytku na koniec 1962 roku. Od tamtej pory czas stanął tam w miejscu. W okresie swojej świetności miejsce to było skupiskiem wielu organizacji społecznych, młodzieżowych, religijnych i kombatanckich. Dzisiaj wszystko chyli się ku ruinie, pomieszczenia, w których zamieszkują duchy przeszłości świecą pustką. W dolnej części znajduje się bar i restauracja, gdzie coraz rzadziej przychodzą nasi rodacy. Brak gospodarnej ręki rzuca się bardzo w oczy. Obiekt posiada piękną salę balową na około 200 osób z obszerną sceną teatralną. W tej właśnie sali 8 grudnia minionego roku odbyło się widowisko poetyckomuzyczne zatytułowane „Piękni ludzie”, którego byłem organizatorem. W imprezie udział wzięli uznani poeci nowej polskiej emigracji z Anglii, Niemiec i Belgii oraz zaproszeni goście specjalni z Polski. Chciałem, aby to przedstawienie było punktem zapalnym do zawiązania się polskiego ośrodka kultury w środkowej Anglii, który będzie wspólną płaszczyzną dla różnych dziedzin sztuki na północ od Londynu. I również by było to ważne wydarzenie kulturalne w świecie młodej Polonii angielskiej, ludzi, których ciężka, częstokroć siedmiodniowa praca w ciągu tygodnia pozbawia uczestnictwa w kulturze. Po kilkutygodniowych przygotowaniach – reklamie, dziesiątkach e-maili i rozmów telefonicznych, udało się zebrać pokaźną grupę poetów i wyjątkowych osób, które wyraziły chęć uczestniczenia w tym jakże ważnym i niecodziennym przedsięwzięciu. Impreza spotkała się z bardzo dużym zainteresowaniem różnych środowisk twórczych, naukowych oraz Ambasady RP w Londynie. Oprócz poetów w przedstawieniu uczestniczyli również artyści malarze i fotografowie. Na sali wśród publiczności obecny był przedstawiciel Ambasady RP w Londynie pan wicekonsul Grzegorz Sala, który wyraził wielki podziw i uznanie dla uczestników tego spektaklu. Obecna była również przedstawicielka Katedry Literatury i Kultury Brytyjskiej Instytutu Anglistyki Uniwersytetu Łódzkiego pani Joanna Kosmalska. Departament ten żywo zainteresował się naszą imprezą poetycką i chciał osobiście w niej uczestniczyć, by móc zebrać jak najwięcej informacji o sylwetkach i twórczości osób, które biorą w tym udział. Moją osobistą refleksją dotyczącą tego przedstawienia jest pe-
Gło ́ wna ulica w West Bromwich
wien fakt, który towarzyszył całemu wydarzeniu – wyczuwalna i niespotykana dotąd przeze mnie i przez wielu innych uczestników, cisza. Były również głębokie emocje i łzy wzruszenia. Wprowadziliśmy publiczność w pewien poetycki rodzaj transu, udało nam się otworzyć ludzkie serca i dotrzeć na samo ich dno. Gdy opadł kurz emocji związany z wydarzeniem, zrodził się pomysł założenia organizacji na rzecz rozwoju i promocji kultury polskiej w Wielkiej Brytanii. 12 stycznia 2013 za namową Michaela Tiburtona (dyrektor Master Dance – akademii tańca w Birmingham) powołana została do życia organizacja Głos Polskiej Kultury, której zarząd tworzą: Piotr Kasjas, Michael Tiburton i Agnieszka Komoter. Edukacja kulturalna jest jednym z najbardziej zaniedbanych elementów rozwoju społecznego. Dlatego jako organizacja kultu-
ralno-rozwojowa chcemy przyczyniać się do rozwoju i promocji wartościowych przedsięwzięć artystycznych o charakterze kulturalnym, na które nie brakuje nam pomysłów. Jednym z naszych celów jest uświadomienie społeczności lokalnej potrzeby organizacji i sensu inwestowania w rozwój kultury, zachowanie i promocję dziedzictwa narodowego oraz edukację artystyczną dzieci i młodzieży. Jest to projekt długofalowy, nastawiony na poprawę jakości życia społecznego oraz zacieśniania i umocnienia stosunków kulturowo-narodowościowych. Mamy nadzieję, że przyczynimy się do zaistnienia i promocji interesujących projektów artystyczno-kulturalnych, takich jak: imprezy poetycko-literackie, muzyczne, wystawy sztuki, koncerty młodych talentów, przedstawienia teatralne itp. Liczymy na wsparcie organizacji państwowych, społecznych oraz biznesowych. W tym roku zamierzamy zrealizować trzy duże projekty: warsztaty poetyckie dla dzieci i młodzieży organizowane w sobotnich polskich szkołach, których podsumowaniem będzie Ogólnokrajowy Konkurs Poetycki; wieczorki poetyckomuzyczne z udziałem artystów polskich i angielskich oraz zaproszonych gości specjalnych; spotkania poetycko-muzyczne na wzór grudniowego. Siedzibą organizacji są stopniowo adaptowane pomieszczenia budynku przy Pickford Street, który znajduje się zaledwie pięć minut od centrum miasta. W planach mamy otwarcie tam Polskiego Ośrodka Kultury. Dysponujemy trzema salami, w których już działa akademia tańca. Nawiązaliśmy wstępne kontakty z Polonią niemiecką. Jaki będzie efekt naszych zamierzeń, czas pokaże. Może jednak uda się ożywić to ponure miasto tchniniem polskiej sztuki.
20 |
luty 2013 | nowy czas
ludzie i miejsca
Sielskie widoki w Otepaa
W Tartun na gmachu ratusza powiewa biało-czerwona flaga. To nie przypadek: ślad polskiej obecności pochodzi z czasów, kiedy król Stefan Batory powstrzymał cara-ludobójcę, Iwana Groźnego. Maleńka sauna w leśnej głuszy
Ratusz w Tartum
Willa-hotel w Parnu
Odzyskani sąsiedzi Anna Maria Mickiewicz
C
hciałabym napisać, opowiedzieć o Estonii. O Estonii…? Tak, nie bez powodu; skłoniły mnie do tego wakacyjne wizyty. Kraj przewędrowałam szybko i sprawnie – obszar nieduży, cichy, czysty. Ludzie pracowici, punktualni, serdeczni na sposób skandynawski. Po drodze mijaliśmy drewniane domki, obok nich maleńkie sauny zatopione w leśnej głuszy. Kochają legendy i przypowieści, dumni są ze swego narodowego poematu „Kalevipoeg” – opowieści epickiej chwalącej dzielnych synów Kalewa, którzy walczyli o wolność ziem Estów. Estończycy to wyjątkowy naród, oddany sztuce, kultywujący archaiczne formy śpiewu grupowego, jakby wtopiony w słowa starych pieśni. Od wieków pieśń jednoczyła ich duchowo w trudnych dziejowych chwilach. Tak też się stało podczas ostatniego przełomu z 1991 roku, który został symbolicznie ochrzczony Śpiewającą Rewolucją. Jeśli pojedziecie do Estonii, to należy odwiedzić Tartu, drugie, co do wielkości miasto. Zabytki i stare miasto architekturą przypominają o historii. Na gmachu ratusza miejskiego powiewa biało-czerwona flaga. To nie przypadek: ślad polskiej obecności pochodzi z czasów, kiedy król Stefan Batory powstrzymał cara-ludobójcę, Iwana Groźnego. Przyjaciele Estończycy, Raul i Urmas, zaprosili nas do najdalej na północ wysuniętej miejscowości, gdzie latem noc zrównuje się z dniem. Dotarliśmy nad wybrzeże Morza Bałtyckiego, do małej wioski rybackiej Viinistu. To wyjątkowe miejsce, odwiedzających witają monumentalne, modernistyczne rzeźby z kamieni. Kto je tu ustawił, prawie na końcu świata? Za czasów ZSRR nad brzegiem Bałtyku znajdowały się zakłady rybackie, które po upadku systemu zostały zlikwidowane. Nadbrzeżny obszar wraz z budynkami i bałtycką wyspą zakupił estoński przedsiębiorca Jaan Manitski. Otworzył hotel, amfiteatr oraz powołał Estońskie Muzeum Sztuki. Galeria budzi podziw; założyciel przez wiele lat kolekcjonował obrazy artystów związanych z Estonią, biorąc udział w międzynarodowych aukcjach
dzieł sztuki. Obecnie na wybrzeżu działa jedna z największych, reprezentacyjnych galerii z malarstwem estońskim. To tam, w Viinistu, nakręciliśmy krótki film, poetycką prezentację wideo przedstawiającą wiersze, które zawarte zostały w tomiku „Proscenium” (Lublin, Norbertinum, 2010). Utwory zaprezentował, w języku polskim, z charakterystycznym miłym dla polskiego ucha obcym akcentem, Estończyk Ott Toomet. Pośród wzburzonych fal morza o zmieniających się kolorach, od błękitu aż po szafir, w którym odbijało się niebezpieczne niebo i imponujące ogromne skały, ten skrawek ziemi robił wrażenie odciętego od reszty świata. Zaskakiwał krajobraz bogaty w kolorowe zachody słońca, szum fal, gigantyczne sosny, krystaliczne powietrze oraz drapieżne głazy wyłaniające się z aromatycznego morza. Otwarta przestrzeń oraz fale dotykające horyzontu tworzyły idealny układ sceniczny. Zwiedzając Estonię miałam wrażenie, że mogę przełamać dzielące nas od lat mury – polityczne, narracyjne i nostalgiczne. Cieszyłam się wolnością. Wędrując przez nadmorskie plaże pełne ogromnych kamieni, doszłam do wniosku, że jest to odpowiednia chwila, by zrobić zapis wideo-poezji. Głos szybko ulatywał w dzikiej przestrzeni, wiersz stawał się wielowarstwowy, bogatszy o nowe znaczenia. Noc w Viinistu
Stoję na skraju morza W dalekiej niewiedzy Za przestrzenią lasu Zamykam dzień W aromatycznej kropli morza Wideo-film na zderzeniu kultur i języków ukazuje, jak w tym rejonie świat ewoluował przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Poezja przekroczyła granice – formalne, geograficzne, polityczne, językowe i historyczne. Język polski zabrzmiał ponownie w estońskiej wciąż dzikiej zieleni. Niegdyś istniały silne więzi pomiędzy Polską i Estonią – polityczne, kulturowe. Założycielem Uniwersytetu w Tartu był Stefan Batory. Polacy przebywali na terenie południowej Estonii ponad sto lat. Wówczas Tartu zwane było Dorpatem, a nadmorski kurort Pärnu – Parnawą. Były to stolice województw Rzeczypospolitej. Do dzisiaj w Tartu działają polskie organizacje i kościół. Te dobre stosunki zostały zerwane z powodu zawirowań hi-
storycznych, wojen i rewolucji. Po latach nieobecności i przemilczenia, poezja stała się nowym mostem porozumienia i przywrócenia złamanych relacji między ludźmi i krajami. Zarejestrowana prezentacja przywołała nostalgiczne wspomnienia, spowodowała przywrócenie utraconej pamięci historycznej. W symboliczny, artystyczny sposób, tak na chwilę, polskie słowa rozbrzmiewały wśród estońskich fal. Słuchanie wiersza jest czymś innym, niż jego czytanie w samotności – uruchamia się poczucie wolności w czasie i przestrzeni, które dzięki kamerze i sieciom internetowym zostaje uchwycone i powtórzone. Poezję nieprzypadkowo recytował Otto Toomet. Jego ojciec, Jaan Kaplinski, jest światowej sławy estońskim pisarzem polskiego pochodzenia. Dziadek Otta, Jerzy Kaplinski, wyjechał z Polski przed wybuchem II wojny światowej. Wykładał literaturę polską na Uniwersytecie w Tartu. W czasie wojny został aresztowany przez NKWD, zginął w sowieckim obozie pracy. Jaan Kaplinski był jednym z autorów i inicjatorów tzw. Listy 40 intelektualistów (Neljakümne kiri), protestujących przeciwko działaniom władz ZSRR. Twórczość Kaplinskiego została przetłumaczona na czternaście języków. Eseje pisarza dotykają problemów ekologii, filozofii języka, klasyczne wiersze nawiązują do buddyzmu. Autor pisze na swym blogu: W rzeczywistości drzewa i krzewy są częścią nas, są one po prostu bardziej oddalone od naszego ciała niż dłonie lub stopy, więc myślimy, że nie czują bólu (...). Ale my nie możemy żyć bez drzew. Im mniej drzew, tym krócej będziemy żyć. (...) Jesteśmy częścią natury, przyrody, a ona jest częścią nas. Nie ma sensu dyskutować, dlaczego musimy ją chronić. To jakby zastanawiać się, czy powinniśmy chronić nasze głowy, zęby, nasze wątroby... Natura nadaje rytm i współdziała ze słowami poezji, pomaga im istnieć. Odzyskane dziedzictwo kulturowe i pamięć mogą być przebudowane i po latach wyłonią się kolejne znaczenia, już w nowej konfiguracji dziejowej. Wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że Estończycy patrzą na Polaków z pewnym szacunkiem, uznaniem, podkreślają, jak to dobrze być tak dużym krajem o imponującej populacji z międzynarodowymi koneksjami. Przemilczam, czy podzielam te opinie. Oczarowana estońską przygodą, pełna pozytywnych wrażeń wróciłam do Londynu z filmem – poetycką pamiątką. www.youtube.com/watch?v=N3oGzdpfBU4
|21
nowy czas | luty 2013
ludzie i miejsca
Artful Faces
Zostawcie w spokoju stare drzewa, zakładajcie nowe parki
N
a warszawskim Powiślu, na Tamce, Siostry szarytki prowadzą Dom Opieki Społecznej. Otaczający go ogród graniczy z ruchliwą ulicą, ekspertyzy SANEPiD-u wykazały, że gleba w ogrodzie jest tak zatruta (m.in. spalinami), iż w ogrodzie wolno hodować tylko kwiaty, warzyw już nie. Zaprzyjaźniony profesor gleboznawstwa potwierdził, że tę diagnozę można rozszerzyć na większość gruntów w naszej stolicy. Określeniu „powierzchnia biologicznie czynna” winno towarzyszyć pytanie o jej jakość. Prof. Halina Barbara Szczepanowska, autorka książek „Drzewa w mieście”, „Wycena wartości drzew na terenach zurbanizowanych” wiele razy podkreśla, że drzewa w mieście żyją około dziesięć razy krócej niż „na wolności”, chorują, – głównie z powodu zatrutej, zbitej gleby, spalin, nadmiaru soli, chemii, substancji ropopochodnych. Dwa dojrzałe drzewa produkują tyle tlenu, ile zużywa jeden mieszkaniec miasta (!) – ten rachunek nie uwzględnia samochodów, pożerających przecież tlen! Nowojorscy taksówkarze nie mogą być krwiodawcami – z uwagi na zbyt duże stężenie tlenku węgla we krwi!!! Ciekawe, o ile mniejsze byłyby wydatki na służbę zdrowia i leki – gdyby duże miasta miały tyle zieleni, ile uzdrowiska i kurorty sanatoryjne? Prof. Szczepanowska zwraca też uwagę na fakt, iż niemal regułą w miastach jest znacznie większa liczba drzew wycinanych niż nowo posadzonych mimo że na świecie drzewa i zieleń miejską wlicza się do trwałego majątku miast, a ich duża obecność i jakość mają wpływ na współczynnik jakości (komfortu) życia w mieście. Istnieją osiedlowe parkingi, rzadko zdarza się natomiast osiedlowy ogrodnik (a co z ideą miasta – ogrodu?), brak też telefonu alarmowego analogicznego do telefonów straży pożarnej, pogotowia, policji – telefonu przyjmującego zgłoszenia o wycinaniu drzew i powodującego natychmiastową interwencję. Warszawski Ogród Krasińskich jest jednym z czterech najstarszych; barbarzyństwo zaczęło się od parkingu podziemnego, usytuowanego od ulicy Miodowej, w odległości
kilkunastu metrów od zabytkowego pałacu mieszczącego część zbiorów Biblioteki Narodowej. W listopadzie i grudniu 2012 roku wycięto tam 327 drzew – ponad jedną trzecią drzewostanu (!!!) – co ma być wstępem do „rewitalizacji” (!!!) Ogrodu Krasińskich. Okoliczni mieszkańcy, poruszeni do żywego, protestowali na kilku spotkaniach. Jedno, z radnymi i burmistrzem Gminy Śródmieście, trwało od godz. 16.00 do 22.00, było bardzo burzliwie, atmosfera bliska linczu. Inne, w siedzibie „Gazety Wyborczej”, trwało od godz. 18.00 do 21.00, równie burzliwe. Istnieją realne obawy, że zagrożone są inne drzewa w mieście, a inne parki mogą być też obiektami podobnej „rewitalizacji”. W wielu innych miastach mogą istnieć podobne sytuacje. Każde drzewo w dużym mieście (fabryka tlenu), ogrody działkowe – winny być na wagę złota, traktowane z najwyższą uwagą i troską –jako mające realny wpływ na zdrowotność mieszkańców miasta. W Ogrodzie Krasińskich do oceny stanu drzew nie zaproszono przyrodników, nie wzięto pod uwagę zdania mieszkańców, dla których Ogród jest miejscem codziennych spacerów, oddechu, odpoczynku. Temperatura spotkań mieszkańców z urzędnikami była tak wysoka, że można powiedzieć, iż dobro wspólne, dobra wola, wzajemny szacunek i zwykła życzliwość – były mało dostrzegalne. Uczestniczyłem, jako obserwator i ekolog, w opisanym sporze mieszkańców miasta z urzędnikami (demokratycznie wybranymi) i z przedstawicielami „ekipy drwali”. Zdumienie budzi rozziew między argumentacją architekta krajobrazu (właścicielka firmy ABIES, która wygrała dwanaście podobnych konkursów i „wyrąbała” 327 drzew w Ogrodzie Krasińskich, jest architektem krajobrazu, podkreślała, że ma „fachową wiedzę” – której nie mają mieszkańcy, działa zgodnie z prawem i procedurami: należało się też domyślać, że końcowy efekt jej pracy winien zadziwić i uszczęśliwić każdego) – a argumentami obrońców drzew, czyli mieszkańcami okolicznych budynków, otaczających Ogród Krasińskich. Można tę sytuację określić inaczej – czy aby architekci nie są dotknięci specyficzną chorobą „wizjonerstwa”? Tak dalece, że np. w nowym budynku, uzupełniającym Bibliotekę Uniwersytecką w Warszawie – brakuje dostępu do internetu, na korytarzach brakuje ławek, krzeseł i stolików? Realne życie kontra „wizja” architekta? Idea miasta-ogrodu była wizją jednego architekta: zwykły pragmatyzm podpowiada, że dziś wystarczyłoby ustanowić funkcję ogrodnika osiedlowego, (najlepszy byłby w tej roli działkowicz, mający dużą umiejętność wyczarowania rajskiego ogrodu na małej przestrzeni) – opracować program robót publicznych z udziałem bezrobotnych, „zazieleniających” miasto i być może, idea miasta-ogrodu nabrałaby realnego kształtu, poprawiając zdrowotność mieszkańców, polepszając komfort życia w mieście, zmniejszając wydatki na służbę zdrowia i leki (zajmujemy jedno z czołowych miejsc w Unii Europejskiej jeśli chodzi o lekomanię). Jednym z argumentów, użytych w sporze, było stwierdzenie, że „drzewa były chore”, „zagrażały ludziom”… 327 drzew chorowało? Argument „zagrożenia” ze strony drzew przypomina głupotę tych „drwali”, którzy wycinają całe aleje drzew ocieniających drogi, psując krajobraz, niszcząc bezmyślnie harmonię z Naturą. Na zdrowych – co było widać
Say Others: A courteous and calm figure at POSK Reception desk. No wonder, with a MA in Philology from Lublin Catholic University, he does not loose his cool in any circumstances. Coming from a family where playing piano and speaking French was considered a basic education, his sharp mind and tolerance wins him many admirers. ‘Aaah…. Pan Roman’ his female admirers say….’He is such a gentleman’. Says He: ‘You want a ladder in the gallery? Really? Do you know what a ladder is? (Drabina? To jest żona draba…) Do you know what a nun is? (Zakonnica? Żona kawalerzysty….) ‘Jacek, where are your manners?’ ‘My favourite colour? Red of course, the colour of love’. ’ Say I: You should hear how he plays Chopin, and the ballads of Bułat Okudżawa. And recites poetry, for which performance he won prizes. Sheer magic. And modest, too. Where do such men grow? Bottom line: The rarest of species, a man with a soul. Text & graphics by Joanna Ciechanowska
go łym okiem – pniach po wy cię tych drze wach obroń cy Ogro du Kra siń skich usta wia li zni cze; re ak cją „wła dzy” nie by ły pró by po ro zu mie nia i zro zu mie nia, lecz ogro dze nia ca łe go Ogro du bla sza nym pło tem … Mo rał pły ną cy z tych wy da rzeń, to na dzie ja, że „eg ze ku cja” 327 drzew mo że oca li in ne ogro dy, in ne par ki, drze wa w War sza wie. Re ak cja miesz kań ców, któ rzy spon ta nicz nie i szyb ko się zor ga ni zo wa li – bu dzi po dziw i na dzie ję, że pew ne pod sta wo we for my de mo kra cji „kieł ku ją” szyb ko i do brze, szko da tyl ko, że ra chu nek za pła ci ły sta re drze wa … Ak cent opty mi stycz ny – w wie lu miej scach War sza wy po ja wi ły się no wo po sa dzo ne drze wa i są to po noć ga tun ki od por ne na wa run ki ży cia w mie ście, le piej ra dzą ce so bie ze spa li na mi, py ła mi prze my sło wy mi, za tru tą gle bą. Proś ba: zo staw cie sta re drze wa w spo ko ju, za kła daj cie no we par ki! Po zo sta ję z na dzie ją, że Lon dyn nie ma tka ich pro ble mów Paweł Zawadzki Zob.: Halina B. Szczepanowska: Drzewa w mieście. (www.hortpress..com) H.B. Szczepanowska: Wycena wartości drzew na terenach zurbanizowanych (www.igpim.pl)
22 |
luty 2013 | nowy czas
czas przeszły teraźniejszy
Niewygodni muszą odejść
mieście Driel, który powstał w 2006 roku dzięki inicjatywie dwóch brytyjskich weteranów: Sir Briana Urquharta i majora Tony’ego Hibberta, oraz wieloletnim staraniom mieszkanki Driel, Cory Baltussen, a także holenderskiej Polonii. W Polsce przeciętny Kowalski zna jedynie amerykański film „O jeden most za daleko” (1977), w którym w roli generała Sosabowskiego wystąpił Gene Hackman. Dziś ten film wyglądałby zupełnie inaczej.
Polska Brygada Spadochronowa powinna być natychmiast wycofana do Wielkiej Brytanii. Brygada sprawiła się tutaj bardzo źle, jej żołnierze nie chcieli walczyć ani narażać życia. Nie chcę ich tutaj więcej widzieć i proponuję, aby wysłać Brygadę do pozostałych Polaków we Włoszech – pisał do dowództwa brytyjskich Sił Zbrojnych generał Montgomery we wrześniu 1944 roku, kilka dni po bitwie pod Arnhem (zwanej Operacją Market Garden). Między innymi dzięki tej opinii generał Stanisław Sosabowski został po wojnie zwolniony z armii brytyjskiej. Miał wtedy 57 lat i 300 funtów odprawy w kieszeni. Wielka Brytania nie przyznała mu wojskowej emerytury, a władze PRL pozbawiły go obywatelstwa polskiego. Po 33 latach służby wojskowej ten doskonały, waleczny i uwielbiany przez żołnierzy dowódca został robotnikiem w magazynie fabryki silników elektrycznych w Londynie na Ealingu. Jako nieznany nikomu, anonimowy Stan pracował tu do 1966 roku, a rok później – w wieku 75 lat – zmarł. Generał Sosabowski był twórcą elitarnej 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Brygada przygotowywała się do desantu w walczącej Warszawie, do którego na mocy rozkazów brytyjskich nie doszło. Polscy spadochroniarze skierowani zostali do walk na froncie w Holandii, do udziału w operacji Market-Garden, która była największą operacją powietrznodesantową w II wojnie światowej.
opowieść świadków
biada zwyciężonym Źle zaplanowana i nieudolnie przeprowadzona Operacja Market Garden zakończyła się fiaskiem i wielkimi stratami wśród brytyjskich i polskich żołnierzy, toteż jej autorzy szukali kozła ofiarnego. Do tej roli nadawał się generał Sosabowski, który nie szczędził im krytyki. Za brak pokory wobec alianckich przełożonych. Marszałek Montgomery, generałowie Horrocks i Browning zrzucili na niego odpowiedzialność za klęskę pod Arnhem. Tymczasem, pomimo wielkich strat i braków w sprzęcie, to właśnie polska 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej wyprowadziła z okrążenia resztki brytyjskich spadochroniarzy, za co poczuwają się do niespłaconego przez Wielką Brytanię długu wdzięczności oficerowie tej jednostki, m.in. 94-letni dziś major Tony Hibbert. – Polska Brygada Spadochronowa i generał Sosabowski walczyli wspaniale – mówi dobitnie major Hibbert. W obronie Polaków występuje także Sir Brian Urquhart, były Szef Wywiadu 1. British Airborne Division, który brał udział w rozpoznaniu i przygotowaniach poprzedzających uderzenie na Arnhem. – Generał Sosabowski był doskonałym, wybitnym żołnierzem – mówi Sir Brian Urguhart w swym oświadczeniu z 2012 roku, w którym wyjaśnia także, że to brytyjscy dowódcy zlekceważyli doniesienia wywiadu o obecności znakomicie uzbrojonych jednostek niemieckich w rejonie zrzutu alianckich skoczków spadochronowych. Brytyjscy weterani spod Arnhem wznieśli ten pomnik, aby wyrazić swój nieustający podziw dla porywającego dowódcy, nieustraszonego żołnierza walczącego o wolność i wielkiego polskiego bohatera – głosi napis na pomniku w holenderskim
Gdyby Gene Hackman zaGrał Generała SoSabowSkieGo pod arnHem dziSiaj, byłaby to rola przejmująca i traGiczna, a amerykańSki film „o jeden moSt za daleko” byłby wySokiej klaSy dramatem wojennym. tymczaSem niewiele Się mówi, zwłaSzcza w wielkiej brytanii, o tym wybitnym i niepokornym dowódcy, który zmarł w biedzie i zapomnieniu.
Film dokumentalny „Arnhem – A Debt of Dishonour” to gorzka opowieść o rozgrywkach, w których zafałszowano w Wielkiej Brytanii prawdę o generale Sosabowskim i jego żołnierzach. Autorom filmu udało się dotrzeć do naocznych świadków wydarzeń sprzed 69 lat i zarejestrować ich relacje. Major Tony Hibbert oraz Sir Brian Urguhart opowiadają o tym, co naprawdę zdarzyło się pod Arnhem, a stanowisko Wielkiej Brytanii, która do dziś – w przeciwieństwie do Holandii – nie uznała zasług generała i jego brygady, nazywają hańbą i wstydem. – Najwyżsi dowódcy nigdy nie przyznają się do popełnienia błędu – kończy swe wspomnienia emerytowany Szef Wywiadu 1. British Airborne Division. Marek Stella-Sawicki, prezes Polish Heritage Society, wraz ze swymi współpracownikami nakręcił film, któremu daleko do profesjonalizmu. To film zrobiony po amatorsku, chwilami wręcz nieporadny. Ale nie o to tym razem chodzi. Opowieść ściska za gardło. Autorzy wykorzysatli nieznane dotąd materiałów archiwalne i zdołali dotrzeć do świadków, których już wkrótce może zabraknąć. – Współpracowaliśmy z Polskim Instytutem i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, Ambasadą RP w Londynie, Biblioteką Polską POSK, z archiwami Polish Airborne Association, Związkiem Brytyjskich Spadochroniarzy i Konsulatem RP w Manchesterze. Korzystaliśmy z wielu źródeł, włączając w to oficjalne i prywatne archiwa w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Holandii i Polsce – wyjaśnia Małgorzata Alterman, rzecznik prasowy PHS. Premiera „Arnhem – A Debt of Dishonour” odbyła się 12 lutego w Ambasadzie RP w Londynie, na którą – na zaproszenie zastępcy ambasadora, Dariusza Łaski – przybyło blisko sto osób, w tym wielu gości spoza Londynu. Jedna z osób zaaproszonych przyjechała pociągiem z aż Manchesteru i po filmie wybierała się na dworzec, aby tego samego wieczoru wrócić do domu. – W przyszłym roku będzie obchodzona w Wielkiej Brytanii siedemdziesiąta rocznica Bitwy pod Arnhem oraz setna rocznica wybuchu I wojny światowej – powiedział po projekcji generał John Drewienkiewicz, który w filmie użyczył swego głosu ciężko choremu dziś Sir Brianowi Urguhart. – Powinniśmy zrobić wszystko, aby w czasie tych uroczystości została ujawniona prawda o generale Sosabowskim i Polskiej Brygadzie Spadochronowej. Następna okazja pojawi się nieprędko. W maju „Arnhem – A Debt of Dishonour” będzie pokazywany w Manchesterze i w Krakowie.
Julia Hoffmann
W filmie „Tajemnica Westerplatte” zabrakło tajemnicy „Tajemnica Westerplatte” zgrabnie wpisuje się w kanon polskich filmów wojennych, choć estetyką bardziej przypomina raczej serialowe realizacje telewizyjne, jak na przykład „Czas honoru”. Film Pawła Chochlewa jest zrobiony poprawnie. Oznacza to, że nie ma w nim warstwy, płaszczyzny czy nawet elementu, który można by jakoś wyróżnić. Najbardziej rzuca się w oczy to, co i tak już wiemy z lekcji historii oraz filmu Stanisława Różewicza z 1967 roku, czyli konflikt majora Sucharskiego z kapitanem Dąbrowskim o sens dalszej walki. Charakteryzują go takie dramatyczne dialogi, jak: – Walczyć do końca, ale gdzie jest koniec? – Koniec jest tu, na Westerplatte! Jeden z nich chce ratować żołnierzy, drugi walczyć za wszelką cenę. Pełnej i zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, który z nich miał rację, udzielić nie sposób nawet dziś. Nic by to zmieniło, gdyby śrubowany rekord siegnął, powiedzmy, czternastu dni, nic by też zmieniło, gdyby załoga stawiała opór tylko przez pięć. Walka o Polskę była przegrana i dowódcy obrony Westerplatte o tym wiedzieli. Opór miał wyraz bardziej symboliczny niż strategiczny.
Być może dlatego reżyser zdecydował się odpuścić trochę scen walk na rzecz pokazania tego, co w tym czasie działo się w psychice żołnierzy i przedstawił całą gamę postaw – od paniki, strachu i dezercji po próbę strzelenia sobie w głowę na znak odmowy poprowadzenia żołnierzy do niewoli czy samobójczy szturm jako wyraz niezgody na zaprzestanie walki. Najsmutniejsze jest jednak to, że w filmie Pawła Chochlewa nie ma żadnej tajemnicy. Reżyser spokojnie mógł nazwać swoje dzieło „Legendą Westerplatte”. Na każdej wojnie są bronione nadludzkim wysiłkiem placówki, każda wojna zna jakichś zdrajców i bohaterów, generuje chwile zwątpienia i chwały. Kogo dziś może oburzać fakt, że żołnierze dekują się w jakimś budynku, unikając walki? Albo sikają na plakat propagandowy?Albo są rozstrzeliwani za dezercję? Albo piją wódkę i kąpią się na golasa w morzu? Czy te „niegodne” gesty czynią wysiłek obrońców Westerplatte daremnym? Mniej mają brązu na pomnikach? Nie idą już czwórkami do nieba w wierszu Gałczyńskiego? Wolne żarty. Czegokolwiek tam nie robili, robili
swoje, wzmacniając morale obrońców Warszawy czy bohaterów spod Wiznej. Pod wpływem filmu Chochlewa, jeszcze raz obejrzałem pamiętne „Westerplatte” Różewicza. W scenach bitewnych duże wrażenie robi wizg lecących bomb, jazgot samolotów, huk wybuchów, sypiący się kurz i gruz, a kiedy wybucha bomba, to wytryskuje fontanna ziemi, która zakrywa cały ekran. Tymczasem u Chochlewa najlepszym efektem specjalnym są cmokające pociski i towarzyszące im świetlne ślady. Ze zdumieniem zaobserwowałem także znany z hollywoodzkich produkcji niższych klas motyw chlapania krwią po ekranie. Za nami lata walki o realizację scenariusza. Przerywane zdjęcia. Awantury polityczne. Zmiany aktorów i producentów. To była prawdziwa batalia o powstanie „Tajemnicy Westerplatte”. Aż chciałoby się zobaczyć coś niezwykłego, coś więcej, niż poprawnie zrobiony film wojenny.
Jacek Ozaist
|23
nowy czas | luty 2013
wydarzenie w OGNISKU
MARIAN HEMAR Polak ochotniczy
Zespół warszawskiego teatru. W środku londyńscy goście: aktorka teatru Hemara Irena Delmar, Karolina Kaczorowska, Barbara Dobrzyńska (autorka scenariusza) oraz prezes Ogniska Basia Kaczmarowska-Hamilton
Grzegorz Małkiewicz
Na spektakl teatru Hemara w sali na pierwszym piętrze Ogniska Polskiego przy Exhibition Road spóźniłem się prawie dziesięć lat. Artysta zmarł w 1972 roku, ale jego scena pozostała, może dzięki inercji kolejnych włodarzy Ogniska. Cały ośrodek przetrwał jakby zamknięty w kokonie czasu. Zginęły podobno niektóre meble, ale wystrój i związany z nim klimat nie zmienił się od lat. Mało zmieniła się sala, w której wystawiał Hemar i jego aktorzy. Brytyjscy przyjaciele Ogniska mówią nawet o tym z nostalgią. Faded glory. Nie ma lepszego miejsca, żeby przypomnieć widzom ten artystyczny kabaret. Śmiem twierdzić, że nie ma nawet takiego miejsca we Lwowie – mieście mitycznym na Hemarowskiej mapie. Bo jak we Lwowie pokazać jego nostalgię za tym miastem, bez dystansu, na miejscu? Wyobrażam sobie aktorów warszawskiego „Naszego Teatru” walczących z tremą przed wyjściem na hemarowską scenę. Dobrzy aktorzy mają tremę. Wiem, również na podstawie własnego doświadczenia, że widzowie, choć licznie przybyli, oczekiwali na wieczór sentymentalny, ale daleki od perfekcji mistrza. Kiedy Maciej Gąsiorek, który wcielił się w rolę Hemara, przywitał publiczność słowami: Dobry wieczór, nazywam się Marian Hemar – wywołał powszechny, dobrotliwy uśmiech na twarzach. Może gdzieniegdzie nawet z odrobiną sarkazmu. Zrozumiał chyba, że nie będzie łatwo, że trzeba zagrać bez taryfy ulgowej. Powoli niepewność, nieufność ustąpiły. Powiało wiatrem ze wschodu, a Ognisko wypełni-
ła lwowska gwara. Spektakl przygotowany przez Barbarę Dobrzyńską był swego rodzaju opowieścią o etapach życia poety: lwowskim, warszawskim i londyńskim. Etapach opowiedzianych piosenkami Hemara, jego wierszami, publicystyką i pozostawionymi wspomnieniami. Urodził się we Lwowie i tam trafił po studiach filozoficznych na estradę. Prawdziwą sławę przyniosła mu Warszawa. Teatr „Qui pro quo”, Tuwim, Słonimski i cała grupa poetycka „Skamander”. Aktorzy „Naszego Teatru” przenoszą nas w te klimaty. Hemar opuszcza Polskę w 1939 roku. Jest artystą poszukiwanym przez Gestapo za parodię wodza III Rzeszy w piosence „Ten wąsik, ach, ten wąsik”. Wojenna tułaczka, i w końcu Londyn. Innego rozwiązania nie będzie. W Londynie, w Ognisku Polskim, tworzy teatr. I tęskni za Lwowem. Akcenty lwowskie pozostają, ale puls historyczno-polityczny bije na hemarowskiej scenie. Szopka polityczna z lat 60. Dzieckiem byłem, ale pamiętam. Gomułki, naszego ówczesnego wodza, przemówienia. Strofy Hemara wypełnia fraza Gomułki, sekretarza. Nie będziemy tolerować… Na scenie rozpoznawałem Hemara, który do tej pory istniał dla mnie tylko w słowie pisanym. Scena dodała mu blasku, finezji, pełności, bo Hemar należy do tej niewielkiej grupy artystów, dla których słowo jest tylko jednym z elementów kreowanego świata, ale tym ważniejszym, sprawczym dla trójwymiarowości. To podstawowe napięcie i nastawienie demaskuje artystę, który chce być demiurgiem, w najgorszym razie animatorem teatru, w mniejszej skali, ale chce przebywać w towarzystwie bogów.
Liczy się jednak trójwymiarowość, czyli rzeczywistość, w której słowa nabierają sensu. Dlatego u Hemara to co polityczne i liryczne nabiera podobnej wartości, choć niekoniecznie się łączy. Ale ani bez jednej, ani drugiej człowiek nie może osiągnąć swej pełni. Hemar był człowiekiem niezłomnym, pryncypialnym, który zrywał osobiste przyjaźnie nie tyle z powodu poglądów politycznych, co zdrady, a zdradą dla niego było już sprzeniewierzenie się logice, fundamentom. Wystąpił publicznie i w swoich wierszach przeciwko Tuwimowi i Słonimskiemu z którymi się przyjaźnił. Ale nigdy nie przestał być człowiekiem sceny, przekuwając niezłomność na satyrę z powracającym motywem – nic tylko upić się warto. I goście pili przy suto zastawionych stołach w ogniskowej restauracji. Ryba była świeża, smaczna, a obsługa, jak zwykle mało rozmowna, ale sprawnie obsłużyła około 100 osób. A głównym tematem rozmów był Hemar, często w kontekście bieżących wydarzeń. Panowało ogólne przekonanie, że wieczór zatarł czas, Hemar powrócił z całym swoim estradowym, literackim i filozoficznym przesłaniem.
– To nie są łatwe kuplety, proszę pana, jeśli aktor się z tym nie urodził – usłyszałem kategoryczną, pełną uznania dla aktorskiego trudu, wypowiedź starszej pani. Ale w tym świecie to ona była młoda, a ja drewniany. Klimat epoki pozostanie, coraz mniej odbiorców będzie wrażliwa na finezję kupletów, ale przekaz główny Hemara nie zmieni się. Fundament, jego pryncypialność. To niezwykłe w przypadku estradowca, którym Hemar bywał, ale zawsze po mistrzowsku. Hemar poza tym był niezwykle wrażliwym autorem esejów, których żadna kolorowa prasa dzisiaj by nie drukowała. Nie ma w nich plotek, lecz solidna dawka życiowej trucizny, refleksji prowokujących. Z Hemarem w głowie, wszystko kojarzyło się z Hemarem. A już niepodzielnie Hemar zapanował nad tym wieczorem w Ognisku, kiedy Barbara Dobrzyńska zabrała głos w sprawie przyszłości Ogniska, po kolacji. – Powinno służyć członkom – powiedziała. – Gdzie się będziecie spotykać? Przeciągłym wzrokiem zebrani popatrzyli jeden na drugiego. Dokonali wyboru pod czujnym okiem Hemara i wrócili do Ogniska na ważne głosowanie.
NOWA KSIĄŻKA o HEMARZE
„Marian Hemar. Wczoraj i dziś” pod red. M. Kurkiewicza i R. Mielhorskiego Wydawnictwo Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego, Bydgoszcz 2012 ISBN 978 – 83 – 7096 – 868 – 7 Okładka twarda. Ilustracje: 15 Do nabycia przez internet: wydaw@ukw.edu.pl Cena: 40 zł. + koszty przesyłki
24 |
luty 2013 | nowy czas
kultura
Europa, kultura, my i anatomia wystawy Autoportret z aparatem
W
Wojciech A. Sobczyński
Ż
y jąc w Wiel kiej Bry ta nii ja ko przy bysz z kon ty nen tal nej Eu ro py nie je stem w sta nie wy eli mi no wać do koń ca swo jej od ręb no ści, po mi mo świa do mych wy sił ków ku in te gra cji. Nie jest to ni czy ja wi na. Po pro stu tak jest i ła twiej jest żyć każ de mu z nas, kie dy zro zu mie my, że przez po zna nie zwy cza jów in nych, bu du je my zro zu mie nie sie bie sa mych. Po li ty cy w tej ma te rii nie po ma ga ją. „Być al bo nie być” w Eu ro pie sta je się od cza su do cza su iście Sha ke spe arow skim dra ma tem. Przy jem nie więc by ło mi zna leźć się w miej scu, gdzie ze bra ni tam lu dzie zjed no cze ni by li bez wzglę du na geo gra f ię mi gra cji, a łącz ni kiem ich wspól no ty by ła kul tu ra. Wy sta wa szes na stu ob ra zów Fran cisz ki The mer son by ła ka ta li za to rem te go zgro ma dze nia. Zbio ry po cho dzą z pry wat nej ko lek cji ro dzi ny i udo stęp nio ne zo sta ły przez Ja się Re in hardt, znaw cę sztu ki współ cze snej i sio strze ni cę ar ty sty. Kie dy przy cho dzę na wy sta wę, za wsze od czu wam mie szan kę emo cji. Ocze ki wa nie no wych wra żeń jest przy jem no ścią sa mą w so bie. Pa trze nie na for mę, a zwłasz cza ko lor, dzia ła na mo je zmy sły tak sty mu lu ją co, jak dzia ła nie sub stan cji z po gra ni cza far ma ko lo gii. Po tem za czy na się ana li za i to wa rzy szą ca jej in tro spek cja. Zro zu mie nie te go, co wi dzi my i jak do te go do szło, hi sto ria, tech ni ka, me cha ni ka zja wi ska, a mo że na wet kon tekst spo łecz ny. A jed nak, tak jak i wie lu z nas, nie jed no krot nie oce niam swój sto su nek do dzie ła w ułam kach se kun dy. Tak wła śnie by ło na wy sta wie Fran cisz ki The mer son. Pierw sza ścia na, czte ry czy pięć ob ra zów przej rzy ście po wie szo nych. Oszczęd ny ko lor, in try gu ją ca tech ni ka, cie ka wa fak tu ra, po do ba mi się. Wy mie niam bez słow ne spoj rze nia z oglą da ją cy mi wraz ze mną. Z da le ka do strze gam zna czą ce spoj rze nie świet nej ar tyst ki Ewy Gar gu liń skiej, wy ra ża ją cej cał ko wi tą apro ba tę. Obok Ca ro li na Kho uri stu diu je z za cie ka wie niem kon struk cje warstw ma lar skich oso bli wej tech ni ki The mer son. Wy sta wa po ka zu je pra ce ar tyst ki w naj bar dziej doj rza łym i płod nym okre sie jej twór czo ści. Po wierzch nia płót na po kry wa na jest gru bą war stwą za pra wy przy po mi na ją cej tynk przy go to wa ny do ścien ne go fre sku. W ta kim pod ło żu ar tyst ka wy ko nu je ry su nek trzo nem pędz la, no żem czy też pal cem, do da jąc ko lor w prze my śla ny, a jed no cze śnie spon ta nicz ny spo sób. Po wsta ją ce w ten spo sób ob ra zy prze ka zu ją cha rak te ry stycz ne dla ar ty sty tre ści zwią za ne z jej oso bi sty mi prze my śle nia mi, a jed no cze śnie wto pio ne w ogól no eu ro pej skie nur ty twór cze tam tych cza sów. Wy czu wal ne jest echo pa ry skiej awan gar dy, z któ rą ar tyst ka mia ła oso bi sty kon takt tuż przed wy bu chem II woj ny świa to wej. Sztu ka Fran cisz ki The mer son za słu gu je na nie za leż ne opra co wa nie jej do rob ku, choć trud no od dzie lić jej twór czość ma lar ską od wspól nej dzia łal no ści, ja ką pro wa dzi ła ra zem z mę żem, Ste fa nem The mer so nem, pi sa rzem, fi lo zo fem, fil mow cem i współ wy daw cą awan gar do wych pu bli ka cji Ga ber boc chus Press. By wa ło tak, że Ste fan pi sał lub pu bli ko wał, a Fran cisz ka ilu stro wa ła. Ilu stra tor ski staż był cen nym do świad cze niem warsz ta to wym. Jej rę ka na bra ła pew no ści ru chu, owo cu jąc swo bo dą li nii tną cych po wierzch nię ob ra zów jak pła sko rzeź ba. Do The mer so nów ja ko twór czej pa r y po wra cam w roz mo wie z jed nym ze zna ko mi tych go ści. Ne al Ascher son,
Obraz Franciszki Themerson
WysTAWA prezenTuje prAce FrAnciszki TheMersOn W nAjbArdziej dOjrzAłyM i płOdnyM Okresie jej TWórczOści. pOWierzchniA płóTnA pOkryWAnA jesT grubą WArsTWą zAprAWy przypOMinAjącej Tynk przygOTOWAny dO ściennegO Fresku. dzien ni karz, hi sto r yk, au tor ksią żek o pol skiej te ma ty ce z okre su „So li dar no ści”. Za py ta ny, jak oce nia ran gę The mer so nów, od po wia da, że oby dwo je tkwi li w sa mym cen trum in te lek tu al nych ku lu arów Eu ro py, za li cza jąc do gro na swo ich przy ja ciół człon ków elit ar ty stycz nych i pi sar skich, wy pra co wu jąc wspól ną mo der ni stycz ną plat for mę.
Franciszka Themerson urodziła się w 1907 roku w Warszawie, zmarła w 1988 roku w Londynie. W 1931 wyszła za mąż za stefana Themersona, pisarza i filozofa. ilustrowała książki męża, Jana Brzechwy i anny Świrszczyńskiej, a także czasopisma "Płomyk" i "Wiadomości Literackie". W 1937 wyjechała z mężem do Francji. od 1940 przebywała na stałe w anglii; mąż dołączył dwa lata później. związana z London Group, wspólnie z mężem realizowała filmy awangardowe, była kierownikiem artystycznym w rodzinnym wydawnictwie. Prowadziła zajęcia na angielskich uczelniach artystycnych
Nie jest to przy pad kiem, że wy sta wa Fran cisz ki The mer son ma miej sce w 12 Star Gal le ry, Eu ro pe Ho use, na Smith Squ are, i mie ści się w bu dyn ku od da nym przez wła dze bry tyj skie do ce lów re pre zen ta cyj nych Unij nej Ra dy Eu ro pej skiej. Wi dzia łem tam już kil ka wy staw, któ re cie szy ły się pa tro na tem Po lish Cul tu ral In sti tu te (PCI). Lon dyń ski od dział PCI w ostat nich kil ku la tach dzia ła bar dzo dy na micz nie. Za pew ne jest to re zul tat nie stru dzo nej pra cy ca łe go ze spo łu pra cu ją ce go pod dy rek cją Ro lan da Choj nac kie go i je go za stęp cy An ny Go dlew skiej. Lo go PCI wi dzia łem w więk szo ści klu czo wych miejsc w Lon dy nie. In sty tut dzia ła z nie mniej szą in ten syw no ścią w pro win cjo nal nych cen trach Wiel kiej Bry ta nii, re pre zen tu jąc pol ską kul tu rę i sztu kę. Nie spo sób wy li czyć wszyst kich po zy cji bie żą ce go pro gra mu. Ki no te ka, czy li Fe sti wal Pol skie go Fil mu, już wkrót ce bę dzie miał swo ją te go rocz ną in au gu ra cję. Kon cer ty po świę co ne 100-le ciu uro dzin Wi tol da Lu to sław skie go w naj waż niej szych sa lach kon cer to wych w tym kra ju, wy kła dy w Bri tish Li bra ry zor ga ni zo wa ne przy współ pra cy ka te dry sla wi sty ki Uni wer sy te tu Lon dyń skie go, spo tka nia z re ży se ra mi fil mo wy mi i ak to ra mi w Bar bi can Cen tre, współ pra ca z Ta te Mo dern, gdzie pro mo wa na jest no wa pol ska sztu ka to tyl ko frag ment bie żą cej dzia łal no ści In sty tu tu Kul tu ry Pol skiej w Lon dy nie. Ta te Mo dern po ka zu je wła śnie waż ną i god ną po le ce nia wy sta wę po świę co ną twór czo ści Kur ta Schwit ter sa, przy ja cie la The mer so nów, póź ne go da da istę, któ re go ko la że in spi ro wa ły ar ty stów wcze sne go kon cep tu ali zmu. In ny, rów nie waż ny ar ty sta okre su Da da, Man Ray, któ ry za sły nął ze swo jej fo to gra f ii, eks po no wa ny jest po mi strzow sku w Na tio nal Por tra it Gal le ry.
ystawa Man Raya w National Portrait Gallery jest znakomita. Koncentruje się na zdjęciach portretowych, stanowiąc kronikę osobowości świata sztuki, teatru i filmu po obu stronach Atlantyku. Wystawie towarzyszy najwyższej klasy katalog – powinien stać się podręcznikiem dla wszystkich, którzy traktują fotografikę poważnie. Piszę celowo „fotografikę” – termin bardzo obecnie zaniedbany, który określał sztukę manipulowania światłem i rejestrowania obrazu na szkle, a później na kliszy. Man Ray należy do grupy najważniejszych „fotografików” ubiegłego stulecia, takich jak Irwing Penn czy Richard Avedon. Man Ray, z pochodzenia Amerykanin, kupił swój pierwszy aparat fotograficzny w celu dokumentowania swojej pracy artystycznej. Wczesne kroki twórcze stawia w kolonii artystów w stanie New Jersey, gdzie spotyka i zaprzyjaźnia się z Marcelem Duchampem. Pod jego wpływem przenosi się na stałe do Paryża, gdzie pracuje, zawiera przyjaźnie, ekspery-
Lee Mille
mentuje i staje się kronikarzem wszystkich artystycznych pielgrzymów świata, ulegającym urokowi tego miasta. Spotyka tam Lee Miller, modelkę nowojorskiego „Vogue”, która staje się korespondentem z paryskiego świata mody. Razem pracują nad techniką publikując pierwsze fotogramy solaryzacyjne. Zdjęcia dostępne na obecnej wystawie pokazują artystę komponującego zdjęcia inspirowane malarstwem, rzeźbą, architekturą, tańcem i światem filmu. Wystawa potrwa do końca maja i polecam ją bez reszty. National Portait Galler y St. Martin’s Place, WC2H 0HE
|25
nowy czas | luty 2013
czasoprzestrzeń
W ciemnym poKoJu
Jacek ozaist
C
oś naruszyło jego spokój. Może dźwięk, może bodziec fizyczny: nie wiedział. Był, jak człowiek, który wydobywa się z głębiny, widzi już światło pełgające po powierzchni, ale nie wynurza się zupełnie. Nie wiadomo dlaczego przypomniały mu się poranne przebudzenia, jakich doznawał kiedyś. Miał mocny sen, więc zawsze budził się z wielkim trudem. Mozolnie pokonywał kolejne warstwy swojego wewnętrznego uspokojenia, by przebić się do świata wspólnego, który wymagał przytomności i świadomości. Tak samo było teraz. Tylko nie otwierał oczu, by powitać błogosławieństwo kolejnego dnia. Pozostawał na progu, w dziwnym stanie niedobudzenia i nic nie wymuszało na nim żadnych prób przedostania się na zewnątrz.
Drobne, lecz dziarskie kroki. Na pewno należały do jego matki. Kręciła się po kuchni przygotowując mu śniadanie. Niebawem przyniesie mu do łóżka jajecznicę, świeże bułeczki i kubek kakao. Pogłaszcze go po policzku i delikatnie przemówi ciepłym, dobrotliwym głosem... Odgłos kroków zagłuszyło gwizdanie czajnika. Robiła sobie herbatę. Po tym, jak obsłuży jego, sama zje pośpiesznie kromkę razowca z twarogiem i pobiegnie do pracy. Trzasnęła deska do krojenia. Chrupały krojone bułki. Zaszemrało nalewane do kubka mleko. Kojarzone bezbłędnie dźwięki dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Dom, ciepło, bliskość – te rzeczy doceniali wyłącznie ludzie, którzy wiele przeszli. Zaliczył się do ich grona, choć w tej chwili wcale nie dysponował odpowiednimi argumentami. Niejasno zdawał sobie sprawę ze zmęczenia, jakie odczuwał niedawno, a które bezpowrotnie znikło. Głuche stukanie żelazka o deskę. Żona prasowała mu koszulę. Na pewno tę szarą, z ciekawym szwem. Ulubioną. Charakterystyczny syk wody, gdy ustawiała żelazko w pozycji pionowej zlał się z bulgotaniem wody w zbiorniczku. Zawsze wstawała wcześniej od niego, mimo że nieraz byli ze sobą do późnej nocy. Wracał wykończony z pracy i padał na łóżko. Ona wtedy robiła mu kolację, kąpiel i masaż. A potem rano zrywała się, by przygotować mu koszule i śniadanie do pracy. Jak teraz. Cicho skrzypnęły drzwi, brzęknął wieszak z koszulą,
wieszany na klamce od szafy. Chciał podziękować, ale wciąż nie mógł zmusić się do otwarcia oczu. Zakotłowało się w czajniku elektrycznym i znów pojawiło się znajome szemranie. Oczekiwał na kuszący zapach kawy, jednak jego nos nie wykazywał żadnej wrażliwości. Zaniepokojony próbował nim poruszyć – bezskutecznie. Po chwili stwierdził, że wcale nie wyczuwa zapachów. Odgłos czesanych włosów. Bardzo długich i gęstych. Takie mogła mieć jedynie jego córka. Stała przed lustrem wpatrzona w swoje odbicie i starała się dojść do ładu ze świeżo umytymi puklami. Zaraz wpadnie do kuchni, zapije kawą z ekspresu dwie grzanki z żółtym serem i pobiegnie na autobus. Z automatu ciurkiem sączył się pobudzający napój. Trzasnęła zamykana w pośpiechu lodówka. Zapikało i grzanki wyskoczyły z opiekacza, niby cyrkowe zwierzątka. – Pa, tato... – zdało mu się, że słyszy cichy głos z przedpokoju. Nie odpowiedział. Nie czuł potrzeby otwierania ust. Pożegnał ją w myślach, życząc miłego dnia i dobrych stopni. Cisza, jaka nagle zapadła, wcale go nie zmartwiła. Dźwięki odpłynęły, zabierając ze sobą uczucia. Znów zobojętniał, znów marzył o śnie. Blask świecy praktycznie go nie dotyczył, podobnie jak gorący wosk, który spływał mu na dłonie i tam zastygał. Cokolwiek się przedtem liczyło, teraz nie miało najmniejszego znaczenia. Spał. A sen był najlepszym ze światów.
JAceK oZAiST: SZoRT y Wydanie drugie, zmienione i uzupełnione grafikami Władysława Edwarda Gałki, Kraków 2012. Szesnaście opowiadań współczesnych, śmiesznych i mniej zabawnych, skrzecząca polska rzeczywistość z przełomu milenijnego. Format A5, stron 108, oprawa miękka klejona. Do nabycia w resatruracji Robin Hood 238 King Street, London W6 0RA
Każdy mój wiersz to prawdziwa historia Ta znana miara do ćwiczeń stylistycznych tym razem została wykorzystana jako rama formalna w zadaniu postawionym przed poetami: napiszcie o swoim wierszu, ale nie więcej niż tytułowe trzysta słów. Konkurs został przeprowadzony wirtualnie: ogłoszony na Facebooku, (nadsyłanie prac, a potem ocen przez jurorów drogą mailową). Jedynie w ostatniej fazie skorzys taliśmy z usług analogowej staruszki – Poczty Polskiej, która dos tarczyła nag rody (tomiki współczesnych poetów polskich, w t ym Nag roda Główna – „Wiersze wybrane” Adama Zagajewskiego ze specjalnym autog rafem). Nadesłano trzydzieści tr zy prace (tekst o wierszu i sam wiersz) nie t ylko z Polski, kilka pochodziło z Anglii oraz Niemiec. Jur y w składzie: Teresa Bazarnik („Nowy Czas” Londyn), Patrycja Jarosz, Grzegorz Wołoszyn, Arek Łuszczyk, Karol Maliszewski (przewodniczący), przyznało NAGRODĘ GŁÓWNĄ dla JOANNY FLIGIEL – za tekst „Każdy mój wiersz to prawdziwa historia” (o wierszu „powroty”) – z uzasadnieniami: za zapisek „najbardzie por uszający” (T. Bazarnik), a zarazem sprawiający „największą czytelniczą przyjemność” (P. Jarosz). Ponadto doceniono WYRÓŻNIENIAMI sześciu autorów: Magdalenę Krytkowską za tekst „Był dom” (wskazanie Teresy Bazarnik); Magdalenę Tara Tarasiuk za tekst „Proza wiersza” (wskazanie Teresy Bazarnik); Aleksandra Jasickiego za teks t „Taki Jerzy” (wskazanie Patr ycji Jarosz i Grzegor za Wołoszyna); Jacek Sojan za teks t „Dzwoniec” (wskazanie Arka Łuszczyka); Małgor zat a Cypr ysiak za tekst „dystans” (wskazanie Karola Maliszewskiego – tomik „Ody odbite” z dedykacją autora); Jarosław Olejniczak za tekst „Pier wszy dzień stwor zenia” (wyróżnienie regulaminowe – liczba punktów). Organizator całości – Bogdan Zdanowicz (choć pomysł podrzucił londyński gastronomik – Jacek Ozaist, autor „Wyspy”, „Szor tów” i „Opowiadań londyńskich” publikowanych na łamach „Nowego Czasu). Bogdan Zdanowicz
powroty nie da się przemknąć, udać, że nie wisi klepsydra starannie przybita sześcioma pinezkami. podobno go wypchnięto; leżał jakby obejmował ziemię. i ucichła muzyka. tylko plusk, plusk i wykręcanie, wykręcanie i ścieranie. to jego matka – myje korytarz, niemiłosierna kolej na sprzątanie. kiedy pochyla się nad wiadrem, widzisz odbicie zaburzonego porządku świata, w którym moczy się brudna ścierka.
Paweł, bohater wiersza, chłopak, który obejmował ziemię, miał niecałe siedemnaście lat, kiedy „podobno go wypchnięto” z pierwszego piętra. Wystarczyło, by upadek przypłacił życiem. Nie był to chłopiec bez życiorysu. Pierwszy poprawczak zaliczył w podstawówce. Znałam go bliżej niż innych sąsiadów kiedykolwiek uda mi się poznać. Nasze drogi kilka lat wcześniej skrzyżowały się na obozie w Turawie, organizowanym przez Kuratorium. Byłam tam wychowawcą, Paweł wychowankiem. Nie był w mojej grupie, ale gdy zapomniałam kluczy do kempingu, uprzejmie włamał się, żebym nie musiała wracać półtora kilometra nad jezioro. Polubiliśmy się, więc od pierwszego włamania. Tego roku wprowadziłam się z synem do zrujnowanej oficyny, uciekając od swojego zrujnowanego życia w innej części miasta. To nie była dobra dzielnica. Nie mieszkali tu grzeczni chłopcy i grzeczne dziewczynki. Nie rozpoznałam Pawła; kilka lat straszy, przepoczwarzał się z chłopczyka w mężczyznę. On pamiętał mnie. Kłaniał się z sympatią. Myślałam: „fajna ta młodzież”, w przeciwieństwie do innych mieszkańców kamienicy, którzy omijali owe towarzystwo szerokim łukiem. Gdy Paweł słuchał muzyki, cała kamienica jej słuchała! Pewnego wieczoru, na naszym podwórzu, ktoś wyrwał mi torebkę. Jeszcze tego samego dnia Paweł zwrócił mi ją, twierdząc z dumą w głosie, że na mieście jestem nietykalna. Rozpoznałam w nim tamtego szarmanckiego chłopca i poczułam się nielogicznie bezpiecznie. Zaproponowałam herbatę (…) W następny weekend zaczynały się Święta Wielkanocne. Wyjechałam w Wielką Sobotę do mamy na jurajską wieś. W tę sobotę Paweł objął ziemię. Wróciłam we wtorek. Na naszej zabytkowej bramie wisiała klepsydra z jego nazwiskiem, przypięta sześcioma pinezkami Trzymałam torbę podróżną w jednej ręce, rękę syna w drugiej. Mocno ścisnęłam dłoń dziecka. Wyrwał mi się i otworzył bramę. Przywitała mnie pochylona nad wiadrem z brudną wodą sylwetka matki Pawła. To był ich tydzień na sprzątanie. I ucichła muzyka – tylko plusk, plusk i wykręcanie, wykręcanie i ścieranie.
[z tomu „Geny”]
Joanna Fligiel
Joanna Fligiel
26 |
luty 2013 | nowy czas
pytania obieżyświata
Sól na brzegu Morza Martwym ; powyżej jedna z dolinek
Co można znaleźć w jaskini na środku pustyni?
Włodzimierz Fenrych
T
a f la je zio ra zwa ne go zwy kle Mo rzem Mar twym jest ciem no nie bie ska, ale brze gi są ja skra wo bia łe, kry sta li zu je się na nich sól. Two rzy ona prze dziw ne for ma cje wy glą da ją ce jak zam ki zbu do wa ne przez chłop ców na pla ży, tyl ko że tu są to zam ki ze so li, so lid nie skry sta li zo wa nej, któ rej nie da się roz wa lić kop nię ciem. Po obu stro nach te go „mo rza” wzno szą się zbo cza wy glą da ją ce jak gó r y sto ło we, ale nie są to gó r y, lecz zbo cza do li ny wci na ją cej się głę bo ko w pła sko wyż Ju dei. Bar dzo głę bo ko – Mo rze Mar twe jest 400 me trów po ni żej po zio mu mo rza. Oto cze nie przy po mi na nie co kra jo braz
wo kół po ło żo ne go wy żej w tej sa mej do li nie Mo rza Ga li lej skie go, ty le że w Ga li lei cza sem pa da deszcz i wte dy wzgó rza są zie lo ne, tu taj na to miast nie pa da pra wie wca le i gó r y są ró żo we, zwłasz cza o wie czo rze. Jesz cze do nie daw na by ła to kra ina be du inów, któ rzy prze my ca li to wa r y przez gra ni ce na Jor da nie, która wy da wa ła się be du inom rze czą nie na tu ral ną, ni gdy jej tam wcze śniej nie by ło – be du ini miesz ka li od nie pa mięt nych cza sów po obu jej stro nach. Je śli ktoś po sta no wił po pro wa dzić tam gra ni cę i po jed nej stro nie rze czy by ły droż sze niż po dru giej, to dla be du inów rze czą oczy wi stą by ło, że z ta kiej sy tu acji na le ży ko rzy stać. Na przy kład w 1947 ro ku po pyt na mię so w mia stach Pa le sty ny był znacz nie więk szy niż w sła bo za lud nio nych oko li cach po wschod niej stro nie Jor da nu, dla te go be du ini gna li sta da kóz przez rze kę. Oczy wi ście most, na któ r ym mu sie li by pła cić my to, omi ja li. Wio sną 1947 ro ku gru pa be du inów gna ją cych ko zy do Be tle jem roz bi ła się w po bli żu do li ny Wa di Qum rannad brze giem Mo rza Mar twe go. Do lin ki nad Mo rzem Mar twym wy żło bio ne zo sta ły przez stru my ki nio są ce wo dę z gór Ju dei, u ich uj ścia są oa zy zie le ni. Jed na z tych oaz, zwa na Ein Ged di, tak sły nę ła z pięk no ści, że po rów ny wa no do niej ob lu bie ni cę w „Pie śni nad Pie śnia mi”. Wa di Qum ran, choć po ło żo ne zu peł nie nie da le ko, nie ma aż ta kie go uro ku. Tym nie mniej wo da tam jest i be du ini mo gli się tam roz bić z obo zem. Ko zy jak to ko zy, cza sem się roz ła żą, a wte dy za da niem chłop ców jest zgo nić je z po wro tem. Któ raś ko za po la zła wy so ko na zbo cze wą wo zu, a chło piec imie niem Mo ham mad adh -Dhib po szedł za nią. Ska ły są tam po ro wa te, a zbo cza peł ne trud no do stęp nych ja skiń. Chłop cy jak to chłop cy, wszę dzie chy ba rzu ca ją ka mie nia mi. Mo ham med rzu cił ka mie niem do jed nej z tych ja skiń i usły szał dźwięk tłu czo nych na czyń. Prze stra szył się tro chę, my ślał, że tam ktoś miesz ka i od te go ko goś do sta nie w skó rę. Kie dy wlazł do tej ja ski ni, oka za ło się że jest daw no opusz czo na, ale są w niej zgro ma dzo ne ja kieś dziw ne gli nia ne dzba ny. Za war tość dzba nów by ła jesz cze bar dziej dziw na – by ły to zwo je po kry te ja kimś nie zna nym pi smem. Be du ini nie mie li po ję cia co to mo że być, ale zna li pew ne go han dla rza an ty ka mi w Be tle jem i je mu to za nie śli. Han dlarz na le żał do ko ścio ła sy riac kie go i przy pusz czał, że te zwo je mo gą być spi sa ne w sta r ym ję zy ku sy riac kim. Po sta no wił za py tać o ra dę me tro po li tę swo je go ko ścio ła. Me tro po li ta Sa mu el miesz kał w klasz to rze św. Mar ka w Je ro zo li mie, w dziel ni cy or miań skiej. Mni si te go klasz to ru twier dzą, że znaj du je się on na miej scu do mu świę te go Mar ka i że kryp ta pod tym ko ścio łem to ni mniej ni wię cej tyl ko Wie czer nik. Pa triar cha roz po znał pi smo ja ko he braj skie, ale o nie ty po wym kro ju, a uła maw szy na roż nik i pod pa liw szy prze ko nał się, że pach nie jak pa lo na skó ra. Za tem nie był to pa pier, lecz per ga min. Ale naj bar dziej za in try go wa ła go in for ma cja, że zwo je po cho dzą z ja ski ni nad brze giem Mo rza Mar twe go. Pa triar cha wie dział, że Ein Ged di za miesz ka ne by ło w cza sach, kie dy po wsta wa ła „Pieśń nad Pie śnia mi”, ale dwóch ty się cy lat jest to pust ko wie od wie dza ne je dy nie przez wę drow nych be du inów. Je śli więc te księ gi
by ły tam zna le zio ne, to są to na praw dę bar dzo sta re księ gi. Me tro po li ta zde cy do wał się ku pić te zwo je od be du inów, ale oka za ło się, że w mię dzy cza sie ru szy li oni znów w dro gę i wró ci li do pie ro po pa ru mie sią cach. Me tro po li ta umó wił się z sy r yj skim han dla rzem, że be du ini te zwo je mu przy nio są. Cze kał na nich nie cier pli wie ca ły ra nek, ale kie dy już szedł na obiad do wie dział się od fur tia na, że ja cyś ob dar ci Ara bo wie przy nie śli ja kieś pa pie rzy ska za pi sa ne he braj skim pi smem, więc ode słał ich do dziel ni cy ży dow skiej. Ode sła ni z kwit kiem be du ini zna leź li ży dow skie go han dla rza, któ r y chęt nie by te zwo je ku pił, gdyby mu je zaniesiono do je go biu ra w No wej Je ro zo li mie. Na to jed nak be du ini nie chcie li się zgo dzić. Je ro zo li ma w owym cza sie to nie by ło jed no mia sto. Dzi siaj też nie jest, ale dziś nie ma pro ble mu z przej ściem z Bra my Da ma sceń skiej na uli cę Ja fską. Wte dy jed nak be du ini oba wia li się, że w ży dow skiej dziel ni cy mia sta bę dą aresz to wa ni, a zwo je skon f i sko wa ne. Nie po szli więc tam. Tym cza sem me tro po li ta Sa mu el, wście kły na fur tia na, skon tak to wał się z sy r yj skim kup cem, a ten ode słał be du inów z po wro tem do Me tro po li ty. W koń cu me tro po li ta na był pięć zwo jów, któ re be du ini mu przy nie śli. Me tro po li ta Sa mu el nie był ar che olo giem ani uczo nym bi bli stą, był jed nak na ty le wy kształ co ny, by wie dzieć, że to mo że być cen ne zna le zi sko. Chciał sko rzy stać z oka zji, by fi nan so wo wes przeć swo ją nie wiel ką kon gre ga cję. Pró bo wał więc na wią zać kon takt z uczo ny mi w tej dzie dzi nie, ale... ci go zby wa li twier dząc, że to rzecz nie sły cha na i że te pa pie rzy ska nie mo gą być ta kie sta re. Wi dać rów nież w świe cie uczo nych nie brak lu dzi o men tal no ści fur tia nów. Tym cza sem w Je ro zo li mie za czy na ło się ro bić go rą co. W li sto pa dzie Na ro dy Zjed no czo ne prze gło so wa ły po dział Pa le sty ny. De cy zja ta nie prze szła bez echa, w Je ro zo li mie by ło to echo wy bu cha ją cych bomb. Tym cza sem wie ści o tym, że ja kiś han dlarz sta ro ci w Be tle jem ma ja kieś sta re rę ko pi sy do sprze da nia do szła do pro fe so ra Su ke ni ka, ar che olo ga z Uni wer sy te tu He braj skie go w Je ro zo li mie (na zwi sko brzmi swoj sko, bo to tak na praw dę ro dak uro dzo ny w Bia łym sto ku). Pro fe sor po je chał zo ba czyć te rę ko pi sy i oko mu zbie la ło. On nie był fur tia nem, znał tę dzie dzi nę wie dzy wy star cza ją co do brze, by wie dzieć na pierw szy rzut oka, kie dy mógł po wstać tekst pi sa ny ta kim sty lem pi sma he braj skie go, a tak że, że za pi sa ny na jed nym ze zwo jów tekst jest na uce nie zna ny. Pro fe sor Su ke nik po je chał do Be tle jem aku rat te go dnia, kie dy ONZ prze gło so wa ło po dział Pa le sty ny; na za jutrz wy bu chła woj na i Be tle jem zna la zło się za li nią fron tu. No wa Je ro zo li ma by ła pod ostrza łem, jed nak że pro fe sor Su ke nik uznał, że je go od kry cie jest wy star cza ją co waż ne, by zwo łać kon fe ren cję pra so wą. Pro fe sor ogło sił, że od krył naj star sze zna ne do tąd na uce rę ko pi sy he braj skie, wśród nich Księ gę Iza ja sza róż nią cą się nie co od zna nej nam dziś wer sji oraz tekst do tąd nie zna ny, któ re mu pro fe sor nadał ro bo czy ty tuł „Woj na dzie ci świa tła z dzieć mi ciem no ści”. W tym mo men cie za oknem wy bu chła bom ba – ni czym ży wa ilu stra cja te go tek stu. Me tro po li ta Sa mu el zna lazł się po dru giej stro nie li nii fron tu, na je ro zo lim skim Sta r ym Mie ście. Jest to, jak wia do mo, mia sto świę te dla wie lu róż nych wy znań, pew nie dla te go cią gle się ktoś o nie tłu cze. Me tro po li ta uznał, że mia sto, w któ r ym co raz to ja kiś bu dy nek tra f io ny ku lą ar mat nią sta je w pło mie niach, nie jest naj lep szym miej scem do prze cho wy wa nia rę ko pi sów, któ re w nie na ru szo nym sta nie prze trwa ły mi le nia. Ktoś go na mó wił do wy jaz du do Ame r y ki, gdzie mógł by wi zy to wać ko ścio ły swe go wy zna nia, a przy oka zji ła twiej zna leźć kup ca zna ją ce go się na rze czy, któ r y by te rę ko pi sy ku pił po wła ści wej ce nie. W Ame r y ce jed nak rów nie ła two o fur tia nów, co w Je ro zo li mie. Je śli coś nie jest sław ne, je śli wszy scy o tym nie ga da ją, to za pew ne nie jest to wie le war te. Kil ku po ten cjal nych kup ców wy ra zi ło za in te re so wa nie, ale w koń cu de cy do wa li się wy dać pa rę set ty się cy do la rów na ta kie rze czy, jak pierw sze wy da nie „Ali cji w kra inie cza rów”, niż na ja kieś an tycz ne zwo je, o któ r ych nikt nie wie nic pew ne go. W koń cu me tro po li ta dał ogło sze nie do ga ze ty. Oczy wi ście do ta kiej, któ rą czy ta ją lu dzie z pie niędz mi – „The Wall Stre et Jo ur nal”. Ot, ogło sze nie „Zwo je znad Mo rza Mar twe go, wiek dwa ty sią ce lat, sprze dam.” Mo że w koń cu znaj dzie się ku piec. Tak się zło ży ło, że aku rat wte dy był w Ame r y ce z wi zy tą izra el ski ge ne rał Yiga el Yadin, któ r y – tak się rów nież zło ży ło – był rów nież ar che olo giem i w do dat ku sy nem pro fe so ra Su ke ni ka. Ten zo ba czyw szy to ogło sze nie na tych miast wie dział o co cho dzi. Po sta no wił je ku pić, ale nie ujaw niał na zwi ska – z me tro po li tą kon tak to wał się dy rek tor ban ku. Kil ka set ty się cy do la rów prze pły nę ło z jed ne go kon ta na dru gie, a zwo je – po pły nę ły z po wro tem do Je ro zo li my. Ty le że wy lą do wa ły po za chod niej stro nie fron tu, a ra czej wte dy już li nii za wie sze nia bro ni. Tak na praw dę to by ło to po pro stu gra ni ca, bo wiem po woj nie z 1948 ro ku je ro zo lim skie sta re mia sto ra zem z klasz to rem św. Mar ka zna la zło się w gra ni cach Jor da nii, pod czas gdy No wa Je ro zo li ma zo sta ła sto li cą mło de go pań stwa Izra el. W No wej Je ro zo li mie zbu do wa ne zo sta ło Mu zeum Izra el skie, w któ r ym wy sta wio no ma nu skryp ty zna le zio ne w pierw szej ja ski ni w Qum ran. Ta ki był po czą tek tej hi sto rii. Bo oczy wi ście oka za ło się, że tych ja skiń jest du żo wię cej, tyl ko póź niej już kto in nych w nich szpe rał.
|27
nowy czas | luty 2013
czas na podróże
Dwie studentki Uniwersytetu Gdańskiego GABRIELA GAŁECKA (studentka socjologii) i MARTA ALABRUDZIŃSKA (studentka biotechnologii) rozpoczęły wędrówkę autostopem przez Amerykę Południową. Oto fragmenty ich dziennika podróży.
Dwie ArGentyny Gabriela Gałecka Ogromne miasto. Piękne. Pełne historycznych miejsc i nowoczesnych budynków sięgających chmur. Musisz wysoko podnieść głowę, żeby je obejrzeć. To Rosario. Trzecie pod względem liczby mieszkańców miasto w Argentynie. Pełno tu drogich sklepów i świetnych samochodów. Bogata młodzież jeździ na rolkach i deskorolkach w specjalnie wydzielonych miejscach, malowniczo położonych nad rzeką. Można tu beztrosko spędzić czas, przechadzając się prostymi ulicami, podziwiając wspaniałą architekturę. Gdy to cię przytłoczy, bo stwierdzisz, że brakuje tu natury, bez problemu możesz znaleźć odpowiednie miejsce – jest wiosna, więc tutejsze parki są pełne zieleni i soczystych kolorów. W otoczeniu palm ludzie beztrosko spędzają czas, pijąc yerba mate, bawiąc się z psami, jedząc lunch. Gdybyś chciał popatrzeć na miasto z góry, możesz pójść na wieżę, Monumento Nacional a la Bandera. To monumentalny pomnik, upamiętniający twórcę argentyńskiej flagi – Manuela Belgrano, który patrząc na rzekę stworzył błękitno-biały symbol Argentyny. Po raz pierwszy flagę wywieszono właśnie w Rosario w 1812 roku. Nikt się tutaj przesadnie nie śpieszy. Ludzie wydają się płynąć ulicami. Są pogodni. Gdzieś indziej możesz zobaczyć twarze wykrzywione w przeróżnych grymasach, ale w Rosario ludzie uśmiechają się delikatnie. Przyglądają się sklepowym wystawom, siedzą w kawiarniach pijąc kawę bądź piwo. I choć większość tutejszych oczu będzie zwracała na ciebie uwagę, gdyż jesteś estanjero, to nie będzie to napastliwy wzrok, tylko ulotne spojrzenie zainteresowanego człowieka. Jedynymi, którzy wydają się nieustannie gdzieś pędzić, są kierowcy żółtych autobusów, żółto-czarnych taksówek i samochodów. Oni jedyni będą wyrywać cię ze spokoju ustawicznym używaniem klaksonu lub nierozważną jazdą. Pięknie tu. I jakoś trudno uwierzyć, że to wciąż ta sama Argentyna. Kiedy spoglądam wstecz i przypominam sobie obrazy, jakie widziałam wcześniej w Corrientes czy Misiones, staję się bardziej uważnym obserwatorem. Nakładam wspomnienia na to, co obserwuję teraz i buduję gigantyczny znak zapytania. Staje mi przed oczyma widok Indian Guarani w San Ignacio. Biednej, brudnej, rdzennej ludności, próbującej sprzedać swoje wyroby przed wejściem do największej atrakcji turystycznej w tym mieście – Ruinas de la reducción Jesuítica. Migają mi przed oczyma obrazy wiosek oraz domki – nędznie sklecone szałasy pozbawione ścian. Pokonane kilometry na argentyńskiej ziemi to droga przez ob-
szary nędzy, brudu i bałaganu. To sklepy, w których nie było praktycznie nic. Jedyne, co w nich uderzało, to zapach starego mięsa, który powodował, że odechciewało się jeść. Bywało, że odwiedzałam sklep mięsny, w którym mogłam kupić jedynie dżem, a w lodówkach było tylko światło. Ta Argentyna na rubieżach, to wspomnienie śmieci pozostawionych na ulicach, domy z brunatnymi zaciekami. To opaśli Argentyńczycy, bo mięso, które jedzą nie jest najlepszej jakości. Jeśli masz ochotę na dobrą wołowinę, to będziesz miał problem z dostaniem jej tutaj, gdyż większość dobrego towaru trafia na eksport. Zadając sobie pytanie jak to możliwe, że w państwie, które wydawało nam się tak bogate i europejskie, są takie obszary biedy, zaczęłam rozmawiać z mieszkańcami. Ich opowieści dopełniają mi obraz Argentyny. Usłyszałam o wszechobecnej korupcji – o skorumpowanych politykach, skorumpowanej policji, źle działającym wymiarze sprawiedliwości. O bezkarności, gwałtach, aborcjach wykonywanych za pieniądze z rządowych programów. Argentyńczycy zdają sobie sprawę z licznych problemów. Poruszają te tematy w rozmowach, ale nie widzą szansy na duże zmiany.
BUENOS AIRES W KILKU ODSŁONACH Z czym kojarzy ci się Buenos? Odpowiedziałabym jak bohater „Kwintet z Buenos Aires”: Maradona, zaginieni, tango. Dodałabym do tego, że z małymi, zadymionymi lokalami, wypełnionymi ludźmi, którzy popijając wino prowadzą głośne rozmowy z tangiem w tle, o tańcu, muzyce i może zaginionych… Buenos wygląda olśniewająco. Wysokie budynki stojące wzdłuż ciągnących się prostych ulic, pełnych samochodów i przedzierających się pomiędzy nimi motorów. Chaotycznie przemieszczający się ludzie. Przez zupełny przypadek – zaczepione na ulicy przez dziewczynę niezwykle uradowaną faktem, że mówimy po polsku – zostałyśmy zaproszone do „pięknego miejsca”. Okazał się nim być Country Club. Prywatny kawałek ziemi, ogrodzony wysokim murem, a w środku: ochrona, stacja benzynowa i sklep… standard. Basen rozmiarów olimpijskich, 20 kortów tenisowych, 6 do polo, stajnie na 300 koni. To argentyńska specjalność – zamożni ludzie w poszukiwaniu bezpieczeństwa, decydują się na zakup takich posiadłości. Około 60 proc. z nich mieszka w nich na stałe, pozostali przyjeżdżają, aby spędzać tu weekendy i święta. Innym niezwykłym miejscem jest Cementerio de la Recoleta – położony nieopodal centrum cmentarz. Ogromne krypty, z ułożonymi na półkach trumnami. Z jednym dużym lub kilkoma pomieszczeniami. W środku ozdoby (zegary, świeczniki), niczym w domu. Ulice z cmentarnymi domami tworzą małą, osobną dzielnicę, gdzieś w środku miasta… dzielnicę umarłych. Wydaje się, że
standard jest tu wyższy niż w argentyńskich villaa miserias. Jedynymi żywymi mieszkańcami są masywne koty o ostrym wzroku leniwie przechadzające się po ulicach cmentarza, patrzące nieufnie na turystów odsłaniających karty argentyńskiej historii. La Boca to stara portowa dzielnica Buenos. Znajduje się w niej słynna ulica z mnóstwem kolorowych domów. Kiedyś serce artystyczne miasta, dziś najbardziej oblegane przez turystów miejsce, kuszące małymi restauracjami, w których można pić i jeść patrząc na pary tańczące tango. Tutaj kupuje się kartki, płyty, flagi Argentyny i proporczyki futbolowych klubów – słowem wszystkie pamiątki, których dusza zapragnie. W każdym porządnym mieście musi być Chinatown! W Buenos to bardzo popularna dzielnica nie tylko wśród chińskiej imigracji i turystów, ale także wśród portenios (mieszkańcy Buenos) szukających odmiany dla swojej niezbyt zaskakującej kuchni. Mogą zjeść tutaj bowiem nie tylko mięso z mięsem lub pizzę, ale np. chiński makaron z warzywami i… tylko odrobiną mięsa. W Casa Rosada urzędują prezydenci Argentyny od 1868 roku. W tej okolicy zawsze dzieje się coś ważnego, kojarzy się przede wszystkim z marszami kobiet (wieczna pamięć o zaginionych..) i protestami. Poza tym jest wiele muzeów, knajp i olbrzymia dzielnica bankowa z ogromnymi budynkami. Bankierzy tam pracują, a bezdomni mieszkają. Museo del Bicentenario przy Casa Rosada jest poświęcone historii Argentyny. Życie polityczne dostarczało i wciąż dostarcza Argentyńczykom tylu emocji co futbol, a dyskusje zwolenników i przeciwników obecnej pani prezydent Cristiny Elisabeth Fernández de Kirchner przypominają dyskusje stadionowe. Trochę dalej jest najszersza ulica świata. Podobno (tak wyczytałam w „Kwintecie z Buenos Aires”), zmarłych przy jej budowie grzebano na miejscu… Na Placu Republiki stoi gigantyczny, 70-metrowy obelisk upamiętniający pierwszą, nieudaną próbę założenia miasta. Miasto z mojej wyobraźni nie istnieje, ale nic w tym dziwnego: to przeszłość, która odeszła. Teraz patrzę na Buenos, jak na jedno z wielkich światowych metropolii, które przypomina Paryż, może z domieszką Nowego Jorku. Ale w restauracji La Catedral del Tango czar przystani spowodował, że pomimo licznych turystów, którzy się tam znajdowali, pomimo tego, że językiem dominującym nie był hiszpański poczułyśmy się jak w Buenos z powieści. Tango tańczono przez całą noc. Na starych, niepomalowanych ścianach wisiały wytarte obrazy i flagi Argentyny. Mokrzy od potu ludzie, siedząc przy niestabilnych, drewnianych stolikach, pili wino. Było przez chwilę tak, jak miało być. Nie przeszkadzało w tym miejscu nawet to, że klimatu dawnego Buenos poszukują już tylko turyści, a tango staje się powoli wyłącznie produktem na eksport.
28 |
luty 2013 | nowy czas
co się dzieje kino
Lincolcn
Kinoteka Święto polskiego kina na Wyspach już po raz jedenasty. Znowu pokażemy Brytyjczykom nasze nowe kino, jak również sporo klasyki. Będzie ambitniejsze kino głównego nurtu i rzeczy zupełnie eksperymentalne. Szczegóły oraz program na stronie !!! Różne kina, od 7 do 17 marca Hyde Park on Hudson
wdowy uzależnionej od seksu? Jedno jest pewne: punkt wyjścia jest nieco inny od klasycznego „pan spotyka panią”, z obrazów takich jak „To właśnie miłość” czy nawet „Dan in Real Life”. I choć w rzeczywistości film Russela ma tendencję do staczania się ku nasyconych sacharyną kliszom gatunku, doskonała gra Bradleya Coopera i Jennifer Lawrenca potrafią to wynagrodzić. Mean Girls
Sentymentalna opowieść przywodząca nieco na myśl klimatem film „Wożąc panią Daisy” Bruce’a Beresforda. Historia oparta na zapiskach z pamiętników dalekiej kuzynki Franklina Delano Roosevelta. Obraz Rogera Michella zabiera nas w lata trzydzieste – tuż przed wybuchem II wojny światowej. Wyraźnie już schorowany Roosevelt coraz więcej czasu spędza w wiejskiej posiadłości swojej rodziny w okolicach Hyde Park, nad rzekę Hudson. Tu nawiązuje bliższy kontakt z Margaret. Rozpoczyna się romans – pozornie skazany na porażkę. W tle nadciągająca wojna i nieco przerysowana wizyta królewskiej pary z Wielkiej Brytanii pragnącej wynegocjować pomoc w obliczu inwazji niemieckiej. Powalająca rola weterana Billa Murraya. Silver Linings Playbook Czarna komedia romantyczna. Co wyjdzie z romansu pomiędzy gościem, który właśnie wyszedł ze szpitala psychiatrycznego, gdzie leczył się z niekontrolowanych napadów gniewu, oraz neurotycznej, młodej
W typowym amerykańskim pojawia się nowa dziewczyna. I stopniowo orientuje się, jak wygląda jego krajobraz: z jednej strony niewielka grupka nastolatków zasłuchanych w alternatywny rock, a nawet (o zgrozo!) czytających od czasu do czasu książki, z drugiej: „plastiki”, przypominające lalki Barbie dziewczęta trzęsące całą szkołą, w pięć minut zdolne do zdecydowania czy ktoś znajdzie się w środku szkolnego kręgu towarzyskiego czy też poza nim. Brzmi jak typowa, tasiemcowa amerykańska produkcja dla nastolatków z obowiązkowym wielkim, szkolnym balem i morałem na końcu? Być może. Ale scenariusz do „Mean Girls” napisało złote dziecko amerykańskiej komedii Tina Fey, która dekadę temu zrobiła furorę w „Saturday Night Live”, a potem stworzyła dla sieci NBC kurę znoszącą złote jaja: serial „30 Rock”. Dlatego film jest autentycznie śmieszny: odwraca stereotypy gatunku i pozwala sobie na parę odważniejszych, balansujących na granicy politycznej poprawności żartów. W roli głównej – Lindsay Lohan – jeszcze sprzed okresu, gdy zajmowała się głównie marnowaniem talentu imprezowaniem i zażywaniem niedozwolonych substancji. Piątek, 1 marca, godz. 19.00 Prince Charles Cinema Leicester Place, WC2H 7BY
JAN PieTRzAK: potęga śmiechu Twórca i lider dwóch satyrycznych kabaretów: studenckiego w Hybrydach i Kabaretu pod Egidą. Autor tysięcy piosenek („Czy te oczy mogą kłamać”), monologów, felietonów oddających polskie nastroje i realia ostatniego półwiecza. Niezrównany komentator społecznych i politycznych przygód społeczeństwa przełamującego zniewolenie komunistycznego ustroju. Jego patriotyczna pieśń „Żeby Polska była Polską" stała się w 1980 roku spontanicznym hymnem „Solidarności”. Jego powiedzonka, refreny, myślowe skróty zapadły w pamięć milionom słuchaczy. Jan Pietrzak wystąpi w Londynie z Krzysztofem Paszkiem – pianistą, twórcą tekstów i muzyki do piosenek kabaretowych. Sobota, 2 marca, godz. 19.00 Sala Teatralna PoSK, 238-246 King Street, W6 0RF Bilety: £20, £16, £15, £12; Rezerwacje: 07878 047013
Legendarny reżyser Steven Spielberg, znany z dostarczania nam inteligentnej rozrywki najwyższej klasy, plus scenarzysta Tony Kushner z Pulitzerem w dorobku. No i genialny Daniel Day Lewis (czy to rola życia? – zastanawia się wielu krytyków). Takie trio stoi za “Lincolnem". To nie pierwszy raz, gdy słynny amerykański reżyser mierzy się z tematem niewolnictwa. Spielberg świadomie zrezygnował z zaprezentowania czegoś, z czego prezydent słynął: jego legendarnych przemów. Na próżno tu szukać sztampowych, hollywoodzkich scen podniosłych przemówień pod łopoczącym, gwieździstym sztandarem. Jedyny moment, w którym słyszymy fragment przemowy to ten, gdy Lincoln kiwa z uznaniem głową, gdy jeden z jego pomocników odczytuje mu wersję próbną. Wszystko dlatego, że film ma być nieco bardziej kameralną wersją historii amerykańskiego męża stanu – kino hollywoodzkie przyprawione nieco tradycją europejską. Udało się? O tym trzeba się przekonać osobiście.
piosenki Boba Dylana. Od folku i country przeszła do odrobinę bardziej elektronicznych brzmień, przeistaczając się w artystkę soft-rockową. Z tej perspektywy „Xanadu” zaśpiewane z Electric Light Orchestra czy duet z Johnem Travoltą są raczej wyjątkami, niż kawałkami reprezentatywnymi dla kariery wokalistki. Jak zmienił się po latach jej głos? Co usłyszeć można na jej ostatnich płytach? Przekonamy się już wkrótce w Royal Festival Hall. Środa, 13 marca, godz. 19.00 Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP
Lana Del Rey Urodzona pod Nowym Jorkiem w 1986 artystka wzbudza kontrowersje: dla zwolenników jej muzyka to ambitny, intrygujący pop, garściami czerpiący z najlepszych wzorców lat sześćdziesiątych. Do tego fascynujący tembr głosu – lata świetlne od popisów współczesnych gwiazdek okupujących dzisiejsze listy przebojów. Z kolei przeciwnicy widzą w niej tylko przeciętność zgrabnie opakowaną i sprzedaną przez specjalistów od marketing (Lana próbowała swoich sił już wcześniej i zupełnie przepadła. Wypłynęła dopiero po kompletnej zmianie wizerunku zaaplikowanego jej przez nowego menedżera). Jak jest naprawdę? Poniedziałek, 20 maja, godz. 19.00 Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2 AP
się za karierę solową („Cocaine!”, „Pretending!”). Ale Clapton to przede wszystkim bluesman. W swojej karierze zawsze przeplatał lżejsze i nie zawsze najwyższych lotów albumy pop-rockowe (to z nich pochodzą „Wonderful Tonight” czy „Lay Down Sally”) z krążkami zawierającymi jego ukochanego bluesa – zawsze fascynującymi. W ostatnich latach Eric Clapton ofiarował nam chociażby genialną płytę z klasykami napisanymi (lub wykonywanymi) przez legendarnego Roberta Johnsona. Również na koncertach spodziewać się możemy mieszanki: od hardrocka Cream, przez akustyczne ballady w stylu „Tears in Heaven” aż po soczyste bluesy. Nie da się jednak ukryć, że pod koniec swej kariery Clapton ciąży ku tym ostatnim. I chyba dobrze. Wtorek, 24 maja, godz. 19.30 Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP
THe WHo: Quadrophenia
muzyka Gooral Nowoczesne podkłady i rytmy rodem z muzyki electro spotkają się w marcu z brzmieniami etnicznymi. A wszystko to dzięki naszemu artyście o swojsko brzmiącym pseudonimie Gooral. Jak tłumaczą organizatorzy, „Gooral to producent, kompozytor, generator dźwięków i prekursor łączenia muzyki elektronicznej (electro, drum and bass, dubstep) z polską góralszczyzną i muzyką klasyczną. Wielki wpływ na twórczość Goorala miało miejsce, z którego pochodzi – Bielsko-Biała. To miasto otoczone górami, które dla jednych jest furtką na góry, dla drugich furtką do cywilizacji”. Folk, muzyka ludowa i bity podlane zostaną śpiewem towarzyszącej Gooralowi wokalistce o znanej jako Wiosna. 1 marca, godz. 19.00 Klub Cargo 83 Rivington Street, eC2 3AY
olivia Newtown-John Być może wielu z nas kojarzy Olivię Newtown-John głównie z wyśpiewanych wysokim głosikiem piosenek disco z końca lat siedemdziesiątych, ale to artystka, która jest z nami od czterech dekad. Zaczynała śpiewając
„Jakaś koncepcja z pewnością tam jest, ale jaka? Wszystko jest takie skomplikowane...” – napisał jeden z recenzentów po tym, jak Daltrey i spółka pokazali światu „Tommy’ego” – album koncepcyjny, na którym zdołali jakimś cudem połączyć takie tematy, jak upośledzenie, wiarę w Boga i... grę na automatycznym bilardzie. W parę lat temu ów recenzent musiał przeżyć jeszcze większy szok. „Quadrophenia” to opowieść o człowieku z... poczwórnym rozszczepieniem jaźni. W tle – burzliwe lata sześćdziesiąte i starcia między Modsami i Rockersami. Fabułę śledzić nieco trudniej, ale muzyka wciąż genialna. Od typowego dla grupy melodyjnego hard rocka opatrzonego majestatycznymi akordami Pete’a Townshenda („The Punk and the Godfather”, „The Real Me”), przez zaskakująco delikatne ballady („Cut My Hair”) aż po mini rock-operę („Doctor Jimmy). Całość (!) tego podwójnego albumu usłyszymy podczas wyjątkowego, czerwcowego koncertu w hali O2 w Greenwich. 15 i 16 czerwca The o2Arena Peninsula Square, Se10 0DX
eric Clapton „Eric Clapton jest bogiem” – taki napis pojawił się kiedyś na jednym z londyńskich murów. A wtedy Eric miał ledwie... dwadzieścia lat. Od tego czasu dał nam niezliczoną liczbę klasyków. Grał przecież w supergrupie Cream („White Room!”, „Sunshine of Your Love!”), nagrał legendarną płytę z Derek and the Dominoes („Layla!”, „Bell Bottom Blues!”), a potem zabrał
teatr
Time to Reap „Time to Reap” czyli „Zażynki” Anny Wakulik po udanych pokazach między innymi w poznańskim Teatrze Polskim przybywają do Londynu do Royal Court Theatre. To druga realizacja polskiej sztuki w tym teatrze – pierwszą była sztuka Janusza Głowackiego „Kopciuch” (1981). „Zażynki” (“A Time to Reap”), w przekładzie Catherine Grosvenor, wyreżyseruje Caroline Steinbeis. Temat kontrowersyjny: aborcja. Jest to opowieść o końcu miłości, o zmianie, jaka zachodzi w tradycyjnych konstelacjach rodzinnych i międzyludzkich, o marzeniach i aspiracjach, o styku tradycji z nowoczesnością, której konflikt ma miejsce na naszych oczach. – Do napisania sztuki zainspirowały mnie warsztaty z Tadeuszem Słobodziankiem. Głównym ich tematem była sztuka dialogu z Kościołem…, ze specjalnym naciskiem na rolę kobiety w Kościele. Chodziło o trójkąt – życie prywatne, społeczne i Kościół, który [w Polsce] wciąż ma wielką rolę, co nie jest chyba częste w Europie. Polska jest pod tym względem wyjątkowa – tłumaczy autorka. od 22 lutego do 23 marca Royal Court Theatre Sloane Square SW1W 8AS
|29
nowy czas | luty 2013
co się dzieje teatry
od za an ga żo wa nia w po li t y kę i kwe stie spo łecz ne, któ r y mi żył ów cze sny świat. A jed no cze śnie od bi ja ją „okres bu rzy i na po ru”, w ja kim za to pio na by ła na prze ło mie lat sześć dzie sią t ych i sie dem dzie sią t ych Ita lia. Lu xem bo urg & day an 2 Sa vi le Row, W1S 3Pa
Li ght Show
old times Długie, dziwaczne konwersacje, buzujące, z trudem powstrzymywane emocje i podskórne, psychologiczne napięcie – nowy spektakl z Kristin Scott Thomas w roli głównej opowiada o dziwacznym spotkaniu trójki ludzi: nieco przerażającego Deeley’a, jego zahukanej żon Kate i pełnej temperamentu Anne. Sztuka Pintera jest bardzo niejednoznaczna („A może oni wszyscy są martwi?” – głosi jedna z tez interpretacyjnych), ale jedno jest pewne: w tym gęstym spektaklu akcja nie płynie warto. Cały dramat rozgrywa się w słowach – zarówno wypowiedzianych, jak i tych, które pozostają za zębami bohaterów. „Klaustrofobiczne, niepokojące 80 minut” – pisze o sztuce recenzent „Time Out”. Większość z nich uważa jednak, że „to trzeba zobaczyć”. Harold Pinter theatre 6 Panton St, SW1y 4dN
in the Beginning Was the End Facet, który w XV wieku wymyślił helikopter, czołg i łódź podwodną musi być inspiracją dla artystów. Tak jest w przypadku przedstawienia „In the Beginning Was the End” opartego na futurystycznych wizjach Leonarda da Vinci. A do tej wizji dochodzi jeszcze druga: wizja apokalipsy. Grupa Dreamthinkspeak zyskała w Londynie uznanie w zeszłym roku swoim radykalnym odczytaniem „Hamleta”. Teraz zaprasza nas do zakamarków Somerset House i King’s College London, by – przy pomocy efektów specjalnych i filmów 3D – pokazać nam najprawdziwszy kres czasu.
Co ar t y sta mo że zro bić ze świa tłem? Bar dzo wie le rze czy – prze ko nu je Ralph Ru goff. – Przy je go po mo cy zmie nia oto cze nie… Pra co wałam z in ży nie rem z Mo na chium. Przez rok analizowaliśmy światło Księży ca. Po tem stwo rzy li śmy żarówkę, któ ra je imi tu je – tłu ma czy ar t yst ka Kate Patterson. Leo Vil la re al przy je chał do Lon dy nu z ogrom nym cy lin drem oto czo nym lamp ka mi, któ re za pa la ją się w zu peł nie przy pad ko wych kom bi na cjach. Fin Ola fu r Elia so n wpro wa dza nas do ciem ne go po ko ju, na środ ku któ re go znaj du ją się nie wiel kie fon tan ny wo dy. Ar t y sta oświe tla je gwał tow nie mru ga ją cy mi lam pa mi. W efek cie na sze oko do strze ga coś, cze go w nor mal nych wa run kach doj rzeć nie spo sób: na gle jed no li t y z po zo ru stru mień wo dy roz dzie la się na pojedyncze kro ple. Znaj dzie my też przy kład wy ko rzy sta nia świa tła w sztu ce za an ga żo wa nej po li t ycz nie czy prze uro czą, kon tem pla cyj ną pra cę, któ ra ka że nam przejść przez sze reg po ko jów i za to pić się w in ten syw nym świe tle w czte rech róż nych bar wach. Hay ward Gal le ry Be lve de re Ro ad, SE1 8XZ
dan cing aro und du champ Bar bi can Cen tre przy go to wa ło im po nu ją cą, multidyscyplinarną wy sta wę. Są tu: re pli ka słyn nej „Fon tan ny" (czy li po pro stu... pi su aru) i „Ak tu Scho dzą ce go". Ale dzie ła Du cham pa – słyn ne go fran cu skie go prze śmiew cy i „ar t y stycz ne go wan da la" sta wia ją ce go so bie za za da nie prze ła ma nie ba rier i prze kro cze nie wszel kich gra -
nic for mal nych – ze sta wio ne są z pra ca mi in nych gi gan tów, na któ r ych twór ca wy warł swo ją fi lo zo f ią prze moż ny wpływ. Cho dzi tu o otwie ra nie drzwi. – Du champ otwo rzył je za ży cia, ale otwie ra je i dziś, to ru jąc dro gę dla wie lu współ cze snych ar t y stów – mó wi ku ra tor, Car los Ba su al do. Z umiesz czo nych pod su f i tem gło śni ków sły chać po du cham pow sku zrekonstruowaną mu zy kę Joh na Ca ge'a. Re gu lar nie od by wa ją się tu po ka zy ta necz ne Mer ca Cun nin gha ma. A to do pie ro po czą tek, bo do czerw ca w Bar bi can trwa se zon Du cham pa. W pro gra mie mię dzy in ny mi spek ta kle i po ka zy fil mo we. Bar bi can Cen tre Silk St, EC2y 8dS
Eva Hes se
An ti -form al bo post mi ni ma lizm. Jak zwał, tak zwał. Waż ne, że pra ce nie miec kiej ar t yst ki Evy Hes se wciąż za dzi wia ją ory gi nal no ścią i świe żo ścią. Z jej sta ran nie wy ko na nych płó cien wy sta ją prze róż ne frag men t y, „wbi ja jąc się” w na szą rze czy wi stość. Cel? Zła mać gra ni cę mię dzy twór cą, a od bior cą, za ma zać tra dy cyj ny roz dział prze strze ni dzie ła sztu ki od je go oto cze nia.
Mu seum of Lon don 150 Lon don Wall, EC2y 5HN
Ra in Ro om Ostat nia szan sa na zo ba cze nie – i do świad cze nie na wła snej skó rze – jed nej z naj bar dziej wy jąt ko wych wy staw w tym se zo nie. Masz dość cią gle pa da ją ce go desz czu? Chciał byś cho ciaż przez mo ment po czuć nad nim wła dzę? To jest do zro bie nia! Wy star czy przejść się do Bar bi can Cen tre. Znaj du ją ca się tu in sta la cja po zwo li nam zo stać wład cą desz czu. Z po zo ru gi gan t ycz ny sze ścian wo dy nie wy glą da zbyt obie cu ją co. To, że wkraczając do środ ka prze mok nie my do su chej nit ki wy da je się nie unik nio ne. Ale to tyl ko złu dze nie. krok do przo du i... wo da się przed na mi roz stę pu je! – Uży wa my sys te mu pomp. Kon tro lu je my osob no każ dą z ma łych pły tek pod ło go wych wy ko rzy stu jąc czuj ni ki i ka me r y, wie my do kład nie, gdzie znaj du je się da na oso ba. Dzię ki te mu upew nia my się, że deszcz na nią nie pa da – mó wi Stu art Wo ods z gru py Ran dom In ter na tio nal. I do da je, że pra ca ma wy miar so cjo lo gicz ny. – To ta kie stu dium za cho wań. Pa trzy my, jak lu dzie re agu ją na to do świad cze nie. Nie któ rzy wcho dzą ostroż nie, in ni wręcz prze ciw nie, zgry wa ją choj ra ków. My ślę, że da się za ob ser wo wać, jak jed na oso ba wpro wa dza resz tę. To ta ka men tal ność tłu mu.
wspar cia Du cham pa, przed się wzię cie to się nie po wio dło. –No wy Jork nie był na to go to wy – tłu ma czy ku ra tor, Za to Pa ryż, do któ re go Man Ray udał się na po cząt ku lat dwu dzie stych, był go to wy jak naj bar dziej. I nic dziw ne go: w owym cza sie Eu ro pa od re ago wy wa ła hor ror I woj ny świa to wej i otwar ta by ła na wszyst kie, na wet naj od waż niej sze eks pe ry men ty ar ty stycz ne. Wy sta wa w Na tio nal Por tra it Gal le ry sku pia się przede wszyst kim na okre sie pa ry skim fo to gra fa – naj bar dziej owoc nym. Zo ba czy my tu por te ry He min gwaya, Joy ce’a, Pi cas sa i Ma tis se’a. Nie za brak nie zna ku roz po znaw cze go ar ty sty – cha rak te ry stycz ne go prze świe tle nia, ja kie mu pod da wał wie le ze swo ich dzieł. Na tio nal Por ta it Gal le ry St. Mar tin’s Pla ce, WC2H 0HE
wykłady/odczyty Livingstone
Hi gh ways
Man Ray
Z jed nej stro ny dał nam Oy ster Cards, z dru giej – mie wał dość dziw nych przy ja ciół, ta kich jak Hu go Cha vez. Ken Li ving sto ne’a to kon tro wer syj na po stać, ale jed ne go od mó wić mu nie moż na: w Lon dy nie za ko cha ny jest na za bój. 28 lu te go bę dzie go moż na spy tać o wszyst ko: od fi lo zo f ii po li t y ki, przez kry zys, aż po Con ge stion Char ge. No i jesz cze jed no: czy po ostat nich, prze gra nych wy bo rach Li ving sto ne od szedł już na eme r y tu rę?
Od ob skur ne go ron da przy Ele phant and Ca stle po ele ganc kie skrzy żo wa nie tuż przy ser cu lon dyń skie go Ci t y.
Em ma nu el Rad nitz ki, ame r y kań ski mo der ni sta, pró bo wał z po cząt ku na wró cić No wy Jork na Da da. Mi mo
Czwartek, 28 lu te go, godz. 13.00 the Lon don Scho ol of Eco no mics & Po li ti cal Scien ce Ho ugh ton Stre et, WC2a 2aE
Hau ser & Wirth Gal le ry 196a Pic ca dil ly, W1J 9dy (wej ście od Sa vil le Row)
Bar bi can Cen tre, Silk St, EC2y 8dS
Roy LiCHtENStEiN W tatE ModERN
Somerset House the Strand, , WC2R 1La
wystawy Mi che lan ge lo Pi sto let to Ga le ria Lu xem bo urg & Day an jest nie wiel ka, nie za tło czo na i trud na do zna le zie nia. W do dat ku wy da je się, że jej wła ści cie le zro bi li wszyst ko, by znie chę cić nas do jej od wie dze nia. O jej ist nie niu in for mu je tyl ko ma ła ta blicz ka, w do dat ku by do stać się do nie co onie śmie la ją cej, ocie ka ją cej luksusem klat ki scho do wej, trze ba od cze kać swo je przy do mo fo nie. Ale war to przez to wszyst ko przejść, bo ga le ria za pra sza nas na bar dzo cie ka wą wy sta wę do ku men tu ją cą wcze sne do ko na nia li de ra wło skiej gru py Ar te Po ve ra. Na przełomie lat sześć dzie sią t ych i sie dem dzie sią t ych Mi che lange lo Pi sto let to ce lo wał w fo to gra f icz no -ma lar skich ko la żach umieszczo nych na lu strach. W efek cie widz, chcąc czy nie chcąc sta je się czę ścią dzie ła. Pra ce Pi sto let to nie ucie ka ją
Na nie wiel kiej, ale fa scy nu ją cej wy sta wie w Lon don Mu seum zo ba czy my sze reg lon dyń skich ulic mniej wię cej sprzed de ka dy. Jak wy glą da ły uli ce Lon dy nu w 2001 ro ku? Jak bar dzo się zmie ni ły – no i czy na lep sze? Od po wie dzi znaj dzie my na ogrom nych, ko lo ro wych fo to gra f iach w pod zie miach Lon don Mu seum.
Piękna Blondynka ze łzami w oczach oszukuje samą siebie: – Może on się rozchorował i nie mógł opuścić studia Inna dziewczyna mówi do telefonu: – Brad, ja też cię kocham, ale... Albo pilot w srebrzystym samolocie naciskający spust i – buuuum – rozbijający pojazd przeciwnika. Wszystko w konwencji komiksu. Albo inaczej: wszys tko to JEST komiksem. To najbardziej rozpoznawalne prace jednego z ojców-założycieli Pop Ar tu: Roya Lichtens teina. – W dzisiejszych czasach, gdy ar tyści odnajdują swój własny styl w wieku dwudzies tu paru lat, może się wydawać dziwne, że Lichtens tein zrobił to dopiero w okolicy czterdziestki – mówi kuratorka Sheena Wagstaf. Prace wykonane są tak starannie, że można
by pomyśleć, że Lichtens tein mechaniczne kopiuje kadry z komiksów. Ale to nieprawda. Ar tysta własnoręcznie, starannie przenosił je na płótna przy pomocy farb olejnych. – Żyjemy w erze medialnej. Wszys tko wokół nas jest jakoś zapośredniczone. To kopie kopii. Lichtenstein bierze na warsztat obrazy, które dobrze już znamy i dodaje do nich malarskie DNA – tłumaczy Wagstaf. Bo sztuka Lichtensteina to sztuka świata masowej produkcji (któr y inspirował też choćby Warhola z jego puszkami zupy pomidorowej). Wystawa w Tate Modern to pierwsza europejska retrospektywa Lichtensteina od czasu, kiedy zmarł w 1997 roku. A tworzył do końca życia. Największa sala poświęcona jest właśnie dziełom „komiksowym” (na czele z pierwszym – starannie odtworzonym kadrem z taniego komiksu o Kaczorze Donaldzie i Myszce Mickey z 1961 roku). Ale war to też zajrzeć do innych. Na przykład do tej poświęconej pastiszom prac wielkich mistrzów. Lichtenstein wziął pod lupę takich artystów jak Monet, Picasso czy Kandinsky. Uśmiech na twarzy budzi por tretowy tryptyk. Po lewej stronie widzimy sztampowy, nieco kiczowaty portret kobiety. A obok – dwie jego wersje. Jedna w stylu Picassa (kształty się oczywiście rozchodzą i rozmazują), a druga – to już
dekonstrukcja na całego – á la Kandinsky. Zresztą ar tysta szczególnie lubił nabijać się z abstrakcjonizmu. Przekona nas o t ym sala z najstarszymi jego dziełami – serią „Brushs trokes”, w której Lichtenstein starannie, w sposób systematyczny i zaplanowany odtwarza „spontaniczną” i „improwizacyjną” strategię abstrakcjonistów. Ucieczka od for my? Ucieczka od s tylu? Akurat! To niemożliwe – śmieje się nasz bohater. Pod koniec życia ar tysta zabrał się za klasyczny, obecny w sztuce od zarania dziejów temat aktu kobiecego. Ale zrealizował go po swojemu. Powrócił do komiksowych rysunków dziewcząt, jakie malował w latach sześćdziesiątych. T ym razem jednak pos tanowił je rozebrać, ustawił w nieco bardziej prowokacyjnych pozach i przeniósł na plażę czy do sypialni. „Wystawa obejmuje aż trzynaście sal i można by pomyśleć, że w pewnym momencie czar tych prac nieco wyblaknie. Nic bardziej mylnego” – pisze recenzent „The Independent”. Trudno się nie zgodzić, bo retrospektywa (która potem pojedzie jeszcze do Centrum Pompidou w Paryżu) jes t po prostu ekscytująca!
adam dą brow ski
30 |
luty 2013 | nowy czas
Focza filozofia Szkoc ka wy spa Skye. Ska li ste wy brzeże, słoń ce wraz z nie bem prze glą da ją się w lu strze Atlan ty ku. Nie do wia r y, my ślę, dzie sięć go dzin jaz dy sa mo cho dem, au to stra da M4, M6, M ileś tam i wy sia dam w ra ju. Mo czę sto py w po so lo nej wo dzie i podglądam fo ki. Bez no gie, nie kształt ne, a z ja ką gra cją pły ną w tę i z po wro tem wzdłuż li nii brze gu. Od wra ca ją się do gó r y brzu chem, ba wią w ber ka, nur ku ją. Za my kam oczy, każ dym po rem w skó rze chło nę bry zę, słoń ce, na tu rę i ci szę, wy łą czam się, za wie szam jak za wi ru so wa ny pe cet i bez tro sko trwam. Aaa, jak lek ko… Ale, za raz! Tak zu peł nie od le cieć w bez myśl ną próż nię? A co z „my ślę, więc je stem”? Precz z Kar te zju szem?! Mo je ego wraz z umy słem mo men tal nie za cie ra ją rę ce i już w gło wie sły szę zna jo my ja zgot: – Cie ka we, co tam w pra cy sły chać? A w do mu? – O nie! – kar cę się i otwie ram oczy. Pięk nie tu. Za nim ta więk sza fo ka do pły nie do swo jej wy sep ki, mi lio ny lon dyń czy ków ku pią ka wę na wy nos, pod pa chę wsa dzą po ran ną ga ze tę, prze fru ną przez bram ki me tra i spę dzą kil ka dzie siąt mi nut bez wied nie myśląc o pracy, domu i niezałatwionych sprawach. Dla cze go więc ro bię do kład nie to sa mo, gdy dzie lą mnie od nich set ki mil? Czy po tra f ię za jąć się – jak by to na zwać – po pro stu ist nie niem? Trwa ją ce w zgo dzie w na tu rą fo ki me dy tu ją w rytm fal, sku pio ne i obec ne. Ja tym cza sem za miast upa jać się Szko cją, po zwa lam my ślom dry fo wać w kie run ku sto li cy. Po now nie za my kam więc po wie ki, spół ka Ego & Mind Li mi ted jak by przy ci chła, prze łą czam się na in ny tryb – z domyślnego: stres, pra ca, przy szłość, na: tu i te raz. Co za ulga, żad nej dys ku sji, a w za mian jak że nie do ce nia ny spo kój, nie bez przy czy ny na zy wa ny świę tym. Skąd pew ność, że ludz ka umie jęt ność my śle nia to dar ewo lu cji, a nie jej prze kleń stwo? Czy po win ni śmy być dum ni z cy wi li za cji, któ ra wy tre so wa ła nas na isto ty wiecz nie my ślą ce o cza sie mi nio nym lub tym, co do pie ro na dej dzie? Czy po tra f i my za trzy mać po tok, ba!, wo do spad ko men tu ją cych wszyst ko my śli? Po dob no ma my ich oko ło sześć dzie siąt tysięcy dzien nie! Dla cze go tak ob ca jest na szej kul tu rze wewnętrzna ci sza? „Być al bo nie być?” – oczy wi ście że być, ale we dle słów pio sen ki An ny Ma rii Jo pek: Hi sto ria to mgła, a ju tro nie waż ne i sens tyl ko ma tu, TE RAZ I TU. Trwam więc w chwi li, ob ser wu ję świat, je stem. Nad cho dzi przy pływ, dziś peł nia, krwio pij cze musz ki ata ku ją bezlitośnie. Wsta ję, kła niam się fo kom i wdzięcz na im za lek cję nie my śle nia, my ślę: niech się świę ci świę ty spo kój. A na wa ka cje i cał ko wi te za ćmie nie umy słu Szko cję po le cam.
kinoteka festival
czas na relaks
Agnieszka Siedlecka
JC ERHARDT: Dark lies from t he horse’s mout h Lunch with Francoise. ‘What’s zis?’ she asks. ‘It’s a steak. S teak tartare. Your favourite, in the best place in town?’ ‘Ah, oui!’ she says, ‘We eat the ‘orse’ sometimes…’ We laugh and wonder how many horses we must have consumed in the last few years, eating steaks. I can’t say if I really, really mind or not. The worst is, not knowing the truth. And so it is with lying. Has he done it or not? He has. The girl is dead. But did he mean it or not? We might never know. If we could get under his skin. The facts have a virtue of not being disputable. Oscar Pistorius has no legs. We feel sorr y for him, and love his sporting spirit. But the girl is dead. We might consider his plight, his tears, but the girl is still dead. South Africa is a hauntingly beautiful, violent country. Only las t year, when travelling by car on the road in Durban, I saw a young, white woman being pulled out of her car at the traffic lights, roughly punched and pushed by three men who then jumped in and drove off when the
lights changed. It was a sunny morning, there was no police, nobody stopped, nobody screamed but her. Nobody batted an eyelid. The traffic moved on, while she slumped at the curb. If I had a gun with me, I’d like to think, I would shoot the bandits dead. The world is divided between those who lie and those who don’t. And the lies are different too. The blatant lies, the white lies, children’s lies. The harmless lies, the politician’s lies and lies that kill. Lies with short legs. Truth always comes out. Or does it? I often wonder at a psychology of a lie, and I can’t say I am not tempted to do it more of ten… as long as I don’t cause too much harm. But really, one wonders sometimes; why? ‘If I could get under his skin, maybe I could understand why he did it? It seems impossible to lie for so long, to deceive for years…’ I am listening to my friend who is telling me a story of her friend and we both wonder how could it happen. The
friend in question had a happy life. A husband, children, a great house. He was a family man, a wonderful husband who went to work every day, play cricket with children at weekends. They had great holidays, bliss at the seaside in Greece, skiing in winter, such a normal life. They decided to move up, get a bigger place. The sale of the house went well, and for convenience, the money was in his account the whole million of it in the bank. They were staying with her family until they could find their dream home. He didn’t come home on Friday. She didn’t worry, he said he had to go on business for a few days, took a suitcase, would ring on Monday. By Wednesday she star ted to panic. She couldn’t reach him anywhere. His phone was off, his office had no idea where he was. So she rang the police. And then, she went to the bank. ‘Your husband has withdrawn everything in cash, he put it in the suitcase in fifty pounds notes.’ ‘Ever ything? You mean the whole lot?’ ‘Yes, madam, the account is empty’.
It happened twelve years ago. The husband had to be presumed dead, since she couldn’t divorce somebody who disappeared, so she became ‘presumed’ widow. This took some years, she str uggled, managed to find a job, the children and her had to move to a small, rented f lat. She was penniless for years. The children grew up with no father. She had an old policy attached to the house, which was going to mature after fifteen years, so when the time came, she went to the bank to cash it in. ‘But Madame’, they told her ‘Your husband has just cashed it in a few days ago…?’ This time, she managed to track him down with the help of the police. He lived jus t a hundred miles away, in the countryside with a different wife and two children who knew nothing of his past. He was sorry. He cried. If I could get under his skin, she said. We finished our steaks, it was a delicious meal. Francoise joked; ‘Ze ‘orse’ or not, we will never know. It will not harm anybody’. A greedy lie, it will not harm us…
|31
nowy czas | luty 2013
Wizytówki polonijnych klubów sportowych:
POLSPORT NEWS
The Eagle Ely FC
NOWy zESPół W dRugiEj LidzE
Oficjalnie klub The Eagle Ely FC powstał w lipcu 2011 roku. jednak by mieć pełny obraz jego historii, musimy cofnąć się jeszcze o kilka lat. Wówczas grupka kolegów, których losy połączyła emigracja, zaczęła regularnie spotykać się, aby wspólnie pograć w piłkę.
daniel kowalski
Z czasem towarzystwo się rozrosło i te spotkania we własnym gronie przestały im wystarczać. Postanowili więc stworzyć drużynę i zgłosić ją do rozgrywek ligi szóstek w Ely. Spędzili tam kilka sezonów, parę razy będąc blisko zwycięstwa w tych rozgrywkach. W końcu zrodził się pomysł, aby pójść o krok dalej. Założyć klub, zbudować drużynę jedenastoosobową i zgłosić się do oficjalnych rozgrywek angielskiej FA (odpowiednik polskiego PZPN). W ten sposób dochodzimy do lipca 2011 roku.
Zadanie wcale nie było łatwe. Należało bowiem spełnić wiele warunków, aby w końcu Cambridgeshire FA zdecydowała się przyjąć The Eagle Ely FC w poczet swoich członków. Pierwsze treningi odbywały się w Newmarket. Frekwencja była znakomita. Średnio około 30 osób na każdym treningu. Równolegle niezbędne było budowanie struktur organizacyjnych i zaplecza finansowego. Do rozpoczęcia sezonu wyklarowała się grupa 20-22 osób, którzy mieli co tydzień w sobotę walczyć na boiskach hrabstwa Cambridgeshire o dobre imię pierwszej „polskiej” drużyny zgłoszonej do oficjalnych rozgrywek The FA. Pierwszy, historyczny mecz „Orły” rozegrały 3 września 2011, przeciwko Isleham United Youth Seniors, wygrywając 3:0 (historyczny skład: R. Kalata, R. Flisek, R. Zalech, S. Rohloff, Ł. Kuźmiński, L. Lewan-
dowski, P. Nowek, P. Drożdż, S. Chlebosz, M. Szukalski, S. Pękała). Następnie po niezłym początku forma zaczęła się wahać. Przyszły też pierwsze trudności i zgrzyty, w wyniku czego w styczniu 2012 roku doszło do zmian personalnych w zarządzie oraz na stanowisku trenera. Piotra Peplińskiego zastąpił bardziej doświadczony Zbigniew Zalech, którego zadaniem było ukształtowanie własnego stylu gry drużyny oraz stworzenie solidnych fundamentów pod przyszły sezon. Rozgrywki 2011/12 piłkarze The Eagle zakończyli na 8 miejscu. Najważniejsze było jednak to, że klub nie tylko przetrwał ten pierwszy, najtrudniejszy rok, ale
również dojrzał. Należy zauważyć, że poziom organizacyjny rozgrywek piłkarskich w Anglii jest nieporównywalnie wyższy niż w Polsce. Ściśle określone reguły czy procedury oraz surowe kary finansowe za ich łamianie szybko uświadamiają zainteresowanym, że tutaj nie ma miejsca na tę naszą charakterystyczną „polską bylejakość”. Dlatego należą się ogromne słowa uznania dla tych co najmniej kilku osób, które bezinteresownie, poświęcając swój wolny czas, nierzadko kosztem własnych rodzin, wniosły tyle nakładu pracy oraz wspomagały klub finansowo. – Pozwolę sobie wymienić jedno nazwisko człowieka, który jest zarówno zawodnikiem, aktywnie działa w pracach zarządu oraz w ogromnym stopniu finansuje The Eagle, stając się jego
LONDYN. W rundzie rewanżowej rozgrywek o mistrzostwo drugiej ligi piątek piłkarskich w Londynie pojawi się nowy zespół: The Twelve Team. Ekipa prowadzona przez Daniela Adamczewskiego zastąpi w rywalizacji Kursygazowe.co.uk, który w siedmiu meczach uzyskał zaledwie jeden punkt.
WEWNęTRzNy SPARiNg LUTON. Rezerwy Wisły Luton przegrały 4:9 z pierwszym zespołem tego samego klubu w towarzyskim meczu piłkarskim, który odbył się z powodu odwołania ligowych spotkań obu ekip. Mecz wyrównany był jedynie w pierwszej jego części. POLiSh ARm WRESTLiNg
głównym sponsorem – mówi prezes klubu, Marcin Szustkiewicz. – Mam na myśli Pawła Drożdża, właściela sklepu z polskimi produktami w Newmarket. Dzięki ludziom takim jak on klub jest w stanie ciągle się rozwijać — podsumowuje prezes. W grudniu 2012 roku Klub został odznaczony Certyfikatem FA Charter Standard, który zaświadcza o bardzo wysokim poziomie zarządzania i profesjonalizmu. W zaawansowanym stadium jest również budowa drużyny rezerw, która ma wystartować w rozgrywkach już od nowego sezonu. Bardzo ważnym punktem w działalności The Eagle jest również drużyna młodzieżowa. Pomysł pojawił się już pod koniec ubiegłego sezonu. Pierwsze kroki zostały postawione w czerwcu 2012 roku. Wówczas na boisku George Lambton w Newmarket grupka chłopców pod okiem Pawła Drożdża zaczęła regularne zabawy z piłką. Z czasem liczba chętnych rosła. Funkcję trenera przejął Arkadiusz Reputała, który w międzyczasie ukończył kurs Safeguarding Children, przygotowujący do bezpiecznej pracy z dziećmi. Wraz z nadejściem jesieni treningi zostały przeniesione do Soham, gdzie co piątek o godz. 19.00, chłopcy spotykają się, by szlifować swoje talenty. W tej chwili jest ich szesnastu.
Polish Cup dla Wisły Luton Zwycięstwem Wisły Luton zakończył się polonijny turniej piłkarski, który przed tygodniem rozegrany został w hali Wakefield Football Centre. Na boisku ze sztuczną nawierzchnią 30 pięcioosobowych drużyn rozegrało kilkadziesiąt ciekawych meczów, na bardzo wysokim poziomie. Zgłoszone drużyny podzielono na sześć eliminacyjnych grup, z których awans do ćwierćfinału uzyskali zwycięzcy grup oraz dwie ekipy z najlepszym bilansem punktowym, które zajęły drugie miejsca. W finale Wisła Luton pokonała ekipę gospodarzy, Polish Stars Wakefield.
MANCHESTER. 16 marca w Manchesterze odbędą się I Mistrzostwa County Lancashire w siłowaniu na rękę. Rywalizacja będzie przebiegać w kilku kategoriach wagowych oraz kategorii open, mężczyzn oraz kobiet. Impreza odbędzie się w polskim klubie Żar.
TRENERzy dLA LONdON EAgLES LONDYN. Oferta skierowana jest do wszystkich pasjonatów piłki nożnej, chcących zostać trenerem, jak również osób, które już posiadają odpowiednie kwalifikacje. Wszystkie szczegóły można znaleźć na stronie internetowej klubu: www.londoneagles.co.uk
miSTRzOWSkA kORONA dLA... kORONy CORK. W Cork wystartowała druga edycja rozgrywek Polskiej Ligi Piątek Piłkarskich. Mistrzowskiej korony bronić będzie... Korona, która przez cały sezon prezentowała równy, wysoki poziom. Tuż za Koroną uplasował się Drink Team, a trzecia lokata przypadła The Blast. Zwycięska ekipa z rąk organizatorów otrzymała komplet strojów piłkarskich (koszulki, spodenki oraz getry). Nagroda Fair-Play powędrowała do Night Madness.
QPR mONiTORujE POLSkiE dziECi! LONDYN. Na zaproszenie koordynatorów London Eagles FC 16 lutego pojawił się skaut akademii piłkarskiej Queens Park Rangers FC, której pierwsza drużyna występuje w angielskiej Premier League. Wizyta miała charakter zapoznawczy, a jej głównym celem był przegląd kadry z drużyn U-9 oraz U-10. Ponieważ trening nie oddaje w pełni możliwości młodych piłkarzy, zdecydowano, że obserwacje będą kontynuowane podczas meczów ligowych. Queens Park Rangers FC jest jednym z głównych partnerów polonijnej szkółki piłkarskiej London Eagles FC.
Przed fazą finałową turnieju odbył się konkurs „Turbo Kozak” wzorowany na telewizyjnym konkursie Canal+ o tej samej nazwie. Rywalizowano w czterech konkurencjach: rzut karny, rzut wolny, uderzenie w poprzeczkę oraz strzał z połowy boiska. Spośród dwudziestu startujących zawodników najlepszym okazał się Kacper Daros z Polish Stars Wakefield, który zgromadził 25 punktów. Organizatorem turnieju był Szymon Krysiak. – Chciałem wszystkim podziękować za udział oraz przeprosić za wszelkie niedociągnięcia. Kolejny turniej na pewno będzie lepszy, bo mam już pewien bagaż doświadczeń – powiedział Krysiak .
Adam Wójcik
it ha
e b o st