nowyczas2014/207/009

Page 1

LONDON 09 (207)

2014

ISSN 1752-0339

cover design by Joanna Ciechanowska, silhouettes by Gosia Ĺ apsa-Malawska

>25


2|

09 (207) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Szanowna Redakcjo, moja córka Ania była w Londynie i przywiozła mi egzemplarz „Nowego Czasu” z ciętym artykułem Krystyny Cywińskiej. Ucieszyłem się widokiem pisma, korzystam z okazji, by serdecznie pozdrowić. Skończyłem 89 lat i celebrowałem diamentowe gody. Nie przestałem też jeszcze pisania wierszyków. szKoda Że Nie gĘsi

Już od rana patrolują sąsiedztwo czujne gęsi, godne kapitolińskich poprzedniczek zanotowanych w historii. intryguje ich nieustanny gęgot

ewidentnie skuteczny kod rozmowy potrzebnego ptakom porozumienia. Szkoda, że Polacy nie gęsi, może wtedy by się mogli rychlej dogadać. Kłaniam się Flo rian Śmieja Ka na da Nie ma tego złego, Co by Na dobre Nie wyszło…

Kiedy prezes Polskiej Fundacji Kulturalnej Szymon Zaremba w 2005 roku odwołał nagle, bez podania powodu, Grzegorza Małkiewicza z funkcji redaktora naczelnego „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, wszyscy byliśmy w szoku. Teraz, jak się okazuje, możemy – o ironio! – podziękować panu Zarembie i powiernikom „Dziennika Polskiego”, bo

nas się

czyta z am ó w p r e n um e ra t ę Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę można adres w Wielkiej zamówić możnazamówić na dowolny adresnaw dowolny UK bądź też w krajach Unii. Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz formularz i odesłać gozna adres wydawcy z czekiem na adres wydawcy wraz załączonym czekiemwraz lub postal order lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Prenumerata roczna w UK £35.00. Czeki prosimy wystawiać na: Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers LtdLTD. CZAS PUBLISHERS 63 Kings Grove London SE15 2NA

n o w y cz a s 63 King’s Grove, London SE15 2NA

dzięki temu mamy niezależne pismo, które nie boi się poruszać spraw niewygodnych. „Dziennik” nie będzie drażnił prezesów najważniejszych organizacji, kolorowe magazyny dbają o jak największą liczbę reklam i przedruki z internetu. A dzięki „Nowemu czasowi” mamy otwartą platformę do dyskusji o najważniejszych problemach Polonii, które narastały od lat, przede wszystkim w londynie. Krytyka konstruktywna powinna budować i naprawiać to, co przez lata było skrzętnie ukrywane, roznosząc się jedynie po mieście pocztą pantoflową. i wszyscy powinni z tego wyciągać wnioski, nie obrażać się, lecz wprowadzać nowe, zdrowe, transparentne formy funkcjonowania, jak na organizacje społeczne przystało. Bo na te organizacje pieniądze łożyli zwykli ludzie, emigranci, którzy po wojnie zbudowali tutaj małą Polskę. Zaczęłam przysłowiem, które – jak wiemy – są mądrością narodu, i przysłowiem skończę: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Z poważaniem HeNryKA WoźNicZKA PS. A sprawa nagłych zmian na stanowisku redaktora naczelnego „Dziennika Polskiego”, mam nadzieję, też kiedyś ujrzy światło dzienne. Corrugated shit or sheet?

Szanowna redakcjo, W felietonie pani Krystyny cywińskiej w ostatnim numerze Nowego czas” o zabawnych językowych nieporozumieniach, jakie zdarzały się w pierwszym okresie zamieszkania w Wielkiej Brytanii, wymienione były słowa „guest” and „ghost”. Pisownia inna, ale niuanse wymowy mogły prowadzić do zabawnych sytuacji. Przypomniała mi się moja pierwsza praca w firmie, w której byłam zatrudniona jako stenotypistka. Któregoś dnia spóźniłam się. Tłumacząc się szefowi, powiedziałam, że odwiedził mnie niezapowiedziany gość – nie zdając sobie sprawy, że użyłam

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

zamiast „guest” słowo „ghost”. Na co szef – z dziwnym półuśmiechem – że one zwykle zjawiają się niezapowiedzianie. Ja dalej, że to nie pierwszy raz, a szef na to, że to niebywałe, że powtórzył wizytę. A kiedy dodałam, że zjadł moją bułkę, którą przygotowałam sobie na śniadanie, szef wyraził nieskrywane zdumienie: – To one jedzą?! – Tak, miał świetny apetyt – dodałam pewna siebie. W tym momencie rozbawiłam go tak, że darował mi spóźnienie i dodał, że odwiedził mnie guest a nie ghost. Nieco później zdarzyło mi się coś podobnego, tym razem wypowiedziałam słowo „sheet” jak „shit”. Mój szef w asyście jednego z inżynierów poprosił mnie o odczytanie wcześniej podyktowanego zamówienia na „corrugated sheets”. Kiedy zaczęłam czytać, inżynier wybuchnął śmiechem. Nieco zdziwiona zapytałam, czy coś jest nie tak. Szef powiedział, że wszystko jest w porządku, a ja poirytowana pomyślałam, że ci Anglicy to dziwni ludzie, śmieją się z niczego. Głośno i z emfazą odczytałam więc jeszcze raz długie zamówienie na „corrugated shits”. Wtedy dopiero mój szef uświadomił mnie, jaką popełniłam gafę. Z poważaniem WAleriA SAWicKA Szanowna Redakcjo! Chcemy jeszcze raz wrócić do dalej nie rozwiązanej sprawy. POSKlub zawsze był i jest częścią POSK-u. Tak jest zapisane w Charity Company (Nr 236745) – jako integralna część POSK-u. Chcemy przypomnieć o tym członkom Zarządu i Rady, którzy uważają POSKlub za zwykłego lokatora (a swoją drogą, kto by się zgodził na lokatora, który nie płaci i z roku na rok powiększa swoje długi?). Jeszcze raz przypominamy, że POSKlub powstał z inicjatywy członków POSK-u i ma służyć do wspierania finansów tej instytucji. Są wciąż jeszcze świadkowie i założyciele POSKlubu. Czy powierzchnia POSKlubu do tej pory zgłaszana w Charity Company jest

tam teraz wykorzystywana jako komercyjna? To samo dotyczy zabrania dużej powierzchni POSK-u na mieszkania, będące w trakcie budowy. Następne ważne pytanie – jaki jest w tej chwili kontrakt POSK-POSKlub? Prywatny czy społeczny? Należy to sprawdzić bezwzględnie, bo jeśli prywatny, to jest to skandal i nadużycie!!! Na pewno wiemy, że jest tam ten sam od 15 lat prezes – pan Andrzej Makulski. Potrafi lawirować, manipulować klubem z dużymi długami bez końca. Czy władze POSK-u „nic nie widzą”? Ratujmy to, co nasze, społeczne, póki jeszcze czas. Nie dajmy się oszukać, jak to się stało z naszym ośrodkiem społecznym FAWLEY COURT!! Co należy zrobić teraz: 1. Lustracja Zarządu POSK-u i POSKlubu i zawieszenie w pracy społecznej tych, którzy odmawiają lustracji. 3. Nowy STATUT przed rozesłaniem do członków musi być przetłumaczony na język polski. 4. Komisja Rewizyjna musi pozostać w strukturze POSK-u. 6. Zmniejszyć wydatki na utrzymanie. Teraz 200-250 tys. funtów rocznie. Przypominamy, że POSK-POSKlub to MY. Każdy członek ma swoje prawa. Pierwsze i najważniejsze: prawo do głosu na Walnym Zebraniu. Zarząd szykuje takie zebranie teraz, na jesieni. Przyjdźcie na Walne Zebranie. Wszyscy, zawiadomieni i ci, którzy nie otrzymają zawiadomień. Bo tak też się zdarza. Statut ma być tak zmieniony, by dawać Zarządowi możliwości wszelkich ruchów. Tako mało co nie stało się w Ognisku Polskim. Te ciężkie wypadki przy pracy nad tekstem nowego statutu i zapłacone za to ciężkie pieniądze nie uratują przed ukryciem tego wszystkiego przed społeczeństwem. Głupim i ślepym – jak do tej pory myśleliście. Te ciężkie wypadki potrafimy wyleczyć, natomiast złą sławę NIE! Członkowie POSK-u i POSKlubu ( nazwiska znane Redakcji)

ciąg dalszy > 4

6 września odszedł Ś†P

WITEK KADENACY współpracownik „Nowego Czasu”

Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk redaKtor naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); redaKcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Ewa Stepan

Rodzicom – Dorocie i Tadeuszowi oraz rodzeństwu – Aldonie, Agacie, Andrzejowi i Michałowi składamy wyrazy głębokiego współczucia.

dział marKetingu: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WydaWca: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”.

Łączymy się z Wami w bólu

Teresa Bazarnik i Grzegorz Małkiewicz z Redakcją


|3

nowy czas | 09 (207) 2014

czas na wyspie

Złotych klamek nie ma…

Prestronnna, wygodna sala obsługi klienta

– powiedział „Nowemu Czasowi” konsul generalny Ireneusz Truszkowski (na zdjęciu). Konsulat ma pełnić funkcję usługową. Funkcje reprezentacyjne znakomicie spełniają salony Ambasady RP. Przyjrzyjmy się więc nowo otwartemu budynkowi Konsulatu RP w Londynie. Teresa Bazarnik

U

kryty za dostojną fasadą z lat 30., w trójkącie między Fleet Street, Embankemnt i Farringdon Street od strony Blackfriers Bridge. Prestiżowa lokalizacja, choć wąskie, tu i tam zakręcające uliczki łatwo mogą zwieść z zaprogramowanej w głowie trasy. Za wiekową fasadą nowoczesne wnętrza zaprojektowane z dużym smakiem. Proste, funkcjonalne meble, szybkie bezszelestne windy. Neutralne kolory. Choć oficjalne otwarcie odbyło się 17 września, uderza niezwykły porządek, który mógłby świadczyć o tym, że urzędnicy pracują w tym miejscu od dawna. Żadnych śladów pudeł, opakowań po dopiero co rozpakowanych, po przeprowadzce dokumentach i biurowych parafernaliach. Jak to możliwe? – zastanawiam się. – Pracowaliśmy na to trzy lata, by opracować nowy system przeorganizowania pracy całego urzędu. Przetestowaliśmy go jeszcze w starym budynku. Staraliśmy się to zrobić tak, by było to jak najmniej bolesne dla wszystkich, czyli dla tych, którzy tu pracują, a przede wszystkim dla tych, którzy korzystają z naszych usług. Zależało nam na tym, by w nowym budynku nie eksperymentować. By wcześniej opracować odpowiedni system pracy i dostosować go kadrowo. Wydział Konsularny nie został w ogóle zamknięty na czas przeprowadzki.

Przed nowym budynkiem konsulatu przy 10 Bouverie Street, City of London, EC4Y 8DP, kolejek nie ma

Sama przeprowadzka dokonała się w wolne trzy dni, włączając w to Bank Holiday. Konsulat w Londynie jest jednym z największych i najnowocześniejszych urzędów konsularnych na świecie. – Jesteśmy konsulatem, który wydaje największą liczbę polskich paszportów na świecie, około 45 tys. rocznie – podkreśla konsul Truszkowski. Pytam konsula, czy terytorialne oddalenie od Ambasady, której Wydział Konsularny jest częścią, nie sprawia większych problemów. – Znalezienie budynku spełniającego odpowiednie kryteria nie jest rzeczą łatwą. Chodzi oczywiście o budynek mogący przyjąć dużą liczbę osób, które mogłyby czekać pod dachem. Gdybyśmy mieli znacznie więcej czasu, może można było coś znaleźć bliżej ambasady. Prywatny inwestor ma sprawę ułatwioną, w przypadku instytucji państwowej jest to proces znacznie bardziej skomplikowany. Tu udało się pogodzić interes sprzedających z naszymi oczekiwaniami. To, że administracja, która nas obsługuje, jest w innej części miasta w dobie internetu i telefonów aż tak bardzo nie utrudnia nam pracy. Stary budynek nie spełniał kryteriów nowoczesnego urzędu. Część budynku jest już pod ochroną i nie można było wprowadzać radykalnych zmian. W nowej siedzibie przy Bouveire Street mieszczą się trzy urzędy: Konsulat Generalny, Wydział Ekonomiczny oraz Instytut Kultury Polskiej. W budynku pracuje około 60 osób. Zwiedzanie nowych pomieszczeń zaczynamy od samej góry. Wchodzimy do dzielonej ruchomą ścianą sali konferencyjnej na ostatnim piętrze. W jasnej, neutralnej, nowocześnie wyposażonej prze-

Bajecznie kolorowy kącik zabaw dla dzieci

strzeni z widokiem na dachy Londynu odbywać się będą spotkania, konferencje, odczyty. – W poprzednim lokalu brakowało nam takiego pomieszczenia. Mamy różne spotkania z brytyjskim partnerami, z gośćmi z Polski, konferencje. Dwie sale multimedialne – wyjaśnia konsul – które w zależności od potrzeb mogą zmieniać swoje funkcje obsługując od 30 do 50 osób, doskonale się do tego nadają. Najważniejszą częścią z punku widzenia zwykłego obywatela, który musi do konsulatu pojechać po paszport jest sala obsługi klienta. Przestronna, z kilkoma rzędami krzeseł i okienkami przyjęć zaprojektowanymi na planie półkola, dzięki czemu jest ich znacznie więcej. Sprawny system rejestracji, poprzez automatycznie wydawane numerki, które wyświetlają się później na ekranie. Bajecznie kolorowy kącik zabaw dla dzieci. Konsulat w Londynie przyjmuje około sto osób dziennie. Jeśli odpowiednio wcześnie przed upływem ważności paszportu zarejestrujemy się internetowo na złożenie wniosku, cały proces przebiega bardzo płynnie. – Wydłużyliśmy czas pracy urzędu o kilka godzin, mamy znacznie więcej okienek obsługujących klientów. Mamy też tzw. lotny punkt konsularny w POSK-u, gdzie głównie przyjmujemy rodziny z dziećmi. Nie ma co prawda w tej chwili już takich nagłych fal emigracji, z jaką mieliśmy do czynienia tuż po wejściu do Unii. Pomogło też trochę ustawodawstwo – teraz paszporty dla dzieci wydawane są raz na pięć lat (kiedyś tylko na rok). – Ale – dodaje konsul – biorąc pod uwagę liczbę dzieci rodzących się z matek Polek (i ojców Polaków) na

Wyspach, w ciągu czterech lat mamy około 100 tys. nowych obywateli, czyli wciąż sporo osób korzystających z naszych usług. Termin oczekiwania na nowy paszport to średnio około sześciu tygodni. – Chcielibyśmy ten proces skrócić do czterech tygodni, i zdarzają się już takie przypadki, że to nam się udaje. Wszystko zależy od pory roku, wiadomo wakacje czy okres świąteczny to najwięcej zgłoszeń. Bardzo pomagają nam też dyżury wyjazdowe do większych miast, gdzie są duże skupiska Polaków, m.in. Bristol, Peterborough, Southampton. Przy okazji jakiegoś wydarzenia w danym miejscu staramy się koordynować dyżury konsularne poza urzędem. Odbieramy tam głównie wnioski paszportowe. Gotowy paszport zawsze można przesłać pocztą, ale do złożenia wniosków jest wymagana obecność, w przypadku dzieci obojga rodziców lub potwierdzenie notarialne. Przyjmujemy wtedy średnio ponad sto osób. Czym jeszcze zajmuje się konsulat oprócz wydawania paszportów dla polskich obywateli? – Wydajemy oczywiście wizy. Duże zaangażowanie urzędu kierowane jest na pomoc konsularną; wypadki drogowe, przypadki losowe, pobicia, odwiedziny w więzieniach, w szpitalach, organizowanie transportu do Polski, poręczenia dokumentów. Praktycznie zajmujemy się wszystkim – podkreśla konsul Truszkowski – od urodzenia do śmierci, udzielamy też ślubów. Coraz powszechniejsze są problemy przemocy w rodzinie. Ważnym naszym projektem, który powstaje we współpracy z organizacjami, dla których dobro dziecka jest ważne jest Centrum Pomocy Dzieciom, ale to już temat na inną rozmowę.


4|

09 (207) 2014 | nowy czas

listy do redakcji

TW ANDRZEJ Szanowny Panie Redaktorze, w swoim artykule pt. „TW Andrzej donosił dobrowolnie, ale nie kłamał” (NC, nr 8/206), zechciał się Pan odnieść do mojej reakcji na kwestie lustracji osób zaangażowanych w życiu publicznym – cytuję: „Czekałem na gest, na który w podobnej sytuacji zdobył się dr Kazimierz Nowak, publikując (notabene na łamach „Nowego Czasu”) artykuł wręcz instruktażowy, jak oczyścić swoje imię z zarzutów o obecność na tzw. liście Wildsteina…”. Jak zawsze pozostaję z pełnym uznaniem dla Pańskiego stylu publicystyki, finezji intelektualnej i precyzji w stosowanej semantyce i to co teraz piszę nie jest krytyką czy próbą korekcji Pańskiej interpretacji mojego artykułu pt. „Moje osobiste doświadczenie z lustracją" („Nowy Cza”, 27 czerwca 2009), ale w pewnym sensie próbą obiektywizacji tego co choć subiektywne, pozostaje jednak świadectwem opisywanej i istniejącej rzeczywistości i próbą oddania doświadczenia osobistego na użytek tzw. szerszej społeczności. A więc artykuł mój nie był „gestem”, ale może nawet zbyt dyskretną, choć racjonalną próbą wylania doświadczenia ponad 40-letniej frustracji i wskazania dla innych w podobnej sytuacji, że o prawdę należy walczyć. Nie musiałem się więc nań „zdobywać” – co przecież może w tym kontekście implikować wahanie czy niezupełne przekonanie co do własnych racji. Okazję do tzw. lustracji, gdy tego oczekiwało jakże wielu, podjąłem z pełnym entuzjazmem, jako unikalną, choć przypadkową szansę w imię nie tyle walki, jak Pan pisze, o „oczyszczenie” własnego dobrego imienia (przecież wiedziałem i wiem, że wręcz absurdalna 17-krotna powtarzalność mojego imienia i nazwiska na tzw. liście Wildsteina jest po prostu wykładnikiem częstotliwości tego nazwiska w Polsce – ale ukazania, jak łatwo można wnieść atmosferę pewnej czystości, przejrzystości i naturalnego zaufania w życiu publicznym, czego ci, którzy nam ufają, mają pełne i naturalne prawo oczekiwać. Czynione to było przede wszystkim dla tzw. dobra spolecznego. Moim zamiarem było dowiedzieć się, kto na mnie donosił przez ponad 40 lat. To mi się nie udało, ale tzw. autolustracja stała się w kontekście naszej mikrospołeczności londyńskiej faktem i mimo mojej zachęty rzuconej do anonimowego odbiorcy o powtórzenie doświadczenia lustracyjnego, „bo warto!” – chyba niewielu podjęło tę szansę. „Instruktażowość” więc mojego artykułu – jak Pan to łaskawie zechciał określić – jak dotąd okazała się raczej niepodjętym zaproszeniem. W kontekście tego co powyżej, nie muszę chyba udowadniać, ze casus „podobnej sytuacji” opisywanej w Pańskim artykule po prostu nie istnieje. Nie ma tu żadnych podobieństw!!! Na str. 2 w tymże wydaniu „Nowego Czasu”, do którego się odnoszę, odnotowane jest dużą czcionką: „W Polsce osoby publiczne są prawnie zobowiązane do złożenia deklaracji lustracyjnej. Ustawa ta nie obowiązuje poza granicami Polski. Wykorzystujący ten zapis prawny, wystawiają sami sobie jednoznaczną opinię”.

Po lekturze Pańskiego artykułu, ponownie przeczytałem i swój. Okazuje się, że nawet owe „subtelności prawne” rozwiązywane na drodze balansu między wymogami prawa stanowionego a niezwykłą siłą prawa zwyczajowego, a więc wolą szerszej społeczności, poczuciem zwykłej ludzkiej przyzwoitości, tzw. siła vox populi – są tam dyskutowane. Smutne, ale po 5 latach, chyba niewiele stracił on ze swej aktualności. łączę wyrazy szacunku i pozdrowienia KAZIMIeRZ NOWAK

OD REDAKCJI: Z pokorą przyjmuję krytykę mojego stylu (doboru słów), ale i z satysfakcją (czy to aby dobre słowo?) stwierdzam na podstawie konkluzji listu, że jednak właściwie odczytałem intencje autora zawarte w jego artykule, i nie przypisywałbym aż tak dużego znaczenia tej krótkiej dygresji. Za list dziękuję, daje mi on jeszcze raz możliwość podkreślenia, że odwołanie się do listy Wildsteina było zaledwie początkiem w przypadku TW Andrzeja. W materiale dowodowym nie zachodzi żadne podobieństwo z przypadkiem doktora Nowaka. Zresztą wyraźnie w innym miejscu tego samego wydania „Nowego Czasu” podkreśliłem, że owa słynna lista nie jest materiałem dowodowym. Dowody wykorzystane w artykule pochodzą z dokonanej przeze mnie kwerendy w archiwum IPN i opierają się na dokumentach, których lista Wildsteina nie zawiera. Nie ma też najmniejszej wątpliwości, że dotyczą Andrzeja Morawicza urodzonego 27.07.1938 roku, syna Jerzego, co jest widoczne na zamieszczonym zdjęciu dokumentu rekrutacyjnego, znajdującego się w zasobach archiwalnych IPN. Niestety w swoim artykule podałem błędnie imię ojca TW Andrzeja (Jan zamiast Jerzy), za co czytelników przepraszam. Nie przepraszam bohatera artykułu, bo jak słyszę, uczynił on z tego główną linię obrony. „Tonący brzydko się chwyta” – jak to genialnie lata temu powiedział Antoni Słonimski. Chciałbym też w tym miejscu (z powodu zbieżności tematycznej) ustosunkować się do materiału, jaki ukazał się w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”. Jak często w tej gazecie bywa, polemika jest z domyślnym adwersarzem. Taki swoisty sposób sprawdzania inteligencji czytelnika. Jeśli materiału, do którego redakcja nawiązuje czytelnik nie zna, tym lepiej dla niego, a jeśli natknie się na ten materiał przypadkowo, w myśl instrukcji redakcji z obrzydzeniem ten paszkwil odrzuci. Katarzyna Bzowska, autorka artykułu pt. „Bulgotanie” dopuszcza się ewidentnej manipulacji. Ale czego się nie robi w imię… No właśnie, w imię czego? Kolejnej dotacji z PAFT-u dla gazety? Pisze tak: „Podstawą do wielu oskarżeń jest często tylko to, że czyjeś nazwisko znalazło się na jakieś liście – Macierewicza, Wildsteina lub innej”. Żeby potępienie lustracji nabrało większej wiarygodności, autorka podpiera się autorytetem prof. Piotra Sztompki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, którego tekst – Dekalog lustracji prawie in extenso przytacza. Prof. Sztompka poucza, jakie warunki po-

winni spełnić szeroko pojęci oskarżyciele, z pominięciem odpowiedzialności instytucjonalnej władz, które, jak wiadomo, zgodziły się na dzikie niszczenie archiwów bez żadnych konsekwencji dla niszczycieli. O tym w debacie publicznej rzadko się mówi, głośno jest natomiast o „dzikiej lustracji” amatorów. Mamy więc jeszcze jeden głos oburzonego z powodu „dzikiej lustracji” wygłoszony w majestacie nauki (bo przecież nie prawa). Prof. Sztompka jest socjologiem a nie prawnikiem i biorąc to pod uwagę należy pogratulować biegłości w posługiwaniu się fachową terminologią. Tak się składa, że byłem świadkiem rycerskiej postawy prof. Sztompki przed upadkiem komunizmu. Wtedy jeszcze docent, I sekretarz uczelnianej komórki PZPR, mój wykładowca i egzaminator. Z powodu mojej działalności opozycyjnej ocena niedostateczna z egzaminu u doc. Sztompki (materializm historyczny) niczego dobrego nie wróżyła. – Chcą cię wyrzucić z uczelni – orzekli zgodnie koledzy. Postanowiłem walczyć. Wakacje poświęciłem na lekturę tekstów źródłowych: Marksa, Engelsa, Lenina i wyczerpującego (krytycznego) opracowania Leszka Kołakowskiego „Główne nurty marksizmu”. Po pierwszym pytaniu wywiązała się partnerska rozmowa, po której, bez komentarza, docent Sztompka poprosił o indeks. – Jak to się stało, że otrzymał pan wcześniej ocenę niedostateczną? – Panie docencie – odparłem – nie sugeruje pan chyba, że podrobiłem pana podpis pod oceną niedostateczną. – Otrzymuje pan ocenę bardzo dobrą, wyższej oceny nie ma. Prof. Sztompka oddał legitymację partyjną po wprowadzeniu stanu wojennego. Zakończę szkolnym humorem. Pyta pani dzieci – Kto rozczepił atom? Jak zwykle wyrywa się Jaś i kategorycznie oświadcza: – To nie my, to ci z IVb. Jasia rozumiem, szkoda tylko, że mentalność Jasia jest wzorem dla dorosłych. Ktoś ten komunizm w Polsce budował, ktoś był odpowiedzialny, a po upadku systemu pozostał sprawcą anonimowym. Winnych nie ma. I jak zauważa prof. Sztompka „domniemani agenci, to także często ofiary systemu”. Z całym szacunkiem dla meandrów myślenia naukowego, wolę jednak pozostać przy logice zerojedynkowej i jej etycznym odpowiedniku: dobra i zła, a zdolność empatii zachowam dla godnych tego uczucia przypadków. Grzegorz Małkiewicz

OFIARY WŁASNYCH SIECI Na obrażającą, do tego niezborną wypowiedź, najlepszą odpowiedzią byłby jej brak, ale nierozszyfrowywane mechanizmy opiniowania rdzewieją, a „dyplomacja” utrwala się jako doskonałe kłamstwo. Tym bardziej pragnę podziękować redaktorowi „Nowego Czasu”, Grzegorzowi Małkiewiczowi, za replikę Od Redakcji na spekulacyjny list „O naszym środowisku” (NC nr 8/206) Księdza Bonifacego Miązka. Przypadek wypowiedzi Ks. Miązka, członka Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie (ZPPnO), jest mocnym potwierdzeniem budzącego oburzenie i sprzeciw postępowania przedstawicieli

zarządu tego Związku, kultywujących fuszerki, donosy, cenzurę; przywłaszczających sobie splendor należący do innych, pasożytujących na naiwnych, sędziwych i zmarłych; siejących gołosłowne treści, zniekształcających cytaty (także Ksiądz, przywołując fragment z mojej recenzji Przygoda wydawnicza” – podmienia użyty przeze mnie wyraz „świetnie” na „świadomie”, czyli „z premedytacją”). Manipulujących faktami i ludźmi. Adwersarzy niegodziwości próbujących zamurować w kozim rogu… Księdza przypadek doprasza się dopowiedzeń. Zarządowi ZPPnO wyczerpują się pomysły na przekręty i zwalczanie nieustępliwych faktów. Potrzebny jest w końcu niedbały o obiektywizm osądów, o rzeczową argumentację – swojski arbiter moralności. Kto w opinii publicznej może być lepszym jej gwarantem od zdalnie sterowanej osoby stanu duchownego? W roku 2013 Ksiądz z Wiednia powołany zostaje do firmowania działu Recenzji i omówień w „Pamiętniku Literackim” (półrocznik ZPPnO dotąd takiego działu nie miał). Napisał Ksiądz nawet recenzję wewnętrzną „idealnej” książki Reginy Wasiak „Ojczyzna Literatura”. Czy wolno zapytać: kto u Księdza zamawiał opinię wydawniczą dla nieistniejącego od lat wydawnictwa? Włączony do redakcji ZPPnO Ksiądz staje się spolegliwym narzędziem – patentuje swoim nazwiskiem psychozę, oszczerstwa i wyzwiska klonowane przez wymieniany zarząd. I podobno nie słyszał o mnie. Przypominam zatem: byłam siłą roboczą Związku Pisarzy. Z konieczności i za przyzwoleniem

Księdza gruntownie przeredagowałam m.in. Jego artykuł wydawany w redagowanej przeze mnie broszurze na cześć Krystyny Bednarczyk. A czym jest obecnie ukartowana wypowiedź Księdza, jeżeli nie doskonałą kopią myśli z listów prezesa ZPPnO Andrzeja Krzeczunowicza do: Zbigniewa Bereszyńskiego, Marka Baterowicza i do „Dziennika Polskiego” (2011, nr 25) – to samo pomówienie wszystkich egzystujących w PRL o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, to samo samozwańcze wyręczanie IPN w lustrowaniu b. kontaktu operacyjnego SB, Reginy Wasiak; te same „ na wiarę” przyjęte insynuacje pod moim adresem. Ileż w wypowiedzi Wielebnego samoobnażających się ubezpieczań tej szelmowskiej szachrajzady! Szukam dla postępowania duchownej osoby usprawiedliwienia: po prostu nie zna Ksiądz życia i problemów „naszego środowiska” i zachowuje się jak „pijane dziecko we mgle”. Dla częściowego rozproszenia tej mgły przesyłam Księdzu garść materiałów „o naszym środowisku”, zarazem o tym, kto i jak rozbijając, niszczy Związek Pisarzy. O opamiętanie i przemianę wrogów oraz prześladowców Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą, które reprezentuję, 3 marca 2013 odprawiona została Msza Św. W intencji przyboru świadomości Księdza Profesora westchnę, gdzie trzeba. Mam specjalne nabożeństwo do Ducha Św. – niech światłość sumienia przywróci Księdza Infułata ewangelicznej prawdzie! ALINA SIOMKAJłO

DRODZy CZyTeLNiCy KUPMy KAROLiNCe ŁÓŻKO!!! Karolinka ma 16 lat, bardzo cierpi, jej zdrowie balansuje na granicy życia. Urodziła się z wadą zdrowia. Teraz stan jej bardzo się pogorszył. Obecnie leży po wielu operacjach w Klinice immunologii Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, cala obolała i z niknącą nadzieją, że jeszcze kiedyś będzie się cieszyć radością życia. W szpitalu nie ma odpowiednich materacy i łóżek (pieniędzy brakuje nawet na leki). A ból jest tak przenikliwy, że najmniejsze zbliżenie się do jej łóżka wywołuje panikę w jej oczach. Nie pomagają leki uśmierzające ból. Najważniejsze, co trzeba zrobić, to poprawić jej komfort leżenia. Rodzice Karolinki chcą uzbierać pieniądze na specjalistyczne, przeciwodleżynowe, z możliwością pozycjonowania łóżko. Koszt to około 30 tys. zł. (5 tys. funtów). Teraz służyłoby Karolince a w przyszłości i innym małym pacjentom Centrum Zdrowia Dziecka. Prosimy Czytelników „Nowego Czasu” o wsparcie, nawet najmniejsze. Każdy funt się liczy. Czeki prosimy wystawiać na: CZAS Publishers Ltd z dopiskiem Na łożko dla Centrum Zdrowia Dziecka Wpłaty na konto: CZAS Publishers Ltd; Sort code: 20-66-51nr konta: 83304639; reference: Bed for CZD Nazwiska darczyńców opublikujemy na łamach „Nowego Czasu” Karolinka zarejestrowana jest też w Fundacji Wymarzona Odporność 05-400 Otwock, ul. W. S.Reymonta 61 lok. 3A KRS: 0000505151 NIP: 532 204 82 74 Nr subkonta: 07 1050 1025 1000 0024 0950 9839 Karolina Słocka


|5

nowy czas | 09 (207) 2014

takie czasy

Krucjata przeciw Państwu Islamskiemu Obok ubranego na czarno i zamaskowanego mężczyzny, który trzyma nóż w ręku, klęczę ja. Jestem ubrany w pomarańczowy kombinezon. Znajdujemy się gdzieś na pustyni. Z dala od miejsca zamieszkania, mojej rodziny i bliskich. Mam skrępowane za plecami ręce. Jakakolwiek próba oporu lub ucieczki jest daremna i z góry skazana na porażkę. Doskonale wiem, że czeka mnie niechybna śmierć. Boję się. Jednak uparcie modlę się, aby to wszystko okazało się tylko złym snem, z którego zaraz się wybudzę. Moje zmysły są przytłumione. Słyszę jak mój oprawca bełkocze coś w oddali. Z każdym wypowiedzianym przez niego słowem zbliża się mój koniec. Skończył przemawiać! Stanął za moimi plecami. Swoją prawą rękę położył pod moim podbródkiem. Zdecydowanym ruchem odchylił moją głowę do tyłu. Ostrze noża dotknęło mojej szyi. Serce wali mi jak oszalałe. Uderzyła mnie fala gorąca. Zimne krople potu wyszły na moim czole i karku. Gdy wtem, ten fanatyk szybkimi ruchami noża rozpoczął odcinanie mojej głowy od reszty ciała! Chcę się wyrwać z jego rąk, ale paraliżuje mnie strach. Całe życie przebiega mi przed oczami. Przez zaschnięte usta próbuję złapać łapczywie powietrze. Czuję jak ciepła krew szerokim strumieniem ścieka na moją klatkę piersiową. Moje powieki stają się lepkie i ciężkie…

Dawid Skrzypczak

C

o dokładnie czuli w czasie egzekucji zamordowani przez fanatyków z Państwa Islamskiego dziennikarze James Foley i Steven Sotloff, nie sposób odgadnąć. Jednak ich egzekucje przebiegały właśnie w taki sposób. To tak naprawdę tylko wierzchołek góry lodowej. Fanatyczni bojownicy samozwańczego kalifatu Państwa Islamskiego dopuszczają się niewiarygodnych okrucieństw w imię islamu. W masowych mordach przez nich dokonywanych zginęło już wiele tysięcy bezbronnych mężczyzn, kobiet i dzieci. W szczególności na niebezpieczeństwo narażeni są „niewierni” – wyznawcy innych religii niż islam. Radykalni islamiści systematycznie dokonują czystek etnicznych na chrześcijanach, alawitach, szyitach, jazydach, Kurdach, a także umiarkowanych sunnitach. Niedawno świat obiegła wiadomość, że w rękach Państwa Islamskiego może znajdować się nawet kilka tysięcy kobiet jazydzkich. Fanatyczni islamiści przetrzymują je jako niewolnice seksualne. Prof. Peter Neumann, kierujący The International Center for the Study of Radicalization na King’s College London uważa, że ponad 12 tys. obcokrajowców walczy w szeregach ekstremistów Państwa Islamskiego. Jest ono aktywnie wspierane już przez ponad 3 tys. obywateli Unii Europejskiej, którzy przyłączyli się do szeregów armii dżihadystów. Kalifat Państwa Islamskiego popierany jest przez dużo większe rzesze ludzi za-

mieszkujących UE. Dla przykładu, badanie ICM Research z 2014 roku wykazało, że we Francji 15 proc. społeczeństwa wyraziło pozytywny stosunek wobec Państwa Islamskiego. W Wielkiej Brytanii i Niemczech poparcie to oscyluje wokół 4 proc. Liczby te mogą niepokoić, biorąc pod uwagę fakt, że jest w Europie aż tyle osób gotowych wspierać, a także przyłączać się do „psychopatycznych morderców stosującymi średniowieczne metody i chcących nas zabijać” – przytaczając słowa premiera Wielkiej Brytanii, Davida Camerona. Liczby te mogą niepokoić tym bardziej, że w pewnym stopniu korespondują one z liczbą muzułmanów, którzy zamieszkują te kraje. Pozytywny stosunek wobec dżihadstów Państwa Islamskiego oraz ich morderczych praktyk zapewne jest odpowiednio większy wśród mniejszości muzułmańskich oraz w krajach Bliskiego Wschodu, gdzie społeczność muzułmańska stanowi większość. Wystarczy przytoczyć wyniki raportu z 2013 roku przygotowanego przez amerykański PEW Research Center, Muzułmanie na świecie: religia, polityka i społeczeństwo, z którego wynikało, że odsetek muzułmanów, dla których zamachy samobójcze oraz inne akty przemocy przeciwko cywilom są przynajmniej czasem usprawiedliwione wynosił 40 proc. w Palestynie, 39 proc. w Afganistanie, 29 proc. w Egipcie i 8 proc. w Albanii i USA. Prof. Roberto de Mattei, wiceprezydent Włoskiej Narodowej Rady Badań Naukowych uważa, że ogólnoświatowy kalifat nie jest marzeniem fundamentalistów, ale celem całego islamu. Dlatego, rozróżnienie na zwykłych muzułmanów i fundamentalistów, stosowane przez zachodnich polityków i media, jest fałszywe. Uważa on, że problem islamu jest tak naprawdę problemem globalnym, a nie lokalnym. Celem islamu, uważanego przez muzułmanów za jedyną prawdziwą religię, jest globalny dżihad i projekt podboju cywilizacji. Tezy prof. Roberto de Mattei znajdują niejako potwierdzenie we wcześniej przedstawionych liczbach. Przywódcy świata zachodniego oraz części państw arabskich zdają sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia, jakie stanowi kalifat Państwa Islamskiego. Słowa Davida Camerona – „Czy nam się to podoba czy nie, oni już wypowiedzieli nam wojnę” – nakreśliły kierunek, w

jakim będzie się rozwijać konflikt na Bliskim Wschodzie. A wkracza on w nową fazę. Dokonywane przez islamskich bojowników rzezie przywodzą na myśl krwawe podboje muzułmańskie, które sprowokowały pierwsze krucjaty. Jesteśmy właśnie świadkami organizowanej przez świat zachodni kolejnej, po „wojnie z terroryzmem”, krucjaty przeciwko ekstremistycznym wyznawcom Allaha. Powołana przez Stany Zjednoczone zbrojna koalicja międzynarodowa, której celem jest pokonanie Państwa Islamskiego rośnie w siłę. Wielka Brytania, Belgia i Dania są kolejnymi krajami, po Francji i Australii, które przyłączyły się do nalotów na pozycje dżihadystów na terenie Państwa Islamskiego. Jeśli rozprzestrzeniająca się zaraza ekstremistów islamskich nie zostanie zatrzymana, może wkrótce ogarnąć kraje sąsiadujące z kalifatem Państwa Islamskiego. To w rezultacie może szybko doprowadzić do ich upadku i wchłonięcia przez samozwańczy kalifat. Część przywódców krajów z Bliskiego Wschodu zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego nie powinno dziwić, że do nalotów przeciwko Państwu Islamskiemu przyłączyły się już między innymi: Bahrajn, Jordania, Katar, Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Wiele krajów natomiast, z Niemcami, Włochami i Kanadą na czele, ciągle skupia się wyłącznie na dostarczaniu pomocy humanitarnej poszkodo-

wanym w konflikcie oraz broni kurdyjskim bojownikom walczącym z dżihadystami w Iraku. Znamienne słowa Johna Graya, mówiące o tym, że religia po raz kolejny znalazła się w sercu konfliktów międzyludzkich, nabierają dosłownego znaczenia. Współcześni krzyżowcy starają się tym razem powstrzymać hordy fanatycznych islamistów zanim tamci urosną na tyle w siłę, że staną się poważnym zagrożeniem zewnętrznym i wewnętrznym dla Europy. W walce z kalifatem Państwa Islamskiego oraz jego zwolennikami wykorzystują służby specjalne oraz najbardziej zaawansowaną technologicznie broń: myśliwce, bombowce, drony i pociski Tomahawk. Na razie nikt na Zachodzie nie chcę nawet słyszeć o wprowadzeniu w rejon konfliktu wojsk lądowych. To jednak w dłuższej perspektywie czasu może okazać się konieczne, jeśli wojska irackie, syryjskie i kurdyjskie nie będą w stanie poradzić sobie z bojownikami Państwa Islamskiego. Fanatyczni wyznawcy islamu mają jednak jedną przewagę nad swoimi wrogami – ślepo wierzą w słuszność swojej sprawy i do końca będą walczyć o zwycięstwo. Zachód, wyrzekając się swojej chrześcijańskiej tożsamości pozbawił się psychologicznego i moralnego zaplecza, które stanowiło o jego sile. W dodatku, praktykując politykę tolerancji wobec swojego wroga, cywilizacja zachodnia wydaje się być w dłuższej perspektywie skazana na porażkę.

Odwiedź portal kulturaparyska.com

Dzieło życia Jerzego Giedroycia – elektroniczne wersje wszystkich numerów „Kultury" i „Zeszytów Historycznych" – dzięki portalowi kulturaparyska.com od 13 września dostępne online. Na portalu udostępniane są takźe materiały z Archiwum Instytutu Literackiego: teksty, listy, zdjęcia, nagrania i informacje o twórcach skupionych wokół Jerzego Giedroycia.


6|

09 (207) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

szKoci zdecydoWali: Adam Dąbrowski z Edynburga

W piątek pękły serca połowy narodu. Wtedy było już wiadomo: szkocja nie będzie niepodległa. nadzieja gaśnie. prawdopodobnie na całe pokolenie. skończy ścigając się z kampanią „Razem Lepiej” niemal łeb w łeb. W przedreferendalną niedzielę „Sunday Times” publikuje historyczny sondaż dający przewagę zwolennikom niepodległości. Rozpad trzystuletniej unii – nigdy łatwej, nigdy harmonijnej, nigdy nie cieszącej się uniwersalnym poparciem Szkotów – wydaje się realny, jak jeszcze nigdy dotąd. Londyn wpada w panikę. Nietypowa wielka koalicja (od laburzystów, przez liberałów po konserwatystów) odwołuje wszystkie spotkania. Pytania do premiera w Izbie Gmin? Na co dzień – świętość, tego dnia – drobiazg, który odwołać można w parę minut. – Nie zgadzamy się co do wielu rzeczy, ale co do jednego panuje zgoda: Zjednoczone Królestwo będzie lepsze, jeśli trzymać się będziemy razem. Dziś nasze miejsce nie jest w Westminster, ale w Szkocji, gdzie musimy słuchać ludzi – mówi premier Cameron. „Niespotykana dotąd współpraca polityków pokazuje strach, jaki panuje w Londynie” – komentuje „The Guardian”.

F

ife. A więc o wszystkim zadecyduje Fife. Zaciśnięte kciuki, pobladłe twarze. Spojrzenia wbite w ekrany telewizorów. Po dwóch latach kampanii, po kłótniach, wzajemnych oskarżeniach i filmowych zwrotach akcji, jego „yes” przedłuży marzenia zwolenników niepodległości. Choć na moment. Ale Fife mówi „nie” – telewizyjne mapy barwią je na czerwono. Podobnie jak większość innych okręgów. Jeden za drugim. Mapa Szkocji – niemal cała szkarłatna. I tylko cztery niebieskie wyspy. Największa z nich sprawiła, że na moment w oczach zwolenników „yes” pojawiła się nadzieja. Dumne Glasgow, największe miasto Szkocji: robotnicze, pełne wysp ubóstwa, szczególnie mocno doświadczone przez brutalne reformy gospodarcze konserwatystów w latach osiemdziesiątych. Być może mające najmniej do stracenia. Dumne Glasgow powiedziało niepodległości „tak”. Ale to za mało. Nadzieja gaśnie. Prawdopodobnie na całe pokolenie. – Wiemy już, że kampania „nie” zdobędzie większość. Ważne jest, by pamiętać, że nasze referendum od początku było uzgodnionym i dobrowolnym procesem. Szkocja, przynajmniej na tym etapie, zdecydowała, że nie chce być niepodległym państwem – ogłasza Alex Salmond. Człowiek, przez którego w londyńskim Westminster wiele osób nie zmrużyło tej nocy oka, nie czeka na oficjalne wyniki głosowania. Staje pobladły, z bojowniczym „yes” w klapie marynarki i przyznaje, że przegrał najważniejszą kampanię swego życia. Zjednoczone Królestwo przetrwa. Ledwo, ledwo. Na razie.

złaMane serce caMerona

Marzenie nie uMrze nigdy Pod koniec dnia Salmond sprawi jeszcze raz, być może ostatni, że wszystkie telewizje informacyjne dają czerwone paski z jego nazwiskiem. „Alex Salmond odchodzi”. Pierwszy minister Szkocji zbiera w niewielkiej sali dziennikarzy, by powiedzieć im o końcu swojej kariery jako szefa partii, ale też pierwszego ministra Szkocji. Nie wszystkich dziennikarzy, dodajmy – na końcu wybiera sobie tych, z którymi chce rozmawiać. Korespondentka polityczna „Timesa” zostaje więc na przykład za drzwiami. I tylko z ekranu telewizora słyszeć może jedno z najbardziej poruszających przemówień ostatniej politycznej dekady na Wyspach. – Mój czas jako przywódcy jest już niemal skończony. Ale dla Szkocji kampania trwa. A marzenie nigdy nie umrze – mówi Salmond, a potem ze łzami w oczach schodzi z pierwszej linii szkockiej polityki. Ostatniej nocy przed referendum, w okolicy Princess Street w Edynburgu, coś wisiało w powietrzu. Nad miastem zawisnęła mgła, potęgująca podniosłą i niepewną atmosferę. Bo przecież to mogły być ostatnie chwile Zjednoczonego Królestwa. W powietrzu – historia i elektryczność. Po trzystu siedmiu latach Szkoci mieli swój los w swoich rękach. John: – Na początku byłem ostrożny, ale teraz czuję entuzjazm. Na krótką metę niepodległość może mieć negatywne konsekwencje, ale na dłuższą – przeważą pozytywy. George: – Nie będzie łatwo, a przecież już teraz mamy problemy. Borykamy się ciągle ze skutkami kryzysu z 2008 roku. To by dla nas oznaczało tylko kłopoty. Ostatnia noc przez spotkaniem z historią, które obserwować będzie cały świat. Ostatnia

noc w cieniu monumentalnego zamku, z którego na miasto patrzą duchy królów starej, dumnej Szkocji. Następnego poranka lokale wyborcze otworzą drzwi, a maleńki kraik na północy maleńkiej Wyspy na skraju Europy stanie się na chwilę centrum świata.

Panika w westMinster To było zwieńczenie drogi, jaką Szkocja przebyła od 2011 roku. To wtedy Szkocka Partia Narodowa dokonuje niemożliwego: samodzielnie wygrywa wybory. I zaczyna wywierać presję na Westminster: „dajcie nam referendum”. Cameron ugina się rok później. Rusza kampania, którą SNP zaczyna zdecydowanie w tyle. A

Wielu WyborcóW zagłosoWało na rzecz unii nie z pasji dla zjednoczonego KrólestWa, ale po prostu z obaWy przez KroKiem W ciemność.

O tym, że „razem lepiej” szczególnie ciężko jest przekonywać konserwatystom. Bo Edynburg, Glasgow czy Aberdeen doskonale pamiętają okres wielkich reformy Margaret Thatcher. Wspominają te czasy jako jedną wielką wojnę: neoliberalizm kontra Szkocja. Wojnę, w której Szkocja przegrała. Efekt? Dziś na prawicę nie głosuje tu niemal nikt. – Czasem ludzie pytają mnie, dlaczego tak się w to angażuję. Jestem w końcu liderem konserwatystów, którzy w szkockim parlamencie mają jednego posła. Moje życie byłoby prostsze. Łatwiej byłoby mi uzyskać większość, gdyby Szkocja się oddzieliła od Zjednoczonego Królestwa. Odpowiadam na to, że o wiele bardziej obchodzi mnie mój kraj niż moja partia. Bardzo zależy mi na tym wspaniałym kraju – Zjednoczonym Królestwie – które razem zbudowaliśmy. Moje serce zostałoby złamane, gdyby rodzina narodów, którą zbudowaliśmy i która tyle dokonała, teraz została rozerwana – mówi premier. Spanikowani politycy z Westminster przedstawiają swój plan dla Szkocji: pakiet zapewniający Edynburgowi szeroką autonomię. Gordon Brown, były szef rządu, o którym mówi się, że na ostatnim wirażu swymi płomiennymi przemówieniami zrobił wiele dla uratowania jedności, używa nawet określenia home rule. To już prawie federacja. A na pewno – desperacja. Londyn orientuje się, że ponad trzystuletnia unia znajduje się na krawędzi. A zaklęcia, które dotychczas przechylały wahadło ku „nie” – gwałtownie przestały działać. Szkocki „Daily Record”, opowiadający się za utrzymaniem jedności, publikuje następnego ranka zdjęcia trzech głównych liderów partii. Tytuł: Zobowiązanie. Z perspektywy czasu okaże się to jednym z punktów zwrotnych. Ale jednocześnie – zarzewiem nowych kłopotów, które dopiero są przed nami. Bo szybko okaże się, że w języku Westminster „zobowiązanie” znaczy coś nieco innego niż w po szkocku.

Przyjazne PaŃstwo – Wielkie kraje są dziś dysfunkcyjne. Nie można się w nich porozumieć co do czegokolwiek. Widać to po Stanach Zjednoczonych, ale też po Wielkiej Brytanii. Doskonale pokazuje to kryzys. W wielu państwach odpowiedzią na niego jest zaciskanie pasa i cięcie wydatków. Ale zrozum, my, Szkoci nie myślimy w ten sposób – mówi mi


|7

nowy czas | 09 (207) 2014

czas na wyspie

ZOSTAJEMY W KRÓLESTWIE starszy działacz SNP, wciskając do ręki napisaną sprawną polszczyzną ulotkę z napisem „Tak”. A w niej: obietnice. Obietnice łagodniejszego i przyjaźniejszego państwa, które Szkoci zaczęli budować, gdy tylko stało się to możliwe po wygranym referendum dewolucyjnym z 1997 roku. Na ostatniej prostej walki o serca i umysły Szkotów przypominał o tym Alex Salmond. – W ciągu ostatnich siedemnastu lat ten kraj zmienił się na lepsze. To był efekt działań wszystkich rządów, nie tylko naszego. To oznacza usunięcie opłat za studiowanie i za opiekę nad starszymi, sprawienie, by recepty były za darmo. Aktywne tworzenie miejsc pracy i ochrona publicznej służby zdrowia – wyliczał szef SNP. I dodawał: – Teraz musimy zrobić kolejny krok w tym kierunku. John: – Wiesz, ogólnie rzecz ujmując, my w Szkocji jesteśmy po prostu bardziej lewicowi Weźmy bedroom tax. Po północnej stronie granicy jego wprowadzenie spotkało się z wielkim gniewem. Gdybyśmy byli wolni, zrobilibyśmy to zupełnie inaczej. Nie jestem takim optymistą jak część działaczy niepodległościowych. Przez pierwsze lata będzie trwać przebudowa. Ale niepodległość pozwoliłaby nam przekierować kraj na takie tory, których większość z nas by chciała: bardziej lewicowe . Marzenie o niepodległości nie było oparte o retorykę narodową. Żadnych kiltów, szerokich mieczy i wspomnień starych bitew. W bęben ksenofobii nikt tu nie bił. Podczas kampanii politycy przyjeżdżali z Londynu, by walczyć z wąskim partykularyzmem narodowym, przygotowani do starcia z retoryką nacjonalistyczną. Ale ciosy zadawali w próżnię. Bo na miejscu okazywało się, że w marzeniu o niepodległej Szkocji chodziło o coś zupełnie innego.

DRUGA NORWEGIA Zaplecze intelektualne Szkotów zdecydowanie różni się od tradycji anglosaskiej – a przynajmniej od tej, która na londyńskich salonach dominuje dziś. Szkoci mają swoją tradycję robotniczą, ale też tradycję szkockiego Oświecenia. Włączając w to Adama Smitha, którego myśl została porwana, zawłaszczona i wyprana z obecnych w niej subtelności, przez wyznawców najbardziej radykalnej wersji gospodarczego liberalizmu. Szkoci chcą państwa opiekuńczego i łagodnego kapitalizmu. W sensie ideowym z Edynburga o wiele bliżej jest do Berlina z jego społeczną gospodarką rynkową, niż do finansowego Canary Wharf w Londynie, nieprzypadkowo wzorowanego na architekturze miast amerykańskich. Tam panuje anglosaski, kasynowy hiperkapitalizm – ze swoimi absurdalnymi rozpiętościami w dochodach czy przewracającymi w głowach, astronomicznymi premiami dla bankierów i losowym systemem nagród i kar w wielkiej loterii, nad którą od dawna nikt już nie panuje. Anglosaski kapitalizm w Edynburgu zawsze był czymś obcym. Rozlał się na kraj w latach osiemdziesiątych, niszcząc lokalne społeczności i rwąc siatkę relacji społecznych. Hayek kontra Hume 1:0. Marzenie Salmonda o nowej Norwegii – przyjaznej, opiekuńczej i zamożnej, zasilanej szkocką ropą – przemawiało do zdecydowanej większości Szkotów. To kraj, gdzie wrażliwość społeczna jest „ustawieniem domyślnym”. Co do samej idei Salmond nie musiał tu za bardzo nikogo przekonywać. Kluczowe pytanie cały czas brzmiało: czy dziś, w 2014 roku, to wszystko jest możliwe.

WYGRYWA STRACH „Serce na tak, rozum na nie?” Tak się mówiło, ale to uproszczenie. Rozmawiając z edynburczykami słyszę co jakiś czas emocjonalną obronę

To też jednak bardzo zręczna pułapka zastawiana na Eda Milibanda, lidera lewicy. Lwia część jego posłów pochodzi właśnie ze Szkocji. Zgoda na warunki premiera to pozbawianie się wpływu na duży obszar kraju. Albo więc sam założy sobie sznur na szyję, albo będzie kluczył w sprawie dalszej dewolucji. A szkocka sekcja Labour Party już i bez tego ma mnóstwo problemów, bo jej elektorat przejmuje cały czas SNP. Cameron ugrywa punkty na wielu frontach. Dokłada Milibandowi, ale też stawia w szachu Nigela Farage’a, lidera UKIP, przede wszystkim popularnego w Anglii. Dumni Szkoci znowu stali się pionkami. Bo połączenie obu kwestii może odłożyć autonomię o lata. Ale przecież przed chwilą sami zgodzili się, by wypuścić ze swoich rąk swój los. Gwałtowny powrót do rzeczywistości. Polityka á la Westminster kontratakuje. W dwa dni później komentator „Timesa” Matthew Parris napisze, że nie ma złudzeń, że teraz błyskawicznie Szkoci odkryją, iż obiecane im przez spanikowany establishment home rule okaże się tak naprawdę jego „nowoczesną, XXI-wieczną” wersją. Czyli wersją rozwodnioną. „Nieuchwalenie w tej kadencji obiecanych zmian (...) będzie moralnym hazardem, który potwierdzić może, że referendum zostało wygrane na podstawie kłamstwa” — doda w „Guardianie” publicysta Channel 4, Eric Joyce. – Wiedziałem, że tak będzie, nie wiedziałem tylko, że oni zaczną się wycofywać tak szybko – uśmiecha się smutno Alex Salmond. unii. „Przecież podczas wojny wszyscy byliśmy razem!”; „To, co nas łączy jest silniejsze od tego, co nas dzieli”; „Ja jestem Szkotką, a mój mąż Anglikiem. Przecież przez lata zupełnie się wymieszaliśmy!” Ale nie da się ukryć, że emocji i pasji więcej jest po stronie „tak”. Bardzo wielu tych, którzy zagłosowali przeciw, zrobiło to z obawy. – SNP nie przekonało ludzi, że niezależna Szkocja poprawiłaby ich sytuację ekonomiczną. Ludzie obawiali się ryzyka związanego z jej gospodarką. Analizując rejony, w których poparcie dla niepodległości było największe, dochodzimy do wniosku, że na „tak” głosowali przedstawiciele klasy robotniczej. Zamożniejsi przechylali się raczej na stronę „nie” – mówi dr Alan Convery z Uniwersytetu w Edynburgu. David Philips z Instytutu Badań Fiskalnych nie miał złudzeń, że łatwo by nie było. – To prawda, niepodległa Szkocja miałaby zyski z ropy, ale w przeciwieństwie do Norwegii, która odkłada zyski na specjalny fundusz, Edynburg musiałby je od razu wydawać na emerytury czy opiekę zdrowotną – tłumaczył Philips. I dodawał, że ropa to niepewne paliwo dla Salmondowskiego państwa opiekuńczego. – Biorąc pod uwagę oficjalne prognozy co do cen ropy nie wydaje się, by Szkocja mogła utrzymać wydatki na obecnym poziomie, a co dopiero mówić o ich zwiększeniu – dodał Philips. Choć z drugiej strony podkreślał, że i Szkocja pozostająca w Zjednoczonym Królestwie prawdopodobnie będzie się musiała przygotować na zaciskanie pasa. No i jeszcze funt. Co to za niepodległość, skoro nie masz własnej waluty? Cały spór o to, czy Edynburg miałby swoich ludzi w Bank of England był trochę bezsensowny, bo nawet gdyby Londyn na to zezwolił (a dlaczego niby miałby to zrobić?), szkocka reprezentacja byłaby proporcjonalna. I nieustannie przegłosowywana. Zdaniem wielu to był najsłabszy punkt pomysłu na niepodległość. Ale Szkocja jest jednak dość zamożna. Ma ropę, ale też rybołówstwo. Turystykę. I swój własny sektor finansowy. – Na pewno na początku droga byłaby wyboista, ale nie mam wątpliwości, że by sobie poradziła – mówił niedawno doktor Andrew Blick z King’s College London.

WIELKI BIZNES WIE NA PEWNO Mimo to na ostatnim wirażu przeciwko Salmondowi zgodnie wystąpił niemal cały wielki biznes. Szefowie trzech wielkich sieci supermarketów ogłosili, że w ich szkockich sklepach wzrosną ceny. W debatę włączył się nawet dyrektor wykonawczy Deutsche Bank, porównując skutki decyzji na „tak” do rezultatów Wielkiego Kryzysu. Wielki biznes i rynki wiedziały. Wiedziały na pewno. Tyle że eksperci mówili, że próba przerzucenia cen w marketach na klientów spowodowałaby po prostu ich ucieczkę do tańszej konkurencji. Niezawodny podobno racjonalizm i nos rynków nie zadziałały jakoś w 2008 roku, gdy tuż przed krachem wystawiały laurki Irlandii i Lehman Brothers, które chwilę potem staną się symbolami upadku kasynowego kapitalizmu. Kapitalizmu wciąż hołubionego w kancelariach City i szklanych wieżowcach Canary Wharf. „Okazało się, że w obliczu łapówek ze strony Westminster i gróźb wielkiego biznesu, szkockie kręgosłupy zamieniają się w makaron – napisze potem gorzko komentator proniepodległościowego „Scotsmana”. Hayek kontra Hume 2:0.

CAMERONA GRA NA PUNKTY W dziesięć minut później po ogłoszeniu wyników, gdy serca szkockich marzycieli dopiero zaczynają krwawić, na Downing Street pojawia się premier Cameron. Deklaruje dotrzymanie obietnicy autonomii dla Szkocji. A potem, na jednym oddechu wykonuje manewr, który rozdrapuje świeżą jeszcze ranę: łączy szkocką dewolucję z angielską. Tak, będziemy ustalać przekazanie władzy Edynburgowi. Ale tylko wtedy, jeśli równolegle omówimy pomysł, by w Westminster nad sprawami angielskimi głosowali tylko angielscy posłowie. Termin? Ekspresowy. Projekt już w styczniu. Eksperci nie mają wątpliwości. Nawet w przypadku Szkocji to scenariusz hurraoptymistyczny. A Anglia? Przecież tu nie było nawet debaty konstytucyjnej, jaka toczyła się w Glasgow czy Edynburgu. Wszystko przez to, że Cameron wie, iż poparcie backbenchers, zwykle ze środkowej Anglii, dla większej autonomii Szkocji jest znikome. Czymś trzeba ich kupić.

CO DALEJ? W Edynburgu pogoda też głosowała na „tak”. Rano leje. Miasto ciche. Nikt nie świętuje. Bo jedna strona jest załamana, a druga odetchnęła po prostu z ulgą. Wielu wyborców zagłosowało tu nie z pasji dla Zjednoczonego Królestwa, ale po prostu z obawy przez krokiem w ciemność. Poza tym, jak tu wykrzesać z siebie euforię, że nic się nie zmienia? Jessica: – Jestem zdruzgotana. Straciliśmy szansę na równiejsze i bardziej demokratyczne społeczeństwo. Zamiast tego wybraliśmy bankierów i Westminster. Tego deszczowego poranka dr Alan Convery nie ma wątpliwości: idea referendum jest martwa na jakieś dwadzieścia lat. – Choć oczywiście to zależy, jak wszystko się ułoży. Na przykład od tego czy kompetencje, które rząd centralny chce oddać Szkocji zostaną tu uznane za wystarczające Ale nie wydaje się, by kolejne referendum mogło się odbyć w najbliższej przyszłości – tłumaczy. W dniu referendum SNP notuje rekordowy napływ członków. Szczególnie młode pokolenie chce chyba walczyć dalej. Mimo wszystko politolog profesor Nicola McEwan przekonuje, że następny akt w walce o niepodległość (bo, tak, następny akt nadejdzie!) będzie już przebiegał obok oficjalnych kanałów życia politycznego. – Rozpocznie się zupełnie inaczej niż obecne. To ostatnie wyrastało z politycznej możliwości stworzonej przez zwycięstwo Szkockiej Partii Narodowej w wyborach parlamentarnych. Następne będzie skutkiem ruchu oddolnego – podobnego być może do tego działającego w Katalonii. Będzie się musiało pojawić masowe żądanie niepodległości – przekonuje politolog. Ponad półtora miliona Szkotów, często młodych, powiedziało, że nie chce żyć w Zjednoczonym Królestwie. Te 45proc. mieszkańców kraju nagle się nie rozpłynie w powietrzu. Przeciwnie. To całkiem niezły punkt startowy dla ruchu oddolnego. Mam dziwne przeczucie, że wrócę do Szkocji szybciej, niż wielu się wydaje. To jak to było z tym marzeniem, panie Salmond?

komentarz > 13


8|

09 (207) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

Polonia unrest… POSK protests grow… The enigma of the two Andrzej’s and not forgeting Fawley Court

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Andrzej Morawicz resigned his 20-year tenure as Ognisko Chairman in May 2012. Is it time NOW for Andrzej Zakrzewski, to resign, and step down as POSK Secretary?

S

o where were we? Better still – where are we? Ah yes, the Ognisko EGM of 27 May 2012. Eighty eight votes to three spectacularly defeated the spivs, and the spy – ‘retired’ Ognisko Polskie Chairman – Andrzej Morawicz and his cohorts’ scandalous motion to sell-out, and sell off, our prestigious 74-year club, and building at 55 Prince’s Gate. With that delicious victory under our belts, and the prospect of some huczne (sumptuous) Ognisko 75th Anniversary celebrations to come at the club next year, the centre of attention now focuses on our close, younger cousin – also in West London – the 50 years old POSK, The Polish Social & Cultural Centre at King Street, Hammersmith. Ognisko in fact gave financial support to POSK’s birth in the 1970s, and thus has a legitimate voice and vote in POSK’s well-being. If it was thought that elegant, historic Ognisko was once a can of worms, preyed on by predators of ill-will, well here at POSK there is no end of shenanigans; political intrigue, intimidation, espionage (Morawicz ludicrously still chairs POSKlub AGM), jobs for the boys networking, nepotism, closed shop vote rigging, involving large sum, magic money disappearing acts. If you can’t infiltrate, brainwash, double-deal, gerrymander, frighten off members, destabilize, or disrupt, then the next best thing is that old Russian, now revived Soviet old-style, new-style, no-style, dance step, the Polish commie money and land grab, all to tune of skok na kasę, a dash for cash – millions of it – domki, testamentciki, fundusiki, granciki, zasiłeczki, przeróbeczki… po znajomości… ( A proper scrutiny of POSK’s ‘audited’ accounts over the last ten years, reveal a financial nightmare: unexplained lawyers fees of £700,000; Jazz Café build and fiscal losses of over £500,000; colossal failed share investments, and curious borrowings to fund self-serving builds, together costing millions – are all just the tip of the iceberg). Yes, the POSK politburo is in fact a worrying tragi-comic sitcom, a political version of Westenders versus POSK’s slippery, enigmatic, elitist Eastenders’ (Eastern Europe’s stara komuna – old style commies bereft of ideology or scruples but with clumsy larger than life capitalist appetites). Both POSK and Ognisko statutes, aims and objectives carry clear anti (Polish-Soviet) communist health warnings. In his carefully researched and timely exposé of Andrzej Morawicz, (08/208), Nowy Czas editor Grzegorz Małkiewicz has done Polonia and everyone proud. Małkiewicz has however also exposed an alarming lethargy within our own security forces, MI5 and MI6. POSK – and to a degree Ognisko – is supposedly riddled with agentura (foreign agents). Whilst the UK is bravely fending off the Middle East selfproclaimed caliphate ISIS threat abroad, here closer to home, on our very own territory we

have the debilitating effects of money grubbing corrupt vulture trusts, reinforced by infiltrating civilian terrorism. Is it not time to fully flush out these discredited foreign cells once and for all? The problem in effect goes back to the late 1990s when a much healthier POSK ruled. It came to light that Stalinist enforcer and Soviet agent Helena Wolińska-Brus who had seen to the executions, deaths on Polish soil, of Polish army officers, particularly the distinguished Brigadier General Emil August Fieldorf was seeking POSK membership. Wolińska-Brus quite rightly was thrown out of POSK. In recent weeks the matter of lustracja (exposing the POSK spies) has been raised by POSK members, including Dr Marek Laskiewicz, leader of the opposition. POSK Chairperson Joanna Młudzinska, and POSK Secretary Andrzej Zakrzewski adamantly refuse to act. They do nothing ! This is very disconcerting. The role particularly of Mr Zakrzweski at POSK warrants special scrutiny. It is matter of public record that Zakrzewski was seconded by POSK as the representative of Komitet Narodowy Ratowania Dziedzictwa Fawley Court. The record of this abysmal: Fawley Court National Heritage Defence Committee, speaks for itself. Six hopeless mercenary expeditions, six losses: (1) The Prince Radziwiłł Poland court case – thrown out. (2) The Fawley Court public rights of way/anti-gates campaign – a disaster. (3) The protracted Fr Józef Jarzębowski exhumation action – a tragic reversal. (4) The campaign to save access to St Anne’s Church – a failure. (5) The farcical secret negotations with the Marians – a failure. (6) Negotiations with the Charity Commission – an abject failure. Zakrzewski is associated with all these failures. How can this same man now oversee the matter of the Warsaw Frascati building? To date the lawyers fees (Dentons International!!), are half a million pounds. Meanwhile Zakrzewski and POSK delude themselves that Frascati is a good, ongoing charity deal. Talk about penny wise, pound stupid, To add insult to injury, Zakrzewski, in a bid to break up Fawley Court Old Boys (FCOB/FCOB Ltd), throws his lot in with the hapless, self-proclaimed anarchist , and FCOB ex-secretary Krzystof Jastrzembski. Confronted about Jastrzembski’s anarchic tendencies, Zakrzewski shrugs this off as something he can work with. Presumably Zakrzewski thus supports the libel perpertrated by Jastrzembski in Cooltura magazine that Malevski, and by implication FCOB “as good as killed the late (Fawley Court campaigner) Stanislawa Kuszyk.” Cooltura admitted the libel, but has yet to conduct the promised, publicly announced “investigation” in its half page apology to Malevski/FCOB, (Cooltura, 22 December 2012, No.51 (457). The genuine FCOB/FCOB Ltd, has not had one ounce of support from either Zakrzewski or POSK. These then are the POSK people ‘defending’ the unique heritage that is Fawley Court.

But there is hope. The clamour for reform at POSK increases by the month, week, and day. Protest from outside and within POSK gathers at an alarming rate. At the head of the new POSK Komisja Rewizyjna (POSK Internal Audit Committee) is Renata Cyparska. In her early fifties, a business woman, mother of four, the calm but resolute Cyparska had better be believed when she says she “means business”. Having suffered a serious financial loss, indeed fraud (£100,000) at the hands of the notorious POSK bankrupt Jan Serafin, which POSK did nothing to prevent, Renata Cyparska has been a POSK member for three years and is utterly appalled at the extent of the financial incompetence and corruption at POSK. Her late Father, Jerzy Relinger, instilled in her important life values. A WW2 hero in his own right, a member of AK (Armia Krajowa) and the Cichociemni (WW2 Polish Underground force against the Nazi’s and Soviets), Jerzy Relinger was sentenced to death under the Stalinist regime. This was commuted to a prison sentence of fifteen years, but Relinger was released early on Stalin’s death in 1953. “My Father was a battler with sound historic

Andrzej Zakrzewski is associated with many failures. How can this same man now oversee the matter of the Warsaw Frascati building?

Polish moral values. I am not letting that go to waste”, says Renata. As for Andrzej Zakrzewski, it is felt by FCOB and indeed many within POSK, and Polonia outside, that his position is untenable. He should follow the first Andrzej (Morawicz), and leave by the POSK exit door forthwith. He is an enigma, a muted code, with a ‘sweaty voice’, which even Bletchley Park’s expert boffins would have found hard to crack. Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

)$:/(< &2857

Kilka lat temu „Nowy Czas” ujawnił plany sprzedaży Fawley Court. Temat ten stał się prawie stałą kolumną naszego pisma. Nie pomogło oburzenie środowiska emigracyjnego, które przyczyniło się do powstania tego ośrodka. Marianie wybrali łatwą drogę wzbogacenia swojej kiesy, nie licząc się z protestami licznej grupy Polaków. O tej walce, która nadal trwa, informuje powyższa broszura, opracowana i wydana przez Mirka Malevskiego. Informuje też o tym, co w wyniku sprzedaży straciliśmy, a co było wspólnym dobrem, wypracowanym dzięki zaangażowaniu Ojca Józefa Jarzębowskiego. Tak naprawdę to pamiątkowe wydanie jest poświęcone Jemu, Jego niezwykłemu oddaniu Polsce i Polakom. Oddaniu i odniesionym sukcesom, które powinny być naszym dziedzictwem, a pamięć obowiązkiem. Jest to wydanie pamiątkowe w 50. rocznicę śmierci Ojca Józefa. (gm) Egzemplarz można otrzymać pisząc na adres FCOB: mmalevski@hotmail.co.uk


|9

nowy czas | 09 (207) 2014

czas na wyspie

Czy POSK jest w kryzysie? Czy są powodoy do niepokoju? Widać wyraźnie zbliżający się punkt zwrotny w historii POSK-u. Zygmunt Łoziński

N

ie jest moją intencją krytykowanie członków POSK-u, wspaniale pracujących społecznie, ale mam prawo do krytyki Ekipy od lat sprawującej władzę. Od kilku lat prowadzone są prace nad nowym statutem w gronie, wydaje się, uśpionej Rady i bez wnikliwej otwartej dyskusji publicznej. Nowy statut przygotowała Ekipa i można podejrzewać, że jest to cichy zamach, mający na celu podtrzymanie dozgonnie władzy. Mam ten dokument w ręku i jak to mówią – bez wódki nie rozbierjosz. Ten dokument ma być rozesłany do wszystkich członków, a następnie przedyskutowany na Nadzwyczajnym Walnym Zebraniu. Czy każdy członek powinien wcześniej zwróć się do prawnika po poradę prawną, by zrozumieć ten żargon? Z doniesień wynika, że Rada rzekomo już ten dokument zaaprobowała. Dziwna procedura, pachnie spiskiem. Może lepszym rozwiązaniem byłoby otwarte spotkanie, na którym członkowie i potencjalni kandydaci z udziałem prasy mogliby swobodnie o nim porozmawiać? Czy Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny jest nadal polski i społeczny, czy już od dawna prywatny? Co Ekipa trzymająca władzę ma do ukrycia? Dlaczego prasa nie może uczestniczyć w zebraniach i o tym pisać?

Przy bra ku trans pa rent no ści ro dzi się po dej rze nie, że Eki pa chce prze pchnąć no wy sta tut na Nad zwy czaj nym Wal nym Ze bra niu, na któ r ym nie moż li wa bę dzie wol na dys ku sja, a po ja wi się ste ro wa na pro ce du ra, jak to zwy kle by wa na Wal nych Ze bra niach. Przy sto le pre zy dial nym zja wi się sza now ny pan An drzej Za krzew ski, go to wy do udzie la nia i od bie ra nia człon kom gło su i luź nej in ter pre ta cji w ogól ni ko wych od po wie dziach na py ta nia z sa li. Czy moż na mieć peł ne za ufa nie co do in ten cji tak pro wa dzo nych ze brań? Moż na za py tać, ja kie suk ce sy od nio sła w cią gu ostat nich dwu dzie stu lat Eki pa kur czo wo trzy ma ją ca się wła dzy, czy li au to rzy no we go sta tu tu, tak pi sa ne go, by za bez pie czyć ich in te re sy? Czym mo że się po szczy cić? Spójrz my na kon kre ty. Sys tem za rzą dza nia POSK -iem moż na od szy fro wać w ten oto spo sób. Ści sły za rząd, któ re go krze seł ka zmie nia ją się jak na ka ru ze li – raz ty tu, a ja tam – za rok ty tam, a ja tu. Wszel kie no we pro jek ty ak cep tu je bez wol na Ra da ski nie niem ospa łej gło wy. Kie row nic two Fun du szu Przy szło ści POSK -u w liczbie pięć osób (dwie z Za rzą du i trzech precyzyjnie dobranych) spra wu je pie czę nad Fun du szem in we stu jąc spo łecz ne pieniądze w ak cje i w jed nym ro ku tra ci 400 tys. fun tów! Go spo dar ka fi nan so wa pro wa dzi do strat w wy so ko ści 250 tys. fun tów rocz nie – ta ki stan rze czy to le ro wa ny jest przez ostat nie 12 lat. Na to miast do cho dy z Fun du szu Przy szło ści POSK -u ni gdy nie są pu bli ko wa ne. In we sty cje bu dow la ne pro wa dzo ne nie wia do mo na ja kich za sa dach. Dach na dal ciek nie, ba lu stra dy na bal ko nach źle zre pe ro wa ne wciąż pę ka ją. Wy da nie ogrom nej su my 300 tys. fun tów na re mont Jazz

Ca fe, z któ rej są mi ni mal ne zy ski (wciąż brak szcze gó ło wych roz li czeń). Spóź nio ne o co naj mniej 20 lat wy ko rzy sta nie pu sto sta nów (do pie ro w ostat nich trzech la tach Eki pa za uwa ży ła ten stan rze czy). Do bie ra nie per so ne lu rów nież bu dzi spo re oba wy. Jak, na przy kład, moż na by ło do pu ścić słyn ne go pa na Se ra f i na do za rzą dza nia Działem Do mu (przez wie le lat pod pa tro na tem pa nów: Lal ko i Za krzew skie go, że la znych człon ków Za rzą du). Pro jekt fron tu bu dyn ku – war to ści 120 tys. fun tów – wy ko na ny z po waż nym tech nicz nym błę dem – zo stał po wie rzo ny pa ni Se ra fin (żonie Jana Serafina), ar chi tek to wi z Pol ski, nie zna ją cej prze pi sów bu dow la nych w Wiel kiej Bry ta nii (uży cie śli skie go ka mie nia pod ło go we go stwa rza po waż ne ry zy ko dla wcho dzą cych do POSK -u; sta wia się tam nie ustan nie znak ostrze gaw czy). Moż na rów nież kwe stio no wać bu dżet na sprzą ta nie bu dyn ku oraz ochro nę. Cie ka wą rze czą mo gła by być ana li za kon trak tów bu dow la nych, ich opra co wa nia i nad zo ru (wie rzy tel ność, zdol ność kre dy to wą firm itp. moż na spraw dzić na stro nie Com pa nies Ho use). Du żo nie po ko ju wciąż bu dzi spra wa za pi su te sta men tu prze ka zu ją ce go POSK -owi sze ścio pię tro wą ka mie ni cę przy ul. Fra sca ti w cen trum War sza wy i od da nie ad wo ka tom 40 proc. war to ści od sprze da ży za za ła twie nie spraw for mal nych. Pan Za krzew ski skwi to wał te za strze że nia na Wal nym Ze bra niu zgrab nym po wie dze niem, że „lep szy rydz niż nic”... (au to rzy te sta men tu z pew no ścią prze wra ca ją się w gro bie). Mo że in ni człon ko wie bę dą w sta nie do dać swo je uwa gi na ten te mat… Obo wią zu ją cy sta tut POSK -u wy raź nie stwier dza, że ban kru ci i współ pra cow ni cy ko mu ni stycz ne go re ży mu po win ni być usu nię ci z gro na człon ków. Czy coś w tym za kre sie zo sta ło zro bio ne? Cie ka wym ob ja wem ob łu dy i afron tu wo bec ze bra nych by ła próba wy sta wie nia obec nej pa ni prze wod ni czą cej Jo an ny Młu dziń skiej, któ ra za pro po no wa ła Nowe Perspektywy, do pro wa dze nia ostat nie go Wal ne go Ze bra nia. Nawet po zmianie tego zamiaru i wyborze Heleny Miziniak na przewodniczącą zebrania, na wszyst kie py ta nia skie ro wa ne do po szcze gól nych kie row ni ków sek cji odpowiadała Joanna Młu dziń ska, eli mi nu jąc w ten spo sób ich spra woz da nia. Czyż by to też był po mysł An drze ja Za krzew skie go – sta łe go sa mo zwań cze go do rad cy na każ dym Wal nym Ze bra niu? Na su wa się kar dy nal ne py ta nie. Czy obec na Eki pa ma od po wied nie kom pe ten cje, by ob jąć za rzą dza nie POSK -iem przez na stęp ne la ta w bło go sta nie i prze ko na niu, że do brze jest jak jest? Na dal li czyć na te sta men ty, z któ r ych kil ka mi lio nów zo sta ło zmar no wa nych? POSK po trze bu je ra dy kal nej re for my, ra cjo nal ne go za rzą dza nia, i de ba ty co do przy szło ści i otwar to ści na mło dą ge ne ra cje. Po trze bu je rze tel nej i wni kli wej ana li zy fi nan so wej, pro fe sjo nal nej ad mi ni stra cji. POSK po wi nien mieć lu dzi kom pe tent nych, spraw nych, otwar tych na kry ty kę, dzia ła ją cych trans pa rent nie. Or ga ni za cja po win na przy jąć in ną for mę, in ny sys tem za rzą dza nia. Po win na ak tyw nie dzia łać Ra da, z któ rej wy bie ra ny był by pre zes. Ra da po win na być wy bie ra na na trzy la ta i mieć moż li wość od wo ła nia pre ze sa. Obec na pa ni prze wod ni czą ca po win na od po wie dzieć na py ta nie, czy Za rząd (Eki pa) po da się do dy mi sji na naj bliż szym Nad zwy czaj nym Wal nym Ze bra niu i sta nie do otwar tych wy bo rów. Mo że na le ża ło by po wo łać Za rząd Tym cza so wy na je den rok, któ r y przy gląd nął by się funk cjo no wa niu tej in sty tucji. Apelujemy do członków POSK-u, zwłaszcza z prowincji, o zainteresowanie się przyszłością tej wspaniałej społecznej instytucji. Nie możemy godzić się na to, by POSK spotkał taki sam los, jak inne polskie organizacje na Wyspach Brytyjskich! Autor jest jednym z fundatorów POSK-u oraz byłym członkiem Rady

WYSTAWA POlskie licea i GimnaZja w wielkiej Brytanii pod administracją kOmitetu dO sPraw Oświaty POlaków w wielkiej Brytanii 1947 - 1954

Do redakcji „Nowego Czasu” przyszło zdjęcie zagadkowej pustej ramy na klatce schodowej między trzecim i czwartym piętrem POSK-u. Ja wiadomo, na klatce schodowej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego wisi znakomita kolekcja polskich artystów tworzących na emigracji. Do bodaj najslynniejszych należał Feliks Topolski. Czyżby to po jego obrazie pozostała pusta rama? Mamy nadzieje, że władze POSK-u pozwolą nam szybko rozszyfrować tę tajemnicę.

Polski Ośrodek Społeczno Kulturalny 238-246 King Street, W6 0RF 17 - 31 paździer nika 2014


10|

09 (207) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

studiowanie w CAmBridge

PiÓrem

ANdrZeJ LiCHOTA

Uniwersytet w Cambridge nie bez przyczyny jest żartobliwie nazywany „bańką”. z uwagi na krótkie, ośmiotygodniowe, ale bardzo intensywne trymestry oraz akademicki charakter miasta, łatwo poczuć się tutaj jakby oderwanym od świata zewnętrznego. Aleksandra Pędraszewska

S

tudia rozpoczęłam dokładnie rok temu, oficjalnym wpisem do księgi mojego kolegium. Głęboko zakorzenione tradycje to jedna z wielu rzeczy, które oczarowały mnie w tym angielskim uniwersytecie. Nie brakuje jednak głosów, które w przesadny, czasem wręcz przerysowany sposób sprowadzają studia tutaj do kolacji przy świecach rodem z Harry’ego Pottera, dyskusji z profesorami przy lampce wina, czy nocy spędzonych w wielopiętrowych bibliotekach. Te romantyczne wyobrażenia, jak każda podstawa do tworzenia stereotypów, są do pewnego stopnia zgodne z rzeczywistością. Bynajmniej jednak nie składają się na gros spędzonego w Cambridge czasu. Każdy żak zachęcany jest do odnalezienia równowagi pomiędzy nauką, pasjami i życiem osobistym. A uniwersytet ma za zadanie w tym pomóc. Studenci pierwszego stopnia mają w Cambridge dwa najważniejsze dla siebie ośrodki. Pierwszym z nich jest departament odpowiadający za wszystko, co związane z wybranym kierunkiem, drugim – kolegium, będące miejscem zamieszkania, rozliczania finansów czy opieki psychologicznej, czyli dla wielu po prostu drugim domem. Na Land Economy, na którym poznaję elementy prawa, ekonomii i nauk o środowisku, uczy się poprzez wykłady i supervisions – spotkania w małych grupach, na których omawia się określoną partię materiału. Po otrzymaniu terminarza na samym początku roku akademickiego trudno było mi uwierzyć własnym oczom –12 godzin wykładów tygodniowo wydawało mi się śmieszną ilością w zestawieniu z planem licealnym, na którym widniało grubo ponad 40 godzin lekcyjnych. Szybko okazało się, że w Cambridge te kilka wykładów wystarczy, aby przerobić materiał odpowiadający znacznej części podręcznika akademickiego. System nauczania opiera się w dużym stopniu na pracy indywidualnej, co jest możliwe dzięki ogromnemu zaufaniu do studenta. Trudno się dziwić – każdy aplikant przeszedł przez wymagający, wieloetapowy proces rekrutacji. Nie oznacza to jednak, że żacy pozostawieni są sami sobie. Uniwersytet spełnia swoją funkcję dydaktyczną poprzez wspomniane supervisions, które odbywają się średnio 2-3 razy w tygodniu. Jest to sposób sprawdzenia wiedzy, ale również okazja do zadawania pytań i wymiany poglądów z najlepszymi specjalistami w swojej dziedzinie. Każdy student przed takim spotkaniem jest zobowiązany do rozwiązania serii zadań lub przedyskutowania danego tematu w formie eseju. Pierwsza z takich prac, jaką przyszło mi pisać w Cambridge, dotyczyła zagadnienia z dziedziny prawa nieruchomości, o którym usłyszałam po raz pierwszy na poprzedzającym zadanie wykładzie. Polecana lista lektur, pełna publikacji naukowych wydawała się jeszcze bardziej przerażająca niż sam temat, a termin złożenia eseju niemożliwy do spełnienia. Pracę ukończyłam po kilku długich dniach w bibliotece, posiłkując się w tym samym stopniu słownikiem terminologii prawniczej, co wykładami Uniwersytetu Trzeciego Wieku dostępnymi na YouTube. Dzisiaj uśmiecham się wspominając to doświadczenie, bo nabyte umiejętności, ale też ilość innych zajęć składają się na to, że zadane eseje tworzę już o wiele szybciej. Niezmiennie

PAZUrem

jednak wysokie wymagania stawiane przez wykładowców, chęć jak największego zgłębienia tematu i obawa o to, jak praca zostanie oceniona na tle innych generują stres, którego nie da się zupełnie pozbyć. Sama, w nagłym napadzie paniki wbiegłam na egzamin końcowy z zegarem ściennym, nie mogąc znaleźć swojego zegarka na rękę. Dlatego tak samo dużo uwagi jak studiowaniu poświęca się kolegiom oraz stowarzyszeniom sportowym i studenckim. W trakcie pierwszego tygodnia w Cambridge studenci, oprócz imprez integracyjnych, jak na każdym uniwersytecie, mają możliwość wzięcia udziału w tzw. festiwalu stowarzyszeń. Nie tylko pierwszoroczni korzystają z tej niecodziennej możliwości spotkania z przedstawicielami ponad 200 klubów (duża ilość darmowego jedzenia i gadżetów nie jest również bez znaczenia). Opuszczając salę wypełnioną dziesiątkami rozentuzjazmowanych osób, nie jest łatwo zadecydować, jakiej dziedzinie czy dyscyplinie poświęcić swój wolny czas (którego i tak nie ma zbyt wiele). Wybór często zależy od zainteresowań, chęci spróbowania czegoś nowego, ale może być zupełnie przypadkowy – kluby dokładają wszelkich starań, aby być jak najlepiej widoczne, ale przede wszystkim przedstawić najciekawszą ofertę. Jeszcze zanim wyjechałam do Cambridge byłam pewna, że wrócę do regularnego uprawiania sportów, które zaniedbałam w klasie maturalnej. Większość drużyn uniwersyteckich organizuje tzw. sesje próbne, na których gracze dzieleni są na grupy, najczęściej według poziomu umiejętności. Spośród nich wybierana jest pierwsza drużyna – tzw. Blues. Sport jest więc nie tylko świetnym argumentem do oderwania się od książek, ale także szansą na zdobycie prestiżowego tytułu. Jako reprezentantka uniwersytetu w siatkówce byłam zobligowana do udziału w dwóch treningach i jednym meczu w tygodniu. Stopień poświęcenia różni się jednak między dyscyplinami. Zdarza się, że wioślarze, znani na całym świecie z wyścigów na Tamizie, uczestniczą w treningach codziennie, najczęściej we wczesnych godzinach porannych. Dla wszystkich początkujących oraz studentów, którzy nie chcą poświęcać sportom zbyt wiele czasu przeznaczone są drużyny w kolegiach. Tutaj w sposób dosłowny można rozumieć powiedzenie, że każdy znajdzie coś dla siebie. Cambridge jest miejscem wyjątkowym, zarówno jako miasto opanowane przez studentów i akademików, jak i instytucja, w której wysokie wymagania są proporcjonalne do jakości oferowanej edukacji. Studenci, mimo dużej ilości doświadczanego stresu i wątpliwości, są często zapewniani o zasadności wyboru dokonanego przez rekrutujących. Pozostawiona im wolność i szeroki wybór zajęć dodatkowych składają się niezwykłe akademickie doświadczenie.

AleksAndrA PędrAszewskA jest studentką drugiego roku (BA) Cambridge University. Prezydent stowarzyszenia Polskich studentów na tym uniwersytecie Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

A

by doszło do rozwoju i dokonał się choćby mały postęp, konieczne są zmiany. Wszak nawet kiedy chcemy wyjść z domu, najpierw musimy się na to oczywiście zdecydować, ale zaraz potem dokonać zmiany tak banalnej, jak położenia naszego ciała. Wykonać ruch i… Otóż to. Idąc, zwłaszcza co dzień tymi samymi ulicami, w znanych już kierunkach, nie zauważamy drobnych zmian. Większość z nas minie pomalowaną na podobny kolor ścianę kompletnie nie zauważając, że została świeżo odmalowana. Zmiana wystawy sklepowej – ta może na chwilę zatrzymać i zaciekawić, jednak przeważnie nie wywoła wstrząsu i nie zajmie naszych myśli na dłużej niż kilka chwil. Cel naszego wyjścia, wędrówki jest zbyt ważny, by się rozpraszać. Te wszystkie drobne, ale przecież zmiany, dokonują się w amplitudzie łatwej do zaakceptowania w naszej codziennej mikroskali. Gdy jednak zdecydujemy się na podróż na inny kontynent, ta decyzja może już odmienić nasze życie zupełnie. Zawsze jest to duże przeżycie. Wywiera ono wpływ na nasze myślenie, postrzeganie. Wyrabiamy sobie własne zdanie na temat spraw i lądów odległych. Już nam nikt kitu nie wciśnie, bo znamy to. Byliśmy. Zmiana, spowodowała poznanie rzeczy i wyrobienie sobie zdania. I także dała nam pewność, że to, co możemy na ten temat powiedzieć, nie mija się z prawdą. Mamy solidną podstawę, by swojego zdania bronić. Myśl o zmianach przyszła mi do głowy w kontekście dwóch wydarzeń ostatniego czasu. Jedno to referendum w Szkocji za pozostaniem lub odłączeniem się od Wielkiej Brytanii i zmiana na stanowisku premiera w Polsce. Jak wiadomo, do jednej zmiany nie doszło. Do drugiej doszło. Choć wielu komentatorów, w tym ja, uważa, iż faktycznie poza personalnymi, żadnej zmiany w zasadzie nie ma. O ile – także za niewielką w tej amplitudzie – uznamy zmianę płci na obecnym stanowisku premiera. Zmiana pierwsza byłaby istnym trzęsieniem ziemi dla Londynu, Szkotów i być może Unii Europejskiej, choć zapewne i NATO, ponieważ brytyjski arsenał nuklearny znajduje się na terytorium Szkocji. Przez kilka dni poprzedzających referendum dało się wyczuć niepokój i musiał być on wielki, skoro nawet Królowa zabrała głos. Jak było to ważne, niech wypowie się frekwencja, głosowało – prawie 85 proc. uprawnionych. Czy faktycznie do zmiany nie doszło? Poza tą najważniejszą, która

się niedokonała, sądzę, że jednak tak. Cameron zapowiedział już daleko idące rozszerzenie praw Szkocji w ramach monarchii. Zatem bez pozbawiania się opieki Wielkiej Brytanii i przebudowy wielu struktur przyszłego państwa Szkoci wywalczyli co chcieli w kontekście tego, czym byli zdolni postraszyć. Zmiana w Polsce wiąże się z emigracją byłego już premiera Tuska na stanowisko w Unii Europejskiej. Wielu pewnie myśli o tym, że skoro nie wyszło mu ściągnięcie Polaków z emigracji, sam poszedł po rozum do głowy i również zarobkowo wyemigrował. A że akurat wybrał fatalny moment, cóż, bywa. Ci, którzy widzą w nim patriotę i męża stanu zapewne mają nadzieję, że nie porzuci polskiego podwórka i od czasu do czasu pocieszy nową premier, kiedy ta zapadnie się w rozpacz po kolejnej gafie albo nawet posłuży radą lub klepnie ministra spraw zagranicznych, gdy ten za mocno zaszarżuje. Ci, obdarzeni mniejszą dozą optymizmu mogą się obawiać, że rząd, który został powołany, by wszystkim dogodzić, a przede wszystkim, by Platforma bez Tuska się nie rozpadła, jest wyłącznie rządu atrapą. Wprawdzie zaspokoi to partyjne ambicje, ale ani odrobinę nie przysłuży się przez najbliższy rok Polsce i Polakom. A cała ta mowa o silnym rządzie i osobowościach w kontekście chowania się w domu, trąci wciskaniem kitu. Interesujące jest w tych kontekstach to, jak nie czyniąc zmian, powodować zmiany – Szkocja; i jak dokonując zmian pozostać w stagnacji – Polska. Niestety.


|11

nowy czas | 09 (207) 2014

z kraju nad wisłą

Po erze Donalda Tuska, Polska ma nowy rząd

Nerwowa Kopacz, i wielki powrót Schetyny Pamiątkowe zdjęcie zrobione podczas prezentacji nowego rządu pod kierownictwem Ewy Kopacz mówiło wszystko. Jedynym uśmiechniętym w czasie tego „pokazu”, zorganizowanego – jak mówili krytycy – niefortunnie, bo w auli Politechniki Warszawskiej, gdzie w roku 1948 rodziła się Polska Partia Robotnicza był Grzegorz Schetyna, nowy minister spraw zagranicznych.

Pozycja Sikorskiego przy Tusku była bardzo silna, bez Tuska już nie. Sikorski nie ma zaplecza politycznego, na dodatek postrzegany jest przez PiS jako bulterier, który ma drażnić swoją postawą i wypowiedziami partię Jarosława Kaczyńskiego.

EKIPA NA JEDEN SEZON

Bartosz Rutkowski

P

ani premier miała wtedy ogromną tremę, powtarzała kilka razy, że jest kobietą, pomyliła nazwisko jednej ze swoich koleżanek, która została jej ministrem, pozostali członkowie gabinetu mieli marsowe miny, tylko Grzegorz Schetyna nie krył radości. Bo niemiłosiernie poobijany przez byłego już premiera Donalda Tuska wrócił wreszcie do gry. Ten były przyjaciel Tuska, partner na boisku piłkarskim, od kilku lat był marginalizowany. Wielu innych na jego miejscu spasowałoby, odeszłoby z partii, może nawet z polityki, ale nie on. Nawet jego przeciwnicy polityczni z Prawa i Sprawiedliwości mówią, że to maszyna nie do zdarcia, przegrał w pewnym momencie niemal wszystko, publicznie upokorzony przez Tuska czekał, bo wiedział, że czekanie w polityce jest wielką cechą. Nie będzie brylował w swoim resorcie, bo część kompetencji jego resortu, jak się oczekuje, przejmie Pałac Prezydencki, ale Schetyna tego nie potrzebuje. Już dziś mówi się, że po kolejnych wyborach parlamentarnych pod koniec przyszłego roku bez względu na wynik wyborów szefem partii może być tylko on.

SPÓŁDZIELNIA GRABARCZYKA Razem ze swoim kolegą, ministrem administracji i cyfryzacji Andrzejem Halickim, któremu podlegać będą wojewodowie, zyskają taką władzę, że po erze Tuska nadejdzie era Schetyny. Pani premier oparła swój gabinet na trzech filarach. Na tzw. spółdzielni Cezarego Grabarczyka, o którym Kopacz mówi, że to dobry człowiek i sprawdzi się na czele resortu sprawiedliwości, na wspomnianej już grupie Schetyny i… prezydencie. Bronisław Komorowski wyrósł bowiem ostatnio na polityka, którego ambicje wykraczają daleko, jak to powiedział lata temu Tusk, poza pilnowanie żyrandoli w pałacu. Wielkim filarem nowej pani premier jest wspomniany już Cezary Grabarczyk. Podczas pierwszego rozdania tek przez Tuska marzył o resorcie sprawiedliwości. Jest prawnikiem z wykształcenia. Rzucono go wtedy na inny odcinek,

na polskie drogi i koleje. Tam połamał sobie zęby, choć nie brakuje głosów, że zbierał cięgi także za innych, nie tylko za swoje działania. Nowy-stary minister obrony Tomasz Siemoniak to faworyt prezydenta. Dostał też funkcję wicepremiera. Będzie na pewno uchem i okiem prezydenta w nowym gabinecie. Jeśli opozycja liczyła na całkowitą wymianę ministrów, to się zawiodła, ale nominacje wielu nowych członków gabinetu Kopacz mogą, delikatnie mówiąc, dziwić. Największe kontrowersje budzi nowa szefowa resortu spraw wewnętrznych Teresa Piotrowska.

KATECHETKA W MSW Opozycja śmieje się, że jak na razie jedynym sukcesem Teresy Piotrowskiej było napisanie podręcznika dla katechetów. Broni ją sama Kopacz przekonując, iż dziś w Europie resorty siłowe przypisywane są silnym kobietom. – Nasza Piotrowska jest silną kobietą, da radę, nie ma wątpliwości – mówi nowa premier. Dopiero teraz znawcy polskiej sceny politycznej dowiadują się, że Piotrowska pochodzi z Tczewa, marzyła jako nastolatka, by wyrwać się do Warszawy i studiować historię sztuki. Nie dostała się, wiec poszła na Akademię Teologii Katolickiej. Po dyplomie magisterskim w 1980 roku zatrudniła się w wydawanym przez PAX „Słowie Powszechnym”, w oddziale w Bydgoszczy. Dwadzieścia lat temu pierwszy raz zetknęła się z polityką. Zaczynała jako katechetka w szkole podstawowej, by od marca do grudnia 1998 roku piastować funkcję wojewody bydgoskiego. Była w drodze do stolicy wiceprezesem Urzędu Zamówień Publicznych, następnie posłanką. Ma orientację w sprawach policji, ale tylko jeśli chodzi o problemy emerytur, bo tym się zajmowała w Sejmie. Na szczyty Platformy nie doszła. Pewne jest jednak to, że tak jak miała dobre układy z Tuskiem, ma też i nienajgorsze ze Schetyną. Jeśli jej wierzyć, na rządową posadę przyszła tylko na chwilę, za rok, jak sama zapowiada, chce odejść na emeryturę.

PRZEGRANY SIKORSKI Wielkim przegranym w tej układance rządowej okazał się były już szef dyplomacji Radosław Sikorski. Człowiek niezwykle ambitny, salonowiec, jak o nim mówią, który ma pokierować jako marszałek pracami Sejmu. Zastąpienie go Schetyną w czasie, gdy na Ukrainie nie słabnie wrzenie, nawet opozycja uznała za polityczny błąd.

Odejście Tuska, bez względu na to, jak Polacy oceniali jego rządy, jest ogromną wyrwą dla rządzącej partii. Z jednej strony sondaże PO poszybowały w górę – ma to być tzw. efekt Tuska, czyli jego prestiżowa posada w Unii Europejskiej. Z drugiej strony, jak przepowiadano wcześniej zacznie się walka bulterierów pod dywanem – Schetyna kontra jego przeciwnicy. I choć na razie ten bunt jest spacyfikowany, to przed nową panią premier stoją trudne wyzwania. Być może zdoła ona otoczyć się, jak Tusk, gronem osób, które będzie jej dobrze doradzać i wspierać. Miał Tusk swojego zausznika Jana Krzysztofa Bieleckiego, byłego premiera, który robił potem karierę w bankowości. Taką osobą u boku Kopacz ma być Jacek Rostowski, przymierzany wcześniej na miejsce Sikorskiego, ale sprzeciwił się temu prezydent. Rostowski to

doświadczony polityk, który jednak jako minister finansów tak naraził się wyborcom swoim twardym trzymaniem kasy, że nawet z pierwszego miejsca na liście wyborczej nie dostał się do europarlamentu. Teraz ma szansę być blisko pani premier, choć pozostanie zawsze w jej cieniu. – To ekipa skrojona na potrzeby interesów nie Polski, ale Platformy Obywatelskiej. Chodziło o pogodzenie wszystkich głównych frakcji, inaczej Kopacz nie miałaby szans forsowania swoich pomysłów w parlamencie – nie ma wątpliwości szef lewicy Leszek Miller. Podobnego zdania są politycy PiS. Ale na takie słowa krytyki Stefan Niesiołowski z PO odpowiada: – Gdyby Platforma nie została sklejona, nie można by rządzić, a my jako formacja jesteśmy odpowiedzialni za Polskę. Kiedy Ewa Kopacz odbierała nominację na premiera z rąk prezydenta Komorowskiego mówiła, że chciałaby po latach ocenić swój gabinet jako udany. Nie ma jednak pewności, czy jej przygoda z premierowaniem przetrwa wyborcze potyczki, jakie czekają kraj od końca tego roku do następnego. Być może jest to tylko gabinet na jeden sezon.

Żeby ludzie żyli trochę lepiej

Z większą pokorą formułuję cele, jeśli chodzi o to, jak się zapiszę w pamięci ludzi. Mam bardzo ambitne zamierzenia, jeśli chodzi o to dzieło, które chcemy pozostawić. Nie będę udawał przesadnie skromnego. Chcemy zrobić rzeczy wielkie i bardzo dobre dla Polski. (…) Żeby ludzie żyli trochę lepiej, żeby zarabiali trochę więcej pieniędzy, żeby młodzi Polacy nie szukali swojego szczęścia za granicą i żeby pokolenie moich dzieci z pełnym przekonaniem mówiło: „zostajemy tutaj, bo tu jest dla nas dobre miejsce do pracy, do życia”. I to jest możliwe.

Donald Tusk, 2007


12|

09 (207) 2014 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Na szczęście są nekrologi! Krystyna Cywińska

2014

Dzięki wysiłkom mężów stanu świat jest utrzymywany w stanie zagrożenia. A co najmniej w niepewności. Będzie wojna? Czy nie będzie? A może już jest? Szczęśliwi ci, którzy – gdyby była – nie doczekali by jej. I stąd także moje dzisiejsze refleksje. Czy śmierć istnieje? – zapytał proboszcza pewien redaktor. – Ależ nie! Istnieje przecież życie wiekuiste – odpowiedział proboszcz. – Ale są pogrzeby – dodał zacierając ręce. – No i na szczęście są nekrologi! – spuentował tryumfalnie redaktor miejscowej gazety.

Nekrologi są i były dla pism życiodajną żyłą. Im dłuższe i bardziej wypasione w przymioty podmiota, tym lepiej. Bo droższe. Czytając ostatnio różnorakie nekrologowe konfabulacje, postanowiłam, uprzedzając życie wiekuiste, napisać własny nekrolog! Niech rodzina i przyjaciele, nie mówiąc o wrogach, otrzymają po mnie taki pomnik na papierze. Napiszę, że nie urodziłam się wtedy, kiedy się urodziłam, ale o dziesięć lat wcześniej. I nie w koszarach na warszawskiej Pradze, ale w królewskich Łazienkach. Mój ojciec – napiszę – nie był zwykłym pułkownikiem, ale wybitnym generałem. A mamusia – nie córką przedsiębiorcy i handlarza marmurami, tylko wnuczką Rockefellera. Może być i Kronenberga. Mieszkaliśmy nie w małym mieszkaniu w koszarach, ale w starym dworze z kolumnami i parkiem. Jak konfabulować, to konfabulować. Przez szkoły przeleciałam błyskawicznie z wyróżnieniem. W klasztornym internacie dla arystokratek, a nie w państwowej szkole powszechnej, i gimnazjum na kompletach wojennych. Ukończyłam studia na trzech uniwersytetach. Mam cztery fakultety – napiszę. Brałam udział w trzech wojnach, włącznie z Powstaniem Warszawskim, bo to ukryć trudno. Po przedarciu się przez druty kolczaste w obozie jenieckim, za co mnie odznaczono specjalnym medalem, byłam jako żołnierz AK także żołnierzem I Dywizji Pancernej gen. Maczka i 2. Korpusu gen. Andersa. Za co mnie

odznaczono także specjalnymi medalami. Skoro inni mogli – jak przeczytałam niedawno – dlaczego nie ja? No i zakończyłam służbę jako pułkownik z cenzusem. A nie jako zwykły szeregowiec. Za co mnie także odznaczono specjalnym Krzyżem. Może dodam, że Walecznych. I niech pośmiertnie sprawdzają w internecie, czy konfabulowałam czy nie. Sądząc po niektórych nekrologach emigracyjno-polonijnych, hulaj dusza w nekrologach, piekła nie ma. Czyśćca też już nie ma – jak wiadomo. Pamięć może już nie dopisywać denatom, ale fantazja za życia im dopisuje. Wpisywali sobie w życiorysy odznaczenia, stopnie wojskowe i naukowe, i wszelakie zasługi na różnych polach z polotem. A już jak taki denat był zasiedziały w różnych fundacjach czy organizacjach, dla wygody, dla prestiżu, dla darmowych biletów w poskowym teatrze w pierwszym rzędzie, czy dla diet po zebraniach – czytamy potem w nekrologach: niezastąpiony, nieodżałowany, wielce zasłużony! Szczególnie jeśli jakaś organizacja czy fundusz, którego denat bywał prezesem, dysponowały emigracyjnym wdowim groszem do rozdania. Chór żałobników rozlewa się wtedy tłustym drukiem na kilku szpaltach miejscowego pisma. Fantazyjne nekrologi nie wadzą nikomu. Tylko prawdzie historycznej. A jeśli jakiś dociekliwy dziennikarz czy historyk zechce opisać dzieje emigracyjnych instytucji czy jej prezesów, nie mówiąc o członkach, nie

powinien się opierać na nekrologach. Na przykład tak popularny i poczytny kronikarz, historyk i pisarz jak Sławomir Koper. Autor szeregu fascynujących opowieści obyczajowych o życiu znanych postaci przedwojennych, peerelowskich czy emigracyjnych. Niechby zechciał się dobrać do naszego emigracyjnego życia politycznego, organizacyjnego, towarzyskiego czy erotycznego, miałby kłopot z rozszyfrowaniem nekrologów. Gen. Władysław Anders mawiał, że należy dopisywać sobie awanse wojskowe i społeczne za życia. Niech się ugruntują w powszechnej świadomości, zanim ich bohater pójdzie do gruntu. Zaznaczam, że Sławomir Koper uwzględnia w swoich książkach fantazje jako konfabulacje i plotki jako fantazje. Plotka ostatnio niesie, że pan Andrzej Morawicz (jakiego herbu, że zapytam, bo nie dostrzegłam na sygnecie?) zarzuca nieścisłości, a nawet nieprawdę, Instytutowi Pamięci Narodowej z racji opublikowania jego legitymacji z opisem jako TW. Sam Andrzej Morawicz nie był agentem – jak słyszę – i nikomu niczego złego nie zrobił. Nie przypadkiem – jak mniemam w związku z powyższym – ukazał się w londyńskim „Dzienniku Polskim” raczej smętny artykuł o ludzkiej nieprawości i polskiej skłonności do oszczerstw. Nic to nowego, ale nowym był dla mnie tak zwany Dekalog lustracyjny, opublikowany wespół. Mało przekonująca, raczej

żałosna próba humanitarnej, bo nie prawnej, oceny zjawiska współpracy z ubecją. Współczuję ofiarom pomówień. Ale nie zweryfikowanym byłym agentom. Pan Morawicz – podobno – twierdzi, że – podobno – nie był TW. Może był albo nie był także agentem brytyjskiego wywiadu. Może był albo nie był agentem CIA? Może był albo nie był agentem Mosadu. A jeśli był albo nie był, można by go zostawić w spokoju. Pod warunkiem, że on zostawi w spokoju emigracyjne organizacje. Niech zniknie z tej mało ważnej emigracyjno-polonijnej scenki. Dla dobra swego i jej imienia. Jak mówią nasi polityczni mędrcy: na dzień dzisiejszy mając wiedzę w tym temacie mniejsza o przeszłość figuranta. Ale liczy się jego charakter. A charakter butny, arogancki, przebiegły, chytry i skłonny do manipulacji, szczególnie finansowych, nie jest kwalifikacją na pełnienie funkcji i stanowisk na niwie społecznej. Osoby o takim charakterze powinny być wykluczone z wszelkiej działalności. Niech dadzą sobie siana – jak powiadają w kraju – i zaszyją się w jakimś stogu. I niech piszą swe nekrologi z fantazją i animuszem, wybielające, na wątpliwych zasadach dekalogu lustracyjnego. I niech pośmiertnie historycy mają z tym kłopot. Zakończę, odchodząc po angielsku: When I am dead I hope it may be said – her sins were scarlet but feuilletons were red.

Cicha wojna, niewidoczny zabójca To nie terroryści czy zbrojne konflikty są największym zagrożeniem, a małe, niewidoczne gołym okiem mikroby i bakterie, które po cichu i z dala od fleszy kamer telewizyjnych zabijają setki tysięcy ludzi każdego roku. Wszystko zupełnie bezkarnie. Jest w tym pewna ironia: ludzka cywilizacja nigdy nie mogła poszczycić się takim postępem jak dzisiaj – jeszcze kilka lat temu nie wiedzieliśmy nawet, co takiego kryje się w naszym kodzie DNA. Dzisiaj już wiemy. Z drugiej strony nigdy nie byliśmy aż tak narażeni i bezradni w walce z wirusami, jak dzisiaj. I to wcale nie dlatego, że pojawiają się nowe, ale dlatego, że dotychczasowe środki obronne, jakimi dysponowaliśmy, przestają po postu działać. Co siódmy antybiotyk przepisany przez lekarza nie działa. Wirusy nie marnują czasu: uodparniają się na podawane leki, które my łykamy nie tylko wtedy, kiedy naprawdę musimy, ale wtedy, gdy nam się wydaje, że warto. Coraz powszechniejszy dostęp do leków sprawia, że… prozaicznie są one coraz mniej skuteczne. Co więcej, często jest tak, że zamiast pomagać – zaczynają szkodzić. Wszelkiej maści bakterie i wirusy zabijają rocznie na świecie prawie pół miliona ludzi. W sa-

mej tylko Europie ponad 25 tys. I nikt z tego powodu nie panikuje. Niesłusznie. Lekceważenie tego niebezpiecznego zjawiska może w niedalekiej przyszłości doprowadzić do tego, że zwykły kaszel czy przeziębienie będzie wyrokiem śmierci. Wszystko przez to, że stosowanie antybiotyków stało się tak powszechne, iż zamiast zabijać wirusy działa odwrotnie – sprzyja ich rozwojowi. W dzisiejszych czasach antybiotyki stosowane są niemal wszędzie. Podawane są nie tylko ludziom, ale przede wszystkim wykorzystywane są masowo w hodowli zwierząt: te stają się nie tylko zdrowsze, ale przede wszystkim szybciej rosną, dając więcej mięsa. To właśnie w przemysłowej hodowli tkwi jedno z największych zagrożeń: bakterie szybko mogą przejść ze zwierząt na ludzi. I to w odmianie wirusa, który przeważnie nie był znany naukowcom do tej pory. Wymykająca się spod kontroli epidemia eboli w Afryce jest tego najlepszym przykładem. Pochodzący od nietoperzy wirus przedostał się do ludzkiego organizmu i zabija z taką szybkością i intensywnością, że trudno jest go opanować. Oficjalnych leków na ebolę jeszcze nie ma, tak samo jak nie ma no-

wych antybiotyków. Od ponad 25 lat nie wprowadzono na rynek nowego antybiotyku, przez co niektóre odmiany bakterii uodporniły się do tego stopnia, że są w tej chwili znowu niewyleczalne. Co więcej, naukowcy przyznają, że już w tej chwili jesteśmy co najmniej dekadę lub dwie do tyłu i to wszystko w czasach, w których firmy farmaceutyczne wcale nie kwapią się do tego, by wydawać na badania i rozwój, a skupiają się na maksymalnych zyskach z leków już produkowanych. Nie bez winy są sami lekarze, którym z coraz większą trudnością przychodzi poprawna diagnoza. Wniosek z tego prosty – największym zagrożeniem dla ludzkości nie są wcale organizacje terrorystyczne czy lokalne konflikty zbrojne, o których tak często słyszymy w mediach. Może być tak, że wystarczy jeden mały wirus lub bakteria, której i tak pewnie nigdy nie zobaczymy na oczy, by nas, ludzi tak cywilizacyjnie rozwiniętych przetrzebić. I to wszystko przez bezmyślność i chciwość międzynarodowych korporacji i rządowych agencji. Bądźmy zdrowi.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 09 (207) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Referendum w Szkocji. Na szali była nie tylko ponad 300-letnia Unia. Kto interesuje się historią, sięgnie znacznie dalej, do początków nowożytnych dziejów tych wysp, w których i my Polacy mieliśmy swój udział. Kenut, jeden z pierwszych władców, był synem córki Mieszka I. Zjednoczył na wyspach zwaśnione plemiona i dał początek nowożytnej państwowości. Po nim były najazdy Normanów (pochodzenia skandynawskiego). Szkocja, podobnie jak Walia broniła się przed ich ekspansją. Anglosasi (wcześniejsi osadnicy z kontynentu) byli w tym czasie tworzywem historii. Trudne do zdobycia przez opancerzonych rycerzy tereny górzystej Szkocji zachowały swoją celtycką odrębność i polityczną niezależność przez długie lata. Nawet po zawarciu Unii z Anglią Szkocja nigdy nie zapomniała o swoich korzeniach. To, jak myśleli politycy z Westminster, miało być głównym powodem tendencji separatystycznych. Jak się okazało, nie najważniejszym. O wyniku referendum zdecydowała grupa niezdecydowanych, jak ją określały instytuty badające opinię publiczną. Niewidoczni na ulicznych festynach, nie wywieszali w swoich oknach wyborczych banerów. Ulice zdominowali zwolennicy niepodległości Szkocji, w tym przede wszystkim ludzie młodzi. Dzięki obniżeniu wieku uprawnionych do głosowania do 16 lat, to oni byli najbardziej zmobilizowanym elektoratem. W ich imieniu występował Alex Salmond podkreślając, że są przyszłością Szkocji i dla nich należy oddać głos za niepodległością. W Londynie liderzy wszystkich partii nie wytrzymali napięcia i stracili wiarę w zwycięstwo. Ed Miliband, przywódca laburzystów, którzy cały ruch separatystyczny rozpoczęli (licząc na proces kontrolowany i raczej symboliczny) musiał się ze spotkania w centrum handlowym w Glasgow wycofać przez wzgląd na swoje bezpieczeństwo. Jedynym politykiem, któremu nie puściły nerwy był Gordon Brown, były krótkotrwały premier i Szkot. Wygłaszał płomienne apele do swoich rodaków, ale ani przez chwilę nie dał do zrozumienia, że jego opcja może przegrać. Panowanie nad sytuacją zupełnie stracił premier Dawid Cameron, który

zgodził się na referendum. Nie mając zbyt dużego poparcia politycznego w Szkocji, starał się ocieplić swój wizerunek lidera z Londynu tworząc na użytek wiecowy język kolokwialny, osadzony w mocnych wyrażeniach. – W tym referendum nie chodzi przecież o efing torysów – apelował. Ale tych „f***ing torysów” zarejestrowali głównie jego koledzy partyjni w Londynie i ostrzyli już noże na wypadek przegranej. Gdyby tylko Cameron znał trochę więcej wydarzeń z historii, albo był bardziej oswojony ze swoją pozycją… Próbę fraternizacji z ludem przechodzili już komuniści. – Jak wam się k***a pracuje towarzyszu? – Dobrze, jaśnie panie – słyszał w odpowiedzi I sekretarz, który chciał być bliżej ludu. Cameron dla zachęty obiecał Szkotom jeszcze większą decentralizację władzy, jeśli pozostaną w Unii. Pozostali, a premier w pierwszym wystąpieniu, czując na plecach oddech swojej partii, wycofał dane wcześniej słowo. Propozycję opatrzył warunkami. W końcu podobną decentralizację, argumentował, powinien też zaproponować pozostałym członkom rodziny: Anglikom i Walijczykom. Konsekwencją takiego myślenia powinna być też większa autonomia dla Irlandii Północnej, a w jej przypadku odłączenie i przyłączenie do irlandzkiej macierzy. Kości zostały rzucone. Jedność Zjednoczonego Królestwa dzięki wygranej zwolenników Unii w Szkocji chwilowo zachowana, ale tylko chwilowo. Na wzmocnionej przez premiera fali separatystycznej nawet Londyn ustami burmistrza Borisa Johnsona zgłosił swoje autonomiczne roszczenia.

kronika absurdu Często słyszymy w debacie publicznej frazę: „W 40milionowym kraju w środku Europy...” Jak się okazuje, po uwzględnieniu błędów statystycznych, jest nas zaledwie ok. 37 mln. To duże zaokrąglenie w praktyce prowadzi do niesprawiedliwych decyzji w zarządzaniu finansowymi subwencjami. Takim przykładem jest Muszyna w Małopolsce. Według danych burmistrza w miasteczku mieszkają 4902 osoby, ale według urzędu statystycznego jest ich 5115. Zawyżona przez Główny Urząd Statystyczny liczba spowodowała, że Muszyna straciła w tym roku prawie 1,5 mln zł subwencji oświatowej. Burmistrz prosił GUS o korektę danych, ale bezskutecznie. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Cyklista podjeżdża bezszelestnie Młody i sympatyczny chłopak rodem z okolic Torunia, Michał Kwiatkowski, zdobył właśnie tytuł mistrza świata w kolarstwie w wyścigu ze startu wspólnego w Ponferradzie w Hiszpanii. To wielki sukces, cieszący tym bardziej, że dwudziestoczterolatek zdaje się skromny, obyty w międzynarodowym towarzystwie, rozsądny i ambitny, więc wygląda na to, że przed nim wielka kariera. Podobno długie lata trenował między ciężarówkami na drodze krajowej nr 80, łączącej Bydgoszcz z Toruniem, którą to trasą systematycznie dojeżdżam do pracy, mam więc do jego sukcesu stosunek niejako osobisty… Oczywiście nie przemierzam tego odcinka rowerem, co dopowiadam, żeby Czytelnicy nie mieli żadnych wątpliwości. O cyklizmie chcę jednak dzisiaj powiedzieć słów kilka. O ile nie mam nic przeciwko kolarstwu sportowemu, które jest trudną i budzącą podziw dyscypliną, o tyle coraz gorzej znoszę cyklizm amatorski, czy inaczej – nową miejską modę na jazdę rowerem. Kiedyś nie była ona w Polsce znana, rodacy raczej marzyli o samochodach, zwłaszcza w czasach, gdy były one dobrem limitowanym. Dziś, gdy samochód ma właściwie każdy, kto tego zapragnął, dobrze sytuowanych Polaków w średnim wieku ogarnęła moda na poruszanie się rowerem, przywleczona z niektórych krajów zachodnich oraz propagowana przez wszelkiej maści ekologów.

Z tą modą przyszły też roszczenia – żądanie szczególnych praw dla cyklistów w ruchu miejskim. Czytam w „Gazecie Wyborczej”, że w zeszłym roku kupiono w Polsce milion nowych rowerów. Ogromu zjawiska dopełnia świadomość, że corocznie sprowadza się do naszego kraju kilkaset tysięcy rowerów używanych, tzw. klasyków, zwłaszcza holenderskich „damek” miejskich, chętnie nabywanych przez młodzież w ośrodkach akademickich. Modę dostrzegli też politycy, toteż w nowej finansowej perspektywie unijnej zapisano astronomiczne sumy na budowę rowerowych ścieżek. Oznacza to, że powtórzymy szaleństwa naszych sąsiadów, np. Niemców, którzy z Berlina uczynili metropolię dyskryminującą samochody na rzecz rowerów właśnie, wydzielając nawet z wąziutkich starych ulic pasy przeznaczone dla cyklistów, dając im bezwzględne pierwszeństwo na skrzyżowaniach, etc. Nie każda z zachodnich metropolii uległa tej manii. W Rzymie nie widziałem rowerowych szlaków ani rowerzystów. Widocznie upał nie zachęca do ulegania tej modzie. W Polsce jest wielu ludzi, którzy chcieliby oszpecić rowerami przestrzeń miejską tak, jak uczynili to Holendrzy. Lata temu, po dłuższym pobycie w Amsterdamie, mój przyjaciel A. St. Kowalczyk napisał esej o ohydzie rowerów rozpychających się w przestrzeni miasta. Esej był o Amsterda-

mie właśnie, ale niedługo będzie można podobny napisać o Warszawie, Krakowie czy Poznaniu… Do tego doszły absurdalne przepisy, jak np. nowelizacja kodeksu drogowego, która zezwala cykliście omijać pojazdy prawą stroną (w ruchu prawostronnym!). Stoję autem przed światłami, czekam na możliwość skrętu w prawo, światło się zmienia, już chcę wykonać manewr, a tu okazuje się, że pomiędzy mną a krawężnikiem pojawił się rowerzysta, który właśnie zbiera się do jazdy prosto. Podjechał bezszelestnie, to ja mam go zauważyć i przepuścić. On jest uprzywilejowany! Szczerze mówiąc, nie rozumiem, co w tym zdrowego, ekologicznego, wartego wydawania publicznych pieniędzy? Czy to, że wdychający spaliny samochodowe uprzywilejowany cyklista będzie się kiedyś leczył na nowotwór płuc? Jaki w tym społeczny interes. A w tym, by z powodu uprzywilejowania rowerów, samochody w miastach jeździły wolniej, na niższych biegach i emitowały więcej wyziewów? Jaki? Głupia moda, lansowana przez producentów sprzętu sportowego, ekologów i polityków wydaje się jednak nie do powstrzymania. I nie słychać głosów, że w prawdziwym społecznym interesie mieszkańców wielkich miast leżałoby wydawanie wielkich środków na prace nad ekologicznymi silnikami pojazdów samochodowych.


14 |

POSTSCRIPTUM

09 (207) 2014 | nowy czas

Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | WRZEsIEŃ 2014

Pupa księcia a wolność prasy

Phones4u BIZNES. Z dnia na dzień przestała istnieć ogromna firma, której daleko było do kłopotów finansowych. Phone4u znana była z tego, że oferowała abonamenty na telefony komórkowe z bardzo popularnym cash back – klienci otrzymywali zwrot części płaconego abonamentu w gotówce. Okazało się jednak, że żaden z operatorów komórkowych nie chciał już w firmą współpracować i przedłużać kontraktów. Teraz te same sieci kupują od firmy zarządzającej masą upadłościową Phones4 sklepy do nich należące. Operatorzy sieci komórkowych już dawno przestali ukrywać, że szukają oszczędności i dodatkowych źródeł dochodu, gdzie tylko się da. Rezygnacja z korzystania usług pośrednika jest jednym z wielu tego przykładów. Dla nas – użytkowników – nie jest to dobra wiadomość. Oznacza mniej więcej jedno: brak konkurencji, co w końcu doprowadzi do podwyżek.

W Tajlandii niebezpiecznie

TURYSTYKA. Słynąca z bajecznie kolorowych plaż Tajlandia jest w nie lada kłopotach. Wizerunek kraju poważnie ucierpiał po makabrycznym morderstwie młodych turystów z Wielkiej Brytanii. Ze śledztwem ma ogromne problemy tajska policja, która znana jest z swojego nieprzychylnego stosunku do cudzoziemców. Aby tego było mało, premier Tajlandii popisał się ekwilibrytyką stwierdzając, że turyści sami są sobie winni, szczególnie jeśli są… młodzi i piękni. Turyści w Tajlandii są nie tylko notorycznie naciągani przez tubylców, ale również przez policję, która między innymi była zaangażowana w działalność gangu na międzynarodowym lotnisku w Bangkoku. Proceder był prosty: obsługa sklepów oskarżała turystów o kradzież, tych z kolei aresztowała policja, która jedynie po wręczeniu łapówki pozwalała zatrzymanym zdążyć na samolot. W przeciwnym razie skazywani byli na areszt i długie oczekiwanie na rozprawę, która by ich ewentualnie uniewinniła. Reputacja Tajlandii jako spokojnego kraju, przyjaznego turystom zostaje nadszarpnięta coraz to nowymi doniesieniami o atakach na zachodnich turystów. Jeśli już musisz tam jechać, to sprawdź czy miejsce, do którego jedziesz, jest bezpiecznie. Ale najlepiej to jedź gdzieś indziej.

Wielkie picie piwa ZWYCZAJE. W Niemczech i nie tylko rozpoczął się Octoberfest – największy na świecie maraton picia piwa i spożywania pieczonych kiełbasek. W tym roku mają zastać pobite wszystkie poprzednie rekordy, a tych w czasie Octoberfest nigdy nie brakuje. Dla przykładu, cena jednego kufla piwa (czyli około 1,76 pinty) po raz pierwszy przekroczyła magiczną cyfrę 10 euro. To aż 2,58 proc. więcej niż przed rokiem. Bez obaw, Niemcy nie zamierzają na piciu oszczędzać. Wiedzą o tym doskonale roznoszące piwo Bawarki. Rekordzistka potrafi jednorazowo przenieść aż 27 kufli, lekko rozlewając tylko z niektórych. Tegoroczne piwne szaleństwo doczekało się również innego rekordu: ponad 170 aplikacji poświęconych Octoberfest na iPhone. To dużo i mało, biorąc pod uwagę fakt, że tak naprawdę we wrześniu i październiku Octoberfest odbywa się aż 58 różnych miejscach. Czerwony Krzyż podaje, że w tym roku przygotował

aż…15 łóżek dla piwoszy potrzebujących pomocy, albo odpoczynku pomiędzy jednym a drugim kuflem. Prawie 10 tys. osób każdego roku zgłasza się tam po pomoc medyczną. Picie piwa powoduje, że częściej biegamy na stronę. Tych, którzy za potrzebą udadzą się w miejsca do tego nieprzeznaczone, czeka sroga kara w postaci 100 euro mandatu. Mało kto powinien go jednak płacić. Dla panów przygotowano 878 metrów pisuarów. Przewiduje się, że tegoroczna impreza przyciągnie do Monachium tysiące turystów i sympatyków piwa z całego świata, którzy zostawią tam ponad 1,2 mld euro. Jeśli już pić, to na całego, i najlepiej w Bawarii! Sympatycy niemieckich piw w Londynie mają szczęście, gdyż Octoberfest obywa się również tutaj, w Kennington Park, SE11, w czwartki, piątki, soboty i niedziele aż do 12 października. Poza sobotami wstęp jest bezpłatny, ale za kufelek z piwkiem trzeba już niestety płacić.

Zapłać za fajerwerki nad Tamizą LONDYN.Tegoroczne fajerwerki nad Tamizą będzie można podziwiać tylko po wykupieniu biletu, który kosztować ma jedynie dziesięć funtów – zdecydowały władze Londynu, które w ten sposób chcą poradzić sobie nie tylko z coraz większymi tłumami, ale i rosnącymi kosztami noworocznej imprezy. Dla chętnych dobra wiadomość: bilety można kupić na stronie internetowej, chociaż ich liczba jest ograniczona. Tylko pierwszych sto tysięcy osób ma szansę na dobre miejsce widokowe. Fajerwerki nad Tamizą od lat były ulubionym miejscem witania Nowego Roku przez londyńczyków i turystów głównie dlatego, że była to impreza bezpłatna. Teraz Boris Johnson tłumaczy, że wprowadza opłaty, bo… przychodziło zbyt wiele ludzi i miasto nie radziło sobie z tłumami. Dziesięć funtów to może nie fortuna dla jednej osoby, ale dla całej rodziny to już spory wydatek. Tym samym przyszły kandydat na premiera i szefa konserwatystów pokazuje, czym grozi głosowanie na niego w przyszłości. Londyn już tylko dla bogatych? Well, przynajmniej jego centrum w Sylwestra.

MEDIA. Co ma wspólnego wolność prasy w Wielkiej Brytanii z pupą trzeciego w linii do tronu księcia? Okazuje się, że bardzo wiele. Książę Harry miał pecha i w czasie prywatnego wyjazdu z kolegami do Las Vegas dał się sfotografować nago. Jako że jest osobą publiczną, zdjęcia te szybko znalazły się w publicznym obiegu, za sprawą portalu TZN. Amerykańskiego portalu oczywiście. Potem wydrukowały je media na niemal całym świecie. Niemal, bo żadna gazeta w Wielkiej Brytanii nie zdecydowała się już na taki krok, mimo iż w szczegółach pozwoliły sobie na opisanie całego wydarzenia, z podaniem adresów stron, na których zdjęcia można było spokojnie obejrzeć w sieci. Spece od mediów przyznają, iż takie zachowanie angielskiej prasy (w tym również brukowców, takich jak „The Sun”) jest bezpośrednim skutkiem afery podsłuchowej oraz tego, co z niej wynikło. Lord Justice Leveson przewodził dochodzeniu, które miało na celu zbadanie relacji prasy z ludźmi sprawującymi władzę, ale szybko stało się spektaklem skierowanym przeciwko wolności prasy. Brytyjskie dzienniki, chociaż w większości zgadzały się z zastrzeżeniami co do obniżonych standardów, to jednak przyznawały, że całe to dochodzenie miało na celu zneutralizowanie wolnych mediów. Fakt, iż żadna z gazet nie opublikowała zdjęć Harry’ego jest tego najlepszym przykładem. Jeszcze dwa lata temu znalazłyby się one na czołówkach co najmniej kilku brukowców. St James’s Palace przyznał, że był w kontakcie z Press Complaints Commission (PCC) w sprawie ewentualnej publikacji zdjęć. PCC zakończyło swoją działalność w początkach września i zostało zastąpione przez Independent Press Standards Organisation (IPSO). Jeśli chcesz wiedzieć, jak wygląda pupa księcia Harry’ego, pogrzeb w google – na własną odpowiedzialność.

Same konserwy TRENDY. Restauracje w Londynie powstają jak grzyby po deszczu, choć wydawać by się mogło, że wszystko już było i nic nie jest nas w stanie zaskoczyć. Mieliśmy już ciche restauracje, dla singli, a także dla kotów. To, czego brakowało, to knajpa bez kuchni i kucharzy, choć trudno sobie przecież wyobrazić coś takiego. Tymczasem okazuje się, że można. W Soho została właśnie otwarta knajpa, która nie sprzedaje niczego innego, poza… konserwami. A konkretniej mówiąc, rybami z puszki. Okazuje się, że konserwa nie zawsze musi oznaczać taniochę, bo niektóre ryby (np. sardynki Breton) dojrzewają w puszcze w podobny sposób, jak dobre wino.


|15

nowy czas | 09 (207) 2014

reklama Jeśli czujesz się samotny, chory, masz problemy rodzinne lub z pracą, jeśli czujesz lęki, masz nałogi, lub złe relacje z najbliższymi. Jeśli czujesz odrzucenie otoczenia lub nic Cię nie cieszy.

Pu łap ki emi gra cyj nej toż sa mo ści 30 wrze śnia Czy bywa, że czujesz się przygnębiona, zdezorientowana, niedopasowana do otoczenia, w którym pr zyszło Ci żyć? Czy czujesz się czasami jak pięciolatka porzucona na ulicy, gdzie znajome otoczenie przekszt ałca się w złowrogi gąszcz pułapek? Stres, jakiego doświadcza wielu emig rantów może przybrać ostrą formę zwaną również szokiem kulturowym, któr y przypomina depresje i wywołuje problemy zdrowotne. Ten warsztat uświadomi Ci, co stanowi największe zag rożenie dla emig ranta i nauczy jak sobie radzić ze stresem. Myśl jak ko bie ta suk ce su – 2 paź dzier ni ka Nasze myślenie i przekonania są jednym z wyznaczników sukcesu, gdyż wpływają na decyzje i kroki, które podejmujemy. Podczas tego warsztatu dowiesz się jak myślą ludzie sukcesu. Będziesz też miała okazję wykorzyst ać tę wiedzę w prakt yce do realizacji swojego celu. Jak ne go cjo wać z wła snym dziec kiem? 7 paź dzier ni ka Pamiętasz jeszcze czasy swojego dzieciństwa? Czy po otrzymaniu „sprawiedliwej” kar y zdarzyło Ci się kiedykolwiek zamknąć w swoim pokoju i w milczeniu robić rachunek sumienia? Nie? Założę się, że (t ak jak ja) planowałaś zemstę Dowiedz się jak dzieci postrzegają ś wiat i dlaczego tak trudno wyegzekwować u nich posłuszeństwo. Naucz się negocjować z własnym dzieckiem. Roz wi ja my skrzy dła ka rie ry 9 paź dzier ni ka Czy nagła utrata pracy jes t naprawdę gorsza niż obserwowanie realizujących się zawodowo koleżanek, podczas gdy Ty siedzisz w domu i na przemian załadowujesz i rozładowujesz zmywarki, pralki i inne cudowne zdobycze cywilizacji? Może już kiedyś pracowałaś, ale po urodzeniu dzieci nie jes teś pewna, czy Twoje kwalifikacje zawodowe mogą się jeszcze na coś przydać? Może pragniesz czegoś innego, ale po prostu się boisz? Zobacz, co cię powstrzymuje i zacznij działać. Po czuj się jak mi strzy ni w swo jej pro fe sji 14 paź dzier ni ka Czy zastanawiałaś się kiedyś co wyróżnia mistrza od pozos tałych uczestników gr y? To sztuka panowania nad emocjami. Ten warsztat pokaże Ci, co zrobić abyś i Ty z łatwością potrafiła s tawić czoła wyzwaniom, które stoją na drodze do osiągnięcia Twoich celów. Pew ność sie bie w re la cjach za wo do wych 16 paź dzier ni ka Czy wiesz, że to jak postrzegamy innych ma często wpływ na to jak się czujemy w ich towarzystwie? Ten warszt at pokaże Ci co zrobić, aby podnieść swoją pewność siebie w kontaktach z innymi i budować korzystne relacje międzyludzkie. Jak fo to gra fo wać wła sne dzie ci? Warsz tat fo to gra ficz ny 21 paź dzier ni ka Nie ma nic gorszego niż aparat cyfrowy wypełniony tysiącem nudnych zdjęć, zwłaszcza jeśli zrobili je znajomi i oczekują, że będziemy je podziwiać. Naucz się kilku pods tawowych trików profesjonalnej fotografii i zachwyć znajomych zdjęciami swojego dziecka. Co ro bić, że by nie być bez rad nym? Kurs pierw szej po mo cy dla mam Zajęcia poprowadzi ratownik medyczny, któr y będzie miał za zadanie nauczyć mamy jak reagować w niebezpiecznych sytuacjach. Cze ka my na zgło sze nia: pon@uj

MISTRZOWIE BIOENERGOTERAPII MOGĄ CI POMÓC MARINA MOCKAłłO I BOGuSłAW ARTuR SERdECZNIE ZAPRASZAJĄ NA PAźdZIERNIKOWE WARSZTATy I TERAPIę INdyWIduAlNĄ W lONdyNIE. Marina Mockałło i Bogusław Artur, prowadzą Centrum Medycyny Wielowymiarowej TAo UNiverSUM w Warszawie. od ponad 20 lat pracują nad metodą medycyny wielowymiarowej, związaną z przyczynami i ich skutkami na wszystkich poziomach i we wszystkich aspektach życia. ich praca obejmuje diagnozowanie przyczyn problemów oraz usuwanie skutków i pomoc w odzyskaniu zdrowia. odnoszą znaczące sukcesy skutecznie uzdrawiając z nowotworów, depresji, chorób autoagresji, uzależnienia. Pomagają w rozwoju osobistym, w odzyskaniu radości i lepszej jakości życia. o ich pracy rozmawialiśmy podczas spotkania w Londynie. le cze nie czy uzdra wia nie? Jak pra wi dło wo po win ni śmy na zy wać po moc, ja ką nie sie cie swo im pa cjen tom?

– Termin „leczenie” oddajemy medycynie tradycyjnej, która likwiduje tylko skutek i objawy choroby. My uzdrawiamy – razem z pacjentem odnajdujemy przyczyny chorób, usuwamy je i usuwamy skutki, czyli chorobę bezpowrotnie. Często ta sama przyczyna powoduje i chorobę, i niepowodzenie życiowe. Zdarzyło się tak, że pracowaliśmy nad uzdrowieniem sytuacji firmy, a po jakimś czasie właściciel przyszedł z podziękowaniem, że nie tylko w firmie się polepszyło, a zniknęła też jego nieuleczalna choroba (groziła mu całkowita utrata wzroku). Jak wie lu oso bom uda ło wam się po móc?

– Łatwiej będzie powiedzieć ilu osobom nie udało się pomóc. Przychodzą do nas ludzie z różnymi problemami: zdrowotnymi, finansowymi, dotyczących związków i z wielu innymi. Z każdym problemem pracujemy podobnie – usuwamy przyczyny karmiczne, ustalamy błędy w myśleniu i emocjach, usuwamy też, jeśli jest, zewnętrzne oddziaływanie energetyczne. Po usunięciu przyczyn zaczynamy uzdrawiać na wszystkich poziomach. Tak pracujemy już 20 lat i praktycznie każdemu kto przyszedł na zabieg pomogliśmy. le cze nie cho rób no wo two ro wych wy da je się naj bar dziej spek ta ku lar ne, po nie waż za pew ne je ste ście ostat nią na dzie ją cho rych, któ rym współ cze sna me dy cy na nie jest w sta nie już po móc. Czy mo że cie opo wie dzieć o jed nym z przy pad ków, gdy wa sza me to da le cze nia oka za ła się sku tecz na?

– Możemy opowiedzieć o kilkunastu przypadkach. opiszę ostatni sprzed czterech miesięcy. Zadzwonił do nas pan i powiedział, że jego mamie lekarze dają tylko tydzień życia i proponują mu zabranie jej do domu, żeby mogła godnie odejść z tego świata. Jest chora na nowotwór z przerzutami na każdy organ, nie może jeść ani pić, jest tylko na kroplówkach. odpowiedzieliśmy, że w takim przypadku już nie ma szans, by pomóc jej ciału fizycznemu. Ale zapytałem, czy mama wierzy w inkarnację. Syn powiedział, że mama i on

wierzą w inkarnację. W takim razie jest możliwość pomóc mamie na poziomie ducha, bo nieusunięta przyczyna nowotworu w tym życiu przejdzie na następne życie i człowieka czeka ta sama lekcja karmiczna. Pracowaliśmy z mamą, wyjaśniając zasadę przyczynowości, usuwając długi karmiczne, zdejmując bardzo silną magię. Zajęło nam kilka godzin przywrócenie jej całkowicie wyczerpanej energii Życiowej. Po pierwszym dniu zmniejszyły się bóle, zaczęła normalnie pić i jeść. Uzdrawianie zajęło nam trzy dni, po miesiącu spotkaliśmy się jeszcze raz na pięć godzin. Nowotwór się cofnął, mama świetnie się czuje. Ten przykład pokazuje, że jeśli ludzie są otwarci na zmiany i zgodzą się, że przyczyna problemu jest w nich, można oczekiwać uzdrowień na wszystkich poziomach. Czy współ pra cu je cie z le ka rza mi, któ rzy od sy ła ją do was pa cjen tów, któ rym nie są już w sta nie po móc?

– Tak, współpracujemy z prywatną kliniką leczenia niepłodności, której właścicielem jest lekarz. Wysyła do nas tak zwane trudne przypadki i my odnajdujemy takie przyczyny, których oficjalna medycyna nie bierze pod uwagę – poczynając od przyczyn karmicznych aż do głęboko ukrytego strachu przed ciążą. Mieliśmy też trudniejszy przypadek, gdzie po operacji chirurg powiedział swojej pacjentce, że może ją uratować tylko chemia i cud, bo operacji ze względu na przerzuty nie udało się zrobić. Więc jeśli chce, to może spróbować „cudu” u nas. Pracowaliśmy z pacjentką kilkanaście godzin – po miesiącu nie było śladu nowotworu. Co jest wa szym zda niem bez po śred nią przy czy ną pro ble mów?

– Największym problemem, który sprawia, że stoisz w miejscu i niemalże się cofasz, a twoje dochody nie rosną, zdrowie się nie poprawia, a wręcz ulega stagnacji, jest brak energii Życiowej z której się wszystko tworzy. Jak wiesz, żeby cokolwiek pojawiło się w naszym świecie materialnym, np. zdrowie, obfitość, najpierw musi to powstać w świecie niematerialnym, na planach subtelnych, a do tego potrzebujemy energii. Jeśli masz energię, realizujesz upragniony cel. Żeby cokolwiek powstało, musi być na to stuprocentowe-we zabezpieczenie energetyczne. rodząc się nie mamy takiego zabezpieczenia energetycznego na realizację naszych celów z powodów tak zwanych ograniczeń karmicznych. W trakcie życia przez swoje błędy i te ograniczenia karmiczne zaczynamy tracić energię i coraz trudniej jest zrealizować swoje cele: być szczęśliwym, radosnym, zdrowym. Co na le ży ro zu mieć przez „błę dy”?

– Jest to tak rozległa tematyka, którą dokładnie omawiamy na warsztatach między innymi na warsztacie Tech no log ia świa do me go ży cia. Po więk sze nie swoj ej we wnętrz nej mo -

cy – drog ą do sukc e su” na który zapraszamy. A czym są „ogra ni cze nia kar micz ne”? ograniczenia karmiczne to: długi karmiczne, węzły karmiczne, obciążenia karmiczne drzewa rodowego, wszelkiego rodzaju nasze zobowiązania w postaci umów, ślubów i przyrzeczeń składanych różnym siłom i instytucjom. Negatywne energetyczne oddziaływania z zewnątrz to są: przekleństwa świadome i nieświadome, celowe programy zabierające nam energię, programy podporządkowujące nas określonym działaniom, programy niszczące nasze zdrowie, związki i biznesy. To są te „dziury”, którymi ucieka nam energia życiowa. Powstaje pytanie, jak sobie z tym wszystkim poradzić? Jest na to tylko jedna rada – zacząć świadomie iść przez życie i jak najszybciej załatać te „dziury” energetyczne. Dlatego proponujemy zainteresowanym pomoc poprzez sesję „Uwol nie nia kar mi zne go, która oczyszcza wszystkie ograniczenia karmiczne i jest podstawą dalszego uzdrawiania czy zmiany losu. Sesja ta również zabezpiecza przed powstaniem chorób lub negatywnych sytuacji, które mogą zaistnieć w przyszłości. W czasie sesji rozwiązujemy węzły karmiczne, zdejmujemy klątwy, przekleństwa rodowe, są unieważniane wszelkie śluby i umowy zawarte w okresie karmicznym. Harmonizujemy system energetyczny (czakry, ciała subtelne) i przywracamy pełnię energii życiowej. Usuwamy wszelkie przyczyny blokujące otwarcie czakr. ZA PRA SZA My NA BEZ PłAT Ny Wy KłAd Z ME dy Cy Ny WIE lO Wy MIA RO WEJ Z IN dy WI du Al NĄ dIA GNO ZĄ ENER GE TyCZ NĄ KAŻ dE GO uCZEST NI KA ORAZ ZBIO RO WyM SE AN SEM uZdRA WIA NIA. 10 PAź dZIER NI KA GOdZ. 19.00 – 22.00 Miejsce: ACToN SPiriTUAL CeNTre Acton Woodhurst road W3 6SL Jeśli masz pytanie zadaj je mailowo, a na wykładzie odpowiemy. Mail: medycyna.wielowymiarowa@gmail.com www.medycyna-wielowymiarowa.pl Warsz tat: „TECH NO lO GIA ŚWIA dO ME GO Ży CIA. PO WIęK SZE NIE SWO JEJ WE WNęTRZ NEJ MO Cy – dRO GĄ dO SuK CE Su”. 11/12 PAź dZIER NIK , GOdZ. 10.00 -18.00 Miejsce: ACToN SPiriTUAL CeNTre Acton Woodhurst road W3 6SL. Warsztat y 11-12.10.14 płatne £100 za dwa dni tj.16 godzin wykładów i ćwiczeń. W tym 2 x po 1 godz. na lunch i kilkuminutowe pr zer wy. Kawa, herbata, napoje, ciastka g ratis.o uczestnictwie decyduje wpłat a zaliczki w wysokości £40 na konto: Barclays Bank A/C Marina Mockallo Sort code: 20-92-60 Account no 60332089 z podaniem imienia i nazwiska. Prosimy o potwierdzenie uczes tnictwa i wpłaty zaliczki telefonicznie lub mailowo; e-mail: medycyna.wielowymiarowa@gmail.com, lub telefonicznie. Tel 07702795715. Zapisy na indywidualne sesje uzdrawiające. Halina tel. 07702795715 Ser decz nie za pra sza my!


16 |

09 (207) 2014 | nowy czas

drugi brzeg

SVETA Osobiste wspomnieie z Polski. Dwugłos PIotr: Sveta. Ja pisałem i piszę: Swieta. Nazwisko: Savrasova, ale ja znałem inne, po mężach. Narodowość. No właśnie, jaka właściwie? Nie, Swieta nie da się łatwo zaszufladkować. Nie ma już jej z nami, ale pamiętam: za nieco bladą twarzą kryła się barwna, kochająca życie i ludzi postać. Poznałem Swietę w korporacji: dużej amerykańskiej firmie technologicznej, która w Warszawie miała jeden ze swych najważniejszych ośrodków na świecie. Przewijało się tu dużo osób różnych narodowości. Mimo że była to korporacja, stosunki w niej były dobre; sposób i kultura pracy pozwalały na identyfikację z firmą, związki były oparte nie na intrygach, ale potrzebach i wymaganiach, ceniono dobrych pracowników, a staże pracy bywały bardzo długie. W którymś momencie pojawiła się tu Swieta, ze swym miękkim wschodnim akcentem, wysoka, i zaraz okazało się, że jest to postać niezwykła. Była asystentką szefa i w tym świecie czuła się bardzo dobrze, urzekając zachodnich gości osobistym podejściem i bezpośredniością, i próbując tłumaczyć – często po swojemu – zachodnie standardy środkowo-europejskiej klienteli. I taką już pozostała w mej pamięci: łączniczka między dwoma światami i kulturami, z mądrością i doświadczeniem bezmiaru cierpień na Wschodzie i próbami zorganizowania rzeczywistości na Zachodzie. Z lekkim dystansem do obu i gotowością niesienia pomocy ludziom zagubionym pomiędzy nimi. Była bystrą obserwatorką. Ze zrozumieniem dla ludzkich ułomności, umiejętnością widzenia sensu i proporcji w stosowaniu norm, także prawnych, ale przede wszystkim ciepłem i osobistym podejściem do ludzi. A ci jej odpłacali tym samym – czy to byli brytyjscy policjanci, czy wschodnioeuropejscy emigranci w Anglii, czy wszyscy, z którymi się stykała. Kiedyś powiedziała mi, że był okres, kiedy zdawało jej się, że potrafi przewidywać przyszłość. Że widziała rzeczy, które potem działy się naprawdę. I że to miała po swoich kobiecych przodkach. Nie potrafię powiedzieć, czy tak było naprawdę, czy trochę grała, ale był jakiś pierwiastek niesamowitości wokół niej, który sprawiał, że ludzie często ulegali jej sugestiom. Co do mnie, to owszem, raz powiedziała mi, co się stanie. Ale, po tym jak to powiedziała, a przecież jej ufałem, sam doprowadziłem do spełnienia się jej przepowied-

ni. Szefowi w firmie mówiła, jakie trasy podróży są najlepsze i bywało, że jej słuchał i zmieniał rezerwacje. Raz niespodziewanie zadzwoniła: – Słuchaj, co się dzieje??? – po ważnej, dramatycznej rozmowie, którą miał z kierownictwem, o której nie wiedział jeszcze nikt. Nie było dla niej rzeczy niemożliwych: zdobycie apartamentów z puli najwyższego kierownictwa ekskluzywnych hoteli, gdy to było potrzebne dla biznesu (z osobistym zaproszeniem i przyjazdem asysty), zorganizowanie dla Amerykanów kawioru i rosyjskiej wódki w przerwie w operze (– U nas to się tak pije – i dla przykładu Swieta wychyla szklankę), czy czegokolwiek, z umiejętnością trafiania do ludzi, gdziekolwiek by nie żyli, z wiedzą o świecie i ludzkich zaletach i słabościach. Ta umiejętność bardzo jej pomogła w Anglii, gdzie w krótkim czasie po przybyciu stała się osobą znaną i popularną w całej okolicy, a także w późniejszej, opisanej w książce, pracy. Jak twierdzą ci, z którymi utrzymywała do ostatniej chwili kontakt, wydawało się, że choroba ją wzmocniła wewnętrznie: z nieco rozchwianej emocjonalnie stała się pewna siebie i swoich decyzji. Może ta siła umożliwiła jej przeżycie, wbrew lekarskim diagnozom, dodatkowe trzy lata.

SVETLANA SAVRASOWA 1961-2014 była jednym z aniołów „Nowego Czasu”. Za okazaną pomoc i wsparcie nie zdążyliśmy się odwdzięczyć. W naszej pamięci pozostanie na zawsze.

Na polu bitwy byłabym sanitariuszką – powiedziała kiedyś w wywiadzie [Ze Svetlaną Savrasovą, autorką książki Masz tylko dziadka, Lenina i Boga, rozmawiała Aleks andra Ptasińska, NC 13/170 – red.]. Coś w tym jest. Wewnętrzny optymizm i ciepło, radość i chęć chwytania życia na gorąco, widzenia tego życia w całej swej złożoności i pięknie, trzymania się go do ostatniej chwili, zrozumienie i porozumienie z ludźmi – to wszystko sprawiało i sprawia, że my, którzy ją znaliśmy, kochamy ją i jej wspomnienie.

KrZysZtof: Ze Svetą poznaliśmy się, kiedy właściwie powinniśmy już zapomnieć, że kiedyś się znaliśmy. Pracowaliśmy razem nie zbliżając się ponad normy biurowego koleżeństwa. Wreszcie Sveta przeniosła się do Wielkiej Brytanii, a nasz kontakt całkiem się urwał. Dopiero po kilku latach dostałem link do jej poetyckiego portalu. Posłuchałem wierszy, napisałem maila – odpowiedziała i zaczęliśmy korespondować. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim, z maila na mail coraz bardziej osobiście. Tak ją poznałem – szczerą, empatyczną, budzącą zaufanie. Od tamtej pory Sveta bez limitu obdzielała nas – mnie i moich najbliższych – zrozumieniem, entuzjazmem i energią, których tyle przecież potrzebowała dla siebie. Po prostu weszła do naszej rodziny. Wciągnęła się w nasze życiowe problemy i starała się nam konkretnie pomóc – konkretnie, ale w żadnym razie nie konwencjonalnie. Taka przecież była – nie uznająca ograniczeń, ekscentryczna, poszukująca. Dobrze mi było móc pisywać do Svety, w odpowiedzi potrafiła jednym, dwoma zdaniami rozproszyć męskie histerie wieku średniego, pomóc rozwiązać jakiś rodzinny węzełek gordyjski czy przyjacielskim kopniakiem wybić z marazmu. Imponowała mi głodem kontaktu z innymi, wrażliwością, życiowym impetem. W tej wymianie dostawałem od niej o wiele więcej niż mogłem dać – może udało mi się kilka razy rozbawić ją w przygniatających dniach po chemioterapii. Na początku tej odnowionej znajomości, nie wiedząc o jej chorobie wysłałem Svecie rysunek, taki trochę egzystencjalny żart o przemijaniu – odpowiedziała natychmiast, że właśnie wróciła ze szpitala, i że lekarze dają jej tylko kilka miesięcy, „ale ja to widzę inaczej” – napisała, a potem wyszarpnęła chorobie jeszcze piękny kawałek życia. Nie tylko dla siebie, wielkodusznie dzieliła się w tym czasie z bliskimi, przyjaciółmi, kolegami siłą, energią i zachłannością na życie, inspirowała nas do intensywniejszego przeżywania czasu, otwierania się na innych.

Napisali: Krzysztof Wojnar i Piotr strzałkowski (także na podstawie rozmów z kolegami z pracy)

Dwa żywioły Svetlany Savrasovej

L

ist nosi datę 15 maja 2014. Jest jedynym, i jak się okazało, ostatnim od Svetlany Savrasovej… „Jestem w pociągu – jadę do Londynu po chińską wizę. Spieszę się, nie czuję się najlepiej. Dziękuję Panu za uwagę. Ogromnie się cieszę, że książka się podobała. Pozdrawiam Svetlana”. Miałem nadzieję, że wypijemy kawę w warszawskiej kawiarni literackiej, chciałem poznać osobiście „spolszczoną Rosjankę” mającą duszę niespokojną, nieco awanturniczą, ciekawą świata i przygód Od Piotra Strzałkowskiego dowiedziałam się, że jednak przegrała walkę z chorobą. Smutna wiadomość – liczyłem na jesienny wieczór autorski w zaprzyjaźnionej kawiarni na Powiślu – z

wydawcą książki Svetlany uzgodniliśmy, że mógłby się on odbyć nawet za pośrednictwem Skype’a – gdyby autorka nie mogła przyjechać. Zimą, na przełomie 1993-94 roku, byłem po raz pierwszy w Londynie. Czułem się tam znakomicie, nasiąknięty klasyką literatury angielskiej z ciekawością odnajdywałem ślady literackie zwiedzając miasto, przyglądając się życiu codziennemu. Do dziś żałuję, że nie zdecydowałem się wówczas na stały pobyt na Wyspach. PRL, od którego jestem starszy o dwa lata – był nieco frankofilski, nadto – co podkreślam z życzliwą pamięcią – był to okres szczytowej świetności Galaktyki Gutenberga. Książka królowała – telewizja nie stanowiła konkurencji, komputera i internetu jeszcze nie było, więc czytało się książek. I to jakie! Nie żadne „czytadła”, tylko dobrą klasykę w znakomitych tłumaczeniach. O wyjazdach i zwiedzaniu świata można było tylko po-

marzyć – więc świat poznawało się głównie przez książki opisujące historię i kulturę. Mało kto dziś wie, że w PRL-u tłumaczono bardzo dużo literatury światowej. Cokolwiek złego by mówić o cenzurze, jest dla mnie oczywiste, że poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko – żaden komunistyczny cenzor nie puściłby takiej tandety, jaka dziś zalewa kina, telewizję i księgarnie. Z wielką ciekawością czytałem książki Karola Zbyszewskiego, Rafała Malczewskiego, Xawerego Pruszyńskiego i wielu innych opisujących przygody Polaków zagranicą. Emigrant to osoba dokonująca syntezy dwóch kultur – Ojczyzny i kraju osiedlenia. Stąd nadzieja, że polscy londyńczycy i inni emigranci – jeśli zdecydują się emeryturę spędzić w kraju, odmienią jej oblicze, wniosą zbawienny i świeży powiew w nieco ospałą rzeczywistość, przywożąc ze sobą pożyteczne i dobre obserwacje, pomysły, zwyczaje i tradycje.

Svetlana sprawę skomplikowała – mieszkała wystarczająco długo w Polsce, by móc stwierdzić, że czuje się „spolszczoną Rosjanką”, sympatia i empatia pozwalały Jej opisywać Polaków krytycznie, a zarazem życzliwie. Jej książka Masz tylko dziadka, Lenina i Boga jest ciekawym zwierciadłem, opisem zderzenia dwóch żywiołów – niefrasobliwej spontaniczności i mądrej angielskiej flegmy, która z wyniosłym dystansem i uprzejmą życzliwością wyrozumiale patrzy na przybyszy. Bardzo jestem ciekaw, jak będą wyglądały za kilka lat wzajemne relacje polsko-angielskie… Miałem nadzieję, że te problemy przy kawie, w warszawskiej kawiarni przedyskutujemy ze Svetlaną. Widać nie było nam pisane spotkanie, więc obiecuję, że za miesiące na Święto Zmarłych zapalę świeczkę. A za lekturę ciekawej książki dziękuję. Paweł Zawadzki


|17

nowy czas | 09 (207) 2014

czas na rozmowę

Brytyjczycy stworzyli taki system szkoleń, że kształcą najlepszych żeglarzy, a patenty Royal Yachting Association stały się uniwersalną przepustką do pracy w jachtingu zawodowym na całym świecie...

od stewardesy czy cooka wymaga się podstaw żeglowania i odpowiedniego certyfikatu. Na superjachtach, takich z niezwykle rozbudowaną elektroniką i maszynownią, każdy inżynier jachtowy musi znać podstawy żeglarstwa. Specyfika żeglarstwa zawodowego to bardzo rozległy temat. Kierowana przez panią szkoła jachtingu kształci żeglarzy zawodowych nadając im uprawnienia Royal Yachting Association. Brytyjskie patenty nobilitują, pomagają w karierze?

– Oczywiście! Przez dziesięciolecia Brytyjczycy stworzyli taki system szkoleń, że kształcą najlepszych żeglarzy profesjonalnych, rekreacyjnych i regatowych. Dzięki patentom Royal Yachting Association, które stały się uniwersalną przepustką do pracy w jachtingu zawodowym na świecie, uczestnicy naszych szkoleń mogą zrobić ten pierwszy krok w karierze. Często również szkolą się u nas ludzie, którzy już zasmakowali pracy w jachtingu zawodowym, ale którym brakuje zweryfikowanych kwalifikacji i chcą je uzupełnić. Teoria i praktyka – podstawy w każdym zawodzie. I jeszcze predyspozycje. Długo trzeba się uczyć, aby zostać zawodowym żeglarzem?

– Zdecydowanie, jak w każdym zawodzie, najważniejsza jest praktyka. Im szybciej człowiek określi swój cel i znajdzie się w branży, tym lepiej. Żadna teoria nie nadrobi braków w praktyce i w predyspozycji do zawodu. Co nie oznacza, że teoria jest mniej ważna! Jest po prostu łatwiejsza. Oczywiście trudno powiedzieć, ile trzeba się uczyć, żeby zostać zawodowym żeglarzem. To zależy przede wszystkim od funkcji, jaką chciałoby się pełnić na jednostce. Jasne, że w pracy deckhanda czy stewardesy liczą się praktyka i predyspozycje osobiste, ale już w przypadku kapitana dużej jednostki zdecydowanie stawia się na gruntowne wykształcenie i wiedzę zdobywaną latami. Kiedy pani podjęła decyzję, że poświęci się żeglarstwu zawodowemu?

Zawód: żeglARZ Z AgniesZką sCHRAMM-neWTH, kapitanem jachtowym rozmawia JACek sTACHoWiAk Jachting zawodowy – dla ludzi z lądu słowa brzmiące atrakcyjnie, nawet intrygująco. Czy to taka praca, że zwiedza się świat, zawija do portów, odwiedza tawerny i jeszcze ktoś za to nam płaci?

– To prawda, że mamy okazję pływać na pięknych jachtach, być w pięknych miejscach, i że zarobki za „podróżowanie” są atrakcyjne. Jednak zazwyczaj jest to bardzo ciężka praca. Wymaga nie tylko praktyki i wiedzy specyficznej dla branży, ale przede wszystkim umiejętności

radzenia sobie z życiem na małej przestrzeni, z obcymi ludźmi na pokładzie. Załoga jachtu często pracuje dwadzieścia godzin na dobę świadcząc usługi gościom. Musi być elastyczna, jeśli chodzi o funkcje i wykonywane obowiązki. W jachtingu zawodowym można pełnić funkcje bezpośrednio związane z żeglarstwem, na przykład skipera czy deckhanda, ale też hotelowe, na przykład stewardesy lub deck-stew. W zależności od wielkości jednostki te funkcje są mniej lub bardziej łączone. Na mniejszch jednostkach

– Można powiedzieć, że po prostu kontynuuję swoją działalność. Zajmuję się szkoleniami i biznesem, moja poprzednia firma również zajmowała się szkoleniami, więc ma to charakter zbliżony. Posiadam również wykształcenie w tym kierunku. W Polsce żeglarstwo zawodowe jest dziedziną nową. Zdałam sobie sprawę, że u nas jest luka: brakuje ogólnie akceptowanych na świecie certyfikatów żeglarskich pozwalających również na pracę w branży i co najważniejsze na życie z pasji, oraz brakuje usystematyzowanego programu szkoleniowego w żeglarstwie, wyposażonych pod względem bezpieczeństwa jednostek szkoleniowych – przykłady długo by wymieniać. Ta sytuacja w żeglarstwie polskim się zmienia, ale bardzo powoli. Gdy postanowiłam połączyć pasję z zawodem, zdecydowałam się w tym celu, mimo posiadanego stopnia kapitana w polskim systemie PZŻ, na rozpoczęcie w Anglii, w United Kingdom Sailing Academy na Isle of Wight, edukacji od początku! Było to nie lada wyzwanie, bo przecież już niby wszystko wie-

działam – tak często myślą kapitanowie, szczególnie ci, którzy się nie doszkalają. Ja chciałam w końcu nauczyć się dobrej praktyki żeglarskiej, bo właśnie z podstawami często jest najgorzej. Wielu ludzi je lekceważy i od razu chce skiperować, a umiejętności dobrze wyszkolonego, bezpiecznego załoganta są bardzo ważne. W Polsce lekceważone. Okazało się, z czego zresztą zdawałam sobie sprawę, że dużo muszę się nauczyć, żeby naprawdę profesjonalnie pływać czy szkolić. W kraju nie było możliwości, by przejść takie szkolenie… Kobiety odnoszą sukcesy w żeglarstwie międzynarodowym. Można mówić o feminizacji żeglarstwa?

– Oj nie, wciąż jest to zdecydowanie męska dziedzina. Są znakomite, odporne na stres i mądre kobiety, jak brytyjska żeglarka Samantha Davies, ale generalnie kobiety są jednak słabsze. Zresztą kobiety w żeglarstwie muszą dużo więcej z życia poświęcić: często rodzinę, stabilizację, no i oczywiście sprawy intymne. Żeglarze mężczyźni mogą mieć panny w każdym porcie, kobiety żeglarki, jeśli nie znajdą odpowiedniego partnera, są skazane prędzej czy później na samotność. Chociaż i tu oczywiście bywa różnie, jak w życiu lądowym, bo wiele zależy od charakterów. Na jachcie pracuje załoga i jej kapitan, czy też kapitan i jego załoga? Który system zarządzania jest idealny?

– Na jachcie jest to zdecydowanie kapitan i jego załoga. Dlatego jest tak ważne, aby w roli kapitana znaleźli się ludzie niezwykli, którzy nie tylko mają predyspozycje do zarządzania innymi, ale także do delegowania zadań, wspierania, okazywania empatii. Nie wspominając o tym, że muszą być jednocześnie świetnymi strategami, nawigatorami i żeglarzami. Dobrych kapitanów nie ma wielu. Według jakiego klucza dobiera pani swoich współpracowników? Czy reguły obowiązujące na wodzie i te na lądzie mają wspólny mianownik?

– Tym wspólnym mianownikiem są charakter i predyspozycje. W kwestiach technicznych można człowieka doszkolić. Charakteru nie da się zmienić. Powróćmy do tematu jachtingu zawodowego, wymienianego obok żeglarstwa rekreacyjnego i regatowego jako odrębna dziedzina. Jak bardzo jest ono rozwojowe w Polsce, a jak prężne w Wielkiej Brytanii?

– W Polsce jest coraz więcej jachtów i jest coraz więcej ich właścicieli. Potrzeba więc coraz więcej profesjonalnych załóg oraz profesjonalnej obsługi lądowej. W Wielkiej Brytanii i na świecie jest to dziedzina bardzo prężna. Popyt na te dobra, jako dobra luksusowe, jest stały bez względu na różne światowe zawirowania. Pani kapitan, czy ma pani swoje ulubione porty i czy jest taki na Wyspach Brytyjskich?

– W Wielkiej Brytanii zdecydowanie Cowes na Isle of Wight u południowego wybrzeża Anglii. Mam też swoje ulubione małe porty w Portugali. KPT. AGNIESZKA SCHRAMM-NEWTH odbyła zawodowe szkolenie w centr um ś wiatowego jachtingu: United Kingdom Sailing Academy (UKSA) w Cowes na wyspie Wight. Posiada uprawnienia RYA Yachtmas ter Ocean Instructor i szereg innych cert yfikatów nadawanych przez Royal Yachting Association. Zdobywała doświadczenie jako instruktor żeglarstwa pracując dla szkół br yt yjskich. Zajmowała się też dos tarczaniem jachtów dla Professional Yacht Deliveries Worldwide PWD. Pływała na super jachtach żaglowych i motorowych. Jest cer tyfikowanym coachem (CIPD) i lektorem języka angielskiego (CELTA). Posiada dyplom MBA. Studiowała w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, lecz pasją jej życia od najmłodszych lat było i jest żeglarstwo, które s tało się także jej profesją.


18|

09 (207) 2014 | nowy czas

kultura Misja artystyczna sceny – Scenę Poetycką wyróżnia od innych grup teatralnych nasze podejście do materiału: robimy wszystko z punktu widzenia emigranta – mówi Helena Kaut Howson. – Nie adaptujemy rzeczy z Polski, ale tworzymy własne spektakle, przedstawiając rzeczywistość z perspektywy emigranta. Poruszamy bardzo odważnie tematy, które środowisko teatralne nie poruszało do tej pory. Na przykład, zrobiliśmy przedstawienie o Broniewskim, który był widziany bardzo odmiennie (i jednoznacznie) w Polsce komunistycznej i w emigracyjnej Anglii. Wzięliśmy również na warsztat Stachurę i Jonasza Koftę, którzy byli ważnymi poetami dla pokolenia średniego, ale jak zawsze spojrzeliśmy na nich z perspektywy emigracyjnej. Osią dramatyczną Gęsi nadziewanej był sąd emigracji nad Gałczyńskim: czy był on sprzedajnym błaznem reżimu czy poetą ponadczasowym? Wszystkie nasze programy – zarówno poetycko-muzyczne prezentowane w Jazz Café jak i spektakle teatralne wystawiane w teatrze POSKu – są zawsze przygotowywane na podstawie specjalnych scenariuszy autorskich i zawsze dużą role odgrywa w nich muzyka i magia teatru. Co jest dla nas ważne – my zawsze zachowujemy niezależny punkt widzenia. Bardzo istotnym dla nas kryterium przy wyborze materiału jest jego wysoki poziom artystyczny.

Zespół Sceny Poetyckiej w spektaklu Perły PRL-u

Z punktu widzenia emigranta

Te nasze piękne lata… Te nasze piękne lata, najnowsze przedstawienie Sceny Poetyckiej POSK-u, będzie niezwykłym jubileuszem. To poetycko-kabaretowe spojrzenie wstecz na doświadczenia Polaka-emigranta upamiętni 10-lecie Sceny Poetyckiej, 30-lecie polskiej Sceny Teatralnej w Londynie oraz 50-lecie POSK-u. od początku scena poetycka Miała sprecyzowany cel, wspoMina helena kaut-howson, patron artystyczny sceny i reżyser spektaklu: – Scena Poetycka powstała w roku 2004, kiedy przybyła do Anglii ogromna fala Polaków, wielu z nich z przyczyn czysto zarobkowych. Pomyślałam, że warto byłoby coś dla nich zrobić gdyż im również będzie potrzebne polskie słowo. Od lat pracowałam z polskimi aktorami w Anglii, więc zebrałam małą grupę zawodowych aktorów, którzy mogli zagwarantować wysoki pozom przedstawień, ale jednocześnie gotowi byli dać swój czas, aby stworzyć coś niebanalnego. Ta grupa to: Wojtek Piekarski, Magda Włodarczyk, Joanna Kańska, Konrad Latacha, Janusz Guttner – aktorów wywodzących się z Teatru Nowego. Oraz pianistka i kompozytor Maria Drue. Teatr Nowy był bardzo ważny w historii kultury nowej emigracji, gdyż to on właśnie otworzył działalność sceny teatralnej w POSK-u w roku 1982. Prowadziła go Urszula Święcicka, patronka wielu wydarzeń artystycznych w Londynie i inicjatorka Czwartków w POSK-u – wieczorów poezji, piosenki i różnych form teatralnych. Każda organizacja teatralna próbuje odpowiadać na wymogi czasu. Teatr emigracyjny ZASP-u dostosował się do wymagań artystycznych emigracji powojennej, która potrzebowała klasyki polskiej, z elementami patriotycznymi, i rozrywki kabaretowo-muzycznej. Teatr Nowy przemawiał do emigracji, która przyjechała do Londynu bezpośrednio przed i po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981 roku. Jego repertuar był odbiciem tego co się działo w Polsce. Zaadaptowałam Małą Apokalipsę Konwickiego, w której wystąpili Wojtek Piekarski i Janusz Guttner. W roku 1983 została wystawiona ważna sztuka dla emigracji – Wyjątkowe pozwolenie na pobyt – które było portretem nowego pokolenia emigrantów, a jednocześnie twórców Teatru Nowego. Przez ostatnie 30 lat wymagania polskiej publiczności teatralnej w Londynie bardzo się zmieniły. W XXI wieku, publiczność teatralna starej emigracji już prawie zupełnie wykruszyła się. Niektórzy z nich jeszcze przychodzą na nasze spektakle, będąc najbardziej wiernymi widzami Sceny, ale stanowią oni zdecydowaną mniejszość. Tymczasem przyciągniecie najmłodszej grupy emigracyjnej, która zaczęła napływać do Anglii po 2004 roku, było zawsze dla

nas wyzwaniem. Jedynie kabarety miały jakie takie powodzenie w tej grupie. Ich zapotrzebowania kulturalne bardzo się różnią od potrzeb poprzedniej generacji emigrantów, a treści patriotyczne odgrywają bardzo niewielką rolę. Bardzo powoli Scena Poetycka zdobywa sobie tą młodą publiczność, dostosowując niektóre swoje programy do ich gustów. Na przykład, zajęliśmy się Gałczyńskim (w przedstawieniach Gąska na Zakąskę, a później Gęś Nadziewana), który był ulubionym poetą w Polsce, ale nigdy nie doczekał się odrębnego spektaklu na emigracji w Anglii.

Joanna Kańska w spektaklu Gęś nadziewana

nasze piękne lata to… – Podobnie jak przedstawienie Wyjątkowe pozwolenie na pobyt było portretem młodego emigracyjnego pokolenia w roku 1983, tak program jubileuszowy Nasze piękne lata jest portretem tego pokolenia po trzydziestu latach. W tym sensie przestawienie to również upamiętnia historię teatru POSKu – domu aktorów Sceny Poetyckiej, którzy tu się rozwijali i odnieśli swoje największe sukcesy artystyczne. Do tego przedstawienia wybraliśmy fragmenty najbardziej popularnych sztuk wystawionych w czasie tego dziesięciolecia, takie które odzwierciedlały rozwój tego pokolenia – jego życie, cele i troski. Ten program jest kabaretem, ale nie zamierzamy nim tylko bawić widzów. Poruszamy w nim również tematy bardzo poważne i kontrowersyjne. Warto również dodać, że Teatr POSK-u jest jedynym tzw. custom-built teatrem na emigracji. Żaden inny ośrodek polskiej emigracji nie ma takiego teatru. Niedawno Scena Poetycka pozyskała ośmiu nowych aktorów i troje z nich bierze udział w przedstawieniu jubileuszowym. najbardziej paMiętne chwile w życiorysie sceny poetyckiej. wspoMina Magda włodarczyk: Była to zdecydowanie Gąska na zakąskę – przedstawienie wywołujące ogromną gamę emocji i kolorów artystycznych. Można się było na nim przerazić, uśmiać i wzruszyć. Drugim spektaklem, które bardzo głęboko utkwiło mi w pamięci był A wariatka jeszcze tańczy o Agnieszce Osieckiej, przede wszystkim ze względu na materiał literacki z którym pracowaliśmy, a który uderzał we wszystkie struny emocjonalne. Tekstami Agnieszki grałyśmy same siebie.”


|19

nowy czas | 09 (207) 2014

kultura

Znana na rynku brytyjskim ze swych reżyserskich dokonań Helena Kaut-Howson, patron artystyczny Sceny Poetyckiej, reżyser wielu spektakli i autor scenariuszy, często sama również w nich bierze udział

Co było nAjtRudniejsze? – Sukces każdego przedstawienia jest owocem ogromnego wysiłku – i wielu tygodni przygotowań. A jednak nigdy nie możemy zaplanować więcej niż dwa-trzy przedstawienia – mówi Helena. Magda Włodarczyk dodaje: – Zawsze zostaje żal, że po takim wysiłku i wielkich emocjach tak szybko wszystko się kończy. To wiąże się z faktem, że nas jest mało. Nie mamy ludzi, którzy technicznie mogliby nam pomóc, ludzi, którzy zajęliby się promocją, aby przyciągnąć szerszą publiczność. Często w niedzielę mamy dylemat: robimy próbę czy roznosimy ulotki. Helena zaznacza: – Jeżeli znalazłby się sponsor Sceny Poetyckiej, pomogłoby to nam rozwiązać sprawy techniczne, a jednocześnie dotrzeć do szerszej publiczności, dla której Scena Poetycka przygotowuje swoje programy. – Sytuacja, która mnie dziwi – dodaje Magda Włodarczyk – wygląda następująco: teatr dla dzieci pęka w szwach, ale jeżeli następnego dnia jest przestawienie dla dorosłych w POSK-u, to tylko kilka osób na niego przychodzi. Gdzieś jest jakieś pęknięcie w zainteresowaniu teatrem. Ci sami rodzice, którzy dbają, aby ich dzieci się nie wynarodowiły, nie mają sami takich potrzeb. A jednak kiedy zapoczątkowaliśmy nowy format teatralny – Próby czytane – biorąc na warsztat Mię dzy na mi do brze jest Doroty Masłowskiej, to po przedstawieniach następowały długie dyskusje na poruszone w sztuce tematy i dylematy moralne. iRenA delmAR kiedyś powiedziAłA, że do dobRego tonu nAleżAło wspieRAnie polskiego teAtRu. teRAz tego nie mA. ludzie nie myślą że ten teAtR, tA sztukA jest dlA nAs, o nAs i powinniśmy dbAć o to Aby jej nie zAbRAkło. być może młode pokolenie myśli głównie o integRACji ze społeCzeństwem Angielskim, i zAAbsoRbowAne jest pRACą – jej zdobyCiem i utRzymAniem.

– Nasi aktorzy to wariaci, zapaleńcy zakochani w teatrze – podkreśla Helena Kaut-Howson. – Artyści, którzy spełniają się w kontakcie ze słowem polskim i możliwością tworzenia. Mają ogromne poczucie odpowiedzialności wobec publiczności polskiej. Mnie również ta praca daje dużo radości. Właśnie skończyłam reżyserować Ham le ta w angielskim teatrze i z przyjemnością wróciłam do pracy nad tym spektaklem. Odczuwam, że wiele aspektów mojej tożsamości wyraża się lepiej w języku polskim i przez polska literaturę. Te na sze pięk ne la ta podejmują temat Polaka na obczyźnie – świado-

mości świata i świadomości siebie. Zadajemy w tym spektaklu takie pytania jak: czym jest dla ciebie Polska?; co jest dla ciebie cenne w życiu? Mam nadzieję, że ten spektakl będzie podsumowaniem naszej działalności. A jednocześnie stanie się zachętą dla nowych widzów do poznania głębiej pracy Sceny Poetyckiej i towarzyszenia nam w przyszłości. Tym, którzy nas znają, postaramy się dać radość obcowania z polską poezją i piosenką. ZAPRASZAMY!!!

Rozmawiała Anna Ryland

Constitution Arch Łuk T riumfalny Wellingtona przy Hyde Park Corner, wybudowany pod koniec lat dwudziestych XIX wiek u, nie jest może najświetniejszą ze znanych nam podobnych budowli. Nie ma tej patyny wiek u co rzymskie łuki cesarzy T ytusa czy Konstantyna ani dostojeństwa Łuku Trumfalnego na Champs-Elysees w Paryżu, czy oryginalności innego paryskiego łuk u Grand Arche w dzielnicy La Defense. Nawet rówieśnik Constitution Arch, ten po sąsiedzku na Marble Arch, wygląda jakby troche poważniej. ´ Pomysł króla Jerzego IV, aby uhonorować udział jego poddanych w chwalebnym zakończeniu wojen napoleońskich od początku cierpiał na prozaiczny brak funduszy. Jego autor, Decimus Burton, musiał ograniczyć swoje artystyczne zapędy, a i sam pomysł na ten pomnik chwały ulegał zmianom; był przesuwany, a gigantyczna, wieńcząca go konna postać zwycięskiego wodza spod Waterloo została zastąpiona (paradoksalnie na chwilę przed katastrofą 1914 roku) postacią Anioła Pokoju, zstępujacego z niebios w zaprzęgu rzymskiej kwadrygi. By nie pozbawiać Wellingtona należnego mu szacunku, jego nieco mniejszy niż oryginalnie pomnik na koniu ustawiono tuż obok Łuku Konstytucji – bo tak on teraz oficjalnie się nazywa. Właśnie odbyło się referendum w sprawie tak zwanej niepodległości Szkocji, gdzie mniej więcej połowa Szkotów uważa, że lepiej jest dzielić niż łączyć. Siedząc na ławeczce naprzeciwko milczącego Wellingtona rozmyślam więc nad istotą bryty jskiej tożsamości. To dobre miejsce na taką refleksję, bo w zasięgu wzroku znajduje się aż kilkanaście różnych pomników, symboli narodowej pamięci. To bardzo pouczająca lista. Są tu pomniki żołnierzy obu strasznych wojen XX wieku: jest Święty Jerzy na koniu powalający smoka, upamiętniający poległych kawalerzystów, jest Achilles odlany z przetopionych zdobycznych armat (jeszcze jeden, nieco wcześniejszy pomnik ku chwale Wellingtona i jego

żołnierzy), jest antyczny David z Machine Gun Corps Memorial, potem posępni wartownicy przy Royal Artillery Memorial. Jest szereg pomników upamiętniających poległych ze wszystkich zakątków Imperium: Australian War Memorial, New Zealand War Memorial i Memorial Gates ku chwale żołnierzy z Indii, Pakistanu, Afryki i Karaibów. Nie ma w tych pomnikach triumfalizmu, jest tylko smutek i zaduma nad tragicznym losem tych co polegli, bez próby udowadniania nawet, że w słusznej sprawie. Pobliski Bomber Command Memorial upamiętnia nie tylko ponad 55 tys. żołnierzy z bombowców RAF-u, którzy zginęli walcząc nad hitlerowską Rzeszą, ale także niemiecką ludność cywilną, równoważną ofiarę tego dramatu. Ciągle nie ruszając się z mojej ławeczki widzę pionowe, srebrzyste słupy wbite w ziemię ku pamięci 52 londyńczyków, którzy zginęli w zamachach 2005 roku. Ale nie tylko wspomnienie tych smutnych wydarzeń jest znakiem tego miejsca. Tuż za moimi plecami znajduje się bardzo klasyczny pomnik siedzącego Byrona, romantycznego poety niewiele starszego od Mickiewicza. I wreszcie na tym samym kawałku trawnika, otoczonego rzeką samochodów, postawiono ostatnio najnowszy obiekt, którego znaczenie dla każdego może być inne. Zabawny, cyrkowy komediant wbrew prawom grawitacji unosi jedną reką ogromnego słonia, trzymając go do góry nogami za jego wyprostowaną trąbe. To jakby żart, dla jednych dla zrównoważenia powagi tego miejsca, dla innych wybitne dzieło czystej sztuki. Czy płynie stąd jakaś refleksja dla naszych przyjaciół Szkotów? Wątpię, podobnie jak i dla niezliczonej rzeszy ludzi pędzących z i do Hyde Parku, którzy nie zatrzymują się nawet na chwilę przy żadnym z wymienionych tutaj pomników.

tekst i rysunek:

maria kaleta


20|

09 (207) 2014 | nowy czas

kultura

Koniec filmowego lata! aleksandra czernecka z gdyni

W

ostatnie letnie dni, na gdyńskim bulwarze nadmorskim przekazywano sobie z ust do ust wiadomość, że nagrodzona w ubiegłym roku w Gdyni Ida Pawła Pawlikowskiego uznana została europejskim filmem roku! Publiczność 39. Festiwalu Filmów Polskich licząc na spotkanie z równie dobrym filmem, spędziła sześć dni na odnowionej widowni Teatru Muzycznego i w salach Multikina, oglądając trzynaście konkursowych filmów. Kilka z nich już wcześniej miało premiery kinowe. Wśród nich POd MOcnyM aniOłeM Wojciecha Smarzowskiego, reżysera Drogówki, Róży i Wesela. Bohater filmu Jerzy (Robert Więckiewicz) jest pisarzem i nałogowym alkoholikiem. Zakochuje się w młodej dziewczynie (Julia Kijowska), czuje, że ma po co i dla kogo żyć. Jednak nie wytrzymuje długo w tym związku. Choroba zwycięża miłość. Jerzy w barze „Pod Mocnym Aniołem” zaczyna alkoholowy „ciąg”. Scenariusz filmu oparty na znakomitej powieści Jerzego Pilcha Pod Mocnym Aniołem (Nagroda Literacka NIKE 2001), reklamowany hasłem: „Ten film zachwieje Polską”, publicznością i krytyką nie zachwiał, kina nie były pełne, a recenzje raczej chłodne. Jednak jury festiwalu doceniło film przyznając mu „Srebrne Lwy”, oraz nagrodę za montaż i za muzykę. Sukces frekwencyjny i dobre recenzje zyskał film Władysława Pasikowskiego Jack strOng, opowieść o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim – człowieku, który, tkwiąc w środku peerelowskiego systemu podjął współpracę z CIA i stał się kluczowym (choć niewidocznym) aktorem czasu zimnej wojny. Film sensacyjny opowiadający jedną z najbardziej fascynujących historii szpiegowskich, z doskonałą rolą Marcina Dorocińskiego, uhonorowany został nagrodą za reżyserię i kostiumy. Krzysztof Skoneczny, aktor, znany warszawski twórca teledysków, zadebiutował filmem HardkOr discO, tak opisywanym w materiałach reklamowych: „Marcin, tajemniczy i wyalienowany chłopak, przyjeżdża do pewnej metropolii, by dokonać zemsty. W międzyczasie daje się wciągnąć w świat imprez i mocnych używek”. Za tym opisem kryje się nużący, sztucznie wykoncypowany, kompletnie pozbawiony energii produkt. Idealnie pozbawiony sensu, za to ze świetnymi zdjęciami Kacpra Fertacza (nagroda za zdjęcia). Dla tych kadrów i ról młodych aktorów: Marcina Kowalczyka, znanego z filmu Jesteś Bogiem i aktorki Starego Teatru, Jaśminy Polak (nagroda za debiut aktorski) warto było znieść narastające podczas seansu rozczarowanie i nadmierne pobudzenie nerwowe.

Nagroda za debiut reżyserski dla Skonecznego, a pominięcie Grzegorza Jaroszuka, autora nietypowej dla naszego kina, pogodnej komedii kebab & HOrOscOPe to ewidentna pomyłka jurorów. Zabawna historia, sympatyczni bohaterowie, konsekwentnie zbudowana forma, to zalety tej bezpretensjonalnej, lekkiej jak różowa pianka opowieści. Właściciel sklepu z dywanami (Andrzej Zieliński) postanawia ratować upadający biznes i zatrudnić specjalistów od marketingu. Pech sprawia, że zamiast fachowców, na ogłoszenie odpowiada para oszustów o pseudonimach Kebab (Bartłomiej Topa) i Horoskop (Piotr Żurawski). Ich przybycie i wdrożony na poczekaniu „program naprawczy” odmienią życie firmy i jej pracowników, dając początek serii nieprzewidzianych zdarzeń, w których główne role odegrają: nieśmiała kasjerka (Justyna Wasilewska) dzieląca mieszkanie z neurotyczną matką (Dorota Kolak), poszukującą miłości w internecie księgowa (Agnieszka Wagner), zgryźliwy portier (Janusz Michałowski) i nieobliczalny elektryk (Tomasz Schuchardt), który najbardziej na świecie boi się wysokiego napięcia. Dwaj oszuści szybko przekonają się, że życie potrafi być równie skomplikowane, jak wzór na najdroższym arabskim dywanie. Pominięty został w ocenach jury i ostro skrytykowany przez recenzentów film „o okrucieństwie młodzieży” – Obietnica Anny Kazejak. Bohaterami jest dwójka zakochanych nastolatków: Janek i Lilia. Ona żąda od niego, aby w ramach przeprosin, w dowód miłości, zmazał swoją winę – pocałunki z „inną”. Reżyserka każe nam obserwować emocje bohaterów, jakby zza szyby – w internecie lub na ekranie komórki i być może dlatego stają się one jeszcze bardziej banalne, nieistotne. Festiwalowe jury zlekceważyło, według mnie niesłusznie, dwa filmy kryminalne: FOtOgraFa i JeZiOraka, przyznając jedynie nagrody dla grających w nich aktorów. W debiutanckim Jezioraku rozgrywającym się w sinym zimnie późnej jesieni, jak w serialu The Killing, bohaterką jest kobieta. Ciężarna policjantka (świetna rola Jowity Budnik) prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa prostytutki, obnażając korupcję policji i poznając tajemnice swojej rodziny. Reżyser Michał Otłowski, zrezygnował z pościgów, strzelaniny, golizny, na rzecz skomplikowanej intrygi i psychologii. Tak dobrze poprowadził młodego aktora, Sebastiana Fabjańskiego, partnerującego Budnik, że dostrzeżono jego debiut. Waldemar Krystek powraca do Gdyni filmem Mała MOskwa. Historia rozpoczyna się we współczesnej Moskwie, gdzie grasuje „Fotograf” – seryjny morderca. Nikt nie przeżył spotkania z nim – poza policjantką Nataszą (Tatiana Arntgolts – nagrodzona za rolę kobiecą). Młoda dziewczyna ze skomplikowaną przeszłością, zostaje wciągnięta do śledztwa przez służby specjalne. Trop prowadzi do Legnicy i lat 70. Łącznikiem między zdarzeniami okazuje się chłopiec Kola (Andriej Kostash). Dziecko cierpi na

dziwną przypadłość – mówi głosami osób, z którymi przebywa. Krzystek przekraczając ramy gatunku tworzy bardzo interesującą, skomplikowaną opowieść o narodzinach zła! Filmem natomiast najbardziej przecenionym przez jury, jest Obywatel w reżyserii Jerzego Stuhra, uhonorowany nagrodą specjalną „za podejmowanie trudnych tematów”. Tytułowy Obywatel to Jan Bratek (uderzające podobieństwo do Adasia Miauczyńskiego z Nic śmiesznego Marka Koterskiego), grany przez syna i ojca (Maciej i Jerzy Sthurowie), to życiowy nieudacznik, którego los rzuca od partii komunistycznej, przez obóz dla internowanych, aż do wysokiego stanowiska w kurii warszawskiej. Czy to gorzkośmieszne rozliczenie też spodoba się

skłonni są poświęcić nawet siebie i swoje życie w imię miłości. A czy my, tzw. normalni ludzie, jesteśmy do tego zdolni? – tak o filmie mówi reżyser. A na ekranie kobieta kobiecie wysypuje węgiel na głowę, facet bije żonę by zasłużyć na szacunek sąsiadów, a ksiądz demoluje pokój prostytutki przebranej za zakonnicę.! Jeden film, mimo scen awantur, wywołał zrozumiałą chyba senność, czyli Zbliżenia Magdaleny Piekorz. Oto rys fabularny: Rzeźbiarka Marta ma kochającego męża Jacka, jednak nie potrafi być w pełni szczęśliwa. Świadomość, że mama wszystko jej poświęciła sprawiają, że nie potrafi rozpocząć życia na własny rachunek. Kobiety nie umieją żyć bez siebie, a każda większa rozłąka wiąże się z cier-

Tomasz Kot stał się Religą w najdrobniejszym geście i spojrzeniu. Fim „Bogowie” zdobył Złote Lwy w Gdyni

widzom? Okaże się już w październiku, kiedy film trafi do kin. Dwa tzw. autorskie filmy wywołały masowy exodus widzów z sal kinowych w Gdyni. Onirica. Psie POle, reżyseria Lech Majewski! Jest 2010, „rok biblijny” w Polsce: powodzie, pożary, osuwająca się ziemia i katastrofa samolotu prezydenckiego. Adam stracił w wypadku ukochaną i najbliższego przyjaciela. Na dramat osobisty nakłada się tragedia narodu. Adam porzuca pracę wykładowcy literatury symbolicznej i zostaje kasjerem w supermarkecie. Chce tylko spać, uciekając od bolesnej rzeczywistości. Jedyną lekturą tego mrocznego czasu staje się Boska komedia” Dantego. sąsiady, reżyseria Grzegorz Królikiewicz, to opowieść o ludziach, którzy żyją obok nas, ale na co dzień ich nie dostrzegamy. Pełno w nim humoru, nieraz absurdalnego, pełno w nim przede wszystkim ciepła. Bo ci ludzie, choć często źli i występni, nie są pozbawieni ludzkich czuć. Wręcz przeciwnie – wraz z rozwojem akcji dowiadujemy się, że owi prości ludzie mają tych uczuć znacznie więcej niż ci, którzy nimi gardzą. I że właśnie ci prości ludzie

pieniem. Tej sytuacji próbuje sprostać Jacek, który chce stworzyć z Martą prawdziwy dom… A sala śpi! Prawdziwy filmowy pojedynek na 39. Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni rozegrał się między dwoma historycznymi dziełami: długo oczekiwanym, wielkim pełnym efektów specjalnych widowiskiem o powstaniu warszawskim MiastO 44 w reżyserii Jana Komasy i kameralnym, psychologicznym, „czarnym koniem stawki”, filmem bOgOwie w reżyserii Łukasza Palkowskiego. Prace nad filmem Miasto 44 rozpoczęły się osiem lat temu. Realizacja trwała dwa lata, a jednak opowieść o młodych warszawiakach, dla których konspiracja, to nie tylko patriotyczny obowiązek, ale i młodzieńcza przygoda, mimo 25 mln budżetu, efektów specjalnych, nad którymi pracowali fachowcy w Pradze i w studio w Alwerni pod Krakowem, rozpadła się na części, jak szkiełka w kalejdoskopie. Ekscytująco skonstruowany pierwszy akt filmu, pokazujący mikrokosmos rodziny: matki i osieroconych przez ojca oficera, dwóch synów, usiłujących przeżyć koszmar wojny, zamienia się w grę

komputerową pt. „Czego dowiesz się o powstaniu, gdy skorzystasz z internetu”. Można „grać”: powstańcem, dobrym Niemcem, Żydem, własowcem, a nawet berlingowcem. Można podążając za bohaterami, jak w Muzeum Powstania Warszawskiego przez Wolę, Czerniaków, szpital praski, zejść do kanałów, by wyjść w Śródmieściu. Towarzyszy nam krwawy deszcz i latające w powietrzu ochłapy ludzkich ciał, jak w Masakrze piłą mechaniczną. Pomiędzy spektakularnymi strzelaninami i okrutną rzezią, której Komasie może pozazdrościć Spielberg, rozgrywa się historia miłosnego trójkąta między głównym bohaterem, Stefanem (Józef Pawłowski) a dwiema dziewczynami – Kamą ( Anna Próchniak) i Biedronką (nagrodzona młodziutka Zofia Wichłacz). Stefan kocha eteryczną blondyneczkę Biedronkę, ale uprawia seks z czarną, zmysłową Kamą. Kama ginie, a Stefan na piaszczystej łasze na Wiśle, po ucieczce z piekielnego miasta odnajduje ukochaną Biedronkę. Miasto 44 podzieliło widzów na entuzjastycznych fanów, przekonanych, że to emocjonalne widowisko dla młodych oraz szansa na światowy sukces i na sceptyków, doceniających umiejętności Komasy, ale rozczarowanych banalnością fabuły i mających poczucie zmarnowanej szansy. Łukasz Palkowski znany z wyróżnionego siedem lat temu Rezerwatu, sentymentalnej opowieści o warszawskiej Pradze, nie zmarnował okazji. Dostał do realizacji bardzo interesujący scenariusz Krzysztofa Raka i stworzył świetny w odbiorze film opowiadający losy prawdziwej gwiazdy polskiej medycyny – profesora Zbigniewa Religi. Film rozgrywa się w latach 80. Młody ambitny lekarz po powrocie ze stażu w USA, napotyka opór starych profesorów, bojących się operacji transplantacyjnych. Warunki w kraju nie sprzyjają kosztownemu rozwojowi kardiochirurgii. Jednak Religa jest uparty. Decyduje się objąć prowincjonalną klinikę w Zabrzu. Werbuje młodych lekarzy i pielęgniarki, z których tworzy oddany zespół zapaleńców, podobnie jak on głodnych sukcesu. Młoda ekipa sama remontuje szpital, a Religa kolęduje po śląskich zakładach pracy i partyjnych dygnitarzach, żeby zebrać pieniądze na drogi sprzęt medyczny. Bogowie to nie tylko świetny scenariusz, dobra reżyseria, ale i wspaniała kreacja aktorska Tomasza Kota (nagroda za główną rolę męską). Kot stał się Religą w najmniejszym geście i spojrzeniu. Nie przeszarżował roli. Uwiarygodnił historię. Aplauz widzów i wielominutowa owacja podczas uroczystej gali o tym dobitnie świadczą. Film Bogowie dostał Złote Lwy Gdyńskie, a fraza z filmowego dialogu: „Polska to kraj, w którym jeden drugiemu nawet klęski zazdrości”, nie miała zastosowania. Tego lata w Gdyni nie było arcydzieł rzucających na kolana, ale wyczuwa się trend na interesujące historie o ciekawych bohaterach. Może to znak, że zła tradycja polskiego kina czyli fatalne scenariusze, została tego roku przełamana?!


|21

nowy czas | 09 (207) 2014

kultura

Prof Jerzy Limon opowiada o Gdańskim Teatrze Szekspirowskim

Dramatyczne otwarcie Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego 19 września 2014 roku, z pewnością zostanie zapamiętany przez wielu z czterech i pół tysiąca gości, którzy byli obecni na otwarciu tego wspaniałego nowego teatru. Było dość dramatycznie, bo wydarzenie naznaczone zostało zagrożeniem bombowym, co spowodowało całkowitą ewakuację budynku (na jednym z korytarzy teatru znaleziono porzuconą, tajemniczą walizkę). Na szczęście w końcu wszystko wróciło do normy i uroczystości inauguracyjne nabrały właściwego tempa.

Kevin A. Hayes z Gdańska

P

rzybyłem do teatru nieco speszony wysokim ogrodzeniem z drutu. Pędziłem prosto ze stacji kolejowej Gdańsk, by szybko zarejestrować swoją akredytację prasową i nie spóźnić się na zwiedzanie teatru. Niestety, okazało się, że biuro prasowe nie ma moich danych i że mogę nie dostać się na oficjalną uroczystość otwarcia. Byłem tym nieco zdenerwowany. Problem, jak sądzę, mógł powstać z powodu mojej znajomości języka polskiego. A może to Polak udający angielskiego dziennikarza? – mogło paść podejrzenie.

Polska to wciąż jeszcze kraj pełen sprzeczności. Niemniej jednak, po wielu telefonach coś drgnęło. Pojawił się budzący respekt, wysoki, noszący ślady zdrowej opalenizny mężczyzna o szlachetnych rysach. Wokół niego roztaczała się aura spokoju. Szybki rzut oka na jego identyfikator uświadomił mi, kto to jest. Przede mną stał człowiek, który prawie dwadzieścia pięć lat temu ukierunkował swoje serce i umysł na stworzenie Teatru Szekspirowskiego, tutaj, w samym sercu Gdańska, na miejscu XVII-wiecznego teatru elżbietańskiego, który wówczas tu istniał. To właśnie profesor Jerzy Limon osobiście przybył mi na ratunek. To właśnie ten człowiek, który doprowadził do tego, co pomagający zbierać fundusze na budowę teatru Charles Krause z USA określił jako realizację impossible dream. To „marzenie niemożliwe” to powstanie Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, który jest wynikiem tak rzadkiej w Polsce, a nawet w Europie, współpracy ludzi podobnie myślą-

cych. Ten ogrom ny pro jekt, nie zwy kły w ska li Gdań ska, Pol ski a na wet Euro py kosz to wał 93,8 mln zł. Jest pierw szym te atrem dra ma tycz nym, zbu do wa nym w Pol sce w cią gu ostat nich czter dzie stu lat. Ta im po nu ją ca kon struk cja jest wy koń czo na tra dy cyj ną ma to wą, czar ną fla mandz ką ce głą, co na da je całej struk tu rze nie zwy kłą ja kość, tak że z bli ska. Za ga du ję cza ru ją co bez po śred nią wo lon ta riusz kę Alek san drą Ko tlar ską i stu den ta pi szą ce go dok to rat pod okiem pro fe so ra Lim o na. Alek san dra mó wi: – Po do ba mi się ten bu dy nek, bo jest czar ny na ze wnątrz i bia ły we wnątrz, po pro stu wcią ga cię do środ ka. Z ze wnątrz bu dy nek mo że cię zmy lić. Wy glą da jak grób lub kre ma to rium, ale gdy wej dziesz do środ ka, wszyst ko jest zu peł nie in ne. Tak jest w rze czy sa mej. Czerń na ze wnątrz po zo sta je w du żym kon tra ście z bie lą wnę trza. Wewnątrz ostre ką ty bu dyn ku zmięk cza ją pra wie prze zro czy ste ko ry ta rze. Drew nia ne drzwi w bar dzo de li kat nych ko lo rach pro wa dzą do

głów ne go au dy to rium z be żo wy mi skó rza ny mi sie dze nia mi rozmieszczonymi na drew nia nej wie lo po zio mo wej ga le rii, co wraz z do brze hi sto rycz nie od two rzo ną struk tu rą bal ko no wą za piera z za chwy tu od dech. Je den z czo ło wych pol skich ak to rów, An drzej Chy ra, po wie dział mi: – W Pol sce ma my po waż ny pro blem z es te ty ką no wej ar chi tek tu ry, ale ten bu dy nek na praw dę zmie nia tę ten den cję. My ślę, że jest do sko na ły. Wiel ką przy jem nością było spo tkanie ar chi tek ta Re na to Riz zi. Mó wił o si le ob ra zu. Pra cu jąc nad tym pro jek tem do ko nał wni kli wej ana li zy pol skiej li te ra tu ry, któ ra wy ła nia się z Gdań ska. Mówił o pi sa rzach, ta kich jak Wi sła wa Szym bor ska i Cze sław Mi łosz… Mó wił o „krzy ku, któ ry roz bił szkło”. Mó wił o „So li dar no ści” i księ dzu Je rzym Po pie łusz ce. Mó wił o ła ma niu gra nic mię dzy Wscho dem a Za cho dem. O wczu wa niu się w bo ga tą ener gię, któ ra by ła tu obec na i o prze kształ ca niu te go, co ukry te i nie wi docz ne, w struk tu rę i kształt. Opi sał te atr ja ko bu dy nek „mię dzy nie bem a zie mią”. Te atr jest wy po sa żo ny w dwu skrzy dło we drzwi, któ re za my ka jąc się two rzą dach, ale otwie ra jąc się umoż li wia ją bez po śred ni kon takt nie ba i zie mi. Nic dziw ne go, że Re na to Riz zi zo stał wy bra ny do zre ali zo wa nia te go pro jek tu. Mia łem też oka zję za dać py ta nie An drze jo wi Waj dzie, któ re go au to ry tet ode grał klu czo wą ro lę w tym przed się wzię ciu. Za py ta łem go, jak two rze nie te go te atru w Gdań sku ma się do pol skich tra dy cji te atral nych. Waj da podkreślił, że we dług niego to co się dzisiaj stało jest bar dzo waż nym ele men tem at mos fe ry te go mia sta. Tu na ro dzi ła się „So li dar ność”. Bli skość mo rza po zwa la lu dziom pa trzeć w dal i mieć wi zje. Mo gą zo ba czyć coś w od da li, coś, co ma łe i nie istot ne z bliska, ro bi się co raz więk sze i da je na dzie ję… Dru ga część ce re mo nii otwar cia była bardziej spektakularna. Krót kie, in te re su ją ce wy stą pienia prominentnych gości prze rwa ne były dy na micz ny mi i cu dow ne te atral ny mi scen ka mi przy go to wa ny mi przez An drze ja Mar ko wi cza w cho re ogra f ii Jac ka Ku czyń skie go, wy ko na nymi przez tan ce rzy z So poc kie go Te atru Tań ca. By ły to scen ki te ma tycz ne, z ele men ta mi szek spi ro w skich bęb nia rzy, fran cu skich ma rio ne tek i Urban Go thic. Wie czo rem od by ło się ofi cjal ne otwar cie dla pu blicz no ści (około 4500 osób), któ re roz po czę ło się na ze wnątrz „Ar ty stycz nym ob lę że niem bu dyn ku te atru” przy go to wa nym przez ak to rów Kró lew skiej Wyż szej Szko ły Sztuk Dra ma tycz nych w Ma dry cie (RE SAD). Za pre zen to wa no nie zwy kły kunszt sztu ki szer mier skiej na wią zu jąc do Szko ły Fech tun ku, któ ra po wsta ła na po cząt ku XVII wie ku w miej scu, gdzie obec nie mieści się Gdań ski Te atr Szek spi row ski. Oglą da li śmy też fan ta stycz ne po pi sy w po wie trzu w wy ko ny wa nia Akro ba tycz ne go Te atru Tań ca MI RA -ART. Aż wresz cie wro ta roz war ły się, by umoż li wić trium fal ny marsz miesz kań ców Gdań ska do we wnątrz bu dyn ku. Na stęp ne go dnia obejrzałem pre mie rę Hamleta w wy ko na niu ob jaz do wej tru py te atral nej The Glo be The atre w Lon dy nie. Ten wy stęp był też in au gu ra cją Ty go dnia Bry tyj skie go, preze ntu ją ce go bry tyj ską kul tu rę, któ ry od by wa się w tym mie ście już od pra wie dwu dzie stu lat. Ak tor Je rzy Ra dzi wi ło wicz, któ ry był kiedyś w ob sa dzie zna ko mi tej in sce ni za cji Hamleta w re ży se rii An drze ja Waj dy, po wie dział mi, że te atr ma zna ko mi tą aku sty kę i fan ta stycz ny dach. Do dał też, że re ali za cja Hamleta była bar dzo sa tys fak cjo nu ją ca. Na to miast La di Eme ru wa, ak tor, któ ry wy stą pił w ro li Ham le ta, po wie dział: –To nie sa mo wi te, jak do świad cze nie z gry w tym miej scu wpły wa na kon cen trację umysłu. Czu ję się na praw dę za szczy co ny, że mo gę być i grać tę ro lę tu, ma jąc świa do mość, ile ten te atr zna czy tu taj dla wszyst kich.

Przełożyła Teresa Bazarnik Or yginalna wersja ar tykukłu w języku angielskim na: www.nowyczas.co.uk Kevin AnthOny hAyes jest aktorem, reżyseren oraz znawcą polskiego teatr u. Jest również współredaktorem opracowania: Witkacy in English: 21s t Centur y Perspectives.


22|

09 (207) 2014 | nowy czas

agenda

BRYTANIA nie taka WIelkA Wojciech A. Sobczyński

19

sierpnia, po przeszło dwuletniej debacie Szkoci zadecydowali pozostać w Zjednoczonym Królestwie. Był to istny maraton zarówno w politycznym sensie jak i psychologicznym obu narodów. Dlaczego dwu, a nie czterech? Przecież w Brytyjskie Królestwo wchodzą też Walijczycy i Irlandczycy Północni, a jednak w trakcie wielomiesięcznej debaty nie usłyszałem z ich strony ani jednego głosu niepokoju o przyszłość unii. Żal mi Szkotów, że ulegli ekonomicznym argumentom, straszących zachwianiem waluty, emerytur i służby zdrowia, a zapomnieli o szkockim sercu, które dla każdego przybysza z szerokiego świata ewidentne jest na ulicach Edynburga, Glasgow czy Dundee. Gdyby podobne argumenty brano pod uwagę, kiedy odradzały się różne narody, europejskie i inne, wyzwalając się z dominacji mocniejszych narodów, nie byłoby Polski, państw nadbałtyckich, Chor-

wacji, Słowacji i wielu innych. Dlatego Ukraińcy opierają się Rosji. Dlatego Kurdowie nie tracą nadziei, że kiedyś uda im się zjednoczyć swój kraj podzielony na cztery części arbitralnym aktem wielkich mocarstw. Dlatego Tybet – zagarnięty przez swojego sąsiada czeka cierpliwie na szansę odzyskania wolności. Dyskusje dotyczące przyszłości Szkocji uwypukliły też sporo emocji wśród Anglików, z konieczności zastanawiających się nad wartościami, których wspólnym mianownikiem jest brytyjskość. W jakim stopniu termin ten dotyczy historycznych wyspiarzy w odróżnieniu do nas wszystkich, którzy znaleźliśmy się tutaj, we współczesnej Wielkiej Brytanii? A jest nas tu cały kalejdoskop – Europejczycy, Afrykańczycy czy Azjaci. Przykładów ilustrujących problemy z brytyjskością jest wiele. Narodowcy z kręgu UKIP najchętniej wysłaliby nas, obcokrajowców, back where we came from. A tradycyjna tolerancja gospodarzy poddana została szokującej próbie, kiedy przyszły wiadomości, że to właśnie brytyjscy muzułmanie dopuścili się ostatnio nowych fanatycznych aktów przemocy. My, Polacy, dość często znajdujemy się na celowniku różnych zarzutów, pomimo wysokiego stopnia integracji, rzetelnej pracy i respektu dla obyczajów naszych gospodarzy. W świecie kultury proces asymilacji jest bardzo indywidualny, długi i w zasadzie niekończący. Młody przybysz ze współczesnej Polski patrzy swobodniej na odmienność zwyczajów wyspiarzy, bo zaznajomił się z nimi ze źródeł dostępnych teraz dla każdego. Internet, film, muzyka popularna, telewizja, a przede wszystkim otwarte granice pomagają w tworzeniu poczucia przynależności. Starsze generacje, które znalazły się tutaj w wyniku zawieruchy wojennej, czy też później, chroniąc się przed przemocą polityczną, nie miały możności powrotu. Proces godzenia się z takim przymusowym stanem rzeczy objawiał się w bardzo różnorodny

słuchając przy lampce wina

W przedmowie, określając Wielopis wielopolis używasz słowa „dzieło”. W istocie jest to dzieło… wielowarstwowe, złożone, wielotematyczne… co sugeruje sam tytuł. Jak nazwałbyś fragmenty zawarte w poszczególnych rozdziałach. Czy są to eseje, rozważania intelektualne lub filozoficzne, wspomnienia, pamiętnik, zapiski, czy zwykłe doniesienia? Jak określasz formy literackie, których używasz?

– Wymyśliłem taki tytuł – i wydaje mi się, że mi się udał – właśnie dlatego, że sygnalizuje i wielotematyczność, i wielość umiejscowień tychże wspomnień, zapisów, doniesień i rozważań. Władasz wieloma językami. Przyczyniła się do tego w dużej mierze II wojna światowa, w czasie której wraz z rodziną i psem znalazłeś na Bliskim Wschodzie (o czym wspominasz w Wielopisie wielopolisie, ale przede wszystkim poświęciłeś swoim doświadczeniom z dzieciństwa książkę Scenes from a disturbed childhood), gdzie używałeś języka hebrajskiego. Uczyłeś się w języku francuskim, a przede wszystkim angielskim, tym bardziej że po wojnie twoi rodzice osiedlili się w Wielkiej Brytanii, gdzie otrzymałeś uniwersytecką edukację. W ostatnich latach jednak publikujesz głównie w języku polskim. Dlaczego?

W

połowie lata nadeszła pocztą książka od Adama Czerniawskiego, pod tytułem Wielopis wielopolis, z dedykacją „Dla Karoliny i Wojtka lektura zabawna aż do bólu – Adam”. O powstawaniu książki wiedziałem już dużo wcześniej z ciekawych rozmów przy lampce wina i przysmakach polskiej kuchni. Na londyńskie spotkania Adam Czerniawski przyjeżdża z odległej Walii, gdzie osiedlił się już wiele lat temu. Podtrzymując wątek brytyjskości, muszę podkreślić, że Adam Czerniawski jest właśnie przykładem brytyjskiego Polaka. Przybył tutaj jako młody chłopiec w wyniku zawieruchy wojennej. Wykształcenie otrzymał w tutejszych szkołach i uniwersytetach, pracował i uczył w języku angielskim, a jednak bezbłędna polskość tkwi w samym centrum jego świadomości. Jego dorobek poetycki, eseistyczny, translatorski i popularyzujący polską poezję oraz szeroko rozumianą polską kulturę w Wielkiej Brytanii jest ogromny. A jednak nasuwa się na myśl pytanie sprowokowane dedykacją autora: ”....lektura zabawna aż do bólu”. Niedawno spotkaliśmy się z Adamem Czerwniawskim ponownie i rozmowa w nieunikniony sposób potoczyła się w kierunku książki. Pytania przygotowała Carolina Khouri, dzięki której poznałem artystę. Przysłuchując się odpowiedziom autora czekam, czy znajdę może też klucz do bólu, o którym napomina autor w dedykacji i czy jest to pewien odcień bólu Conrada wyrażony ustami Yanko?

sposób, a wśród artystów nabrał szczególnego wyrazu. Wybór tematów podtrzymujących poczucie narodowych tradycji miesza się z wpływami otaczającej rzeczywistości. Pejzaże pamięci zacierają się, tak jak często i język ojczysty. Jest to szczególnie istotne dla ludzi słowa – pisarzy i poetów. Joseph Conrad Korzeniowski władał wieloma językami, ale jako pisarz zaistniał w języku angielskim stając się cząstką brytyjskiej literatury. Został też obywatelem brytyjskim, ale motorem jego twórczości była samotność i tęsknota, którą przedstawia w niezapomniany sposób w krótkim opowiadaniu pod tytułem Amy Foster. Bohaterem opowiadania jest rozbitek, marynarz, którego morze wyrzuca na nieznany brzeg. Miejscowi ludzie traktują go wrogo, jak włóczęgę i półgłówka. Główną przyczyną tego stanu rzeczy jest brak znajomości języka. Po pewnym czasie Yanko Gooral, bo tak nazywa się rozbitek, znajduje pracę u życzliwego człowieka. Yanko powoli poznaje angielski, którego uczy go młoda kobieta zatrudniona u tego samego pracodawcy. Wywiązuje się nieunikniony romans. Kobieta też jest rozbitkiem, tyle że życiowym, bo nie ma wzięcia i jest samotna. Na świat przychodzi dziecko. Pozornie jest to sielanka, a jednak zakłóca ją obcość. Amy nie może przemóc niechęci do Yanko, który mówi do dziecka obcym językiem (w domniemaniu polskim). Obcość ciążyła Conradowi całe życie. Opis odejścia samotnego Yanko, proszącego bez skutku o wodę w momencie śmiertelnego delirium w języku niezrozumiałym przez innych jest prawdziwą tragedią emigranta. Symbolicznie jest to w pewnym stopniu nasz wspólny los. Poznałem to opowiadanie w świetnej adaptacji scenicznej wiele dekad temu, w pierwszym roku mojej emigracji, i nigdy nie zapomnę głębokiego wrażenia, jakie na mnie wywarło.

– Powiadasz, że moi rodzice „osiedlili się w Wielkiej Brytanii”. To brzmi niemal idyllicznie! Już od początku wojny byliśmy uchodźcami, a 1947 przebywaliśmy w Palestynie, kiedy Wielka Brytania zakończyła kontrolować ten obszar i polscy uchodźcy tam stanęli wobec bardzo trudnej decyzji: wrócić do zniewolonej Ojczyzny, emigrować dalej do Australii, Stanów, Argentyny, czy skorzystać z brytyjskiej oferty pracy w kopalni lub dalekomorskim rybołówstwie. Ja w mundurze dotarłem do obozu w Norfolk, siostra w mundurze do obozu w Surrey, ojciec w mundurze do obozu w Essex, matka w cywilu do obozu w Glaucestershire. Z czasem udało się nam zakotwiczyć razem w jednej beczce śmiechu, a potem w wiktoriańskiej willi, a potem w baraku, w zabłoconym polu pełnym chlewów. Poezję i prozę beletrystyczną pisałem i piszę wyłącznie po polsku. Na dniach ukaże się tom moich Poezji zebranych, obejmujący lata 1952-2008. Eseistykę pisałem różnie: po polsku dla Polaków, po angielsku dla czytelników anglojęzycznych. A czasem, zależnie od potrzeby, przygotowywałem przekład polskiego tekstu na angielski i odwrotnie. Przełożyłem trochę poezji anglojęzycznej na polski, ale korzystając ze znajomości języka angielskiego, udało mi się wydać wiele przekładów polskiej poezji, polskiego dramatu i polskiej filozofii.

Z AdAmem CZerniAwskim rozmawia Carolina khouri

W pierwszym rozdziale Serial polski piszesz mm.in. o potyczkach z instytucjami polskimi, odpowiedzialnymi za promocję literatury, ze światem wydawniczym i osobami,


|23

nowy czas | 07 (207) 2014

agenda

Modernity at its best

T

he autumn season of art exhibitions and fairs is in full swing. The tented displays appear and disappear on the green spaces of central London. The biggest of them all, Frieze Art, is scheduled for mid-October. Tate Modern continues with the Kazimir Malevich exhibition. The Royal Academy opened a few days ago a monumental exhibition of Anselm Kiefer, which I am yet to see, but I am ready

for a visual feast if not emotional overload. The White Cube – Bermondsey showed his large pieces recently and it was incredibly good. Good is the right term, not beautiful. Keifer does not do beautiful because he is immersed in history and German history of his childhood at that. I am looking forward to seeing his work again. I wonder what is new, if anything, and how it is resolved. This is a great artist and the exhibition must not be missed. In the same building of the Royal Academy, up the spectacular

lift to the second floor is the Sackler Gallery, showing currently an exhibition of Radical Geometry. It finishes on 28th September. If the readers saw it, well done, because it was beautiful. Great South American artists from Argentina, Uruguay and Venezuela. Spanning a period of broadly second half of the twentieth century the artists from over there had demonstrated that we are living in a global village. Their modernity is similar in essence to their European counterparts but they managed to incorporate local elements making their art entirely their own. The biggest event by far, and staged without razzmatazz, is Anthony Caro’s The Last Sculptures. His great lifelong dealers Annely Juda Fine Art stage it on two floors in Derring Street. It is a fitting epitaph to a remarkable man. I am saying it without equivocation. He was without a doubt the greatest British sculptor after Henry Moore. The pieces on show are fantastic and the presentation in the gallery, faultless. All of them are the variations of forms composed in – what I would say – Beethovenian fashion, a kind of Diabelli variations of sculpture. I think Anthony Caro would have liked such a comparison. Many times when I had a privilege of visiting his studio I would hear great pieces playing and he liked talking about them. It was the structure of late Beethoven that appealed to him. Each sculpture on show combines the solid qualities of steel and other metals, rough wood and purity of see through plates of perspex. There is one exception where glass is combined with gild metal. Perhaps the nicest, for it is the smallest and I would love to take it home; look at it every morning, cup of coffee in hand, gathering thoughts. On the whole Caro named his pieces. The most famous title was Early One Morning, the piece that really launched Caro in the 60s. Just as I recall looking at it, bright red and uncompromising, so many years ago in the Tate Britain show, so it is now I remain amazed. The posthumous exhibition demonstrates the same uncompromising spirit, perhaps more refined, polished and made of finer material, beautifully engineered but always inventive and searching. For me personally it was a great pleasure to see his work again and these words are my memorial to him.

Wojciech A. Sobczyński nowi najtrudniejsze zadanie. Emergency Sex przytoczyłem, aby wykazać na tym nieprawdopodobnym przykładzie, w jak nieoczekiwane zakamarki ta poezja trafiła. Pod jakież dziwne „strzechy”.

od których zależą decyzje co ukaże się pod sztandarem danego wydawnictwa. Odsłaniasz też inne rodzaje „polityki”, determinujące istnienie i popularność jednych w odróżnieniu do nieobecności innych w ogólnym obiegu. W podrozdziale Poeta w ukryciu piszesz między innymi: „…Mam 75 lat, a moja poezja wciąż nie istnieje w świadomości polskich czytelników”. Stwierdzasz ten fakt, mimo że wielu krytyków i recenzentów pisało o twojej twórczości. Czy według ciebie są to „lokalne” wpływy? Czy jest to wynik twojej fizycznej nieobecności w kraju? Czy po prostu Polacy nie rozumieją twojej twórczości? A może wszystkie te elementy wiążą się w całość, powodując dystans wobec twórczości Polaka z Wielkiej Brytanii?

– Sądzę, że wszystkie te elementy odgrywają rolę. Jak szeroko i głęboko promieniowała druzgocąca opinia Miłosza o mojej poezji? Wystarczy Nobel za poezję, aby nobilitowanego uznać za nieomylną wyrocznię na wszystkie tematy. Skrytemu na przedmieściach Aleksandrowi Watowi Miłosz stworzył świetlaną karierę. Ja z kolei kilkakrotnie wyrażałem się o nim krytycznie, co mnie jeszcze bardziej pogrążało w opinii wielu. A może, jak sugerujesz, moja poezja nie jest w Kraju rozumiana. Nie jest to wykluczone, skoro jest tak odmienna od patologicznego paplania Tkaczyszyna-Dyckiego, które jest celebrowane na pierwszej stronie „Twórczości” i zyskuje nagrodę Nike. Jednakże snujemy tu tylko domysły. Dopiero sondaż krajowych krytyków, uczonych i zwykłych miłośników poezji i z czasem udostępniona korespondencja i notatki poważanych opiniodawców mogłyby dać odpowiedź bliższą prawdy. W tym samym rozdziale poruszasz również temat rzemiosła, jakim jest sztuka tłumaczenia poezji – dobór języka, stylu, słów… Język polski nie należy do łatwych, język indywidualnych autorów, których tłumaczyłeś, różni się od siebie znacząco. Który z nich był najtrudniejszy? W jaki sposób utrzymałeś właściwości poszczególnych autorów nie zatruwając ich swoim własną stylistyką literacką?

– W Wielopisie, w rozmowie z Beatą Howe, skupiam się na trudnościach, które starałem się pokonać tłumacząc Treny Kochanowskiego, ale mógłbym równie wymienić Norwida lub piekielnie zawiłe poematy prozą Zdzisława Stroińskiego. Bardzo się cieszę, że twoim określeniem: „utrzymałeś właściwości poszczególnych autorów nie zatruwając ich swoją własną stylistyką literacką”. To jest chyba najtrudniejsze zadanie dla tłumacza. Nie wywiązał się z niego Seamus Heaney, którego przekłady Kochanowskiego i autora staroangielskiego epickiego poematu Beowulfa – a trudno o bardziej odmienne poetyki – brzmią przede wszystkim jak Heaney. Podobnie, olbrzymia fabryka angielskich tłumaczeń Stanisława Barańczaka produkuje bliźniacze wersje poetyki tłumacza, które nazywam sieczką Brańczaka.

Z pasją piszesz o pisarzach, filozofach, ale też o malarzach. Wyłuszczasz ich kunszt i talent. Analizujesz detale w ich obrazach. Podążasz za nimi do miejsc, gdzie żyli i tworzyli. Czy jesteś również kolekcjonerem sztuki? Czy Fundacja im. Adama Czerniawskiego nadal istnieje?

– Fundacja Adama Czerniawskiego może nie dorównuje Fundacji Getty’ego lub fundacjom Drue Heinz, ale w swej skromnej skali nadal istnieje. Posiada m.in. kilka płócien Ralpha Wallace’a, o którym piszę obszernie w Wielopisie. Miałem kiedyś okazję zakupić niesamowity Akt kobiecy Jerzego Nowosielskiego, srebrzącą się postać na czarnym tle, tak różną od tych wielu jego aktów. Mogłem zapłacić w złotych, ale on domagał się dolarów. Działalność Fundacji obejmuje także prezentację dzieł sztuki na okładkach moich publikacji. Z wyjątkiem Wydawnictwa Literackiego, które nieubłaganie promowało kicze swoich domowych artystów, szczęśliwie, wydawcy przyjmowali moje pomysły graficzne. Od debiutanckiego Polowania na jednorożca, którego ilustrowała Ann, aż po szeroką gamę mistrzów. Czy twoje Monmouth jest miejscem, które świadomie wybrałeś, czy trafiłeś tam przypadkowo, nie znając historii tego miejsca i ludzi, którzy tam żyli? Dużą cześć książki poświęcasz swoim przyjaźniom z pisarzami. W podrozdziale Graffiti, w rozdziale Różewicz, przytaczasz przykłady wykorzystania wierszy czy też prawdopodobieństwo inspiracji graffiti na murze wierszem Różewicza, a nawet pojawienie się jednego z jego wierszy Rehabilitacja pośmiertna w – jak to określasz – monumentalnym dziele Emergency Sex (and other desperate measures). Czy czujesz się odpowiedzialny za popularność twórczości Różewicza, jednego z najważniejszych pisarzy polskich XX wieku, w anglojęzycznych krajach?

– Oczywiście! Potwierdzają to liczne wydania oraz opinie anglojęzycznych krytyków i poetów. Może ktoś powie, że mój ogromny dorobek zawdzięczam „prostocie” tej poezji. Ale jak oddać prostotę nie zmieniając ją w prostactwo albo banał? Wielu, którzy próbowali go tłumaczyć, osiągnęli banał i prostactwo. W kolejnych wydaniach tej poezji ciągle wprowadzałem jakieś poprawki, co by właśnie oznaczało, że być może zachować prostotę Różewicza nie jest łatwiej niż zawiłości poezji Norwida. Więc wygląda na to, że przekład każdego poety jest trudny. A to dlatego, że nie wystarcza znajomość języka i dostęp do najlepszych słowników. Tłumacz musi przyswoić sobie poetykę autora i potrafić odtworzyć ją w przekładzie. To, jak już wcześniej stwierdziłem, sta-

– I tak, i nie. Pracowaliśmy w owych latach w Londynie i szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy uciekać od wielkomiejskich stresów. Oboje lubimy góry, a Ann jest wytrawną alpinistką. Zdobyła szczyty w Himalajach, Afryce, Ameryce Południowej, Kanadzie, Dolomitach i Tatrach. Szczyty walijskie nie są na ogół tak groźne, ale i tam zdarzają się trudne wspinaczki. Najpierw kupiliśmy zrujnowaną chatę górniczą za 2000 funtów, którą Ann odnowiła, potem zrujnowaną farmę, którą Ann odrestaurowała. A potem był Monmouth, który co prawda leży w łagodniejszym krajobrazie, ale ma wiele praktycznych zalet, które ułatwiają codzienne życie, i bardzo przyjazne społeczeństwo. Jeden z „wybornych wypisów” brzmi: „We Wrocławiu proszę kioskarza o tuzin biletów. – Czy to znaczy dziesięć? – zapytuje. Za nim na murze czytam: Każda władza nam przeszkadza i Hitler żyje w naszych sercach!” Ten fragment daje dość skrótowy obraz społeczeństwa polskiego. Widoczne jest: pomieszanie, ignorancja, analfabetyzm językowy, skrajności… Można byłoby wymieniać wiele innych określeń, ale żadne z nich nie zmieniłoby faktów na pozytywne. Czy myślisz, że Polska jest w istocie w katastrofalnym położeniu, czy to tylko zbieg okoliczności, paradoks? Czy

dokończenie > 24


24|

09 (207) 2014 | nowy czas

Artful Faces

Looking at the flickering lights among the stars

I

Gosia Łapsa-Malawska is a graphic designer Say others: G and painter living and working in London. One of the latest and youngest recruits to APA – The Association of Polish Artists in Great Britain. Before, spent eight months in Chile successfully designing mobile telephone app. Says Her Husband with a camera at her Private View in Unit24 Galler y: ”Please, Gosia, smile, why do you always go serious before the camera…” Says she: “I am not a model, you know. I don’t have to always do what you want!” “Joanna, can I see what you are drawing on your phone?” Say I: Hard working girl who doesn’t like to s tand in one place. Of course, she smiles! (when she wants…) “No, you can’t see what I am drawing… or rather, you can see it in Nowy Czas.”

am told that as a little boy John Zarnecki was much taken by the news of space exploration. First Sputnik, a mini craft orbiting our plant heralded the onset of the space age. It was launched by Soviet Russia in 1957. The entire world was startled, some became worried and fearful of Soviet technological know-how. Others, like little Jasiu, who was then eight years old, stood in the back garden of the North London house and gazed at the sky with his family, trying to see the faint moving object that was flying all around the Earth and managed that in one and half hours, bleeping radio signals that you could monitor on a domestic short wave radio set. Some years later, there was another great space event, the first man in space; Yuri Gagarin. His smiling face appeared in every newspaper and TV programme. Gagarin later travelled to many countries, including Great Britain, and after the official programme had ended he visited Highgate School for Boys, where John was a pupil. It was a thrilling experience, for the teenager John to meet and shake hands with such a star. Well, at least someone who was the closest person to the stars above. Thus the great adventure started. John went on to study in Queens College, Cambridge and after a brief period in space industry devoted his life to academia in the space science. It was around this time that I came to England, and my cousin was for me a conduit of discovery. Those were the days; indeed, there was even a song of the same title, sung by Mary Hopkin, a great hit of 1968. But John was not listening to such pop-sees songs; he would take me to the legendary Marquee Club in Soho, where we would see guest appearances by John Mayal or Brian Auger and the Trinity with the legendary Julie Driscoll. These were the swinging sixties and the flower power days. John had shoulder length hair and played The Who on his car radio. Some years later, standing next to and shaking hands with John Glenn the U.S. astronaut, my cousin John achieved another milestone in meeting the first American who went into space. Despite being a scientist at the core of great achievements in space exploration and having his head in the stars, John remains down to earth, good humoured, and Jasiu, of his Dad’s ilk and a great credit to him. Wojciech A. Sobczyński

Dokończenie ze str. 23

Bottom line: Mysterious dark eyes stay as full of secrets as her paintings. We are all watching. Text & graphics by Joanna Ciechanowska

Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą ma zaszczyt zaprosić na Wieczór Autorski Laureata Nagrody Literackiej SPPzG w roku 2014 przyznanej redaktorowi, autorowi, wydawcy – dyrektorowi Wydawnictwa WIĘŹ

PAWŁOWI KĄDZIELI

– pisarzowi zasłużonemu bezinteresowną i niestrudzoną pracą wydawniczą oraz autorską m.in. dla Emigracji Niepodległościowej Nagroda sponsorowana przez Fundację Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii

W programie wieczoru: Laudacja – wygłosi dr Józef Ruszar z Krakowa Wręczenie nagrody – prezesi Fundacji SPK WB i SPPzG Słowo Laureata Lampka wina

Uroczystość poprowadzi Jacek Ozaist 5 października (niedziela), godz. 18.00 Sala Malinowa – POSK 238-246 King Street, London W6 0RF

po ło że nie spo łe czeń stwa pol skie go róż ni się bar dzo od po ło że nia spo łe czeń stwa Wiel kiej Bry ta nii, któ rą za pew ne znasz znacz nie le piej?

– Nie je stem so cjo lo giem, więc nie mo gę wgłę biać się w ana li zę obu spo łe czeństw. Ogra ni czam się do wła snych do świad czeń, któ re prze ko na ły mnie, że Pol ska po zo sta je re pu bli ką so wiec ką. W czer wo nej Pol sce by li oczy wi ście opor tu ni ści i lu dzie za stra sze ni, ale by li też lu dzie uczci wi i pra wi. Na le że li do po ko le nia, któ re unik nę ło czyst ki umy sło wej, któ rą czer wo ni sto so wa li po mi strzow sku. Wszy scy de cy den ci w obec nej Pol sce, czy chcie li czy nie chcie li, mu sie li pod dać się so wiec kiej edu ka cji, któ ra ni mi dziś kie ru je i ich znie wa la. Pa ra dok sal nie, Pol ska jest dziś bar dziej prze siąk nię ta bru ta li zmem ko mu ni zmu, niż by ła w mi nio nym okre sie. Brak po czu cia od po wie dzial no ści, aro gan cja wła dzy, bez pra wie. Wielopis wielopolis po świę ci łeś Bog da no wi Czay kow skie mu. Łą czy ła was wie lo let nia przy jaźń, mi mo że przez la ta dzie li ły was ty sią ce ki lo me trów. Łą czy ły was też tak istot ne dys ku sje o li te ra tu rze. Czy te raz, po je go śmier ci, jest ktoś, z kim po ru szasz te ma ty pro wa dzą ce do kon fron ta cji opi nii w kom for cie, ja ki za pew nia ły dys ku sje z Czay kow skim?

– W ese ju De amicitia no tu ję, że na sza przy jaźń „za czę ła się od mo men tu, kie dy po ka zał mi rę ko pis wier sza Człowiek to tylko szumiąca muszla: Tłum jest jak morze. Zanurzamy w nim dłonie i prawie na ślepo wyławiamy przyjaciół, i wychodzimy razem na plażę. Szczę śli wie, ta przy jaźń za wią za ła się w Lon dy nie, we wcze snym okre sie ist nie nia „Kon ty nen tów”. I chy ba dla te go prze trwa ła pół wie ku aż do je go śmier ci, mi mo ogrom ne go dy stan su, ja ki nas szyb ko roz dzie lił. Mi mo że nie raz za żar cie spie ra li śmy się na róż ne te ma ty, ni gdy na sza przy jaźń nie zo sta ła za gro żo na, a to dla te go, że da rzy li śmy się wza jem nie uzna niem i re spek tem. Czay kow ski raz przy znał, że jed nak ta ka przy jaźń nie by ła by

One of Open Universit’s scientists, Professor JOHN ZARNECKI, Emer itus Professor of Space Science, has been elected as a Foreign Member of the Polish Academy of Ar ts & Sciences. On the 9th of September John received a diploma confir ming his election from His Excellency Witold Sobków, the Polish Ambassador to the UK in London. The accolade is an acknowledgment of John’s contribution to space science and to the development of Polish-British cooperation in t his field. John Zarnecki (left) and the Polish He said: “In t he early Ambassador Witold Sobków 1990s, I was building an instr ument for t he NASA/ESA Cassini-Huygens mission to Satur n. Although winning the competition to get on the spacecraft, I had a funding shor tfall from UK funding agencies of 20-30%. I entered an ag reement with colleagues in Warsaw and they came up wit h t he goods – the first time Poland had flown eq uipment on a "Wes ter n", rather t han a Soviet spacecraft. In 2005 it ar rived at Saturn's moon Titan and the rest is histor y. Poland is now a full-fledged member of t he European Space Agency, which is wonder ful to see.” During the ceremony in t he Polish Embassy in London, Ambassador Witold Sobków said: “Professor Zar necki was instr umental in establishing a fr uitful co-operation between the Polish Academy of Sciences Space Research Centre and relevant British institutions. This co-operation has been thriving, which makes it possible for Polish researchers and engineers to par ticipate in the mos t impor tant international space projects.” For the ceremony John was accompanied by the members of his family and by t he OU’s Dr Mark Leese, Project Manager (Space Flight), who was instr umental in the collaboration with Poland. The new honour is of special personal significance to John, whose father, George Zarnecki (1915-2008) who came from Poland during World War II, was a distinguished ar t histor ian, a fellow of t he Br itish Academy and a long-time deput y-director at the Cour tauld Institute of Ar t. Like his son twenty years later, George Zarnecki was also elected to the Polish Academy of Ar ts and Sciences. [An off icial announcement courtesy of Open University]

moż li wa, gdy by miał kry tycz ny czy na wet po gar dli wy sto su nek do mo jej po ezji. Znam po etów, wo bec któ r ych za cho wu ję pewien dy stans wła śnie dla te go, że nie ce nię ich po ezji. Chy ba sto su nek do Mi ło sza naj bar dziej nas róż nił. Kie dy Mi łosz osiadł w Ka li for nii stał się „są sia dem” Czay kow skie go w Van co uve rze. Czay kow ski go kil ka krot nie za pra szał. Z oka zji któ rejś mo jej wi zy ty na pi sał: Z dalekiego Londynu rozgość się mój drogi / Adamie, przyjacielu, z drugiego, prawie, krańca ziemi i wiersz za koń czył: Posadzę cię w fotelu, który lubił Czesław. On, jak tylko przyjechał, zaraz czytał wiersze. Podoba się wam, pytał, błyskając białkami... To też Czay kow ski bo le śnie od czuł po mi nię cie go w se rii ha rvardz kich od czy tów Mi ło sza po świę co nych pol skiej po ezji. Mi łosz w tym cza sie ze r wał z nim kon takt, gdyż prze stał mu być po trzeb ny. Dzi wi ła mnie i iry to wa ła lo jal ność, ja ką Czay kow ski za cho wał wo bec nie go. A pod ko niec ży cia skom po no wał po emat, któ r y jest bo ga tym por tre tem no bli sty. Mo że nie po tra f ił się po go dzić z gorz ką praw dą. W Pol sce usta la się opi nia, że no bli sta nie tyl ko oka zał się ry ce rzem bez ska zy w naj róż niej szych dzie dzi nach, ale tak że (cóż za wiel ko myśl ny czło wiek!) ho łu bił kon ty nen tow ców. A by ło od wrot nie. W owym okre sie ogól nej wro go ści wo bec pro to -no bli sty my śmy przy ję li go z otwar ty mi ra mio na mi. Ne ga tyw ne re ak cje Mi ło sza do ku men tu ję w Wielopisie. Py tasz, czy jest ktoś, kto za stą pił mi Czay kow skie go. Nie ste ty, Czay kow ski oka zał się nieza stą pio ny. Ale czy w mo im wie ku, kie dy ostat ni wiersz na pi sał mi się sześć lat te mu, jest sens szu kać part ne ra? Czy mam jesz cze coś do po wie dze nia? Czy chciał bym jesz cze szu kać rad i pro wo ka cji? Mo że już wkra czam w czas sa mot no ści. Rozmawiała Carolina Khouri Ksią żę Po etów miesz ka w Wa lii i skoń czył 80 lat! Na spotkanie urodzinowe z Adamem Czerniawskim i jego specjalnymi gośćmi zaprasza Związek Pisarzy 21 grudnia o godz. 16.00 do Jazz Cafe w POSK-u. Zgłoszenia prosimy kierować do sekretariatu ZPPnO na adres POSK-u.


|25

nowy czas | 09 (207) 2014

cover story I understand more now, the graphics, the Japanese influence. Some visitors at the Private View were commenting on the somewhat depressive side of her paintings. “No, that’s not what I’m trying to convey. Not at all. And I don’t see white as a negative colour, like black. Not to me, it isn’t.” I point out that in the Middle Ages and the Renaissance, white was the colour of mourning. In some cultures – China, Ethiopia – it still is, and the mourning whiteness of the Taj Mahal springs to mind. “But also, white is the colour of milk, of beginnings, of freshly fallen snow, of hope” says Gosia. “White has the potential to be filled, to be completed, there is a space there to be filled by another person.” What a lovely thought… and not lonely at all! Gosia had cut out little black silhouettes which are scattered on a counter at her Private View. I pick one of them up and put it in my pocket. First, to the Tate Gallery for my usual pop in visit to pray in the Rothko room, to look at the paintings I like. Dorothea Tanning who was married to Max Ernst said of her painting ‘A Mi-Voix’ – ‘I just wanted to paint a white and grey picture, that would still have colour in its veins as we have blood under our winter-white skin’. Then, I visit the balcony on the top floor and gaze at St. Paul’s across the Thames. I leave one of Gosia’s silhouettes’ there. And I look at the people, people, lonely little people crossing the Millennium footbridge. (Some of them even look quite colourful…)

O

Lonely Joanna Ciechanowska

L

oudspeakers blaring out trains schedules, guards’ piercing whistles, rushing through the crowds at Waterloo Station, grabbing a free paper from the stand… I bump into another busy commuter, and we almost knock each other out, ‘Sorry, sorry!’ we both smile and are gone, I am disappearing down the steel staircase and onto the South Bank. It’s a bit calmer down here; maybe the river makes it so. Slowing down, I pass the famous graffiti cave, where the skateboarders perform their acrobatics, and go on until I see the massive shadow of Tate Modern, and people, people, people everywhere spewing from entrances, up the escalators, down onto the Millennium Bridge and onto the other side of the world. A narrow walkway leads me behind the huge building, and suddenly, there’s silence. A short walk down Great Guildford Street and I arrive at the Unit 24 Gallery. Urban Loneliness is the title of Gosia Łapsa-Malawska’s exhibition. She writes in her flyer: Crowd of lonely people sheltered inside the cocoons of ”convenances”, overwhelmed with fear of intimacy. The Tube, a party, a street, an office, a pub, friends, loved ones, strangers… You are smiling but feeling lonely… Again… Urban Loneliness is about any of us, busy people of the city. The paintings on the walls of the gallery are mostly images of small figures, sometimes in groups of two or three, or just one, on a snowy, grey, white, background. Lonely people on a whiter shade of grey. Gosia Łapsa-Malawska arrived in London two years ago from Chile where she had lived for eight months with her husband Mateusz. The contrast with London couldn’t be greater.

in the city “When we arrived here, we could not believe how different people can be. In Chile everybody smiles. People are helpful, friendly. London, praiding itself on being multicultural, is much more lonely. Chasing after careers, being competitive is one aspect of it, but there is a deeper vein of loneliness. I am talking about neighbours who live next door to each other for years and don’t talk, don’t connect. I don’t know whether it is typically English, their reserve and so-called stiff upper lip, a culture of not showing one’s emotions. Or maybe it is just the problem of living in a big city. You build up a kind of cocoon around yourself; you map out your movements, points you reach every day, and points you return to. Everything outside of your protective shell is invisible, stransparent. There is a fear of true intimacy amongst younger people, despite the artificial fake intimacy on show everywere, internet intimacy. But then, there is an area where I work in my studio, Portobello Road. I know that even if I have a small problem, all of a sudden, there would be ten, twenty people around me, to whom I could go for help. Maybe it is a village syndrome here. And yet, I know a wealthy old lady who lives near my home in another part of London, who says she has nothing to live for. Her family lives far away, she has everything she needs, but she is lonely.” Is Gosia lonely in London? She smiles, “No, I am not. I’m just observing the contrast between London-living and Chileliving. Maybe it is just changing places; one feels an outsider for a while. But it’s not a language problem either, we didn’t speak Spanish when we left Poland for Chile.” The paintings have evocative titles; Lost in Digital Fog, Waiting for…, Polite but Indifferent – Neighbours (Kensington), Lonely Walk – (for which she got Sir Hugh Casson Drawing Prize in an exhibition in Holland Park in 2014). Grey, milky white canvasses with black or dark accents, sparing in colour, they are very graphic, but perhaps it’s not surprising; Gosia studied lithography at The Faculty of Art at The Teaching Academy (Uniwersytet Pedagogiczny) in Cracow under prof. Jacek Zaborski. Later she spent four years working as a graphic designer in Manggha Museum of Japanese Art and Technology founded in 1994 in Cracow by the film director Andrzej Wajda. She still recalls working with Wajda on one particular project – a poster for the exhibition Andrzej Wajda. Man of Iron. Photography of Maciej Bilewicz from the film plan. “He was very particular. He would pick up the scissors, cut the pieces on the poster and move them around.” Old school then, no computers? “Yes. Good old school. And I would do the computer” she smiles.

ne cut-out silhouette still in my pocket, I’m at the POSK Gallery, where the exhibition Receiver has just opened. Gail Olding, Mali, Rhed Fawell, James Graham are four contemporary artists working conceptually across media – digital images, printmaking and sculpture objects. Gail Olding, a renowned artist who is currently a guest student at The Kunst Academy Dusseldorf studying with Georg Herold and Richard Deacon, says of her work: “Voices From The Beehive is a collection of objects, which create a dialogue between each other investigating the potential of change/transition and the relationship between life, sex and death through the language of materials and form. The works explore questions of female and male ideologies brought to us through both culture and nature. The red forms are cast in condoms – something very male becomes very female, through form. The double-ended black spike, which hovers above, begins at nothing swells and ends at nothing, something coming into being and leaving.” I can’t resist a little joke and stick the little black figure in the middle of James Graham’s installation at the POSK Gallery. It’s only then that I notice that the silhouette is Gosia’s self-portrait.

James Graham’s installation Urban Loneliness II is at The Muse, 269 Portobello Road, from 12 November till 7 December 2014. Private View: 13 November, 6-9pm; www.malawska.com


26|

09 (207) 2014 | nowy czas

kultura are included on the CD Reflections – the solo piano works of Andrzej and Roxanna Panufnik performed by Clare Hammond on the piano, BIS Records, released June 2014. Another CD, Dreamscape – Songs and Trios by Andrzej & Roxanna Panufnik was launched at the Polish Embassy in London earlier this year as part of the centenary celebrations. The unveiling of the plaque at Panufnik’s home marks another step in the work his wife Lady Camilla Panufnik is undertaking to remember and commemorate this important composer’s name. So much is being done to keep his music – banned in Poland for 23 years – alive for centuries to come. The culmination of a year of worldwide concerts in this Centenary Year, Panufnik 100: A Family Celebration will take place on 30 November 2014 at Kings Place, 90 York Way, London N1 9AG. This extensive all-day event will include new pieces written by his daughter Roxanna, as well as a screening of the film My Father, The Iron Curtain and Me – charting the attempt by the composer’s, son Jem Panufnik, to follow in his Father’s footsteps, tracing his life in Poland and then his dramatic escape to Britain in 1954.

Joanna Ciechanowska More infor mation on: http://www.polishculture.org.uk/music/news/article/panufnik100-a-family-celebration-2325.html

Lady Camilla Panufnik with her daughter Roxanna

Panufnik Year On Thursday 11 September, at the Twickenham home of Sir Andrzej Panufnik, a plaque commemorating the late composer‘s centenary was ceremoniously unveiled. It was yet another Polish Heritage Society project. The Society’s Chairman Marek Stella-Sawicki welcomed all those gathered for the intimate ceremony, and the Mayor of Richmond, Cllr Jane Boulton, then also made a brief speech underlining the significance of Sir Andrzej Panufnik’s music. The Deputy Director of the Polish Cultural Institute, Ms Magdalena Grabianowska unveiled the plaque which is placed high on the wall of Riverside House, facing the

River Thames. After a reception in the beautiful grounds, Lady Camilla Panufnik and the late composer’s daughter Roxanna Panufnik (also a composer), invited everybody indoors for a concert celebrating the great composer’s music. Clare Hammond, the renowed pianist, gave a virtuoso perfomance of three pieces of Andrzej Panufnik’s music: the first was Hommage à Chopin m.s.1&4 – arranged for piano solo by Roxanna Panufnik, the second Modlitwa (Prayer) composed jointly by father and daughter, and the third, Twelve Miniature Studies by Andrzej Panufnik. All

Molier w Teatrze Hemara

Reżyser spektaklu, Gigi Robarts i producent, Maja Lewis

– Dlaczego w polskim teatrze wystawia się sztuki po angielsku i w dodatku francuskiego autora? – pytali nieliczni malkontenci w szczelnie wypełnionym Teatrze Hemara w Ognisku Polskim. Dlatego, że teatr jest międzynarodowy, a jeśli nawet narodowy, to powinien zawierać taki przekaz, żeby zaistnieć w tym uniwersalnym przekazie. Maja Lewis, od lat związana z teatrem i z Ogniskiem dokonała rzeczy niezwykłej. Bez specjalnego wsparcia, własnym uporem i eksperckim okiem i uchem doprowadziła do zrealizowania przedstawienia na, nie boję się takiego określenia, dużym poziomie artystycznym. Molier nie jest łatwym autorem, tym bardziej że kojarzony jest z teatrem „pudełkowym”, „kostiumowym”, mocno osadzonym w epoce. Jego Mizantrop jest kwintesencją takiego teatru, cieszył się popularnością współczesnych, bo jak w zwierciadle pokazywał ich przestylizowane życie, w którym liczyła się przede wszystkim forma i społeczne konwenanse. Śmieszył i bulwersował, bo pokazywał, w przerysowany sposób: tacy jesteście. Czy pozbawiając sztukę jej, zdawałoby się najważniejszych akcentów estetycznych: peruk, pończoch, błyszczących trzewików, jej przekaz werbalny będzie równie wyrazisty? Takie ryzyko podjęła Maja Lewis. Postanowiła zde-

rzyć odległe epoki, wydawałoby się inną zupełnie wrażliwość z wyobrażeniami o sobie i innych współczesnego człowieka, dla którego nieodłącznym rekwizytem jest telefon komórkowy (był na scenie). Ale problemy, jak się okazuje, pozostają te same. W wykonaniu, z pietyzmem dobranego zespołu, postawy wyśmiane przez Moliera odbiły się znajomym echem. Tylko uporczywa erudycja mogła zakłócić przekaz. Tak było kiedyś, ale przekaz był wyraźny i bolesny, tym bardziej że zdawał się mówić: nic się między wami nie zmieniło, udajecie tę swoją nowoczesność, i wystarczy trochę ją poskrobać, a wyjdzie spod niej naga osobowość: próżna, zalotna, zazdrosna. Bez maski, ale wbrew pozorom brak maski też jest maską. Chyba tym się na co dzień łudzimy, że jesteśmy mądrzejsi od naszych dziadów, autentyczni, pozbawieni jakiejkolwiek hipokryzji – środowiskowej, pokoleniowej, i nawet płciowej (przepraszam genderowej). I co? Wyjdzie taka trupa teatralna i wyszydzi to nasze dobre samopoczucie, w tylko im znany sposób. Niniejszym donoszę, że za to wyszydzanie odpowiada Maja Lewis. Zrobiła to dobrze, z aktorami i reżyserką Gigi Robarts.

Grzegorz Małkiewicz


|27

nowy czas | 09 (207) 2014

pytania obieżyświata

Dlaczego Indianom odbierano dzieci? Włodzimierz Fenrych

E

mily Carr (1871-1945) zdobyła sławę jako malarka. Była członkiem kanadyjskiej Grupy Siedmiu i podobnie jak inni malarze tej grupy malowała kolorystyczne pejzaże z północnych rejonów Kolumbii Kanadyjskiej. Po studiach artystycznych w San Francisco i Anglii wróciła na zachodnie wybrzeże i podróżowała wśród wysp północnego Pacyfiku. Najbardziej znane jej obrazy to opuszczone wsie indiańskie z pochylonymi totemami, uśmiechającymi się niesamowicie. To wszystko wiedziałem, ale nie wiedziałem, że była ona również znakomitą pisarką. To znaczy nie wiedziałem do momentu, kiedy w muzeum totemów w miasteczku Prince Rupert położonym na wysepce na północnym Pacyfiku, w sklepie z pamiątkami zobaczyłem na półce jej książkę. To znaczy zobaczyłem kilka książek, ale tylko jedną kupiłem i czytałem na statku płynącym dzień cały pośród tych wysepek. Książka ta, zatytułowana Klee Wyck, to zbiór króciutkich opowiadań, wspomnień z podróży po tych właśnie wysepkach. Zainteresowało mnie to, bo autorka kilkadziesiąt lat wcześniej odwiedziła miejsca, w których ja byłem dopiero co. Na przykład wieś Skedans, w której wtedy stały jeszcze stare indiańskie domy, gdzie można się było schronić i spędzić w nich noc. Carr malowała tam totemy o ironicznie uśmiechających się twarzach, a ja widziałem już tylko spróchniałe pnie, gdzie spod wielkiej czapy mchu wystawały gdzieniegdzie spróchniałe zębiszcza. Wśród opowiadań są także wspomnienia z dzieciństwa, pojawiają się tam nie tylko opuszczone wsie, ale i żywi Indianie, oczywiście zupełnie inni od Indian z westernów. Indianie traktowani tak... No właśnie, jak? W czasach, w których żyła Emily Carr, rządy Kanady i Stanów Zjednoczonych były wprawdzie pełne dobrych chęci, ale traktowały Indian tak, jakby to byli to ludzie na niższym stopniu rozwoju. Był to ówczesny paradygmat, akurat tak samo niepodważalny, jak dzisiejszy paradygmat politycznej poprawności twierdzący, że nie ma różnicy między kobietą a mężczyzną. I te pełne dobrej woli rządy Kanady i Stanów Zjednoczonych odbierały Indianom dzieci i wysyłały ich do szkół z internatem, w przekonaniu, że dzięki temu indiańskie dzieci uzyskają wyższy stopień rozwoju cywilizacyjnego. Dziś ten paradygmat jest znacznie mniej oczywisty, a Emily Carr była jedną z pierwszych osób, które go zaczęły podważać. Emily Carr pisze prostą prozą, bez ozdobników, bez komentarzy, fakty same mówią za siebie. Jedno z opowiadań zrobiło na mnie takie wrażenie, że postanowiłem je natychmiast spolszczyć, jeszcze na statku płynącym wśród wysepek północnego Pacyfiku. Za oknem zmieniał się krajobraz morsko-górski, nawet wieloryby pluskały ogonami pozdrawiając siedzącego przy bulaju tłumacza. Mam nadzieję, że między wierszami przemyciłem choć trochę tej atmosfery.

Emily Carr Radość MaRty ewnego dnia nasz ojciec ze swymi trzema córeczkami przechodził przez most na James Bay w Victorii. Spotkaliśmy tam starą Indiankę o wesołej twarzy, z jasnowłosym białym chłopcem, mniej więcej w moim wieku. Ojciec powiedział do chłopca: – Cześć Joey. A do Marty: – Co słychać, Marto? Wcześniej każdej z nas dał po dużej płaskiej czekoladzie zawiniętej w srebrny papierek tak, że wyglądały one jak monety dolarowe. Trzymałyśmy je schowane, żeby zjeść je w domu. Ojciec jednak zapytał: – Która z was da swoją czekoladę małemu Joey? Wszystkie chciałyśmy. Ojciec wybrał moją, bo byłam najmniejsza i najbardziej łakoma ze wszystkich. Chłopiec nieśmiało wziął ją do ręki, a Marta uśmiechnęła się szeroko, więc poczułam się niezwykle szczodra. Kiedy poszliśmy dalej, zapytałam: – Tato, kto to jest Joey? – Joey – odpowiedział mój ojciec – kiedy był dzidziusiem, został pozostawiony w domu Indianki Marty. Pewnej nocy szalała burza, do jej domu zapukał mężczyzna z kobietą. Zapytali, czy zaopiekowałaby się dzieckiem, kiedy oni wyjadą załatwić jakieś sprawy. Powiedzieli, że niedługo wrócą, ale nigdy nie wrócili, choć Marta czekając na ich powrót troszczyła się o dziecko. Prała ładne ubranko, w które był ubrany i zabrała go do księdza, ale nikt nic nie wiedział o tych dwojgu, którzy zostawili dziecko. Marta nie miała dzieci i bardzo pokochała chłopca. Zaczęła ubierać go po indiańsku i traktowała jak własne dziecko. Nazywała go Joey. Często myślałam o tym, co nam ojciec opowiedział. Pewnego dnia matka rzekła, że mogę z nią iść i zabrała mnie do małego domku na zielonej łące, na której pasły się krowy. Tam mieszkała Marta. Zapukałyśmy, ale nikt nie odpowiedział. Kiedy tam stałyśmy, słyszałam jak ktoś wewnątrz szlocha i szlocha. Matka otworzyła drzwi i weszłyśmy. Marta siedziała na podłodze. Jej włosy rozczochrane, twarz spuchnięta od płaczu. Rzeczy porozrzucane wokół, jakby nic już jej nie obchodziło. Mogła tylko siedzieć kołysząc się w tył i w przód i płakać. – Joey, mój Joey. Matka położyła ładne rzeczy na podłodze obok niej, ale ona na nie nawet nie spojrzała. Płakała tylko i zawodziła. Matka pochyliła się nad Martą i pogłaskała ją po ramieniu, bo nie było sensu nic do niej mówić, bo zbyt głośno szlochała, żeby coś usłyszeć. Myślę, że w ogóle nie zauważyła, że tam byłyśmy. Przyszedł kot, miauczał i prosił, żeby go nakarmić. W domu było zimno.

P

Kiedy wyszłyśmy, matka trochę płakała – Czy Joey umarł, mamo?” – Nie, księża go Marcie odebrali i wysłali do szkoły, daleko – Dlaczego nie mógł zostać z Martą i chodzić do szkoły tutaj, jak indiańscy chłopcy? – Joey nie jest Indianinem, to jest biały chłopiec. Marta nie jest jego matką. – Ale jego własna matka go nie chciała, dała go Marcie i dlatego był jej dzieckiem. On jest jej synem. To nieludzkie, że księża zabrali go Marcie. Marta płakała aż wypłakała wszystkie łzy i umarła.


28 |

09 (207) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Piękna tradycja. Kult znów w londynie Jacek Ozaist

K

ultowy zespół Kult zagrał w sobotę 27 września w The Forum. Jak co roku, na przemian z koncertami alternatywnej formacji Kazik Na Żywo. Tłumy fanów zjechały się z całej Wielkiej Brytanii, by wspólnie chóralnie odśpiewać Do Ani albo Arahi”, zatańczyć rytualne pogo, dać się ponieść morzu ludzkich rąk ku scenie, wypić piwo, powspominać. Nie być na Kulcie, to tak jakby, odpuścić własne urodziny. Zapytałem znajomych, którzy byli na tym koncercie, z czym kojarzy im się Kult. Odpowiedzieli: z najnowszą historią Polski, którą Kazik Staszewski z uporem maniaka portretuje; z bujną młodością, pełną tanich win i podróży autostopem; z fantastyczną sekcją instrumentów dętych, z pierwszą miłością i wagarami, z punkoteką w osiedlowej bibliotece... Dla mnie Kult jest jednym z zespołów, które towarzyszyły mojej młodości. Tyle ich utworów przewinęło się w

namiętnie słuchanej w latach 80. i 90. Radiowej „Trójce” i copiątkowej liście przebojów Marka Niedźwiedzkiego, że nie sposób wszystkich zapamiętać, ale na mnie największe wrażenie zrobiły Piosenka młodych wioślarzy oraz Krew Boga. Sposób zastosowania instrumentów klawiszowych i saksofonu, do dziś przyprawiają mnie o dreszcze, a sposób artykułowania tekstu przez Kazika antycypuje nadejście raperów i hiphopowców, ale ma w sobie styl i klasę, jakiej wielu z nich brakuje. Kult wydawał mi się zaskakujący, fenomenalny, zjawiskowy i taki pozostał do dziś. Wspominając dawne, dobre czasy, nie mogę sobie wyobrazić krakowskich Juwenaliów pod koniec lat 90. bez Kultu. Doroczny, majowy koncert Kazika z zespołem był wtedy tak samo pewny, jak teraz wrześniowy w Londynie. Rok temu Kazik świętował w Forum 50. urodziny. Nie miał tak wybuchowego prezentu, jak w krakowskim klubie Kwadrat, gdzie zainscenizowano akcję antyterrorystów, którzy w pewnym momencie wpadli na scenę, by zaaresztować wokalistę, ale było ciepło i sympatycznie. I jak to podczas imprezy urodzinowej bywa, wszyscy pili zdrowie solenizanta, włącznie z nim samym. W sobotę 27 września w The Forum było gwarnie, tłumnie i wesoło, niczym na dorocznym zlocie rodzinnym. Kazik

Agnieszka Siedlecka

Świat nie jest taKi zły

Y

ou don’t give a shit, d’ya?! You silly, silly fool! – wrzasnął nieznany mi osobnik płci męskiej o ewidentnie wątpliwej stabilności emocjonalnej. Do złudzenia przypominał Einsteina, tylko włosy miał jeszcze bardziej potargane. Byłam właśnie w drodze do pracy. Gdy energicznie skierował kroki w moją stronę, zaczęłam się zastanawiać czy mi z rozmachu nie przywali. Nie było mi do śmiechu. Bogu dzięki minęliśmy się w milczeniu, ja wpatrzona w płytki chodnikowe, on w oczy prześladujących go demonów. Uf, co za ulga… Jest dopiero wpół do ósmej rano, a ja dzień zaczęłam od pogróżek wariata! Ciekawe, co będzie dalej? I już chciałam się zezłościć, gdy ze zdziwieniem stwierdziłam, że bardziej niż przestraszona i zirytowana, jestem wdzięczna, iż nadal cała i zdrowa ochoczo maszeruję do pracy. Do tego w pięknym jesiennym słońcu wyzierającym nieśmiało spod jesiennej mgły. Parę dni później spieszę się do domu. Niczym matka Polka, choć te podobno na wymarciu i całe szczęście, targam siaty z zakupami w liczbie przynajmniej pięciu, a plecak z laptopem i notatkami z pracy wygina mi plecy w pałąk. (Pałąk według

znów chodził po scenie, jak zraniony lew po klatce, znerwicowany, w rozczłapanych trampkach i bez koszulki, wykonując kawałki, które są tak bliskie sercu wielu ludzi urodzonych w latach 70., 80., 90. – Polska, Wódka, Czarne słońca, Jeźdźcy, Baranek, Hej czy nie wiecie... Bycie rockmanem to jedyny zawód świata, który pozwala na picie piwo w pracy – parafrazował słowa li-

dera legendarnej grupy Black Sabbat Ozziego Osbourne’a, popijając poczciwą Stellę z puszki. Przy okazji przypomniał kilka kawałków Kultu, których zespół – o ile mnie pamięć nie zawodzi – nie wykonał rok temu. Parada wspomnień czy Marność to zacne, ale nieco zapomniane już piosenki. Ku własnemu zaskoczeniu odkryłem, że wciąż znam ich tekst na pamięć.

słownika języka polskiego: uchwyt w postaci wygiętego pręta.) Dochodzę do rogu ulicy i widzę, że mój autobus właśnie rusza z przystanku. Mimo toreb i kończyn górnych wyciągniętych do samej ziemi, biegnę, lecę, pędzę! Kierowca czeka i z uśmiechem na twarzy specjalnie dla mnie otwiera drzwi. Dziękuję mu pięknie, siadam zdyszana i myślę, ileż to razy było odwrotnie – autobus odjeżdżał, człowiek zaklął pod nosem, sterczał na przystanku kolejne dwadzieścia minut, a potem ponarzekał w domu na ten cholerny świat. Dlaczego nieprzyjemnymi wydarzeniami, nawet tak mało w gruncie rzeczy istotnymi, jak przepychanka w metrze czy zbyt długa kolejka po poranną kawę dzielimy się z innymi tak chętnie, zaś o tych pozytywnych mówimy znacznie rzadziej? Banalny przykład – gdy jest słoneczna pogoda nie wchodzimy do pracy i nie mówimy: – Ale dziś pięknie! Aż chce się żyć! Za to gdy pada deszcz, niemalże z satysfakcją stwierdzamy: – What a dreadful day. Lubimy kolektywne biadolenie, a ci, którzy są niezmordowanymi optymistami działają nam nawet czasem na nerwy. Opowiadam więc znajomej, jaki to uprzejmy kierowca mi się trafił i ku własnemu zaskoczeniu poprawiam humor i jej, i sobie. Od miesiąca mam w domu remont. Recesja niby się kończy, ale jakoś dla tzw. samozatrudniających się nie ma nadal taryfy ulgowej, więc robimy go wraz z partnerem własnym sumptem. A że Polak potrafi (Anglik okazuje się też) czyścimy, szlifujemy, zaklejamy różne dziury i śmigamy pędzlami gdzie się da. Linoleum w kuchni jednak położyć nie umiemy, więc zamawiamy usługę w lokalnym sklepie. Sterta rachunków za najróżniejsze materiały budowlane piętrzy się na stole, a zera na koncie bankowym jakoś nie chcą się zgadzać. Mienią mi się przed oczami czy co? Tylko że jak się mieni, to zwykle jest więcej, a w tym przypadku jakby mniej… Miły facet – spec od podłóg, uwija się jak mrówka, siedzimy grzecznie w pokoju obok, by nie wchodzić mu w paradę. Po godzinie zaglądamy ciekawie do kuchni i okazuje się, że położył nie to linoleum, które wybraliśmy! Mamy za to to, z którego ze względu na zbyt wysoką cenę zrezygnowaliśmy na korzyść tańszego. Wkrótce po naszym odkryciu wpada szef sklepu, by sprawdzić jakość wykonanej roboty. Tłumaczę mu jego pomyłkę, a on na to pyta, czy mi się podoba. – Jasne, że tak, nawet bardzo, tylko cena nie bardzo mi się widzi… – Merry Chrsitmas then! – odpowiada. – It’s arrived earlier this year. Enjoy your new floor.

Nie wolno zapomnieć, że jako support przed Kultem zagrał coraz bardziej popularny w Londynie zespół Gabinet Looster. Zagrał przy prawie pełnej sali, co świadczy o szacunku, jaki zespół zdobył sobie wśród fanów. Z niecierpliwością czekam na kolejny koncert Kultu. Oczywiście za rok, o tej samej porze. Niech żyje Kult, niech żyje Buch!

Tak po prostu, bez mrugnięcia okiem i prób wciśnięcia droższego towaru. Jego pracownik oddycha z ulgą, a wychodząc zauważa, że zacinają nam się drzwi. – Zaraz wracam – mówi, i rzeczywiście pojawia się po minucie ze szlifierką i jest po problemie. Gdy chcę mu zapłacić, oburza się: – Don’t insult me, please. I proszę, dwie niespodzianki w jeden dzień. Świat nie jest taki zły. Do tego święta już we wrześniu, o czym spieszymy opowiadać rodzinie i przyjaciołom. Na wszystko można patrzeć dwojako. Tak już dziwnie jesteśmy zaprogramowani, że dostrzeganie negatywnych aspektów życia przychodzi nam łatwiej. Szukanie pozytywów jest już znacznie bardziej wymagającym zadaniem, ciążą na nas uwarunkowania kulturowe, historyczno-religijne. Kłania się tu słynna szklanka w połowie pełna lub w połowie pusta. Sama co jakiś czas zapominam, że jednak jest pełna, więc zaczęłam wykonywać pewne ćwiczenia. Co wieczór przed zaśnięciem przypominam sobie pięć zdarzeń z tego dnia, które wywołały mój uśmiech. Mogą to być rzeczy wyjątkowo banalne, jak miła obsługa w supermarkecie, i czasem muszę się nieźle skupić, by naliczyć pięć. Chociaż jestem silly fool, do pięciu na szczęście liczyć umiem. Wesołych świąt! PS. Czytelników, którzy czytają moje felietony, zapewniam, że przed świętami jeszcze się pojawię.

str. 4


|29

09 (207) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Człowiek o dobr ym do tej por y charakterze Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

W sądzie, w którym odbywa się sprawa Zenka jest dużo ludzi. Budynek sądu jest stary, wygląda jak kościół. Masywne drewniane drzwi, wewnątrz wielkie okna, na ścianach zakurzone, wielkie, ciemne obrazy jakichś mężczyzn poubieranych w togi i peruki. Wchodzę na salę sądową, znajduję sobie miejsce na niezbyt wygodnych, bardzo wąskich drewnianych ławkach ustawionych w półkole jak w teatrze. Po chwili orientuję się dlaczego są takie wąskie – uniemożliwiają one siedzenie w jakiejkolwiek innej pozycji jak tylko w wyprostowanej. W centrum znajduje się jakby oszklona gablota, a na podeście naprzeciwko ogromny dębowy stół z trzema fotelami z rzeźbionymi, pozłacanymi oparciami, na ścianie wisi duży herb. Panuje atmosfera podniosłości. Przez duże okno wpada słońce, w blasku którego tańczą odrobinki kurzu, co wygląda to trochę surrealistycznie. Woźny sądowy biega w czarnej pelerynie. Czuję się jakbym brała udział w jakimś filmie o czarownicach. Pierwsza sprawa na wokandzie to sprawa jakiegoś Polaka, którego nazwiska ani imienia woźnemu nie udaje się wymówić. I praktycznie to, co powiedział zabrzmiało jak szum radia, który nie jest nastrojony na odbiór żadnej fali. Polak pojawia się nagle w gablocie jakby za sprawą cudu. Obok niego stoi strażnik. Zauważam w gablocie otwór w podłodze i ciemne schody prowadzące jakby w głąb ziemi. Dociera do mnie, że to stamtąd został przyprowadzony oskarżony. W gablocie jest również tłumaczka. Polak, młody, dwudziestoparoletni mężczyzna jest wysoki i dobrze zbudowany. Patrząc na niego myślę o moim synu, który jest mniej więcej w tym samym wieku i czuję jak ogarnia mnie smutek. Prokurator odczytuje oskarżenie, które wprowadza mnie w stan kompletnej konsternacji. Zaczynam poważnie zastanawiać się, czy biorę udział w rzeczywistych zdarzeniach. Młody człowiek, którego nazwiska prokurator również nie umie wymówić, oskarżony jest o to, że wysiadł z pociągu na pewnej stacji w Londynie, bez żadnej przyczyny uderzył pięścią w twarz oczekującego na pociąg człowieka, po czym wyszedł ze stacji, wszedł do pobliskiej pizzerii i zażądał, aby dano mu pizzę za darmo. Kiedy mu odmówiono, wyszedł z pizzerii i wyrwał drewnianą la-

skę staremu człowiekowi, który siedział na ławce, po czym wybił laską szybę w pizzerii. Na tym się nie skończyło, ponieważ później wszedł do pobliskiego sklepu i zażądał, chwytając sklepikarza za gardło, aby on go natychmiast zabił, bo jeżeli tego nie zrobi, to on go zabije. Wszystkie te zdarzenia, jak twierdzi prokurator, zostały zarejestrowane na kamerach obiegu zamkniętego. Zauważam, że w miarę tłumaczenia aktu oskarżenia tłumaczka zaczyna osuwać się od oskarżonego i spogląda na niego z coraz większym wyrazem zdumienia na twarzy. Adwokat młodego człowieka mówi w jego obronie bardzo mało, stwierdza jedynie, iż jego klient nie pamięta całego zdarzenia, ponieważ był pod wpływem alkoholu i namówiony został przez kolegów, aby tego dnia zażyć również sterydy. Oskarżony rzeczywiście wygląda jakby słuchał opowieści fikcyjnej i sprawia wrażenie zagubionego i przerażonego. Sędziowie po krótkiej naradzie wydają wyrok. Jest to kara więzienia na kilka tygodni. Kończąc odczytanie wyroku sędzia mówi: – Proszę zabrać go na dół. Strażnik sprowadza młodego człowieka po ciemnych schodach w głąb, w czeluście pod szklaną klatką. Zaczynam się martwić o Zenka. Może on mi wszystkiego nie powiedział, dlaczego ma tę sprawę dzisiaj. Może on sam nie pamięta co zrobił, tak jak ten dopiero co osądzony młody człowiek. Zenka sprawa jest następna w kolejności. Wprowadzony do gabloty zaczyna rozglądać się nerwowo po sali. Po chwili zauważa mnie i zaczyna machać ręką, jakby był na pochodzie pierwszomajowym. Po raz kolejny nazwisko i imię Zenka w ustach prokuratora brzmi jak szum niedostrojonych fal radiowych. Kiedy czyta akt oskarżenia, że Zenek psem uderzał przechodniów trzymając biedne zwierzę za tylne nogi, widzę malujące się zdumienie na twarzach sędziów. Choć być może jest to jeszcze zdumienie, które pozostało po poprzedniej sprawie. No, ale jakby nie było, w porównaniu do poprzedniej sprawy przestępstwo Zenka wydaje się bardziej komiczne. Zenobiusz zaczyna mówiąc głośno, że to nie był jego pies. On psa nie posiada. Tłumaczka tłumaczy

wszystko na angielski. Adwokat Zenka podchodzi do gabloty i go uspokaja, poucza go, że nie może do sędziów zwracać się bezpośrednio, bo od tego jest on. Prokurator mówi również o tym, że Zenek miał przy sobie nóż. Posiadanie noża w miejscu publicznym jest traktowane w Anglii bardzo poważnie. Z napięciem czekam na przemówienie obrońcy z urzędu. Obrońca zaczyna od tego, że z natury Zenek jest człowiekiem o dobrym charakterze, przedstawia argument, iż posiadanie noża związane było z pracą, którą Zenobiusz wykonuje jako budowlaniec. Kiedy doszło do całego zdarzenia, Zenek właśnie wracał z pracy. A po pracy wypił parę piw. Obrońca prosi sąd o łagodny wyrok. Sędziowie udają się na naradę. Mam cichą nadzieję, że – porównując obie sprawy – zlitują się nad Zenobiuszem i dadzą mu jakąś grzywnę albo godziny pracy społecznej do odrobienia. Po kilku minutach sędziowie wracają, sędzia zwraca się do Zenobiusza i zaczyna od psa. Że nie ma znaczenia, do kogo ten pies należał, tylko to co Zenek z psem robił. Kontynuuje swoją wypowiedź mówiąc, że uznaje fakt, że Zenek posiadał przy sobie nóż ze względu na pracę, jaką wykonuje. I fakt, iż właśnie wracał z pracy jest wystarczającą linią obrony. Na koniec mówi, że bierze pod uwagę przede wszystkim fakt, iż do tej pory Zenobiusz był człowiekiem o dobrym charakterze. Wobec powyższego daje mu szansę. Kara: 80 godzin prac społecznych. Zenobiusz wybiega z sądu jak na skrzydłach. Podbiega do mnie i mówi: – Z jednym się nie zgadzam. Jak oni mogli powiedzieć, pani Irenko, że do tej pory byłem człowiekiem o dobrym charakterze? Toć ja nadal mam dobry charakter, nic się nie zmieniło! Tłumaczę Zenkowi, że jest to po prostu sformułowanie prawne, które odnosi się do faktu, iż do tej pory nie miał przeszłości kryminalnej. Zenek na mnie patrzy z wyrazem szoku na twarzy i prawie na wdechu mówi: – To znaczy, że ja teraz mam przeszłość kryminalną? Spoglądam na niego i kładę mu rękę na ramieniu mówiąc: – Nie martw się, z mojego punktu widzenia nadal jesteś człowiekiem o dobrym charakterze…

The last train home from King’s Cross. Late at night, ever ybody’s past their bedtime and quite a few past their last drink and pubs’ closing hours. A group of young people huddles together sitting opposite each other. Across from them sits a middle age man in bright orange vest, looking like a local council worker. “Eey..” his loud London accent is heard across the carr iage, “Ehey, you… where are you goin…?” he poses the rhetorical question towards the group. They looked amused but nobody’s answering. “Me, I’m goin home… yeah…, to moy woife..” They look at him and giggle. “You?” he point to one young man. “You?… Whoa are you doin?...” He doesn’t give up. “C’mon. Whoa? Whoa is your profff… (his tongue ties itself in knot)….prfff….profession…?” The young people are giggling and one of them decides to answer: “I am a director”. The man in an orange vest is interested; “Whoa? Director? So, whoa are you directing?” The group laughs out loud and the young man answers back: “I am an ar t director. And you, sir? What is YOUR profession?”. The orange vest man doesn’t miss a beat: “Oi? I am a brain surgeon.” Half of the carriage is laughing now. “And

what kind of surgery do you specialize in?” the young man inquires. “Oi?” the orange vest bellows loudly; “Demolition”. Everybody is in hysterics. A well dressed ‘home counties’ woman sitting next to me is giggling like mad: “I love it, I love it!” Her bored, teenage son in a public school uniform covers his mouth and switches ‘star t recording’ on his iPhone. People in the next compartment are turning their heads. Some start contributing to the open conversation. “I am visiting London,” says an otherwise normal looking man in a suit. People turn and look. He looks vaguely embarrassed but goes on; “Really… I am here for a few weeks only…”. The orange vest is interested: “Oh yeah?… And where are ya from?” “I am from Churchill” The suit man goes on, “But I lived in Yellowknife when I was young.” The orange vest looks astonished: “Whoaa??? Yellow whoa? You ave a knoife? Whoa you are saying about Churchill? He’s dead!” It was beginning to be quite obvious that the orange vest was not at all a simple man with a London accent, but an intelligent, slightly pissed individual having fun at the expense of smart looking, seemingly clever people, who where willingly and stupidly

contributing personal information about themselves not only to a complete stranger, but to the whole train carriage full of commuters. I wonder what makes people do that. After all, the only gain appears to be a good laugh, not sure for whom though, in the end. I remember one particular conversation amongst a small group of friends, years ago. I can’t exactly remember what provoked those confessions, but one by one, we star ted to describe the most embarrassing moments that had ever happened to each of us. The moments, when someone’s mother walked into their bedroom to find them in an intimate corner with a girlfriend. Or, when someone’s skirt got caught in a lift door and she had to walk through a hotel lobby in high heels and no fig leaf. But one story stood out and I remember it in detail even now. The chap was a graphic designer who, years ago, was looking for his first job. He got an interview with a well-known advertising agency. A big por tfolio of works under his arm, dressed in a suit, he was shown to the agency’s meeting room. There were two company partners, a creative director, a senior designer and a secretary making notes behind a big table, when he

Graphics: Joanna Ciechanowska

JC ERHARDT: Confession in Beetroot Red

started to display his por tfolio. They were silently watching him. The table was rather wide, and as he tried to reach far to one of his works displayed in front of the jurors, and being shor ter than average height, he pushed and bent himself over the edge of the table and heard to his utter horror, a loud far t ripped from his backside through his smart trousers. There was a total silence. He went beetroot red, but carr ied on as nothing happened. Nobody batted an eyelid. Nobody changed expression. I still remember him and that story, and wonder what made him confess it to the public. And no, he didn’t get the job.


30 |

09 (207) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino 20 000 Days On Earth

przyprawione Bessonowskim humorem. A gravitas całości dodaje majestatyczny Morgan Freeman. Zdaniem niektórych krytyków całość to najbardziej satysfakcjonujące dzieło Francuza od czasu legendarnego Leona Zawodowca. Riot Club

„To mój dzień na ziemi nr 20 000” – mówi do nas w pierwszej scenie legendarny australijski muzyk Nick Cave. Zrobił właśnie film, w którym towarzyszymy mu w jednym dniu na planecie, którą z nim dzielimy. Od zmierzchu do świtu: od śniadania, wspólnego oglądania telewizji z dziećmi, jazdy samochodem, spotkania z przyjaciółmi, poprzez próbę aż po wieczorny koncert. Rozmowę z psychoterapeutą i przyjaciółmi, w tym Kylie Minogue, z którą nagrał pamiętną balladę Where the Wild Roses Grow. Film taki, jak muzyka: nieco dziwaczny, zaskakujący i nieudający niczego. Trochę odkrywa, a jeszcze więcej – zakrywa.

„Chce mi się rzygać, jak widzę biednych!” Ten cytat z filmu świetnie – choć zapewne w dość przejaskrawiony sposób – pokazuje, jak przeciętny Brytyjczyk postrzega Bullingdon Club – ekskluzywną zbieraninę agresywnych, arystokratycznych, z lekka nihilistycznych i mocno seksistowskich studentów. Członkowie? Na przykład niejaki David Cameron czy Boris Johnson. Poczucie absolutnej wolności i braku ograniczeń. Poczucie, że jest się urodzonym by brać, niszczyć i panować. Riot Club to opowieść o takim właśnie klubie (choć nazwa została zmieniona), którą obserwujemy oczami dwóch pierwszoroczniaków z Oksfordu. – To mocny film, po jego obejrzeniu czujesz się niedobrze, są momenty, gdy niemal nie możesz patrzeć – mówi o obrazie jedna z aktorek, Brown-Findlay At Berkeley

Pride Dwa bardzo różne światy. Z jednej strony uniwersum twardych, szorstkich górników z Walii, walczących o byt w punkcie szczytowym wolnorynkowych reform epoki. Z drugiej – inteligenccy, wielkomiejscy homoseksualiści z Londynu. Ci drudzy przybywają pewnego dnia do Walii, by wspomóc górników. Powód? Dochodzą do wniosku, że ich walka o uznanie i godność przypomina tę toczoną przez ludzi wydobywających węgiel. Tyle teoria, ale w rzeczywistości najpierw będzie trzeba pokonać szereg barier, poradzić sobie ze stereotypami i unieważnić parę różnic. Źródłem historii są prawdziwe wydarzenia. „To Święty Graal dla każdego filmowca: zrobić film, który coś ma do przekazania, ale oprócz tego jest po prostu doskonałą rozrywką”– pisze z zachwytem recenzent czasopisma „Time Out”. I daje obrazowi pięć gwiazdek na pięć możliwych. Lucy

Piątek, 3 października, godz. 19.00 Hala O2 Indigo Penisula Square, SE10 0DX

Lady Gaga Barokowe ARTPop Ball przyjeżdża nad Tamizę. Przyjeżdża z fantazyjnymi strojami, efektami laserowymi i pirotechnicznymi. Do tego pokazy tancerzy. No i ruchoma scena. W pewnym momencie zwielokrotni się sama artystka, dzięki ogromnym telebimom. Zobaczymy więc układ taneczny z pięcioma Lady Gagami. A muzyka? Tu Gaga stawia przede wszystkim na materiał ze swojego ostatniego, inspirowanego filozofią art popu, krążka. Co nie znaczy, że nie usłyszymy Poker Face czy Telephone. 23-26 października O2 Arena Peninsula Square, SE10 0DX

Elvis Costello

łych muzyków z The Imposters i pełna pasji przejażdżka przez całą twórczość artysty: od gniewnych rock’n rolli, przez akustyczne ballady, po inteligentny pop. Teraz będzie nieco inaczej. Wprawdzie sala ta sama, ale tym razem Costello będzie grał solo. Tylko on i gitara – akustyczna, albo elektryczna. Tylko on i fortepian. Klasyki, takie jak Everyday I Write the Book, Oliver’s Army czy Accidents Will Happen zabrzmią z pewnością bardziej surowo. Ale Costellowskie wkurzenie będzie takie samo. 29 października, godz. 7.30 Royal Albert Hall Kensington Gore SW7 2AP

Groove Razors – Każdy z nas miał inną historię muzyczną, wychowany był w innej kulturze, co wpłynęło na styl gry, a to właśnie jest bardzo ciekawe, gdy zostanie poddane fuzji. Liczy się bardzo dobry kontakt na scenie i między nami prywatnie. Myślę, że publiczność entuzjastycznie odbiera nasz przekaz, dostrzega indywidualność muzyków. Grając razem tworzymy całość i właściwe sobie brzmienie – mówił jakiś czas temu Tomasz Żyrmont, lider zespołu Groove Razors w rozmowie z blogiem Muzyczna podróż. Groove Razors to kwintet grający muzykę fusion założony przez Żyrmonta i Laurie Lowe’a w 2009 roku. Podlany funkiem, rozimprowizowany jazz z dodatkiem saksofonu altowego i fletu Alana Shorta. W przeszłości panowie występowali między innymi na prestiżowym London Jazz Festival, a także na Nowoczasowej ARTerii. W skład zespołu wchodzą ponadto: Kevin Glashgow (gitara basowa) i Ant Law (gitara). Środa, 22 października, godz. Charlie Wright's 45 Pitfield Street, N1 6DA

Frederick Wiseman zabiera nas do Berkeley – doskonałej amerykańskiej uczelni różniącej się od Harvardu czy Stanford tym, że jest instytucją publiczną. Reżyser próbuje uchwycić, czym wyróżnia się jej atmosfera i złapać etos edukacji publicznej, który w Stanach Zjednoczonych wcale nie jest czymś oczywistym. W tym kontekście Wiseman skupia się na niedawnych cięciach publicznych, które instytucję tę dotknęły wyjątkowo mocno. I opowiada, jak studenci i nauczyciele radzą sobie z zaciskaniem pasa i zachowaniem intelektualnej niezależności.

muzyka Budka Suflera

Nowy film Luca Bessona. Lucy, grana przez Scarlett Johnson, zostaje zmuszona do przemycania narkotyków. Pewnego dnia do jej krwiobiegu dostaje się odrobina białego proszku. W efekcie… no właśnie, nie wiadomo: albo zaczyna mieć halucynacje, albo stopniowo zaczyna nabierać nadludzkich sił. Rozrywkowe kino akcji,

osobę za mikrofonem (za wokal będzie w pewnym momencie odpowiadać Urszula), by w połowie lat dziewięćdziesiątych powrócić szturmem na listy sprzedaży, już z pierwszym wokalistą. W tym drugim wcieleniu bliższy będzie pop-rockowi, co nie wszystkim się spodobało. Ale nie da się ukryć, że to właśnie dzięki temu zupełnie niespodziewanie grupa była w stanie zebrać na swoich koncertach tłumy składające się ze „starych fanów” zasłuchanych w Sen o dolinie i tych nowych, nucących Takie Tango. Tak będzie pewnie podczas brytyjskiej odsłony trasy pożegnalnej zespołu, który po czterech dekadach udaje się na emeryturę. Na pożegnanie spodziewać się możemy przekroju przez całą twórczość zespołu. I trochę niespodzianek!

Być może pierwszy zespół znad Wisły, który na początku lat siedemdziesiątych grał rocka progresywnego w stylu brytyjskiego Genesis czy Pink Floyd. Mocny, niepodrabialny głos Cugowskiego i niekończąca się lista monumentalnych klasyków: Jest taki samotny dom, Sen o dolinie, To nie tak miało być. W latach osiemdziesiątych brzmienie się nieco zmieni – stanie się bardziej wygładzone, a zespół częściej pojawiać się będzie na listach przebojów, choćby dzięki legendarnej Jolka, Jolka (polska Kayleigh?). Zmieni też kilkukrotnie

Dr John

Wkurzony młody człowiek z elektryczną gitarą i groteskowo niemodnymi okularami w stylu Buddy'ego Holly nagrał swoją pierwszą płytę w 1977 roku. I od razu został zaklasyfikowany jako przedstawiciel nowej fali – grupki młodziaków zmęczonych smęceniom Genesis czy Yesów, bardziej zainteresowanych klasycznym rock’n rollem, zaktualizowanym dzięki podkręconym wzmacniaczom i klawiszom. Po latach poszerzył wachlarz stylistyczny. Tak samo często jak z gitarą, można go zobaczyć za fortepianem. Ale furia i gorycz pozostały. Artysta, obecnie mieszkający w Stanach Zjednoczonych, miał okres dość długiej przerwy w koncertowaniu na Wyspach. Dużą rolę odegrało tu raczej chłodne przyjęcie na Glastonbury Festival w 2003 roku. Jakiś czas temu jednak się przełamał i dał serię doskonale przyjętych koncertów, również w Royal Albert Hall. Trzy godziny, wsparcie doskona-

Mac Rebennack – tak nazywa się naprawdę. Na scenie obecny jest od końca lat pięćdziesiątych, ale świat usłyszał o nim dopiero w dwie dekady później. Wtedy już pod pseudonimem Dr. John. Trochę rocka, duuuużo bluesa i nieco jazzu. No i niepowtarzalny styl gry na fortepianie. Nieco wymuszony, bo pod koniec lat sześćdziesiątych wypadek z bronią palną sprawił, że gitarę musiał odłożyć. W Londynie Dr. John zaprezentuje przede wszystkim kawałki ze swojego najnowszego krążka stanowiącego hołd dla innego wielkiego muzyka: Louisa Armstronga. Na Skae-Dat-De-Dat: The Spirit of Satch” znajdziemy te największe klasyki, takie jak Mack The Knife czy It’s a Wonderful World, ale też kawałki nieco bardziej zakurzone (Wrap Your Tro-

ubles in Dream, Memories of You), które Dr. John dla nas odkurzy. Sobota, 15 listopada, godz. 19.30 Barbican Centre Silk Street, EC2Y 8DS

Halka POSK świętuje półwiecze swego istnienia proponując nam inscenizację polskiej opery narodowej. Stworzona przez Moniuszkę wbrew cenzurze Halka cudem właściwie dotarła do momentu wystawienia scenicznego, a pierwsi wykonawcy sporo ryzykowali angażując się w tę arcypolską operę. Dziś mierzyć się z nią nie jest łatwo, a Natalia Korczakowska postanowiła poradzić sobie z balastem ideologiczno-historycznym Halki radykalnie ją uwspółcześniając. Sobota, 4 października, godz. 19.30 Niedziela, 5 października, godz. 17.00 Sala Teatralna POSK 238-246 King Street, W6 0RF

Coma

Łódzka Coma przyjeżdża nad Tamizę, by zaprezentować swoją mieszankę mocnych brzmień, do których dopisano angielskie teksty. Usłyszymy kompozycje z wydanej w zeszłym roku płyty Don’t Set Your Dogs On Me. – W angielskiej wersji brzmi jeszcze lepiej. Nie uwierzysz, ale naprawdę, jest o niebo lepsza. Z tą płytą było tak, że najpierw napisałem wszystko po angielsku, a potem przetłumaczyłem na polski. Nawet nie przetłumaczyłem, napisałem polski tekst, całkiem inny od angielskiego – mówił lider grupy Piotr Rogucki w wywiadzie dla portalu tvn24.pl Oprócz tego będzie też jednak z pewnością coś dla polskich fanów. Trudno sobie wyobrazić, by zespół nie sięgnął po kawałki ze swojej najsłynniejszego krążka Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków. Długa jest lista zespołów wspierających zespół – brytyjskich i polonijnych. Znajdują się na niej: AWOOGA, DeadBlondeStars, The Hyena Kill, Metasoma, Arke, Fear The Fallen, We Signal Fire, Petrol Bastard, Chrome Ghost, Lynchpyn oraz ResPublica. Środa, 29 października O2 Academy Islington Centre 16 Parkfield Street N1 0PS

teatry Forbidden Broadway Bombastyczny Król Lew, sentymentalny Charlie i fabryka czekolady, a do tego Les Miserables czy The Wicked. Lista musicali, sparodiowanych bez litości w Vaudeville Theatre jest bardzo długa. Satyra ostra, a jeden z tematów przewodnich to nieznośna komercjalizacja teatrów na Broadwayu. Oczywiście w równym stopniu


|31

nowy czas | 09 (207) 2014

co się dzieje do t y czy to je go lon dyń skie go od po wied ni ka – West En du. For bid den Broad way naj le piej od bie ra ny jest przez tych, któ rzy zna ją ory gi na ły, bo nie któ r ych alu zji nie spo sób wy ła pać bez zna jo mo ści pier wo wzo rów. Vaudeville Theatre 404 The Strand, WC2R 0NH

Speed the Plow

Ka rie ra Lind say Lo han eks plo do wa ła, gdy ja ko mło dziut ka jesz cze dziew czy na za gra ła Ti ny Fey w Me an Girls. Zmysł ko me dio wy i osza ła mia ją ca uro da spra wi ły, że nie mal z dnia na dzień sta ła się gwiaz dą. Tyl ko co z te go, sko ro to był jak na ra zie naj ja śniej szy punkt jej ka rie r y. Po tem sta ło się z nią to, co dzie je się z wie lo ma mło dy mi gwiaz da mi, któ r ym na gły przy pływ go tów ki ude rza do gło wy. Al ko hol, nar ko t y ki i spi ra la co raz gor szych ról. Był ta ki mo ment, że je śli już po ja wia ła się na pla nie, do pro wa dza ła ko lej nych re ży se rów do fu rii fo cha mi w tra dy cji naj więk szych diw w hi sto rii fil mu. Ty le że te naj więk sze di wy w prze r wach mię dzy fo cha mi jesz cze gra ły. Lind say – już nie ko niecz nie. Te raz przy jeż dża do Lon dy nu, by od bu do wać swo ją ka rie rę. I choć nie któ rzy się oba wia ją, czy jest na ty le zdy scy pli no wa na, by dać se rię wy stę pów na sce nie, pu blicz ność wa li drzwia mi i okna mi. Spe ed the Plow to gę sta opo wieść we te ra na psy cho lo gicz nych thril le rów Da vi da Ma me ta. Lind say do sta je się tu po mię dzy dwóch wal czą cych o nią męż czyzn pra cu ją cych w Hol ly wo od. Ci za kła da ją się na wet o nią. Ale nie ma ją po ję cia, że Ka ren nie jest wca le tak nie win na, na ja ką wy glą da... Playhouse Theatre Northumberland Avenue WC2N 5DE

Evita Przez dłu gie la ta nad Tot ten ham Co urt Ro ad gó ro wał ma je sta t ycz ny po sąg Fred die Mercurego. Za pra szał nas na je den z naj więk szych mu si ca lo wych prze bo jów w hi sto rii West En du: Qu een the Mu si cal. Gdy w koń cu ak to rzy i tan ce rze ze szli ze sce ny, jed no by ło pew ne. Prze bić TO bę dzie nie zwy kle trud no. Do mi nion The atre pró bu je przy po mo cy Evi t y stwo rzo nej przez pa rę mu si ca lo wych we te ra nów: An drew Lloy da Web be ra i Ti ma Ri ce’a. Za bie ra ją nas oni w po droż wraz z głów ną bo ha ter ką. Po dróż, któ ra roz po czy na się w pro win cjo nal nym te atrze w jed nym z ma łych ar gen t yń skich mia ste czek. A koń czy – wbrew sno bi stycz nym przed sta wi cie lom kla sy śred niej i przed sta wi cie lom woj ska – na fo te lu Pierw szej Da my kra ju. Dominion Theatre 268-269 Tottenham Court Road W1T 7AQ

wystawy Primrose: Early Colour Photography in Russia Moskwa. Tonący we mgle starszy brat naszego Pałacu Kultury. Tłum ludzi kłębiący się w niebieskim tramwaju. Młodzi marynarze pod czerwonym sztandarem. Rodzina cara w starannie zainscenizowanych pozach. To wszystko znajdziemy na wystawie Primrose pokazującej kraj w fotografii kolorowej – od jej praformy z 1860 po „koniec początku” z 1970 roku. Od wczesnych przebiśniegów nieśmiało jeszcze próbujących przerwać pępowinę łączącą je z tradycją malarską, przez artystyczne dokonania konstruktywistów, po fotografię czysto propagandową. – Próbujemy pokazać jak kolor wszedł w świat fotografii i jak technologia wpłynęła na miejscowych fotografów . To także stuletnia historia Rosji, pokazująca, jak różne role fotografia spełniała dla społeczeństwa – tłumaczy kuratorka Olga Sviblova.

byłam ich czarującą formą. Bardzo ujmuje mnie brak pretensjonalności w dyni. To i jej mocne, duchowe podglebie – tłumaczy artystka. Dlatego w ogrodzie galerii Victoria Miro na północy miasta zobaczymy ujmujące rzeźby oddające hołd tym warzywom. Oficjalnie wystawa kończy się 4 października, ale dynie Kusamy oglądać będzie można do połowy grudnia. Victoria Miro 16 Wharf Road, N1 7RW

Anselm Kiefer „Ekscytujący rollercaster piękna, grozy i historii” – tak tę wystawę opisuje recenzent „Guardiana”, Jonathan Jones. Anselm Kiefer operuje na

otwartym sercu Niemców. Urodzony w roku, gdy Trzecia Rzesza upadła, powraca obsesyjnie do przeszłości i wyciąga ze zbiorowej pamięci obrazy i intuicje, których wyciąganie po prostu boli. Z tradycją niemieckiego romantyzmu w tle, ale też bezpośredniością i brutalnością prac Luciana Freuda. Monumentalne obrazy i instalacje, przygniatające ciężarem – dosłownym i symbolicznym. „Maluje niebo jak czarne mleko wymieszane z ludzkimi popiołami” – pisze Jonathan Jones. Anselm Kiefer. Współczesny, niemiecki mistrz.

W cza ru ją cej ga le rii De Mon ta ge w Fo rest Hill, pro wa dzo nej przez ar t y stę ma la rza Paw ła Wą ska, wy sta wa naj now szych prac – ob ra zów, rzeźb, in sta la cji – zna ne go czy tel ni kom „No we go Cza su” kry t y ka sztu ki i ko menta to ra naj wa żniej szych wy da rzeń Woj ciech Sob czyń skie go. Polecamy wy sta wę, jak i to nie zwy kłe miej sce na mapie artystycznego Londynu.

Royal Academy of Arts Burlington House Piccadilly, W1J 0BD

spotkania

Wojciech Sobczyński: New Works

1-13 października The Montage Gallelry 33 Dartmouth Road, SE26 6NA

Hand to Mouth: the truth about being poor in a wealthy world Mieszka w najbogatszym kraju, a było tak, że przez długi czas nie miała co włożyć do garnka. Pracowała, owszem. I to na pełny etat. I co z tego? Nic. Ból brzucha – nie tylko z głodu, ale też ze strachu o przyszłość. Linda Tirado wie co to ubóstwo. Rok temu napisała o tym esej, który wkrótce czytany był na całym świecie. Wyjaśnia w nim jak łatwo mieszkańcy urodzeni w „kraju możliwości”, ojczyźnie Amerykańskiego Snu mogą „wrodzić się” po prostu w ubóstwo. I stara wytłumaczyć, dlaczego właśnie w Stanach Zjednoczonych tak łatwo można się znaleźć na marginesie.

Photographers’ Gallery 16-18 Ramillies St W1F 7LW

Yayoi Kusama: Pumpkins Dynie! Wszędzie dynie! Ekscentryczna japońska artystka Yayoi Kusama od zawsze miała dwie obsesje. Po pierwsze, kropki i cętki, którymi pokrywa wszystko, co się da. Po drugie, ogromne, bulwiaste warzywa, na które sezon właśnie się rozpoczyna. „Wydaje mi się, że dynie nie budzą zbyt wielkiego szacunku. Ale ja zawsze zachwycona

Czwartek, 16 października, godz. 18.30 London School of Economics Hong Kong Theatre LSE Clement House 99 Aldwych, WC2B 4JF

LoNDoN FILM FESTIVAL Październik w Londynie jest filmowy. Rok temu był też polski, bo triumfowała „Ida” Pawła Pawlikowskiego, która teraz właśnie weszła na ekrany kin brytyjskich. Tym razem też znajdziemy tu akcenty znad Wisły. Program napakowany jest atrakcjami. W The Imitation Game Benedict Cumberbatch zamieni talenty dedukcyjne na matematyczne. Zagra Alana Turinga, który przyczynił się do rozgryzienia Enigmy – niemieckiej maszyny do wysyłania szyfrogramów. Przekonamy się przy okazji, czy przez ekran przewinie się wątek polski, co w poprzednim obrazie o tej tematyce, w hollywoodzkiej Enigmie nie było takie oczywiste, a w końcu kod Enigmy złamali trzej Polacy. Imprezę zamkną... Czterej pancerni po amerykańsku – ostatnie dni wojny, załoga czołgu w samobójczej misji na tyłach wroga. Zamiast Janka Kosa – bohater grany przez Brada Pitta. Jednym z faworytów do głównego lauru jest Foxcatcher – film, w którym Steve Carell (znany raczej z lżejszego repertuaru takiego jak serialowy The Office) wkracza na pole dramatu. I gra w opartej na faktach fabule o cierpiącym na schizofrenię milionerze, który przez przypadek zabija swego przyjaciela, olimpijskiego zapaśnika, a potem barykaduje się w

domu, skąd przez dwa dni wyciąga go policja. A może jeszcze Wild – adaptacja wspomnień Cheryl Strayed, która nie mogąc sobie poradzić z osobistymi problemami wyrusza na liczącą niemal 2000 mil wędrówkę. W roli głównej – Reese Whiterspoon. Jest też miejsce na coś arcybrytyjskiego. Nowy film Mike’a Leigh to opowieść o burzliwych, ostatnich latach malarza JMW Turnera. W roli artysty – Timothy Spal, który zgarnął laur dla najlepszego aktora na festiwalu w Cannes. Wielkie wrażenie robi podobno film „71” Yanna Demange’a, które zabiera nas do rozrywanego konfliktem wewnętrznym Belfastu. Jest też debiut Jona Stewarta – gwiazdy szalenie popularnego w Stanach wieczornego show telewizyjnego, który tym razem rezygnuje z żartów i opowiada nam o Maziarze Baharim – dziennikarzu BBC, który relacjonując upadek Szacha w Iranie dostaje się do niewoli zwolenników nowego reżimu.

Lista wydaje się nieskończona. William Dafore wcieli się w Piera Paolo Pasoliniego, Kate Winslet będzie projektować ogrody w Wersalu dla kórla Ludwika XIV (A Little Chaos), a znany z Basenu Francois Ozon zaprezentuje Nową dziewczynę – film o tożsamości płciowej, konsumeryzmie i miłości. W programie – parę mocno zaskakujących zwrotów akcji. W sumie widzowie zobaczą 245 filmów – zarówno fabularnych, jak i dokumentalnych, w tym 16 światowych premier i 38 europejskich. Zobaczymy je w takich kinach. jak Ritzy na Brixton, Rich Mix w Shoreditch no i oczywiście monumentalnym Oden Leicester Square i BFI Southbank. Program, tak jak w zeszłym roku, podzielono na szereg sekcji. Tym razem to: Love, Debate, Dare, Laugh, Thrill, Cult, Journey i Family. Galę Sonic uświetni pokaz koncertowego filmu islandzkiej

artystki Björk: Biophilia Live. Po niedawnym sukcesie polskiego filmu, tym razem w programie London Film Festival obecnych będzie też parę polskich akcentów. Agata Wojcierowska zaprezentuje swoje Gównojady. Piotr Litwin pochwali się etiudą Flora i Fauna. Do tego Papusza, The Vanquishing of the Witch Baba Yaga Jessici Oreck (koprodukcja USA, Polska i Rosja), międzynarodowy film The Cut oraz krótki metraż Wstyd Karmy Fryc. Listę uzupełni dokument Elizy Kubarskiej Badjao. Duchy z morza oraz Taki pejzaż Jagody Szelc. Ewa Banaszkiewicz i Mateusz Dymek pochwalą się swoimi Bestiami.

Adam Dąbrowski Fe sti wal po tr wa od śro dy, 8 paź dzier ni ka, do nie dzie li 19 paź dzier ni ka. Szcze gó ły zna leźć moż na na stro nie https://what son.bfi.org.uk/lff



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.