LONDON 24 October 7 November 2009 16 (132) FREE ISSN 1752-0339
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk
Mirosław Bałka w Hali T urbin Odd an ie ar tyście naj więk szej prze strze ni wy staw ien ni czej – Ha li Turb in w lon dyń skiej ga le rii Ta te Mo dern stał o się już praw dziw ą nob i li ta cją w świec ie sztu ki. Do stą pił jej jak o dzies ią ty z kol ei pol ski rzeź- biarz Mi ro sław Bałk a. Zwy kle o no mi na cji i wer ni sa rzu pis zą wszystk ie naj waż niej- sze ga zet y, jest to bo wiem swo iste wy da- rze nie ro ku. Tak by ło i tym raz em. Mir o sław Bałk a zeb rał sam e po- chwal ne not y. „The Ti mes” au to r y tat yw nie stwierd ził „prac a pol skie go ar ty sty jest naj lep szą ins tal ac ją, ja ka do tych czas zos tał a po ka zan a w Ha li Tur bin”. Pod obn ie uważ a re cen zent „ The Gua rd ian”. O „ol brzy mim wra że niu”, ja kie ro bi pra ca Bałk i czy tam y w „The Da ily Te le graph”. Natomiast dziennikarz BBC uznał, że oglądanie pracy Bałki to jak spoglądanie w otchłań czar nej dziur y”. Relacja z otchłani na stronie »17 Tate Modern Hala Turbin London SE1 9TG Wystawa czynna codziennie do 5 kwietnia 2010
Mirosław Bałka podczas konferencji prasowej Tate Modern, w dniu otwarcia wystawy Adam Zamoyski SławawHarasymowicz
»4-5 Dajemy im to, co my mamy na co dzień CZAS NA WYSPIE
»15
Pan Jurek:
» Jak to się stało, że znalazłem się na ulicy? Prosta historia. Gdy przyjechałem do Anglii trzy lata temu, pracowałem jako hydraulik u pewnego Polaka, przez którego zostałem oszukany. Nie miałem pieniędzy na mieszkanie, więc wylądowałem na ulicy…
Waldemar Januszczak
CZAS NA WYSPIE
»8 Harley mój to jest to…
DOBRE BO POLSKIE
Ace Cafe zna chyba każdy fan motorów w Londynie. Posiadacze dwóch kółek spotykają się w niej od wielu lat na różnych imprezach. W niedzielę, 18 października, w okolicach Ace Cafe spotkać można było bardzo wielu Polaków. Nie bez powodu – jednym z gospodarzy imprezy był klub Polish Bikers.
Czy artysta może utrzymać się wyłącznie ze swojej sztuki? Najczęściej nie. Paweł Wąsek znalazł jednak sposób na zarabianie pieniędzy w zgodzie ze swoją artystyczną pasją, choć kompleksowa odnowa przeznaczonych na wynajem domów, aranżacja wnętrz nie jest sielanką i wymaga pełnego poświęcenia.
»15 KULTURA »19 W poszukiwaniu Zatarte twarze skarbów fragmenty czasu Kiedy przed wyjściem, otworzyła przede mną drzwi pracowni, zadziałało od razu. Od razu poczułam tę historię: zatarte twarze, jak fragmenty rodzinnego albumu, fragmenty czasu, wspomnienia powoli skraplające się w nicość. Trochę jak sny, jak części innego wymiaru żyjące gdzieś w zakamarkach nas samych.
2|
24 października 2009 | nowy czas
”
Największą mądrością jest czas, wszystko ujawni. Tales z Miletu
listy@nowyczas.co.uk Sobota, 24 października, Marcina, rafała 1938
Niemcy zgłosiły roszczenia do Gdańska i zażądały eksterytorialnego połączenia z Prusami Wschodnimi. W zamian Niemcy zaproponowały przedłużenie paktu o nieagresji.
niedziela, 25 października, darii, WilhelMiny 1951
Wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii wygrała partia konserwatywna. Premierem został po raz trzeci Winston Churchill.
poniedziałek, 26 października, eWarySta, łucjana 1909
Z inicjatywy Mariusza Zaruskiego powstało Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (TOPR). W rocznicę wydarzenia ratownicy górscy obchodzą swoje święto.
Wtorek, 27 października, iWony, Sabiny 1782
Urodził się Niccolo Paganini, włoski skrzypek i kompozytor, cudowne dziecko – wirtuoz gry na skrzypcach. Otoczony atmosferą skandali, odnosił jednak ogromne sukcesy koncertując w całej Europie.
Środa, 28 października, SzyMona, tadeuSza 1886
Uroczyste otwarcie pomnika Statui Wolności, symbolu USA. Dar od narodu francuskiego dla amerykańskiego. Autorem pomnika jest francuski rzeźbiarz Frederic Bartholdi.
czWartek, 29 października, Wioletty, narcyza 1977
Po 20 latach przerwy w rozmowach między komunistycznym rządem a głową Kościoła katolickiego w Polsce nastąpił przełom. Odbyło się spotkanie I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka i prymasa Polski ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego.
piątek, 30 października, przeMySłaWa, edMunda 1938
Prowadzone przez Orsona Wellesa słuchowisko „Wojna światów” według powieści H. G. Wellsa wywołało w USA panikę. Słuchacze uwierzyli, że Ziemia jest zaatakowana przez mieszkańców Marsa.
PROŚBA O POMOC SZanowni Państwo, zwracamy się z gorącą prośbą o pomoc finansową na rehabilitację dla naszej córki Kornelii, która skończyła cztery latka i jest dzieckiem z mózgowym porażeniem dziecięcym. Samodzielnie nie chodzi, nie siedzi, nie mówi. Porozumiewa się z nami mimiką twarzy, zaczyna wokalizować, wskazuje rączkami, rozumie wszystko, jest bardzo kontaktowa i mimo że jej życie przeplata ciągła rehabilitacja – jest bardzo pogodna i uśmiechnięta, Ze względu na swoje dysfunkcje Kornelia wymaga stałej rehabilitacji, masaży, jest pod stałą opieką lekarza ds. rehabilitacji i neurologa. Od trzeciego miesiąca życia jest rehabilitowana w Starogardzkim Centrum Rehabilitacji przez dwa tygodnie miesięcznie, w pozostałe dni miesiąca ćwiczymy ją sami. Kornelia powoli robi postępy, staje się coraz silniejsza. Jej największy sukces dzięki prowadzonej rehabilitacji to to, że potrafi trzymać prosto główkę, która kiedyś leciała na każdą stronę, a jej ciało staje się stabilniejsze.
Planujemy dla Kornelii zakup urządzenia do chodzenie NF-Walker. Została zakwalifikowana jako pacjentka, dla której wskazane byłoby korzystanie z tego urządzenia na co dzień. Koszt tego urządzenia to 6000 euro. Zbiórka funduszy idzie bardzo mozolnie, na wysyłane apele o pomoc jest bardzo mały odzew. Na utrzymaniu mamy jeszcze dwoje dzieci, z których starszy Kacper (9 lat) ma poważną złożoną wadę serca. Jeszcze do niedawna nawet byśmy nie pomyśleli o wysyłaniu „apeli o pomoc” dla naszej córki. ale życie to zweryfikowało. Chcielibyśmy zrobić wszystko, by nasza córka mogła samodzielnie funkcjonować. Niestety same chęci nie wystarczą, potrzebne są spore sumy pieniężne. Dlatego zwracamy się do Państwa o zrozumienie naszej sytuacji i wsparcie finansowe wspomagające leczenie i rehabilitację Kornelii. Za okazaną pomoc będziemy niezmiernie wdzięczni Maria i Rafał Nierzwiccy PS. Kornelia posiada subkonto w Fundacji „Zdążyć z Pomocą”.
Fundacja Dzieciom „Zdążyćz Pomocą”, ul. Łomiańska 5, 01-685 Warszawa Bank PKO SA I o/Warszawa BPKOPLPW nr: 41 1240 1037 1111 0010 1321 9362 z dopiskiem: „darowizna na rehabilitację i leczenie NIERZWICKA KORNELIA
Sobota, 31 października, alfonSa, łukaSza 1901 1984
W Starym Teatrze w Krakowie odbyła się prapremiera „Dziadów” Adama Mickiewicza w inscenizacji Stanisława Wyspiańskiego. W zamachu zginęła Indira Gandhi, premier Indii. Na terenie jej własnej posiadłości zastrzelili ją ochroniarze Beanta Singh i Satwanta Sigh. Okoliczności zamachu do dziś budzą kontrowersje.
z teki andrzeja lichoty
niedziela, 1 liStopada, juliana, Marii 1908
Słynny konstruktor samolotów Henri Farman pobił francuski rekord wysokości osiągając pułap 25 m.
poniedziałek, 2 liStopada, bohdana, toMaSza 1920
1923
W Pittsburghu w USA uruchomiono pierwszą publiczną, komercyjną rozgłośnię radiową. W tym samym czasie pojawiły się pierwsze produkowane masowo radioodbiorniki. Amerykański pilot H. J. Brow w samolocie Curtiss R2C-1 ustanowił rekord prędkości 417,59 km/h.
Wtorek, 3 liStopada, huberta, SylWii 1957
Związek Radziecki wystrzelił sztucznego satelitę Sputnik 2 z psem Łajką na pokładzie.
Środa, 4 liStopada, karola, olgierda 1956
Armia Czerwona przystąpiła do generalnego szturmu na Budapeszt w celu zdławienia antykomunistycznego powstania.
czWartek, 5 liStopada, elżbiety, SłaWoMira 1922
Jedno z największych odkryć archeologicznych. Brytyjski archeolog Howard Carter odkrył w pobliżu Luksoru grobowiec faraona Tutenchamona.
piątek, 6 liStopada, felikSa, leonarda 1950
Premierowy spektakl Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze” pod kierownictwem Tadeusza Sygietyńskiego i Miry Zimińskiej.
63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedakToR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Slawiński FelIeTony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski, Michał Sędzikowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Grzegorz Grabowski, Aneta Grochowska, Grzegorz Lepiarz, WSpółpRaca: Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Wojciech Goczkowski, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Paweł Rosolski, Rafał Zabłocki
dzIał MaRkeTIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas
prenuMeratę zamówic można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na podany poniżej adres wraz z załączonym czekiem lub postal order na odpowiednią kwotę. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Imię i nazwisko........................................................................... Rodzaj Prenumeraty................................................................. Adres............................................................................................. ........................................................................................................
liczba wydań
uk
ue
13
£25
£40
26
£47
£77
52
£90
£140
czaS publiSherS ltd. 63 kings grove london Se15 2na
Kod pocztowy............................................................................ Tel................................................................................................. Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)
|3
nowy czas | 24 października 2009
czas na wyspie
Srzedaży Fawley Court Ciąg dalSzy
Zagubiona strona „Pana Tadeusza” znaleziona w Fawley Court Takiego poruszenia w angielskiej Polonii jeszcze nie było, Jakie wokół sprzedaży Fawley Court się zdarzyło. Piękny dworek pod Henley, architektury perełka Z parkiem przy rzece, kościołem, nasz „symbol” i duma wielka. Nawet chłodni Anglicy gorąco nam zazdrościli Żałując, że kiedyś – dla zysku, ze swych rąk go wypuścili. Zrazu nikt nie chciał wierzyć, nikt nie dawał wiary, To pewnie jakieś pogłoski, emigracyjne koszmary. Jak komuś takie szaleństwo mogło przyjść do głowy? Sprzedawać polski „symbol”, prawie że skarb narodowy? Lecz tam gdzieś już, bez rozgłosu, nabywcę znaleziono I niezbyt wielu rodaków o tym powiadomiono. Jakże inaczej niż wtedy, gdy dworek polskim się stawał: Głośne odezwy, apele – i Polak pieniądze dawał. A dawał swoją funtówkę ciężko zarobioną Pełen nadziei i dumy, pro publico bono. O naiwni! Pieniądze daliście? Piękna, dobra wola. Tutaj niestety (nie wiecie?) kończy się wasza rola. Upominacie się teraz o rzecz zgoła cudzą! Kto inny jest właścicielem. Niech już rodacy nie nudzą. Dziś sprawy bronią ludzie, co w „symbol” naiwnie wierzyli, Sprzedają zaś „symbol” ci , co nigdy go nie kupili. Drodzy księża Marianie, zbieracie gratulacje Za sprawną, cichą sprzedaż, korzystną transakcję? Ale nie od Polaków, którzy grosz swój dawali Na polski dwór nad Tamizą i tak się nim radowali. Ale nie od zesłańców, co mrozy Syberii zdzierżyli I polską szkolę dla chłopców w Fawley Court założyli.
Księża Marianie wystąpili z wnioskiem o pozwolenie na ekshumację Księdza Józefa Jarzębowskiego. Przy wielu okazjach Ksiądz Józef mówił o swoim wielkim życzeniu – chciał być pochowany w fawleyowskim parku. Żyją jeszcze świadkowie, jego uczniowie i przyjaciele, którzy pamiętają jak bardzo kochał Fawley Court i jaka była jego ostatnia wola. Występując z wnioskiem o pozwolenie na ekshumację Księża Marianie nie szanują ostatniej woli zmarłego, która bezwzględnie powinna być respektowana przez wszystkich. Aby wyrazić swoją dezaprobatę dla takich działań i przeciwstawić się ekshumacji należy pisać maile i listy do Coronera p. Paula Ansell. Poniżej znajdują się wszelkie potrzebne informacje i wzór listu. Listy proszę pisać po angielsku z zaznaczeniem, że dotyczą sprawy Ojca Józefa Jarzębowskiego. Katarzyna Mitura Komitet Obrony Dziedzictwa Narodowego Fawley Court/The Save Fawley Court Heritage Committee
Mr Paul Ansell Coroners & Burials Division Ministry of Justice 102 Petty France London SW1H 9AJ
Św. Anny w Fawley Court został wpisany do rejestrów zabytków angielskich. Kościół ten został uznany za zabytek klasy II ze względu na:
Yours sincerely
1. Szczególny charakter architektoniczny z racji uderzającej asymetrii projektu ze śmiałą, interesującą bryłą, zdominowaną ostrokątnym dachem. 2. Nowoczesność i wysoką jakość Kościoła wyrażone zarówno w projekcie jak i wykonaniu poprzez pomysłowe zastosowanie materiałów. 3. Znaczenie historyczne Kościoła dla Rzymsko-Katolickiej społeczności i powiązania z Polskim Rodem Książęcym, jako miejsce wiecznego spoczynku Księcia Radziwiłła, który ufundował go kup pamięci swojej matki Księżnej Lubomirskiej. Ian Dunlop, Departament Kultury, Mediów i Sportu
Komitet Obrony Dziedzictwa Narodowego Fawley Court informuje również, że 28-go września 2009 Kościół pw. NMP i
więcej informacji na stronie: www.fawleycourt.net
e-mail: Paul.Ansell@justice.gsi.gov.uk Dear Mr Paul Ansell Marian Fathers have applied for the licence to exhume the remains of Father Józef Jarzębowski. The last wish of Father Józef was to be buried at Fawley Court's park. There are witnesses, his pupils and friends, who remember him saying how much he loved Fawley Court and what his last will was. Marian Fathers do not respect the last will of a dying person, which should be unconditionally considered at all times.
Dover-Francja promy taniej
19
* GBP
Oni wam to dziedzictwo zostawili z wiarą Że pod znakiem krzyża polskie pamiątki ocalą. Powierzone wam dobra jak swoje sprzedajecie A zebrane miliony kto wie gdzie wywieziecie. Broniący „polskiego dworu” liczyli na wsparcie elity: Rektora, prezydentów, prezesów, Polonii kwiat znamienity. Wszak to ich wiedzy, mądrości i wizji Czekamy, kiedy chętnie za nas mówią w telewizji. Lecz zimna i głucha cisza, jaka z ich strony dochodzi Oznacza zgodę na sprzedaż, poziomu też elit dowodzi. Rozliczne już skandale Polacy z pokorą znosili I często własnie elity za bezeceństwa ganili, Że drobne interesiki, prywatne korzyści Przesłaniają coś większego, co tracimy wszyscy. Tylu Polakow latami na to się składało, Żeby teraz kilku cwaniaków zyski świętowało. Historia – powiecie – nie nowa i ciagle się powtarza, A jednak zawsze boli, zwłaszcza gdy blisko ołtarza. Z jednej strony – chciwość; u tych bez wizji – cisza, Wieszcz dobrze o tym wiedział, gdy w „Weselu” pisał: „Miałeś chamie złoty róg, został ci sie jeno sznur”. Miałaś Polonio Fawley Court. Przehandlowali? A niech to czort! Lecz pamiętajcie – wy chciwi, i wy milczące czarty,
Rosyth Belfast Dublin
Liverpool
Dover
Zeebrugge Dunkirk
0844 847 5040 Warunki i postanowienia: *Cena 19GBP dotyczy wybranych rejsów poza okresem szczytu do dnia 17/12/09. Obowiązuje opłata w wysokości 20GBP w przypadku zmian w rezerwacji. Cena może ulec podwyższeniu w następstwie dokonania zmian w rezerwacji. Zapłacone rezerwacje nie podlegają zwrotowi. Oferta dostępna do wyczerpania biletów oraz jest ważna jedynie jako część rezerwacji dokonanej na podróż w obie strony. Dodatkowe opłaty obowiązują w przypadku wszystkich innych rejsów. Obowiązują warunki Norfolkline.
4|
24 października 2009 | nowy czas
czas na wyspie
Dajemy im to, co my mamy na co dzień
Potrzebuje my także przybor y toaletowe, ręczniki itp. Je śli ktoś z Czyt elników chciałby ofiarować np. pralkę, lodówkę lub jakikolwiek sprzęt będziemy bardzo wdzię czni.
www.gosiatravel.com SLOUGH
POLSKIE DELIKATESY
157 High Street LONDON NW10 4TR
10 Queensmere SLOUGH SL1 1DB
HOUNSLOW
LEYTON
FINCHLEY
GOSIA DELIKATESY
HANGER LANE
FLASH BIURO KSIÊGOWE
FOCUS PL LTD.
BIURO ORZE£
FINANCIAL REPUBLIC
54 Gold Street NOTRHAMPTON NN1 1RS
5 Red Lion Court ALEXANDRA RD. TW3 1JS
NORTHAMPTON
0207 828 5550
Pn-Pt 10-20 So-Nd 10-15*
0208 998 6999
PACZKI DO POLSKI
Pn-Pt 10-19 So-Nd 10-14*
0208 767 5551
Pn-Pt 9-19 So-Nd 10-15*
0208 767 5551
Pn-Pt 11-19 So-Nd 10-14*
0208 767 5551
PACZKI DO POLSKI
Pn-So10-18 Nd 10-15*
0160 462 6157
HIGH
STREE
T
. AS RD
Pn-Pt 9-20 So-Nd 9-16*
PACZKI DO POLSKI
T STREE HIGH
DUGL
D. GUE R MONTA
RD. YORK
198 Francis Road LONDON E10 6PR
Pn-Pt 9:30-17 So-Nd 9-15*
0208 767 5551
WARRENR OAD GROVE GREEN RD.
A12
6 Ballards Lane LONDON N3 2BG
NOWE BIURO!!!
Nether St.
Finchley Central
Leyton
Pn-Pt 10-18 Sobota 11-15*
0208 539 3084
4 Royal Parade LONDON W5 1ET
NOWE BIURO!!! ne Hanger La
16 Trinity Road LONDON SW17 7RE
HARLESDEN
DELIKATESY KUJAWIAK
E
164 Victoria Street LONDON SW1E 5LB
48 Haven Green LONDON W5 2NX
VICTORIA MARKET
TOOTING BEC
LD AVENU NORTHFIE
POLSKIE CENTRUM
Pn-Pt 9-20, sb-Nd 9-16
AD FRANCIS RO
EALING BDY
CALL CENTRE
INFORMACJA I SPRZEDA¯:
0787 501 1097 0208 767 5551
LEYTON
VICTORIA wejœcie od INTERNET CAFE - UNIT 16
ZADZWOÑ !!!
CODZIENNIE 9:00 - 20:00
A 40
Hanger Lane
Pn-Pt 10-19 So 10-14*
0208 767 5551
Pn-Pt 12-19 So 11-15*
0203 393 1890
BILETY LOTNICZE I AUTOBUSOWE | TRANSFERY NA LOTNISKA | PACZKI | PROMY | HOTELE | WCZASY | UBEZPIECZENIA | PRZEKAZY PIENIʯNE ju¿ od L1.5
* ZASTRZEGAMY SOBIE PRAWO ZMIANY GODZIN OTWARCIA NASZYCH BIUR
NASZE BIURA PO£¥CZ¥ ClÊ Z POLSK¥ Polonez Travel Ltd T/A Gosia Travel, Registered Office 16 Trinity Road, London SW17 7RE
Fount ain Of Peace Minis tries Drop In Centre 3 Staffa Road (off Leabr idge Road) Argall Est ate, Leyt on, E10 7PY Karen Bellamy – d yrektor: tel. 0783 128 3989; Mark Amad – pastor: tel. 0208 556 9295 lub 0794 077 6339 www.fountainofpe ace.org
Poszukujemy wolontariuszy, którzy chcieliby poświęcić swój czas. Nie muszą to być osoby przychodzące d o ale też takie, które mogłyby udzielić na przykład porady prawnej lub porady w s prawach mieszkaniowych.
HIGH STREET
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Fountain of Peace Ministries przy Staffa Road dosyć trudno odnaleźć. Nie widać żadnego ogłoszenia z informacją, że właśnie w tym miejscu znajduje się Drop in Centre. Czy zatem ludzie szukający schronienia nie mają problemu, aby go odnaleźć? – Współpracujemy ściśle z policją w tej okolicy. Każdy policjant patrolujący ulice, kiedy spotyka bezdomnego, wręcza mu naszą ulotkę i tłumaczy, jak do nas trafić – wyjaśnia dyrektor ośrodka Karen Bellamy. – Ponadto posiadamy duży van, którym jeździmy po całym Wathampstow i Waltham Forest i kiedy widzimy, że ktoś nas potrzebuje, przywozimy go tu, do ośrodka. Drop in Centre jest czynne od poniedziałku do soboty od 7:30 rano do 16.00. – Niestety, póki co – dodaje Karen – nie mamy możliwości przedłużenia czasu pracy. Około czwartej po
południu musimy zamknąć ośrodek, mimo iż wolelibyśmy tego nie robić. W ośrodku panuje serdeczna atmosfera, zarówno wśród opiekunów i wolontariuszy, jak i bezdomnych. Ludzie nie stronią od siebie nawzajem, jedzą razem posiłki, a także spędzają wspólnie czas. Osoby nietrzeźwe nie są wpuszczane na jego teren, dlatego nie ma tu osób będących pod wpływem alkoholu. Według Karen, taki problem nie istnieje, ponieważ ich podopiecznym zależy na tym, aby tu być. Doceniają pomoc, dlatego też przestrzegają wszystkich zasad. Ponadto sami często sobie pomagają, pracując dla siebie i innych. Do Drop in Centre zgłaszają się przede wszystkim ludzie bezdomni, którzy nie mają dokąd pójść, ale – jak przekonuje dyrektor ośrodka – każdy może do nich przyjść i otrzymać pomoc. – Chcemy dać im to, co my mamy na co dzień. Dopiero gdy pozbawieni zostajemy pewnych rzeczy, dostrzegamy, jak bardzo są one nam potrzebne
pokój spotkań, rozrywki (gdy nie ma w niej krzeseł, ustawiony jest stół do tenisa stołowego), w każdą niedzielę zaś odbywają się tu msze święte prowadzone przez pastora Amadi. (Dlatego ośrodek czynny jest od poniedziałku do soboty włącznie). Dodatkowo każdy kto się tu znajdzie może skorzystać z darmowych lekcji języka angielskiego prowadzonych przez doświadczonych wolontariuszy. To bardzo istotne, bowiem około 85 proc. wszystkich podopiecznych to imigranci z Europy Środkowej i Wschodniej, w tym Polacy, często nieznający w ogóle języka lub bardzo słabo. Każdy z podopiecznych otrzymuje zamykaną torbę, którą może bezpiecznie zostawić w ośrodku i przechować w niej swoje rzeczy osobiste. Często bowiem po wyjściu na ulicę bezdomni są okradani nawet i z nich. W Fountain of Peace Ministries znajduje się również pokój komputerowy. – Na razie posiadamy trzy sprawne komputery z dostępem do internetu oraz telewizor, ale planujemy pozyskać kolejne, a w przyszłości zainstalować także duży projektor – mówi Martyn, który jest specjalistą od IT. – Oprócz możliwości dostępu do sieci, bardzo zależy nam, aby nauczyć tych ludzi pracy z komputerem, obsługi programów biurowych, takich jak Word, Excel; pisania CV oraz wypełniania wszelakich formalności, chociażby związanych z rejestracją w urzędach. To bardzo ważne, bowiem od tego, czy ktoś jest zarejestrowany zależy czy będzie otrzymywał różnego rodzaju zasiłki oraz opiekę zdrowotną.
– Bezdomni, którzy do nas przychodzą, zazwyczaj proszą o to, by nie kontaktować się z ich rodzinami i my musimy to uszanować. Każdy, kto odwiedza nas po raz pierwszy, wypełnia najpierw specjalny kwestionariusz, w którym zaznacza, czy chce byśmy kontaktowali się w jego imieniu z najbliższymi, czy nie. Znajduje się w nim również rubryka dotycząca języka, jakim dana osoba się posługuje. Dzięki temu wiemy, którego z naszych wolontariuszy powinniśmy wezwać, aby pomógł nam się porozumieć – mówi Karen. – Martyn, na przykład, zna język rosyjski, poza tym w ośrodku pracują także dwie Polki – Karolina oraz Małgorzata – które bardzo pomagają w kontakcie z Polakami. Czasem jednak ciężko komuś pomóc, jeśli nie jesteśmy w stanie się z nim w ogóle porozumieć. A takie sytuacje niestety także się zdarzają – dodaje W budynku ośrodka znajduje się główna sala, która służy jako jadalnia,
RA RD.
Witold Ratajewski
– podkreśla Karen. A Drop in Centre z tygodnia na tydzień oferuje coraz więcej. Dwa razy w tygodniu przychodzi tu pielęgniarka, możliwa jest także wizyta u lekarza. – Dziś każdy może przyjść do ośrodka przed ósmą rano, wziąć prysznic, założyć czyste ubranie, zjeść śniadanie. Mamy tu pralkę, więc regularnie możemy prać wszystkie ubrania, ponadto kościół zapewnia nam dodatkową odzież oraz bieliznę – mówi Karen Bellamy. – Czasami trafiają się nam nawet markowe rzeczy – dodaje z uśmiechem. – Pewien starszy pan znalazł kiedyś u nas spodnie do biegania NIKE, które idealnie na niego pasowały. Powiedział wtedy, że cieszy się jakby otrzymał prezent gwiazdkowy, bo zawsze o takich marzył. Drop in Centre pomaga także zorganizować bezpłatny transport do kraju tym, którzy chcieliby wrócić. Jednak – jak się okazuje – większość imigrantów nie chce wracać. Z różnych przyczyn, najczęściej osobistych. Karolina, jedna z wolontariuszek, opowiada historię Polaka, który przyjechał kilka lat temu, jak większość naszych rodaków, do pracy na budowie. Po pewnym czasie jednak stracił pracę, skończyły mu się pieniądze na utrzymanie, a co za tym idzie, utracił także dach nad głową. Mimo że posiada własne mieszkanie w Polsce, musi je wynajmować komu innemu, aby regularnie płacić alimenty. Dlatego wybrał życie w Anglii.
ND ALEXA
Centrum pomocy dla ludzi bezdomnych przy 3 Staffa Road, w północno-wschodnim Londynie powstało cztery miesiące temu, kiedy pastor Mark Amadi zaczął przygotowywać darmowe śniadania dla wszystkich potrzebujących z rejonów Walthampstow, Chingford oraz Waltham Forest. Krótko po tym dołączyli do niego Karen i Martyn Bellamy, a po nich kilku wolontariuszy, niektórzy z nich są Polakami. Dzięki datkom zebranym podczas mszy świętych oraz pomocy ludzi dobrej woli udało się zbudować tymczasowy dom dla tych, którzy go utracili. W ciągu zaledwie czterech miesięcy obiekt powiększył się do tego stopnia, że dziś gotowy jest na regularne przyjmowanie i oferowanie wielu usług dla ponad 60 osób każdego dnia. Liczba potrzebujących również jednak rośnie.
|5
nowy czas | 24 października 2009
czas na wyspie
››
Pracownicy i wolontariusze Fountain of Peace Ministers Drop-in-Centre. Od lewej: Martyn Bellamy, Karen E. Bellamy, Karolina Oliwa, pastor Mark Amadi, Matthew Jones, Benson Asagade
– Przychodzi do nas pewien człowiek uzależniony od alkoholu. Gdy nie pije, miewa ataki podobne do tych, które występują w przypadku padaczki – opowiada Karolina, jedna z wolontariuszek. – Ten człowiek wymaga stałej opieki medycznej, jednak nie może jej otrzymać, ponieważ nie jest tu zarejestrowany. Niedawno, kiedy znów nastąpił atak, przewieźliśmy go do szpitala. Lekarze przeczyścili mu żołądek, lecz chwilę później wypuścili z powrotem na ulicę. Nie mogli wziąć go na detoks. Najgorsze jest jednak to, że przez resztę dnia, gdy nie jest w ośrodku, nie może liczyć na niczyją pomoc i musi radzić sobie sam… – Gdy będziemy posiadali więcej sprzętu, będzie można efektywniej i przystępniej prowadzić kursy tego typu, tak aby każdemu zapewnić w przyszłości nie tylko pracę, ale także jak najlepszą opiekę – dodaje Martyn. Kuchnia w Drop in Centre przypomina zwyczajną kuchnię, jaką każdy z nas ma w domu, z tą różnicą, że codziennie przygotowuje się w niej posiłki dla blisko 60 osób, a czasem ta
Pan Jurek (lat czterdzieści kilka), który znalazł schronienie w Drop in Centre Jak to się stało, że znalazłem się na ulicy? Prosta historia. Gdy przyjechałem do Anglii trzy lata temu, pracowałem jako hydraulik u pewnego Polaka, przez którego zostałem oszukany. Nie otrzymałem około 2 tys. funtów za moją pracę. Nie miałem pieniędzy na mieszkanie, więc wylądowałem na ulicy. O ośrodku pomocy dla bezdomnych dowiedziałem się od znajomego. Mogę tam zjeść ciepły posiłek, umyć się porozmawiać z ludźmi, po prostu czymś się zająć. Poza tym jest tu internet, więc mogę przeglądać ogłoszenia dotyczące pracy. Niestety bardzo ciężko cokolwiek znaleźć. Nie mam swoich narzędzi, zostałem tylko z tym, co miałem w kieszeni – z dokumentami. Nie znam języka angielskiego, co bardzo utrudnia mi znalezienie czegokolwiek, a ogłoszenia w prasie zazwyczaj są nieaktualne. Na szczęście w ośrodku prowadzone są darmowe lekcje angielskiego, więc można się nauczyć podstawowych zwrotów. To trochę pomaga. Uzyskałem tu także pomoc w rejestracji w Jobcetnreplus. Wcześniej mieszkałem z Polakami, więc nie używałem w ogóle języka angielskiego. W sklepach też zawsze można było pokazać o co mi chodzi. Za moich czasów uczono nas tylko rosyjskiego, dlatego tak ciężko cokolwiek tutaj zrozumieć. Nie chcę wrócić do Polski [pan Jurek mieszkał wcześniej w Białymstoku – red.]. Z czym miałbym tam wrócić? Powrót bez żadnych pieniędzy jest bez sensu. Poza tym tam jest podobnie z pracą. Tutaj przynajmniej jak coś znajdę, to będę się w stanie utrzymać, a w Polsce z tym jest gorzej. Zamierzam w końcu znaleźć pracę w Anglii, nie chcę żyć jak to się mówi „o darmowym chlebie”. Mam nadzieję, że to tylko okres przejściowy i wkrótce znów zacznę pracować.
AJTRANSFER
International Money Transfer
liczba jest jeszcze większa. O tym, że mimo tych niedogodności jedzenie jest bardzo smaczne, miałem okazję przekonać się osobiście, ponieważ podczas rozmowy z Karen i Martynem zostałem poczęstowany obiadem. Jak na razie ośrodek utrzymuje się tylko i wyłącznie z pieniędzy zebranych przez kościół oraz bezinteresownej pracy ludzi, którzy chcą i mogą pomóc. – Niestety liczba potrzebujących rośnie z dnia na dzień, a więc rosną i koszty utrzymania, głównie na zakup żywności– mówi Karen. – Dla przykładu: tygodniowo potrzebujemy około 40 litrów mleka oraz mnóstwo pieczywa. Na szczęście lokalna piekarnia bardzo nas wspiera i podarowuje nam swoje produkty zupełnie za darmo. Wciąż potrzebujemy jednak nowych ubrań, środków czystości, etc. Poszukujemy także kolejnych wolontariuszy. Staramy się pozyskać sponsorów, ale aktualnie jest to bardzo trudne, zważywszy na ogólnoświatowy kryzys gospodarczy i fakt, że większość firm sama musi ograniczać swoje wydatki, nie mówiąc już o działalności charytatywnej. Wierzymy jednak, że z Bożą pomocą uda nam się osiągnąć nasze cele i zrealizować te plany, tak aby nasi podopieczni mogli choć trochę poczuć się jak w prawdziwym domu – dodaje dyrektor centrum. Założyciele Drop in Centre mimo wielu przeciwności, które spotykają na swojej drodze – głównie finansowych – są pełni optymizmu i wierzą, że uda im
Tekst i zdjęcia:
Witold Ratajewski
Spotkanie z profesorem Samsonowiczem Z inicjatywy londyńskich przedstawicieli Akademii Humanistycznej im. A. Gieysztora w Pułtusku, przebywał w Londynie profesor Henryk Samsonowicz, historyk, były minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. W Novotelu w Hammersmith wygłosił prelekcję na temat szkolnictwa wyższego w Polsce. W ostatnim dwudziestoleciu nastąpił w naszym kraju niespotykany na skalę europejską przyrost szkół wyższych. Jest ich ponad 370 w porównaniu z 70 uczelniami w czasach PRL. Niestety, jak podkreślał profesor, ilość nie przeszła w jakość. Sporo placówek istnieje tylko po to, by wydawać za odpowiednią opłatą dyplomy. – Czyli jest zapotrzebowanie na dyplomy, z czego też trzeba się cieszyć – zauważył profesor.
GWARANCJA NAKONCIE KONCJENA NADRUGI DRUGI DZIEN GWARANCJA -– PIENIADZE PIENIĄDZE NA DZIEŃ NAJLEPSZY KURS FUNTA FUNTA NAJLEPSZY KURS
tel. 020 8582 6130
STALA OPŁATA OPLATAPROWIZYJNA PROWIZYJNA STAŁA mob. 077 9217 3579 www.ajtransfer ansfer.co .co.uk email:info@ajtransfer.co.uk
się dać z siebie jeszcze więcej, aby tylko nieść pomoc wszystkim tym, którzy tego potrzebują. Najbardziej zależy im na wydzierżawieniu dodatkowych budynków, które chcieliby przeznaczyć na noclegownie, zwłaszcza że dni są coraz krótsze i zbliża się zima, a wraz z nią zwiększa się również liczba osób szukających schronienia. – W przyszłości marzy nam się, aby wynająć sąsiednie pomieszczenia, należące kiedyś do pewnej fabryki. Moglibyśmy stworzyć w nich prawdziwą, dużą kuchnię oraz wiele miejsc do spania, tak aby zapewniać opiekę również w nocy. Niestety, aby móc korzystać z tych budynków, ośrodek musi podpisać kontrakt na wynajem na okres aż 12 lat, co w tym momencie jest barierą nie do przejścia. Dlatego tak bardzo zależy nam na znalezieniu sponsorów. W Fountain of Peace Ministries spędziłem tylko dwie godziny, ale to, co tam zobaczyłem nastroiło mnie pozytywnie na cały dzień. Dobrze wiedzieć, że wciąż można znaleźć ludzi o tak wielkich sercach, którym nie jest obojętny los innych, i którzy każdego dnia dają z siebie jak najwięcej, po to, aby bezdomnym ofiarować to, co dla nas wydaje się normalne i bez czego nie wyobrażamy sobie życia: dach nad głową, kąpiel, posiłek, ale przede wszystkim serdeczność.
6|
24 października 2009 | nowy czas
czas na wyspie
Całuję rączki Sceny Poetyckiej
Paweł Majewski
Na podbój Coventry O Why Not Here pisaliśmy już kilkakrotnie na łamach „Nowego Czasu”. Ostatnim razem przy okazji ich występu w czasie ARTerii. Zespół sporo koncertuje w Londynie, coraz częściej jednak zapuszcza się poza stolicę Wielkiej Brytanii. Pod koniec lata grali w Luton, a w ostatni dzień października wystąpią jako headliner na koncercie w Coventry. Przypomnijmy – założony rok temu zespół składa się z czterech Polaków i Bułgara. Paweł jest wokalistą, Sebastian i Mateusz grają na gitarach, Ed jest basistą, zaś Krzysiek zasiada przy perkusji. Mimo niezbyt długiego istnienia, kapela ma już na swym koncie pewne sukcesy. Z Pawłem Majewskim rozmawia Alex Sławiński Widziałem Was ostatnio na koncercie podczas ARTerii. Publiczność w ogóle nie spodziewała się tego, co od Was otrzymała.
– To był także szok dla nas. Na ścianach wisiały obrazy, jakieś rzeźby stały... Wcześniej przed nami grali fantastyczni artyści jazzowi. No i przyszliśmy my. Pięciu gości, którzy zagrali rocka. Baliśmy się nieco tego występu. Zmieniliśmy nieco niektóre kawałki, by brzmiały bardziej jazzowo, co było błędem. Bo ludzie chyba chcieli właśnie takiego kopniaka. Jak zaczęliśmy grać ostro, wszyscy oszaleli. Czy to był ktoś młody, czy starszy... Koncert odbywał się w kryptach kościoła i nawet ksiądz tam wywijał. Tak więc było to zarówno dla widzów, jak i dla nas naprawdę ciekawe doświadczenie. Zresztą bis trwał chyba drugie tyle co cały set. Graliśmy prawie dwie godziny. To było niesamowite. Co zagracie w Coventry?
– Być może coś nowego. Na przykład Mother. To jest kawałek o aborcji. O jej krytyce, jako środka antykoncepcyjnego. To jest jednak zabijanie. Kawałek będzie dość ciężki. Ostro zagrany, ostro powiedziany... Kiedy pojawi się jakiś zapis waszej muzyki?
– Akurat trafiłeś na naszą sesję nagraniową. Faktycznie, większość zespołów zaczyna od jakiegoś demo. Myśmy – w sumie niechcący – to demo zostawili na sam koniec. Najpierw graliśmy koncerty, dopiero teraz coś nagrywamy. Myślę, że za miesiąc, może półtora, będą już ze dwa, trzy kawałki zgrane. Kilka próbek można już posłuchać na waszej stronie Myspace. Gdzie jeszcze?
– Nasza Klasa Facebook, Youtube... Wystąpiliście w Emergenzie oraz w BBC.
– BBC było ważne z różnych przyczyn. Przede wszystkim pokazało, że Polacy również mogą się tam pojawiać. A Emergenza to zupełnie inna historia, ale też było przyjemnie.
I znów miłośnicy poezji skierowali swe kroki do Jazz Cafe w POSK-u, gdzie zostali przywitani winem i czarującym uśmiechem Marka Greliaka. Modus operandi Sceny Poetyckiej, Regina Wasiak-Taylor, wprowadziła widzów w program poetycko-muzyczny o Lwowie i w świat poezji Andrzeja Bartyńskiego. „Bez poezji nie ma literatury” – głośno przypominała założycielka Oficyny Poetów i Malarzy Krystyna Bednarczyk. Z niewielkiego zbioru wierszy „Wróć bo czereśnie...”, Wojtek Piekarski stworzył dynamiczny obraz o „najpiękniejszym mieście świata” i przeniósł widzów do Parku Stryjskiego we Lwowie, pełnego zapachów i barw jesieni. Wśród licznie przybyłej publiczności byli Polacy wszystkich pokoleń, byli też lwowianie. W zadumie i w ciszy każdy przeżywał po swojemu temat bliskości z ojczystym krajobrazem i w sercu każdego widza inną nutą grał. Uniwersalny ból utraty rodzinnego miejsca w swej wielkiej treści czasem sprowadza się do tęsknoty za... czereśniami. Poezja Andrzeja Bartyńskiego jest piękna, oszczędna w słowie i w formie, szczera i bez egzaltacji. Wyczarowana z małej sceny magia i moc wierszy lwowskich Bartyńskiego nie potrzebowała wyszukanej oprawy, wielkiej sceny, wielkich nazwisk. Spektakl był swego rodzaju dziennikiem lirycznym losów poety, który jako człowiek i twórca – zachwyca. Urodził się we Lwowie w 1934 roku na ulicy Stryjskiej, potem przeniósł się na Nowy Lwów, był dzieckiem, kiedy do miasta wkroczyli Rosjanie, widział szubienice stawiane w mieście przez gestapo, stracił wzrok podczas dramatycznych przesłuchań za działania konspiracyjne rodziny, wreszcie doczekał się repatriacji w 1946, do Wrocławia. Ale nie tylko te wątki zawarł w swoich wierszach, jest w nich również niezapomniana atmosfera lwowskiej ulicy, targu i szybkiego dorastania młodego chłopca. Oprawę muzyczną do programu przygotował Andrzej Kotowicz. Dźwięki akordeonu (doskona-
Od lewej: Konrad Łatacha, Magdalena Włodarczyk i Wojciech Piekarski
ły wybór instrumentu do tego wieczoru), harmonizowały z naturalnym biegiem codziennego życia we Lwowie, gdzie batiar – ni to ekscentryk, ni to kloszard, ni klaun – był nierozerwalną częścią lokalnego krajobrazu. Wyśpiewane piosenki i czytane przez Magdę Włodarczyk, Konrada Łatachę i Wojtka Piekarskiego wiersze pokazały raz jeszcze, jakich znakomitych artystów mamy w Londynie – wszechstronnie utalentowanych i doskonałych warsztatowo. Szkoda tylko, że tak rzadko widzimy ich na scenie. Cieszmy się jednak z tego, co mamy. Bo najpierw była radość z ocalonego teatru Sceny Poetyckiej, a teraz jest jeszcze większa radość, że zespół dalej się rozwija i przygotowuje spektakle, jakich nikt inny w Londynie nie realizuje. I tutaj spostrzeżenie: w tym samym czasie ZASP za Granicą zaprosił „polski Londyn” na spektakl, ale… sprowadzony z Kraju. Scena Poetycka pod opieką Heleny Kaut-Howson jest prawdziwym mecenasem artystów osiedlonych w Wielkiej Bry-
tanii. Własnymi siłami, heroicznie pokonując kryzys ekonomiczny, przygotowuje oryginalne programy poetycko-muzyczne. Ażeby istnieć, powołała Klub Przyjaciół Sceny Poetyckiej (m.in. z inicjatywy Krystyny Cywińskiej), który zapewnia podstawę materialną teatrowi. Publiczność z łezką w oku gorąco dziękowała zespołowi Sceny Poetyckiej, tym razem bez obawy, że może to już ostatni raz. Niebawem następne programy – w grudniu spektakl dla milusińskich, a w nowym roku na Walentynkową niespodziankę „Babskie sprawy”. Na zakończenie programu „Wróć bo czereśnie…” ze sceny dobiegał nostalgiczny śpiew Włady Majewskiej ze słowami Mariana Hemara „Trzeba umieć zapomnieć”, a my zebraliśmy się tam przecież po to, aby pamiętać i zawierzyć poecie, Andrzejowi Bartyńskiemu, że „Lwów jest tam, gdzie żyjemy”.
Grażyna Maxwell
Polsko-londyńskim autobusem Na przejażdżkę czerwonym double-deckerem do kilku ciekawych miejsc w Londynie, ściśle w tej chwili związanych z polską kulturą, zostałem zaproszony w ostatniej chwili. Mimo drobnych przeciwności (jak choćby prowadzone w każdą sobotę prace remontowe na wielu liniach metra) udało mi się dotrzeć do celu na czas. I nie żałuję tego pośpiechu, bo była to fantastyczna przygoda, zwłaszcza dla kogoś, kto dopiero co postawił nogę na angielskiej ziemi i większość czasu spędza na przeglądaniu ofert pracy, której w Polsce pewnie by się nigdy nie podjął. Nasza podróż rozpoczęła się około godziny 16 od wizyty w Museum of London. Byłem zdziwiony oglądając wystawę London Creatives: Polish Roots, że jest tu aż tylu wybitnych Polaków związanych z kulturą i nauką. Wiedziałem, że jest nas tu sporo, ale sądziłem, że większość przyjechała tu do prostej pracy i nie bierze tak aktywnego udziału w tworzeniu londyńskiej sceny kulturalnej. To naprawdę miłe uczucie zobaczyć tylu wybitnych naszych artystów w takim miejscu, gdyż Polacy, których spotykam tu na co dzień nie robią (niestety, póki co) pozytywnego wrażenia (choć zdarzają się wyjątki). To, co zobaczyłem pokazuje, że w takim ogromnym tyglu kulturowym, jakim jest Londyn, polska kultura zajmuje ważne miejsce. Z Museum of London przeszliśmy do Barbicanu, gdzie zaproszono nas do zwiedzenia wielkiego bunkra, zbudowanego w jednym z pomieszczeń tej galerii przez Roberta Kuśmirow-
skiego. Artysta przekształcił je do tego stopnia, że po wejściu czuliśmy się jak w innym świecie. Ciasne korytarze, mroczne pomieszczenia oraz cisza zakłócana jedynie naszymi krokami jeszcze bardziej potęgowały to wrażenie. Gdzieniegdzie znajdowały się porozrzucane rzeczy, jakby ktoś przed chwilą tu jeszcze był… Prosto z Barbicanu podążyliśmy za czerwonym parasolem naszego przewodnika wprost do czerwonego Routemastera – klasyka londyńskich autobusów, który miał zawieść nas w kolejne miejsca. Na pokładzie zostaliśmy poczęstowani lampką czerwonego wina i w rytm nie do końca polskiej (ale wpisującej się w nasze nastroje) muzyki ruszyliśmy w stronę Tate Modern. W tej jednej z najsławniejszych światowych galerii sztuki współczesnej mogliśmy obejrzeć i – jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało – wejść w instalację Mirosława Bałki, zatytułowaną How It Is. Ten projekt to wielka stalowa konstrukcja przypominająca swoim wyglądem trochę przyczepę, w której panuje nieopisana ciemność. Po wejściu do środka poczułem, jak to jest w moim przypadku – strach przed nieznanym, bo przede mną znajdowała się nicość. Dopiero gdy dotarłem do końca (po omacku) i obróciłem się w stronę światła, spokój powrócił. Dawno już żadna praca artystyczna nie wywołała we mnie takich silnych emocji. Nic dziwnego, że Tate Modern zdecydowała się na zamówienie pracy u Mirosława Bałki. Od zakończenia wycieczki w restauracji Baltic dzielił nas jeszcze jeden przystanek – galeria
Feliksa Topolskiego, polskiego malarza i rysownika, która mieści się w pobliżu stacji Waterloo (w „Nowym Czasie” ukazało się kilka artykułów obszernie opisujących tę galerię). Topolski zasłynął z oryginalnych obrazów, którymi ilustrował największe wydarzenia minionego stulecia. Malował także portrety, zarówno prominentnych osób (m.in. Winston Churchill, Mahatma Gandhi, Coco Chanel) jak i zwykłych ludzi, pijaków, narkomanów, których wtedy w tej okolicy nie brakowało. Z Topolskim mógł spotkać się dosłownie każdy. Artysta nie stronił od nikogo. Z tych spotkań rodziły się później jego dzieła. Malarz za pomocą nawet kilku kresek potrafił doskonale oddać charakterystyczne cechy swoich bohaterów. Wszystkie dzieła zostały ułożone pod względem miejsc i okresów, w których tworzył. Ostatni przystanek – restauracja Baltic. Około ósmej wieczorem załoga naszego autobusu, złożona głównie z polskich dziennikarzy, zajmuje miejsca przy stolikach. Toczą się rozmowy, nawiązują snowe znajomości. Humory dopisują, kelnerzy odpowiedzialni za zawartość naszych kieliszków nie próżnują. Około godziny 22 udaję się na stację Southwark, aby zdążyć na pociąg do domu, wyspać się i mieć siły na kolejną konfrontację z rzeczywistością, jednak z pozytywnym nastawieniem, że w tym Londynie tyle polskich rzeczy się dzieje. Przejażdżkę czerwonym autobusem zorganizował Instytut Kultury Polskiej w Londynie
Witold Ratajewski
|7
nowy czas | 24 października 2009
czas na wyspie Ace Cafe zna chyba każdy fan motorów w Londynie. Posiadacze dwóch kółek spotykają się w niej od wielu lat na różnych imprezach. Do knajpki, położonej w okolicach Hanger Lane w północno-zachodnim Londynie, zjeżdżają się motocykliści z całej Anglii. I nie tylko. Częstymi bywalcami są tu nie tylko brytyjscy kierowcy, ale też przedstawiciele innych nacji. W niedzielę, 18 października, w okolicach Ace Cafe spotkać można było bardzo wielu Polaków. Nie bez powodu – jednym z gospodarzy imprezy był klub Polish Bikers. Oprócz kilkuset jednośladów, na imprezie pojawiło się też kilka interesujących samochodów. Osobowa tatra, trabanty czy mocno podtuningowane mini wzbudzały nie mniej zainteresowania, co majestatyczne Harley’e czy szybkie niczym błyskawica, japońskie ścigacze. Ponad placem przed restauracją powiewały biało-czerwone flagi. Tutaj nikt nie mówił z przekąsem o „polskich kierowcach”. Miejmy nadzieję, że podobnych imprez uda się w przyszłości zorganizować więcej. To właśnie takie oddolne inicjatywy dużo lepiej promują polskość poza granicami naszego kraju, niż drogie i nie zawsze sensowne spędy, na które wydaje się kupę rządowej kasy, z bardzo różnymi efektami. Z RAfAłeM DANILCZukIeM z klubu Polish Bikers rozmawia Alex Sławiński.
HARLEY MÓJ TO JEST TO… – Z tego, co wiem, prawie wszystkie przyjechały tutaj o własnych siłach. Jak widać czeskie, rosyjskie i wschodnioniemieckie motocykle są tutaj dość popularne. W zasadzie jedyną maszyną, która nie przyjechała tutaj na kołach jest jeden z naszych eksponatów, polska motorynka, którą dostarczono tu vanem.
Jak duże jest zainteresowanie waszym forum internetowym?
– Zarejestrowanych jest ponad 1300 użytkowników. Z tego, co widzimy po statystykach, aktywnych jest około 400-500 osób, a w samym Ace Cafe widuje się co piątek regularnie około trzydziestu, czterdziestu. Dziś jest tu ich zdecydowanie więcej. Czy liczyliście, ilu motocyklistów się zjawiło?
Impreza to nie tylko spotkanie motocyklistów, planowane są, jak usłyszałem, również liczne konkursy…
– Skromnie liczyliśmy na jakieś sto osób, bo tyle potwierdziło swe przybycie na forum. Myślę, że jest nas tu więcej. Tak więc jesteśmy zadowoleni. Pogoda dopisała, frekwencja również.
– Tak. Będziemy mieli kilka konkursów siłowych. Ze względu na bezpieczeństwo – bo jak widzimy, plac jest dosyć zapełniony – na prośbę Ace Cafe zrezygnowaliśmy z konkursów typowo motocyklowych, czyli popisów zręcznościowych. Chcemy zorganizować coś w stylu konkurencji strong man. Jednym z głównych punktów programu będzie również konkurs znajomości przepisów ruchu drogowego w Wielkiej Brytanii. Chcemy po prostu sprawdzić, jaki jest poziom wiedzy w tym zakresie wśród rodaków oraz – poprzez ten konkurs – promować bezpieczną jazdę. Staramy się robić to również na naszym forum, gdzie często pojawiają się pytania użytkowników dotyczące angielskiego prawa. Próbujemy tłumaczyć obowiązujące tu przepisy i dzięki temu ułatwiać nam integrację.
Chyba nie wszyscy z dziś przybyłych są Polakami? Bo – na ile udało mi się podsłuchać rozmowy – impreza ma zdecydowanie międzynarodowy charakter.
– Tak, impreza jest międzynarodowa. Dziś właśnie w Ace Cafe mamy Red October Day, czyli zlot pojazdów produkowanych w byłym bloku wschodnim. Pojawili się fani wszelkiego rodzaju jaw, cezetek, emzetek, na których wielu z nas w Polsce rozpoczynało swą przygodę z motocyklami. Dzięki uprzejmości właścicieli knajpki dogadaliśmy się, że Polish Bikers, jako dość duża zorganizowana grupa z bloku wschodniego, będzie dzisiaj gościem specjalnym. I będziemy mieli okazję zaprezentować się międzynarodowej społeczności.
Spotykacie się tutaj regularnie, co piątek. Jednak tak wielką imprezę zorganizowaliście chyba po raz pierwszy?
Nie spodziewałem się, że aż tak wiele maszyn z bloku wschodniego jest zarejestrowanych w UK. Czy one wszystkie przyjechały tutaj „na kołach”, czy też część została dowieziona na lawecie?
– Taka impreza nie jest czymś nowym. Około pięć lat temu zorganizowano coś podobnego. Z tego, co wiem, menagerem Ace Cafe był wtedy Polak i on to organizował. My z kolei mamy na koncie kilka większych wyjazdów. Pierwszym z nich była inauguracja tegorocznego sezonu w
Rafał Danilczuk
kwietniu. Ku naszemu zdziwieniu przybyło do Ace około pięćdziesiąt motocykli. Po tym wydarzeniu nasze forum zyskało na popularności. Również w maju odbyło się kilka większych wyjazdów. Podczas bank holiday, w maju, grupa około osiemdziesięciu osób biwakowała przez trzy dni w północnej Walii, w Snowdonii. Była to bardzo udana impreza i z pewnością pomogła w integracji naszego środowiska. Dużo osób miało okazję się poznać, wymienić doświadczenia i razem się pobawić. Tegoroczny sezon motocyklowy już się kończy. Czy planujecie jeszcze jakąś imprezę w bieżącym roku?
– Większych imprez raczej już nie. Pomimo dość łagodnej aury w Wielkiej Brytanii, pozwalającej jeździć właściwie przez cały rok, to jednak zorganizowanie grupowego spotkania w zimie, kiedy jest dużo bardziej deszczowo, byłoby dosyć ryzykowne. Tak więc większych wyjazdów już nie planujemy. Niektórzy nasi koledzy z forum są również członkami „Orła Białego” – Unii Polskich Motocyklistów Świata. Organizację tę założono w Stanach Zjednoczonych i część kolegów otworzyła tu, w Wielkiej Brytanii, jej oddział. Kilka miesięcy temu byli uczestnikami dużego polskiego zlotu w Irlandii. Być może wiosną uda się również zorganizować coś podobnego u nas. Oprócz możliwości spotkania i wzięcia udziału w konkursach, przybyli mają też okazję popróbować polskiej kuchni...
– Tak. Udało się nam uzgodnić kilka polskich akcentów w kuchni. Jest bigos, grochówka, mamy również obiecaną blachę domowego ciasta. A polskie piwo w Ace gości już od dawna.
8|
24 października 2009 | nowy czas
czas na wyspie
Nie jesteśmy tylko „fizyczni”
Konferencja o szkołach polonijnych W dniach 9-11 października roku odbyła się w Szwecji, w Quality Hotel Konserthuset w Malmö, międzynarodowa konferencja polonijna pt. „Przyszłość Szkoły Polonijnej”, zorganizowana przez Europejską Unię Wspólnot Polonijnych, Zrzeszenie Organizacji Polonijnych w Szwecji oraz Konsulat Generalny RP w Malmö. W środowiskach polonijnych zaistniała potrzeba szerokiej dyskusji i współdziałania wszystkich podmiotów zaangażowanych w oświatę polonijną spowodowana strukturalną i programową reformą zaproponowaną przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Dodatkowymi czynnikami były: kryzys finansowy, który dotknął wszystkie kraje, nadchodzące wieści o likwidowaniu polskich szkół oraz fakt, że tysiące polskich dzieci i młodzieży nadal pozbawionych jest dostępu do nauki języka polskiego i przedmiotów ojczystych. Dotychczas wszelkie zmiany zaproponowane przez MEN dyskutowane były w poszczególnych krajach lub placówkach oświatowych. Konferencja w Malmö stała się punktem przełomowym w procesie konsultacyjnym. Po raz pierwszy 32-osobowa reprezentacja oświaty polonijnej, głównie z północnej Europy, spotkała się z przedstawicielami odpowiednich komisji Sejmu, Senatu oraz Ministerstwa Edukacji Narodowej i Ministerstwa Spraw Zagranicznych reprezentowanych na najwyższym szczeblu. Minister Oświaty Katarzyna Hall osobiście zaprezentowała najnowszą wersję „Programu rozwoju oświaty polskiej za granicą i oświaty polonijnej na lata 2009-2011”. Środowiska zajmujące się edukacją polskiej młodzieży za granicą mogły wspólnie skonfrontować własne poglądy na temat zachodzących i planowanych zmian z przedstawicielami władz polskich. Po raz pierwszy dokonano kompleksowego przeglądu istniejących w poszczególnych krajach systemów, problemów, zagrożeń, propozycji rozwiązań i wzajemnych oczekiwań. Na konferencję przybyli delegaci z jedenastu krajów Europy: Belgii, Danii, Francji, Irlandii, Litwy, Łotwy, Niemiec, Norwegii, Rosji, Szwecji i Wielkiej Brytanii. Uczestnikami byli dyrektorzy i kierownicy szkół polonijnych, przedstawiciele polonijnych organizacji oświatowych, w tym czterech reprezentujących Polską Macierz Szkolną z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Belgii i Litwy oraz prezesi organizacji członkowskich EUWP.
Po wielogodzinnych, burzliwych obradach uczestnicy konferencji przyjęli dokument końcowy, w którym między innymi podkreślili, że potrzebą chwili jest: – stworzenie specjalnych jednolitych programów kształcenia – opracowanie specjalnych podręczników dla polskich dzieci zamieszkałych za granicą –utworzenie efektywnego systemu wspierania oświaty polonijnej i oświaty polskiej za granicą – zawieranie dwustronnych umów międzynarodowych regulujących kwestię nauczania w języku polskim za granicą – stworzenie skutecznego monitoringu stopnia realizacji przez kraje osiedlenia zobowiązań edukacyjnych dotyczących nauki języka ojczystego, a wynikających z regulacji UE i Rady Europy – wykorzystywanie nowoczesnych technologii informacyjnych w nauczaniu języka polskigo na odległość – opracowanie i wdrożenie standardów przygotowania merytorycznego i metodycznego nauczycieli pracujących w szkołach za granicą – zwiększenie dostępności systemu certyfikowania znajomości języka polskiego. Wyrażono uznanie dla nowo opracowanej, nieobligatoryjnej „Podstawy programowej dla uczniów polskich uczących się za granicą” oraz grupy polskich i polonijnych ekspertów, którzy
ją opracowali. Stwarza ona nauczycielom polonijnym nowe, ogromne możliwości wykonywania ich pracy. Ponadto zwrócono uwagę na wielką odpowiedzialność rodziców za kształcenie dzieci w języku ojczystym, jak i odpowiedzialność państwa polskiego za udzielanie pomocy różnym formom oświatowym. Uczestnicy konferencji wielokrotnie podnosili sprawę zachowania zasady sprawiedliwości przy podziale środków, które państwo asygnuje na oświatę polonijną. W sobotę wieczorem wszyscy byli gośćmi Konsula Generalnego RP w Malmö Jarosława Łasińskiego. Razem z prezydentem Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych, Tadeuszem Adamem Pilatem, byli perfekcyjnymi gospodarzami całej konferencji. Atmosfera trzydniowych obrad w Malmö była niezwykle twórcza i nie przypominała klasycznych spotkań, na których bywałam dotychczas. Czuło się niekłamaną, wielką troskę o sprawy edukacji polonijnej i to, że tym razem sprawy nie pozostaną tylko na ministerialnych biurkach. Marek Borowski w wystąpieniu kończącym konferencję zaprosił uczestników na przyszły rok do Warszawy.
Patio Restaurant
oprac. Beata Szajowska [na podstawie dokumentów sekretariatu EUWP]
the most distinctive and traditional dishes of Polish cuisine impressive meals and superb vodka selection Having experience it, you will come back, for sure!!!!
To start with we offer a shot of vodka on the house followed by 3 course meal for just £16.50!
5 Goldhawk Road, London W12 8QQ Seven days a week from noon to midnight Tel. 020-87435194 www.patiolondon.com
Lower ground floor function room for private hire (Weddings, Birthdays Party, Christmas Party etc.) 10% discount with this voucher including function room hire
15 października w Museum of London odbyło się oficjalne otwarcie wystawy fotograficznej London Creatives: Polish Roots. Nie jest to duża ekspozycja, pokazano na niej zaledwie trzydzieści fotogramów przedstawiających Polaków odgrywających znaczną rolę w brytyjskiej kulturze i nauce. Nie było możliwości, by zaprezentować wszystkich, a jest ich oczywiście o wiele, wiele więcej. W takich wypadkach wybór jest zawsze trudny, a powzięte decyzje stają się kontrowersyjne… Bo dlaczego ten a nie tamten? Po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej rozpoczął się „najazd” Polaków na Wyspy Brytyjskie, początkowo odbierany przez autochtonów z dużą nieufnością. Szybko jednak przekonano się do polskich „złotych rączek”, szczególnie przy pracach budowlano-remontowych, jakich tu jest bez liku, również takich, jakie Brytyjczycy uważają za marnie opłacane i nie warte zachodu. Jeden z moich znajomych, kiedy zaproponował Anglikowi pracę na budowie, usłyszał: – Dziewięć funtów na godzinę? Za mało, nie chce mi się wstawać z łóżka za takie pieniądze… A Polakom się chce… Nawet za znacznie mniejsze. Mając pod dostatkiem taniej siły roboczej Brytyjczycy zapominają, że Polska to nie tylko kraj hydraulików, sprzątaczek, pokojówek, kelnerów, murarzy i tynkarzy, ale również kraj, z którego wywodzą się wybitni twórcy kultury, artyści i naukowcy, uznawani na całym świecie. Dla większości Anglików Maria Skłodowska-Curie i Fryderyk Chopin to Francuzi, a Józef Konrad-Korzeniowski to Brytyjczyk. Dobrze więc, że Museum of London pokazuje inne oblicze Polaków – ludzi, z których mamy prawo być dumni. Podkreślił ten aspekt na otwarciu wystawy dyrektor muzeum Jacek Lohman – choć urodzony w Londynie, z dumą przyznający się do polskich korzeni. . Ekspozycja składa się z dwóch części: fotografii Grzegorza Lepiarza oraz montażu filmowego Bratka Dziadosza, na którym prezentowane są krótkie wywiady z polskimi reprezentantami kultury, sztuki, nauki pokazujące ich wkład w to, co Lohman nazwał kreatywnym oddziaływaniem na umacnianie pozycji Londynu jako światowego centrum spotykających się tu wielonarodowych kultur. Jedyne zastrzeżenie, jakie mam do prezentowanych fotografii (bardzo dobrych technicznie) to to, że są zbyt upozowane i brak im kontekstu skojarzeniowego. Wyglądają trochę jak zrobione dla agenta, który sprzedaje artystów do filmu, do reklamy itp. Na wystawie, przygotowanej wspólnie z Instytutem Kultury Pol-
skiej, znajdują się zdjęcia m.in. Pawła Pawlikowskiego – reżysera filmowego, zdobywcy wielu nagród, aktorki Ruli Lenskiej, Camilli Panufnik (ten wybór to chyba ukłon wobec jej nieżyjącego wybitnego polskiego kompozytora Andrzeja Panufnika), historyka Adama Zamoyskiego, projektantki Barbary Zarzyckiej oraz wielu innych. Dla nas, Polaków mieszkających tu już od dłuższego czasu, większość tych twarzy jest dobrze znana, dla Brytyjczyków – niekoniecznie, nawet jeśli słyszeli niektóre nazwiska. Brytyjczycy nie są zbyt otwarci na obcą kulturę, chyba że wywodzi się z Hollywood. Trzeba więc na siłę wpychać im tę świadomość, że poza Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi inne narody również coś wnoszą do ich kultury i sztuki. Obawiam się jednak, że ta wystawa nie rozpowszechni wśród Brytyjczyków naszego wkładu w ich kulturę i naukę – do muzeum przychodzą głównie turyści, najczęściej obcokrajowcy, rodowici londyńczycy niezbyt często, szczególnie teraz, kiedy
››
|9
nowy czas | 24 października 2009
czas na wyspie znacz na część mu zeum jest w re mon cie. Wiel ka rów nież szko da, że wy sta wa Lon don Cre ati ves: Po lish Ro ots otwar ta bę dzie tyl ko do 1 li sto pa da – iluż zwie dza ją cych zdąży ją obej rzeć? Oba wiam się, że am bit na i kosz tow na ini cja ty wa In sty tu tu im. Ada ma Mic kie wi cza, In sty tu tu Kul tu ry Pol skiej oraz Am ba sa dy RP zor ga ni zo wa nia Ro ku Pol skie go w Wiel kiej Bry ta nii nie przy nie sie ta kie go efek tu, ja ki się po niej ocze ku je. Lon dyn jest prze ła do wa ny róż ny mi atrak cja mi i im pre za mi i je śli nie stoi za ni mi ogrom na, kosz tow na re kla ma, prze bi cie ryn ko we jest nie wiel kie. Pod bi cie Lon dy nu jest rze czą bar dzo trud ną – na wet naj więk sze świa to we gwiaz dy ma ją przed swo imi wy stę pa mi ca ło stro ni co we ogło sze nia w ogól no kra jo wych ga ze tach i na pla ka tach. A my, ubo dzy krew ni, ciągle nie zda je my so bie so bie spra wy z ko niecz no ści wiel kich na kła dów na re kla mo wą ma chi nę, zwłasz cza w kra ju, gdzie wy bór jest tak ogrom ny. Wiel ka szko da, bo war to, by Bry tyj czy cy zda li so bie wresz cie spra wę z na sze go wkła du w ich ży cie kul tu ral ne. Pew nie uda się to Mi ro sła wo wi Bał ce. Ale on nie zo stał tu im por to wa ny w ra mach Ro ku Pol skie go przez In sty tut Ada ma Mic kie wi cza, ale ja ko wy bit ny współ cze sny ar ty sta zo stał za pro szo ny przez Ta te Mo dern do za pre zen to wa nia swo jej pra cy w jed nej z naj bar dziej pre sti żo wych sal wy sta wo wych świa ta – Tur bi ne Hall.
w skrócie W Warszawie, w wieku 64 lat zmarł wybitny publicysta, felietonista, pisarz i komentator polityczny Maciej Rybiński. Ostatnio publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Fakcie” i tygodniku „Wprost”. Debiutował jako dziennikarz sportowy oraz felietonista studenckiego tygodnika „itd”. Po wprowadzeniu stanu wojennego aresztowano go, po czym objęty był całkowitym zakazem druku. Przebywał na emigracji do 1998 roku. Mieszkał m.in. w Londynie.
> 11
››
Stefafn Gołębiowski
Od lewej: Jacek Lohman, dyrektor Museum of London, Barbara Tuge-Erecińska, ambasador RP, Anna Tryc-Bromley, wicedyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Londynie i Grzegorz Lepiarz, autor zdjęć
BFI The Times London Film Festival, prestiżowy festiwal filmowy w Wielkiej Brytanii, prezentuje w tym roku najnowszy film w reżyserii Andrzeja Wajdy „Tatarak”. Film oparty na opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza o romansie między dojrzałą kobietą, a młodym mężczyzną zwraca uwagę nie tylko sposobem prowadzenia narracji, ale i kunsztowną realizacją ze zdjęciami Pawła Edelmana oraz subtelną muzyką Pawła Mykietyna. Brytyjska premiera filmu odbędzie się 25 października o godz. 18.45 w kinie Vue West End. „Tatarak” zostanie również wyświetlony w tym samym kinie 27 października, a następnie w kinie Rich Mix 28 października.
10|
24 października 2009 | nowy czas
felietony opinie
redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 Kings Grove London SE15 2NA
Kocha, lubi, szanuje? Krystyna Cywińska
Czy to jest niechęć? Czy już pogarda? Czy może uprzedzenia? Czy antypolonizm? Czy co? Czy dobrze słyszę w jednej z debat w TV Polonia? O nie! To już nie stare stereotypy Polaków pijusów. Łajdaków, rozrabiaczy. Chamów i naciągaczy. To już kompleks antypolonijny. Nas nie tylko już nie cenią, ale gremialnie nie lubią – słyszę. A ja nie cenię ani nie lubię takich dyskursów i dywagacji.
Na czym są oparte? Na historii – słyszę. Korzeniami sięgającej rozbiorów. Prawie żadna krajowa debata nie może się odbyć bez korzeni. To zaborcy naszej ziemi zatruli nam nasze korzenie. Zasiali uprzedzenia. A z tych korzeni wyrosła dżungla antypolonizmu. Polemizowanie z paranaukowymi teoriami jest jałowe i nudne. Nie zamierzam. Ale jakoś mi się wydaje, że ten rzekomy antypolonizm czy niechęć do Polaków nie wyrosły z historycznej gleby. Jeśli ta niechęć istnieje w świecie, jest chyba zjawiskiem współczesnym. Złożonym i nieodosobnionym. Nie tylko nas nie lubią, nie kochają i nie cenią. W większości krajów europejskich mniejszości przeżywają złą passę. Narasta fala sprzeciwów wobec zalewu migrantów. Pogłębia się kryzys i niepewność jutra. Co piszę wiedząc, że banały są mądrością narodów. A felietonista banałów unikający naraża się na opinię płytkiego. Mniejszościom nie pomagają też przymusowe nakazy tolerancji. Ani statutowa poprawność polityczna. Ani takie czy siakie konsekwencje jej naruszenia. – A co? – ktoś powie. Wsadzą mnie do pudła, jak przyłożę Czarnemu? Czy dokopię Azjatom, czy im dom podpalę? Wieczorową porą szumią po brytyjskich małomiasteczkowych pubach takie pogwarki. Z czubów dymi piwem, kipi w żyłach krewko-
ścią. A tu na chodniku rozrabiają urżnięci Polacy. No to im przywalić. Incydenty bójek i napadów na Polaków statystycznie niewielkie, urastają do miana masowej do nas niechęci. Tak jak antypolskie rzekomo wzmianki w prasie różnie inspirowane urastają do antypolonizmu. Oczywiście z niewysychającym źródłem naszego rzekomo lub nie rzekomo antysemityzmu. Czas się nawzajem zrozumieć. Czas, skoro też jesteśmy ofiarami nastrojów i uczuć anty. Marian Hemar kiedyś napisał, że jesteśmy narodem, którym zawsze targały kontrasty wysokiej cywilizacji i najgorszego chamstwa. Chamstwo – napisał – jest naszym najgorszym wrogiem. Wewnętrznym i zewnętrznym. Chamstwo i prostactwo. Prostactwo nie zna form obowiązujących w danych kręgach społecznych czy obcych krajach. Nie widzi niczego niestosownego w ich naruszaniu. Siorbie zupę, beka po jedzeniu, puszcza bąki czy pawia bez żenady. Bo tak czynili dziadowie i ojcowie nasi. Chamstwo jest agresją. Prostactwo jest raczej bierne. Chamstwo napastliwe. Jeśli w Wielkiej Brytanii istnieje do nas pewna niechęć, to głównie z powodu tych cech. Podobnych, ale różnych. Wielkie pole do działania różnych kulturalnych czy społecznych działaczy.
W polonijnych mediach roi się natomiast od pouczeń, jak tu się osiedlić i pracować w tym kraju. Tak zwane dobre rady są powielane, odświeżane, odsmażane. Z dodatkiem musztardy po obiedzie. Bo trzeba było tę tak zwaną wiedzę posiąść w Polsce zanim się w ciemno przyjechało do tego kraju. Oświecanie potencjalnych emigrantów, którzy przybywają tu za chlebem powinno być w gestii krajowych władz. Wznowiona starannie w duchu porad broszura Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii niewiele do tej sfery wnosi. I raczej wątpliwe, żeby ją nowi tu przybysze studiowali. Ale można ją polecić kobietom, ofiarom domowej przemocy. Pobił cię mąż, partner czy konkubin? No właśnie! Moja znajoma Polka z sąsiedniego osiedla wylądowała niedawno w szpitalu. Połamane żebra, przetrącony nos. Mogłaby się zgłosić do jednej z organizacji wspierającej ofiary domowej przemocy. Adresy i telefony są w tej broszurze. Ale się nie zgłosi. Boi się konkubina. – Jakbym się zgłosiła, to by on mnie wtedy dopadł. Mimo wszystko istotą tej broszury są właśnie informacje dotyczące tej ciemnej strony życia. Przestępstw, ich ewentualnych konsekwencji i pomocy ofiarom różnych zajść, także na tle etnicznym. Tych na szczęście w środowisku pol-
skim jest znacznie mniej niż w środowisku choćby mniejszości azjatyckiej. Ale Polaków kryminalistów w tutejszych więzieniach nie brak. Sędzia Witold Pawlak, jedyny bodaj Polak z pochodzenia na tym wysokim stanowisku, niejeden wyrok na rodaków wydał. Ale statystycznie jeśli chodzi o mniejszości narodowe tych wyroków jest niewiele. Niechęć wzbudza chamstwo i prostactwo. Mieszkam w tym kraju od ponad pół wieku i nigdy nie spotkałam się z wrogim nastawieniem, z niechęcią czy pogardą. Na co w znacznie większym stopniu niż my – powtarzam – są tu narażeni Pakistańczycy, Hindusi, Romowie czy inne mniejszości ciemnoskóre. Słyszę, że wydano po angielsku opowieść o dziejach Polaków zagnanych do Indii. Jeszcze przed podziałem tego kraju na Indie i Pakistan. Urokliwe wspomnienia o życzliwości i przyjaźniach polsko-indyjskich. Książka ma być promowana na przyjęciu. Życzliwy Hindus osobiście opracował zaproszenie. Po przedstawieniu książki zebranym – napisał – będzie intercourse. W życzliwym uniesieniu pomylił interval z cielesnym zbliżeniem. Zachodzi teraz pytanie, czy jest to przyjaźń czy już kochanie? Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje. Kochać nas nikt nie musi, ale – wierzcie mi – lepiej, żeby nas polubiono.
Wyjdźcie z ukrycia! Roma Piotrowska
Wykształceni i przebojowi wolą przemilczeć, że są z Polski, a wizerunek Polaka kształtowany jest głównie przez tych częściej i głośniej przeklinających.
Rankiem budzą mnie rozmowy polskich robotników pracujących przy elewacji mojego wynajmowanego londyńskiego domu. Wychodzę na ulicę, mijam dwie dziewczyny rozmawiające także w języku znad Wisły. Wchodzę do salonu fotograficznego – na identyfikatorze przypiętym do koszuli obsługującego jest napisane „Slawek”. Kontynuuję rozmowę po angielsku. Sławek prawdopodobnie i tak już rozpoznał, że jestem Polką. Kilka miesięcy spędzonych w Wielkiej Brytanii i nabiera się wprawy w rozpoznawaniu rodaków. Wchodzę do restauracji, tam kolejna Polka podaje mi jadłospis. Znów nie zdradzam się z moją polskością. Polki i Polacy – co nas wyróżnia?
U obcokrajowców, jako naród, niestety na ogół nie wzbudzamy sympatii. Według nich ciągle przeklinamy, jesteśmy blondwłosi i niebieskoocy, kobiety nadużywają solarium, a mężczyźni siłowni. Mówimy trochę jak Rosjanie, Polska znajduje się gdzieś w Europie Wschodniej, nad Morzem Czarnym... nie, Bałtyckim, a naszą stolicą jest Praga... to znaczy Kraków (bo Praga jest przecież w Czechach)! No i musi być tam bardzo źle, skoro tylu z nas zdecydowało się wyjechać... Ale wraz z wejściem do Unii Europejskiej zaczęło przybywać do Wielkiej Brytanii pokolenie młodych i ambitnych Polaków, którzy przeczą wszelkim negatywnym stereotypom.
Przyjechali tu na studia, bądź robią karierę w rozmaitych branżach. Są przedsiębiorczy, nowocześni, inteligentni i jedynie martwi fakt, że wolą ukryć swoje pochodzenie. Upraszczając – wykształceni i przebojowi wolą przemilczeć, że są z Polski, a wizerunek Polaka kształtowany jest głównie przez tych częściej i głośniej przeklinających. Ci pierwsi unikają odpowiedzi na pytanie „skąd jesteś”, czasami nawet wcale nie przyznają się do polskości, argumentując, że nie powinno to nikogo obchodzić. Boją się odrzucenia i dyskryminacji. I nic dziwnego, ale jeśli sami nie zmienimy wizerunku Polaka za granicą, nikt za nas tego nie zrobi.
Wiosną rozpoczął się Sezon Polski w Wielkiej Brytanii, który promuje polską kulturę na Wyspach. Jest to wspaniała okazja, aby spróbować zmienić stereotypy o nas samych. Powinniśmy wyjść z ukrycia i zacząć głośno mówić o tym skąd pochodzimy! Jak można przeczytać na stronie internetowej, Polska! Year „to ponad 200 projektów przybliżających brytyjskiej publiczności najciekawsze dokonania polskiej kultury i twórczość najwybitniejszych polskich artystów. Prezentowane są wyjątkowe dzieła z polskich kolekcji muzealnych oraz prace młodych współczesnych artystów i projektantów”. Ja już dumnie noszę torbę ze świetnie zaprojektowanym logiem polskiego sezonu.
www.nowyczas.co.uk
|11
nowy czas | 24 października 2009
felietony i opinie
Na czasie
PAMIĘCI MACIEJA RYBIŃSKIEGO
Grzegorz Małkiewicz
„Z terrorystami nie negocjujemy” – powtarzają przy każdej konfrontacji politycy. To mocne słowa, często potwierdzone czynem, w wyniku którego giną zakładnicy, zwykle niewinni ludzie, obywatele wrogiego, zdaniem terrorystów, państwa.
Ciągle zapominamy, że polityka nie jest domeną zasad. Siła perswazji polityków, czy nasza naiwność? Prawdopodobnie jedno i drugie. Chociaż od czasu do czasu lepiej zgodzić się na bycie naiwnym i wyrazić jednak zdziwienie z powodu niezwykłej podatności zasad głoszonych przez polityków na przechodzenie w formę karykaturalną. Takie zdziwienie może wywołać niedawna wizyta Patricka Magee w brytyjskim parlamencie. Zamachowiec z Brighton, któremu prawie udało się wysadzić w powietrze cały gabinet Margaret Thatcher, podejmowany jest w pałacu westminsterskim. W zamachu, podczas konferencji konserwatystów w Brighton w 1984 roku zginęło pięć osób, a 34 odniosły poważne obrażenia, w tym żona (do tej pory sparaliżowana) jednego z najbliższych współpracowników Margaret Thatcher, Normana Tebbita. Politycy liczyli na to, że Patrick Magee, zwolniony z więzienia po 14 latach, okaże skruchę. Nic z tego. Skorzystał z zaproszenia, żeby jeszcze raz podkreślić, że niczego nie żałuje, że jego czyn doprowadził do kompromisu z brytyjskimi władzami (na mocy którego odzyskał wolność), więc politycznie był uzasadniony. Żałuje tylko ofiar i współczuje rodzinom. Trochę dwuznaczne współczucie, bo jak wiadomo, gdzie semtex odpalają, tam gi-
ną ludzie, szczególnie w takim miejscu, jak Grand Hotel w Brighton. Na spotkanie nie przyszedł Norman Tebbit. Z pojednawczego pomysłu brytyjskich polityków prosty wniosek musieli wyciągnąć współcześni wszelkiej maści terroryści, którzy również działają z pobudek politycznych. Jeśli nie są samobójcami i ujdą z życiem z przeprowadzanych zamachów mogą liczyć w niedalekiej przyszłości, że obecni wrogowie też wyrażą dla nich uznanie. Może nawet dostaną Pokojową Nagrodę Nobla, tak jak były terrorysta, późniejszy premier Izraela Menahem Begin. Największy problem z Beginem mieli Brytyjczycy, z którymi walczył zbrojnie w latach 40. ubiegłego wieku. Walczył z pobudek politycznych, z okupantem Palestyny i doprowadził do powstania państwa Izrael. W zamachu na King David Hotel zginęło 91 osób: 28 Brytyjczyków, w tym 13 brytyjskich żołnierzy. Nobla dostał za sojusz z Egiptem. Czy bin Laden też liczy na taką gloryfikację? Dlaczego nie, jak widać wszystko jest możliwe, a deklaracja – „nie prowadzimy negocjacji z terrorystami” jest rozwiązaniem tymczasowym, taktycznym, a nie żadną niezłomną zasadą. Szkoda tylko, że z powodu tej taktycznej reguły giną zwykle niewinni ludzie.
Zadzwonił kiedyś do mnie do Londynu i zapytał czy może kupić jeden z moich rysunków. Tak się poznaliśmy. Dałem mu w prezencie rysunek, który chciał. Spotkaliśmy się w Warszawie i od tego czasu się przyjaźniliśmy. Zaskoczył mnie tym, że był delikatnym i ciepłym człowiekiem. Rozumieliśmy się bardzo dobrze. Jego warsztat pisarski mogę porównać do Woltera. Za życia osiągnął to, co tylko Wolterowi się udało, to znaczy: sławę, nienawiść wielu ludzi i genialny styl pisania, w którym złośliwość była wymieszana z delikatnością. Charakteryzowało go rzadko spotykane w Polsce poczucie humoru. Kiedy jednak zachodziła taka potrzeba, pisał felietony niczym kazania Piotra Skargi. Jego teksty przejdą do historii, a ludzie będą się na ich podstawie uczyć jak należy pisać. Maciej zmienił pisanie o polityce. To wielka strata dla Polski w sytuacji, w której nasz kraj się obecnie znajduje. Andrzej Krauze
Wacław Lewandowski
Wujaszek Joe Przyjechał, jak na urodziny do siostrzenicy. Tak też się zachowywał. Komplementował, chwalił, że zdolna i dobrze rokuje, mówił o jej przewagach i nagradzał uśmiechami. Prezentu wprawdzie nie przywiózł, ale obiecał, że kiedyś przywiezie... Wizyta Joe Bidena w Polsce była pomyślana jako okazja do zatarcia złego wrażenia, jakie przyniosło odwołanie projektu budowy tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach oraz ogłoszenie tej wiadomości Polsce 17 września, w rocznicę
sowieckiej napaści. Biden miał więc ratować twarz Obamy i przekonać Polaków, że waszyngtońska administracja nie ma Europy Środkowo-Wschodniej za nic i nie jest gotowa poświęcić jej dla dobrych stosunków z Rosją. Premier Tusk po spotkaniu z wiceprezydentem USA robił wrażenie przekonanego, prezydent Kaczyński nieco mniej – w każdym razie nie kipiał entuzjazmem. Co ciekawsze, od kilku dni strona rządowa twierdziła, że negocjacje prawne z Amerykanami w sprawie układu o statusie żołnierzy amery-
kańskich w Polsce, gdyby USA zechciały tu uruchomić bazę wojskową, są zakończone. Prezydent Kaczyński powiedział natomiast, że ma nadzieję, iż układ SOFA uda się wynegocjować, pokonując trudności. Czyli – stwierdził, że negocjacje zakończone nie są. Obiecany przez Bidena prezent to nowy projekt antyrakietowej tarczy, tym razem w systemie SM3. Tusk oświadczył, że Polska jest nim zainteresowana i uznaje za bardzo korzystny. Rzecz w tym jednak, że system SM3 nie istnieje i nie jest pewne, czy powstanie. Chodzi bowiem o rakiety, które są obecnie stosowane w amerykańskich okrętach wyposażonych w system AEGIS. Te właśnie rakiety mają być przystosowane do mobilnych wyrzutni naziemnych, ale nikt jeszcze nie wie, czy to się okaże możliwe technicznie. Amerykanie twierdzą, że da się to zrobić, gdzieś do roku 2015, a może 2018. Wcześniej zaś w Polsce mógłby się pojawić jeden zestaw rakiet Patriot z amerykańską obsługą. Oczywiście jeśli układ SOFA będzie wynegocjowany... Nie jest to wcale pewne, bo wiadomo, że Amerykanie żądają niepodległości swoich żołnierzy polskiemu prawu oraz monopolu dla firm amerykańskich na zaopatrzenie dla bazy. Zostawmy jednak sprawę bazy, kiedykolwiek miałaby powstać. Ciekawsza jest kwestia obiecanego systemu antyrakietowego. Biden przywiózł do
Polski tę iluzoryczną ofertę w chwili, kiedy toczą się intensywne amerykańsko-rosyjskie negocjacje nad nowym układem o strategicznej broni jądrowej. Zawarcie układu ma być ewidentnym sukcesem Obamy na polu polityki zagranicznej. USA nie zrobią więc niczego, co mogłoby Rosję rozdrażnić bądź urazić. Dlatego obiecują mrzonki, które polscy politycy przyjmują z mniej lub bardziej udawaną wiarą, bo i im taka oferta pozwala jakoś zachować twarz. Bo przecież w przeciwnym wypadku trzeba by się zastanawiać, dlaczego polska reakcja na pamiętne odwołanie poprzedniej umowy w 17 dniu września była tak bezbarwna i mało wyrazista. A może premier polskiego rządu powinien 18 września ogłosić plan wycofywania polskiego kontyngentu z Iraku? (Nie mówię o Afganistanie, bo tam nasi żołnierze biorą udział w misji NATO.) Nie trzeba by, oczywiście, mówić, że postępek Obamy był przyczyną podjęcia takiej decyzji. Im mniej by się o przyczynie mówiło, tym bardziej byłaby ona zrozumiała... Może wtedy doradcy Obamy pojęłiby, że warto czasem się liczyć z „sojusznikiem drugiej kategorii”? Że nie wystarczą mu schlebiania i przyjazne gesty oraz niekonkretne obietnice? Że niekoniecznie polscy żołnierze muszą gdzieś ginąć tylko po to, by kiedyś Biden mógł powtórzyć, że Polska jest obecna w sercu USA.
12|
24 października 2009 | nowy czas
takie czasy
Ryba psuje się od głowy Michał Opolski
W
podstawówkach i gimnazjach nie ma ani jednego podręcznika do etyki” – poinformowała kilkanaście dni temu „Gazeta Wyborcza”. A skoro nie ma podręczników do etyki, a są tylko te do religii, to w imię wolności wyboru należy coś z tym zrobić. Dobrze, nie mam nic przeciwko. Problem tylko w tym, że studiowanie tego typu lektur po prostu w Polsce się nie opłaca. Trzeba być niepoprawnym ortodoksem, by wierzyć, że zagłębiając się w teoretyczne rozmyślania na temat tego, co moralne i niemoralne, można później próbować wprowadzać poznaną aksjologię w życie. Gdy ryba psuje się od głowy, prócz elementarnej edukacji młodzieży, czas przede wszystkim na zmiany na „górze”, gdyż naoczny przykład zawsze bardziej przemawia do młodych niż książkowe teorie! Na początku września bieżącego roku ankieterzy CBOS zapytali Polaków o ich moralne autorytety. Znaczna większość badanych stwierdziła jednoznacznie, że posiadanie duchowego mistrza jest w ich życiu rzeczą bardzo istotną, choć jednocześnie ponad połowa ankietowanych nie dostrzega takiej osoby w przestrzeni publicznej, dopatrując się autorytetów przede wszystkim w rodzicach. Ci zaś, którzy skłonni są do kogoś się odwołać, w większości wskazują na Jana Pawła II, którego jak wiadomo, owszem – zawsze Polacy bardzo cenili i cenić zapewne będą, ale paradoksalnie dość rzadko słuchali i dziś równie nieczęsto biorą sobie jego nauki do serca. Powyższe wyniki nie dziwią, zwłaszcza w kontekście ostatnich kilkunastu lat, kiedy to standardy etyczne w naszym życiu publicznym wyznaczać zaczęto tylko na potrzeby doraźnych interesów: partii politycznych, grup zawodowych oraz artystycznych i intelektualnych środowisk. Z ekwilibrystyczną wręcz zdolnością żongluje się przy tym owymi standardami na wszelkie sposoby, nierzadko używając absurdalnych argumentów i przepisów. Tych z Państwa, którzy jakimś dziwnym trafem tego nie zauważyli, zapraszam do lektury tekstu, tych zaś, którzy patrzą na to z obrzydzeniem, postaram się przekonać, że nie są w tym odosobnieni. Tymczasem nie powinno nikogo dziwić, że statystyczny Kowalski dawno już pogubił się w zawiłościach etycznych wykładni, przez co tak bardzo spragniony jest duchowego wsparcia. Bo i jak ma się w nich odnaleźć, gdy targa nim nieustanny dysonans poznawczy. „Smutna to epoka, kiedy w życiu publicznym uczciwe zwie się naiwnym, a szczere głupim” – pisał Kazimierz Przerwa-Tetmajer, którego stwierdze-
nie, mimo nobliwego wieku, uszyte jest idealnie, również na miarę naszych czasów. A miara to bardzo mała, aż dziw bierze, że mieszczą się w niej nasze publiczne „autorytety”, a tylko niektórym zapaleńcom stanowczo w niej za ciasno. To, co wczoraj było jeszcze naganne, dziś, jeśli nie przybiera formy aksjomatu, to przynajmniej przedstawiane jest w zupełnie innym świetle. Można spytać, cóż w tym złego, skoro u podstaw etyki leży aprobata, bądź negacja istniejącego w społeczeństwie systemu norm i nakazów? Ano to, że coraz częściej obala się w Polsce to, z czym rozumny człowiek nie próbowałby nawet polemizować. Zacznijmy od najgłośniejszego ostatnio przykładu. Z niesmakiem połączonym z irytacją obserwowałem medialną dysputę dotyczącą aresztowania Romana Polańskiego, która to doskonale ową małą miarę naszego publicznego życia obnażyła, choć i wcześniej okazji do prześwietlenia naszej etyki nie brakowało. Chyba naprawdę nie przesadzę, jeśli stwierdzę, iż pospolite ruszenie, które naprędce zwołano w obronie,
jej przypisać. Ale jest jeszcze coś, co w tej sprawie bardzo boli i pozwala stwierdzić, że z dnia na dzień nasze intelektualne elity ulegają coraz większej degrengoladzie. A mianowicie, wszechobecna korporacyjna solidarność, która zdecydowanie w pogardzie ma samą etykę, choć do niej właśnie bezczelnie się odwołuje, traktując ją wybitnie instrumentalnie i zgodnie z własnymi potrzebami. Taki bowiem wydźwięk ma list w obronie Polańskiego sygnowany m.in. przez A. Wajdę, K. Zanussiego i A. Holland – jakby nie było twórców tzw. „Kina Moralnego Niepokoju”, którzy w swym apelu chyba troszkę się zapędzili. I tak czytamy w nim, że i owszem – nasz reżyser moralnie się nie popisał, ale z drugiej strony było to tak dawno, że nikt nie ma prawa teraz go za to sądzić. Poza tym wydarzenia, w których brał udział rozgrywały się w innej kulturze i obyczajowości, zaś amerykański system sprawiedliwości od początku chciał go zlinczować. Słowem – wszyscy winni, tylko nie Polański, którego natychmiast trzeba uwolnić! Retoryka tak pokrętna,
sprawie na korzyść reżysera, to koledzy nie mają przecież całkowitej pewności co do tamtych zdarzeń a jednak uzurpują sobie prawo do ferowania wyroków tylko w imię środowiskowej solidarności. Sygnatariusze listu w obronie Polańskiego pytali nas kiedyś za pomocą swych filmów, jak to możliwe, że zasady moralne wpajane nam w trakcie wychowania, które przecież później deklarujemy, zupełnie rozmijają się z tym, co prezentujemy w życiu społecznym. Dziś, po latach, sami wykazują hipokryzję którą tak piętnowali, dezawuując tym samym swoje osiągnięcia. Przykre, ale prawdziwe! Nie bez znaczenia jest także fakt, że amerykańskie „dokonania” naszego artysty były znane od dawna, dlatego też odwoływanie się do sprawiedliwości przez szwajcarskie władze właśnie teraz – mimo że były ku temu okazje dużo wcześniej – z samym duchem prawa ma dość pokrętny związek. I to w tej całej aferze jest równie ważne, gdyż pokazuje, że sprawiedliwość, tak w Polsce, jak i na arenie międzynaro-
Zbiorowy amok związany z obroną kolegi po fachu nie jest jednak u nas czymś nowym. Doskonale pamiętam historię nieżyjącego już psychoterapeuty Andrzeja Samsona, który prawomocnym wyrokiem skazany został za pedofilię. I choć w przypadku Samsona trudno było znaleźć jakiekolwiek okoliczności łagodzące, a takich, podkreślam, niewątpliwie doszukać się można w historii związanej z Polańskim, to wracam do tej pierwszej, gdyż mechanizm budowania obrony przez „święte autorytety” jest zupełnie taki sam. Historia psychoterapeuty ujrzała światło dzienne w 2004 roku. Niemal od razu, bo zanim rozpoczął się jego proces, na konferencji prasowej poświęconej sprawie, najbardziej uznani w kraju psychologowie przesądzali o jego niewinności. Podobnie jak o absolutnej niewinności swoich kolegów zamieszanych w głośną ostatnio „aferę hazardową” przekonywał nas sam urzędujący jeszcze do niedawna minister sprawiedliwości Andrzej Czuma. Koledzy stanęli za Samsonem murem, kierując się sobie tylko znaną ety-
skądinąd znakomitego artysty, jakim jest Polański, było nie tylko nieproporcjonalne do samej sprawy, co w wielu wypowiedziach jego „adwokatów” wręcz skandaliczne i podszyte głęboką hipokryzją. Oto pierwszy i dla mnie najbardziej porażający przykład żonglerki pojęciami na potrzeby sytuacji. „Nie usprawiedliwiam tego, co zrobił Polański. Apeluję tylko o pokorę wobec wielkiego talentu. To dar, wobec którego jesteśmy bezradni w naszych sądach moralnych.” – pisał Seweryn Blumsztajn na łamach „Gazety Wyborczej”. Co do reszty, to zaangażowanie naszych polityków w tę sprawę spointować można śmiechem, to w zasadzie wystarczy, gdyż ma ona charakter raczej kryminalno-moralny, nie zaś dyplomatyczno-polityczny, co niestety udało się
eufemistyczna i tak dalece zakłamana, że z trudem czytałem ten list, choć zmusiłem się do tego kilka razy, by nie mieć do siebie pretensji, że lekceważę sprawę. Czyli co? Nie ma instancji, która wobec wielkich tego świata mogłaby cokolwiek zrobić, mimo tego, że dopuścili się, nazwijmy rzecz po imieniu, czynu obrzydliwego, będącego w tej „innej” kulturze ciężkim przestępstwem, o czym nasi „adwokaci” już nie wspomnieli. A szkoda, bo można bronić Polańskiego, w żadnym wypadku tego nie podważam, ale nie można tego robić w sposób, który ustawia go w szeregu tych uprzywilejowanych i wobec prawa równiejszych. Nie ma to bowiem nic wspólnego ani z etyką, ani z humanizmem, do których to nasi intelektualiści w liście się odwoływali. Bo zakładając nawet, że wszystkie okoliczności świadczą w tej
dowej, staje się ważna, gdy można w zamian za nią coś otrzymać. Nie wierzę bowiem, że wieloletnie milczenie Szwajcarów, w których nagle po latach – ot tak z głupia frant – obudziła się praworządność, było wcześniej zwykłym niedopatrzeniem, które teraz w imię sprawiedliwości postanowili naprawić. Co oczywiście nie zmienia faktu, że bez względu na laury i zasługi, które akcentują nasi intelektualiści, Polański powinien stanąć przed sądem w USA i mieć sprawiedliwy proces, oczywiście z uwzględnieniem wszystkich okoliczności łagodzących – podkreślam to z całą stanowczością, i dodam, że jeśli coś w tej kwestii wymaga rewizji, to na pewno to, że 76-letni Polański powinien czekać na proces w domu, w końcu nie jest niebezpiecznym bandytą.
ką zawodową, tym bardziej podłą i niską, że sprawa dotyczyła dzieci już skrzywdzonych, które podczas terapii trafiły znowu „pod nóż”, tym razem psychoterapeuty-pedofila. „Pragniemy wyrazić swoje oburzenie relacjami mediów w związku z okolicznościami i powodami niedawnego zatrzymania Andrzeja S.” – grzmieli zgodnym chórem panowie: Jacek Santorski, Wojciech Eichelberger i Janusz Czapiński – do dziś szanowani w środowisku, ba, nawet medialnie eksponowani. Ostatni z nich „błysnął” nawet na potrzeby obrony taką wypowiedzią. „Nie znam ofiar Andrzeja S. Pokażcie mi te ofiary, a będę im współczuł.” Porażające zdanie, nawet w ustach laika, co dopiero z ust autorytetu, profesora, psychologa! Panie profesorze, a ja nie znam ofiar wampira z Bytomia, proszę
|13
nowy czas | 24 października 2009
takie czasy mi je pokazać, a uwierzę i będę im współczuł! Nie ma co, to ci dopiero „elita” się nam trafiła, która broniąc branżowych interesów i dbając o swoje wydawnicze biznesy jest w stanie upaść tak nisko. Wstyd! A wystarczyło tylko lakoniczne oświadczenie w stylu: jesteśmy zasmuceni i zszokowani, jednocześnie mamy nadzieję, że zarzuty się nie potwierdzą. „Pamiętam tę straszną konferencję sprzed dwóch lat, na której znani psycholodzy bronili Andrzeja Samsona. Ja też w niej uczestniczyłem. I to był mój straszny błąd, za który przepraszam” – powiedział dziennikarzom Piotr Tymochowicz. „Ale niestety, psychobiznes to bardzo dochodowy interes i doskonale wiedzieli o tym obrońcy Samsona. Dlatego sądzę, że im chodziło o pieniądze. Istotne było również to, że przyjaźnili się z Samsonem” – dodał już później, znany chyba wszystkim, specjalista od kreowania wizerunku w mediach. Nie dziwi więc mnie już wcale postępująca w polskim społeczeństwie gangrena. Doprawdy trudno znaleźć dziś grupę zawodową, w której etyka stanowiłaby silny fundament funkcjonowania, wręcz przeciwnie zdarza się coraz częściej, że tworzy się nawet zapisy, które de facto służą właśnie łamaniu kodeksu etycznego, o czym wspomniałem na początku. Przesadzam? „Lekarze powinni solidarnie wspierać działania swego samorządu, którego zadaniem jest zapewnienie lekarzom należytej pozycji w społeczeństwie. Podej-
mując krytykę działania organów samorządu lekarskiego, winni przeprowadzić ją przede wszystkim w środowisku lekarskim lub na łamach pism lekarskich." – powiedział szef Dolnośląskiej Komisji Etyki Lekarskiej, która kilka lat temu poparła wniosek o postawienie przed komisją lekarza-dziennikarza, który śmiał napisać o nieetycznych zachowaniach kolegów na łamach jednego z regionalnych wydań „Gazety Wyborczej”. Czy nie jest to wkładanie w niewygodne usta branżowego knebla, który służyć ma tuszowaniu korupcji, nepotyzmu i tym podobnych zachowań, by te nie zagościły na forum publicznym? Trudno chyba zaprzeczyć. Zwłaszcza, że lekarzy ukaranych przez Komisję Etyki jest wciąż bardzo niewielu w stosunku do liczby spraw, które do niej wpływają? Czy dlatego, że większość okazuje się być poza podejrzeniem? Nie. Raczej dlatego, by zapewnić naszym medykom „należytą pozycję w społeczeństwie”. Proszę wyobrazić sobie, że ten kuriozalny przepis, który był łaskaw naświetlić nam szef Dolnośląskiej Komisji Etyki Lekarskiej, istnieje do dziś – sprawdzałem na stronie Naczelnej Izby Lekarskiej! Zainteresowanych zapraszam do lektury. Być może podzielą oni moje zdanie, że tego typu praktyki nie różnią się niczym od peerelowskich dyrektyw, by niewygodne dla KC PZPR sprawy przedkładać tylko na plenarnych nasiadówkach. Długo by wymieniać przykłady łamania podstawowych standardów
etycznych przez nasze rodzime elity. Nie to jest jednak moją ambicją, gdyż póki co nie mam zamiaru prowadzić kroniki wypadków etycznych, bo zbierać je wszystkie i analizować to praca niemal tytaniczna, na którą nie mam po prostu czasu i nerwów. Chciałbym jedynie unaocznić powagę aktualnej sytuacji. Otóż obserwuję od dawna, że mamy w Polsce coraz poważniejszy problem z identyfikacją elity jako takiej, gdyż ta, która najczęściej przemawia do nas w mediach, przepraszam za truizm, po prostu nią nie jest – a jej niestety najczęściej słuchamy. I nie mam tu na myśli wszelkiej maści pogodynek i prezenterek (przy całym szacunku dla ich profesji), z których na siłę robi się opiniotwórczą elitę tylko dlatego, że mają ładne buzie, a myślę raczej o ludziach z wybitnymi zasługami dla nauki, kultury, polityki czy Kościoła. Nie wystarczy bowiem nakręcić świetny film, napisać dobrą książkę, stworzyć powalającą symfonię, wymyślić nowatorską teorię czy wygłosić porywające kazanie z ambony, by móc być do elit zaliczanym. W znaczeniu szerszym – z pewnością, i tu mówimy o tzw. elicie intelektualnej, ale gdy prześwietlimy sprawę na potrzeby dużo głębsze, okazuje się jednak, że to wciąż za mało, gdyż od elit rozumianych w sensie elitarnym oczekiwać winniśmy nie tylko wybitnych osiągnięć, ale również wierności pewnym zasadom, co w praktyce oznacza właśnie przestrzeganie etycznych standardów. Są bowiem tacy, od których mamy święte prawo wymagać nieco więcej niż
od pozostałych – i tego będę zawsze bronił. Wybaczcie więc Państwo, że nie zaliczę do elity tak rozumianej, dajmy na to: zasłużonego w środowisku profesora, który okazał się plagiatorem czy dziennikarza wielokrotnie nagradzanego przeróżnymi nagrodami, który w swoim programie zamiast rzeczywiście martwić się tym, co z krajem nad Wisłą, często jawnie manipuluje opinią publiczną, przez subiektywne i tendencyjne dobieranie materiałów oraz przyklaskiwanie gościom, którzy potwierdzają z góry założone przez niego tezy. Nie chciałbym nikogo skrzywdzić diagnozując stan polskich elit jednoznacznie negatywnie, gdyż byłoby to bardzo niesprawiedliwe. W końcu mamy jeszcze naukowców, lekarzy, prawników, artystów, księży, i nawet, o dziwo, polityków, którzy nie tylko nie sprzeniewierzyli się etyce swej profesji lub powołania, ale na forum publicznym nie podważają wartości oczywistych, by bronić kastowych interesów. Dość wspomnieć w tym miejscu, chociażby o księdzu Isakowiczu-Zalewskim, który znany jest ze swej nieugiętości w walce z patologiami w Kościele i nie tylko, co wbrew pozorom nie przynosi mu zwolenników, wręcz przeciwnie jest on w wielu środowiskach uznawany za persona non grata. Niemniej jednak z publicznych debat, które przetoczyły się przez polskie media w ostatnich kilku latach, wyłania się obraz, który nie napawa optymizmem. Coraz częstsza ignorancja i
hipokryzja, nie tylko dezawuują rolę polskich elit w kształtowaniu świadomości społecznej, ale pozwalają w uzasadniony sposób stwierdzić, że funkcjonują one nie inaczej, jak tylko na zasadzie koterii. Nie jest więc zaskoczeniem stan społecznego ducha, który opiera się, jak niepokojąco często można zauważyć, na takich zjawiskach jak: nepotyzm, kumoterstwo, kunktatorstwo oraz liche biznesy na pograniczu prawa. To one obecnie powoli stają się normą, zaś zwykła uczciwość – naiwnością. Nie bardzo więc wierzę w ideę pracy u podstaw przy użyciu tylko podręcznika do etyki, gdy coraz wyraźniej brakuje autorytetów, które mogłyby książkowe teorie unaocznić i udźwignąć. Prosty przykład: cóż z tego, że uczymy etyki zawodowej na studiach prawniczych, jeśli młody człowiek, który je kończy nierzadko podejmuje pracę w środowisku tak zdeprawowanym, że tylko kwestią czasu będzie nagięcie się do jego reguł. Mało tego, będzie to nawet opłacalne! Naiwnością więc byłoby myślenie, że można wychować nowe elity w oderwaniu od starych! A skoro nie można, zacznijmy od konstruktywnej krytyki tych ostatnich, być może pozwoli im to zrozumieć, że przestrzeganie zawodowej etyki i śmiałe rozliczanie się z niewygodną przeszłością, hipokryzją, nadużyciami oraz wszelkimi patologiami, nie tylko jest w interesie nas wszystkich, ale również powinno leżeć na sercu wszystkim elitom, jeśli te dalej chcą być tak nazywane.
14 |
24 października 2009 |nowy czas
czas pieniądz biznes media nieruchomości
Pisarze, poeci, artyści i podatki
Krzysztof Wach
Po wielu artykułach opisujących między innymi rezydenturę podatkową oraz opodatkowanie typowo komercyjnych biznesów, takich jak sklepy, restauracje, hurtownie czy firmy budowlane, w dzisiejszym artykule chciałbym skoncentrować się na zupełnie innej grupie podatników, jaką są artyści. Przypuszczam, że wśród czytelników „Nowego Czasu” znajdzie się dość spora grupa, która zajmuje się pracą kreatywną na cały etat bądź w jakimś jego wymiarze
Muszę jednak przyznać, że w fachowej literaturze podatkowej nie jest to zbyt popularny temat. Dlaczego? Pewnie dlatego, że to typowa nisza w świecie księgowości i podatków. Co nakłoniło mnie do pisania na ten temat? Po pierwsze kilka lat doświadczenia pracy w dziale specjalizującym się w opodatkowaniu właśnie pisarzy i artystów w jednej z czołowych kancelarii doradztwa podatkowego w centrum Londynu oraz – po drugie – uczestnictwo w niedawno zorganizowanej przez „Nowy Czas” wystawie ARTeria w Borough. Wystawa była niewątpliwie wielkim sukcesem, za co, oczywiście, duże słowa uznania dla jej organizatorów. Wśród uczestników znalazło się olbrzymie grono utalentowanych artystów, dla których brytyjskie kodeksy podatkowe ofe-
rują pewne ulgi. Warto z nich skorzystać. I właśnie na tym chciałbym się skoncentrować w dzisiejszym artykule. Na początek wspomnę o czymś, na co sam się natknąłem wśród polskich artystów, pisarzy czy muzyków pracujących w UK. Większość z nich pompuje dużo pieniędzy w swoją działalność artystyczną, bardzo często pracując jednocześnie na pełny etat w innej firmie (niejednokrotnie wykonując prace nie związane z ich zamiłowaniem, wykształceniem czy ambicjami). W sytuacji takiej nie stoi nic na przeszkodzie, aby zarejestrować swoją działalność artystyczną jako self employment. Według kodeksów podatkowych działalność taka jest tak samo rozpatrywana jak każda inna forma biznesu, czyli np. prowadzenie sklepu czy restauracji. Rejestrując działalność jako osoba self employed, potencjalny artysta automatycznie wpada w sidła systemu self assessment, co w skrócie oznacza, że co roku musi przygotowywać i składać w urzędzie skarbowym deklaracje podatkowe. I nawet jeśli nie osiąga się oczekiwanego dochodu, zarejestrowanie się jako self employed daje prawo do wielu odliczeń kosztów prowadzenia takowej działalności (korzystanie z domu jako pracowni, koszty telefonu, internetu, materiałów używanych w pracy artystycznej, TV, przejazdów, magazynowania prac, czasopism, książek, itp. W ciągu roku podatkowego takich kosztów z pewnością uzbiera się sporo i dzięki temu artysta wykazać może stratę ze swojej działalności, na którą w bardzo prosty sposób można uzyskać ulgę podatkową. Jeśli dany artysta pracuje jednocześnie w systemie PAYE, może ubiegać się o zwrot części zapłaconego już podatku. Uzyskane ze zwrotu podatku środki może zainwestować w swoją twórczość. Pamiętać jednak należy, że dzia-
łalność taka musi być komercyjna i nastawiona na osiągnięcie zysku. Jeśli można udowodnić urzędowi skarbowemu, ze jest to działalność komercyjna a nie hobby, to nie ma żadnego problemu z uzyskaniem ulgi podatkowej. W swojej karierze spotkałem się z artystami, którzy mieli straty z działalności self employed przez pięć i więcej lat (był nawet przypadek, kiedy pisarz miał straty przez 15 lat z rzędu (co oczywiście nie oznacza, że był on złym pisarzem!). Urząd skarbowy może mieć wówczas zapytania, ale jeśli jest na nie dobre wytłumaczenie, to ulga podatkowa jest przyznana. Ci, którzy wydają na swoją działalność twórczą własne oszczędności lub pracują długie godziny w innej firmie po to tylko, by móc realizować swoje własne artystyczne cele i marzenia, powinni z tego skorzystać. Wśród tych artystów czy pisarzy, którzy utrzymują się tylko i wyłącznie z pracy twórczej dość typową sytuacją jest to, że ich dochód jest nieregularny. Zdarza się bowiem, że artyście stworzenie dzieła może zająć kilka lat, co oznacza, że w jednym roku podatkowym kiedy na przykład rzeźba lub obraz są sprzedane osiąga wysoki dochód, nie mając dużego dochodu w pozostałych latach, kiedy dzieło było tworzone. Podobna sytuacja jest z pisarzami, którzy mając na przykład pomysł na napisanie książki, otrzymują tzw. advance od wydawcy. Advance payment pozwala pisarzowi skoncentrować się tylko i wyłącznie na pisaniu, bez obaw o środki na płacenie bieżących rachunków. Z punktu widzenia podatków powyższa sytuacja oznacza w skrócie, że dany artysta bądź pisarz zapłaciłby kolosalny podatek w jednym roku fiskalnym (w którym otrzymał pieniądze), po czym nie płaciłby ża-
›› Czy artyści wiedzą, że mogą korzystać z wielu ulg podatkowych? dnego podatku w kolejnych latach pracując nad swoim dziełem. Biorąc pod uwagę cash flow to raczej niezbyt pożądane rozwiązanie. Lepiej chyba mieć podatek rozłożony na przestrzeni kilku lat tworzenia danego dzieła. Tutaj przychodzi z pomocą mało znany paragraf z kodeksu podatkowego pozwalający na przeprowadzeniu tzw. averaging of profits. Dzięki temu zabiegowi podatek rozłożony zostaje na kilka lat. Ci artyści lub pisarze, którzy wykonują swój zawód pełnoetatowo i z tego się utrzymują rozważyć powinni zarejestrowanie spółki limited i przetransferowaniu do niej swojej działalności self employment. Wypłacanie sobie ze spółki podstawowej wypłaty oraz dywidend w zakresie podstawowego progu podatkowego oznacza olbrzymie oszczędności podatkowe. Transfer taki powinien być bardzo ostrożnie zaplanowany i przeprowadzony. Ponadto prowadząc spółkę limited dany artysta może założyć swój prywatny fundusz emerytalny, który opłacany będzie przez jego spółkę. Spółka może sobie wówczas wliczyć w koszty składki emerytalne, a dla właściciela jest to neutralna pozycja podatkowa. Typowe jest też prowadzenie działalności twórczej z własnego domu. Tutaj również dalsze oszczędności podatkowe są możliwe. Będąc właścicielem domu czy mieszkania artysta może sporządzić umowę ze spółką o wynajem jednego z pokoi dla celów prowadzenia swojej działalności twórczej. Koszt wynajmu jest jednocześnie kosztem spółki na co spółka otrzymuje pełną ulgę podatkową. Oczywiście w sytuacji takiej rozważyć należy pozycję podatku kapitałowego właściciela nieruchomości w sytuacji kiedy dom lub mieszkanie jest sprzedane.
Wiadomo powszechnie, że biznesy, które osiągają obrót w wysokości 68 tys. funtów lub więcej w trakcie kolejnych dwunastu miesięcy działalności powinni uzyskać rejestrację VAT. Z punktu widzenia podatku VAT płaconego od dochodu (tzw. output VAT), nie jest aż tak źle jeśli zleceniodawca czy nabywca sztuki jest podmiotem zarejestrowanym na VAT (w większości przypadków może sobie ten VAT odzyskać). Z drugiej strony wiadomo jednak, że prowadząc działalność z domu (co jest bardzo typowe wśród pisarzy czy artystów) bardzo często nie ma zbyt wiele kosztów, które pozwalają na odzyskanie VAT. Tutaj z pomocą przychodzi Flat Rate Scheme – kolejny mało znany przepis podatkowy ułatwiający prowadzenie księgowości i dający możliwość osiągnięcia dalszych oszczędności. Przedstawiłem kilka raczej mało rozpowszechnionych przepisów, które mogą być bardzo pomocne pisarzom, poetom, artystom. W zależności od danego przypadku, możliwe są jeszcze dalej idące oszczędności. Warto z nich skorzystać.
Zachęcamy Czytelników do przesyłania pytań na temat prowadzenia własnej firmy, rozliczeń podatkowych itp., na które Krzysztof Wach, specjalista ds. księgowości, chętnie na łamach Nowego Czasu odpowie. Pytania prosimy kierować do redakcji (redakcja@nowyczas.co.uk) bądź bezpośrednio do autora:
KrZysZtof WaCh Msc aCCa Kancelaria Księgowości i Doradztwa Podatkowego kjwach@kjwaccountants.co.uk 079600 39267 016896 09551
|15
nowy czas | 24 października 2009
dobre, bo polskie Przy współudziale polskiej sieci przekazów pieniężnych SAMI SWOI kontynuujemy cykl – Dobre, bo polskie! Przedstawiamy w nim Was, naszych Czytelników, którym w Wielkiej Brytanii udało się założyć ciekawy, dobrze prosperujący biznes. Takich ludzi jest pokaźna liczba i o nich (Was) chcemy pisać. Jeśli sami coś ciekawego robicie, dajcie znać. Każda informacja, adres i krótki opis tego co robią (lub sami robicie) będzie mile widziana. O najciekawszych z pewnością napiszemy. Jak mówią statystyki, w Wielkiej Brytanii zarejestrowanych jest ponad 30 tys. firm prowadzonych przez Polaków. Nasze łamy są do Waszej dyspozycji. Zapraszamy!
W poszukiwaniu skarbów Kompleksowa odnowa przeznaczonych na wynajem domów, aranżacja wnętrz nie jest sielanką i wymaga pełnego poświęcenia. Ale dla Pawła Wąska jest to biznes, który idzie w parze z jego artystyczną pasją.
Roma Piotrowska Zewnętrzna klatka schodowa i czerwona cegła to chyba najlepiej rozpoznawalne cechy mieszkań socjalnych, których wiele w Londynie i całej Wielkiej Brytanii. Po przekroczeniu progu czeka nas jednak niespodzianka. Dwupoziomowe mieszkanie przypomina bardziej studio ekstrawaganckiego kolekcjonera niż typowe blokowe wnętrze. Paweł z wykształcenia jest projektantem mody i malarzem, jego żona Gaba socjologiem. Od kilku lat zajmują się aranżacją wnętrz i kolekcjonowaniem przedmiotów, które mają swoją historię. Podobno żeby powiedziano o kimś że jest londyńczykiem, musi tu spędzić co najmniej dziesięć lat. Pawłowi brakuje do tego jeszcze dwóch i póki co, przeprowadzki nie planuje. Pochodzi z Łodzi, gdzie skończył Akademię Sztuk Pięknych na wydziale projektowania ubioru. Projekt dyplomowy był jednocześnie jego ostatnim. Tak czasami bywa, że wydaje się, że wiesz czego chcesz, a później odkrywasz w sobie zupełnie nowe powołanie. W przypadku Pawła na pierwszym miejscu było malarstwo, na drugim wnętrza. Po skończeniu studiów, razem z Gabą próbowali różnych sposobów na zarabianie pieniędzy. Bez powodzenia. Gaba zaproponowała emigrację. Paweł nie był do końca przekonany, ale w końcu uległ namowom i po rozdaniu całego dotychczasowego dobytku rodzinie, przybyli do Londynu. Był rok 2001, Polska jeszcze nie należała do Unii. Trzeba było się jakoś odnaleźć w nowym miejscu. Nie było warunków ani głowy do zajmowania się sztuką. Przerwa w działalności artystycznej trwała półtora roku, ale wydawało się, że mijają wieki. Paweł miał poczucie, że już tak zostanie do końca życia. Stopniowo jednak wracał do formy. Wystarczała mała rzecz, aby poczuł się lepiej. – Po tym czasie pustki, zaczynałem z dużymi bólami – wspomina. – Nie wiedziałem co malować. I próbowałem tak przez półtora roku. Później jednak, gdy już zacząłem, byłem zupełnie innym człowiekiem.
Podejmowali się różnych prac – sprzątali, Paweł pracował w kuchni, Gaba w coffee shopie. Nie zniechęciło ich to. Zostali wessani przez magię metropolii. – Nie miałbym możliwości zaznać tego wszystkiego mieszkając w Łodzi – mówi Paweł. – Najpierw zamieszkałem w bloku councilowskim na Brixton. Jedną z moich sąsiadek była starsza pani, Murzynka, i samo to, że gdy wychodziłem rano do pracy, a ona codziennie uśmiechała się do mnie i mówiła dzień dobry, było dla mnie czymś nieprawdopodobnym. Nadal takie rzeczy robią na mnie wrażenie. W ich mieszkaniu wisi asamblaż Pawła zrobiony ze znalezionych w Tamizie skorup naczyń. Właśnie w tego typu obiektach łączy się jego pasja malarska z naturą poszukiwacza skarbów. Nie tropi on jednak zakopanej gdzieś skrzyni złota, tylko przedmioty (jak je nazwał) „pojechane”. – Chodzimy z Gabą nad Tamizę w czasie odpływów. Można wtedy znaleźć cudowne rzeczy. Znajdujemy tam między innymi fragmenty starych mebli, które później wykorzystujemy w naszych projektach wnętrz. Szukamy piękna, nawet jeśli mamy je znaleźć w złomie wyrzuconym przez morze. Na łowy jeżdżą także na południe Francji, gdzie spędzają wakacje w domu przyjaciela. Na Lazurowym Wybrzeżu znajdują przedmioty wypłukane solą, spalone przez słońce. Chodzą także na londyńskie targi uliczne. Właśnie w takich miejscach można kupić prawdziwe cacka za bezcen, ale także kradziony rower, piękny skórzany portfel za funta i maszynę do szycia, która dopiero w domu, po podłączeniu do prądu, okazuje się nie działać. Sprzedaje się tam dosłownie wszystko, dlatego bardzo przydaje się umiejętność odróżniania rzeczy wartościowych od będących w zdecydowanej większości rupieci. Jeżdżą także na duże weekendowe targi, zwane Car Boot Sale. Nie gardzą też przedmiotami wystawianymi przed domy. – Czasami ludzie wyrzucają na prawdę piękne meble, które im się znudziły. Wówczas wchodzimy do akcji. Mamy oczy szeroko otwarte. Ta ławka, na któ-
››
Czy artysta może utrzymać się wyłącznie ze swojej sztuki? Najczęściej nie. Paweł Wąsek znalazł jednak sposób na zarabianie pieniędzy zgodzie ze swoją artystyczną pasją Fot. Michał Andrysiak
rej siedzisz, także jest znaleziona. Pomalowaliśmy ją, a potem odrapaliśmy papierem ściernym, dlatego wygląda tak oryginalnie. Kupują na dużą skalę. W ich kolekcji znajdują się przedmioty różnego rodzaju: od edwardiańskich łóżek, przez luksusowe puderniczki, secesyjne szczotki, angielskie leżaki, niezbędniki piknikowe, reklamy coca-coli z lat 40., po oryginalne puzzle Playboya. Niedługo ruszy sklep internetowy, w którym będzie można to wszystko kupić. Jeden z ich znajomych, właściciel kilku nieruchomości w Londynie, wiedząc, że mają artystyczny zmysł, poprosił, aby zajęli się kompleksową odnową jego przeznaczonego na wynajem domu. W ten sposób zaczęła się ich, trwająca już trzy lata, przygoda z aranżacją wnętrz. Taka praca nie jest jednak sielanką i wymaga pełnego poświęcenia. Domy, którymi się zajmowali, były zaniedbane i potrzebowały gruntownego remontu. Ich zadaniem jest doprowadzeniu takiego domu do stanu idealnego. Aby to osiągnąć, zaczynają od projektu, czuwają nad jego realizacją, na koniec przyjmują oglądających i wynajmują mieszkanie. Nie potrafią wykonywać skomplikowanych prac budowlanych, ale zajmują się ostateczną aranżacją wnętrza. Po kilku miesiącach harówki przychodzi olbrzymia satysfakcja, gdy okazuje się, że końcowy efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. Czy można żyć z malarstwa? Najczęściej nie. Ale to malarstwo jest Pawła największą pasją. Ściany ich mieszkania, a także odnawianych domów są pokryte jego małoformatowymi olejami i pastelami na papierze. Stanowią idealne dopełnienie całości.
16|
24 października 2009 | nowy czas
podróże w czasie i przestrzeni
Czy muzułmanin może się ożenić z dziewięciolatką? Włodzimierz Fenrych
W
2008 roku marokański szejk Mohammed Maghraoui wydał fatwę (czyli orzeczenie prawne) stwierdzającą, że w świetle prawa islamu nic nie stoi na przeszkodzie, by muzułmanin pojął za żonę dziewięcioletnią dziewczynkę. Dowiedziałem się o tym z artykułu we francuskojęzycznym magazynie Telquel wydawanym w Maroku i do Marokańczyków adresowanym. Autor artykułu nie posiadał się z oburzenia i nazwał ową fatwę „niegodną”. Rząd na wskroś muzułmańskiego Królestwa Maroka, w którym można być aresztowanym za jedzenie w ciągu dnia w publicznym miejscu w czasie ramadanu, zareagował również, zamykając natychmiast wszystkie szkoły koraniczne związane z organizacją Maghraouiego. Więc jak to jest z tym islamem? Czy muzułmanin może się ożenić z dziewięciolatką, czy nie? Źródłem muzułmańskiego prawa jest prorok Mahomet. Oficjalnie jest on uznany za najdoskonalszego wśród ludzi, dlatego cokolwiek prorok Mahomet robił, to siłą rzeczy jest dobre. Otóż prorok Mahomet pojął za żonę swoją ukochaną Aiszę, kiedy miała sześć (!) lat. Najwidoczniej również wtedy nie było to wcale takie oczywiste, bowiem kronikarze uznali za stosowne zanotować wyraźnie, kiedy małżeństwo zostało skonsumowane: stało się to trzy lata później, kiedy Aisza miała dziewięć (!) lat. Sprawa wydaje się być oczywista: cokolwiek Mahomet robił, to z definicji jest dobre, Mahomet konsumował małżeństwo z dziewięcioletnią dziewczynką, ergo prawowierny muzułmanin może pojąć za żonę dziewięcioletnią dziewczynkę. Dlaczego więc redakcja muzułmańskiego pisma w na wskroś muzułmańskim kraju nazywa to orzeczenie „niegodnym”, a rząd tego kraju zamyka wszystkie szkoły finansowane przez owego szejka? Tego rodzaju rozdwojenie jaźni charakteryzuje islam niemal od samego początku. Władza kalifów opierała się na autorytecie proroka Mahometa, dlatego nie wolno go było krytykować. Dla muzułmanów cokolwiek Mahomet robił, jest z defi-
nicji dobre i cokolwiek Mahomet mówił, jest z definicji słuszne. Jednocześnie niemal od samego początku pojawiają się wyraźne wysiłki łagodzenia przynajmniej niektórych wypowiedzi i reinterpretacji przynajmniej niektórych zachowań. Jednym z takich łagodzących nurtów są szkoły prawa islamskiego, czyli szariatu. Powstały one w drugim stuleciu po Mahomecie w odpowiedzi na samowładzę kalifów, którzy uważali, że jako następcy proroka mogą robić co chą, a ich decyzje są i tak wiążące. W drugim stuleciu pojawili się prawnicy, którzy z narażeniem życia głosili tezę, że wiążące są tylko decyzje proroka, a kalifowie muszą się stosować do tych decyzji. Co ciekawe owi prawnicy twierdzili, że prawo musi być stosowane z pożytkiem dla społeczeństwa, a ponieważ wszystkie decyzje Mahometa są z definicji słuszne – nie mógł on wydawać decyzji szkodliwych dla społeczeństwa. Jeśli niektóre decyzje wydają się być szkodliwe dla społeczeństwa, to na pewno jest to złudzenie, a zinterpretowane w świetle innych wypowiedzi tegoż proroka okażą się racjonalne i pożyteczne. Znakomitym przykładem jest tu kara za cudzołóstwo. Hadisy wydają się być w tej kwestii jasne. Pewnego dnia mieszkańcy Medyny – z których duża część wyznawała religię żydowską – przyprowadzili do Mahometa kobietę przyłapaną na cudzołóstwie i pytali co z nią należy zrobić. Mahomet zapytał: – A co wy z takimi
robicie? – Chłostamy i puszczamy wolno. – A co wam każe wasza religia? – Mojżesz kazał nam kamieniować cudzołożnice. – To ja wam też każę! Niniejszym przywracam kamieniowanie cudzołożników! I ukamieniowano kobitę na mjejscu, podobnie zresztą jak jej partnera. Więc co, kamieniować wszystkie cudzołożnice? A co z dziećmi? Przecież nierzadko się zdarza, że kobieta w ten sposób zarabia na utrzymanie rodziny! A co z mężem, który może kochać swą żonę mimo jej niewierności? Ale istnieją inne hadisy, w których Mahomet wypowiada się na ten sam temat. Otóż pewnego dnia widziano żonę Mahometa Aiszę wracającą wieczorem z pustyni w towarzystwie pewnego młodego człowieka. Natychmiast rozeszła się plotka oskarżająca ją o zdradę. Natychmiast pojawiła się też kwestia – ukamieniować ukochana żonę Mahometa? Przy tej okazji prorok okazał się być mniej srogi i stwierdził, że jeśli istnieje choć cień wątpliwości – należy powstrzymać się od wykonania kary. Prawnicy muzułmańscy wykorzystują tę ostatnią wypowiedź do granic możliwości, a nawet trochę dalej, i na przykład odmawiają wydania decyzji ukamieniowania kobiety, która zaszła w ciążę mimo ponad rocznej nieobecności męża, ponieważ istnieje cień możlwości, że płód „śpi” w łonie przez kilka miesięcy zanim zacznie się rozwijać. A niezamężnej ciężarnej też się nie kaniemiuje, ponieważ istnieje cień możliwości, że była ona w publicznej łaźni i siedziała na ławce, na której dzień wcześniej siedział mężczyzna. To jest właśnie szaria, czyli prawo islamu uformowane w drugim stuleciu po Mahomecie. W większości współczesnych krajów muzułmańskich obowiązuje nowoczesne prawo państwowe, w większości przypadków wzorowane na prawie europejskim, a tu nie ma miejsca na kamieniowanie cudzołożnic, ani też na wydawanie za mąż dziewięciolatek. Ostatnimi czasy pojawia się jednak ruch powrotu do czasów proroka – żadnych naleciałości, nie tylko prawa na wzór niewiernych, ale nawet tych szkół szariatu uformowanych w drugim stuleciu po Mahomecie. Skoro Mahomet kazał nosić mężczyznom brody, to trzeba je nosić, skoro kazał kobietom zakrywać włosy, to niech je zakrywają. Ruch ten, zwany salafija, bierze się z przekonania, że islam jest z definicji zawsze zwycięski, bo Allah
››
U góry z lewej: dwa pokolenia Marokanek; obok marokańsi salafita.
jest po stronie muzułmanów, a jeśli dziś muzułmanie dostają baty od niewiernych, to tylko dlatego, że nie praktykują prawdziwego islamu. Dlatego żadnych kompromisów, żadnego chronienia cudzołożnic. Skoro prorok Mahomet kazał karać śmiercią za cudzołóstwo, to tak właśnie należy robić. Jeśli prorok konsumował małżeństwo z dziewięciolatką, to to jest również dozwolone. W Maroku prawo państwowe wzorowane jest w dużej mierze na francuskim i nie ma tam mowy o wydawaniu za mąż dzieci. Elita rządząca, łącznie z królem, wykształcona jest na wzór zachodni i próbuje zbudować nowoczesne państwo, a radykalnych salafitów trzymać w miarę możliwości w szahu. Jednakże salafizm rozprzestrzenia się trochę tak jak jak w XIX-wiecznej Europie socjalizm, a w dodatku ma do dyspozycji stacje satelitarne finansowane przez Arabię Saudyjską (gdzie salafici dawno juz objęli władzę). Podobnie jak XIX-wieczny socjalizm
– ruch salafitów jest rozbity na frakcje. Niektórzy twierdzą, że są całkowicie pokojowi i próbują wejść do parlamentu i mieć wpływ na tworzenie prawa. Inni są nie mniej radykalni niż europejscy komuniści, dążą do rewolucji i ustanowienia repubiliki islamskiej. Niektórzy na polecenie Osamy bin Ladena wysadzają się w powietrze na ulicach Casablanki. 13 maja 2008 znalazło się trzynastu dzielnych bojowników, którzy to właśnie zrobili. W efekcie na wskroś muzułmański rząd Maroka zamknął kilka szkół koranicznych finansowanych z podejrzanych źródeł. Ja się tego dowiedziałem z tego samego artykułu w magazynie Telquel, którego autor oczywiście nie posiadał się z oburzenia. Kto jest więc prawdziwym muzułmaninem? Czy dzielni bojownicy wysadzający się na ulicach Casablanki, czy redaktorzy czasopisma Telquel,, a także król Maroka, którego dzielni bojownicy nazywają zdrajcą?
|17
nowy czas | 24 października 2009
kultura
Jak To Jest Grzegorz Małkiewicz Bez pytajnika, co staje się z pytaniem? Przestaje nim być? Przyjmuje wymowę stwierdzenia? Opisu? Stanu rzeczy? A może jest otwarciem? Może stwierdzeniem, że jesteśmy w sytuacji pytających, w której nie ma nadziei na odpowiedź. Pytajnik jest znakiem zbędnym. „Pan pyta dlaczego, cała przyroda pyta dlaczego?” – mówi bohater Dostojewskiego. Wiatr od tysiącleci przemieszczający piasek na pustyni. Po co? Ogrom przestrzeni i tej niewyczerpanej energii, znikomość ludzkiego życia. Mirosław Bałka, jak sam opowiadał, tytuł swojej instalacji znalazł w nowojorskiej księgarni – był to tytuł książki Samuela Becketta. „How It Is”, właśnie bez pytajnika. Jak ta instalacja będzie wyglądała, już wiedział, ale nie wiedział, jaką stworzy energię. Literatura nie po raz pierwszy była inspiracją dla artystów malarzy i rzeźbiarzy. Artyści wizualni mogą w Becketcie dostrzegać swojego mistrza duchowego. Tym bardziej Bałka, u którego na początku jego twórczości pojawiały się rozpoznawalne elementy z kultury lokalnej, symbole religijne. Były to też instalacje, ale zawierające łatwą do rozszyfrowania narrację. W późniejszym okresie narracji już nie ma, podobnie jak u Becketta. Religijność przechodzi w duchowość, znikają symbole, dochodzi do korzystania ze środków coraz bardziej minimalistycznych, a w zasadzie lepszym określeniem jest – środków niezbędnych. W najlepiej znanym utworze Becketta narracja to zaledwie strzępy indywidualnych losów bohaterów. Każdy zapamiętał ich stan oczekiwania, niepewności i przeświadczenia, że czekać muszą, choć nie bardzo wiedzą na kogo
czekają. W zderzeniu z instalacją Mirosława Bałki, trudno inaczej nazwać to niezwykłe doświadczenie – uczestnik pozbawiony jest doświadczeń estetycznych, co paradoksalnie odbywa się w galerii, która ma nam dostarczać takich wrażeń. Wielka Hala Turbin, przestrzeń kiedyś wypełniona, racjonalnie zaprojektowana, spełniająca zaplanowane funkcje. Po zaadaptowaniu elektrowni na galerię sztuki, architekci Herzog i de Meuron pozostawiają przestrzeń, ale pozbawiają ją pierwotnej funkcji i nie znajdują nowej. Ogromna hala. Po co? Instalacja Bałki jest bezpośrednim nawiązaniem do tej przestrzeni, często oswajanej przez zakochane pary, bawiące się dzieci. Na wyciągnięcie ręki widzimy najbliższą osobę, może szukamy wzrokiem czegoś dalej, ale zwykle zapominamy o tej przestrzeni, jak o wielu innych rzeczach. Instalacja Bałki przybliża ten oderwany i nieokreślony przedmiot – przestrzeń. A dzieje się to za sprawą rzeczy bardzo konkretnej i w kształcie nawet znanej, każdemu coś przypomina. Ale to jeszcze nie koniec eksperymentu, któremu zostaliśmy poddani przez artystę. Uchylony bok czworoboku zaprasza do środka czarnej otchłani. Oglądając ją z zewnątrz, wiemy, że jest pojemna, idziemy dalej, powoli odzyskujemy zdolność poruszania się, idziemy dalej, do końca. Kiedy odwracamy głowę, z odległości kilkunastu metrów w poświacie otwartego boku widzimy ludzkie kontury. To kolejne doświadczenie, tym razem pieczary Platona. Innych widoków i doznań nie ma. Po co? A po co budowali nasi przodkowie monumentalne świątynie? Mirosław Bałka przywrócił sztuce duchowość. A nam poczucie ułomności.
Czym inspiruje Witkacy Alex Sławiński Bardzo mocnym wejściem w jesienny sezon wystawienniczy Galerii POSK była prezentacja poświęcona rocznicy wybuchu II wojny światowej. Pełna dokumentacji faktograficznej i multimedialnych relacji świadków niemieckiej napaści na Polskę, znakomicie przygotowana merytorycznie i wizualnie, sprawiła duże wrażenie. Międzynarodowa wystawa, zaprezentowana kilka tygodni temu, pokazała prawdziwą głębię wielokulturowości i mnogości spojrzeń na sztukę. Udowodniła, że niezależnie od formy przekazu, poczucia estetyki, techniki czy poruszanej tematyki, a nawet backgroundu kulturowego artystów, sztuka może w zrozumiały sposób przemawiać do każdego odbiorcy. I to bez zmuszania go do poważniejszego przeprogramowywania wrażliwości na to, co widzi. W podobnym charakterze odbywa się najnowsze wydarzenie, mające miejsce w galerii Polskiego Ośrodka. Liczni artyści odnaleźli wspólny język w próbie dotarcia do artystycznego absolutu. Lub „tylko” do przeciętnego odbiorcy, który prosto z ulicy trafił pomiędzy ściany galerii. Tym bardziej że w tym właśnie projekcie zostali oni połączeni nie tylko chęcią pokazania swych dzieł
– jakże typową dla każdej zbiorowej wystawy. Różnorodność prac i technik charakteryzująca styl każdego z twórców została scalona w jedno wspólne dzieło, zajmujące całą ścianę galerii. Właśnie ten obraz dominuje nad pozostałymi. Stanowi klamrę dla wystawy, która zgromadziła pod jednym dachem wielu odmiennych w swej stylistyce twórców. Nadaje również jej sens i treść. Albowiem całemu wydarzeniu patronuje pytanie: „Legacy, czyli co nam zostało z Witkacego?”. Podzielony na dziewięć części obraz jest autorską wizją pracy Stanisława Witkiewicza, zatytułowanej „Stworzenie świata”. Dziewięcioro artystów, idąc za pomysłem Kasi Kałdowskiej (kuratra wystawy), namalowało własne wersje wybranych fragmentów obrazu. Efekt jest… trudny do opisania. Albowiem każdy z zaangażowanych do projektu twórców w bardzo różny sposób podszedł do tematu. Zastąpienie postaci Boga w lewym górnym rogu obrazu twarzą Michaela Jacksona, może być dla niektórych obrazoburcze. Jednak czy faktycznie nie dojdziemy do wniosku, że w dzisiejszych, płytkich, pełnych materializmu i zwykłej, duchowej tandety czasach, popowe profanum nie zamordowało w nas prawdziwego sacrum? Gdy rozmawiałem z Joanną Ciechanowską,
twórczynią owego fragmentu, dowiedziałem się, że pomysł na owe – dość przewrotne – posunięcie wypłynął od jej syna. To on ponoć zauważył, że w internecie znacznie więcej znajdziemy odnośników do zmarłego niedawno króla popu, niż do Jezusa Chrystusa. Kto więc, tak naprawdę, jest dziś dla nas ważniejszy? Nie wszyscy malarze poszli podobną drogą. Leżący tuż obok fragment „zagospodarowany” przez Sławka Blattona nie odbiega zbytnio od oryginału. Wyliczankę różnic i podobieństw ciągnąć można by w nieskończoność, ale chyba nie o to chodzi. Zwłaszcza że dokładnej analizy porównawczej dokonała w swym referacie dr Anna Żakiewicz, specjalizująca się w pracy nad życiem i twórczością Witkacego. Jej komentarz jest z pewnością dużo bardziej adekwatny od moich pobieżnych wrażeń. Kto chciał, mógł się z nim zapoznać w czasie wystawy. Jego dwujęzyczna wersja wisiała tuż obok reprodukcji oryginału. Ale ta wystawa to nie tylko swobodna wariacja na temat obrazu Witkacego w wykonaniu osiadłych w Londynie polskich twórców. Zaprezentowane prace w pełni ukazały bogactwo form, reprezentowane przez poszczególnych twórców, skupionych wokół grupy APA, często pokazującej się w murach Polskiego Ośrodka.
18|
24 października 2009 | nowy czas
rozmowa na czasie Bartek Blaschke
Nadchodząca impreza Videocrash4 w londyńskim Koko to z pewnością niebagatelna gratka dla miłośnik w audiowizulanych wariacji. Wydarzenie jest tym bardziej znaczące dla polskiego widza, bo organizator, Soundrash Productions, postarał się też o polski akcent, zapraszając wrocławski Öszibarack – formację, o której mówi się, że poniosła krajową scenę muzyczną w całkiem nowe rejony. Z Agimem DZeljilji, muzykiem i producentem grupy Öszibarack, rozmawia Anna gałandzij.
Recycling i cały ten jazz Lubicie grać za granicą?
– Tak, jak najbardziej. Gdy gram za granicą, czuję się jak rybka wpuszczona do akwarium, która wcześniej leżała na talerzyku, łapiąc powietrze ledwo co i krzycząc, że brakuje jej sił do życia... Wydaje mi się, że na Zachodzie panuje większa otwartość na rzeczy bardziej odważne stylistycznie; tam tzw. muzyka alternatywna jest bardziej umiejscowiona w kulturze powszechnej, u nas wciąż należy do niszy. W Niemczech, na przykład, gdzie graliśmy na festiwalu w Cottbus, od razu złapaliśmy kontakt z publicznością, natomiast w Polsce – gdzie, owszem, mamy swoją publiczność – podobny kontakt powstaje dopiero po kilku utworach. Dłużej nam zajmuje przekonanie widza do tego, że mamy coś do zaoferowania. Być może jest tak, ponieważ nasza muzyka jest trudna do zdefiniowania; żonglujemy różnymi stylami. To rodzi pewną alienację na linii: my a publiczność. 7 listopada gracie jako support znanego duetu Hexstatic w Koko – jednym z najlepszych klubów w Londynie. Macie w związku z tym występem jakieś nadzieje, plany?
– Nadzieja jest zawsze – jest ona motorem napędowym wszystkiego, co dzieje się na świecie i w nas. Plany mamy takie, aby zagrać dobry koncert. Specjalnie na tę okazję zagramy materiał z albumu, który ukaże się dopiero na początku przyszłego roku. Na koncercie zaprezentujemy też nowe wizualizacje – przygotowane przez Karola Krakowskiego w oparciu o nasze DVD, które miało właśnie premierę w TVP. Materiał zagramy z większym luzem i swobodą, niż na naszym ostatnim albumie „Plim Plum Plam”. Widzisz, podczas gdy dla nas był on rodzajem pstryczka w stronę popu, w Polsce odebrany został zbyt dosłownie – jako album czysto popowy, co jest nieporozumieniem. Nowy album za to będzie miał bardziej otwartą formę, dlatego ten koncert, mam nadzieję, będzie nieprzewidywalny dla nas, jak i dla widza. Patrząc na dokonania takich grup jak Öszibarack, Milloopa czy Skalpel, wydaje się, że scena alternatywna w Polsce, a szczególnie we Wrocławiu, ma się dobrze.
– Sześć lat temu, kiedy zaczynaliśmy jako Öszibarack, we Wrocławiu panował silny ferment artystyczny. Czuliśmy wtedy, że dzieje się coś dobrego, że następuje jakaś eksplozja artystycznej wolności. Wydawało nam się też, że na rynku polskim nie ma alternatywy. Dziś jednak mogę powiedzieć, że od tamtej pory wiele się
zmieniło. Wiele ciekawych zespołów z innych miast przebiło się do szerszej świadomości i do mediów. We Wrocławiu natomiast obecnie mało się dzieje, a scena alternatywna jakby przygasła. W pewnym momencie dochodzi się do punktu, w którym trzeba wybrać pomiędzy wolnością artystyczną a stabilizacją materialną. I tak wiele zespołów zaczęło honorować muzykę pop. Mnie się to nie podoba. Ciekawym obecnie zjawiskiem, moim zdaniem, jest formacja Kamp. Natomiast ja wraz z Igorem Pudło ze Skalpela rozpocząłem pracę nad nową płytą. Jest to o tyle interesująca co nietypowa współpraca, bo Igor ma kompletnie inną wrażliwość muzyczną niż ja. Mam nadzieję, że razem wniesiemy dużo dobrego do naszej tzw. sceny wrocławskiej. A co przyciągnęło Cię do reszty członków Öszibarack?
– Tomek, Marcin i ja graliśmy razem w różnych składach, aż pewnego dnia napisaliśmy dwa fragmenty do muzyki do spektaklu teatralnego „Sztuka rodzi się na strychu”. I tak stworzyliśmy brzmienie przyszłego Öszibarack. W tym samym czasie Patrycja, która w wielkim bólu nagrywała drugą płytę z zespołem Husky, usłyszała moje kompozycje, po czym zaproponowała, czy mogłaby do paru z nich zaśpiewać. To scementowało nasz skład, który funkcjonuje do dziś. Gdy zaczynaliście, wiedziałeś w jakim kierunku pójdziecie?
– Od początku swojego istnienia, Öszibarack miał sprecyzowany cel. Zespół zakładaliśmy będąc dojrzałymi muzykami, którzy wiedzieli, jakie brzmienie chcą osiągnąć. Cieszę się, że udało nam się podążyć drogą, jaką sobie wytyczyliśmy i stworzyć brzmienie, które jest rozpoznawalne już po kilku taktach. Powiedz, w takim razie, jak powstaje piosenka?
– Pomysł na piosenkę przychodzi z mojej miłości do muzyki, do życia. Inspiruje mnie wszystko dookoła: literatura, film, sytuacja, brzmienie, każda chwila, która rodzi koncepcję. W Polsce jest takie przekonanie, że jeśli mówimy o dosłownych inspiracjach, jesteśmy posądzani o epigonizm. Uważam, że nie ma sztuki absolutnej. Podam Ci przykład: James Martin z LCD Soundsystem powiedział wprost, że inspiracją na jego ostatnim albumie był zespół Kraftwerk. W dzisiejszych czasach postmodernizmu, który wciąż trwa i pewnie zostanie całkowicie zdefiniowany za sto lat, sztuka
jest wynikiem recyclingu. Chłoniemy obecnie wiele stylów i form – nie tylko muzycznych – i po dokonaniu recyclingu, przepuszczamy je przez wyobraźnię, tworząc własną jakość. Dodatkowo, w Öszibrack nie zapominamy, że muzyka to dobra zabawa i że za każdą koncepcją kryją się emocje – zawarte w głosie, w sposobie gry, tekstach, w brzmieniu. Bez emocji każdy utwór byłby takim intelektualnym potworkiem. Mój ulubiony utwór z Waszego ostatniego albumu to Point Black – według mnie, osiągnęliście tu szczyt muzycznego rozpasania. Opowiedz o pracy nad nim.
– Wiesz, w utworach na Plim Plum Plam zaklęty jest pewien kod. Z jednej strony miały być one kpiną na pop przez małe „p”, czyli na piosenki pozbawione tożsamości – taki produkt, który niewiele ma wspólnego z tym, czym jest prawdziwy, wartościowy przekaz. Z drugiej strony, wymyśliłem sobie, że na tej płycie powrócę do moich młodzieńczych fascynacji jazzem z lat 40. i 50. – Glenem Millerem, Dukem Ellingtonem, a nawet muzyką Beach Boys. Chciałem połączyć ten odległy świat z moją obecną fascynacją, czyli nową technologią. A dlaczego old jazz? Wiedziałem, że pod takim parasolem, moje kompozycje będą takie eleganckie, ekspresyjne, ponadczasowe. Konsekwencją tego są utwory: Toss your Lasso, Twitter czy właśnie Point Black, na którym dodatkowo skumulowana jest pewnego rodzaju wściekłość. Dodam jeszcze, że bezpośrednią inspiracją jest brzmienie bębnów, które pożyczyliśmy od naszego kolegi – zestaw perkusyjny z lat 50. I tak powstał zupełnie rozszalały utwór, mający w sobie niezwykłą motorykę. Wyobraź sobie, że cały big band wsadzasz na rolerkoster i puszczasz w nieznane, a oni grają na trąbkach, szalejąc na całego! Na „Point Black” jest jeszcze jeden niezwykły instrument – theremin. Kolejny eksperyment, czy stały element w Waszym repertuarze?
– Theremin zagościł już na naszej pierwszej płycie [Moshi Moshi z 2004 r. – red.], jednak dopiero na Plim Plum Plam sam go użyłem. Chciałem raz jeszcze nawiązać do tego, co szlachetne – jestem fanem niemieckiego ekspresjonizmu i kina niemieckiego. Brzmienie thereminu kojarzy mi się szczególnie z muzyką do filmu Gabinet dr. Calligari. To brzmienie mnie w jakiś sposób urzeka. Z jednej strony przemawia przez niego szlachetność, z drugiej, potrafi być nieprzewidywalny, wręcz wściekły.
Muszę dodać, że Öszibarack był jednym z pierwszych polskich zespołów grających muzykę „popularną”, który włączył theremin do swojego repertuaru. Ostatnio pojawił się on u Nosowskiej. W wywiadach często powtarzam, że uwielbiam eksperymentować. Uwielbiam kontrapunkt – brzmienie, które z pozoru jest nieatrakcyjne, w zestawieniu daje niesamowite efekty. Uważam, że należy badać trendy, stawiając jednocześnie krok do przodu: eksperymentować, nie poddawać się modzie, bo moda przemija wraz z tobą. Owszem, bezpieczniej jest obracać się w znanej stylistyce, tak ładnej, jak ładne buty czy samochód. Artysta powinien jednak być uczciwy w stosunku do siebie i tworzyć muzykę, która przede wszystkim daje mu satysfakcję. My wolimy jednak celebrować to, co w pewnym sensie jest nieprzewidywalne, nawet jeśli jest to tak definiowalna forma, jaką jest piosenka. W czasie rozmowy kilkakrotnie zahaczyłeś o problem frapujący mnie od wielu lat: zanikający kontrast między popem a alternatywą? Ale zostawmy go sobie na inną rozmowę. Na koniec, zadam pytanie, jakie zazwyczaj zadaję muzykom z Polski: czy myślałeś kiedyś o wyjeździe z kraju?
– Życie tak mi się ułożyło, że nie miałem potrzeby opuszczania kraju i przechodzenia przez ten etap przejściowy, tzn. myję garnki, a potem szukam swojego szczęścia. Ależ to straszny schemat! (śmiech)
– Powiedzmy, że nie chciałem robić tego, co by mnie męczyło (śmiech). Od wielu lat piszę muzykę do filmu, pracowałem też przez jakiś czas w radio, czyli, ogólnie mówiąc, nie musiałem martwić się o byt. Podobnie reszta zespołu. Chciałbym dojść do takiego momentu, w którym mógłbym zamieszkać tam, gdzie naprawdę chcę. Obecnie żyję w Warszawie, ale, już wiem, że nie zostanę tu długo, bo rozmienię się na drobne, pochłoną mnie pieniądze i cały ten blichtr, który tu funkcjonuje (śmiech). A w przyszłości chciałbym zamieszkać w Barcelonie albo w Berlinie – gdzie wciąż panuje niesamowity artystyczny ferment. Artysta musi podróżować, aby móc przeżywać. Muzyka to nic innego jak werbalizacja własnych odczuć. A jeśli nie przeżywamy, nie mamy nic ciekawego do powiedzenia. Życzę w takim razie Tobie i reszcie zespołu jak najwięcej dobrych przeżyć w Londynie 7 listopada!
|19
nowy czas | 24 października 2009
kultura
Zatarte twarze, fragmenty czasu
P
o raz pierwszy zobaczyłam projekt Sławy w jej domu. Pierwszym domu, w Londynie, jej własnym – nie wynajmowanym. Ze skrawkiem własnego nieba i ogrodu. Nie wiem, czy to bycie tu, daleko od naszych rodzin, korzeni, bycie na wyspie, wspólny dla wszystkich wybór tego właśnie, a nie innego miejsca na życie powoduje, że znajomości, które tu zawieramy są jak przechodzenie mostem na drugą stronę: szybko, jakby na skróty, ponad czasem. Mam wrażenie, że znam tych ludzi od zawsze, że spędziliśmy wspólnie dzieciństwo. Tak było ze Sławą. Sławą, córką poety, Sławą wyrażającą swoją poezję pędzlem. Kiedy przed wyjściem, otworzyła przede mną drzwi pracowni, zadziałało od razu. Od razu poczułam tę historię: zatarte twarze, jak fragmenty rodzinnego albumu, fragmenty czasu, wspomnienia powoli skraplające się w nicość. Trochę jak sny, jak części innego wymiaru żyjące gdzieś w zakamarkach nas samych. Przykuł moją uwagę bardzo silny portret kobiety. To babcia
Sławy. Przetrwała ponoć w czasie wojny zasłaniając swoją twarz i swojego syna chustą, i ostrzegając, że mają ospę. Rosjanie ładujący w Stryju (obecnie Ukraina) Polaków do bydlęcych wagonów, które mialy jechać na Syberię, nie odważyli się sprawdzić. Babcia uratowała siebie i syna przed wywózką. Po raz drugi zobaczyłam już projekt w postaci wystawy na ścianie w budynku The Old Police Station w New Cross, w południowo-wschodnim Londynie. Jak tylko tam weszłam, wiedziałam dlaczego Sława wybrała to miejsce. Energia tego miejsca i wnętrze były jak ramy projektu. Trochę jak z Schulza, złuszczające się czasem ściany, kable, jarzeniówki, przetarty parkiet z wyzierającą betonową wylewką. Trochę jak z czasów PRL, trochę jak gdzieś zupełnie gdzie indziej, w uśpionym miasteczku na południu Wietnamu. Sceneria i obrazy przyklejone do ściany skoczem zlały się w jedno. Tymczasowość i wieczność. Dopełniła tego cisza i wpadające przez żaluzje zachodzące słońce. Po udzielonym przez Sławę wywiadzie rozmawiałyśmy z Asią z Telewizji Polskiej o życiu, o tym, że wszystko zapisane. O czym rozmawiałam z Teresą
z „Nowego Czasu”, że nagle zaproponowała mi napisanie o tym...? Stąpamy wciaż po czyichś śladach, ale wciąż na nowo – może właśnie to, co teraz mi się tak mocno jawi, układa w całośc. Był piątkowy wieczór, tego dnia wiele się działo w Londynie, ale wydawało się, że na wysatwie nie brakuje nikogo. Nie mogliśmy się z sobą rozstać, ciągle ktoś się żegnał, ale wciąż był, wychodził i wracał, zataczał nowe
koło przegladając się jak w lustrze w obrazach. Spędziłam wcześniej tego dnia kilka godzin na Frieze Art Fair. Wszystko wydało mi się tam takie chłodne, intelektualne, zunifikowane. Zaglądałam w twarze ludzi z całego świata, którzy pielgrzymowali od jednej ekspozycji do drugiej, zastanawiałam się czego szukają. Pośród prac Sławy mogłam się
V&A Illustration Awards dla Sławy Harasymowicz Urodziła się w Krakowie, gdzie mieszkała do 1998 roku. Teraz mieszka i pracuje w Londynie i Norwich. A bsolwentka Royal College of Ar t. Zdobyła dwie nagrody przyznawane przez Victria & Alber t Museum w konkursie V&A Illustration Awards (jedną w kategorii V&A Book Cover Award, a drugą – V&A Editorial Award). Nagrody przyznawane są corocznie. W konk ursie wyróżniane są najlepsze ilustracje publikacji wydanych w Wielkiej Brytanii. Nagrodę w kategorii V&A Book Cover Award otrzymała ilustracja Sławy strony tytułowej „Eugeniusza Oniegina” (na zdjęciu obok), wydanego przez Pengiun Books. Dr ugą wyróżnioną pracą Sławy Harasymowicz jest ilustracja do Putting Daisy Down, Jaya McInerney), opublikowana w magazynie weekendowym The Guardian Weekend 11 sierpnia 2008. Sława jeszcze podczas s tudiów w Royal College of Art zdobyła nagrodę Victoria and Albert Museum Illustration Award, jest więc już dobrze rozpoznawalną ilustratorką nie tylko wśród wydawców. Nagrodzone prace Sławy Harasymowicz można oglądać w Victoria & Albert Museum na pietrze w dziale 20th Century Galleries, Room 74 do stycznia 2010 rok u. (tb) Victor ia and Alber t Museum, Cromwell Road, London SW7 2RL; www.vam.ac.uk
ogrzać, znalazłam w nich schronienie, spokój. W świetle świec nakładających na obrazy nasze własne cienie utwierdziłam się, że tylko osobista sztuka ma sens. Poczułam, że mogę już pójść dalej. Tekst i zdjęcia:
Elżbieta Piekacz
20|
24 października 2009 | nowy czas
wędrówki po londynie
Wielokulturowe Notting Hill Rafał Zabłocki
N
otting Hill znamy przede wszystkim z karnawału i targowiska antyków na Portobello Road. Sporo osób kojarzy tę dzielnicę z romantyczną komedią z Julią Roberts i Hugh Grantem, lub z wyświetlanego jakiś czas temu w angielskich kinach „Kidulthood”. Bohaterowie pierwszego z filmów spędzają czas w „małej wiosce w środku miasta”, pełnej zamożnych ludzi, którzy jednocześnie chcą być trendy. Akcja drugiego filmu pokazuje brutalne życie angielskiej młodzieży szkolnej rozgrywające się na tle ponurych blokowisk i pełnych przemocy ulic. Komuś, kto nie zna londyńskich realiów ciężko będzie uwierzyć, że obydwa filmy przedstawiają tę samą dzielnicę. Kontrast i różnorodność to słowa-klucze w przypadku Notting Hill – dzielnicy bogaczy, imigracyjnej biedoty, drobnych przestępców, bohemy i nowobogackich yuppies. Spacer proponuję zacząć od stacji metra Notting Hill Gate. Po wyjściu ze stacji skręcamy w prawo (w Pembridge Road), by po paru krokach trafić na rondo, z którego wchodzimy w ulicę Kensington Park. Po chwili skręcamy ponownie w prawo, w Kensington Park Gardens. Po przekroczeniu Ladbroke Grove ulica zatacza łuk i wyprowadza nas z powrotem na Kensington Park tylko bardziej na północ. Jest to najbardziej luksusowa część Notting Hill. Charakterystyczny łukowaty kształt ulic w tej części dzielnicy bierze się stąd, że w XIX wieku był tu tor wyścigów konnych. Na tyłach wielu ze zdobionych stiukami białych willi znajdują się prywatne parki, do których klucze mają jedynie mieszkańcy przyległych posesji. Wchodzimy w Westbourne Grove i przecinamy Portobello Road. Za moment wrócimy na tę ulicę, warto jednak na parę kroków zagłębić się w Westbourne Grove, by zobaczyć jak artystyczny duch Notting Hill objawia się czasem w najbardziej zaskakujące sposoby. Możemy tu bowiem podziwiać chyba najbardziej artystycznie wysmakowany szalet miejski w Londynie. Toaleta publiczna Szmaragdowa Wyspa zbudowana jest w modernistycznym stylu i mieści w sobie także kwiaciarnię o nazwie Dzikość serca. Wracamy na Portobello Road, czyli główną ulicę Notting Hill, zawsze gwarną i multikulturową, pełną kramików, pubów i kawiarni. W soboty odbywa się tu znany na cały Londyn targ antyków, można też kupić modne
ubrania z drugiej ręki. Jak to na rynku, panuje tu wtedy straszny tłok, więc jeśli chcemy tylko pospacerować, należy unikać soboty. Portobello Road wije się malowniczo, łagodnie przy tym opadając. Jeśli Notting Hill wydaje się nam kolorowe i pełne klimatu, to trzeba wiedzieć, że jest to zaledwie cień tego, czym dzielnica ta była kiedyś. Notting Hill zawsze silnie związane było z kontrkulturą i zawsze działy się tu rzeczy nie do pomyślenia w innych częściach miasta. W latach 60. squatersi zajęli duży obszar dzielnicy w okolicy Freston Street, proklamowali Wolną Republikę Frestonii i ustawili własne kontrole graniczne. Należący do lokalnych bogaczy prywatny ogród na Powis Square został przez aktywistów siłą otwarty i udostępniony wszystkim mieszkańcom, na All Saints Road policja bała się wchodzić, a terroryści z Angry Brigade snuli na Notting Hill swoje plany obalenia kapitalizmu. Mury dzielnicy zdobiły rewolucyjne slogany. Najsłynniejsze
Od góry: Najzamożniejsza cześć Notting Hill; Szmaragdowa Wyspa, czyli uliczna toaleta jest też kwiaciarnią; eksponat na wystawie Mutate Britain; Trellick Tower – 31-piętrowy blok wpisany na listę zabytków Zdjęcia: Rafał Zabłocki
Kontrast i różnorodność to słowa-klucze w przypadku Notting Hill – dzielnicy bogaczy, imigracyjnej biedoty, drobnych przestępców, bohemy i nowobogackich yuppies
graffiti przez kilka lat znajdowało się na trasie metra między Westbourne Park a Ladbroke Grove. Miało kilkadziesiąt metrów długości i głosiło: Codziennie to samo – metro – praca – kolacja – praca – metro – fotel – tv – sen – metro – praca – ile jeszcze wytrzymasz? – jeden na dziesięciu wariuje – jeden na pięciu ma załamanie.
Napis był dziełem nihilistyczno-artystycznej grupy o nazwie King Mob założonej przez bliźniaków Davida i Stuarta Wise, zamieszkałych na squotach Notting Hill. King Mob wsławił się m.in. hepeningiem, w którym członkowie grupy wkroczyli do Selfridge’a na Oxford Street i zaczęli rozdawać dzieciom zabawki z półek. Jeden z hepenerów przebrany był za św. Mikołaja. Akcję zakończyła interwencja policji. Bracia Wise spędzili 20 lat wśród artystów, hipisów i drobnych przestępców Notting Hill. Wszystkim głębiej zainteresowanym nieznaną historią tej dzielnicy polecam ich tekst (dostępny w internecie): Once upon a time there was a place called Nottig Hill Gate. Znaleźć w nim możemy m.in. barwny opis „centrum układu nerwowego” dawnego Notting Hill jakim było All Saints Road. Patrząc dziś na tę porządnie utrzymaną ulicę trudno uwierzyć, że niegdyś był to główny punkt zapalny dzielnicy. Ta zamieszkana głównie przez ludność karaibską ulica, z racji starć z białymi rasistami (1958 r.) i policją (1976 i 1977 r.) ochrzczona została mianem „linii frontu”. Bracia Wise opisują All Saints Road jako ulicę czarnej biedoty, niebezpieczną, lecz mimo wszystko przesiąkniętą duchem lokalnej wspólnoty. Było to miejsce, gdzie wszyscy się znali, bo razem klepali biedę. Życie toczyło się na ulicy i w pubach, takich jak legendarny Apollo – zamknięty, „bo sprzedawali więcej trawki niż piwa”. Charakterystyczną cechą All Saints Road były piwniczne meliny, połączone „jak królicze nory” systemem korytarzy mających ułatwiać ucieczkę przed policją. Policję mieszkańcy dawnego Not-
ting Hill darzyli zdecydowaną niechęcią, przeradzającą się niekiedy w otwarta agresję. Największe zamieszki miały miejsce po karnawale w 1976 roku, gdy w wyniku starć rannych zostało ponad stu policjantów. W zamieszkach udział brał Joe Strummer – wokalista The Clash, mocno związany z Notting Hill. Swoje wrażenia opisał w przebojowym utworze White Riot. Dziś wszystko to już tylko historia, a resztki radykalno-bohemiarskiego klimatu dzielnicy służą co najwyżej jako magnes przyciągający yuppies, którzy chętnie osiedlają się dziś na Notting Hill. Portobello Road zbliża się tymczasem do Westway, pod którym w ten weekend można jeszcze podziwiać wystawę street artu zatytułowaną Mutate Britain. Oprócz murali i graffiti największą atrakcją festiwalu są bez wątpienia niesamowite rzeźby i instalacje zespawane ze złomu przez członków grupy Mutoid Waste. Idziemy dalej wzdłuż Portobello Rd, by po dojściu do skrzyżowania z Golborne Road skręcić w tę właśnie ulicę. Wokół Golborne Road skupia się życie portugalskiej społeczności zamieszkałej na Notting Hill. Podążając prosto dojdziemy do Mean while Gardens. Możemy usiąść w tym przyjemnym parku i odpocząć podziwiając Trellick Tower – zaprojektowany przez Ernő Goldfingera 31-piętrowy blok, który mimo że kontrowersyjny, jest dziś jednym z symboli dzielnicy i został wpisany na listę zabytków (Grade II). Jeśli mamy ochotę, możemy kontynuować spacer wzdłuż brzegów pobliskiego kanału (Grand Union Canal) lub udać się na najbliższą stację metra, Westbourne Park.
|21
nowy czas | 24 października 2009
podróże po świecie
Zapach miasta Po wyjściu z holu lotniska bucha na mnie ciepło, zupełnie jakby ktoś nagle otworzył przede mną drzwi rozgrzanego pieca. Gorące, lepkie powierze pełne jest niesamowitych zapachów. Już wiem, jestem w Bangkoku. Roman Waldca
T
ajlandia przez jednych nazywana jest krajem uśmiechu, bo niemal każdy do każdego tam się uśmiecha. Przewodniki turystyczne określają ją mianem niekończącego się festynu kulturalnego, kontrastu sezonów, uczty kulinarnej czy tęczy zapachów unoszących się w powietrzu. Inni zachwycają się monsunami, które Tajlandię nawiedzają kilka razy w roku. Dla jeszcze innych to dzikie lasy tropikalne z zapierającymi dech w piersiach widokami, różnorodnością fauny i flory. No i jeszcze tajska kuchnia. I uwaga: by jej zasmakować, wcale nie trzeba udawać się do drogich restauracji, przeważnie wystarczy zatrzymać się na ulicy przy jednej z tysiąca mobilnych kuchni, gdzie żywią się tubylcy. Smakuje znakomicie. Jako wielbiciel krewetek przez dwa tygodnie codziennie zamawiałem właśnie krewetki i nigdy nie udało mi się zjeść tej samej potrawy dwa razy. Tajlandia ma też swój sport narodowy, który w ostatnich latach zdobywa coraz większą popularność na świecie. Chodzi oczywiście o Thai boxing! Polecam gorąco. Bilety co prawda do tanich nie należą, ale warto trochę wydać, gdyż jest to wydarzenie warte przeżycia. Wszystko jest zupełnie inne niż na podobnych meczach w Europie. Nic dziwnego, pierwsze wzmianki o boksie tajskim pochodzą z 1411 roku! Większość turystów przyjeżdża tam jednak przede wszystkich w jednym celu: wypocząć na ciągnących się kilometrami piaszczystych, białych plażach. Czyste piaski, kryształowa woda oraz doskonała baza hotelowa gwarantują udany wypoczynek. A ponadto trudno się tam nudzić. Każdego miesiąca odbywa się wiele różnych festiwali: od sportu, poprzez muzykę, sztukę, kulinaria aż do tarzania się w błocie. Bangkok jest jedną z niewielu stolic świata, na ulicach których ciągle jeszcze spotkać można... słonia maszerującego jezdnią tuż obok przemykających szybko luksusowych aut.
Miałem wrażenie, że to miejsce jest jak rozkwitający kwiat: im dłużej się tam przebywało, pod większym urokiem i wrażeniem się było. Za Tajlandią tęskniłem. Brakowało mi tego, że każdy jest tam miły, uśmiecha się na ulicy, w sklepie. Nikt się nie śpieszy, nie pędzi, bo jest już spóźniony na następne spotkanie. Życie biegnie tam zupełnie innym torem, który dla przybysza z Europy może wydawać się dziwnym, ale jednocześnie jakże uspokajającym...
my wtedy szansę zapłacić za przelot poniżej czterystu funtów za osobę. Sporą popularnością cieszy się linia obsługiwana przez Qatar Airways – co prawda z przesiadką w Doha (stolicy kraju), ale za to z doskonałym serwisem na pokładzie i nową flotą samolotów oraz bardzo atrakcyjnymi cenami.
gdZIE?
ZA ILE? Wbrew pozorom wyjazd do Tajlandii wcale nie oznacza, że musimy wydać tysiące. Dobrze planując możemy wydać na urlop mniej więcej tyle, ile na podobny wyjazd na Wyspy Kanaryjskie. Oczywiście można skorzystać z gotowych pakietów biur podróży, można jednak poszperać w internecie i wszystko zorganizować samemu, wybierając nie tylko najbardziej odpowiadający mam hotel, ale przede wszystkim daty. Może się okazać, że za wszystko zapłacimy mniej, niż kupując gotowy pakiet. Najtrudniej jest o bilet lotniczy, nie dlatego, że trudno jest zdobyć miejsce w samolocie. Z Londynu do Bangkoku lata wiele linii lotniczych. Ale jeśli chcemy kupić bilet po atrakcyjnej cenie (lepiej zaoszczędzone pieniądze wydać na miejscu, warto!) to bilet trzeba kupić kilka miesięcy wcześniej. Ma-
››
Tajlandia to kraj buddyjski, w którym posążki Buddy spotkać można niemal na każdym rogu ulicy, również przed wejściem do hotelu, i nie ma to znaczenia, czy ma on dwie czy pięć gwiazdek. Warto podkreślić również i to, że tradycyjna architektura kościelna jest niezwykle bogata i przyciąga turystów paletą kolorów i bogactwem stylów. U góry: panorama miasta z tarasu hotelu Lebua; poniżej jedna z wielu mobilnych kuchni, gdzie serwowane są dobre lokalne potrawy
Mając już bilet lotniczy możemy przejść do szukania hotelu. W samym Bangkoku są setki hoteli oferujących wszystkie możliwe standardy. Nie polecam jednak tych z mniej niż trzema gwiazdkami chociażby dlatego, że różnice w cenach są niewielkie, różnice w jakości znaczne. Wybierając się do Azji warto zatrzymać się w jednym z dobrych hoteli, chociażby po to, by zasmakować luksusu oferowanego przez miejscowych hotelarzy. Zapewniam, że to, co określa się mianem luksusu w Europie, w Azji przybiera zupełnie innego, powiedziałbym bardziej luksusowego znaczenia. Przeglądając oferty na hotels.com moją uwagę zwrócił nowo wybudowany hotel Lebua, który jest drugim najwyższym budynkiem w mieście. Doskonale położony w centrum, tuż nad rzeką Chao Phraya, oferuje zapierającą dech w piersiach panoramę miasta, które szczególnie wieczorem wygląda imponująco. W Lebua nie ma pokoi, jest za to aż 358 apartamentów różnej klasy: od standardowej do luksusowej, wszystko oczywiście pięciogwiazdkowej jakości. Nasz znajdował się na 86 piętrze i zajmował trzy pokoje. Na samym szczycie hotelu znajdują się restauracje oraz Skybar – najwyżej położony na świecie bar na świeżym powietrzu z widokami, których nigdy się nie zapomina. Chociaż hotel oddano do użytku zupełnie niedawno, to uzbierał on już wiele prestiżowych nagród. Ale co w Lebua najważniejsze, to ceny. Suite możemy zarezerwować już za siedemdziesiąt parę funtów za dobę, co przy dwóch osobach wynosi jakieś 40 funtów na głowę. Za takie pieniądze możemy tylko marzyć o pięcio gwiazdkowym luksusie gdziekolwiek w Europie.
Z WIZĄ KIEdY? Turyści ściągają do Tajlandii przez cały rok, ale najlepiej jest wybrać się tam jesienią lub wiosną, kiedy nie ma jeszcze potwornych, dochodzących do 40 stopni upałów i dużej wilgotności powietrza. W Tajlandii byłem już kilka razy, wiedziałem czego mogę oczekiwać, co znowu chcę zobaczyć. Tym razem postanowiłem, że koniecznie muszę zatrzymać się w Bangkoku, mieście, które po raz pierwszy odwiedziłem przeszło czternaście lat temu i które pamiętam jako nieco dzikie, azjatyckie, powoli dojrzewające do ranga międzynarodowej stolicy.
Wybierając się do Tajlandii musimy pamiętać o wizie, którą załatwia się w londyńskim konsulacie. Kosztuje 24 funty i przeważnie czeka się na nią kilka dni. Czy o czymś zapomniałem? Pewnie o czerwonych latarniach, czyli słynnych salonach masaży, go-go barach i całej reszcie tego typu przybytkach. Nie wspomniałem o nich celowo. Jak będziecie chcieli, to sami zobaczycie. Jeśli oczywiście będziecie mieli na to czas, zagubieni między tysiącami kolorowych straganów, na których można kupić dosłownie wszystko.
22|
24 października 2009 | nowy czas
agenda
A long way from home
Sophia Butler
T
he decision to leave behind my country home and participate in a therapist training during the summer was born out of the desire to improve myself as a person. It is my belief, that without self-awareness we are not able to function in the world as it really is, without becoming completely lost in our own dramas by manifesting them. I am no stranger to working with the body and mind, having been introduced to bodypsychotherapy as a rebellious teenager. At that time it seemed completely unnecessary and totally insane, however, I believe that it has made me who I am today, and most importantly: still here. The reality of growing up a mongrel with a Polish mother and an English father in cosmopolitan London promoted a wonderful equality in multiculturalism. However, it also clouded the cultural identity I was so desperately searching for. I overly identified with one or other culture at different periods in my life, during my childhood and my teens I wanted to live in Poland, with my friends, much more freedom and safety within
jacek ozaist
WYSPA [12] Nigdy nie widziałem Waldka, który mieszka za kuchnią. Wiem o nim tyle, ile powiedział mi Archie, resztę dopowiedziałem sobie po dźwiękach dobiegających z jego pokoju. Ale nie mam pojęcia jak wygląda. Mogę stworzyć jego rysopis, bawić się wyobrażeniami, straszyć lub rozśmieszać. Facet ma ze trzy telefony komórkowe i jeden stacjonarny, które dzwonią na zmianę, a każdy dzwonek jest głupszy od poprzedniego. Czasem odbiera i gada godzinami (ma taki płaski, nijaki głosik z tendencją do emocjonalnych popiskiwań), lecz najczęściej są to po prostu tak popularne w Polsce sygnałki. Puszczamy je sobie, bo nie mamy sobie nic do powiedzenia, lecz musimy jakoś podkreślić przywiązanie i nieustanne myślenie o sobie. To wersja komunikacji dla oszczędnych - w kasie i słowie. Ostatnio uradował mnie niezmiernie, bo
the community of our small town. We mieszanki are a breed of our own, enriched with a double cultural heritage, we are blessed and yet we are often lost in confusion. The need for an absolute identity particularly during teenage years can plunge us into a rejection of one or other culture, language and parent, causing a deep schism in the psyche. By not accepting them, we are not accepting ourselves. After changing planes in Athens I arrived on the mythical island of Lesbos. Following a twohour hair-raising taxi drive along mountain precipices with sheer cliff faces and foaming waves many feet below, I was left wondering how explorers ever felt inspired to explore the Greek islands. Lesbos like many of the other islands I have visited looks from the outside like a giant rock, craggy and barren scorched by the sun and pounded by the relentless waves. Yet, once penetrated, these islands enclose beautiful oases of lush vegetation and sandy beaches. Being a rather large island, Lesbos has an airport and a road which runs its perimeter. Following in the footsteps of the famous poetess Sappho, who brought lesbianism its name, the island has become a gay mecca frequented each year by many lesbian visitors. Just in case I had any dreams of a paradisiacal month spent by the sea, they were quickly dispelled upon arrival at the centre where the course was held. This training was a month of Reichian body work. This particular one was in a form called Pulsation, led by a woman with a lifetime of experience in the field. Wilhelm Reich was a student of Freud’s, who found that classic psychoanalysis was not always achieving results. In traditional psychoanalysis, the patient lays on the couch and talks without ever seeing the therapist who sits behind them, in order to minimise the effects of transference and counter transference. Reich began to notice similarities amongst clients; they all reported dysfunctional or non-existent sexual lives, breathed in a shallow way and seemed disconnected from their bodies.
He started to experiment by asking them to breathe deeply and systematically into the belly, diaphragm and chest. His patients began to tap into and release various tensions and traumas from their bodies, leaving them freer and less inhibited. This led Reich to map the muscular armouring of the body, in which different segments of muscles work together in holding and suppressing emotions and tensions. With so much energy devoted to ‘holding things together’, very little energy is left for the enjoyment of living, spontaneity and the juiciness of our sensual experience. This month was one of the most testing experiences I have encountered. The training consisted of sessions beginning at 7am with an active meditation called ‘dynamic’, followed by a break for breakfast and a quick shower. The morning session consisted of a warm-up and more intense body work, leading to lunch. The afternoon session was more of the same, ending with two meditations before dinner at 9pm – the ‘kundalini’ and the ‘white robe’ active meditations. The night session after dinner was usually a lighter one, consisting either of a sharing about the days explorations, or some theory, bringing the day to a close at around mid-night. I was expecting an intense process, it is body work after all, but this was extreme, even as the youngest person in the group it was a stretch. I was in awe of the oldest man in our group who was eighty years old, with one eye, who attended all sessions and meditations, dancing and laughing all the while. Wow! What an inspiration, life energy is clearly flowing through him, I can only hope we will all have such a zest for life at that age. The routine was rigorous; leaving me with blistered feet, a lip full of cold-sores and calve muscles so tight I was hobbling around like an old woman after the first week! Vanity was impossible, I have never gone for so long without looking in a mirror, applying make-up, or generally caring what I looked like! It was actually incredibly liberating not to think about any everyday rituals. The teaching was world class, we received
lessons and booklets on anatomy and Reich’s theories, which extended far and wide. He diagnosed a system of body types (which Alexander Lowen later greatly developed), based on physical appearance, emotional tendencies and intellectual strategies. However, the main focus
zmienił płytę na Myslovitz, którego wprost uwielbiam. Przeleciało Korova Milky Bar, a ja słuchałem jak zaczarowany. Niestety, potem upodobał sobie jeden z kawałków i zaczęło się nowe Alleluja. Archie mówił mi, że facet ma bzika na punkcie religii. Uczepił się jakiegoś wygodnego dla jego sposobu interpretacji kawałka Biblii i stworzył protestancką sektę. Liczyła trzy osoby. Dwie z nich wkrótce zrezygnowały i został samodzielnym guru-prawodawcą. Wyobrażam sobie posępnego bruneta ze złowrogim błyskiem w oku, w długiej szacie i żelastwem na szyi, który odprawia tajemne modły w swojej świątynii za kuchnią. Od paru dni mam dół jak Rów Mariański. Archie z Magdą ścisnęli tyłki i zaczęli wykonywać nawet najtrudniejszą robotę. Zbierają na samochód, więc muszą zarabiać więcej. Snują się, ledwie powłócząc nogami, ale po mnie nie dzwonią. Z jednej strony ich rozumiem, z drugiej czuję się zbędny. Nie szukałem pracy, bo sama mnie znalazła, a teraz zostałem na lodzie. Codziennie wstaję rano i od razu mam fajrant. W akcie desperacji zadzwoniłem do polskiej gazety i złożyłem kilkanaście propozycji ulepszenia jej wizerunku. Niby zostały przyjęte, ale żadnych konkretów nie usłyszałem. Dostałem za to zlecenie na artykuł sponsorowany. I znów pieprzony paradoks. Przejechałem dwa tysiące kilometrów,
by znów musieć robić to, co w Polsce. Oczywiście zlecenie przyjąłem. Dwadzieścia pięć funtów minus koszty piechotą nie chodzi. Zresztą jakie koszty? Zamiast wsiąść w autobus, poszedłem półtorej godziny piechotą – w tę i z powrotem. Przybyło mi parę odcisków, ale spacer był w sumie przyjemny. Zwiedziłem kawał innej dzielnicy, pogadałem ze setką przechodniów, próbując namierzyć właściwy adres i w końcu znalazłem wielkie magazyny nad jakimś kanałem. W jednym z nich mieściła się firma spawalnicza prowadzona przez dwoje przedsiębiorczych Polaków. Popracowali jakiś czas, odłożyli trochę kasy i spróbowali samemu. Za to kocham Zachód i nienawidzę polskiego piekła. Tutaj masz pomysł, umiesz coś, to działasz bez obaw. U nas musisz nabrać kredytów albo dostać spadek, bo każdy interes zaczynasz ze sporym debetem na ZUS, czynsze, podatki i inne opłaty. W Anglii możesz zaejestrować firmę po trzech miesiącach od wystawienia pierwszej faktury, na ubezpieczenie płacisz dwa funty tygodniowo, a biznes możesz prowadzić we wynajętym flacie. Spotkałem wiele osób, które postawiły na samozatrudnienie i nie zauważyłem, żeby działa im się jakakolwiek krzywda. Może i ja kiedyś spróbuję? Kiedy wracałem, nad moją głową co minutę startowały samoloty. Nie wiem, czego jest więcej na tutejszym niebie – ptaków czy latających
maszyn. Przecinają niebo, niczym jakiś szalony, gigantyczny Zorro i czasem wydaje się, że dojdzie do katastrofy. Pędzą ku sobie z ogromną prędkością, by minąć się na róznych pułapach. Zostaje po nich tylko niemiłosiernie pocięty błękit. Napisałem tekst w pół godziny. Nie z takimi ludźmi i nie w takich pipidówach się wywiady przeprowadzało. Mam ich na koncie kilkadziesiąt. Moim największym klientem była firma International Paper – ta od pachnącej srajtaśmy. Dyrektor generalna czekała w wielkim, skórzanym fotelu na samym szczycie warszawskiego Marriotta. Pogadaliśmy z godzinę, a na odchodne dostałem całą kolekcję produktów marki Velvet. Czułem się jak król świata. Tekst został przyjęty, zapłata miała nastąpić po publikacji. No, i zeszły dwa tygodnie, a ja nadal nie mam czeku. Prosty wniosek – jako dziennikarz zdechłbym w Londynie z głodu, bo nie dość, że płatność się przeciąga, to jeszcze obowiązuje forma czeku. Nie mam konta w banku, więc mógłbym go namoczyć i spróbować przełknąć albo dać zamiast sałaty do kanapki. Mimo to napisałem kilka tekstów, które poszły do druku. Może pod koniec roku los sprawi mi niespodziankę i dostanę kasę w większym kawałku. Nie ma pracy, to i z pieniędzmi krucho. Dobrze, że Aneta o tym nie wie. Mam odłożone parę stów, ale podliczywszy czas, jaki tu jestem,
|23
nowy czas | 24 października 2009
agenda
was on experiential learning, we were exchanging sessions with each other daily, in the role of therapist/client in a giant laboratory, free to experiment and guided by skilful assistants. The idea was to work with a different person each day, in order to see how different we all are and yet, there are certain systems within the body which function universally, for example; two basic ones are tension and stress stored in the shoulders and
anger in the jaw, hence the expression ‘through gritted teeth’. It was possible to survive the training itself, however, the setting was a process all of its own. The commune was made up of supposedly likeminded people and a condition of stay was working through a morning break every other day, in either the kitchen, course room or bar area. A taxi-ride away from the beach, down dusty dirt-roads, where not even goats roamed due to a lack of vegetation, it felt like a desert complete with scorpions, (with a non-lethal sting, but scorpions nonetheless). The place is pervaded by a ‘wildness’, run by Greek men, it is a brand of spirituality and a lack of hygiene which is not to all tastes. There seemed to be many men just hanging around, observing the people, coming and going, which contributed to a sexual atmosphere. The bar was a hit-and-miss affair – it was sometimes open during breaks, sometimes serving fruit and sometimes inexplicably abandoned. It was possible in a break to have a coffee, a cigarette, an alcoholic drink and a sexual encounter. This was the part I was uncomfortable with, it seemed that some people congregated at the commune, to flirt and socialise, leading to an environment of promiscuity and something of a hippy style ‘free love’ vibe. Any processes I had participated in until then had been solely about the experience of the process itself, with rules of silence and sexual integrity. Any feelings or attractions which develop are picked up on and used as a vehicle for the individual to go deeper within themselves, observing how quickly we want to project on the outer world so as to avoid a deep meeting with self. Here, anything goes. Talking, provocative clothes and full contact - I observed the combination with emotional work was quite explosive! People within this world had taken ancient Sanskrit names to signify their rebirth into a life characterised by a pursuit of personal liberation. Defenders of this style of life say that it brings process into real life with a focus on personal responsibility, rather it being something completely cut off from a reality which must be returned to. I understand this line of thought and I believe this world to be a wonderful place of physical liberation for highly repressed people, or those who for example, did not experiment in their teens. It is just a question of taste, I spoke to many people who had deeply transformational experiences in these communes and likewise, many who found it overwhelming and in some
cases invasive. I certainly had to overcome my own shock, sense of threat and cynicism which always uttered an internal giggle when being introduced to European people whose names were clearly Anna, Peter or Kostas, presenting themselves with names such as ‘Kali’, ‘Krishna’ and ‘Shivati’. The idea that a new name makes a person more spiritual I find absurd, would it make you more likely to help an old lady across the road with her shopping? In my experience this kind of renaming often simply inflates the spiritual ego. I also feel that accepting one’s own birth name can be another important stepping stone on the way to self-acceptance. One evening, I hovered at the bar, badly sunburnt, wearing a cardigan and shivering despite the thermal evening. I could feel the hot flushes and the chills beginning to wreak havoc on my skin. Where is she? I wondered to myself, I would just like to say ‘Hello’ and excuse myself. An older man, with a mane of unkempt curly hair turned to me – ‘Why are you wearing this?’, he asked in a thick Greek accent, indicating my jumper. “Oh, I’m sunburnt”, “Really?”, his eyebrows went up, widening his eyes, which seemed to be connected to the corners of his mouth which had by now widened into an unmistakable Cheshire cat grin. “I have some special healing calendula oil in the kitchen, I could rub some into your back, my hands have healing properties”, he said stubbing out his cigarette and waving them in front of my eyes. I could not have imagined anything worse than being carted off to the kitchen, completely abandoned at this time of night to have ‘healing’ oil rubbed into my sore back by a sleazy old man. “Thank-you, but I’m really alright, just waiting for my friend, she’s playing music here in the bar tonight”. He laughed to himself and stared straight ahead, as though seeing through me in some way. I had the constant feeling that my restraint was perceived by frigidity by the people at the commune, that I was comical, like the new kid at school who has not yet learned what is cool. Completely undeterred I remained standing and shivering, while my companion, a moment ago so full of generosity treated me as a fly on the wall. I have never been much good at going to a bar or restaurant and dining or drinking alone. I always associate it with the loneliness of civilised life, all the people who buy meals for one in the supermarket, living their solo lives - a far cry from the tribal communities we came from. Lacking other company, I asked my companion, “What is your name?”, I should
have guessed what was coming, his round, pink face turned once again to me as he heavily proclaimed that his Saskrit name meant ‘the god of love’ and that no other seeker bears that name. Inwardly smirking I wondered if he like so many others had christened himself. I asked. “Of course not, how vain would I have to be to give myself this name, I was given it”, ok I thought, probably by your best friend! The ‘god of love’ had now worryingly turned to face me and I could feel the full weight of his attention, studying me. I looked into the shadows of the out-door bar, wishing someone I knew would show up. Feeling that the ‘god of love’ was still imagining I might be persuaded into his massage, I asked, “What do you do?”, he turned away from me and lit another cigarette, inhaling deeply and slowly, he exhaled just as languorously. “I give light” he said, delivered in true new-age ethereal style. I could not help the chortle which escaped me – “What do you actually do?” I asked sarcastically by this point, wondering how people can stand communicating in such an ungrounded way about the most ordinary things, “I’m an electrician” he said turning to face the bar. I laughed and this signalled the end of the exchange. The place was peopled by a colourful array of nationalities which I found fascinating. In a group of twenty-odd I found several slavs, Russians, a Bosnian woman, a Czech man and a compatriot – I was delighted to find Mariola, a Polish woman living in India. The extent of the Polish diaspora never ceases to amaze me! Although they all move in the circles of this commune world, I found several friends with whom I am still in contact. Occasionally, we decided that a trip to the beach in the afternoon and a little evening dance in the town were just as beneficial as a meditation in the commune. For me the experience was a real test of endurance and character. I returned home feeling detoxed in my body, the sweating and body work had burnt out a lot of toxins, my skin was feeling new and clean and I felt motivated to keep up the cleansing. On an emotional level, I felt like I had more space inside, more distance from the chatter of the mind and a confidence coming from feeling a connection with my inner self. Although I returned feeling strong, exhausted and exhilarated, grateful for my experiences and the people I connected with, I do not imagine that I will be visiting this commune again. I have never missed Bonny Scotland, my Scotsman and my dogs so much!
nie zarobiłem aż tak wiele. Zorganizowałem sobie za to słoik na penale. Penale (od penalty) są duże, ciężkie i nikomu niepotrzebne, a więc nosi się je za karę. Każdy tu w domu ma swoją puszkę, do której wrzuca penale na czarną godzinę, lecz gdyby takowa nadeszła, nazbierałoby się tego może dwadzieścia funtów. Najgorsze jest to, że co dnia wszyscy idą do pracy, a ja zostaję w pustym pokoju i czekam sam nie wiem na co. Wracają pod wieczór i każdy ma jakąś dobrą nowinę, która przygniata mnie do ziemi. A to Jerry dostał prowizję za wynajęcie kolejnego flatu, a to Archie chwali się, że złapał kolejne duże zlecenie. Uśmiecham się życzliwie, lecz w środku przelewa mi się wrząca lawa. Zerkam na swoje krzywe odbicie w lustrze i mam ochotę dać sobie w pysk. Czytam, piszę, oglądam, słucham, czyli ekonomicznie rzecz biorąc marnuję czas. Trzeba coś z tym będzie zrobić, bo inaczej ta eskapada straci sens. No chyba że kapnie jakiś dar losu. Ktoś puka i w drzwiach ukazuje się głowa Raya. – Masz pracę? – Ostatnio nie. – Umiesz murować? – Nie za bardzo. Zaprawę mogę robić. – Chodź ze mną. Miła pani w średnim wieku pokazuje nam murek
w ogrodzie, który oddziela jej działkę od posesji sąsiada. Chyba za nim nie przepada, skoro każe nam dobudować mur na wysokość wzrostu Raya, który do karłów nie należy. Ja robię zaprawę, on kładzie cegły. Już po dwóch warstwach widać, że nie ma o tym bladego pojęcia. Patrzy na mnie błagalnie i prosi, żebym może ja spróbował. Kręcę głową i umywam ręce z cementowego nalotu. Rób, facet, skoro wziąłeś zlecenie. Po godzinie mur jest już tak koślawy, a dziury między cegłami tak rażą w oczy, że zaczynam się martwić o zapłatę. Póki baba nie widzi, łatam co mogę i paluchem formuję fugi. Can You build the bricks – podśpiewuję pod nosem szyderczo, parodiując Jej Plastyczność Cher. Godziny mijają, mur przypomina ten chiński, tylko widzany z samolotu. Zakręca, prostuje się, znów zakręca – zupełnie, jakby był z modeliny. Baba mruczy, że ugly, lecz staramy się tego nie słuchać. Postanawiam, że ostatni raz poszedłem z Rayem na robotę. Już ten krawężnik u Ahhhmeda powinien dać mi do myślenia. Co będzie, jeżeli gość jutro stwierdzi, że jest w stanie wymienić komuś dach albo zrobić operację wyrostka? Najwyraźniej chce robić wszystko, ale nie umie nic. Pracowaliśmy siedem godzin i nie udało się skończyć. Okazuje się, że Ray umówił się na płatność od całości i nie powąchamy dziś nawet
funta. Mam czekać, aż znajdzie wolny dzień i będziemy mogli dokończyć. Znów coś zrobiłem i nie mam z tego kasy. Trzaskam drzwiami i znikam w łóżku. Ciągle słyszę o jakiejś robocie dla mnie, ale tylko gniję w tym cholernym pokoju. Sierota obrzygana! Niedorób! Kaszaniarz! Coś mnie użarło w nogę. Ukąszone miejsce stwardnialo, spuchło i swędzi nie do wytrzymania. Chyba to był pająk, którego wyprosiłem przedwczoraj za pomocą kubka i kartki papieru. Uprzejmie wyniosłem go przed dom i wypuściłem. Nigdy nie widziałem tak wielkiej bestii, więc w pierwszej chwili chciałem dać nogę. Pomyślałem jednak, że nie mam dokąd pójść i to on musi doświadczyć trudu życia poza domem. Może wrócił się zemścić? W każdym razie mam dodatkowy powód, żeby nie zasnąć – upierdliwe swędzenie. Całą noc pada deszcz. Dach w korytarzu przecieka. Krople paćkają o dywanik, a echo roznosi ich brzmienie po uśpionym domu. Z braku lepszych pomysłów rozmyślam, na co wydam pieniądze, które kiedyś zarobię. Przydałby się jakiś sprzęt grający, laptop, kino domowe, samochód. Co dnia pilnie przyglądam się zasadom ruchu na londyńskich ulicach i mam wrażenie, że dałbym rady tu jeźdźić. Jeden z tekstów, jakie napisałem do gazety, dotyczył
kupowania aut. Endorfiny, te od marzeń, od razu zaczęły eksplodować. Bryczki są wyraźnie tańsze niż w Polsce. Za przyzwoitą wypłatę angielską mozna sobie sprawić sześcioletnie cacko. Nie znam się na psychoanalizie i nie wiem, jak to się przekłada na wielkość i jakość przyrodzenia, ale lubię średnie auta miejskie. Taka, na przykład, Skoda Fabia służyła mi ponad dwa lata. Była w Wiedniu, Bratysławie, Koszycach, Pradze, Miszkolcu, Egerze... Po spłacie ostatniej raty leasingowej, sprzedałem kochane autko, żeby zlikwidować długi, lecz okazało się, że to za mało. Niech komuś służy tak, jak służyła mnie i Anecie.
cdn
@
xxpoprzednie odcinkix
www.nowyczas.co.uk/wyspa JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE
24|
24 października 2009 | nowy czas
ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD
jak zamieszczać ogłoszenia ramkowe?
ksiĘgoWośĆ finanse
pełna ksiĘgoWośĆ (rozliczenia przez internet) Zwrot podatku w ciągu 48h Virtual office NIN, CIS, CSCS, zasiłki i benefity acton Suite 16 Premier Business Centre 47-49 Park Royal London NW10 7LQ tel: 0203 033 0079 0795 442 5707 camden Suite 26 63-65 Camden High Street London NW1 7JL tel: 0207 388 0066 0787 767 4471 www.polonusaccountancy.co.uk office@polonusaccountancy.co.uk
roZlicZenia i benefitY
kUchnia domoWa
polski kUcharZ prywatne przyjęcia, domowe uroczystości, gotowanie na miejscu lub pomoc w gotowaniu, układanie menu. Kuchnia polska, kontynentalna i angielska. Przyjęcia duże i małe. tel.: 0772 5742 312 www.polish-chef.co.uk
naUka
jĘZYk angielski korepetYcje oraZ profesjonalne tłUmacZenia
abY ZamieściĆ ogłosZenie ramkoWe prosimy o kontakt z
działem sprzedaży pod numerem 0207 358 8406 ogłoszenia komercyjne
komercyjne z logo
do 20 słów
£15
£25
do 40 słów
£20
£30
Uroda
flat to let in golders green
profesjonalne frYZjerstWo strzyżenia damsko-męskie, baleyage, pasemka, trwała ondulacja, fryzury okolicznościowe. iza West acton, tel. 0786 2278729
tWo bedroom in the vale nW11
transport
£230 per Week tel. 07956 100 200
prZeproWadZki • prZeWoZY tel. 0797 396 1340
WYWóZ śmieci przeprowadzki, przewóz materiałów i narzędzi. Pomoc drogowa, auto-laweta, Złomowanie aut – free transpol tel. 0786 227 8730 lub 29 andrZej
Staááe stawki poááączeĔĔ 24/7
(UniversitY of Westminster)
tel: 077 9035 9181 020 8406 9341
tel.: 0785 396 4594
www.polishinfooffice.co.uk
eWelinabocZkoWska@ Yahoo.co.Uk
Polska
UsłUgi róŻne ZdroWie
Profesjonalne ustawianie, usuwanie zakłóĶceń, systemy CCTV, sprzedaż polskich zestawów: 24h/24h, 7d/7d. Anteny telewizyjne. polskie ceny tel. 0751 526 8302
architekt rejestroWanY W anglii Wykonuje projekty: lofts extensions, pełen service – planning application, building control notice. tel.: 0208 739 0036 mobile: 0770 869 6377
ogłosZenia 0207 6398507
Bez zakááadania konta
absolWentka anglistYki oraZ translacji
szybko i skutecznie (przyjmuję również wieczorem i w weekendy)
antenY satelitarne jan Wójtowicz
spraWnie • rZetelnie • UprZejmie
ginekolog-połoŻnik dr n. med. michał samberger the hale clinic 7 park crescent london W1b 1pf tel.: 0750 912 0608 www.ginekologwlondynie.co.uk michal.samberger@wp.eu
laboratoriUm medYcZne: the path lab Kompleksowe badania krwi, badania hormonalne, nasienia oraz na choroby przenoszone drogą płciową (HIV – wyniki tego samego dnia), EKG, USG. tel: 020 7935 6650 lub po polsku: iwona – 0797 704 1616 25-27 Welbeck street london W1g 8 en
umer Wybierz n a nastĊĊpnie dostĊĊpowy elowy np. numer doc oĔcz # i Zak 0048xxx. . poáączenie a n j a k e z c po
Polska
2p/min 084 4831 4029
7p/min 087 1412 4029
Irlandia
Czechy
3p/min 084 4988 4029
3p/min 084 4988 4029
Sááowacja
Niemcy
3p/min 084 4988 4029
1p/min 084 4862 4029
Auracall wspiera: Polska Infolinia: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. Calls made to mobiles may cost more. Minimum call charge 8p by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.
|25
nowy czas | 24 października 2009
ogłoszenia INTERNET MARKETER Location: London Hours: Flexible Wage: £10-£40 per hour depending on experience Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
job vacancies DOMESTIC CLEANERS we are looking for hard working domestic cleaners to work in various locations in London. If you are interested in applying please send your CV to info@connpers.co.uk or call us on 0207-636 9191 ASSISTING PROJECT ARCHITECTS Location: LONDON Hours: 40 HOURS OVER A 5 DAY WEEK Wage: 20,000 - 39,000 PER ANNUM Employer: Polisano and Leventhal Limited Closing Date: 30/10/2009 Pension: Pension available Duration: PERMANENT ONLY
Description: For a number of existing and new long term projects in the UK and overseas, The successful applicants will be based in our London office, must possess a relevant architectural degree with relevant experience, and have excellent drafting skills. Large scale project experience and the knowledge of the necessary and relevant building codes, practices and regulations are desirable. Microstation and Auto Cad skills are advantageous. Responsibilities will include supporting architectural teams through the production of sections, layouts, elevations, working drawings, construction drawings and detailing. To become part of a successful design team, you will need to be motivated to become involved in all aspects of the architectural process. Salary £20,000 - 39,000 plus benefits which include healthcare,pension,dental plan and vacation days How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Sonal Rathod at Polisano and Leventhal Limited, Carlow House, Carlow Street, LONDON, NW1 7LH or to srathod@plparchitecture.com.
Description: Due to expansion we now require a online marketing expert, must have excellent skills and in depth knowledge of organic search engine optimisation, ppc campaigns, Adwords, and familiar with social network portals. Must be able to demonstrate abilities and knowledge of online marketing. Students are welcome to apply for this position. Flexible working hours will turn into a permanant position for those who are able to demonstrate their skills. How to apply: For further details about job reference CTS/4403, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearingimpaired people is 0845 6055 255.
SHEET METAL WORKER Location: KINGSTON UPON THAMES, SURREY Hours: 8 HOUR/DAY Wage: £9/HOUR Employer: Top Food Service Equipment Closing Date: 30/10/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: Working with thin sheet metal, mainly stainless steel, to assemble equipment. Proficiency in TIG welding. Advantage if you have skills in carpentry, plumbing, electrics. Full driving licence required. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Devish Patel at Top Food Service Equipment, mail@tfse.eu. CUSTOMER SERVICE / DELIVERY DRIVER Location: LONDON W12 Hours: 40 PER WEEK OVER 7 DAYS 6AM12PM Wage: £8.00-£10.00 PER HOUR Employer: Ocado Limited Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: This Local Employment Partnership employer shares information about new starters with Jobcentre Plus, for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk for more information.Applicants must have a current driving licence with at least 4 years experience for insurance purposes. You must have no more than three points on the licence and no disqualifications in the last ten years. Must be flexible to work a variety of full time shifts between 6am - 12 midnight,have excellent communication skills, a be customer focused. Duties will include delivery of groceries and internet
shopping to customers in their homes across West, North and Central London. Please phone Employer Engagement Team for screening on 0208 4653813 / 3824/3819/ How to apply: You can apply for this job by obtaining the employer's application form by telephoning 0208 4653815 ext and asking for Employer Engagement Team and returning it to Employer Engagement Team at Ocado Limited, ring eet on 020 84653815/3819/. PASHTO, POLISH, CHINESE TRANSLATORS Location: READING BERKSHIRE Hours: 37 HOURS PER WEEK, MONDAY TO FRIDAY, DAYS Wage: £11.44 PER HOUR Employer: Reading Borough Council Closing Date: 02/11/2009 Pension: Pension available Duration: PERMANENT ONLY
Description: This Local Employment Partnership employer shares information about new starters with Jobcentre Plus, for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk for more information. Clear and confident verbal and written communication skills are essential, both in your own language and English. Duties include providing interpretation services to a variety of organisations and to Reading Borough Council’s departments and any other duties as required. Successful applicants are required to provide a enhanced disclosure. Disclosure expense will be met by employer. How to apply: You can e-mail: recruitment@reading.gov.uk or call 01189 39 0039 (24 hr a/phone) quoting the relevant reference number. You can apply for this job by sending a CV/written application to Recruitment at Reading Borough Council, recruitment@reading.gov.uk.
Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: Looking for an experienced alteration tailor for men’s clothing, either full or part time basis. Hours can be discussed, coverage Mon-Fri. Must be fully experienced and be able to work unsupervised. How to apply: You can apply for this job by telephoning 0794 6228997 ext 0 and asking for Andreas Zachariou. RESTAURANT MANAGER Location: CHELSEA, LONDON Hours: 40 HOURS OVER 6 DAYS Wage: 20 - 22K P/A Employer: Thai Staff Solutions Closing Date: 06/11/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: This is a Thai Staff Solutions UK Ltd. vacancy, operating as an employment agency. Our client The Thai Restaurant (Chelsea) is looking for a professional Restaurant Manager. The applicant must have qualifications or experiences at NVQ Level 3 or above. The roles will involved purchases or directs the purchasing of supplies and arranges for preparation of accounts; verifies that quality of food beverages and waiting service are as required and that kitchen and dining areas are kept clean in compliance with statutory requirements; checks that supplies are properly used and accounted for to prevent wastages and loss and to keep within budget limit; plans and arranges food preparation in collaboration with other staff and organises the provision of waiting or counter staff. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Mrs P Steinke at Thai Staff Solutions, Redhill House, Hope Street, Saltney, Chester, CH4 8BU. RESTAURANT MANAGER
NIGHT CARE ASSISTANT Location: PETERSFIELD, HAMPSHIRE Hours: 11 HOURS PER NIGHT UP TO 3 DAYS PER WEEK Wage: £6.75 P.H. - £7.85 P.H Employer: Western Healthcare Ltd Closing Date: 31/12/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: This Local Employment Partnership employer shares information about new starters with Jobcentre Plus, for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk for more information Night Care Assistant to work as part of a team providing personal care and support to our elderly residents. Experience preferred Up to 3 nights per week Induction Training and NvQs Training provided. How to apply: : You can apply for this job by telephoning 01730 710710 ext 0 and asking for Paul Rogers.
Location: LONDON N1 Hours: 40 PER WEEK, 5 DAYS OVER 7 DAYS AND EVENINGS Wage: £20,000-£23,000 PER ANNUM Employer: Sen-Nin Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: Previous managerial experience is essential at NVQ level 3 or
equivalent. You will be required to supervisor front of house, deal with customer complaints, liaise with the kitchen, carry out staff training and carry out restaurant housekeeping. You will be responsible for the preparation of rota and responsible for till management, supervise waiting staff and ensure compliance of health and hygiene policy and implement the same and over see restaurant operating policy. You will be required to manage either the Islington and/or Camden restaurant. You can apply by sending CV by post or email to kapoorn@hotmail.co.uk How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Naresh Kapoor at Sen-Nin, 206 Upper Street, LONDON, N1 1RQ or to kapoorn@hotmail.co.uk. POLISH SPEAKING TEACHING ASSISTANT Location: LONDON Hours: Days , Term-Time Wage: 80.00 per day Employer: Rock Professional Recruitment Closing Date: 15/11/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: Polish speaking Teacher / Teaching Assistant. This vacancy is being advertised by RPR who is operating as an employment agency on behalf of our client. RPR has been asked by a client school in Haringey to provide a Polish speaking Teacher / Teaching Assistant to help support teachers across the secondary age range. This would be a long-term post for the right candidate. Experience of working in schools and with secondary age-range children is essential. This is a mixed, 11-16 school situated in Haringey. Excellent rates of pay available. Interviews will take place as soon as possible at our head office in Cheshunt, Herts. Cheshunt is 22 minutes by train from Liverpool Street, or 10 minutes from Tottenham Hale. RPR is a DCSF Quality Mark agency. Placements are subject to a clear Enhanced Disclosure through the Criminal Records Bureau How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Gareth Brisbin at Rock Professional Recruitment, admin@rpr.org.uk.
Poczuj się pewnie na brytyjskich drogach!
Testy na prawo jazdy na wszystkie kategorie oraz brytyjski kodeks drogowy w języku polskim. Profesjonalne i kompletne.
ALTERATION TAILOR Location: LONDON Hours: FULL OR PART TIME HOURS Wage: EXCEEDS NATIONAL MINIMUM WAGE Employer: Andreas Zachariou Closing Date: 30/10/2009
Bezpłatne doradztwo odnośnie uzyskania prawa jazdy w Wielkiej Brytanii! www.emano.co.uk biuro@emano.co.uk 07871 410 164
26|
24 października 2009 | nowy czas
czas na relaks sudoku
łatwe
średnie
3
1 2 7 6 4 1 6 4 3 1 4 2 1 5 5 6 6 9 2 5 3 9 1 4 7 4 2
4
7 6 4
2 7 3 3 4 1 1 3
trudne
1 9 4
5
3 7 6 4 7 5 3 1 9 5 1 8 6 2 4 5 1
1 5 9
7 6 8 5 2 2 8
2 3 7 1 5 3 9
6 5 9 7 9 4 1
1
7
7 2 6
2 2 7 3 8 5
krzyżówka
horoskop
BARAN 21.03 – 19.04
RAK 22.06 – 22.0
GA WA 23.09 – 22.10
ZIOROŻEC
KO 22.12 – 19.01
Przez żołądek, do serca, pamiętaj o tym, jeśli planujesz spotkanie z nowo poznanym mężczyzną, albo kobietą, bo ta reguła działa w obie strony! Wino, muzyka i smakowita kolacja to już połowa twojego sukcesu! Rozkojarzenie nie sprzyja efektywnej pracy. Może rozsądnym wyjściem byłoby kilka dni wolnego?
Nie siedź sama w domu. Otwórz drzwi dla przyjaciół i powspominajcie dawne, nie zawsze lepsze czasy. Jeśli masz problemy nie obawiaj się o nich opowiedzieć i posłuchać co o nim myślą inni. Bliski znajomy na pewno udzieli cennej porady. Możliwe, że nawet sam spróbuje ci pomóc. Pojawi się szansa na wyjaśnienie nieporozumień w pracy.
Nie daj się chandrze i za pomnij o swoich ostat nich niepowodzeniach. Myśl o dobrych rze czach, które ostatnio cię spotkały, nastroją cię pozytywnie przed przyszłym tygodniem. Ko niecznie zafunduj sobie parodniowe wczasy na łonie natury. Po powrocie czeka cię miła niespodzianka ze strony stęsknionej za tobą osoby.
Trzymaj na wodzy swój temperament i wybuchowy charakter, możesz zburzyć dobrą opinię, na którą pracujesz. Nawet jeśli masz powód, by komuś powiedzieć przykre słowo, zachowaj to dla siebie. Wprowadzanie nerwowej i nieprzyjemnej atmosfery nikomu dobrze nie służy. Zafunduj sobie jakąś małą przyjemność dla odprężęnia, może relaksacyjny masaż?
Jeśli w twoje życie prywatne wkrada się nuda, trzeba nadać mu smaku. Najwyższy czas, żeby pozbyć się rutyny. Kiedy ostatnio wyszedłeś ze swoim partnerem do teatru, do restauracji? Jeśli chcesz uatrakcyjnić swoje życie seksualnie, nie bój się zaproponować czegoś nowego. Czy naprawdę muszisz aż tak gonić za pieniędzmi? Wyhamuj.
W życiu prywatnym sielanka i harmonia. Dawno nie ukladało się tak dobrze! Powodzenie w związku procentuje i na innych płaszczyznach życia osobistego – będziesz mieć więcej sił, zapału i pozytywnego nastawienia, co zjedna Ci ludzi w twoim otoczeniu. W pracy napięty okres.
Nie ignoruj niespodziewanych telefonów, mogą być początkiem podniecającej przygody. Zadzwoń też do starych znajomych, ostatnio ich zaniedbujesz. Przestań zapominać o płaceniu rachunków telefonicznych! Pamiętaj, że pobieżne traktowanie problemów grozi niefortunnymi decyzjami. Jeśli miałeś wcześniej ustalone plany, będziesz je weryfikować niemal w ostatniej chwili.
Jeżeli mieszkanie wymaga remontu lub od dawna planowałaś zmienić jego wystrój – nie zwlekaj z rozpoczęciem prac. Ceny szybko idą w górę i taniej już nie będzie. Aby osiągnąć finansowy sukces nie wystarcza ciężka praca. Jeśli przestaniesz brać na siebie cudze obowiązki i głośno zaprotestujesz przeciwko bezczelnemu wykorzystywaniu cię, na pewno nic nie stracisz.
Wreszcie odkryjesz swoje zdolności przywódcze i organizacyjne. Dominacja w związku też zacznie ci się podobać. Musisz jednak uważać, by nie zniechęcić do siebie partnera. zorganizuj spotkanie przyjaciół ze szkoły, może przynieść ze sobą wiele nieoczekiwanych i miłych dla ciebie niespodzianek.Nie zadzieraj nosa i przemyśl dwa razy, zanim coś powiesz.
Zamiast narzekać, ze jesteś sam, zainteresuj się ludźmi z twojego otoczenia. Przed tobą ważna decyzja. Nie obawiaj, jeśli czekają cię zmiany, za którymi nie przepadasz. Poczynione teraz inwestycje powinny solidnie podreperować twoje finanse. Ktoś wplywowy potraktuje bardzo poważnie twoje pomysły. Masz szansę zrealizować coś, czego inni będą ci zazdrościć.
Twoje życie towarzyskie wreszcie zacznie nabierać rumieńców, nowe twarze będą się szybko przewijać przez twoje życie. Nie zatracaj się jednak w zabawie, żeby nie odbiło się to na twoim życiu zawodowym. Szef na pewno nie będzie zadowolony, gdy zaczniesz się spóźniać do pracy. Czas ustalić priorytety. Pomyśl nad przyłączeniem się do grupy, pracującej nad nowym projektem.
BYK 20.04 – 20.05
NIĘTA BLIŹ 21.05 – 21.06
LEW 23.07 – 22.08 NA PAN 23.08 – 22.09
PION SKOR 23.10 – 21.11
LEC STRZE 22.11 – 21.12
Twoje marzenia mogą się spełnić, uważaj, żeby nie przespać okazji. Teraz wszystko zależy od ciebie. W podejmowaniu decyzji pomocna może okazać się rada dana przez kogoś z kim dotąd prawie się nie znałeś. Jakby tego było mało, ukochana osoba pokaże ci się z nieznanej dotąd strony. Pora uwierzyć w siebie i zacząć myśleć o sobie jako o kimś, komu się udaje.
NIK WOD 20.01 – 18.02
BY
RY 19.02 – 20.03
|27
nowy czas | 24 pździernika 2009
port
Redaguje Daniel Kowalski info@sportpress.pl
Czechy – Polska 2:0, Polska – Słowacja 0:1
Ambitnie, ale nieskutecznie Daniel Kowalski Praga Kompromitacją zakończyły się dwa ostatnie mecze w ramach eliminacji do mistrzostw świata w RPA w 2010 roku. Po meczu ze Słowacją przez najbliższe dwa i pół roku grać będziemy już tylko towarzysko. Początek meczu w Pradze był nawet obiecujący. Stefan Majewski postawił na ofensywę, co wydawało się być koncepcją jak najbardziej słuszną. Kilka klarownych okazji udało nam się wypracować, ale do zdobycia bramki zawsze czegoś zabrakło. Gorzej spisała się formacja obronna, która wyraźnie nie dawała sobie rady z napastnikami gospodarzy. Czesi nie zagrali rewelacyjnego futbolu, ale na tle biało-czerwonych byli zespołem lepszym, szczególnie w drugiej odsłonie spotkania. Zwycięstwo nie zwiększyło jednak ich szans na awans, bo Słowacja uległa przed własną publicznością ze Słowenią. To oznaczało, że aby awansować, Czesi musieli koniecznie wygrać ostatni mecz z Irlandią, a San Marino zdobyć co najmniej jeden punkt ze Słowenią. To drugie rozwiązanie było jednak mało prawdopodobne, bo outsider nie zdobył w tych rozgrywkach ani jednego „oczka”. Porażkę słowackiej reprezentacji czeska prasa nazwała zdradą, chłodniej do te-
matu podchodzą sami piłkarze, którzy przypominali, iż oni również w meczu z tym rywalem remisowali do przerwy bezbramkowo. Stefan Majewski na pomeczowej konferencji prasowej nie chciał indywidualnie oceniać swoich podopiecznych. W przyszłość patrzy jednak optymistycznie. Nasi piłkarze również nie chcieli wypowiadać się na temat nowego trenera, ale szczerze mówiąc euforii z powodu nowego szkoleniowca nie wykazywali. Zainteresowanie futbolem w Czechach nie jest chyba zbyt duże. Na arcyważny mecz o awans do finałów mistrzostw świata przyszło zaledwie kilkanaście tysięcy widzów, z czego sporą część stanowili kibice gości. W porównaniu z kibicami z Polski prezentowali się dość mizernie, dopingując żywiołowo swój zespół dopiero po zdobytych bramkach. Czeska prasa przed meczem też szczególnego zainteresowania nie wykazywała. Więcej pisano o naszych (pseudo) kibicach, a dokładniej o tym, co może pozostać w Pradze po ich masowym najeździe. Zdaniem dziennikarzy miejscowego dziennika Sport cieszą się oni w tej chwili najgorszą renomą w Europie. Polskich kibiców w całej Pradze było rzeczywiście wielu, jednak poza okrzykami oraz odpalaniem rac I petard nie dochodziło do większych incydentów. Były małe bójki pomiędzy... polskimi fanami, ale zostały szybko stłumione przez
miejscową policję. Dopiero przed samym meczem pod stadionem doszło do większych zamieszek. Przed bramami znajdowało się około tysiąca naszych fanów bez biletów. Trudności z ich nabyciem nie było praktycznie żadnych, a wraz ze zbliżającą się godziną rozpoczęcia spotkania cena spadała. Część fanów kupowała wejściówki u koników (1500 koron), pozostali próbo-
wali przedostać się na stadion siłą. W ruch poszły race oraz petardy. Policja zareagowała zbyt późno i udało jej się zatrzymać zaledwie 18 pseudokibiców, z czego trzem grożą wyroki więzienia. Ostatecznie według różnych źródeł na stadionie było około trzech-czterech tysięcy polskich fanów. Dwa i pół tysiąca na specjalnie wydzielonym sektorze gości, reszta wmieszała się w gospodarzy,
o czym świadczyły m.in. flagi wywieszone na trybunach. W ostatnim meczu eliminacji Polska przegrała na Stadionie Śląskim ze Słowacją 0:1. Ostatecznie w tabeli zajęliśmy piąte miejsce wyprzedzając jedynie amatorów z San Marino. Kolejne mecze o stawkę nasza narodowa reprezentacja rozegra dopiero w czerwcu 2010 roku.
www.koniecPZPN.pl ? Nasilają się sprzeciwy i akcje protestacyjne przeciw piłkarskiej centrali. Cóż jednak z tego, skoro PZPN jak stał tak stoi. Dla nich problemów nie było i nie ma, a polska piłka pnie się w górę i pławi w dobrobycie. Wielka szkoda, że taka ocena sytuacji nijak się ma do tej, w której się teraz znajdujemy. Reprezentacja w fatalnym stylu przegrała eliminacje do afrykańskiego mundialu. W przyszłym roku nasi piłkarze, zamiast zdobywać doświadczenie przed polsko-ukraińskim Euro, smak wielkiej piłki będą mogli poczuć za pośrednictwem odbiorników telewizyjnych. Jestem też ciekaw, kto po ostatnich wyczynach naszych kopaczy zgodzi się rozegrać z nami mecz towarzyski? Ze względu na brak awansu do MŚ 2010 i rolę gospodarza najbliższych ME – spotkań o punkty przez najbliższe 2,5 roku mieć nie będziemy. Nie lepiej sytuacja
wygląda na scenie klubowej. Brak polskich drużyn w Lidze Mistrzów i Lidze Europejskiej już nikogo nie dziwi, dziwiłby gdyby było odwrotnie. Mistrz Polski – Wisła Kraków, odpadła już w starciu z pierwszym rywalem. Musieliśmy uznać wyższość piłki estońskiej (porażka z Levadią Tallin). Poznański Lech nie dał rady belgijskim średniakom z Brugge, o pozostałych drużynach nie warto wspominać. W aspekcie walki z korupcją – nic nowego. Wyszukiwanie „czarnych owiec” w stadzie, jak chlapnął kiedyś niefortunnie Michał Listkiewicz, jest w toku. Na dzień dzisiejszy stado liczy sobie już ponad 300 sztuk bydła. W kwestii przygotowań do Euro 2012 wszystko idzie zgodnie z planem (podobno) lecz nie ma sensu chwalić dnia przed zachodem słońca. Warto za to dodać, że na rozgrywki juniorskie piłkarska centrala co roku przeznacza 0,5 miliona złotych, a na funkcjonowanie Związku… 4 miliony. Szczytem kolesiostwa, który rozsierdził jeszcze bardziej kibiców futbolu,
było powierzenie kadry narodowej Stefanowi Majewskiemu. Stefan, to jeden z członków PZPN, trener co najwyżej przeciętny, bez znaczących sukcesów i osiągnięć (za to umie świetnie obsługiwać laptopa, co niejednokrotnie podkreślał Antoni Piechniczek). Po klęsce ze Słowenią powstała witryna : www.koniecPZPN.pl. Pomysł to godny pochwały, a i cel szczytny – doprowadzić do obalenia władzy Związku. Za tą inicjatywą stoi grupa kibiców, mających dość: wstydu, klęsk, kompromitacji i korupcji w polskiej piłce. Zadanie postawili sobie ciężkie, być może niewykonalne, lecz trzeba próbować. Inicjatywa już w początkowej fazie została wychwycona i promowana przez media, które zdecydowanie są jej przychylne. Pod protestem kibiców, na dzień dzisiejszy podpisało się już blisko 300 tysięcy osób. Pierwszą akcją przeprowadzoną przez „koniecPZPN” był „Pusty stadion”. Podczas spotkania na stadionie śląskim w Chorzowie było ok. 4 tys. widzów, podczas gdy biletów by-
ło 47 tysięcy. Przed meczem przywódcy protestów wręczyli Grzegorzowi Lacie młotek do skruszenia partyjnego „betonu”. To jednak nie koniec działań grupy „KoniecPZPN”, bowiem założyciele strony już planują akcję „Znicz” oraz chcą przekształcić swoją działalność w stowarzyszenie, co dałoby im m.in. możliwość zorganizowania marszu na siedzibę PZPN. Jak na protest kibiców zareagował Związek? PZPNowski rzecznik prasowy nazywa kibiców terrorystami i chuliganami. Według Jerzego Engela za protestami stoi jakaś tajemnicza, wynajęta w tym celu firma (??). „Oszołomy lżą Grzesia Latę” – podsumował Zbigniew Koźmiński. Sam miłościwie nam panujący początkowo zdawał się nie zauważać protestu, a pytany o niego mówił, że nic o tym nie wie. Kiedy jednak w końcu zauważył (może młotek spadł mu na nogę?), uznał, że pusty stadion na meczu ze Słowacją to wina śniegu, a protesty kibiców są sztucznie inspirowane przez Telewizję Polsat…Protest został
natomiast zauważony przez sponsorów reprezentacji, którzy wydali specjalne oświadczenia, w których odcinają się od Związku i solidaryzują z kibicami. Niedawno usłyszałem wypowiedź dyrektora TVP Sport, Roberta Korzeniowskiego, który porównywał „koniecPZPN” do wczesnej działalności „Samoobrony”. Być może biało-czerwone barwy nie są jedyną wspólną cechą tych dwóch grup. Z pewnością łączy je radykalizm, jednak czy można się temu dziwić? Nie ma już czasu by przebierać w środkach. Za około 30 miesięcy gościmy Euro 2012, a wg najnowszego rankingu FIFA jesteśmy sklasyfikowani na 56 pozycji… niżej od Burkina Faso. Sięgamy dna, a prezes Lato przyznaje sobie i swoim kolesiom podwyżki. Więc dalej! W jedności siła. Zróbmy coś, by na stadionie nie słyszeć już więcej: „J…J…PZPN” i pokażmy, że słońce dla polskiej piłki może zaświecić, nie tylko, kiedy jest Lato.
Maciej Ciszek
PRESENTS
„A nd rzejk i” with
A NDRZEJ K R AUZE exhibition of drawings & small talk with Andrzej Krauze wine testing among friends fortune telling by Ewa Obrochta blues singing by Leszek Alexander & jazz standards by Dominika Zachman Andrzej Krauze studied at the Warsaw Academy of Fine Art, and in 1971, while still a student, he began contributing cartoons to the satirical magazine Szpilki. After leaving the Academy he continued contributing to Szpilki and began work as political cartoonist on the weekly magazine Kultura. In 1982 he settled in London. He contributes regulary to The Guardian, Rzeczpospolita, Wprost, New York Times, International Herald Tribune, Sunday Telegraph, Bookseller, New Scientist, Modern Painters and others (among them Nowy Czas). His drawings, watercolours and theatre posters are represented in many private and public collections. In 1985 he was appointed Visiting Lecturer at the Royal College of Art.
where: The Crypt, St George the Martyr Borough High Street SE1 1JA (opposite Borough Station)
when: 30 November 2009, 19.00pm
entry: £5