LONDON 21 November – 4 December 2009 18 (134) FREE ISSN 1752-0339
LONDON 21 listopada - 4 grudnia 2009 18 (134) FREE ISSN 1752-0339
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk
Andrzeja Krauzego por tret własny
pubLIcyStyka
»7
Dwa lata „normalnych” rządów Podsumowując dwa lata rządów Donalda Tuska ciężko dzisiaj mówić, że jest wybitnym mężem stanu, że jego rządy są niesamowite, a nieomylność godna pozazdroszczenia. Tak nie jest. Nie jest jednak też tragicznie, czy dramatycznie jak ocenia to opozycja. Ot po prostu, jest rząd, który funkcjonuje, nie szkodzi obywatelom, ale też ich nie rozpieszcza. Taki dozorca kraju?
»10
FELIEtIONy
Malkontenctwo Pisuję teraz w piśmie, które określono – jak mi donoszą – jako intelektualno-malkontenckie. Dobre masło maślane. Intelektualista nie może nie być malkontentem. Od intelektualisty wymaga się postawy krytycznej i analitycznej. Swego rodzaju malkontenctwa, bez którego nikt nigdy nie wymyślił ani nie napisał niczego oryginalnego czy odkrywczego. Chciałabym być uznana za malkontentkę. Taką mam ambicję.
waRSzawa – LONDyN
»12-13
Z okazji pewnej wystawy Jest wieloletnią tradycją Księgarni im. Bolesława Prusa w Warszawie (Krakowskie Przedmieście, naprzeciw bramy Uniwersytetu), że w jednym z jej głównych okien wystawowych prezentowane są kolejno polskie oficyny wydawnicze. Każdy pokaz trwa przez jeden kalendarzowy miesiąc. Otóż obecna listopadowa wystawa z tego cyklu poświęcona jest londyńskiemu wydawnictwu KONTRA (założonemu w roku 1970 przez Szymona Szechtera i Ninę Karsov), a właściwie – jednemu, ale bardzo doniosłemu nurtowi pracy Niny Karsov: wydawaniu dzieł Józefa Mackiewicza oraz jego żony Barbary Toporskiej. Sława Harasymowicz
Adam Zamoyski
czaS Na ROzmOwę
»14
Prawdziwa pasja nigdy nie umiera
»15-16
W POSK-u zorganizowano kiedyś klub. Nazywał się Pomidor. Dostaliśmy jedno betonowe pomieszczenie. Młodzież wyposażała go za własne pieniądze. Wszystko kupiliśmy sami. Tak właśnie ten klub powstał. Po paru latach, zdaje się w 77-78 roku przyszło dwóch muzyków: Sławek Żak i Jurek Izdebski. Oni zaczęli grać i gdy usłyszałem gitarę, to znów mnie do tego wciągnęło. Zagrałem z nimi i zaprosili mnie do restauracji, w której grywali. Z LESZKIEM ALEXANDREM rozmawia Alex Sławiński
4|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
Dziękujemy Pani Irenie Michałowskiej za pomoc finansową w wydawaniu „Nowego Czasu” Redakcja
Sobota, 21 liStopada, alberta, Konrada 1920
Krwawa niedziela w Irlandii. Bojownicy IRA zabili jedenastu Anglików, podejrzanych o donosicielstwo i współpracę z Brytyjczykami.
niedziela, 22 liStopada, CeCylii, Stefana 1963
W Dallas zamordowano prezydenta USA Johna F. Kennedy'ego. Głównym oskarżonym stał się Harvey Lee Oswald, który niedługo potem również zginął w zamachu.
poniedziałeK, 23 liStopada, adeli, GrzeGorza 1621
Po raz pierwszy obchodzono Święto Dziękczynienia w USA. Ucztowano, na pamiątkę przybycia pielgrzymów do Ameryki, którzy rok wcześniej przypłynęli na statku Mayflower. Nowi mieszkańcy Ameryki uciekali z Anglii przed prześladowaniami religijnymi. Oficjalnie świętem państwowym zostało ogłoszone w 1779 roku.
WtoreK, 24 liStopada, aleKSandra, emilii 1991
Zmarł Freddie Mercury brytyjski kompozytor, pochodzący z Zanzibaru; wokalista, współzałożyciel zespołu Queen. Był niekwestionowanym królem muzyki rockowej, który już za życia stał się legendą.
Środa, 25 liStopada, beaty, elżbiety 2001
Po raz pierwszy oficjalnie przyznano się do sklonowania zarodka ludzkiego w celu stworzenia grupy komórek macierzystych.
CzWarteK, 26 liStopada, Jana, leonarda 1922
Grobowiec faraona Tutenchamona został oficjalnie otwarty. Dokonał tego angielski archeolog Howard Carter.
piąteK, 27 liStopada, dominiKa, żanety 1095
Podczas synodu w Clermont papież Urban II wezwał katolików do wyprawy krzyżowej na Bliski Wschód. W ten sposób zainicjował tzw. święte krucjaty w epoce Średniowiecza.
Sobota, 28 liStopada, GrzeGorza, Stefana 1967
Z taśmy produkcyjnej w warszawskiej FSO na Żeraniu zjechał pierwszy Fiat 125P.
niedziela, 29 liStopada, błażeJa, fryderyKa 1947
Zgromadzenie Ogólne ONZ ogłosiło podział Palestyny na dwa niepodległe państwa: arabskie i żydowskie. Jerozolima miała stać się strefą międzynarodową.
poniedziałeK, 30 liStopada, andrzeJa, JuStyna 1913
Debiut młodego aktora Charliego Chaplina w filmie Macka Sennetta „Making a Living”.
WtoreK, 1 Grudnia, aleKSandra, natalii 1935
1985
W Nowym Jorku urodził się Woody Allen (wł. Allan Stewart Konigsberg), aktor i reżyser filmowy. Przedstawiciel amerykańskiego kina autorskiego. Pięciokrotnie nominowany i czterokrotnie uhonorowany Oscarem. Mieszkańcy Liechtensteinu w referendum wypowiedzieli się przeciwko równouprawnieniu kobiet.
Środa, 2 Grudnia, balbiny, blanKi 1923
Urodziła się Maria Callas, słynna amerykańska śpiewaczka operowa, pochodzenia greckiego. Diva światowych scen operowych – La Scali i nowojorskiej Metropolitan Opera, zwana też primadonną stulecia.
CzWarteK, 3 Grudnia, franCiSzKa, natalii 1857
Urodził się Joseph Conrad, (wł. Teodor Józef Konrad Korzeniowski), pisarz angielski, pochodzenia polskiego.
piąteK, 4 Grudnia, barbary, KryStiana 1980
Została zastrzelona Stella Walsh (Stanisława Walasiewicz Olson), polska lekkoatletka mieszkająca OD 1914 w USA, sprinterka, mistrzyni olimpijska oraz rekordzistka świata w biegu na 100 m.
63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedakToR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk) Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński FelIeTony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSpółpRaca: Małgorzata Białecka, Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Wojciech Goczkowski, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Zbigniew Janusz, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Mira Piotrowska, Rafał Zabłocki
dzIał MaRkeTIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas
listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, pozwolę sobie zgłosić uwagi pod adresem listu pani Pauliny Palian (Nowy Czas, nr 133, 7-23 listopada). Tamara Łempicka była Polką urodzoną w Moskwie w 1898 roku (data niepewna), która zmarła w 1980 w Cuernavaca w Meksyku. Jej dziadek, Bernard Dekler, emigrował z Francji do Polski podczas wojen napoleońskich. Osiadł w Warszawie, skąd przeniósł się do Moskwy i objął dyrekcję banku Crédit Lyonnais. Ojciec, Borys Gurwik-Górski, który szybko znikł z jej życia, był zamożnym kupcem. Najprawdopodobniej w 1916 roku Maria Górska poślubiła Tadeusza Łempickiego, młodego prawnika zamieszkałego w Petersburgu. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej Łempiccy byli zmuszeni do ucieczki. Znaleźli się w Paryżu. Laura Claridge jest autorką biografii pt. „Tamara de Lempicka. A Life of Deco and Decadence” (Londyn 2000, Bloomsbury), w której przedstawia dokładnie dzieje malarki. O ile się nie mylę, ta książka została przetłumaczona i wydana w Polsce. Informacja dotycząca kraju urodzenia Łempickiej podana przez BBC jest ścisła. Doprawdy nie widzę jak ma się do „negatywnej prasy dotyczącej Polaków an Wyspach”, na co uskarża się pani Palian. Z poważaniem MAJA ELżBIETA CyBuLSkA
Droga Redakcjo, Pismo Wasze, z całą pewnością, ma kilka założonych celów i zadań. Ja chcę powiedzieć o „życiu gazety”, kiedy już jest w obiegu i nabiera własnego momentum, jak dotyka ludzi i zmienia ich życie – niby przez przypadek. Jestem w Anglii od ponad dwudziestu lat, mam dwóch synów, mąż jest Anglikiem. Ja tłumaczę i pomagam Polakom w trudnej drodze adaptacji w angielskich instytucjach i szpitalach, głównie w południowo-wschodnim Londynie. Siedząc w poczekalni lekarskiej ze swoją pacjentką (było to kilka miesięcy temu), wyciągnęła ona z torebki pomięty numer „Nowego Czasu”. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki słońce i spokój weszły do naszego życia rodzinnego poprzez strony pogniecionej gazety. Był to numer z młodym gitarzystą na okładce i Zosi podróżą do krakowa w poszukiwaniu swojej polskości. Przyniosłam zwiniętą gazetę do domu. Syn, Tony, właśnie
wrócił z uniwersyteckich zajęć i zanim ze wstrętem odrzucił złapane w ręce pismo (myśląc, że to „Metro”), coś zahaczyło jego uwagę. Był to angielski tekst o polskich pierogach. Tony czytał w zamyśleniu i z wielką uwagą. Ja w ciszy odtwarzałam przepis na rolady w sosie musztardowym. kiedy mąż wrócił z pracy i popijając swój gin & tonic leniwie sięgnął po zapisane strony gazety i też zaczął czytać w zamyśleniu i z wielką uwagą, wiedziałam, że to nie jest zwyczajny wieczór. Syn już od dłuższego czasu jest niekomunikatywny, arogancki, odbija się to źle na naszym życiu rodzinnym, ciągłe kłótnie z ojcem, zanik szacunku wobec rodziców i wartości. Przy tej kolacji, jakby ktoś uniósł zasłonę – nasz syn zaczął normalną rozmowę o tym, że on też chciałby pójść w ślady Zosi i spędzić lato w krakowie na kursie polskiego, że się sam utrzyma dając lekcje angielskiego, że chce się wtopić w codzienne życie w Polsce i że później mąż przyjedzie i on mu pokaże „prawdziwą” Polskę. Odtąd już regularnie śledzimy losy „Nowego Czasu”. Tony przynosi dumnie starannie złożone pismo z torbą pachnących pączków i referuje głośno co nowego u Zosi. Bawi ich bardzo nieprzystosowanie Zosi do życia na głębokiej wsi, a jej perypetie zainspirowały obu mężczyzn do snucia własnych planów samowystarczalnego życia – już jest ogród warzywny, żywy inwentarz, panele słoneczne. Bardzo chcą jej radzić również w sprawach sercowych, ale tam się nie zgadzają. Historia Zosi jest uosobieniem losów wielu dzieci urodzonych z rodziców o
różnej orientacji narodowej i kulturowej. Co za szczęśliwe i mądre posunięcie ze strony redakcji, żeby drukować to po angielsku. Tym sposobem czyta mój mąż, mój syn i ja! „Nowy Czas” uratował nasze życie rodzinne, przywrócił serdeczną atmosferę bycia razem. Przede wszystkim jednak pomógł naszemu synowi zbliżyć się do polskości, która (dzięki Zosi), wydaje się atrakcyjniejsza nawet niż „angielskość”. Wiem, że gazeta zmaga się z wieloma problemami i dobrze, że redakcja o tym informuje społeczność. Podziwiamy bardzo heroiczny wysiłek redaktorów, że mimo ciężkich czasów i niepewnej przyszłości – bez egoizmu i szukania oklasków – patronują polskim artystom w Londynie. Czytaliśmy ze wzruszeniem teksty o Arterii i jej wielkim sukcesie. Współczesna gazeta obsługująca diasporę Polaków na Wyspach musi być dwujęzyczna, inteligentna i chciana. „Nowy Czas” udowodnił, że z łatwością i wdziękiem łączy te wymagania. Ja już wysyłam prenumeratę na cały rok, a kiedy moi klienci pytają: „jak ja się pani mogę odwdzięczyć?”, podsuwam im formę na subskrypcję „Nowego Czasu” – właśnie tak, odpowiadam. Ratując gazetę, jak widać, ratujemy często siebie samych. W naszym domowym kalendarzu mój mąż odhaczył datę Andrzejków. Nie byliśmy nigdzie już od wieków razem. Syn się pyta: – A czy Zosia będzie? Z wyrazami serdecznego podziękowania DANuTA, RON, TONy I ALEx BuTLEROWIE (co za cudowna zbieżność nazwisk!)
z teKi andrzeJa bartyzela
prenumeratę zamówic można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na podany poniżej adres wraz z załączonym czekiem lub postal order na odpowiednią kwotę. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Imię i nazwisko........................................................................... Rodzaj Prenumeraty................................................................. Adres............................................................................................. ........................................................................................................
liczba wydań
uK
ue
12
£25
£40
26
£47
£77
52
£90
£140
CzaS publiSherS ltd. 63 Kings Grove london Se15 2na
Kod pocztowy............................................................................ Tel................................................................................................. Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)
|5
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
czas na wyspie
Ks. Prof. Heller zabrał nas na kresy Galaktyki
To już trzecia wizyta księdza profesora Michała Hellera na Devonii. Nigdy takich spotkań za wiele, o czym świadczyła wypełniona słuchaczami sala pod kościołem. Nawet po otrzymaniu w ubiegłym roku prestiżowej Nagrody Templetona, co zwiększyło liczbę odczytów, profesor Heller znajduje czas na popularyzowanie skomplikowanych zagadnień astronomii, fizyki
kwantowej, matematyki i wiary. Dla Michała Hellera nauka jest niezbędnym elementem wiary. Nauka daje wiedzę, wiara sens, i w ten sposób jedynie, zdaniem prelegenta, można zrozumieć miejsce człowieka we Wszechświecie. Docieramy coraz dalej, ale fundamentalne pytania nadal pozostają bez odpowiedzi. Adam Wojnicz
ŚWIĄTECZNY KIERMASZ Pomóż sobie i innym. Pamiętaj o prezentach, nie czekaj do ostatniej chwili, robiąc zakupy na „łapu-capu”, zaoszczędź sobie nerwów, czasu i pieniędzy. W Windsor Hall – na Ealingu (obok Polskiego Kościoła) spotykamy się w niedzielę 29 listopada w godz. 9.30-20.30. Na naszych stoiskach znajdziesz dużo atrakcyjnych upominków, a przy okazji spotkasz znajomych i przy kawie miło pogadasz. Zapraszamy serdecznie. Medical Aid for Poland Fund to organizacja dobroczynna Polonii Brytyjskiej, która od czasu rodzącej się „Solidarności” do dzisiejszego dnia wspiera pomocą medyczną instytucje i osoby indywidualne w kraju przekazując sprzęt medyczny, leki i opatrunki. Żeby wspierać, potrzebne są fundusze. Dlatego MAPF organizuje koncerty, imprezy, pokazy mody, prowadzi własny sklep (Charity Shop) na South Ealing, organizuje zbiórki wśród młodej i starszej Polonii. Tradycyjnie co roku, przed świętami Bożego Narodzenia atrakcyjne Świąteczne Bazary (Christmas Bazaar) z różnorodnymi stoiskami, wypełnionymi całą gamą propozycji na prezenty – od zabawek dla milusińskich po kolorową biżuterię, atrakcyjne ubiory, płyty CD, dekoracje świąteczne i wiele innych upominków. Liczymy na Państwa wsparcie i zapraszamy na ŚWIĄTECZNY KIERMASZ w NIEDZIELĘ 29 LISTOPADA W GODZ. 9.30-20.30. Medical Aid for Poland Fund Charity no. 284461
W grudniu ubiegłego roku pisaliśmy na naszych łamach w artykule zatytułowanym „Wielka Orkiestra Świątecznej Niemocy”: Największe bodaj skupisko Polaków na świecie nie ufunduje chorym dzieciom nowoczesnej aparatury medycznej ani nie uratuje żadnego życia, a nas, zwykłych ludzi, ominie okazja do niezłej zabawy i poczucia, że zrobiliśmy coś dobrego i, choć ten raz w roku podzieliliśmy się tym, co mamy… Polacy chcą się spotykać i masowo brać udział w dużych wydarzeniach związanych z naszą historią i tradycją narodową. Przecież Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jest prawie tak stara, jak III RP i pół IV! Szły niemal ramię w ramię. Czy zatem WOŚP nie zasłużyła na miano najlepiej pojmowanej polskiej tradycji?Miejmy nadzieję, że tym razem usłyszymy w Londynie Owsiakowe: Sieee ma!
W Londynie zagra Myśl o zorganizowaniu akcji zbierania pieniędzy na zakup sprzętu medycznego dla Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie zrodziła się w głowie i sercu Jurka Owsiaka, prowadzącego w TVP2 program „Róbta, co chceta”. Suma, którą zebrano podczas pierwszego Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w styczniu 1993 roku przerosła oczekiwania organizatorów i pozwoliła na zakup sprzętu nie tylko dla dzieci z warszawskiego szpitala, ale także dla innych placówek w kraju. Sukces okazał się motorem do założenia fundacji i przekształcenia początkowo jednorazowej imprezy w coroczne święto ludzi dobrej woli. 10 stycznia 2010 Orkiestra zagra także w Londynie, w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Hammersmith. Organizatorem XVIII jest Stowarzyszenie polonijne Poland Street. Organizacja najbardziej znana jest z projektu „12 miast – wracać, ale dokąd”, pielęgnowania polskiej historii (sprzątania grobów i zbiórki pieniędzy na rzecz byłych żołnierzy Armii Krajowej), a także licznych inicjatyw kulturalno-społecznych.
Po raz drugi w historii Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy dochód z imprezy przeznaczony zostanie na rzecz dzieci z chorobami onkologicznymi. Wśród artystów, którzy do tej pory zdeklarowali nieodpłatny udział w londyńskim Finale zobaczymy między innymi: ,,Leszcze'”,, Żuki”', ,Aleksandrę Kwaśniewską, Chór Jana Pawła II, Monikę Lidke z zespołem i wielu innych wykonawców. Program imprezy został podzielony na trzy bloki: dziecięcy od godz.14.00, folklorystyczny od godz. 16.00 i pop-rock, połączony z licytacją i koncertem gwiazdy wieczoru – od godz. 19.00.
Organizatorzy przewidują, że w XVIII Finale WOŚP w Londynie weźmie udział ok. 2500 osób. Bardzo ważne jest włączenie się ludzi, którzy chcieliby wspomóc akcję zarówno finansowo jak i angażując się jako wolontariusze. Życie w Wielkiej Brytanii, w kraju, w którym działania charytatywne są wpisane w codzienność Polonia również ma wiele do zaoferowania. Dlatego tez Stowarzyszenie Poland Street zaprasza wszystkie osoby Wielkiego serca do współpracy W celu rejestracji w bazie wolontariuszy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy oraz otrzymania formularza aplikacyjnego prosimy o kontakt pod adresem mailowym: sztab@wosp-londyn.org Sztab potrzebuje szczególnie: – ochroniarzy z licencją do aktywnego udziału w dniu imprezy – chętnych do kwestowania w dniu imprezy – web-developera ze znajomością systemu Joomla – wolontariusza do grupy roboczej „Marketing”
LANCASTER ASTER HALL ALL HOTEL L 35 Craven Terrace, Terrace, race, London W2 3EL, Tel: Tel: +44 (0)20 7723 9276 6
Central London don tourist/business ess accommodation n
www.lancaster-hall-hotel.co.uk ww otel.co.uk
6|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
czas na wyspie
Ratujmy Fawley Court To jest wasze dziedzictwo! His Holiness Pope Benedict XVI Apostolic Palace 00120 Vatican City Europe Email: benedictxvi@vatican.va Our Beloved Holy Father We humbly ask for Your help to save Fawley Court. We send this plea on behalf of individuals and Polish and Anglo-Polish organisations in Great Britain. It is for us a Sanctuary and a gathering place for devotion and worship and for the preservation of Catholic values in the face of erosion by de-Christianisation, restrictive legislation and the pressures of a materialistic society. The institution we call Fawley Court takes its name from Fawley Court itself, a beautiful building situated near Henley-on-Thames in Oxfordshire. Its catchment area includes Roman Catholics, Protestants and others. The grounds are extensive and include the banks of the river Thames, on the Henley Royal Regatta course, an international rowing event. Apart from the building and farm area, there now stands the Pilgrim House, used for retreats and most importantly, St. Anne’s Church, which for some is the spiritual centre of the UK. This Church is a Shrine of Divine Mercy and of Our Lady of Jasna Gora, Queen of Poland. It is the only Shrine of Divine Mercy in the U.K. On its walls are commemorative plaques testifying to miraculous cures and blessings obtained by the faithful. Earth blessed by Cardinal Karol Wojtyla was placed in the foundations of the Church when he was the Cracow Metropolitan, on behalf of Cardinal Wyszynski, whose missive of 1969 testifies to his wishes to preserve this Sanctuary for future generations of Poles born in the UK so that they may cherish their Catholic heritage. Fawley Court was bought after the war. The purchase was led by Father J. Jarzebowski of the Marian Fathers Order. He was a devotee of the cult of The Divine Mercy. Indeed many consider him to be a candidate for sainthood. The Order made a financial contribution but the majority of funds came from the Polish Community, which entrusted care of Fawley Court to the Order. The Order ran a successful school in Fawley Court and its grounds called The Divine Mercy College which was closed down in 1985. Since then, it has been a gathering place for religious festivals, conferences and retreats and still serves the local community, both Polish and English. It also serves London, which is some fifty kilometres away. The land at Fawley Court was considered as a part of Poland for half a century by those who fought for Poland’s freedom but could not return home. This tradition is cherished by their descendants, who believe it to be sacred. The older generation of Polish immigrants is now fewer in number, however in the last few years there has been a huge influx of younger Polish people trying to settle in Great Britain. During all this time these new people have not been made aware by Marian Fathers of the existence of Fawley Court until very recently via press coverage and thus have missed out on this international Sanctuary. There are at present over one and a half million Poles in the UK who are potential supporters of Fawley Court. The announcement by Marian Fathers that Fawley Court needs to be sold due to economic factors has shocked and upset both the Polish Community and the English Community who have supported the Sanctuary since its beginning. Those who had contributed financially feel wronged, as the money from the sale is to be directed to aims other than those for which their money was given. Those who regularly attend Mass at the Church feel betrayed. Many see it as a materialistic choice. We believe that it must be preserved as an outpost of Catholicism, that economic factors are secondary to this matter and that it is wrong to sell a living church and a Holy Shrine and to disturb the grave of its Founder. We understand that the sale has not been completed but that little time remains. We, the faithful, appeal to Your Holiness to intercede and help to save our Church. You are our last Hope and we beg You to help preserve this Holy Sanctuary and its Shrine. Your devoted children in Christ SAVE FAWLEY COURT ACTION GROUP savefawleycourt@yahoo.co.uk
Zaprojektowany przez Christophera Wrena pałac wraz z pięknym zespołem parkowym został zakupiony przez polską społeczność w 1953 roku stając się naszymi Bielanami nad Tamizą
Sprzedaż Fawley Court prowokuje pytania o teraźniejszość i przyszłość polskiej społeczności w Londynie i na Wyspach, o jej tożsamość i zdolność samoorganizacji. Czy jesteśmy jeszcze jedną etniczną grupą w strukturze współczesnej Wieży Babel, rozpoznającą się jedynie przez obyczajowe przyzwyczajenia, czy też stać nas na wysiłek podtrzymywania pamięci i kształtowania wizji przyszłości? Dla stworzenia wspólnoty i wychowania każdego młodego człowieka ważne jest połączenie tych dwóch elementów. Zdawał sobie z tego sprawę założyciel Fawley Court, ksiądz Józef Jarzębowski. Dlatego w szkole, którą założył, znalazło się miejsce dla muzeum polskiej historii i polowego ołtarza w pałacowej kaplicy. Dzisiejsi następcy księdza Jarzębowskiego wydają się tego nie rozumieć. Wojciech Goczkowski
Spójrzmy w głąb naszych serc i zróbmy wszystko, żeby ratować to miejsce, które było nam – jako narodowi na obczyźnie – przeznaczone, byśmy myśląc o nim, nie mówili jak Adam Mickiewicz: Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie; Ile cię trzeba cenić, Ten tylko się dowie, Kto cię stracił… Alicja Głowacka
”In the first instance write and demand from the main Trustee why he insists on selling Fawley Court in defiance of the wishes and interests of thousands of beneficiaries.” WRITE TO: The Rev. Władysław Duda Trustee (Registered Charity Nos. 251717/1075608/150399(29) Marian Fathers Fawley Court Henley-on-Thames Oxon. RG9 3AE "Write also to the Chief Executive at the Charity Commission requesting that under the powers vested in them by law, that the Commission stays the proposed sale of Fawley Court pending a thorough investigation into the activities of the Marian Fathers and its purported Trusts." Write to and mark as URGENT: The Chief Executive Andrew Hind Esq. 30 Milbank Westminster London SW1P 4DU
or The Chief Executive Andrew Hind Esq. PO Box 1227 Liverpool L69 3UG
|7
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
publicystyka
Dwa lata „normalnych” rządów 40 proc. Polaków po dwóch latach rządów gabinetu Donalda Tuska chce, by nadal sprawował on władzę – wynika z sondażu GfK Polonia. Przeciwnego zdania jest 32 proc. badanych.
Przemysław Kobus Takiego pospolitego ruszenia obywatelskiego, jak w poprzednich wyborach parlamentarnych Polska dawno nie uświadczyła. W sprzeciwie wobec apodyktycznych rządów poprzedniej ekipy, Polacy głosowali na przedstawicieli Platformy Obywatelskiej, bo jak dzisiaj można sądzić, trzeba było zrobić wszystko, by w Sejmie zapanowała jakakolwiek większość. Byleby nie PiS-owska. Ekipa Donalda Tuska obiecywała normalność, obiecywała spokój i ludzkie podejście do wielu nurtujących społeczeństwo problemów. Jak ocenić minione dwa lata? W moim przekonaniu o żadnych cudach nie ma mowy, ale też nie można dzisiaj bezkrytycznie ganić gabinetu Tuska za wszystko co złe.
Witamy noWe Kto by kiedyś pomyślał, że dwa lata rządów Prawa i Sprawiedliwości na tyle dadzą się we znaki Polakom, że z takim entuzjazmem rzucą się do urn wyborczych, by zmienić rządzących. A jednak. Uczynili to, frekwencja wyborcza była wręcz historyczna, a rządy Platformy Obywatelskiej powitano jako coś nowego, świeżego. Trudno jednak powiedzieć, by Polacy pokładali wówczas w rządzie Tuska jakieś niesamowite nadzieje i wierzyli bezgranicznie i bezkrytycznie w zapowiadane przez niego cuda. Chyba nie o to chodziło w zmianie rządzących. Pamiętajmy, że nowe pokolenie Polaków nie jest tak naiwne, jakby się jeszcze wielu wydawało. Współczesne pokolenie 18-latków, to osoby, które o czasach PRL-u uczą się na lekcjach historii. Sami poznają życie, sami wyciągają wnioski, a bazowanie niektórych partii na straszeniu przeszłością nie ma racji bytu. Nowoczesne społeczeństwo – jak pokazują przykłady Niemiec, Holandii czy Francji – to społeczeństwo, które patrzy w przyszłość, a przeszłość przynajmniej stara się tolerować. W Polsce zaczyna być tak samo. I nie należy uważać takiego zjawiska za szczególnie naganne. W 2007 roku ruszył do urn
rocznik 89. Ile ten rocznik wie o PRL-u? Jakie zna realia? Nowe, wolne. Myślących „inaczej” niż dotąd w Polsce przybyło.
KlęsKa czy suKces Donald Tusk z jednej strony może mówić o niesamowitym szczęściu, jakie spotkało jego gabinet. Z drugiej o pechu jakich mało. Platforma Obywatelska obejmując rządy w Polsce trafiła na okres konsumpcji środków unijnych. Złośliwi mogą dzisiaj powiedzieć, że nawet małpa zanotowałaby dziś sukces, bo nie sztuka wydać pieniądze, sztuką jest je pozyskać. Rzeczywistość w kraju pokazuje jednak, że trzeba również umiejętnie wydać pieniądze. A niestety nie wszystkie regiony w kraju mają do tego dryg. Trzeba było szybko opracować regionalne programy operacyjne, a więc programy wydatkowania przyznanych poszczególnym województwom środków, należało dokładnie opracować programy centralne, z których również wypłacane są pieniądze Unii Europejskiej, należało również zapanować nad tym wydawaniem. Jeśli więc chodzi o działania rządu w zakresie wykorzystania unijnych pieniędzy, wdrażania unijnych programów, trudno dziś czynić z tego tytułu zarzut Tuskowi. Ministerstwo Rozwoju Regionalnego jest w stanie w miarę szybko dojść do porozumienia z samorządami, szczególnie z tymi, w których rządzi Platforma Obywatelska. Nie ma niepotrzebnych starć, nie widać też, by jakieś znaczące przedsięwzięcia były blokowane. W regionach powstają kolejne inwestycje; drogi, wiadukty, hale sportowe, baseny, centra turystyczne, parki naukowo-technologiczne, itd. Inaczej sprawa się ma w przypadku działów, z którymi dotąd żadne rządy sobie nie poradziły. I tu mówimy o reformie emerytalnej, o reformie w służbie zdrowia, o zarobkach w administracji, o płacach w służbach mundurowych, o sytuacji w sferze służb specjalnych czy o sytuacji w wojsku. Żenujące dla kraju są doniesienia żołnierzy z Afganistanu, którzy mówią o brakach w sprzęcie, o ich słabej przydatności. Żenujące dla kraju są manew-
ry związane z prywatyzacją potężnych zakładów. I tu mamy stocznie i nieudaną próbę ich sprzedaży Katarczykom. W tym przypadku ciężko było mówić o jakiejkolwiek profesjonalnej próbie załatwienia problemu. Raz, że wszystko odbywało się w mediach, dwa, że minister skarbu zachowywał się jak przedstawiciel handlowy jakiejś średniej wielkości firmy. Trzy, że nic z tego nie wyszło, a Katarczycy nie raczyli nas nawet poinformować, dlaczego odpuścili sobie inwestowanie w Polsce. Dramat w kilku aktach. Co do służby zdrowia, no cóż. Ciężko powiedzieć, by wysiłki minister Ewy Kopacz przynosiły jakieś wymierne efekty. Lekarze jak zwykle skarżą się na niskie zarobki, choć rządzący coraz rzadziej boją się ujawniać ich faktyczne dochody, a tu kwoty sięgają do 40-60 tys. złotych miesięcznie na jednego lekarza (wykwalifikowanego, z długoletnim stażem pracy) w placówkach publicznych. Pacjenci wielkich zmian nie odczuli, bo nadal podczas wizyty u lekarzy pierwszego kontaktu dowiadują się, że ze swoją dolegliwością mogą się stawić za dwa, trzy miesiące na specjalistyczne badania. Kolejki do sanatoriów są liczone w latach, a z obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego niebawem będzie można dostać chyba tylko refundację syropów na kaszel. Z emeryturami też nie jest najlepiej. Owszem, teraz są jeszcze wypłacane, ale widmo załamania się systemu emerytalnego jest coraz poważniejsze i coraz głośniej się o tym mówi. Co jednak zaskakuje, nie próbuje się ograniczyć biurokratycznej machiny ZUS-owskiej, ale próbuje się jeszcze w jakiś sposób wyciągnąć pieniądze od ludzi. Z zapowiedzi dotyczących ułatwień w zakresie działalności gospodarczej nie wynikło nic. Fiskus jest równie przyjazny światowi biznesu, jak Jarosław Kaczyński Donaldowi Tuskowi. Wiadomo, że w ciągu dwóch lat nie sposób zmienić mechanizmów utrudniających życie, ale z pewnością nie można dziś powiedzieć, że w tym kierunku rozpoczęto jakieś konkretne działania. Powołano sejmową komisję Przyjazne Państwo, która pod wodzą kontrowersyjnego Janusza Pali-
kota zaczęła zbierać absurdy tego kraju, komisja przedstawiła setki rozwiązań, ale została potraktowana marginalnie nawet przez liderów PO. Znów mamy stricte polskie myślenie: wszyscy wiedzą jak jest, ale żeby to zmienić…
Kryzys nie tylKo gospodarczy Pod względem gospodarczym gabinet Donalda Tuska może mówić o niesamowitym pechu. Trafił na kryzys gospodarczy i tu stawanie nawet na głowie nie pozwoliło na dalsze obiecywanie cudów. Choć winni jesteśmy ukłon dla ministra finansów – w Polsce postać niekoniecznie kochana i wielbiona, ale faktycznie będąca w stanie chłodno ocenić sytuację i w ciekawy sposób utrzymać kraj na powierzchni, gdy inni pogrążają się w długach. Politycznie natomiast Donald Tusk ma problem. Mistrz PR-u, jak jeszcze niedawno mówiono o Tusku, dzisiaj boryka się z kiepściutkim PR-em. W rządzie na skutek afery hazardowej poleciały głowy partyjnych prominentów. Wcześniej zaliczono wpadkę z ministrem sprawiedliwości. Przepędzono Zbigniewa Ćwiąkalskiego, by zastąpić go Andrzejem Czumą. Ale tu już po kilku dniach było głośno o problemach ministra za oceanem. Z ministrem sportu też Tusk się męczył, by ostatecznie odwołać go za aferę hazardową. Znikła Julia Pitera, niegdyś szefowa polskiej Amnesty International. Trafiła do rządu, by walczyć z korupcją, ale zamilkła, a jej inicjatywy częściej były rozpatrywane w ramach politycznych żartów. Z doborem współpracowników Tusk nie zawsze trafiał w dziesiątkę. Ale cóż, takie rzeczy w polskiej polityce nie są niczym szczególnym. Podsumowując dwa lata rządów Donalda Tuska ciężko dzisiaj mówić, że jest wybitnym mężem stanu, że jego rządy są niesamowite, a nieomylność godna pozazdroszczenia. Tak nie jest. Nie jest jednak też tragicznie, czy dramatycznie jak ocenia to opozycja. Ot, po prostu, jest rząd, który funkcjonuje, nie szkodzi obywatelom, ale też ich nie rozpieszcza. Taki dozorca kraju?
8|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
czas na wyspie
Spotkanie z Martyną, czyli przygoda w zasięgu ręki
Pisze książki, prowadzi programy telewizyjne, szefuje gazecie, bierze udział w rajdach, ścigając się z najlepszymi i... podróżuje. Po całym świecie. W ciągu kilku lat zdążyła zdobyć prawie całą „koronę ziemi” i już szykuje się do kolejnej wyprawy. Nim jednak znów ruszy w daleki świat, znalazła chwilę, by przybyć do Londynu i spotkać się w POSK-u z rodakami, opowiadając o swojej życiowej pasji. O kim mowa? Pewnie już się domyśliłeś, Czytelniku. W piątkowy wieczór, 13 listopada, w Sali Malinowej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, odbyło się spotkanie z Martyną Wojciechowką.
Takiego tłumu mury szacownej instytucji dawno już nie oglądały. Gdy przybyłem do POSK-u, spotkanie właśnie się rozpoczynało. Wszystkie krzesła były zajęte, zaś ci, dla których zabrakło miejsc siedzących, stali pod ścianą słuchając opowieści o dalekich krajach i pokonywaniu barier. Okazją do spotkania było niedawne otwarcie brytyjskiej siedziby MK Tramping w Brighton. Firma oferuje turystom wyprawy w niemal wszystkie zakątki świata. Zaś Martyna znakomicie sprawdza się jako jej promotorka. Jednakże promocja firmy była jedynie tłem, być może tylko pretekstem do opowieści, w której słuchacze zabrani zostali na wyprawę w nieznane. Nie tylko palcem po mapie. Ale – przede wszystkim – duchowo. Bo wyprawy to nie tylko wycieczki, dalekie wyjazdy. To również spotkanie z samym sobą. Opowieści o pokonywaniu własnych słabości, realizacji celów i marzeń Martyna poświęciła bardzo wiele uwagi. Piękne widoki? Dziewicza przyroda? Ucieczka w nieznane? Tak. Jak najbardziej. Ale życie to także ból i trudy. Pokazując zebranym slajdy i filmy ze swych dalekich wyjazdów, podróżniczka sporo o tym mówiła. Jestem przekonany, że ci, którzy przybyli owego wieczoru do POSK-u, mieli co opowiadać później swoim bliskim i znajomym. O samochodowych rajdach, odnajdywaniu się w świecie mediów i polskich celebrities... no i poznawaniu świata. Trudno byłoby mi wszystko zrelacjonować. Jednak miałem szansę z nią porozmawiać. Czy jesteś zadowolona z dzisiejszego spotkania?
– Tak. Jestem w pewien sposób poruszona panującą atmosferą.
Przede wszystkim dlatego, że było tu tyle ludzi. Jesteśmy przecież kilka tysięcy kilometrów od Polski. Obserwowałam, jakie wrażenie robią na widzach nasze historie. Starałam się przekazywać ponadczasowe wartości. I widzę, że trafiło to na dobry grunt. Oprócz opowieści o swoich podróżach, promowałaś również ofertę MK Tramping. Do kogo jest ona skierowana?
– Głównie kierujemy ją do Polaków, którzy mieszkają na terenie Wielkiej Brytanii. Ale także do Brytyjczyków. Jesteśmy nastawieni na obsługę wielonarodowych grup. Wszyscy nasi przewodnicy mówią po angielsku, a zwykle również kilkoma innymi językami. Myślę, że to jest bardzo ciekawe, że możemy podróżować po różnych zakątkach globu i zawsze jest wspólny temat do rozmowy. Bo łączy nas jedna pasja – podróżowanie. Dla brytyjskiego klienta mamy przygotowaną ofertę, której pewnie nie znajdzie na lokalnym rynku. To są kierunki, na których brytyjskie biura podróży po prostu nie operują. Takie miejsca jak Mongolia, cały blok postradziecki, Kuba, Etiopia. Te miejsca znamy świetnie i możemy zrobić bardzo dobre wyprawy właśnie tam. Czy nie jest tak, że z Londynu jest czasem łatwiej wybrać się w odległe miejsca niż z Polski?
– Stąd jest łatwiej dostać się dokądkolwiek na świecie. zwykle tak jest, że z Warszawy trzeba dolecieć na przykład do Londynu i dopiero stąd jeszcze gdzieś. Tak więc wydaje się, że stąd jest bliżej. Aczkolwiek chciałabym powiedzieć, że podróżowanie stało się dziś tak uniwersalne, że po przygodę można wylecieć z każdego miejsca na świecie. Mogę
powiedzieć, że za dwa dni spotykamy się w Bangkoku i rozpoczynamy naszą przygodę. Więc to, że postanowiliśmy otworzyć się na Wielką Brytanię wynika z tego, że mamy konkurencyjną ofertę w stosunku do tutejszych biur podróży, a poza tym może to będzie bliżej dla tych, którzy tutaj mieszkają, a pochodzą z Polski. Oprócz tego myślę, że polski rynek mamy już dość dobrze opanowany. MK Tramping pracuje od piętnastu lat, Martyna Adventure od 2004 roku. Wydaje się, że nie mamy więcej do zrobienia na polskim rynku. Trochę się tam już dusimy. Czy nie planujecie otworzyć oddziałów w innych miejscach?
– Dlaczego nie? Możemy równie dobrze otworzyć je w Barcelonie i Paryżu. No, może byłabym trochę ostrożna ze Stanami Zjednoczonymi, bo tam jest szalona konkurencja. Jednak to, co robimy, jest uniwersalne. Mówiąc dziś o przesuwaniu horyzontu, pokonywaniu własnych słabości czułam, że zwracam się do osób, które mówią tym samym językiem, co ja. Mamy bardzo bogatą ofertę. Bo z jednej strony są wyjazdy z plecakami, trochę niższy standard, trochę dłuższy czas ich trwania, ale z drugiej strony mamy też wyjazdy o wyższym standardzie. Właściwie nie ma rzeczy, której byśmy się nie podjęli. Siedem kontynentów, wszystkie kraje, dowolne marzenie, które chciałbyś spełnić... Proszę bardzo. Tekst i fot. Alex Sławiński
|9
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia2009
czas na wyspie
Tam, gdzie ryksza mówi dobranoc Wielkie rzeczy czasem biorą się z niczego. Czyli z głowy. Czasem wystarczy dobry pomysł, trochę chęci i kilka par rąk do zrealizowania zamierzenia. Bez zadęcia i fanfaronady, milionów plakatów i krzykliwej reklamy medialnej. Dla mnie takim wydarzeniem – skromnie nagłośnionym, ale zdobywającym zasłużone uznanie – stała się niedawna wystawa Cztery Pory Roku. Ceglane arkady, tworzące kolejowy wiadukt są na co dzień siedzibą rykszarni na wprost stacji Southwark, przy Blackfriars Road. Już same pojazdy, jakie ogląda się wchodząc do wnętrza, ustawione w rządek, zdają się składać w dziwaczną instalację. Jednak to dopiero preludium. Na zewnątrz szum wielkiego miasta, a tutaj – cisza, spokój i możliwość odkrycia nowego świata za każdym razem, gdy przechodzi się obok kolejnej pracy. Czas jakby zwalnia, biegnie w innym tempie, daje się oszukać i zamknąć w klatce. Rzeczywistość zostaje za grubymi murami. Nie ma dnia, nocy, jest tylko czysty duch kreacji i... unoszący się w powietrzu zapach grzanego wina. Coraz częściej zdarza się, że wernisaż jest nie tylko okazją do zapoznania się z wiszącymi na ścianach pracami czy spotkania z twórcami i znajomymi. Sztywne imprezy artystyczne zamieniają się w prawdziwe spektakle multimedialne, okraszone muzyką, filmem i słowem. Podobnie było i tym razem. Przechadzająca się pomiędzy pracami i grupkami widzów saksofonistka budziła we mnie skojarzenia z Lisą, siostrą Barta Simpsona ze znanej amerykańskiej kreskówki. Nadawała ona wydarzeniu nieco surrealistycznego wymiaru i smaczku niecodzienności. Stanowiła atrakcję wernisażu, niczym duch w nawiedzonym hotelu. Jestem przekonany, że w czasie trwania wieczoru nie było gościa, który nie podziwiałby jej talentu. Gdy wchodziłem na wystawę, właśnie rozpoczynała swój występ, stojąc przy rzeźbie wielkiego ucha, na którym wymalowano nuty. Znajomy muzyk, z którym przybyłem na wystawę, był pod wielkim wrażeniem tego właśnie elementu wieczoru. Ale nie tylko. Pośród zróżnicowania stylistycznego wystawionych prac każdy mógł
znaleźć coś, co go urzekło bądź poruszyło w sposób szczególny. Mojemu znajomemu spodobały się trzy abstrakcje, wiszące na ścianie przy końcu głównej sali. Do mnie z kolei trafiły dwie prace namalowane na kilku warstwach czarnej tkaniny, dające wrażenie
trójwymiarowości i przestrzeni. Efekt wzrastał, gdy przechodzące obok osoby poruszały powietrzem, wymuszając ruch kolejnych warstw. Obok instalacji zrobionej z damskich rajstop czy leżącego nieopodal, na podłodze, rozwijającego się kolorowego węża, również nie można było przejść obojętnie. Na wystawie, przygotowanej przez Elżbietę Chojak-Myśko i jej syna Tomka, prezentowało się około tuzina twórców, którzy do Wielkiej Brytanii przybyli z różnych krajów. Niektórzy z nich, tak jak Mali, czy sama autorka wystawy, znani są już bywalcom galerii w POSK-u. Wielu z pokazujących się w Rickshaw House artystów pochodzi spoza wschodniej granicy Polski. Z okolic o niezwykle bogatej kulturze i głębokiej artystycznej tradycji. Prezentujący na wystawie swe prace artyści rosyjscy Vyacheslav Mikhailov, Armen Gasparyan i Alexander Vorobyev należą do uznanych już na tutejszym rynku, o czym świadczą nie tylko długie listy miejsc, w których wystawiali, ale także ceny ich prac sięgające kilkunastu tysięcy funtów. Wśród tłumu, jaki przybył na wernisaż, spotkałem kilku znajomych postaci. Malarzy i rzeźbiarzy, którzy – mimo że nie zaprezentowali tam swoich prac – przyszli zobaczyć co inni mają do pokazania. Ucieszyłem się widząc, że nie tylko na mnie impreza zrobiła kolosalne wrażenie. Stojąc pod ścianą i sącząc gorące wino z przyprawami rozmawiałem z nimi, odniosłem wrażenie, że i oni uważają Cztery Pory Roku za wydarzenie niezwykłe. Sztuka już dawno wyszła poza drzwi galerii, pojawiając się często w najmniej spodziewanych miejscach. Wystawy organizowane są w fabrykach, pubach, na stacjach metra, a nawet na budowach czy w supermarketach. Jednak nie zawsze udaje się połączyć ducha towarzyszącego salom wystawowym – uważanym przez wielu za zatęchłe – z odważnie wybranymi miejscami „dla ludzi”. Tym razem mariaż udał się wyśmienicie. Mam nadzieję, że wystawa w Rickshaw House nie była jednorazowym wydarzeniem, a miejsce na stałe wpisze się w kulturalną mapę Londynu. Tekst i fot. Alex Sławiński
10|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
felietony opinie
redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 Kings Grove London SE15 2NA
Malkontenctwo Krystyna Cywińska
Moja droga – mawiała moja babcia – skoro nie bywasz na pogrzebach swoich przyjaciół, oni nie będą na Twoim. Święta prawda. Nie byłam na pogrzebie Podziomka. On też na moim nie będzie. Znaliśmy się przez lata jako sąsiedzi. Sąsiadowaliśmy na jednej stronie „Tygodnia”. Lata temu, w jego świetnych czasach.
Burek Polski Michał Sędzikowski
„Tydzień” był osobnym niejako dodatkiem sobotnim „Dziennika Polskiego”. Redagowała go przez lata Tesa Ujazdowska. To ona wprowadziła Podziomka, działacza „Solidarności” na ostatnią stronę „Tygodnia”. Jemu patronowała, a mnie ledwie tolerowała. Ja puszyłam się i panoszyłam w górnej połowie strony. On ledwie zipał na dolnej. I z dołu łypał na mnie swoim okiem, znakiem rozpoznawczym, osobistym logo. Podziomek według dawnych ludowych wierzeń to istota siedząca w dziurach pod podłogą. Bystra i chytra. Zamieniała ludzkie noworodki na swoje własne. Potem je urabiała na swoje kopyto. Dlaczego Piotr Zakrzewski, bo tak się nazywał Podziomek, ten znany i dowcipny felietonista, wybrał sobie taki przewrotny pseudonim? Może cierpiał na lekkie obrzydzenie do świata i ludzi. Może mu się marzyło, że ten świat ludzi jakoś przerobi na swoją modłę. Zwykły, przekorny marzyciel. Krzyżowaliśmy czasem ostre pióra w kadzi narodowej maczane. On mnie czasem kropidłem dopadał, czasem mieczem, czasem flagą narodową trzepnął, a ja jego jędzowatym, rozdwojonym językiem. I tak sąsiadowaliśmy w symbiozie przez szereg lat na jednej stronie „Tygodnia”. Wtedy jeszcze pisma całą gębą. Pełnego historycznych artykułów. Niezłych ocen politycznych, literackich recenzji i wy-
nurzeń. Fragmentów biograficznych i wspomnień. Można się było w tym piśmie zanurzyć przy sobotnim śniadaniu. Czasem się zamyślić, czasem zirytować. Całe strony listów do redakcji były tego odbiciem. Odbiciem popularności „Tygodnia” wśród starej emigracji. Podziomek zbierał brawa i pochwały, a ja przeważnie wymyślania i cięgi. Jako ta zgryźliwa jędza, latająca na miotle felietonistyki. „Tydzień” był organem grającym na emocjach emigracyjnych czytelników. Czytała go większość. Nie stukał żebraczym kijem o dotacje ani zapisy w testamentach. Urabiał opinie, odrabiał zaległości narodowej świadomości czytelników. Czasy heroiczne minęły. Z czasem Podziomek zniknął ze szpalt „Tygodnia” i „Dziennika”. A ja zostałam skazana na banicję. Myślałam, że Podziomek pisze w krajowej prasie. Pisywał przecież do różnych pism i tygodników. Aż tu nagle czytam w „Dzienniku” z 13 bm., że Podziomek nie żyje. Jak to nie żyje! Zamarłam. Zmarł 18 maja tego roku. Leży na cmentarzu w Warszawie na Wólce Węglowej pod skromnym krzyżem – czytam. To redakcja „Dziennika” nie wiedziała że umarł? Nie zawiadomiła czytelników wciąż go pamiętających? Nie zamieściła po nim wspomnienia? Nekrologu? Po tylu latach współpracy? Po tylu miesiącach od zgonu? Aż tu nagle raczej banalne wspomnienie
Pamiętasz Drogi Czytelniku słynny numer gazety „Polish Express”, w którym redakcja udzieliła emigrantom lekcji języka angielskiego na przykładzie zdania: „Tomek gwałci Zosię”? Nauczyciel z lubością odmieniał we wszystkich czasach to zdanie, stosował stronę bierną i czynną, bezwstydnie angażował osoby trzecie, by zdradzić tajniki konstrukcji zdań złożonych… Zdziwicie się może, że przytaczam tak odległe wydarzenie. Wile miesięcy upłynęło już od tamtego czasu. Jest to jednak wydarzenie ważne, a rzekłbym nawet historyczne dla polskiej kultury emigracyjnej. W tym incydencie, i mówię tu zupełnie serio, na krótką chwilę opadła licha kurtyna pozorów i przez sekundę mogliśmy zobaczyć co naprawdę kryje się za fasadą kolorowych okładek polskiej prasy w Wielkiej Brytanii, za elegancko złożonymi stronami w InDesign, za intrygującymi tytułami. I tak jak w „Kongresie futurologicznym” Stanisława Lema, po wzięciu pigułki, objawił nam się koszmar rzeczywistości, skryty za elegancką dekoracją. Chociaż właściwie koszmar to za mocne słowo. Z polską prasą emigracyjną nie należy wiązać żadnych dużych słów. Wolałbym wyobrazić sobie zboczeńca i psychopatę zarazem, który z pistoletem w jednej ręce, z drugą ręką w rozporku dyktuje zastraszonej redakcji zdania: „Tomek będzie gwałcił Zosię”, „Tomek za chwilę zgwałci Zosię”, „Zosia była gwałcona przez pięć godzin”, „Kiedy Zosia była gwałcona, Jasio wszedł do pokoju i on też wtedy…” Wiecie, Drodzy Czytelnicy kogo ja zobaczyłem, gdy skorzystałem z kursu angielskiej gramatyki w polonijnej gazecie? Zobaczyłem Fraglesów. Redakcję opanowaną przez te futrzane stworki, które zanosząc się śmiechem, tłukąc czołami w klawiatury, turlając się po podłodze, przekrzykując się nawzajem piskliwymi wrzaskami, umieszczają gwałt dokonany na Zosi w kolejnych gramatycznych pozycjach. Pisałem już kiedyś o niesłychanej prowizoryczności
Marcina Gugalskiego. Niczym słaby głos z zaświatów o Podziomku. Piotrze Zakrzewskim. 1953-2009. Bez komentarza od redakcji, bez wyrazów żalu, że już odszedł. Gdyby żył, pomyślałam, to by się w grobie przewrócił. Kiedy i na mnie przyjdzie czas, kiedy i ja przeniosę się na łono Abrahama – dobre i to – odejdę w niepamięć. A jeśli „Dziennik” mnie przeżyje w okrojonej sobotniej wersji, pewnie nie zamieści o moim zgonie wzmianki, nawet drobnym petitem na ostatniej stronie. Choć od redakcji można by się było spodziewać przynajmniej przyzwoitości. Kultury i szacunku dla lepszych czy gorszych odeszłych współpracowników. Tych, którzy kiedyś stanowili o jego popularności i poziomie dziennikarskim. O obecnym poziomie dziennikarskim i popularności „Dziennika” przemilczę. I nie do twarzy mu w żebraczej siermiędze z ręką po grosz wyciągniętą. Skoro dawni orędownicy emigracyjnego pisma codziennego zamienili się w jego arendarzy, niech dbają o lepsze owoce. A owocami pism są artykuły interesujące, starannie dobierane i plewione. Służące jako strawa czytelnicza nie przyprawiająca o niestrawność. Mogłabym przytoczyć tu różne z „Dziennika” niestrawne cytaty. I niechlujne traktowanie wiadomości i świadomości odbiorców. Ale tego nie zrobię. Życzę „Dziennikowi” darczyńców nie życząc mu, aby ci, którzy go funtami wesprą liczyli wyłącznie na nekrologi.
polskiej prasy na emigracji, o sytuacji, kiedy liczne redakcje wychodzą z demokratycznego założenia, że pisać każdy może. Nawet Fraglesi mają przecież coś do powiedzenia, a ponadto są tani, bowiem oficjalną walutą Fraglesów są fistaszki. Wyrastające jak grzyby po deszczu liczne redakcje opanował zalew przeróżnych dziwolągów, które z odmętów swych dziewiczych i nietkniętych wiedzą humanistyczną umysłów, po wielu latach wytężonej pracy i wyjątkowej odporności na profesjonalizm, wspólnym wysiłkiem wydobyły na światło dzienne zupełnie nowy obraz publicystyki. Doktor psychologii i autor licznych publikacji z zakresu kształtowania się świadomości, Andrzej Kuźmicki, określił ten stan zbiorowej emigracyjnej świadomości jako rozgdakany kurnik, usiłujący niezgrabnie komentować życie gospodarzy, podsłuchujący i z błędami przedrukowujący mało wiarygodne plotki brukowców, bądź obgadujący gospodarzy w swym niezrozumiałym języku. Ja dodam, że w tym kurniku co jakiś czas szczekliwym jazgotem chwilową uwagę czytelnika angażuje kolejne wcielenie Burka Polskiego. Dlaczego właśnie Burka Polskiego? Ponieważ głównym przekazem wszystkich tych Newsów, Expressów, Kurierów i innych tworów polskich jest hałaśliwa przaśność, która nie tylko nie pozwala nam zrozumieć otaczającej rzeczywistość emigracyjnej, ale ją zagłusza. Nie pomaga zbliżyć Polaków i tubylców, rozstrzygać problemów pomiędzy nimi, lecz stawia przaśne podwórkowe płoty, na których Kargule i Pawlaki tłuką garnki i drą koszule. „Polaka pobiły szalone angielskie kobiety w supermarkecie” – drze się na pierwszej stronie jeden Burek Polski. „Polacy to najwięksi gwałciciele na Wyspach. Poza tym noszą wąsy i śmierdzą im skarpetki” – odszczekuje mu drugi Burek zza płotu. Euroentuzjaści 2 punkty, polscy patrioci 1 punkt!
Ważna to pozycja w piśmie, nekrologi. Kto wie, czy nie najważniejszy to argument na tego pisma przetrwanie. Może mu zapiszę legat w testamencie w ostatnim odruchu dobrej woli. Pisuję teraz w piśmie, które określono – jak mi donoszą – jako intelektualno-malkontenckie. Dobre masło maślane. Intelektualista nie może nie być malkontentem. Od intelektualisty wymaga się postawy krytycznej i analitycznej. Swego rodzaju malkontenctwa, bez którego nikt nigdy nie wymyślił ani nie napisał niczego oryginalnego czy odkrywczego. Chciałabym być uznana za malkontentkę. Taką mam ambicję. Padło też na papier zdanie – jak mi donoszą – że „Nowy Czas” jest rzekomo niezależny. I pytanie – od kogo? Otóż wolność publicysty polega na właściwym wyborze zależności. A jest nim w ostateczności zależność od czytelników. Ale ta niestety na pstrym koniu jeździ. Jak ktoś napisał: „Czytałem dzieła stare, nowe wiersze, sztuki, prozę, Homera Agatę Christie i Spinozę. Czytałem Swifta, Kanta, Kołakowskiego, czytałem w zwykłe dni i w święta dzieła bogate i ogromne, intelektualne. Nic już nie pamiętam! A panny Gieni nie zapomnę nigdy. A ja nie zapomnę Podziomka. Śmierci nie ma – powiadała moja babcia. Na co dobrotliwie ksiądz dobrodziej: – Tak, tak, ale są pogrzeby. I wspomnienia. I nekrologi. I pamięć.
Taki właśnie podwórkowy horyzont dyskursu zarysował się w polskiej świadomości emigracyjnej. Nie wierzycie? Zajrzyjcie na któreś z forów podpiętych pod polską publicystykę, które wychowały sobie istną armię rasistowskich tudzież polofobicznych kretynów. Dodatkowo reguły, które wydawałyby się nie do pomyślenia, nagle stały się normą. Weźmy chociażby artykuł, który pojawił się dokładnie w czasie, gdy pisałem ten felieton, a więc długo szukać nie musiałem. Tekst tym razem „Gońca Polskiego”, dumnie przedrukowanego na głównej stronie Onet.eu: „Jak landlord Polaków oskubał”. Przedstawiona jest tam przerażająca historia trzech różnych osób, nikczemnie oszukanych i okradzionych przez miejscowego landlorda. Autor, pan Jakub Ryszko, śmiało rzuca oskarżenia pod adresem domniemanego złodzieja oraz skorumpowanej bądź też niechętnej Polakom policji (motywy działania policji pozostawione są wyobraźni czytelnika). Grzmi oburzeniem i nie przebiera w słowach. Historia istotnie wstrząsająca i czytelnik natychmiast zadaje sobie pytanie: „Jak to możliwe!” „Jak to mogło się stać w państwie prawa!”. Niestety, nie dowiemy się tego, ponieważ autor zgodnie z przyjętym przez emigracyjnych dziennikarzy zwyczajem, zrobił wywiady tylko ze stroną pokrzywdzoną, którą – jak zawsze w takich wypadkach – jest strona polska. Ani policja, ani zły landlord z Pakistanu nie zostali zapytani, co mają właściwie w tej sprawie do powiedzenia. Czy autor nie zna angielskiego, żeby zrobić reportaż profesjonalnie, czy może wychodzi z założenia, że „swój chłop” mówi prawdę, czy też ma to gdzieś jak naprawdę było i chodzi mu tylko o mocny, oburzający tekst kosztem reputacji pakistańskich landlordów i brytyjskiej policji? Tego się zapewne nigdy nie dowiemy, ale dziwne, że takie refleksie nie nasunęły się redakcji Onetu czy też „Gońca Polskiego”. Dlaczego? Nie jestem pewien, ale znowu widzę Fraglesów za biurkami.
|11
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
felietony i opinie
Na czasie
KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO
Grzegorz Małkiewicz
„Krzyż pański z Europą” – oświadczył krakowski „Tygodnik Powszechny” po tym, jak Europejski Trybunał Praw Człowieka wydał orzeczenie w sprawie krzyża we włoskiej szkole. Strasburscy sędziowie uznali, że obecność krzyża w klasie godzi w wolność sumienia uczniów oraz rodziców i narusza ich prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnym światopoglądem. W całej Europie zawrzało. Wysocy dostojnicy Kościołów chrześcijańskich otwarcie mówią o „wojnie religijnej”. Kościół prawosławny w Grecji zaapelował do wszystkich europejskich chrześcijan o zjednoczenie przeciwko decyzji Trybunału i wspólną walkę w obronie krzyża. W obliczu tak agresywnych działań laickiego świata protestanci, katolicy i prawosławni powinni zawiesić spory i zapomnieć o wzajemnych pretensjach oraz dysputach teologicznych – uważają przedstawiciele Kościoła prawosławnego. Czego nie udało się zwolennikom ekumenizmu, jedną decyzją dokonali sędziowie stojący na straży praw człowieka. Sędziowie, być może nieświadomie, osiągnęli jeszcze jeden cel – przywrócili krzyżowi jego pierwotny sens. We Włoszech pozew zatroskanej matki-ateistki sądy wszystkich instancji odrzucały argumentując, że krzyż jest symbolem włoskiej kultury i historii, a nawet w orzeczeniu Naczelnego Sądu Administracyjnego stał się ostatnio „symbolem świeckim”. Być może taka interpretacja jest bardziej niebezpieczna i trywializująca religijne doświadczenie większości. Jest też niestety dosyć powszechna. Najlepiej to widać na przykładzie świąt Bożego Narodzenia, które w Wielkiej Brytanii, z każdym rokiem ulegają coraz bardziej laickiej korozji. Były już zakazy kolędowania w szkołach, szopka betlejemska z gwiazdami muzyki i sportu w rolach głównych, sezonowe życzenia i prezenty. Święta Bożego Narodzenia to już też w skali społecznej „symbol świecki”, tym bardziej atrakcyjny, że daje wolne dni od pracy, a w przypadku pracy, podwójne wynagrodzenie, z którego
korzystają też wyznawcy innych religii i bez zmrużenia oka głośno deklarujący swoje poglądy ateiści. Ciekawe, jak postępuje w takich przypadkach niezwykle pryncypialna matka-ateistka Soile Lautsi, która od kilku lat walczy z krzyżami? Czy krzyż w miejscu publicznym godzi w wolność sumienia? Jeśli taka opinia zacznie obowiązywać, czeka nas, w krajach chrześcijańskich, trudne zadanie. Z krzyżem spotykamy się na każdym kroku. W przydrożnych kapliczkach, na kościołach (nie trzeba nawet do nich wchodzić), na cmentarzach. Wszystkie te krzyże na mocy orzeczenia Trybunału godzą w wolność sumienia ateistów, jak również przedstawicieli innych wyznań. Tak samo godzić powinny słowa hymnu brytyjskiego, nie mówiąc już o pozycji królowej Elżbiety II, która jest przy okazji bycia królową, głową Kościoła anglikańskiego. Taka struktura państwowa i związane z nią symbole muszą prowadzić do alienacji obywateli-ateistów, którzy na szczęście mają obecnie życzliwą sobie instancję. Kolejnym wyrokiem Trybunału w Strasburgu może być zakaz wykonywania brytyjskiego hymnu God Save the Queen w towarzystwie ateisty Mr Smitha. Orzeczenia Trybunału mają bowiem jedynie wymowę indywidualną. Tylko jak taki wyrok, możliwy przecież do orzeczenia, wyegzekwować w praktyce? Najłatwiej rzeczonego Smitha byłoby wywieźć w rejony, gdzie brytyjskiego hymnu nie słychać. Wywieźć ateistów z europejskich miast, miasteczek i wsi, gdzie krzyże są wszechobecne to zadanie znacznie trudniejsze.
kronika absurdu Zakaz wjazdu nie dotyczy klientów banku. Obywatel wchodzi do banku, po wyjściu spotka dwóch strażników miejskich, którzy właśnie wypisywali mandat. – Na jakiej podstawie? – Parkowanie w niedozwolonym miejscu. – Ale znak nie dotyczy klientów, a ja jestem jednym z nich, nawet mam kwit z datą i godziną obsługi. – Nie szkodzi, pan nie jest klientem. – Jak nie jestem, przecież tak się do mnie zwracają w banku – obsługa klienta itp. – Klientem banku jest np. konwojent, który podjeżdża pod bank, by odebrać pieniądze, a nie pan. Baron de Kret
Wacław Lewandowski
Partnerstwo Po dwóch latach sprawowania władzy rząd Donalda Tuska uznaje za swój niekwestionowany sukces politykę zagraniczną, którą – jak twierdzi – prowadzi „z uśmiechem”, bez wrogich i drażniących gestów, co przynosi systematyczną poprawę stosunków z sąsiadami, zwłaszcza z Niemcami, lecz także „kompromis”, czy przynajmniej „obniżenie temperatury” sporu z Rosją. Zdanie to zdaje się podzielać większość prasy w Polsce, a także wcale liczni politycy ugrupowań opozycyjnych. Dowodem na skuteczność „polityki uśmiechów” ma być m. in. ostatnia wypowiedź Miedwiediewa, który zdobył się na potępienie terroru stalinowskiego, przede wszystkim czystek z 1937 roku, co obudziło nadzieje polityków polskich na rychłą zmianę stanowiska Moskwy w sprawie Katynia i innych zbrodni sowieckich na Polakach. Wyrazem tych nadziei są ostatnie umowy z Rosją w sprawie dostaw gazu i ropy, w praktyce przekreślające wszelkie perspektywy uniezależnienia energetycznego Polski. Rząd wierzy po prostu, że z Rosją można się porozumieć i zbudować trwałe partnerstwo. Na tym tle interesująco prezentuje się wywiad, jakiego słynny dysydent Władimir Bukowski udzielił „Rzeczpospolitej”. Bukowskiego irytuje pol-
ska polityka zagraniczna. Twierdzi on, że Moskwa, obserwując z zadowoleniem porzucenie Polski przez USA (sprawa tarczy), „poczuła krew” i traktuje nasz kraj jako łatwą do upolowania, bo ranioną, zdobycz. Dlatego pozwala sobie na przedsięwzięcia w rodzaju ostatnich manewrów wojennych, podczas których oddziały rosyjskie i białoruskie ćwiczyły symulację inwazji na Polskę. Reakcja Warszawy – właściwie żadna – oburza Bukowskiego, który powiada, że Rosją rządzą ludzie o ukształtowanej w KGB mentalności, dla których każdy kompromis i każde „partnerskie podejście” jest dowodem słabości zachęcającym do zwiększenia nacisków, czego polskie władze nie potrafią zrozumieć. Rosji trzeba odpowiadać językiem siły, bo tylko taki język znajduje szacunek u jej przywódców. Co do rzekomych rozbieżności między Miedwiediewem a Putinem, Bukowski kwituje rzecz śmiechem: to stara, sprawdzona zabawa w „dobrego” i „złego” czekistę. Podział ról jest taki, że Putin mówi językiem Stalina, Miedwiediew językiem Chruszczowa z XX Zjazdu, lecz nie ma między nimi ani różnicy celów, ani antagonizmów. Co ciekawsze, Bukowski twierdzi, że czasy obecne dają jedyną, niepowtarzalną okazję, by z Rosją rozma-
wiać językiem siły, bowiem armia rosyjska jest w rozkładzie, niezdolna do większych niż gruzińska operacji, zatem w tej chwili Rosja nie jest w stanie zagrozić nam militarnie. Jeśli jednak na jej wrogie pokrzykiwania nie będzie stanowczej polskiej reakcji, Moskwa będzie czuła słabość Warszawy i będzie stosować szantaż grożąc wstrzymaniem dostaw, zamknięciem rynku itd. przy byle okazji. Bardzo źle oceniający politykę Sikorskiego i Tuska Bukowski jest jednak optymistą. Uważa, że kiedyś musi nadejść moment, kiedy ceny surowców energetycznych gwałtownie spadną, a wtedy rozpocznie się ponowny podział byłego imperium, od którego odpadną już nie tylko terytoria dawnych republik narodowych, ale i części Rosji rdzennej, wykazujące separatystyczne dążności, jak Syberia i Karelia, zaś z miast – Archangielsk i Petersburg, marzące o niezależności od Moskwy. „Gdy gaz się ulotni, Rosja może się rozpaść” – kończy swoją wypowiedź Bukowski prognozą nieco fantastyczną, na tyle niepewną, że nie sposób w nią wierzyć. Zamiast pocieszać się proroctwami chciałoby się jednak widzieć rząd polski świadom zagrożeń ze Wschodu (dla Polski i dla UE), zdolny do stawienia oporu i ukrócenia „moskiewskich gier”...
12|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
warszawa–londyn
Z okazji pewnej wystawy
Czy pokaz witryny księgarskiej może stać się ważnym wydarzeniem literackim? W szczególnych okolicznościach – z pewnością tak.
Andrzej Paluchowski Jest wieloletnią tradycją Księgarni im. Bolesława Prusa w Warszawie (Krakowskie Przedmieście, naprzeciw bramy Uniwersytetu), że w jednym z jej głównych okien wystawowych prezentowane są kolejno polskie oficyny wydawnicze. Każdy pokaz trwa przez jeden kalendarzowy miesiąc. Otóż obecna listopadowa wystawa z tego cyklu poświęcona jest londyńskiemu wydawnictwu KONTRA (założonemu w roku 1970 przez Szymona Szechtera i Ninę Karsov), a właściwie – jednemu, ale bardzo doniosłemu nurtowi pracy Niny Karsov: wydawaniu dzieł Józefa Mackiewicza oraz jego żony Barbary Toporskiej. Jest to bodaj druga dopiero ekspo-
zycja księgarska poświęcona tutaj wydawnictwu emigracyjnemu. Wyprzedziło ją przedstawienie osiągnięć podparyskiego Instytutu Literackiego: „Kultury”, „Zeszytów Historycznych” oraz Biblioteki Kultury. Gdy jednak znajomością (często powierzchowną, a jeszcze częściej udawaną) dzieła wydawniczego Jerzego Giedroycia, bez wątpienia dzieła wielkiego, chełpi się niemal cały krajowy establishment literacki i polityczny, to pisarstwo Mackiewicza i trud wydawniczy Niny Karsov spychane są na margines przez ośrodki opiniotwórcze. Wielu bowiem możnym i wpływowym osobom i środowiskom narażał się (i naraża dzisiaj) znakomity pisarz. Zwłaszcza jako bezwzględny tropiciel skrywanych, więc tym groźniejszych, przejawów komunistycznej mentalności, najstraszniejszej – zdaniem pisarza – choroby moralnej naszego czasu. A przecież jakże zachwycające i poruszające jest to zjawisko naszej kultury! Nie będąc (nie chcąc być) politykiem, uczył Mackiewicz – jak żaden z pisarzy polskich XX wieku – przenikliwego widzenia i rozumienia politycznego kształtu współczesnego świata. Nie będąc zawodowym dziejopisem, budował z osobistych doświadczeń i pilnej obserwacji faktów swojej epoki – pre-
cyzyjną wizję historiozoficzną. Wrażliwość na urodę dookolnego świata łączył z odważnym włączaniem w narrację powieściową surowych materiałów źródłowych, nie przekraczając przy tym terytorium sztuki literackiej. Będąc z pewnością człowiekiem wiary, surowo krytykował błędy ludzi odpowiedzialnych za Kościół, zwłaszcza dawną „politykę wschodnią Watykanu”. Niewątpliwy patriota – z szacunkiem i miłością mówił o wszystkich nacjach, wchodzących niegdyś w skład Rzeczypospolitej wielu narodów. Nade wszystko był fanatykiem prawdy, rozumianej klasycznie – jako odpowiedniość porządku myślenia i porządku rzeczy, traktując – jak XIX-wieczny poeta – „«tak» za «tak», «nie» za «nie», bez światłocienia”. Jest za co kochać Józefa Mackiewicza. *** A Nina Karsov? Liczne są jej role społeczne. Ale jako wydawca jest przede wszystkim osobą bezprzykładnie oddaną służbie rozpowszechniania pism Józefa Mackiewicza oraz szerzenia wiedzy o nim. Jak trafnie ktoś napisał, „nie da się dziś wskazać nikogo rzetelniej, gorliwiej i owocniej oddanego sprawie utrwa-
|13
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
warszawa–londyn lania dzieła Józefa Mackiewicza w kulturze polskiej, niż właśnie Nina Karsov”. Przejawia się to przede wszystkim w zakresie edytorstwa tekstów pisarza. W księgarniach polskich można dziś kupić dziewiętnastotomowe wydanie Dzieł Mackiewicza! W skład tych Dzieł wchodzą nie tylko reedycje wszystkich znanych książek autora Kontry. Wydawczyni znalazła – po wielu latach poszukiwań – rewelacyjną broszurę Mackiewicza „Optymizm nie zastąpi nam Polski”, wydaną w Krakowie w roku 1944 jako druk konspiracyjny, w ostatniej fazie okupacji niemieckiej. Po raz pierwszy Nina Karsov opublikowała też znakomity traktat „Prawda w oczy nie kole” – o okupacji litewskiej i wkroczeniu bolszewików na terytorium dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wreszcie w trzech opasłych tomach („Bulbin z jednosielca”, Okna zatkane szmatami”, „Nudis verbis”) otrzymaliśmy zbiór rozproszonych tekstów publicystycznych Józefa Mackiewicza z Dwudziestolecia Międzywojennego (ogłaszanych głównie w wileńskim „Słowie”) oraz z lat II wojny. Czynne utrwalanie obecności Mackiewicza w naszej przestrzeni myślowej przejawia się także w promowaniu i publikowaniu pionierskich rozpraw interpretujących jego twórczość (książki Wacława Lewandowskiego, Michała Bąkowskiego, Dariusza Rohnki). Pisarz i jego żona Barbara Toporska dobrze wiedzieli, co czynią, ustanawiając Ninę Karsov spadkobierczynią swych praw autorskich. Ale też ta decyzja Mackiewiczów sprawiła, że pani Karsov była (i jest nadal) narażona na bezpardonowe, nierzetelne i często niegodziwe ataki – tyleż przez
zawistnych krytyków, co, niestety, przez członków rodziny pisarza. Praca w takiej sytuacji wymaga szczególnej siły moralnej. Dzielność i wierność sprawie to są rysy osobowe Niny Karsov. Dlatego w ubiegłym roku miłośnicy tego pisarza z wielką radością przyjęli wiadomość o przyznaniu Ninie Karsov przez Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie nagrody „za wybitne osiągnięcia w zakresie edycji dzieł Józefa Mackiewicza”. Jest za co kochać Ninę Karsov.
KONTRA opublikowała książki następujących autorów: Józef Mackiewicz Lew Szestow Andrzej Bobkowski Wieniedikt Jerofiejew Barbara Toporska Nina Karsov Szymon Szechter Sasza Sokołow Małgorzata Łukaszuk Icchak (Henryk) Rubin Wacław Lewandowski Dariusz Rohnka Michał Bąkowski
Nag rody Związk u Pisar zy z a ro k 2 0 0 9 z o s t a ł y p r z y z n a n e Wobec licznych kandydatur Jury Nagrody Literackiej Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie (przewodnicząca Krystyna Bednarczyk – Londyn, jurorzy: Wojciech Ligęza – Kraków, Alina Siomkajło – Londyn, Nina Terlecka-Taylor – Oxford) miało wyjątkowo niełatwe zadanie. Nagrodę główną „za całokształt twórczości polskiego pisarza na stałe mieszkającego poza granicami Kraju” (od tego roku hojnie fundowaną przez Stowarzyszenie Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii) otrzymał jednomyślnie przedstawiciel Emigracji Niepodległościowej, Krzysztof Muszkowski: żołnierz Armii Andersa, od roku 1942 w Wielkiej Brytanii – porucznik nawigator 300. Dywizjonu Bombowego Polskich Sił Powietrznych RAF; prawnik – studiował na Uniwersytecie w Grenoble, pracował w firmach American Foreign Insurance Association i Lloyd’s Brokers w Londynie. W drugiej połowie lat 40. sekretarz londyńskich „Wiadomości” i współpracownik polskiej sekcji Radia BBC oraz Radia Głos Ameryki. Redaktor edycji Emeryk Hutten-Czapski 1897-1979 (Londyn 1986). W ciągu 10. lat wiceprezes Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, prezes w roku 20042005. Dzisiaj – nestor pisarzy emigracyjnych, autor literacko-kronikarskich publikacji. W latach 1990 do 2009 ukazało się co najmniej osiem książek jego autorstwa: Inter Alia (londyńska Oficyna Poetów i Malarzy), wywiad-rzeka z Edwardem Raczyńskim – Czas wielkich zmian (Èditions du Dialogue), i w oficynach krajowych: Zbiór felietonów, Inter Muros, Notatki londyńskie, Parasol angielski, Spod angielskiego para-
sola. Ostatnio (2009) nakładem toruńskiego Towarzystwa Przyjaciół Archiwum Emigracji wydał Kroniki Londyńskie. W wieku 90. lat nadal czynny i żywo reagujący na bieżące realia felietonista „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” (wcześniej także innych pism londyńskich: „Orła Białego”, „Tygodnia Polskiego”, „Wiadomości” mannhaimskich „Ostatnich Wiadomości”, „Tygodnika Polskiego” – Melbourne, paryskiej „Kultury”). Muszkowski prezentuje czytelnikowi swą oryginalną osobowość za pośrednictwem nie dajacego się podrobić indywidualnego widzenia świata, znajomości spraw polityki, historii, społeczeństwa i kultury, odrębnego stylu literackiego. Żywiołami pisarstwa Muszkowskiego stają się odpowiedzi na zmienną i zaskakującą rzeczywistość, a także powroty do przeszłości przybliżanej we wspomnieniach, bardzo atrakcyjnych ze względu na autentyzm wydarzeń, osobistą perspektywę opisu, żywy sensualny język, świetne poczucie humoru (Wojciech Ligęza). Rok 2008 szczególnie zaobfitował publikacjami o tematyce emigracyjnej. Są pośród nich rozprawy monograficzne, fragmentaryczne syntezy historyczno-literackie, jest londyńska opowieść. Bezspornie wysoko Jury oceniło nieprzeciętną materiałowo i dokumentalnie, wypełniajacą lukę w polonistycznej i historycznej wiedzy o polskiej emigracji, książkę Violetty Wejs-Milewskiej: Radio Wolna Europa na emigracyjnych szlakach pisarzy. Gustaw Herling-Grudziński, Tadeusz Nowakowski, Roman Palester, Czesław Straszewicz, Tymon Terlecki (Wydawnictwo ARCANA). Pu-
blikacja ta wyróżniona została nagrodą ZPPnO za książkę roku ubiegłego (fundowaną przez Władę Majewską). Dr Violetta Wejs-Milewska jest adiunktem w Zakładzie Teorii i Antropologii Literatury Uniwersytetu w Białymstoku. Jako historyk literatury XX wieku wiele miejsca w swoich pracach poświęca zwłaszcza emigracji pojałtańskiej. Opublikowała monografię Wykorzenieni i wygnani. O twórczości Czesława Straszewicza (2003) oraz liczne szkice, m.in. o Andrzeju Bobkowskim, Zofii Bohdanowiczowej, Witoldzie Gombrowiczu, Józefie Mackiewiczu… W roku 2007 zorganizowała w Białymstoku wielowątkową megakonferencję (70 referatów) naukową prezentującą polską emigrację z punktu widzenia różnych stanowisk badawczych. Miesiąc temu dojrzał w druku i ten owoc Jej (redagowanej wespół z Ewą Rogalewską) pracy – opasła (ss. 936) książka pokonferencyjna pod tym samym tytułem, co konferencja: Paryż – Londyn – Monachium – Nowy Jork. Powrześniowa emigracja niepodległościowa na mapie kultury nie tylko polskiej (Białystok: Wydawnictwo Uniwersyteckie Trans Humana). Jury odnotowało również następujące (opublikowane w roku wydawniczym nominowanych książek, liczonym od września 2007 do końca września 2008) kandydatury do Nagrody – wymieniane tutaj w kolejności przyznawanego im pierwszeństwa: Kazimierz Adamczyk, Doświadczenie polsko-żydowskie w literaturze emigracyjnej (1939-1980), Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego; Jolanta Pasterska, “Lepszy” Polak? Obrazy emi-
granta w prozie polskiej na obczyźnie po 1945 roku, Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego; Tadeusz Sucharski, Polskie poszukiwania „innej” Rosji. O nurcie rosyjskim w literaturze Drugiej Emigracji, Gdańsk: Słowo/obraz terytoria; Polskie dzieci na tułaczych szlakach 1939-1950, pod red. Janusza Wróbla i Joanny Żelazko, Warszawa: Instytut Pamięci Narodowej; Dana Parys-White, Emigrantka z wyboru. Opowieść londyńska, Chorzów: Wydawnictwo Wideograf II; Marek Żebrowski, Dzieje sporu. „Kultura” w emigracyjnej debacie publicznej lat 1947-1956, Warszawa: Towarzystwo Opieki nad Archiwum Instytutu Literackiego w Paryżu; Andrzej Gałowicz (Twórczość poetycka Jana Rostworowskiego, Kraków: Wydawnictwo Lexis; Jolanta Chwastyk-Kowalczyk, Londyński „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza 1944-1989. Gazeta codzienna jako środek przekazu komunikatów kulturowych, Kielce: Wydawnictwo Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego; Maria Kalczyńska, Władysław Dąbrowski (1884-1970). Karta zapomnianej biografii emigracyjnego społecznika i wielkiego miłośnika książki w Paryżu, Polska Akademia Umiejętności. Wymienione nominacje powinny się liczyć w naukowych i literackich życiorysach autorów. Uroczyste wręczenie Laureatom nagród przewidywane jest w pierwszym kwartale przyszłego roku, w okresie przerwy semestralnej w krajowych zajęciach uniwersyteckich.
Alina Siomkajło
14|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
czas na rozmowę
Prawdziwa pasja nigdy nie umiera Z LESZKIEM ALEXANDREM rozmawia Alex Sławiński Jak narodziła się w tobie pasja muzyczna?
– Mieszkaliśmy całą rodziną w dużym domu w Chelsea. Brat mojej mamy interesował się muzyką. Kochał bluesa i nowe, amerykańskie płyty, które wtedy wychodziły. To były jeszcze płyty, które miały 78 obrotów na minutę. On miał takie olbrzymie radio. Wiesz, na lampy, z wielkim głośnikiem i metalowymi pokrętłami. Ja zawsze siedziałem oparty plecami o to radio i słuchałem płyt w towarzystwie mojego wujka i jego kolegów. Oni pili winko, a mnie nalewano oranżadę. Taki właśnie był początek. Wspominałeś mi wcześniej, że twoi rodzice również żywo uczestniczyli w muzyce.
– Mój ojciec śpiewał. Moi rodzice, kiedy przyjechali tu po wojnie, mieszkali, zdaje się, w Hereford. Tam był polski teatr, w którym śpiewał mój ojciec, zas moja mama tańczyła. Potem ja się urodziłem i to wszystko się skończyło. Ojciec pracował w fabryce, gdyż to była jedyna praca, jaką mógł wtedy zdobyć. Ale nadal śpiewał z kolegami w kwartecie. Pierwsze kapele zakłada się, kiedy ma się 16 , 17 lat. Czy tak samo było w twoim przypadku?
– Tak, to było mniej więcej w tym samym okresie. Nasz zespół nazywał się Electric Funeral. To było trochę cięższe, rockowe granie. Zaczęliśmy grać na rok przed śmiercią Hendrixa. Graliśmy utwory Led Zeppelin, dużo Hendrixa i – naturalnie – bluesa. Później to wszystko się rozpadło. Pod wpływem rodziców niestety przestałem grać, bo musiałem zdobyć „prawdziwy fach”. Ojciec był za tym, bym poszedł na kreślarstwo. Ostatecznie poszedłem na architekturę. Dwa, trzy razy ją zaczynałem, ale w końcu skończyłem studia (śmiech). Mówiłeś, że muzyka była w twoim życiu nawet wtedy, gdy nie uprawiałeś jej czynnie. Miałem okazję słuchać twojej płyty, która powstała jeszcze w latach siedemdziesiątych. Jak doszło do jej powstania?
– W POSK-u zorganizowano kiedyś klub. Nazywał się Pomidor. Dostaliśmy jedno betonowe pomieszczenie. Młodzież wyposażała go za własne pieniądze. Wszystko kupiliśmy sami. Tak właśnie ten klub powstał. Po paru latach, zdaje się w 77-78 roku przyszło dwóch muzyków: Sławek Żak i Jurek Izdebski. Oni zaczęli grać i gdy usły-
szałem gitarę, to znów mnie do tego wciągnęło. Zagrałem z nimi i zaprosili mnie do restauracji, w której grywali. Tam zawsze była kolejka, przez cały rok. Fantastyczna restauracja. Na górze była pseudorosyjska muzyka, a na dole – blues-rock. Tam również grywał znany bluesman Papa George. Zacząłem z nimi trochę „brzęczeć”. Byłem taki skurczony, żeby za bardzo mnie nie widziano. Bo z upływem czasu nieco straciłem pewność siebie. Pewnego dnia wokalista zachorował i zapytano mnie, czy śpiewam. Zaśpiewałem parę numerów. Tak się złożyło, że był tam wtedy właściciel owej restauracji. Po skończonym gigu zaoferował mi dwa grania. Ja wtedy w ogóle nie miałem swojego sprzętu, więc mój bardzo dobry kolega, Marek Pawłowski kupił mi go. Spłacałem mu to później, ale bez niego cała moja kariera muzyczna by się nie zaczęła. Cały czas rozmawiamy o twoim graniu w Londynie. Ale w pewnym momencie znalazłeś się w Stanach.
– Gdy grałem w owej restauracji, zaczął do niej przychodzić taki dziwnie ubrany facet. Był tam trzy razy. Za trzecim razem zaoferował mi kontrakt menedżerski na sześć miesięcy. Nie chciał powiedzieć, kogo oprócz mnie „prowadzi”, ale przyznał, że jest jednym z bardziej znanych menedżerów w muzycznym świecie. Rzekł: „Jak w ciągu tych sześciu miesięcy ja ci nie załatwię kontraktu płytowego, to nikt ci go nie załatwi” (śmiech). Podpisałem z nim kontrakt i gdy poznaliśmy się bliżej, okazało się, że to manager między innymi Davida Essexa. Nazywał się Derek Bowmen. W ciągu sześciu tygodni dostałem kontrakt od Charisma Records. Po dwóch tygodniach wyjechaliśmy do Stanów, do Fame Studios w Alabamie. Tam nagraliśmy cały album, dwanaście utworów. Byłem w tamtejszej telewizji, radiu. Wszystko wskazywało na to, że to się rozkręci. Niestety wydaliśmy wszystko dość późno. W międzyczasie z jednym z tych utworów wybił się Santana, z innym Bonnie Raitt, z kolejnym Morrisey. No i cały projekt – że tak powiem – szlag trafił. Kto pisał te utwory, że różni muzycy mogli je wykorzystywać? To był tylko wasz autorski materiał, czy bazowaliście na muzycznych standardach?
– To były różne kawałki. W wytwórni chciano, bym nagrał coś swojego. Ale
Leszek Alexander zagra bluesa na kolejnym wydaniu ARTerii – Andrzejki z Andrzejem Krauze – w poniedziałek, 30 listopada, w krypcie kościoła St George the Martyr, Borough High Street (naprzeciwko stacji metra Borough)
uważałem, że w materiale, który wybraliśmy, musiały być jakieś hity. To się sprawdziło, bo owi ludzie zrobili swoje hity. Myśmy to po prostu zbyt późno wydali. Ale ja nie byłem wtedy jeszcze muzycznie „dotarty”. Niemalże prosto z wine baru trafiłem do jednego z najlepszych studiów na świecie. Wielu ludzi uważało, że to, co robię, jest za czyste. Nie było tam takiego rockowego pazura, jak na przykład u Roda Stewarda. Dostałem znakomitych muzyków. To wszystko było idealnie nagrane. Ale kiedy wróciłem do Londynu, również doznałem rozczarowania, bo ludzie słuchając tego mówili mi, że bardziej im się podoba moje granie na żywo, niż to, co w Ameryce nagrałem. Co dalej z muzyką po powrocie do Londynu?
– Gdy wróciłem, jeszcze trochę grałem w różnych klubach. Ale dużo się wtedy zmieniło. Rozpoczął się boom gospodarczy. Ci, którzy wtedy do tych klubów przychodzili, nie chcieli, by tam ktoś grał. Woleli zjeść swój obiad za 130 funtów bez żadnego „przeszkadzania”. W okolicach, w których mieszkałem, dawniej było bardzo wielu studentów z całego świata. Potem tamtejsze mieszkania zaczęto przerabiać. I to, co wcześniej kosztowało 30 tysięcy funtów, nagle zaczęło kosztować 230 tysięcy. Tak więc zmieniła się cała atmosfera. I miejsca, w których kiedyś była żywa muzyka po prostu przestały
istnieć. Po dwóch, trzech latach już więcej publicznie nie grałem. Co najwyżej w domu, traktując muzykę jako swoistą terapię. Bo jak nie pogram raz na jakiś czas, to wariuję. Ale okazuje się, że pasja nie umiera do końca…
– Tak się złożyło, że w POSK-u otworzono Jazz Cafe. Zacząłem tu przychodzić, słuchać muzyków. Przyłączyłem się do organizacji klubu, gdyż Mariusz, który robił tutaj nagłośnienie, poszedł do teatru. Zapytano mnie, czy mógłbym to robić. Ponieważ miałem dużo sprzętu, którego nie używałem, zdecydowałem, że podaruję go Jazz Cafe, by zrobić tu fajny dźwięk. Przy okazji, gdy klub nie był używany, ja znów zacząłem ćwiczyć. Od tego muzyczna pasja znów się rozpaliła. Postanowiłem, że będę grać i sprawiać ludziom przyjemność, jeśli będzie im się to podobać. Już wkrótce będziemy mieli okazję posłuchać cię w czasie kolejnej Arterii, czasem można zobaczyć cię również w POSK-u.
Tak. W przyszłości, gdy znów rozwinę swój projekt, mam zamiar częściej grywać. Jeszcze muszę wszystko nieco doszlifować, żeby osiągnąć poziom pasujący do muzyków, z którymi chciałbym grać. Słuchałem twoich nowych utworów. Czy to już jest przymiarka do nagrania płyty, czy raczej małe de-
mo, służące pokazaniu tego, co chciałbyś teraz robić?
– To takie demo. Mam nadzieję, że wraz z moim rozwojem muzycznym, również te utwory będą się rozwijać. Dużo czasu mi nie zostało. Ale mam nadzieję, że mój projekt zdąży jeszcze dojrzeć. Mówiłeś mi o swojej wdzięczności w stosunku do wielu osób, które ci pomagały. Wiadomo, że sukces ma wielu ojców.
– Tak. Bardzo chciałbym podziękować Bartkowi Nowakowi z POSK-u i Markowi Greliakowi, który mi dużo pomagał, załatwił mi możliwość robienia prób w Jazz Cafe. Z kolei Artur Bildziuk pomógł mi ze sprzętem. Ma firmę, która buduje sprzęt. Jest w tym fenomenalny. No i – oczywiście – Markowi Pawłowskiemu, który to wszystko zaczął. Dzięki niemu wyjechałem do Ameryki. I to właśnie on załatwił mi występ w reklamie Gillette najlepsze dla mężczyzny, którą chyba wszyscy w Polsce znają. Jak również Robertowi Rogalskiemu – znakomitemu filmowcowi. Dużo też pomógł mi George Matlock z Radia Orla. Przesłuchał mój materiał i powiedział: „Musisz grać”. Wiele wsparcia dał mi też Sławek Żak. Jednak najwięcej zawdzięczam mojej dziewczynie, Nori Stacey, która mi pomagała, gdy straciłem pracę i musiałem ustabilizować moje życie, by móc znowu grać. Jestem tym wszystkim osobom bardzo wdzięczny.
PRESENTS
A nd rzejk i with
A NDRZEJ K R AUZE exhibition of drawings & small talk with Andrzej Krauze wine testing among friends fortune telling by Ewa Obrochta music by Leszek Alexander Aneta Barcik Zoe Zak Dominika Zachman Sławek Żak where:
when:
The Crytp, St George the Martyr Borough High Street SE1 1JA (opposite Borough Station)
Monday 30th November from 7pm till 11pm
entry: £5
sponsors:
EMBASSY OF THE REPUBLIC OF POLAND
16|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
arteria When I started editing The Guardian's comment page in the late 1980s we decided to move from illustrating page with a photograph and to try illustration instead. This was easier said than done. At that time in Britain there were very few illustrators up to the task. Enter Andrzej Krauze, large, enthusiastic and instantly likeabe Polish artist whose work was just beginning to attract a following in London. From the moment he drew first illustration for the page I knew my problems were over. Andrzej was exactly what I needed. He was quick in every sense of the word. He would read the article he was illustrating and instantly grasp the central argument and how to capture it dramatically in line and ink. Within an hour the finished, art work would arrive. In emergencies he would drop everything and rush into the office or fax over drawings at all hours of day or night. Even with the most abstract themes Andrzej was never fazed. Drawing initially in black and white and recently in colours as well he would always succeed in finding a powerfull symbol to project the piece. In time his use of line has become bolder. There is often a fierce bite hidden in the visual allegory he chooses. In the course of dozen years Andrzej has established himself as a leading member of The Guardian 's team of illustrators and cartoonists. More than that, he has helped introduce an inteligence and sophistication into serious British illustration. He now has many admirers and many imitators. Broadsheet illustration in Britain will, in some subtle way, never quite be the same again.
Alan Rusbridger The editor of The Guardian (…) Wśród rysunków Andrzeja Krauzego z dziennika „The Guardian” znajduje się taki, który przedstawia pewną wizję stosunków między Wyspami a Kontynentem. Po jednej stronie wody – będącej niewątpliwie kanałem La Manche – siedzi przy stoliku lew brytyjski i celebruje swą „cup of tea” z ciasteczkami. Po drugiej stronie szczerzą kły zachłanne człekozwierzęta, wśród których jest ktoś w hełmie ze swastyką i ktoś w papasze z gwiazdą. Wyciągają łapy po cisteczka lwa. Paradoksalnie – występuje w tej scenie wątek autobiograficzny: jakiś czas temu sam artysta przewęddrował przez kanał La Manche. Kiedyś żył wśród dzikich stworów Kontynentu, w jego osobliwszej części. Rysował wówczas (w pewnym sensie znane mu z autopsji) kudłate wilki ze świńskimi ryjami, sprawujące władzę nad stadami owiec. Tworzył metaforyczny obraz realnego socjalizmu, który pokazywał po kawałku w warszawskim tygodniku „Kultura” przez owe wilki cenzurowanym i kontrolowanym (chociaż nigdy do końca).
Nie potrafię nie rysować. W moim przypadku doszło do jakiejś dewiacji ewolucyjnej. Odnoszę wrażenie, że moja dłoń nie kończy się na palcach. Ich przedłużeniem jest Pan Pióro. Bez niego czuję się nieswojo.
Andrzej Krauze studied at the Warsaw Academy of Fine Art, and in 1971, while still a student, he began contributing cartoons to the satirical magazine Szpilki. After leaving the Academy he continued contributing to Szpilki and began work as political cartoonist on the weekly magazine Kultura. In 1982 he settled in London. He contributes regulary to The Guardian, Rzeczpospolita, Wprost, New York Times, International Herald Tribune, Sunday Telegraph, Bookseller, New Scientist, Modern Painters and others (among them Nowy Czas). His drawings, watercolours and theatre posters are represented in many private and public collections. In 1985 he was appointed Visiting Lecturer at the Royal College of Art.
To są właściwie dwa zupełnie inne światy – ten, który Krauze miał wokół siebie, publikując w latach siedemdziesiątych w warszawskim tygodniku, i ten, na który dzisiaj patrzy w Londynie. Pierwszy świat – poddany ciśnieniu wydumanej ideologii, wiecznie wrzący od niepokoju, terroryzowany przez sowieckie imperium. Drugi – wolny od stuleci, stabilny, o wielkich parlamentarnych tradycjach. Czy można przejście z jednej rzeczywistości w drugą, przeżyć – nie zatraciwszy się jako artysta? Andrzejowi Krauzemu to się udało. Przeżył i ma się dobrze. Może dlatego, że żywiołem zawsze były dla niego nie wydarzenia polityczne, lecz ludzkie sprawy – a te pozostają mniej więcej podobne, mimo zmiany realiów. Ludzie się do realiów, do okoliczności życiowych bardzo przytomnie przystosowują, używając tysięcy najrozmaitszych sposobów. O tym właśnie między innymi mówią rysunki Andrzeja Krauzego. (…)
Andrzej Osęka
|17
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
kultura Fot. U. Weber
Śniadanie nie najsmaczniejsze Jed ną z mo ich naj bar dziej ulu bio nych ksią żek jest „Śnia da nie u Tif fa ny’ego” Tru ma na Ca po te. Za chwy ciłem się nią w poło wie lat sześćdzie sią tych, po obej rze niu spek ta klu w war szaw skim Te atrze Ko me dia. Hol ly wodz ka prze rób ka w 1961 ro ku zdo by ła so bie sła wę fil mu kul to we go,dzię ki pięk nej Au drey Hep burn, ale była to cukierkowa opowieść ob li czo na na mo ral ność ame ry kań ską i hap py end, któ re go w książ ce nie ma. Ame ry ka nie nie po ka za li skom pli ko wa nych oso bo wo ści głów nych bo ha te rów. Ci, któ rzy nie zna ją książko we go ory gi na łu, za chwy ca ją się fil mem nie zda jąc so bie spra wy, jak bo ga te cha rak te ry stwo rzył 34-let ni Ca po te. Przed sta wie nie w warszawskiej Ko me dii by ło zna ko mi te. Adapta cji do ko nał Sta ni slaw Dy gat, a w ro li Hol ly Go li gh ly wy stą pi ła Ka li na Ję dru sik, re we la cyj nie gra jąc tę nieła twą po stać. Gdy by Ca po te mógł ten spek takl obej rzeć, pewnie byłby za chwy co ny (z hol ly wo odz kiej wer sji za do wo lo ny nie był, mówiąc iż re zul tat był „cien ki i ład ny”, gdy po wi nien być „bo ga ty i brzyd ki”). Za ko mu ny nie wy sta wia no zbyt czę sto świa to wych pra pre mier za chod nich, a do premiery „Śnia da nia…” do szło dzięki Dy ga to wi i Ka li nie. Na pi sa li do Ca po te’a, który zgo dził się na udo stęp nie nie praw za dar mo i na wet przy stał Ka li nie breloczek do klu czy od Tif fa ny’ego, „na szczęście”. Re ży ser Jan Bi czyc ki za dbał o znakomitą ob sa dę, sce no gra f ię oraz ruch sce nicz ny, a mu zy kę i sło wa do pio sen ki Hol ly na pi sa li Krzysz tof Ko me da i Agniesz ka Osiec ka. Pu blicz ność wa li la drzwia mi i okna mi, ale przed sta wie nie – z róż nych po wo dów – ze szło dość szyb ko z afi sza. W Londynie „Śnia da nie u Tif fa ny’ego” można obejrzeć w te atrze Hay mar ket. Spektakl jest wier niej szy Ca po te’owi i nie tak przesłodzony jak film. Ale do bry nie jest. Hol ly
to po stać bar dzo skom pli ko wa na. Na po zór lek ko my śl na i za ra bia jąca pie nią dze w nie naj ba dziej mo ral ny spo sób, a jed no cze snie bar dzo in te li gent na i umie ją ca so bie ra dzić w świe cie „gru bych ryb” i ob le śnych fa ce tów. Wzu sza ją cy jest mo men ta mi jej sto su nek do bra ta, bę dą ce go w woj sku (ak cja dzie je się w cza sie II woj ny, ale re tro spek tyw nie opo wia da na w 1957 ro ku) i nie zbyt roz gar nie te go, dla któ re go Hol ly była po śmier ci ro dzi ców mat ką i oj cem. Nar ra to rem jest po czat ku ja cy pi sarz, wzo ro wa ny częścio wo na po sta ci sa me go au to ra. Na iw ny, bez pie niędzy oraz ob ser wu ją cy ży cie „z no sem przy ci śnię tym do szy by” (jak mó wi mu Hol ly). Za fa scy no wa ny jest jej oso bą i du rzy się w niej bez na dziej nie wie dząc, iż nie są dla sie bie od po wied ni. Ca po te wy po sa żył nar ra to ra w swo je wcze sne kom plek sy, dość wy ra źnie ak cen tu jąc je go sek su al ną dwu znacz ność, a na wet zbli ża jąc mu na zwi sko do wła sne go. W książ ce na zy wa się on Wil liam Par sons – praw dzi we na zwi sko Ca po te’a brzmia lo Per sons (Ca po te to na zwi sko oj czy ma, któ ry go ofi cjal nie usy no wił). W Hay mar ket ro lę Hol ly gra An na Friel, zna na m.in. z te le wi zyj nej so ap ope r y Bro ok si de, a w ostat nich la tach wy stę pu ją ca w ame r y kań skich fil mach i te le wi zji. Zła nie jest, jest po pro stu dość jed no wy mia ro wa. Odnosi się wrażenie, że nie czy ta ła ory gi na łu al bo nie bar dzo go zro zu mia ła. A mo że (wbrew te mu co sa ma mówi w wy wia dach) za cią ży ła tu do pew ne go stop nia ro la Au drey Hep burn? Brak w niej zło żo ności, tej wro dzo nej in te li gen cji (nie książ ko wej), w któ rą ubrał Hol ly Ca po te. O wy ko naw cy po sta ci nar ra to ra (Jo se ph Cros s) le piej nie wspo mi nać – po pro stu nie ist nie je, choć nie scho dzi ze sce ny. Wła dy sław Ko wal ski w war -
szaw skiej wer sji bił go na gło wę, choć oczy wi dzów skie ro wa ne by ły głów nie na Ka li nę. In sce ni za cja też nie jest zbyt po my sło wa, mi mo że re ali za to rzy (Se an Ma thias – re ży ser, Sa mu el Adam son – autor adaptacji i Way ne McGre gor – cho re ograf) są uzna nymi twórcami. Po obej rze niu przed sta wie nia za cząłem się za sta na wiać, jaki sens ma obec na ten den cja uno wo cze śnia nia tek stów, któ re się nie starzeją. Je śli rzecz dzie je się w cza sie II woj ny, to aktorzy nie po win ni się za cho wy wać na sce nie jak by to byl XXI wiek. Dziś za cho wa nie Hol ly nie wy wo ły wa lo by at mos fe r y skan da lu, bo swo bo da oby cza jów po su nęła się dość da le ko, w la tach
Anna Friel
pięć dzie sią t ych Bre ak fast at Tif fa ny’s mu siało być tro chę skan da li zu ja ce dla kon ser wa tyw nych Ame ry ka nów. Na tym też po le gało mi strzow sto wo Ca po te’a, iż po tra f ił po ka zać ory gi nal ność ludz kich po sta ci, skom pli ko wa ne oso bo wo ści i sy tu acje. I to bez mo ra li zo wa nia, z ogrom ną wy ro zu mia ło ścią. Nie chcę Czytelników znie chę cać do obej rze nia spek ta klu w Hay mar ket, ale war to przed tem prze czy tać książkę.
Stefan Gołębiowski Kalina Jędrusik i Władysław Kowalski
Theatre Royal Haymarket Haymarket, London, SW1Y 4HT, tel. 020 7930 8890
Jak rok 1839 zmienił postrzeganie świata
›› Obok: gmach British Library. powyżej: Guillaume Duchenne de Boulogne and Adrien Tournachon – Electro-physiological experiment, 1854, © British Library
Nadszedł czas, by kolejne bezcenne skarby z kolekcji the British Library ujrzały światło dzienne. Tym razem na wystawie zatytułowanej Points of View w The Paccar Gallery pokazane zostały unikatowe fotografie. Dobór prac ma na celu ukazanie długiej drogi rozwoju fotografii – od roku 1839, do początków XX wieku – i zrozumienie znaczenia i wpływu, jaki fotografia odegrała w tym przedziale czasowym.
Wystawa Points of View to ponad 250 wcześniej rzadko prezentowanych prac z okresu, w którym fotografia stawiała pierwsze kroki. Wśród wybitnych fotografii są prace stworzone przez Alexandera Gardnera, Wilhelma J. Burgere, Julię Margaret Cameron czy Williama Henry Fox Talbot. Kolekcja pochodzi z różnych departamentów British Library. Wiele zdjęć stanowi część
kolekcji rękopisów czy map. Fotografie zostały zaaranżowane w ten sposób, by pokazać różne aspekty życia epoki wiktoriańskiej. Od inwazji przemysłu i nauki wystawa przechodzi płynnie do tematów społecznych. Teraz, kiedy prawie wszyscy robimy zdjęcia, amatorsko bądź profesjonalnie, a fotografia przeniknęła w każdą strefę naszego życia, w większości przypadków nie zastanawiamy się,
jak do tego doszło i jakie były fotografii początki. Kto zaczął robić zdjęcia 170 lat temu i dlaczego? Wystawa Points of View: Capturing the 19th Century in Photographs, została otwarta 30 października i potrwa do 7 marca 2010.
Aneta Grochowska Więcej informacji: www.bl.uk/pointsofview
18|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
kultura
Piwnica św. Norbertai enklawa wrażliwie upartych i Szymon Gurbin Saletyńscy klerycy z Krakowa chcieli nagrać płytę, ale nie wiedzieli, jak to zrobić. Z tymi saletynami przyjaźniła się Małgorzata Gurnisiewicz, która z kolei przez Piwnicę pod Baranami znała się ze Stefanem Błaszczyńskim, m.in. specjalistą od wszelkiego rodzaju fletów i innych piszczałek, późniejszym współtwórcą Brathanków. Błaszczyński wiedział, jak wspólnie z Andrzejem i Marią Lamers zaaranżować utwory, z którymi nie za bardzo radzili sobie klerycy, sam miał jednak inny problem – szukał miejsca, gdzie on wraz ze znanymi mu duszami wrażliwymi artystycznie mógłby realizować się bez bicza komercji. A tak się szczęśliwie okazało, że krakowscy saletyni, od komercyjnych biczy raczej stroniący, mieli pod kościołem św. Norberta piwnicę, w której w tym czasie nic się nie działo. I tak właśnie, dawno temu, wszystko się zaczęło…
od wawelskiego sMoka nad taMizę Ale przeskoczmy w czasie 18 lat i przenieśmy się do zachodniego Londynu, który – jak przystało na listopad – cały przemoczony deszczem. Siedzimy w skromnej, ale miłej restauracyjce działającej obok kościoła księży marianów. To takie miejsce, gdzie zawsze tętni życie, a codziennie na ostatnią wieczorną mszę o 19.30 przychodzi sporo osób: i tych, co jeszcze pamiętają sanację i tych którzy nie pamiętają już Gierka i nie rozumieją świata bez facebooka. Bo w Londynie, do którego właśnie przyjechała Piwnica św. Norberta, splatają się różne Polski. Siedzimy nad kawą. Stefan Błaszczyński razem z technikami od dźwięku i oświetlenia dopiero co sprawdził, czy wszystko jest przygotowane. Koncert zacznie się niedługo. Krakowska Piwnica św. Norberta ma już w Londynie rzeszę swoich wiernych fanów. W zeszłym roku atmosfera była tak niezwykła, że tym razem zaplanowano trzy koncerty z trzema różnymi programami w trzech różnych miejscach. Dla największych wielbicieli oznaczało to, że w piątek będą w Harlow, w sobotę na Ealingu a w niedzielę przy Devonia Road. Trzy koncerty składają się na całość noszącą nazwę Festiwal Siedmiu Kultur: „Na skrzyżowaniu kultur” – refleksje nad duchowym dziedzictwem Europy, „Duchem i pieśnią wędrowanie” – kulturowa podróż do mniejszości etnicznych, „Kraina nasza” – przygotowany z okazji niedawno obchodzonego Święta Niepodległości pomaga odkryć nam, Polakom, piękno tej naszej, niełatwej czasem polskości. Wielkim pragnieniem Stefana Błaszczyńskiego jest, by w przyszłości, obok artystów Piwnicy św. Norberta, nota bene też wywodzących się z różnych kultur, Festiwal Siedmiu Kultur współtworzyli artyści z innych krajów. To ambitny plan na najbliższe lata.
– Jeśli chce się osiągnąć coś artystycznie dobrego, to pieniądz nie może być celem. Jest jednak prawdą, że robi się w świecie artystycznym pewne kombinacje oparte na wiedzy o najmodniejszych stylach muzycznych i o możliwościach promocyjnych w mediach. Niechęć do takich właśnie kalkulacji i pragnienie stworzenia sceny dla tych, którzy nie mają siły przebicia, a jednocześnie noszą w sobie duży artystyczny potencjał leżały u podstaw działalności 20-osobowej grupy noszącej miano Piwnicy św. Norberta. Ponadto Piwnica jest energetycznym akumulatorem dla tych, dla których muzyka jest codzienną pracą, ale ta praca niekoniecznie daje satysfakcję. – Na nasze wieczory nie sprzedajemy biletów. Stoi sobie koszyczek i czasem z niego starczy pieniędzy na dojazdy artystów, a czasem nawet na to zabraknie. Ale artyści przychodzą i grają, chociaż wielu z nich to ludzie po renomowanych muzycznych uczelniach, którzy grają z różnymi gwiazdami, w bardzo dobrych zespołach. Piwnica jest dla nich oddechem. Muzyk, żeby się utrzymać, musi czasami iść na kompromisy i gra z takimi artystami, z którymi pewnie by nie zagrał, gdyby tylko miał pieniądze. – Ponadto mamy też ludzi, którzy na co dzień nie pracują jako muzycy, a są to cudowne dusze i wspaniali artyści. I dla nich Piwnica św. Norberta jest główną sceną, np. dla Marysi Lamers, która jest po ASP, po szkołach muzycznych, która napisała mnóstwo przepięknych piosenek i wierszy. Czasami ma swoje recitale i robi wernisaże swoich obrazów, ale z Piwnicą ma regularnie dostęp do dużej sceny. Od ośmiu lat w Krakowie mamy trzy regularne duże koncerty i publiczność na nie czeka. Dwa w Palmiarni Ogrodu Botanicznego i jeden na dziedzińcu Collegium Maius, gdzie przychodzi jakieś 600-800 osób.
Przestrzeń oddeChu Ten siedzący naprzeciwko mnie 49-letni muzyk 18 lat temu stworzył pewną przestrzeń. Ta przestrzeń dla innych muzyków, ale również poetów, pieśniarzy, aktorów od samego początku była enklawą. Po tych wszystkich niełatwych latach istnienia i różnych doświadczeń warto, by ta przestrzeń nie tylko nie zniknęła, ale by rosła. – W naszym świecie, gdzie liczy się głównie pieniądz, to właśnie on najczęściej dyktuje warunki. A ja mam szczęście do ludzi wrażliwych, którzy mieli i mają artystycznie wiele do powiedzenia, ale nie mieli szansy wystąpić – mówi Błaszczyński.
wrażliwość, która sobie radzi Taka idylliczna enklawa to nie mrzonki. Piwnica, choć działa niekomercyjnie, funkcjonuje jednak w realnym świecie. Udało się jej nagrać (wydane później na DVD) dwa programy dla telewizji: jeden dla TVP Kultura („U Źródła), a drugi dla TVP Historia („Kraina nasza”). Piwnica wydała też swoją płytę CD („Krótka historia czasu). Grupa jest wspierana przez Urząd Miasta Krakowa i wielokrotnie występowała za granicą jako kulturowy reprezentant Królewskiego Miasta. Pomaga jej
również Departament Promocji i Turystyki Województwa Małopolskiego, partner drugiej edycji Festiwalu. To ważna pomoc, bo regularne wtorkowe koncerty Piwnicy w Krakowie oraz koncerty wyjazdowe, np. te w Londynie nie są biletowane. Na koniec, kto chce, wrzuca do koszyka tyle, ile może, albo ile uzna za stosowne. Tu nawet będąc widzem, doświadcza się świata działającego na innych zasadach od tych, które znamy z tzw. szarego życia. W Piwnicy św. Norberta ma na to wpływ nie tylko miłość do sztuki członków zespołu, ale również ich wiara. Tylko że nie jest to wiara, którą się deklaratywnie wykrzykuje komuś w twarz. To tak subtelne, że widz często tego nie zobaczy. – U nas nie ma agitacji – zapewnia Stefan Błaszczyński. – Postrzegam naszych ludzi jako takich, którzy są głęboko wierzący, dla nich wiara jest ogromnie ważna, a żyją normalnie, żyją prawdziwie. Czasem ta wiara jednak pojawi się w tekstach. To wprawiający wszystkich w zadumę Tischner wypowiedziany przez świetnego aktora Teatru STU Andrzeja Roga, czy deklamowana również przez niego poezja Wojtyły. To modlitwa zaśpiewana po hebrajsku przez mieszkającą od 12 lat w Polsce Bułgarkę Desisławę Christozową-Gurgul, to Psalmy zaaranżowane przez Piotra Kordasa. Ale za chwilę Artur Malik swoją perkusją zatrzęsie światem w samych jego posadach, a Ewa Landowska porwie widzów w bardzo zmysłową i pełną życia piosenkę ludową zaśpiewaną tak, że robi się gęsia skórka – nie tylko dlatego, jak Ewa Landowska śpiewa, ale również dlatego jak śpiewając wygląda! Co chcesz dać publiczności, przed którą stajesz? Stefan Błaszczyński popija kawę i robi minę, jakbym zapytał go o to, co chce dać swojemu organizmowi, kiedy bierze oddech. – Zawsze staramy się coś głębszego przekazać w tekstach, a muzycznie dzielimy się jakąś spontaniczną prawdą, która gdzieś w nas tkwi. Koncerty są energetyczne. Najlepszym tego dowodem, że ludzie wracają do nas we wtorki i wszystkie miejsca są zajęte, choć wtorkowy wieczór jest niedobrym czasem na koncert. – Kiedy gramy, publiczność jest w jednej przestrzeni z nami. Niesamowitym doświadczeniem jest wymiana energii między artystami a ludźmi, którzy przyszli na koncert. Jeśli tylko ta wymiana rzeczywiście jest, to koncert po prostu frunie. Miejsce w którym teraz regularnie gramy jest stosunkowo nieduże, więc jesteśmy bliżej siebie, słychać każdy szelest, widać każdy gest.
Muzyka i słowo Stefan Błaszczyński jest muzykiem i nie ukrywa, że dla niego właśnie muzyka jest najważniejsza. Piwnica jest jednak przestrzenią muzyki i słowa. –Ujmując to obrazowo, muzyka to morze, a teksty to stateczki które po nim pływają. Obecny kształt piwnicznej grupy formował się długo. Osiem pierwszych lat, kiedy artyści regularnie grali w piwnicy pod krakowskim kościołem św. Norberta, pozwoliło na skonsolidowanie środowiska. – Dzięki tym ośmiu latom scaliliśmy się bardzo i koło zamachowe ruszyło – mówi Błaszczyński. Potem saletyni oddali kościół grekokatolikom i trzeba się było spod św. Norberta wyprowadzić najpierw na trzy lata do karmelitów na Karmelicką, a później na pięć lat do piwnicy przy Wiślnej 12. Teraz Piwnica św. Norberta znalazła tymczasowe schronienie na Kazimierzu. Posiadanie stałego miejsca jest ważne, bo daje możliwość systematycznej artystycznej pracy oraz pozwala przygotowywać i rozbudowywać choćby tak ambitne projekty jak Festiwal Siedmiu Kultur. Ponadto tego miejsca potrzebuje też publiczność Piwnicy. Kim ta publiczność jest? – Większość to studenci – mówi Błaszczyński, – ale są również licealiści oraz osoby w wieku bardzo dojrzałym. Kiedyś podszedł do mnie starszy pan, który zawsze na nasze koncerty przychodził z żoną i powiedział: Proszę Pana, ja czas odmierzam wtorkami.” I to było dla mnie bardzo piękne. W przestrzeni czasu wiele osób – dobrych duchów – wpływało na piwnicznych artystów i szlifowało ich wspólny dorobek jak przepływająca woda kamienie. Był więc saletyn ks. Zbigniew Czuchra, który sam pisał poezję i na samym początku pomógł bardzo krakowskim artystom bo doskonale rozumiał ich potrzeby. Dziś zresztą jego wychowanek – ks. Andrzej Foryś pomaga organizować koncerty Piwnicy św. Norberta w Wielkiej Brytanii. Stefan Błaszczyński zapraszał do współpracy kolejnych artystów. Na bazie muzyki, która nadawała charakter całości, zaczęły pojawiać się tematycznie poukładane teksty. – Zaczęliśmy zapraszać aktora Teatru Stu Andrzeja Roga. Pojawiły się teksty z Księgi Rodzaju, a potem Psalmy do których bardzo ładne kompozycje napisał Piotr Kordas. Ciągle jednak dominowała muzyka, a teksty były w nią wplatane. W czwartym roku naszego istnienia doszła do nas Monika Rasiewicz – profesor na PWST – z wiedzą z zakresu literatury oraz reżyserii. Monika ustawiała pewne rzeczy, które funkcjonują do tej pory. Dużo się od niej nauczyłem. Podobnie zresztą jak od Piotra Skrzyneckiego, który doskonale potrafił w programie rozkładać napięcia – to było fascynujące. Ale Piotr pojawiał się na scenie po to, by poszczególne elementy łączyć w całość. W Piwnicy św. Norberta nie ma konferansjera. Jako muzykowi nie wydawało mi się to odpowiednie. W Piwnicy pod Baranami Skrzyneckiemu wolno było powiedzieć cokolwiek, bo on przechodził z piórkiem, zrobił szelest dzwonkiem i przeszedł jak mgła, a za nim zostawała aura, choć czasem nikt nie wiedział, co on powiedział, a wszystko było cudowne. Ja prowadzę dźwiękami, a muzyka jest konferansjerem.
ChCe się Dopijamy naszą kawę. Jesienny czas w Londynie szybko płynie i niedługo zacznie się koncert. Kościół jest już wypełniony ludźmi, którzy w większości nie zjawili się tu przypadkowo. Dla nich przyjazd Piwnicy św. Norberta jest wielkim świętem radości. Koncert potrwa tylko dwie godziny, ale magicznie piękna atmosfera tych dwóch godzin gdzieś ukryje się i zostanie na długo. Może te okruszki przywiezionej z Krakowa do Londynu wrażliwości, wygranej i wyśpiewanej przez 20 artystów zakwitną potem w kimś zupełnie nieoczekiwanie. Pomogą chodzić w jesiennym deszczu, albo będą wracać jako dobre wspomnienie. Tak właśnie rosną w ludziach najpiękniejsze ogrody. Tylko że muszą być ludzie, którym chce się uparcie wypracowywać dla nich przestrzeń. Do takich upartych na pewno należy Stefan Błaszczyński i cała Piwnica św. Norberta.
|19
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
podróże w czasie i przestrzeni
Czy muzułmanom wolno czcić świętych?
Włodzimierz Fenrych
P
ro rok Ma ho met nie na le żał do lu dzi o ła god nym cha rak te rze. Miał on wi zje, któ re tłum wo jow ni ków za ak cep to wał ja ko ob ja wie nia Bo ga, ale nie za leż nie od ob ja wie nia ka zał on kamienować ko bie ty przy ła pa ne na cu dzo łó stwie, ka zał ob ci nać gło wy nie wier nym, a już na pew no tym, któ rzy raz przy ję li is lam, a po tem od nie go od stą pi li. Wy da wa ło by się, że jest to ra czej sro ga po stać. Tym cza sem bar dzo wcze śnie wśród mu zuł ma nów po ja wi ła się gru pa wy znaw ców, któ ra utrzy my wa ła, że je śli Ma ho met był naj do sko nal szym wśród lu dzi, to nie mógł on nie być prze peł nio ny Bo żą Mi ło ścią. Mu siał być nią prze peł nio ny, to bo wiem Bo ża Mi łość jest naj cen niej szym da rem, ja ki otrzy mać mo że czło wiek. Ta gru pa wy znaw ców to su f i, zwa ni też mi sty ka mi is la mu. Po ludz ku pa trząc można by po wie dzieć, że su f i to są mi strzo wie od wra ca nia ko ta ogo nem. Su f im jed nak ni gdy nie cho dzi ło o do wie dze nie tej czy in nej ra cji, im cho dzi ło (i cho dzi) o prze mia nę ludz kich serc. Można by się oczy wi ście spie rać, czy Ma ho met był czy nie był Po słań cem Bo żym (nie zwa ża jąc na to, że na wet roz po czę cie ta kiej dys ku sji gro zić mo gło utra tą gło wy), ale czy w efek cie ta kie go spo ru do ko nać się mo że prze mia na czy je go kol wiek ser ca? Tak na praw dę wy nik spo ru jest tu bez zna cze nia, dla su f ich li czy się tyl ko prze mia na ser ca, a po nie waż dla rze szy lu dzi to że Ma ho met był Po słań cem Bo żym jest ak sjo ma tem – aby zna leźć z ni mi wspól ny ję zyk trze ba ten ak sjo mat za ak cep to wać. Ale czyż nie jest oczy wi ste rów nież to, że je śli Po sła niec Bo ży jest Po słań cem Bo żym – mu si on być prze peł nio ny Bo żą Mi ło ścią? Su f i twier dzą, że naj waż niej szym za da niem czło wie ka jest prze ka za nie Bo żej Mi ło ści innym lu dziom. Sa mi oczy wi ście sta ra ją się to wła śnie ro bić. Ale nie ro bią te go opo wia da jąc lu dziom jak by to pięk nie by ło, gdy by wszy scy lu dzie się ko cha li. Su f i to są psy cho lo go wie, sta ra ją się oni roz szy fro wać umysł ludz ki, a przede wszyst kim psy chicz ne ba rie ry, któ re po szcze gól nym lu dziom nie po zwa la ją na przy ję cie Bo żej Mi ło ści. Naj waż niej sze i naj bar dziej roz po wszech nio ne z tych ba rier to chci wość, aro gan cja, a tak że in dok try na cja. Pro blem w tym, że każ dy czło wiek ina czej ma te ba rie ry po ukła da ne, ina czej za tem trze ba go le czyć. Każ de mu trze ba ina czej do zo wać od trut ki, su f i nie ma ją jed nej re cep ty dla wszyst kich lu dzi. Nie kie dy za cho wa nia za le ca ne przez su f ich zwią za ne są z war to ścia mi ce nio ny mi w da nej epo ce w da nym kra ju. Dla przykładu – w nie któ rych kra jach i w nie któ rych epo kach su f i za le ca li swo im uczniom skraj ne ubó stwo i ży cie z że bra nia (przy naj mniej przez ja kiś czas), mia ło to być od trut ką na chci wość i przy wią za nie do bo gactw, a tak że zwią za ną z po sia da niem bo gactw aro gan cję. W in nych okre sach i w in nych kra jach su f i za ka zy wa li der wi szom że bra nia, każ dy der wisz mu si mieć za wód i żyć z pra cy wła snych rąk – mia ło to być od trut ką na le ni stwo oraz in ną wer sję aro gan cji, po sta wę ty pu „je stem święt szy od was, więc za słu gu ję na to, że by nie pra co wać”.
Za chod ni ba da cze za zwy czaj kla sy f i ku ją su fich ja ko „mi sty ków is la mu” i cy tu ją róż ne śre dnio wiecz ne księ gi, któ re strasz nie za wi kła nym i trud nym do zro zu mie nia ję zy kiem opisują róż ne „sta ny mi stycz ne”. Nie kie dy moż na się spo tkać z te zą, że „zło ty wiek su f i zmu” to śre dnio wie cze, kie dy ży li wiel cy po eci -su f i, jak Ibn Ara bi, Ru mi czy Ha f iz. A dziś? Czy ktoś coś sły szał o su f ich w dzie siej szym świe cie mu zuł mań skim? Prze cież dzi siej szy is lam to do me na ter ro ry stów, to chy ba oczy wi ste. Prze cież pra sa za chod nia wła ści wie tyl ko o tym do no si. Dzi siej sza za chod nia pra sa ży wi się pa dli ną i dla te go pę dzi gro mad nie tam, gdzie po ja wia ją się tru py, a nie tam, gdzie gro ma dzą się lu dzie świa do mie uni ka ją cy roz gło su. A su f i właśnie świa do mie unikają roz gło su, bo wiem roz głos pod sy ca aro gan cję, a ta jest jed ną z ba rier psy chicz nych unie moż li wia ją cych kon takt z Bo żą Miłością. Zwłasz cza nie wska za ne jest chwa le nie się przynależnością do za ko nu der wi szów, nie po wi nien to być bo wiem po wód do chwały (któ rą tyl ko ma leń ki krok dzie li od aro gan cji). Acz nie ma też po wo du, by tę przy na leż ność ukry wać. Wia do mo że w nie któ rych kra jach (w Azji Środ ko wej jak rów nież w Ma ro ku) do su f ic kich bractw na le ży du ża część spo łe czeń stwa. Nie kie dy też wia do mo, że do brac twa na le żą wy so ko po sta wie ni do stoj ni cy, a na wet kró lo wie. Po dob no ostat ni suł ta no wie tu rec cy na le że li do brac twa der wi szów i zgod nie z su f ic ką za sa dą ży li z pra cy wła snych rąk, to zna czy co dzien nie wy ko ny wa li ja kąś pra cę fi zycz ną, na przy kład ple tli ko sze, na stęp nie ktoś te ko sze sprze da wał na ba za rze, a suł tan jadł tyl ko to, co moż na by ło ku pić za za ro bio ne w ten spo sób pie nią dze. Eu ro pej scy ba da cze cy tu ją za wi kła nym ję zy kiem pi sa ne trak ta ty o sta nach mi stycz nych, a tym cza sem współ cze śni su f i (a ze tkną łem się z ta ko wy mi oso bi ście w kil ku kra jach) mó wią ra czej wprost o mi ło ści, wy ba cza niu, współ czu ciu. A przede wszyst kim mó wią o Obec no ści, bo wiem żad na książ ka, na wet naj mą drzej sza, nie prze ka że ni ko mu Bo żej Mi ło ści – do te go po trzeb na jest obec ność czło wie ka, któ ry tę mi łość ma w so bie. Dla te go tak istot ne są zgro ma dze nia der wi szów wo kół mi strza któ ry - jak się za kła da - jest no si cie lem pło mie nia tej mi ło ści. To od nie go der wi sze mo gą się nie ja ko „za pa lić”. Dla te go też mistrz su fi no si czę sto ty tuł „Ha dh rat”, czy li „Obec ność”. Co cie ka we, nie któ rzy uwa ża ją, że coś z tej obec no ści zo sta je rów nież po śmier ci mi strza. To
››
U góry: modlitwa przy grobie świętego; bocianie gniazdo na minarecie; obok: Moulay Idriss – mauzoleum ́swietego jest w budynku pod zielonymi dachami
dla te go w świe cie mu zuł mań skim bu du je się nad gro ba mi su f ich mau zo lea, któ re są po tem ce lem piel grzy mek. A po nie waż sła wa po śmiert na jest czę sto kroć du żo więk sza niż sła wa za ży cia (zwłasz cza je śli da ny su f i był rów nież na przy kład po etą) rze sze od wie dza ją ce grób są znacz nie więk sze niż rze sze od wie dza ją ce owe go su f ie go za ży cia. Nie rzad ko na prze strze ni stu le ci mauzolea owe stają się „du cho wy mi sto li ca mi” kra ju, po dob ny mi do pol skiej Czę sto cho wy. Dla przy kła du w Ma ro ku ta kim du cho wym ser cem kra ju jest Mo ulay Idriss, mia stecz ko położone w nie zwy kle ma low ni czym miej scu na wzgó rzu gó ru ją cym na rów ni ną. Mia stecz ko oglą da ne z są sied nie go wzgó rza ro bi du że wra że nie – po śród cia snych krę tych uli czek wy róż nia się wiel ki zie lo ny dach mau zo leum, w któ rym po cho wa ny jest twór ca naj star szej mu zuł mań skiej dy na stii Ma ro ka, no szą cy imię Mo ulay Idriss. Był on po tom kiem Ma ho me ta w li nii po cho dzą cej od Has sa na (a nie od Hus sa ina, jak szy ic cy ima mo wie). Kie dy dy na stia Ab ba sy dów ob ję ła wła dzę w Bag da dzie, uciekł on przed prze śla do wa nia mi do Ma ro ka i tu za ło żył wła sną nie za leż ną od Ab ba sy dów dy na stię. Nie jest wca le ja sne czy był on naprawdę su f im, był na to miast nie wąt pli wie pra wnu kiem sa me go
Ma ho me ta, dla te go kult wo kół je go mau zo leum jest ta ki wła śnie, jak wo kół gro bów wiel kich su fich. Wier ni przybywają z ca łe go kra ju by do tknąć gro bow ca i na pa wać się obec no ścią, a każ dy no wy król Ma ro ka swo je pa no wa nie za czy na od piel grzym ki do świę te go mia sta na wzgó rzu. Mo ulay Idriss Dru gi był sy nem te go pierw sze go, za ło żył on mia sto Fez, a je go mau zo leum sto ją ce w ser cu mia sta też sta no wi cel piel grzy mek. W Mar ra ke szu jest aż sie dem ta kich mau zo le ów, „sied miu śpiących świę tych” strze gą cych te go mia sta od śre dnio wie cza. A w ca łym kra ju jest peł no ma łych, na bia ło po ma lo wa nych mau zo le ów zwa nych pe tit ma ra bo ut, do któ rych dziś już nikt nie piel grzy mu je, ale są. Gdzie nie gdzie na mi na re cie wzno szą cym się nad opusz czo nym klasz to rem der wi szów moż na zo ba czyć no we go lo ka to ra – bo cia nie gniaz do. Ostat ni mi cza sy jed nak za rów no owi „śpią cy świę ci” spoczywąjacy w swych gro bow cach jak też ży wi su f i ma ją za cie kłych wro gów w po sta ci ru chu sa la f i tów, któ rzy chcie li by oczy ścić is lam ze wszyst kich „ob cych” (ich zda niem) na le cia ło ści. Gdzie kol wiek sa la f i ci ob ję li wła dzę, mau zo lea świę tych rów na ne są z zie mią. Nie ma bo wiem po śred ni ka po mię dzy Bo giem a czło wie kiem, a kto my śli ina czej, te mu kę sim.
20|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
podróże po świecie Po prawej stronie gęsty mrok, po lewej horyzont delikatnie połyskujący łuną wstającego nad Afryką słońca. Inni pasażerowie śpią. Mam wrażenie, że tylko ja obserwuję to niezwykłe zjawisko, lecąc samolotem pomiędzy nocą a dniem.
KENIA Jacek Ozaist
K
ilkadziesiąt minut poźniej, tam gdzie był mrok, pojawia się potężna bryła liczącej 5985 metrów góry Kilimandżaro. Pamiętam ze zdjęć białą czapę i niezliczoną ilość wypełnionych śniegiem żlebów, tymczasem z samolotu widać tylko nieznaczne białe przebarwienia wiecznej zmarzliny. I wianuszek chmur grubo poniżej szczytu. Macham górze ręką. Moim celem nie jest mordercza wspinaczka, tylko rozkoszne leniuchowanie na wybrzeżu Mombasy. Steward przynosi zwitek blankietów do wypełnienia – podanie o wizę, deklaracja celna, deklaracja, gdzie się zatrzymam i u kogo, a nawet deklaracja, którą będę potrzebował opuszczając gościnne wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Patrzę na niego z konsternacją. – Welcome to Africa – mówi z żartobliwym współczuciem. Mogłem wybrać plażę Nyali, Diani albo Bamburi, gdzie opala się, bawi i nurkuje większość turystów, ale los chciał, że trafiłem do rządowego resortu w Kikambala. Dzięki temu przez ponad godzinę mogłem się gapić przez szybę samochodu na podmiejskie slumsy Mombasy. Już podczas podchodzenia do lądowania widać było pagórki z przylepionymi prowizorycznymi chatami. Teraz mam ich na pęczki po obu stronach szosy. Są sklecone z czego tylko się da – drewna, blachy, kartonu, trzciny. Ich przygnębiający wygląd podkreślają stosy płonących śmieci i stadka straszliwie wychudzonych kóz. Dla kontrastu za chwilę mijamy piękne, pełne pastelowych barw osiedle willowe, kilka nieźle wyglądających hoteli i fabrykę. Dopiero po jakimś czasie dociera do mnie, że strzegący ją mur uzbrojony jest w drut kolczasty pod napięciem! Mombasa jest trochę nijaka. Stary port, niewielka arabska starówka, twierdza Fort Jesus, zbudowana przez Portugalczyków, rozpadające się zabytkowe fasady i mnóstwo nijakich, bezbarwnych budynków – to trochę za mało, by zachęcić ludzi do zwiedzania. Tym bardziej że w ostatnim czasie wzrosła liczba napadów rabunkowych. Symbolem Mombasy są skrzyżowane słoniowe kły przy Moi Avenue – głównej arterii prowadzącej do nowoczesnej części miasta. Obowiązuje ruch lewostronny – pozostałość po panowaniu Brytyjczyków, dla których Mombasa była stolicą kolonialnej Afryki Wschodniej. Wielkie, metalowe kły ustawiono zresztą specjalnie z okazji wizyty brytyjskiej królowej w 1952 roku – jedenaście lat przed uzyskaniem przez Kenię niepodległości. Miasto leży na koralowej wyspie oblanej ze wszystkich stron wodami Oceanu Indyjskiego. W drodze z lotniska mija się jeden z największych portów handlowych w Afryce. Tutaj przybywają wielkie statki z towarami z całego świata, które potem ciężarówkami i koleją przewozi się w głąb
kontynentu – do Ugandy, Sudanu, Etiopii, Ruandy, Burundi, Zambii... Im dalej od centrum, tym więcej widać biedy. Prowizoryczne straganiki, zakładziki rzemieślnicze, wszechobecne kozy, które siedzą lub leżą wzdłuż drogi. I ludzie bez pracy, leżący wszędzie tam, gdzie jest odrobina cienia – pod drzewem, słupem, murem, wiatą… Kierowcy nie przestrzegają żadnych reguł. W akompaniamencie nieustannego trąbienia próbują wyminąć auto przed sobą lub chociaż zmusić je do szybszej jazdy. Nie mogę wyjść z podziwu, że co chwilę nie dochodzi do wypadku. Piesi niemal wchodzą pod koła, byle tylko przedostać się na drugą stronę drogi. Mijamy pełną luksusowych jachtów uroczą zatoczkę i miasto zostaje z tyłu. Wjazdu do hotelu strzegą uzbrojeni strażnicy. Podczas lunchu zauważam wielu gości w garniturach. Zbyt wielu, jak na hotel przy plaży. Wieczorem z telewizji dowiaduję się, że w rządowym resorcie w Kikambala odbyła się konferencja największych firm ubezpieczeniowych kraju. Był podobno nawet kenijski minister.
W wiosce Ngomongo
POLOWANIE NA SŁONIA Czwarta rano. Wreszcie jadę na tę romantyczną wyprawę, o której wszyscy tyle mówią i dzięki której Kenia stała się sławna na cały świat. Jadę na safari. Nie jest tanio, ale wiem dlaczego. Safari to intymna sprawa dla kilku osób. Nie jedzie się klimatyzowanym autokarem w czterdziestu, tylko małym busem z otwieranym dachem – w cztery, góra sześć osób. Sympatyczny, szczerbaty Saleem okazuje się doskonałym kierowcą i partnerem na cały dzień. Słyszał o Lechu Wałęsie i Zbigniewie Bońku. Zna się na piłce. Kojarzy, że parę razy awansowaliśmy do ważnych rozgrywek, ale teraz wiedzie nam się fatalnie. Podobnie jak reprezentacji Kenii. Wie też, że wkrótce w Polsce spadnie śnieg i że zwykle o tej porze przyjeżdżało tu wielu Polaków. Ale parę lat temu. Teraz ich nie ma. – Kryzys – mówię. – Wolą Tunezję czy Egipt, bo taniej. Mijamy maleńkie osady przy drodze, pełne prowizorycznych sklepików, kiosków, barów i pubów. W jednym z nich jest wciąż pełno ludzi. Tańczą, śmieją się, popijają drinki. Wtorek, wpół do piątej rano, a tu dyskoteka na całego. Saleem tłumaczy, że potem pół dnia prześpią i, kiedy upał zelżeje, wrócą do życia. Jesteśmy zgodni – tylko pozazdrościć! Na słynnej szosie Mombasa-Nairobi są dwa wąskie pasy i dość szerokie pobocza. Jak się wkrótce okazuje, te pobocza to bardzo funkcjonalna rzecz. Raz po raz wielka ciężarówka wyprzedza ciąg innych wielkich ciężarówek i świeci nam „długimi” po oczach, byśmy gotowali się na śmierć lub ucieczkę w bok. – Banditos – mruczy niespecjalnie tym przejęty Saleem. Dla niego to normalny kurs, my tymczasem zdążyliśmy pozielenieć ze strachu. Zjeżdżamy ciężarówce z drogi i po chwili wracamy na swój pas. Wszyscy w tym busiku jesteśmy kierowcami, ale zgodnie stwierdzamy, że czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy. Po jakimś czasie znów musimy uciekać na pobocze. I jeszcze raz. I jesz-
Polowanie na słonia
cze… Banditos przewożący towary między Nairobi a Mombasą dyktują warunki. Duzi mogą więcej. Krótki, obowiązkowy przystanek przy sklepiku z pamiątkami i wreszcie mijamy bramę parku Tsavo East. To najbardziej przyjazny niewprawionemu turyście park safari w Kenii. Oprócz majaczących w oddali niezbyt wysokich gór, nie ma tam nic tylko rozległa sawanna. Czerwoną jak na Marsie ziemię przetykają mniej lub bardziej wyschnięte akacje, fantazyjne kopce termitów i niewielkie pagórki. Susza w tym rejonie Afryki trwa od jedenastu lat. Ten rok jest jednak wyjątkowo zły. Kraj wyprodukuje dużo mniej herbaty i kawy niż zazwyczaj, co odbije się na cenach tych towarów na rynkach światowych. Bardziej zielono jest tylko w miejscach, gdzie pracownicy Kenia Wild Life urządzili wodopoje dla zwierząt i miejsca noclegowe dla bardziej wymagających turystów, tzw. lodges. Najwięcej trafia nam się gazel, antylop, guźców i strusi. Moi znajomi pstrykają niczym zawodowi „Japończycy”, nie chcąc uronić ani jednego ujęcia. Ja czekam na słonie, lwy, nosorożce,
hipopotamy, czyli wszystko to, z czego słynie środkowa Afryka i… głos Krystyny Czubówny w niedzielnych filmach przyrodniczych. Pierwszy słoń, jakiego widzę, to leżący na poboczu martwy osobnik, z którego brzucha wypływa dziwne, czarne błoto. Saleem jest równie zdzwiony, jak my. Milczy, macha ręką, jak gdyby z urzędu odmawiał komentarza. Nie wie, co nam powiedzieć, bo przecież śmierć nie wybiera. Martwy słoń przypomina nam czasy, gdy kłusownicy bezwględnie tępili te piękne zwierzęta dla samych tylko kłów. To już się nie zdarza, ale biedne zwierzę leży obok drogi jak przewrócone drzewo. Kawałek dalej przy sztucznym wodopoju napotykamy wreszcie rodzinę słoni, 2+2. „Maluchy” (pewnie po 100-200 kilo każde) chowają się między potężnymi rodzicami, wyciągając swoje niewielkie trąbki w kierunku basenu z wodą. – Ciąża u słonia trwa do 20 miesięcy – oznajmia Saleem. – Maleństwa są bezcenne. W naszym parku śmiertelność spadła do minimum – dodaje, by uspokoić tych, którzy wciąż mają przed oczami martwe zwierzę przy drodze.
|21
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
podróże po świecie Wokół nas robi się zielono. Zaczynamy dostrzegać coraz to nowe gatunki zwierząt. Pawiany skulone na drzewach, żyrafy konsumujące śniadanie wprost z gałęzi, bawoły taplające się w błocie, lwicę pałaszującą za krzakiem świeżo upolowaną zdobycz, zebry przechodzące przez drogę. Całe stada słoni, lwów, guźców, zebr i gazel przemieszczają się w oddali, szydząc z naszych wariackich wygibasów, służących znalezieniu najlepszego ujęcia. Mijamy innych turystów, których podwożą porozumiewający się przez CB radio kierowcy. Przez chwilę czuję się jak uczestnik szkolnej wyprawy do ZOO. Jemy szybki lunch w jednej z malowniczo położonych lodges i Saleem z udawanym smutkiem stwierdza, że czas wracać do Mombasy. – A Kilimandżaro? Nosorożce? Hipopotamy? – pytam rozczarowany. – To nie tutaj. Górę Ducha i Mount Kenia widać z parku Tsavo West. Tam też są zwierzęta, o które pytasz. Na całe szczęście widziałem dumne Kilimandżaro z samolotu. Inaczej bym sobie nie darował, że byłem tak blisko i przegapiłem okazję. W drodze powrotnej trafiamy na wylegujące się na słońcu lemury, strusie, myszołowy. Drapieżniki trudniej wypatrzyć, ale znów widzimy stadko lwów. Nagle przychodzi mi do głowy, że to przecież na terenie dzisiejszego parku Tsavo (liczy 21 tys. kilometrów kwadratowych!) grasowały lwy-ludojady, zwane Duch i Mrok, ze słynnego filmu z Michaelem Douglasem.
NGOMONGO I RAFA KORALOWA Siedem dni w Kenii to czas tak żałośnie krótki, że turysta zmuszony jest wybierać jedne atrakcje kosztem drugich, a często słyszany zwrot: „do zobaczenia za rok”, wcale nie musi być pustosłowiem. Siadamy nad przewodnikami i porzucamy nadzieję o ujrzeniu jeziora Wiktorii, Wielkiego Rowu, Parku Narodowego Mount Kenia i innych cudów natury, jak jezioro Nakuru pełne pląsających flamingów. Decydujemy się na wyprawę do wiosek Ngomongo, spacer po Mombasie oraz wyprawę na rafę koralową. Ngomongo Villages to rodzaj skansenu, z tą różnicą, że tworzą go żywi ludzie i zwierzęta. Ta wielokrotnie nagradzana na świecie inicjatywa pokazuje jak niegdyś wyglądało życie plemion zamieszkujących te ziemie. Chodzimy więc od domostwa do domostwa, spotykając starą kobietę ucierającą ziarno, mężczyznę hodującego krokodyle, łucznika, myśliwego, szamana, wysokich i smukłych Masajów oraz ich dom zbudowany z krowiego łajna, a nawet rybaka znad jeziora Wiktoria, który twierdzi, że z jego plemienia pochodzi dziadek dzisiejszego prezydenta USA. Całe wybrzeże Mombasy leży na rafie koralowej. Nie wiedziałem, co to znaczy, dopóki nie ujrzałem pierścienia fal otaczającego wybrzeże w odległości jakiegoś kilometra od lądu. – Nie płyń tam – ostrzegali miejscowi rybacy, gdy wypożyczałem kajak. – Ostre krawędzie, głębina, pewna śmierć. Ale oni wypływają co dnia tymi swoimi kruchymi łódeczkami z daszkiem, który ma chronić przed straszliwym równikowym słońcem. Sami, by złowić coś na kolację, lub z bogatymi turystami, którzy pragną sfotografować się z własnoręcznie złowioną ostrodziobą barakudą, miecznikiem albo rekinem młotem. Biedniejsi łowią tylko na rafie i zbierają muszle na sprzedaż. Paradoks polega jednak na tym, że niczego z Kenii wywozić nie wolno. W czasie odpływu idziemy na rafę piechotą. Woda sięga ledwie do kolan, a w najgłębszych miejscach najwyżej do pasa. Suniemy między wielkimi koralowcami, zaglądając pod każdy niemal kamień. Znajdujemy mnóstwo różnobarwnych rozgwiazd i rybek o fantazyjnych kolorach. Wystarczy rzucić trochę okruchów chleba, by u nóg zaroiło się od różnorakich stworzeń. Sporo wrażeń dostarcza też zwykłe zanurzanie głowy w okularach do nurkowania. Wszystko pod wodą wygląda tak atrakcyjnie, że pełzamy przez godzinę, niczym
Na ulicach Mombasy
Już podczas podchodzenia do lądowania widać było pagórki z przylepionymi prowizorycznymi chatami. Są sklecone z czego tylko się da – drewna, blachy, kartonu, trzciny. Im dalej od centrum, tym więcej widać biedy. Prowizoryczne straganiki, zakładziki rzemieślnicze, wszechobecne kozy. I ludzie bez pracy, leżący wszędzie tam, gdzie jest odrobina cienia – pod drzewem, słupem, murem, wiatą
Somalijczyków czy Sudańczyków. Zastanawiam się, co sprawiło, że nie są w stanie rozdzierającej wojny domowej, a zamiast Darfuru, pełnego umierających dzieci, mają piękne parki narodowe, do których garną się turyści z całego świata. Wciąż się uśmiechają, a przy tym poruszają się w zwolnionym tempie, jak gdyby funkcjonowali w galaretowatej zawiesinie. Zawsze gotowi pozdrowić cię tym swoim niewymuszonym: jumbo! Są przewrotnie chciwi. Byłem wielokrotnie uprzedzany, że wszędzie trzeba dawać napiwki, ale parę razy przesadzili. Przed bramą parku Tsavo, pracownik parku zawsze podchodzi do samochodu, by podnieść turystom dach i wymusić napiwek. Nie robi tego kierowca, choć zajęłoby mu to jakieś 20 sekund. Na lotnisku każda toaleta ma swojego „opiekuna”, który stoi przy umywalkach i podaje kawałek papierowego ręcznika. Zamykając się w kabinie, turysta cały czas ma świadomość, że ten człowiek jest o metr, dwa dalej i czeka na „co łaska”. W Ngomongo Villages jest dziewięć wiosek, a w nich dziewięć osób,
którym nie wypada odmówić. Za to tańczący Masajowie nie żebrzą, tylko wymuszają kupno jakiejś pamiątki. Często w hotelowym barze tuż przy plaży żartowaliśmy, że jesteśmy gwiazdami filmowymi, bo ilekroć któreś z nas podnosiło się, by iść do toalety, basenu lub po drinki, zza muru oddzielającego hotel od publicznej plaży wyłaniały się głowy sprzedawców pamiątek i przewodników po rafie. Pozdrawiali, krzyczeli, zapraszali. Wrzawa robiła się taka, że wyobrażaliśmy sobie, iż to fani chcą od nas autograf. Z początku baliśmy się wyjść na plażę. Skoro przez cały dzień przechadzał się brzegiem muru, uzbrojony w pałkę umundurowany ochroniarz, nie mogło tam być bezpiecznie. Wkrótce okazało się, że chroni hotel przed lokalnymi handlarzami, dla których codzienne nagabywanie hotelowych gości to jedyny sposób na wyżywienie siebie i rodziny. Przełamaliśmy lody i niemal co dnia chodziliśmy nad ocean podziwiać koralowce, kraby, rozgwiazdy, palmy i rozbijające się o brzeg rafy fale. Ludzie z plaży witali nas serdecznie, pokazując świeżo znalezione skarby morza. Moi przyjaciele w końcu nakupili mnóstwo muszli, ale gdy celnicy zawołali nas na bok, pytając co wywozimy, z kamienną twarzą odpowiedziałem, że tylko pamiątki kupione podczas safari. – Hakuna matata (no problem). Przechodzić. Trzymam jedną z tych wielkich, brunatnych, powlekanych dziwną, skamieniałą łuską muszli na półce w sypialni, ale to nie ona przywodzi mi na myśl cudowne chwile spędzone w Kenii. Pewnego wieczoru wybraliśmy się nad ocean. Ot, tak, powałęsać się po plaży, zanurzyć nogi, pobyć w raju. Odeszliśmy spory kawałek od hotelu. W dali sunął w stronę Kanału Sueskiego wielki kontenerowiec. Miałem nadzieję, że jego kapitan wie, iż będzie musiał bardzo długo płynąć wzdłuż wybrzeża Somalii. Z zagajnika palm wybiegła nagle gromadka nagich dzieci, które ze śmiechem wpadły do wody, zanurzając się po szyje. Ich matki stały na brzegu zagajnika i doglądały swoich pociech podczas kąpieli. Piski, pluski, fontanny wody. Radość i swoboda. I poczucie bezpieczeństwa. Tak zapamiętałem rajską Kenię, choć dla swoich mieszkańców pewnie wcale rajem nie jest. Tekst i zdjęcia: Jacek Ozaist
poszukiwacze złota pośrodku potoku w Eldorado. Na końcu rafy rozłożyli swoje skarby lokalni sprzedawcy muszli. Kiedy po raz setny słyszą, że niczego nie chcemy, proszą, by oddać im resztę chleba, który wzięliśmy dla rybek oraz choć jedną butelkę wody. Obiecujemy, że coś od nich kupimy, gdy wieczorem wrócimy do hotelu. – Powiedzcie mi jedno – mówię po chwili. – Sprzedajecie te piękne muszle turystom, choć nie wolno niczego z Kenii wywozić. Dlaczego? – Robimy to od dziesięciu lat. Nie było reklamacji. Macham ręką. No pewnie, że nie było, bo kto by się fatygował tyle tysięcy kilometrów, by stłuc handlarza z powodu zarekwirowanej na lotnisku pamiątki za parę gorszy? Mała, cętkowana muszla kosztuje 200 kenijskich szylingów, czyli niecałe dwa funty, duża, okazalsza i pewnie trudniejsza do wywiezienia – 500. Staram się o tym nie myśleć, choć moi przyjaciele targują się bez pamięci. Idę na samiutki koniec rafy. Fale uderzają o spiętrzony grzbiet utworzony przez lata przez umierające koralowce. Parę kroków dalej jest już podobno kilkusetmetrowa głębina. Gdzieś tam, wcale nie tak daleko przed nami, leżą słynne plaże Seszeli. Mógłbym tak patrzeć w zielonkawą toń Oceanu Indyjskiego i błagać czas, by się zatrzymał, lecz powoli trzeba wracać, bo woda niebawem zaleje lagunę aż po mur oddzielający plażę od naszego hotelu.
HAKUNA MATATA Kenijczycy to bardzo pogodny naród. Przyglądam się uważnie każdej z napotkanych twarzy, szukając czegoś, co pozwoli mi odróżnić ich od sąsiadów –
Taniec Masajów
22|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
agenda
A wish for joy on the journey
Sophia Butler
I
t is often said that before a couple venture into the lifelong commitment of raising children, they should first attempt dog keeping. Without consistency and commitment from the parents, those irresistibly cute angels become cheeky adolescent monkeys – a lesson Ross and I are quickly learning. We are model parents, scoring high in canine exercise levels, quality of food and love. After my Lesbos adventures, it was Ross’s turn to pursue further steps in his enlightenment as a therapist, in a long-planned Hawaiian trip, where he was graduating from a 100day programme. I was happy for Ross, however, over tea with my father he noticed my sadness. Hours later he called, “Darling, I feel you need to complete your training in self development. I hear there is a course in Hawaii…”. This is the moment when a father becomes his little girl’s superhero and off I went, to join my tartanclad darling. Being met by a towering Scotsman clutching 12 Coho salmon under his arm by any airport standards is quite a scene! Having
jacek ozaist
WYSPA [14] – Po ile tu stoją? 25? – Trafiłeś! Jakoś boli, gdy muszę tyle wydać. Nie mówiąc już o kupieniu w sklepie. Matuś zapisuje adres, dopija piwo i wychodzi. Zostaję sam z burzą myśli. Mam jeszcze trzy paczki. Zanim przesyłka dotrze, i tak będę musiał dokupić. Zawsze ze zgrozą rozmyślam, ile kosztuje nas przedwczesne zejście. Opętańczo wykupujemy polisę na śmierć, a diabeł chichocze. Wydaję na używki więcej niż na jedzenie. Ilu jest takich głupków? Sączę resztki piwa. Na wielkim telebimie gwiazdy popu i rocka gimnastykują się w ośmiu miastach świata, by zebrać kasę dla Afryki i wymusić na politykach większe ustępstwa. Pierwsze idzie łatwo, drugie raczej nie jest możliwe. Live 8 transmituje BBC, więc postanawiam obejrzeć do końca już u siebie. Młody Pakistańczyk w sklepie na ro-
befriended a 1st Nations native man on the Queen Charlotte Islands, Ross fished these beauties out of the water within half an hour. My clever sweetheart seemed to have everything organised… a romantic ferry across the water to Vancouver Island, where I relaxed into the Canadian pace of things. The plan was to drive from Vancouver to Los Angeles, via Seattle and San Francisco, fly to Hawaii for his graduation and return home. The car was a ’97 blue Buick Regal purchased for the modest sum of $50 which was effectively free because it came with a full tank of gas. We swiftly christened him Benny, stuck a huge insurance cover on him in preparation for the ‘sue-crazy’ culture of the States and hit the road. As we entered America by water to Port Angeles, I was reminded of the paradoxical reality in this land of super-sized proportions. On the one hand it is possible to order a vegan take-away at 3am and yet on the other, it is impossible to obtain something vaguely healthy most of the time, especially on the road. In an attempt to make everything easier, most things can be done from the comfort of the car from drive-thru bank machines to car mechanics called ‘Mr. Lube’, which got our British humour going. You sit in the car while your oil is changed. However, filling the car with petrol becomes a travesty if you do not have a zip-code. There is a sense both in Canada and the USA that the land is vast and expansive, one feels dwarfed by it’s magnitude. Perhaps this is the reason for the enormous compound like shops which are impossible to walk between, huge homes and enormous cars? However, these border-lands differ greatly in feel. The States feels like an unsafe environment, everything is done from the comfort of your car which is an extension of your home. The cars are models of luxury in cruising; even our old Buick has many modern gimmicks. A Range Rover stands out as one of the biggest cars on the road in the UK, not so in the Big Apple,
where everyone seems to need a pick-up truck, often placed on enormous wheels which make them look like ridiculous toys every little boy dreams of. Here bigger is definitely better and many ‘hummers’ (grotesque army style jeeps) can be seen on the road, which frankly, look as though only someone with a huge inferiority complex could justify driving. Ross is in heaven as he delights over these fuel guzzling monsters, “Is America recession proof? How much longer can they afford to do 5mile to the gallon?!” we wonder, not to mention their total disregard for depleting the planet’s resources… Ordering something simple is like going headto-head with the Spanish Inquisition: “A coffee and a sandwich?”, it begins; “Sure, black or white? Regular milk or soy? Which size? To go or to eat in? What loaf… (lists 10 choices)? Mayo, butter or margarine? Special, deluxe, supreme or regular sandwich? Fries or a salad with that? Regular, wedges or crinkle? Vinaigrette, thousand island, Caesar, balsamic or blue cheese dressings?” It is enough to make you think twice about ordering anything! As we make headway down Highway 101, from Seattle to Los Angeles, I imagine living in the wilderness of America, it would be easy to become strange here, bordering on mad; whereas in Canada there is a sense of loneliness. It is certainly calmer that side of the border and although many of the systems are the same, there is more sincerity in the plastic Have a nice day style of the Americans. The difference between the people is clearly illustrated with a visit to Vancouver, a capital city on water which is safe, relaxed and more harmonious in feel than any city I have visited. However, there is something to be said for the simplicity of the layout of American cities given we were able to drive a 2,000mile trip without one single map containing the entire journey! The road inspires Ross. “Soph, what do you think about letting the shining BMW bike loose out here on Route 66?”. My look speaks a thousand (uncensored) words…
The reports from home over Skype went from bad to worse; the dogs understood the teenage free-house scenario. Blue (the young bride of our bachelor) proves she is a clever minx who can: open doors with her mouth, rip apart duvets, spewing fluff all over Grandma’s house while she is at work, eat wallpaper off the walls and forget her toilet training. On walks, Caine and Blue seemed to have contracted selective amnesia. When I was in two minds about going home a road-side diner waitress said to me, “Honey, ya gotta think like this; in ten years time which decision would ya have ratha made?” This was the clincher, I decided to stay out for a little longer as we took the flight out to
gu pozdrawia mnie czule. Jak oni kochają pieniądze! Entliczek pętliczek – biorę trzy najdroższe piwa – butelkowe Żywce i dumnie niosę do domu. Baśniowa dycha przepadła bez wieści, ale właśnie tak wydane dziesięć funtów sprawiło mi największą przyjemność. W domu czekały na mnie dwie wiadomości – dobra i zła. Którą wybrałem? Oczywiście, że złą, by złagodzić jej wpływ balsamicznym działaniem dobrej. Archie zwołał nas wszystkich do siebie. Na stole stało kilkanaście puszek z piwem. Jerry już siedział, nerwowo strzelając oczami. Nie mógł się doczekać wieści, ale Archie uparcie czekał, aż będzie komplet. W końcu zabrakło tylko Waldka, który – jak się okazało – po południu poleciał do Polski. Każdy z nas otrzymał puszkę eksportowanego z Australii Fostersa i plik dokumentów. Życie we mnie stanęło, krew zatrzymała się jak metro podczas awarii, a oddech uwiądł gdzieś w podziemiach płuc. – Nie chciałem wam mówić, ale parę dni temu byli tu ludzie z VPS. Zbadali stan domu od zewnątrz i pojechali. Ten pozew jest skutkiem ich wizyty. Vacant Property Security. Goście od zabezpieczania drzwi i okien w opuszczonych budynkach. Montują wielkie metalowe blindy i co pewien czas sprawdzają, czy ktoś ich nie naruszył. – O kurwa! – stwierdza rzeczowo Jerry.
Bladzi i roztrzęsieni rozszyfrowujemy treść pozwu. Jest sześć kopii, jak gdyby wiedzieli, ile osób przebywa na squacie. Nieznane osoby, które naruszyły zabezpieczenia i wdarły się nielegalnie do posesji należącej do przedsiębiorstwa Transport for London, zostaną osądzone zaocznie dnia tego a tego, o tej i o tej, skutkiem czego otrzymają sądowy nakaz opuszczenia zajętego budynku. Koszty sądowe zero funtów, straty wycenione przez TfL – sto pięćdziesiąt. Pstrykają puszki. Wszyscy wpatrujemy się z napięciem w Jerry’ego, który najlepiej zna angielski. Czekamy na wyrok. – Odradzam pójście na rozprawę. Możemy zostać oskarżeni o włamanie. Blady, jak ściana, Archie kręci szybko głową. – Powiemy, że było otwarte, że ktoś włamał się wcześniej. Przespał noc i poszedł w cholerę. Jerry dłubie językiem w dziurze w zębie. – Ryzykowne, ale do zrobienia. I co, będziemy walczyć, żeby uznali nasze prawa lokatorskie, czy jak? – Mamy tu zarejestrowane firmy, telefony, na ten adres mamy konta w banku. To chyba coś znaczy? Ja tu trzymam cały dobytek, osobisty i firmowy. Spierają się, zderzają argumenty, obdzierają prawdę z oplatających ją falsyfikatów, a ja w duchu rozmyślam, czym tak bardzo podpadłem losowi,
że znów mnie traktuje w ten sposób. Mogę się spakować w godzinę i z moją jedyną torbą oddalić w dowolnym kierunku, lecz jestem na pół sparaliżowany. Ruszam tylko oczami. Po chwili wstaję i bez słowa idę do siebie. Wiedzą o czym mówią i wiedzą do czego chcą zmierzać. Ja jestem przypadkowym statystą w tym przedstawieniu. Wolę poczekać na wnioski i wtedy podjąć decyzję. Włączam BBC. Live 8 zwalcza biedę na świecie. Akurat śpiewa Sting. Otwieram piwo i bezsensownie drapię się po brodzie. A, była jeszcze dobra wiadomość. Jerry znalazł mi robotę. Poznał ludzi, którzy kupują flaty i remontują pod wynajem. Trzeba drzeć tapety, malować, sprzątać. Zaczynam od jutra. Znam się na tym. Robiłem to samo w Norwegii. Tylko czy ta wieść jest w stanie równać się z tamtą? Pół godziny później przychodzi Jerry z dwoma piwami w ręce. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale jedna połowa jego twarzy jest smutna, a druga promieniuje nie widzianym dawno szczęściem. – Co jest? – pytam ostrożnie. – Zakochałem się... Mimo wszystko, uśmiecham się szeroko. Szczęście w nieszczęściu –czysto polska specjalność . – Kto jest tą szczęściarą? – Malwina, kelnerka z Tootingu. Siedzieliśmy obok siebie w pubie, nie wiedząc, że jesteśmy Polakami. Zagadywałem po angielsku, ale słabo jej
|23
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
agenda
Hawaii, looking forward to pina coladas in the sun on the beach; a well deserved break from the road. We arrived into Honolulu expecting the post card dream: a woman in a grass skirt with garlands of flowers and a beach-side lodge. Instead, the heat was dense and close, I felt as though I had jumped off the boat Marlowe journeyed down the Amazon in, in Conrad’s Heart of Darkness. Daytime mosquitoes and sludge brown water – expectations are a terrible thing! Stuck in the back waters of the Hawaiian Bronx, far off the beaten track, I wonder if this is this what is necessary to raise my social conscience? Anywhere you go, the world has
szło. Nagle okazało się, że też jest z Lublina. Cieszę się, lecz nijak nie mogę tego okazać. Kiwam tylko głową. – Rozmawiałem z Archiem. Nie ma nic przeciwko temu, żeby ze mną zamieszkała, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Siedzimy w zamyśleniu. Na scenę w Hyde Parku wychodzi tak oczekiwany Pink Floyd. Dzień wstał mętny jak woda w kiblu. Nie speszyło mnie to ani nie zbiło z pantałyku. W nocy poukładałem sobie meble w głowie i wstałem w znakomitym humorze. Fakt, musiałem wkrótce rozpocząć szukanie dachu nad głową, ale przecież miałem robotę. Czułem się krzepko i przaśnie, jak proletariusz wszystkich krajów złączony w codziennej pasji z pięcioma miliardami pracujących przy ryżu, trzcinie cukrowej, zabawkach za parę centów, taśmociągach, betoniarkach, kasach sklepowych, łopatach. Kolejny miliard prezesów, członków rad nadzorczych, urzędników, pracowników biurowych, całą budżetówkę świata i wszelkiej maści pracodawców z rozkoszą pominąłem, wcale nie chcąc się z nimi bratać. Zjadłem podwójne śniadanie, narobiłem górę kanapek i pobiegłem do Leylanda po narzędzia. Na dzień dobry dostałem 10% rabatu za to, że stałem na zalanej deszczem ulicy jeszcze przed otwarciem sklepu. To do reszty poprawiło mi humor.
two faces: one is for show, happy, colourful. The other is hidden, sad and full of shame. The reality of Hawaii was a Pizza Hut and $5 for a loaf of bread. My observations would certainly not sell dream holidays! There were days when we made it to Hawaiian beaches which are beautiful, ate shrimps and drank cocktails. Although, the overwhelming impression was of a place become America’s playground, full of cheery locals, Starbucks and McDonalds, it felt more like a dustbin of the USA. The locals, a naturally welcoming people veil a deep unhappiness: another casualty of the white man. The Hawaiian Queen was imprisoned by the Americans, their culture and language was outlawed. They are a people disempowered; expected to be happy about the A-list owning million dollar homes and the advent of tourism as the main industry. It is easy when one encounters the natives of America, wonderful warriors and masters in connection to the earth, to feel disgusted with our white heritage. From American Indians, Hawaiians to Australian Aborigines and New Zealand’s Mauris; native peoples have been decimated and forced to live under white man’s laws in the social gutter. One tribe in Canada were given blankets containing small-pox which wiped them out. These people now live on reserves which are depressing and not at all representative of their past territories. They are no longer able to hunt and eat seasonally. The loss of old knowledge and language to a large degree has crippled them. The sham of residential schools would need an entire article to explain their function and effects. Suffice to say that each person should educate themselves in order to understand the state of the natives, as a result of white man’s machinations. I remember a wonderful meeting with Aleksandra ZiółkowskaBohm in my Krakow days when I attended a presentation of her book: Otwarta Rana Ameryki about the plight of the natives. Let’s hope that the ancestral spirit returns, as in the Whale Rider’, to sustain and restore their dignity. The Psychology of Vision seminar began. The leader had some fun with Ross and I, as we were the only couple there together, prodding us and finding out our issues. Thankfully, we are both self-aware enough for this not to cause an uproar behind closed doors. Can you imagine standing up in front of a room full of people and announcing what you do not like about your partner while they are sitting next to you?! After
the honeymoon period your partner learns to drive you crazy in a matter of seconds! Everything which annoys about them is what you have repressed in yourself and they are simply a mirror. Would you forgive yourself for being thoughtless, forgetful, grumpy etc…? The only way to deal with these things is to keep loving the person, rather than closing down. In our case, Ross announced that indecisiveness was a quality he did not accept in himself, therefore my common ailment would annoy him – whereas I do not think of myself as an angry woman and I find a temper to be an unattractive quality. However, denying that there is an angrywitch inside me is ridiculous, because something only needs to happen and I am immediately a drama queen, calling friends and family. This is closet angry behaviour or passive aggression. When I look at things from this angle, I think I would rather be dealing with a short, sharp burst of anger which is over quickly, than a prolonged sulk – a frequently used strategy of mine. The planet is entering a new paradigm and partnership is the only way to get through it, we are all being called upon to take the next step in working together in relationships, business and trans-national communication. Post-Hawaii, on the eve of our flights home, we decide that Benny – the $50 buck wonder, is too good to scrap and we spend an overnight with a friend of Ross’s. An interesting Halloween evening transpires with a Shaman in L.A. We ingest some plant extracts and journey the universe in bliss bubbles – whether in the jungle or in a concrete metropolis – Shamans certainly know how to party! For the next two days we drive for fourteen hours to hit Canada. At this point it is clear that the driving has interfered with our brain functions. We are faced with a militant female Immigration Officer at the Canadian border, just past Seattle and the simple question: “Where are you headed?”. When met by our catatonic expressions and mono-syllabic replies we are landed with a drug search! Following a quick check of the car which contains nothing illegal, we are let into Canada I realize how worn down we are from the road. We arrive somewhere on the banks of the North Thompson River in the Canadian wilderness and the similarities to home are astounding. If you could imagine Scotland 100 years ago, this is surely how it would have looked. Ken is Ross’s dear friend and a wild man of the hills. Although I was forewarned about his
nature, I was delighted to meet so charming a heart, a man who dedicates much of his time to the necessities of life such as chopping wood, tending his land (which includes a swamp, beaver colony, bear feeding ground and wolf throughroad). Ken often takes his dogs and heads into the snow for a week of skiing during which time he digs a cave for shelter. We are taken for a walk in Wells Gray Park, which is as big as England! As I trudge through the snow I am filled with childlike delight for his way of life. Time has not moved here, it is a hundred years behind for Ken – the economic crisis has no bearing on him as he is self-sufficient. This is the next stage from our life in the country and everyone at home thinks we are hippies! Are we happier accumulating material comforts? Buddha said that busy-ness and laziness are the two enemies to peace. I wonder what it is all for because busyness does not add any time to our lives… As always, we come home as patriots, tired of the car, a new motel every night and the long road each day. We are delighted and our ‘babies’ are overjoyed to see us. We stop by the local pub for a taste of home, after the ‘bars’ of the USA. Marta, my Polish friend, is serving and I giggle as she asks with one eyebrow raised and her head cocked to the side – Słyszalłam że są jakieś zmiany w Pacanowie?! – the goats are gone but the name lingers on! I have to forgive her on account of a swiftly served Żubrowka with a sprinkle of cinnamon. After all; she was raised on Koziołek Matołek and I on Old MacDonald had a farm. Ross and I settle into earning some hard money before Christmas arrives, as the trip was an unplanned budget-attack. Everyone is however warned that this one will be a modest and recycled-wrapping-paper event. Rather than making a Christmas list I will be making a list of Commandments: not to forget that the world is my mirror and a wish for joy on the journey. I have begun to see, that as in travel, so in life: the destination is not so important, it is the getting there that counts.
Zanim doszedłem na miejsce jakiś Golfstrom czy inne podobne zjawisko przegoniło złą pogodę w diabły. Już koło południa niebo prawie bulgotało z gorąca, ziemia pękała z sykiem, a skóra na ciele londyńczyków zaczynała skwierczeć. Po tygodniu zimna i deszczu nastało lato z pierwszych stron folderów dla turystów, ja zaś znalazłem się w samym środku tego piekarnika. W dusznym, zakurzonym mieszkaniu odczuwałem to podwójnie, nawet potrójnie, zważywszy że używałem parownicy do zdzierania tapet. Ale nic to. Od razu włączyłem autopilota i pogrążyłem się w zadumie. Od paru dni myśli były strasznie natrętne. Niektórym dziękowałem – grzecznie, acz stanowczo, inne starałem się zapamiętać, żeby je potem zanotować. Nadchodził czas intelektualnych żniw i wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał wrócić do pisania albo zwariuję. Jedna ręka automatycznie przykładała parownicę do ściany, druga zdzierała szpachelką odłażącą tapetę. Mnie, jakby przy tym nie było. Moją pracodawczynią okazała się młoda, pięknie pachnąca, roztargniona Murzynka o imieniu Catherine. Nasze pierwsze spotkanie przeciągnęło się o godzinę, bo coś poprzestawiało się w jej ślicznej główce i przyjechała mi otworzyć dużo później, niż było ustalone. Płatne minuty mijały, a ja siedziałem sobie na murku i podziwiałem harcujące w ogrodach wiewiórki. Dniówka minęła
rozkosznie szybko, efekty widać było gołym okiem. Zadowolony z siebie powędrowałem bocznymi uliczkami w stronę domu, gdzie pożarłem dwie paczki paluszków rybnych z górą ziemniaków i połową słoika czerwonej kapusty firmy „Rolnik”. Siedzę na łóżku i popijam idealnie smakującą kawę. Wspominam o tym, że trafiłem w smak, bo wbrew pozorom to bardzo drażliwa kwestia. Taka sama kawa smakuje inaczej o innej porze dnia – najlepsza jest rano, potem bywa różnie. To chyba zależy od jakości wody. Rano w wiekowym londyńskim wodociągu płynie w miarę czysta i zdatna do spożycia ciecz, później kwaśna, choć wciąż przezroczysta breja, która zmienia smak wszystkiego, co wymaga użycia wody. Okazuje się, że nie mam siły czytać ani pisać. Pajęczyna myśli rozerwała się, nie pamiętam ani jednego zdania, których tyle przepłynęło dziś przez moją głowę. Tak samo było w Norwegii. Przez dwa miesiące przeczytałem niecałe pół książki i nie napisałem ani słowa oprócz setki smsów z pozdrowieniami oraz informacjami, co tam u mnie. Jedenastogodzinny dzień pracy nie pozwalał na inny relaks niż kilka butelek Tuborga przed snem. Okładka „Zaułka łgarza” patrzy na mnie z wdziękiem prokuratora. Udaję, że tego nie widzę. Jestem zmęczony, mimo iż wcale ciężko nie pra-
cowałem. Padam na łóżko i zamykam oczy. Ukrop zza okna bezlitośnie sączy się do mojej samotni i otula mnie wrzącą mgiełką. Czuję się trochę jak na wczasach po powrocie z plaży do pokoju, w którym przestała działać klimatyzacja. Tylko ten wszechobecny szum psuje wrażenie, ale szybko dodaję do mojej wizji, że to promocja „bingo” i trafił mi się akurat pokój od ulicy, a nie od morza. Powoli tonę w lepkiej mazi, prawie nie oddychając. Moje serce stuka w tempie pompki głębinowej ryby...
Słowniczek/Glossary: • Otwarta Rana Ameryki – America’s Open Wound • Slyszalam ze sa jakies zmiany w Pacanowie– I heard there are some changes in Pacanow – the home of Koziolek Matolek, a figure in children’s stories • Zubrowka – A Polish vodka best served with apple juice and cinnamon
cdn
@
xxpoprzednie odcinkix
www.nowyczas.co.uk/wyspa JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE
24|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
wędrówki po londynie
W największch starych dokach Rafał Zabłocki
W
dzisiejszym odcinku zapraszam na spacer po wschodnich rubieżach Londynu. Większość trasy pokrywa się z odcinkami nr 1 i 15 szlaku Capital Ring. Dokładne mapy znaleźć można na stronie www.walklondon.org.uk. Wycieczkę zaczynamy przy Thames Barrier, najłatwiej dotrzeć w jej okolice pociągiem DLR wysiadając na stacji Charlton lub Woolwich Dockyard. Zapora na Tamizie położona jest w tak odległym od centrum miejscu, że można spędzić wiele lat w Londynie i nie widzieć jej nigdy na oczy, ani nawet nie wiedzieć o jej istnieniu. A jednak to dzięki niej życie w mieście może toczyć się normalnym torem. Gdyby jej tu nie było rzeka regularnie występowałaby z brzegów i zalewała miasto. Zapora składa się z betonowych filarów pomiędzy którymi znajduje się dziesięć ruchomych bram. W normalnych warunkach spoczywają one na dnie rzeki i nie są widoczne. W sytuacji zagrożenia powodziowego są podnoszone tworząc osiemnastometrową barierę. Przed rokiem 1990 zdarzało się to raz lub dwa razy w roku, po roku 1990 przeciętnie do trzech, czterech razy. Według różnych szacunków zapora bedzie spełniać swoje zadanie jeszcze od kilkunastu do kilkudziesięciu lat. Pojawiły się już projekty budowy nowej i większej konstrukcji położonej jeszcze dalej od centrum Londynu. Na wschód od zapory znajduje się kawiarnia z tarasem widokowym, niestety zaraz za nią zaczynają się tereny przemysłowe i ścieżka się kończy. Należy więc udać się przez park w kierunku południowym, po dotarciu do Woolwich Road skręcić w lewo i po chwili powrócić nad rzekę. Czeka nas przyjemny spacer nabrzeżem. Po drodze mijamy armaty będące śladem militarnej przeszłości Woolwich, efektowną mozaikę i pię-
trzący się po drugiej stronie rzeki moloch cukrowni Tate&Lyle. Natkniemy się też na malowniczo zdewastowany budynek z zarośniętymi basenami po obu stronach. Ścieżka doprowadzi nas aż do przystani darmowego promu (Woolwich Free Ferry) kursującego na drugi brzeg rzeki. Promy są trzy, każdy nazwany na cześć lokalnego polityka, który w jakiś sposób zasłużył się dla Woolwich. Okolica przystani nazywana bywa trójkątem art deco, bo znaleźć tu można trzy duże budynki zbudowane w tym stylu. Znajdują się one w okolicach skrzyżowania John Wilson Street i Powis Street. W dwóch pierwszych mieści się kościół i salon bingo, trzeci (położony w głębi Powis Street) to były dom towarowy, obecnie opuszczony. W jego zdewastowanych wnętrzach nakręcono kilka scen do ponurego filmu science fiction Children of Men. Jeśli miniemy przystań promową i pójdziemy wzdłuż brzegu rzeki trafimy wkrótce na zejście do podziemnego tunelu dla pieszych prowadzącego na drugi brzeg. Do tunelu można zejść po spiralnych schodach, warto jednak skorzystać z luksusowej, wyłożonej boazerią windy. Po jej opuszczeniu wrażenie luksusu błyskawicznie znika. Tunel w Woolwich jest trochę zaniedbany, wygląda jak ubogi krewny swojego znanego odpowiednika z Gre-
Royal Victoria Dock nocą
enwich. Na ścianach witają nas tabliczki informujące, że w tunelu nie można śmiecić, pluć, przesiadywać, grać na instrumentach, jeździć na rowerze, deskorolce i rolkach. Ponadto nie można palić, a psy trzeba trzymać na uwięzi. I chodzić lewą stroną. Po przepisowym przejściu całego tunelu na drugim brzegu obejrzeć możemy pobliską stację nadawczą BT, która wygląda jak farma do hodowli anten satelitarnych. Na trawniku za siatką stoi kilkanaście anten od zupełnie małych po olbrzymy o średnicy kilku metrów. Następnie ruszamy na wschód wzdłuż nabrzeża, przechodzimy przez
Zdjęcia: Rafał Zabłocki
Opuszczone Millenium Mills
Zapora na tamizie –Thames Barrier
Royal Victoria Park i odbijamy na północ, by ruchliwą Woolwich Manor Way przedostać się na drugą stronę doków. Doki są trzy i są olbrzymie. Royal Albert Dock, Royal Victoria Dock i King George V Dock zbudowano w latach 1855-1921. Razem tworzą największy na świecie system doków. Używano ich głównie do przeładunku żywności. Wzdłuż nabrzeży ciągnęły się rzędy olbrzymich spichrzów i magazynów. Po zamknięciu doków w latach 80. większość z nich zburzono lub przerobiono na mieszkania. Na pasie lądu dzielącym Royal Albert Dock od King George V Dock w 1987 roku zbudowano lotnisko London City Airport. Położone jest ono zadziwiająco blisko terenów zabudowanych, można więc z niedużej odległości oglądać startujące i lądujące samoloty. Szczególnie interesujący jest niezagospodarowany betonowy cypel zaraz za końcem pasa startowego. Patrząc na niego pomyślałem, że gdyby się tam znaleźć, to startujące samoloty przelatywałyby prawie że nad głową... Chwilę później okazało się, że nie tylko ja miałem taki pomysł. W płocie otaczającym ten teren zauważyłem kilkanaście wygiętych prętów. Studenci z pobliskich akademików muszą często przychodzić w to miejsce. Akademiki zobaczymy po przekroczeniu mostu, po lewej stronie. Kolorowe rotundy ciągną się przy brzegu Royal Albert Dock, a nasza trasa przebiega wzdłuż nich. Po doj-
ściu do budynku uniwersytetu kierujemy się na północ, przechodzimy przez ciekawą architektonicznie stację DLR Cyprus i dochodzimy do Beckton Park, który przemierzamy trasą Jake Russell Walk. Doprowadzi nas ona w końcu z powrotem nad brzeg doku, tylko bardziej na zachód (nie da się tu trafić idąc cały czas nabrzeżem, ponieważ jego część jest zagrodzona). Miejsce, w które trafiamy to kwintesencja nowych, zrewitalizowanych doków. Po lewej stronie, niemal na wyciągnięcie ręki mamy lotnisko, po prawej futurystyczną estakadę kolei DLR, a przed nami wznoszą się wieżowce Canary Wharf i Millenium Dome. Kierujemy się w stronę przewężenia między dwoma dokami. Obie strony przesmyku połączone są kładką dla pieszych. Amatorom miejskich przygód mogę zdradzić, że pod wodą przebiega w tym miejscu nieużywany tunel kolejowy zamkniętego w 2006 roku odcinka linii Silverlink. Po przejściu na drugą stronę kładki kierujemy się na najbliższą stację DLR Pontoon Dock. Z jednego z peronów rozciąga się widok na zaporę, od której zaczynaliśmy spacer. Drugi peron daje nam doskonały widok na słynne Millenium Mills. Jest to prawdopodobnie największą (obok elektrowni Battersea) ruina Londynu, lecz jednocześnie wspomnienie po dawnej świetności największych doków świata.
|25
Patio Restaurant
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
czas na relaks
lokalne i globalne » Ledwo oddałem ostatni materiał do
mania gotowania mikołaj Hęciak
Śledzie po angielSku Na 6 porcji potrzebujemy: 6 filetów śledziowych, 600ml wody, 50g soli, 50g cukru (caster sugar). Na zalewę potrzebujemy: 300ml octu z białego wina (white wine vinegar) lub cidera (cider vinegar), 3 liście laurowe, 1 łyżka przypraw do marynowania, ¼ łyżeczki czarnego pieprzu w całości, 1 łyżka cukru, 3 korniszony i 1 średnią słodką cebulę (Spanish albo red onion). Należy od razu podać krótkie wyjaśnienie, co dokładnie oznacza mieszanka przypraw do marynowania. Wszakże gotowych zestawów do marynowania można znaleźć wiele i każdy, choć podobny, może wyróżniać się od pozostałych. Tutaj w Anglii głównie używa się ziaren kolendry, musztardowych, goździków, pieprzu, cynamonu, imbiru, papryczek chilli oraz liści laurowych. Ale wachlarz przypraw jest znacznie szerszy – nie należy zapominać o zielu angielskim, kardamonie czy kurkumie. Zagotowujemy wodę, zdejmujemy z ognia i rozpuszczamy w niej sól i cukier. Schładzamy. Filety zwijamy i układamy w odpowiednim naczyniu i zalewamy solanką. Dysponując dużymi płatami lepiej będzie je przeciąć wzdłuż. Trzymamy je w zalewie przynajmniej trzy godziny. Tymczasem przygotowujemy marynatę. Ocet zagotowujemy z przyprawami i cukrem. Przyprawy możemy zawinąć w kawałek płótna lub specjalny woreczek. Inaczej będziemy musieli przecedzić zalewę zanim ją użyjemy do zalania śledzi. Schładzamy. Wyjmujemy śledzie z zalewy i obsuszamy. Rozwijamy, by włożyć słupek ogórka i cienki plasterek cebuli. Zawijamy ponownie. Zalewamy marynatą, przykrywamy i zostawiamy w lodówce przynajmniej na cztery dni. Cudowne danie z dodatkiem ciemnego chleba z masłem. Czyż przepis ten nie jest podobny do polskiego, który podałem w poprzednim wydaniu? Mamy tutaj, więc przykłady tradycyjnych, podobnych do siebie dań z dwóch odległych krajów, a do ich przygotowania wykorzystuje się produkty i przyprawy dostępne zarówno w Polsce, jak i w Wielkiej Brytanii, o czym już było wcześniej. Natomiast wspominając zjawisko globalizacji mamy do czynienia z innym trendem.
the most distinctive and traditional dishes of Polish cuisine impressive meals and superb vodka selection Having experience it, you will come back, for sure!!!!
To start with we offer a shot of vodka on the house followed by 3 course meal for just £16.50!
5 Goldhawk Road, London W12 8QQ Seven days a week from noon to midnight Tel. 020-87435194 www.patiolondon.com
redakcji, a tu wpadł w moje ręce przepis na śledzie po angielsku. Uważam to za kolejny dowód, że kuchnia polska i angielska mają dużo wspólnego. Spaghetti bologneSe Dzięki szybkiemu przepływowi informacji i kulturze masowej pewne popularne dania stają międzynarodowe – z łatwością można je spotkać w różnych krajach, choć wiadomo skąd się wywodzą. Weźmy dla przykładu spaghetti bolognese. Typowe włoskie danie, dzięki swej prostocie wykonania i przystępnej cenie podbiło cały świat. Nawiasem mówiąc jest też popularnym daniem wśród dzieci, w którym oprócz lubianego powszechnie makaronu (przez dzieci oczywiście i nie musi to być spaghetti, ale
odrobinie oliwy. Zwykle w tym momencie z mięsa mielonego wytapia się sporo tłuszczu. Możemy podsmażać mięso, aż do jego wytopienia lub, gdy mięso już się przyrumieni, odlać jego nadmiar. Dodajemy poszatkowaną drobno cebulę. Potem drobno pokrojoną marchew i seler oraz obrany czosnek. Dodajemy zmiksowane pomidory. Po około 10 minutach gotowania dodajemy bukiet ziół i 250300ml wywaru wołowego (z kostki). Dodatkowo możemy dolać trochę czerwonego wina oraz sól i pieprz do smaku. Gotujemy pod przykryciem na małym ogniu przynajmniej 45 minut. Tak przygotowane ragù możemy podzielić na porcje i zamrozić nawet na kilka miesięcy. Również na podstawie tego sosu i makaronu możemy zrobić zapiekankę z serem albo tak bardzo lubianą i popularną lasagne. Do tego dania brakuje nam tylko sosu beszamelowego i płatków lasagne. Danie to jest nie tylko smaczne i pożywne, ale nadaje się również do zamrożenia. Można przygotować je dzień wcześniej i nie trzeba wcześniej podgotowywać ciasta, bo wilgoć z sosu zmiękczy go.
SoS beSzamelowy dowolny makaron) można przemycić trochę mięsa. A mięso to źródło pełnowartościowego białka. Pozostańmy przy tym przepisie. Na 4 osoby gotujemy 500g makaronu spaghetti. Do sosu zwanego ragù potrzebujemy 2 cebule, 2 marchewki, 2 gałązki selera naciowego, 2 puszki pomidorów po 400g, 4 ząbki czosnku i około pół kilograma wołowego mięsa mielonego. Oraz tradycyjnie do nadania smaku potrzebujemy trochę ziół, zwykle pęczek zwany Fouquet garni. W jego skład wchodzą 2-3 gałązki zielonej pietruszki, gałązka tymianku i 1-2 liście laurowe. Podobnie jednak jak w przypadku przypraw do marynowania, tak i tutaj można poszerzyć gamę przypraw według uznania i lokalnych możliwości. Ale na pewno należy dodać w tym przypadku gałązkę rozmarynu czy nawet szałwii. Nazwa bouquet garni oznacza po prostu bukiet, czyli nasze przyprawy powinny być związane sznurkiem, by ich nie zgubić podczas gotowania i by łatwo potem je wyłowić. Można też bukiet zastąpić wspomnianym woreczkiem (stara francuska metoda pozwalała zawinąć te wszystkie zioła w plaster boczku). Najpierw podsmażamy mięso na
Potrzebujemy litr mleka, liść laurowy, 6 łyżek mąki i 80g masła. Zwykle ilość mąki odpowiada ilości masła. Masło rozpuszczamy i dodajemy mąkę szybko łączą je w całość bez zbytniego zrumieniania. Mleko zagotowujemy z liściem laurowym, który następnie wyławiamy. Przestudzone mleko stopniowo dodajemy do zasmażki ciągle mieszając, by uniknąć wszelkich grudek. Doprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatołową. Delikatnie podgotowujemy przez kilka minut. Generalnie jest zasada, że jeden z komponentów sosu jest gorący, a drugi zimny. Więc alternatywnie możemy ostudzoną zasmażkę zwaną z francuskiego beurre manié dodać do gotującego mleka. Również zasmażkę można przygotować w większych ilościach i poporcjować na mniejsze części zamrażając je. Potem dodając do mleka lub wywaru czy gulaszu prosto z zamrażalnika. W ten sposób mamy kolejny składnik potrzebny do przygotowania lasagne. Teraz wystarczy tylko w naczyniu żaroodpornym poukładać warstwy ragu wołowego, sosu beszamelowego i płatów ciasta makaronowego i odstawić do lodówki na następny dzień, albo od razu wstawić do piekarnika na 2000C na pół godziny. Smacznego!!!
Lower ground floor function room for private hire (Weddings, Birthdays Party, Christmas Party etc.) 10% discount with this voucher including function room hire
Sonda redakcyjna
czego Szukam w polonijnej praSie? ryszard Szot z małopolski, 52 lata, 11 lat w londynie Nawykłem do czytania i nie mam jakichś specjalnych życzeń tematycznych. Czytam to, co proponują tutejsze gazety, jedne teksty z większym, inne z mniejszym zaciekawieniem. Ostatnio wstrząsnął mną tekst, gdzie sposobem na rozwikłanie problemów finansowych jednej z gazet polonijnych było sugerowanie starym i samotnym emigrantom uczynienie zapisu testamentowego na jej rzecz. Wszystko pod hasłem: Napisz testament i żyj. Pomysł może i dobry, bo niby dlaczego dorobek czyjegoś życia ma przejść na własność królowej. W podtekście jednak zawsze jest czekanie na czyjąś śmierć, bo to pozwoli na wywinięcie się z kłopotów, w jakie z własnych powodów wpadliśmy i sami nie umiemy sobie z nimi poradzić. Tak można egzystować dopóty, dopóki wystarczy ludzi, w których trącona została patriotyczna struna. Bo czego jak czego, ale patriotyzmu od starego pokolenia możemy się tutaj uczyć, może i bardziej niż w kraju, gdzie niegdyś także skutecznie straszono spadkobierców zapisem na kościół. maria Szumełda, z wielkopolski, od 17 lat w londynie Daję słowo, gdyby nie to przypadkowe spotkanie, może i zmusiłabym się do napisania do którejś redakcji. Nigdzie w tutejszej prasie nie mogę znaleźć czegoś więcej o siostrze Mieszka I, matce czy żonie Knuta Wielkiego, jak też o pomocy dla jego armii wojsk Bolesława Chrobrego. W „Nowym Czasie” z dużym zainteresowaniem czytam teksty Włodzimierza Fenrycha, a wspomniany temat ciekawi mnie bardziej niż rozważania o starozakonnych, niewątpliwie również ciekawie i dobrze napisane. Czy z tamtych czasów zostały na Wyspach jakieś ślady? Niestety nie mam komputera, ani tym bardziej internetu, gdzie z pewnością jakieś informacje o tym są. Zresztą wolę o tym poczytać w gazecie, bo ta jest później u mnie zawsze pod ręką, zwłaszcza jeśli mnie w niej coś zaciekawi. Mam spore sterty gazet, a wyjątkowo ciekawe artykuły wycinam i odkładam do specjalnej teczki. Henryk woś, z podkarpacia, 41 lat, w londynie trzeci rok Wiem, że zachowanie aktualności wydarzeń w emigracyjnych warunkach jest trudne, a wysyłka własnego dziennikarza na takie, nierealna. Moją pasją jest sport, przynajmniej ważniejsze w nim wydarzenia. Ostatnio w „Dzienniku Polskim” czytałem relację z walki stulecia w polskim pięściarstwie, którą oglądnąłem, bo nie mogłem mimo zmęczenia tego sobie odmówić. Na szczęście Gołota w jednym mnie nie zawiódł. Walka była krótka. Czytałem i czekałem, kiedy znajdę choć jedno zdanie, różne od znanych mi już z internetu. W obszernym tekście, na całą stronę, nie znalazłem nic, ani jednego sformułowania własnego, zresztą autor też nie jest podpisany, dzień czy też dwa później przeczytałem znaną mi także z internetu wypowiedź Iwony Guzowskiej na temat Gołoty i Adamka. I znów toczka w toczkę. Myślę, że najstarszą z polonijnych gazet powinno być stać na podpis: za internetem. Myślę też, że to żaden wstyd posiłkować się internetem, jednak źródło, z którego się korzysta, po prostu wypada podać. Zresztą to nie tylko sprawa „Dziennika Polskiego”. Zdarzało mi się w tutejszej prasie czytać identyczne teksty sportowe. I sam nie wiem, czy dziennikarz pisze do różnych gazet dokadnie to samo, czy jedni z drugich ściągają. Nie podoba mi się to. Lubię o tych samych wydarzeniach poczytać w różnych gazetach, zwłaszcza o sukcesach, bo zawsze dowiem się czegoś więcej. Opracował Zbigniew Janusz
26|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD
jak zamieszczać ogłoszenia ramkowe?
KsiĘGoWośĆ finanse
pełna KsiĘGoWośĆ (rozliczenia przez internet) Zwrot podatku w ciągu 48h Virtual office NIN, CIS, CSCS, zasiłki i benefity acton Suite 16 Premier Business Centre 47-49 Park Royal London NW10 7LQ teL: 0203 033 0079 0795 442 5707 camden Suite 26 63-65 Camden High Street London NW1 7JL teL: 0207 388 0066 0787 767 4471 www.polonusaccountancy.co.uk office@polonusaccountancy.co.uk
rozLiczenia i benefity szybko i skutecznie (przyjmuję również wieczorem i w weekendy) teL: 077 9035 9181 020 8406 9341 www.polishinfooffice.co.uk
UsłUGi róŻne
anteny sateLitarne jan Wójtowicz
KUchnia domoWa
poLsKi KUcharz prywatne przyjęcia, domowe uroczystości, gotowanie na miejscu lub pomoc w gotowaniu, układanie menu. Kuchnia polska, kontynentalna i angielska. Przyjęcia duże i małe.
aGata teL. 0795 797 8398
prosimy o kontakt z
działem sprzedaży pod numerem 0207 358 8406 ogłoszenia komercyjne
komercyjne z logo
do 20 słów
£15
£25
do 40 słów
£20
£30
zdroWie
GineKoLoG-połoŻniK dr n. med. michał samberGer the hale clinic 7 park crescent London W1b 1pf tel.: 0750 912 0608
praca z domU
transport
trzy sposoby zarabiania pieniĘdzy z firmĄ fm
Gotówka, rabaty i przychód pasywny.
WyWóz śmieci przeprowadzki, przewóz materiałów i narzędzi. Pomoc drogowa, auto-laweta, złomowanie aut – free transpoL tel. 0786 227 8730 lub 29 andrzej
Zadzwoń do Mikołaja: 0772 574 2312
www.ginekologwlondynie.co.uk michal.samberger@wp.eu
przeproWadzKi • przeWozy teL. 0797 396 1340
Uroda
teL.: 0772 5742 312 www.polish-chef.co.uk
domoWe WypieKi na każdą okazję. Gwarancja jakości i niskie ceny.
aby zamieściĆ oGłoszenie ramKoWe
profesjonaLne fryzjerstWo strzyżenia damsko-męskie, baleyage, pasemka, trwała ondulacja, fryzury okolicznościowe. iza West acton, tel. 0786 2278729
spraWnie • rzeteLnie • Uprzejmie
Staááe stawki poááączeĔĔ 24/7
Bez zakááadania konta
naUKa
jĘzyK anGieLsKi Korepetycje oraz profesjonaLne tłUmaczenia
Polska
absoLWentKa anGListyKi oraz transLacji
Polska
2p/min 084 4831 4029
7p/min 087 1412 4029
Irlandia
Czechy
(University of Westminster)
Profesjonalne ustawianie, usuwanie zakłóĶceń, systemy CCTV, sprzedaż polskich zestawów: 24h/24h, 7d/7d. Anteny telewizyjne. polskie ceny
teL.: 0785 396 4594 eWeLinaboczKoWsKa@ yahoo.co.UK
tel. 0751 526 8302
zdroWie architeKt rejestroWany W anGLii Wykonuje projekty: lofts extensions, pełen service – planning application, building control notice. teL.: 0208 739 0036 mobiLe: 0770 869 6377
oGłoszenia 0207 6398507
LaboratoriUm medyczne: the path Lab Kompleksowe badania krwi, badania hormonalne, nasienia oraz na choroby przenoszone drogą płciową (HIV – wyniki tego samego dnia), EKG, USG. teL: 020 7935 6650 lub po polsku: iwona – 0797 704 1616 25-27 Welbeck street London W1G 8 en
umer Wybierz n a nastĊĊpnie dostĊĊpowy elowy np. numer doc oĔcz # i Zak 0048xxx. . poáączenie a n j a k e z c po
3p/min 084 4988 4029
3p/min 084 4988 4029
Sááowacja
Niemcy
3p/min 084 4988 4029
1p/min 084 4862 4029
Auracall wspiera: Polska Infolinia: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. Calls made to mobiles may cost more. Minimum call charge 8p by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.
|27
nowy czas | 21 listopada – 4 grudnia 2009
ogłoszenia
Description: We are specifically looking for someone who can demonstrate an advanced practical knowledge of commercial programming We need an excellent communicator and someone who shows initiative. The ideal candidate will be able to work in a fast paced and dynamic environment. " Proven track record of practical C/C+/C++/VB/ or C# programming " Experience in adapting to different programming environments and techniques " An up-to-date working knowledge of .NET framework 1,2,3 " A practical understanding of Object Orientated concepts " An understanding of databases, specifically MSSQL 2000, 2005,
Description: We are looking for a hairdresser with the minimum of 4-5 years of experience to join our multi-lingual team immediately. This position can be either part time or full time but on permanent basis. The successful candidate must have very good customer service
Testy na prawo jazdy na wszystkie kategorie oraz brytyjski kodeks drogowy w języku polskim. Profesjonalne i kompletne.
Poszukujemy rzeźników ubojówców i wykrawaczy Praca w Norfolk Jeśli masz doświadczenie i chcesz zmienić standard swojego życia – zadzwoń. Nie pobieramy opłat!!!
www.gosiatravel.com EALING BDY POLSKIE CENTRUM
164 Victoria Street LONDON SW1E 5LB
48 Haven Green LONDON W5 2NX
VICTORIA MARKET
TOOTING BEC 16 Trinity Road LONDON SW17 7RE
HARLESDEN
SLOUGH
DELIKATESY KUJAWIAK
POLSKIE DELIKATESY
157 High Street LONDON NW10 4TR
10 Queensmere SLOUGH SL1 1DB
ZADZWOÑ !!!
CODZIENNIE 9:00 - 20:00
CALL CENTRE
INFORMACJA I SPRZEDA¯: Pn-Pt 9-20, sb-Nd 9-16
HOUNSLOW
LEYTON
FINCHLEY
HANGER LANE
FLASH BIURO KSIÊGOWE
FOCUS PL LTD.
BIURO ORZE£
FINANCIAL REPUBLIC
54 Gold Street NOTRHAMPTON NN1 1RS
5 Red Lion Court ALEXANDRA RD. TW3 1JS D. GUE R MONTA
0208 998 6999
Pn-Pt 10-19 So-Nd 10-14*
0208 767 5551
Pn-Pt 9-19 So-Nd 10-15*
0208 767 5551
Pn-Pt 11-19 So-Nd 10-14*
0208 767 5551
Pn-So10-18 Nd 10-15*
0160 462 6157
HIGH
STREE
T
. AS RD
0207 828 5550
Pn-Pt 10-20 So-Nd 10-15*
PACZKI DO POLSKI
T STREE HIGH
DUGL
Pn-Pt 9-20 So-Nd 9-16*
PACZKI DO POLSKI
0787 501 1097 0208 767 5551
GOSIA DELIKATESY
NORTHAMPTON
RD. YORK
PACZKI DO POLSKI
Tel. 01362656153 Kom. 07900263042
Bezpłatne doradztwo odnośnie uzyskania prawa jazdy w Wielkiej Brytanii! www.emano.co.uk biuro@emano.co.uk 07871 410 164
Polonez Travel Ltd T/A Gosia Travel, Registered Office 16 Trinity Road, London SW17 7RE
VICTORIA
DLA RZEŹNIKÓW UBOJOWCÓW (wieprzowina)
NASZE BIURA PO£¥CZ¥ ClÊ Z POLSK¥
wejœcie od INTERNET CAFE - UNIT 16
Praca
Poczuj się pewnie na brytyjskich drogach!
198 Francis Road LONDON E10 6PR
Pn-Pt 9:30-17 So-Nd 9-15*
0208 767 5551
WARRENR OAD GROVE GREEN RD.
A12
6 Ballards Lane LONDON N3 2BG
NOWE BIURO!!!
Nether St.
Finchley Central
Leyton
Pn-Pt 10-18 Sobota 11-15*
0208 539 3084
4 Royal Parade LONDON W5 1ET
NOWE BIURO!!!
A 40
Hanger Lane
Pn-Pt 10-19 So 10-14*
0208 767 5551
Pn-Pt 12-19 So 11-15*
0203 393 1890
BILETY LOTNICZE I AUTOBUSOWE | TRANSFERY NA LOTNISKA | PACZKI | PROMY | HOTELE | WCZASY | UBEZPIECZENIA | PRZEKAZY PIENIʯNE ju¿ od L1.5
* ZASTRZEGAMY SOBIE PRAWO ZMIANY GODZIN OTWARCIA NASZYCH BIUR
Location: MANCHESTER Hours: DAYS, MONDAY TO FRIDAY Wage: £30,000 - £35000 Closing Date: 30/11/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Location: ALDERSHOT, Hampshire Hours: 7-8 hours a day Wage: £60-£70 per shift Employer: Cutting Edge Beauty Ltd Closing Date: 30/11/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
ne Hanger La
C# DEVELOPER PROGRAMMER
Description: We are currently looking for confident Customer service advisor, Sales Advisor, and Administrative Assistants. The job involves working towards individual targets, proven experience within the field is essential and previous experience is preferable. We can offer you well above average basic pay rates should you consistently hit targets. We also offer excellent benefits and bonus opportunities, as well as flexible hours. You will need to possess excellent communication skills to succeed and work
SENIOR HAIRDRESSER
AVENUE
Description: Retail sales assistant required who has a genuine interest in interior design and home decoration. Based at our Barnstaple store this is a key appo-
Description: We are looking for someone with good communication skills, bubbly, happy personality and interested in fashion to work in a designer mens store. The job will involve dealing with customers and general duties around the store. There will be training to do with merchandising. How to apply: You can apply for this job by telephoning 0170 7649799 ext 0 and asking for Mr Tabrizi.
Description: A reliable Breakfast Chef is required to work in the high quality hotel to cook the buffet style breakfast for the hotels residents, which can be up to 180 covers. As Breakfast Chef you will also be expected to prepare the staff meals and assist with big functions or help in the restaurant once breakfast service has finished. Self motivation is essential for this position as you will be working alone as Breakfast Chef and as a result the position also requires a reliable candidate. Previous experience within a large hotel would be also be an advantage. If you are interested in this position or would like information about the positions we are recruiting for please send your CV to our Head Chef Yavor Kostadinov on mainkitchen@ardencote.com All applicants must be eligible to live and work in the UK. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to MAJA FOSTER at Ardencote Manor Hotel, Lyer Green, Claverdon, Warwick, Warwickshire, CV35 8LT or to mainkitchen@ardencote.com.
LD NORTHFIE
Location: BARNSTAPLE, DEVON Hours: 40 HRS OVER 5 DAYS INC SATURDAY Wage: £6.00 PER HOUR PLUS COMMISSION Employer: Lumination Closing Date: 15/12/2009 Pension: Pension available Duration: PERMANENT ONLY
Location: CARDIFF Hours: 35-40 HOURS PER WEEK. MON - FRI BETWEEN 9AM AND 8PM. Wage: MEETS NATIONAL MINIMUM Employer: Enie Investmants Closing Date: 01/12/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Location: WELWYN GARDEN CITY Hours: 42 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £6.50 PER HOUR Employer: Tabrizi Menswear Closing Date: 20/12/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Location: WARWICK Hours: 40 HOURS PER WEEK 6AM -4PM 5/7 DAYS Wage: £6.50 - £7.00 PER HOUR Employer: Ardencote Manor Hotel Closing Date: 30/11/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: Hotel in Central Blackpool requires a General Assistant. Duties to include serving/clearing breakfast, cleaning rooms, some reception/bar duties, basic admin/data skills required. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Andrew Manager at New Lyngarth Hotel, reservations@thenewlyngarth.co.uk.
AD FRANCIS RO
SALES ASSISTANT
SALES ASSISTANT
BREAKFAST CHEF
Location: BLACKPOOL Hours: 40 HOURS OVER 5 DAYS Wage: FROM £12,064 PER ANNUM Employer: New Lyngarth Hotel Closing Date: 01/12/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
LEYTON
Description: As an enthusiastic, articulate and adaptable graduate educated to masters level in law, political science or a related subject, you will bring excellent research, writing and interpersonal skills and a detailed knowledge of South Eastern Europe and/or the former Yugoslavia to the post. You will be principally responsible for preparing a national case study of the citizenship laws and practices of Serbia, but you will also have a range of other responsibilities in relation to the implementation of a major five year project, where you will be working as part of a substantial team based in Edinburgh, led by the Project Leader, Professor Jo Shaw. The position is full time and is available from 1 April 2010 or soon thereafter for twelve months. How to apply: For further details about job reference LHI/18075, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am - 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255.
CUSTOMER SERVICE AND ADMINISTRATIVE ROLE
skills, ability to work independently and as a member of a team and a good command of English. How to apply: You can apply for this job by telephoning 0125 2343503 ext 0 and asking for Marjatta Charles.
GENERAL ASSISTANT
HIGH STREET
Location: EDINBURGH Hours: 35 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £24,877 - £28,839 Closing Date: 30/11/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
effectively in a target environment. You can apply for this job by telephoning 08432897396 or 07534377069 please ask for N. Nelson. Alternatively you can email careers@enieinvestments.com How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Nimyrah Nelson at Enie Investmants, careers@enieinvestments.com.
RA RD.
RESEARCH FELLOW
stored procedures, the design of the database logical and physical formats "A practical understanding of ASP.NET / Javascript / XML / IIS 5/6/7 " Able to demonstrate experience of creating Web form / MSSQL applications suited How to apply: For further details about job reference STY/89672, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am - 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255.
ND ALEXA
job vacancies
intment to our team. You will be responsible for sales of a wide range of lighting products for which technical training will be given. The role will include all tasks associated with running a presentable retail store. Applicants must be able to demonstrate retail sales experience and have proven substantial working experience. This is a full time role with plenty of development potential for the right applicant. This position would suit a good humoured and flexible person who understands the needs of a customer focussed business. Hours are 9.00am to 5.00pm 5 days per week including Saturday. We offer generous terms of employment. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Nina Gurr at Lumination, hr@lumination.co.uk.
28|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
port
Redaguje Daniel Kowalski d.kowalski@nowyczas.co.uk d.kowalski@nowyczas.co.uk
Messi – Ronaldo 1:0 Daniel Kowalski Przed nami okres konkursów, plebiscytów oraz podsumowań. Bry– tyjski miesięcznik „FourFourTwo” jako pierwszy pokusił się o ocenę piłkarzy w mijającym roku. Niespodzianek mało, jednak zdania na temat zwycięzcy były podzielone.
Pierwsze miejsce zajął Lionel Messi z FC Barcelona. Niespodzianka to żadna, choć kilku dziennikarzy FFT stawiało na Ronaldo. Po odejściu z Barcy kontrowersyjnego w ostatnim czasie Ronaldinho, Messi przejął koszulkę z numerem dziesięć i praktycznie w każdym meczu potwierdza, że znalazła się ona we właściwych rękach. W minionym sezonie poprowadził swój zespół do zwycięstwa w Lidze Mistrzów, zdobył też mistrzostwo Hiszpanii oraz Copa del Rey. W
rozgrywkach Champions League został królem strzelców. Już teraz przez wielu porównywany jest do Maradony, który sam zresztą oficjalnie ogłosił go swoim następcą. Drugi w klasyfikacji jest oczywiście Cristiano Ronaldo. On też miniony rok może zaliczyć do udanych. Z Manchesterem United nie zdobył wprawdzie wszystkich zaplanowanych celów, ale dopiął w końcu swego w sprawie transferu do Realu Madryt. Podobno Portugalczyk był murowanym kandydatem do zwycięstwa, ale o wyniku zadecydowała „ucieczka” z Manchesteru. Na trzecim miejscu ex exquo znaleźli się Xabi oraz Iniesta. To oni, oprócz Messiego, byli głównymi motorami napędowymi sukcesów Barcy. Na piątym miejscu kolejny Hiszpan, David Villa. Niezwykle utalentowany napastnik, który od dłuższego czasu przymierzany jest
nowy czas poszukuje współpracownika do działu sportowego wymagane do?wiadczenie dziennikarskie i dobra znajomo?? angielskiego CV z listem motywacyjnym prosimy kierowa? na adres: d.kowalski@nowyczas.co.uk
zarówno do Realu Madryt, jak i Barcelony. Do transferu nie dochodzi, bo za piłkarza żąda się podobno minimum 50 milionów euro! Na mistrzostwach Europy był królem strzelców, został również najlepszym snajperem w historii swojego klubu, strzelając w zeszłym sezonie aż 28 goli. Bardzo dobre statystyki notuje zresztą w reprezentacji, gdzie w piętnastu kolejnych meczach zdobył piętnaście goli! Pierwszego Anglika sklasyfikowano na siódmym miejscu. Został nim Steven Gerrard, wyprzedzając Kakę oraz Samuela Eto. Pierwszą dziesiątkę zamyka Wayne Rooney. Dopiero 92. lokatę zajął Ruud Van Nisterlooy, 83. jest Ronaldinho, szukający formy w AC Milan, a dwie pozycje niżej sklasyfikowano doświadczonego bramkarza Manchesteru United, Van Der Saara. To chyba największa niespodzianka tego zestawienia, bo kto jak kto, ale golkiper Czerwonych Diabłów na pewno zasłużył na bardziej eksponowane
miejsce. Całą stawkę symbolicznie zamyka 33-letni Brazylijczyk Ronaldo, który najlepsze lata ma już za sobą i gra teraz w brazylijskim Corinthias. W pierwszej setce znalazło się po 11. zawodników Realu Madryt oraz Chelsea i „tylko” dziewięciu z Barcelony oraz Interu. Manchester United zajmuje w tej klasyfikacji dopiero piątą lokatę z siedmioma zawodnikami. Jeśli ranking podzielimy na poszczególne ligi bezapelacyjnie zwycięża angielska Premier League (33 piłkarzy). Ligę hiszpańską reprezentuje 29 piłkarzy, a Serie A – 23. Następną w klasyfikacji Bundesligę dzieli prawdziwa przepaść (8). Po jednym zawodniku mają na swym koncie ligi: ukraińska, rosyjska oraz ...brazylijska. Nie ma niespodzianek jeśli zestawienie rozbijemy na reprezentacje narodowe. Tu bez dwóch zdań zwyciężyła Hiszpania (15), przed Brazylią (13) oraz Francją (10). Dopiero szósta jest reprezentacja Anglii.
Dziesiątka rankingu najlepszych piłkarzy 2009 roku według miesięcznika „FourFourTwo”: 1. Lionel Messi (
Argentyna, FC Barcelona), 2. Cristiano Ronaldo
(Portugalia, Real Madryt), 3. Xavi oraz Iniesta
(obaj Hiszpania, FC Barcelona), 5. David Villa
(Hiszpania, Valencia), 6. Fernando Torres
(Hiszpania, FC Liverpool), 7. Steven Gerrard
(Anglia, FC Liverpool), 8. Kaka
(Brazylia, Real Madryt), 9. Samuel Eto
(Kamerun, Inter Mediolan), 10. Wayne Rooney
(Anglia, Manchester United).
|29
nowy czas |21 listopada – 4 grudnia 2009
sport
Złe miłego Pościg za mistrzem początki? Po eliminacjach do Mistrzostw Świata 2010, które dla naszej reprezentacji zakończyły się kompletną klapą, kibicom w kraju zostały już tylko rozgrywki ligowe.
Za nami już 13 kolejek, do zakończenia rundy jesiennej Ekstraklasy zostały dwie serie spotkań. Od początku rozgrywek ton rywalizacji narzucała Wisła Kraków. Krakowianie w pewnym momencie mieli już kilkanaście punktów przewagi nad drugim zespołem w tabeli. Kiedy już wydawało się, że Biała Gwiazda pewnie zmierza ku trzeciemu tytułowi mistrzowskiemu z rzędu, wiślakom kilka razy podwinęła się noga. Potknięcia rywali wykorzystała rewelacja rundy – Ruch Chorzów oraz wracająca do formy Legia Warszawa, które rozpoczęły pościg za mistrzowskim tytułem. Podrażnieni kompromitacją w eliminacjach do Ligi Mistrzów piłkarze Wisły chcąc odkupić stracone zaufanie kibiców zapowiadali walkę na maksimum swoich możliwości w każdym meczu ligowym. Biała Gwiazda wygrała pierwsze sześć spotkań ligowych strzelając przy tym trzynaście goli i tracąc tylko jednego. Później coś się zacięło w poczynaniach Wisły. Później było już tylko gorzej, remis z Polonią Bytom, kilka wymęczonych zwycięstw i dwie prestiżowe porażki, przeciw największym rywalom – Lechowi i Legii. Wpływ na słabsze wyniki z pewnością miały też kontuzje, które nie omijają zespołu Skorży. Do pełni sprawności ciągle nie doszli Garguła i Boguski. Poważne urazy odniosły dwie kluczowe postacie tej drużyny – Głowacki i Sobolewski. W takiej sytuacji na czołowych graczy Wisły wyrośli Patryk Małecki, Paweł Brożek oraz brazylijski obrońca Marcelo. Paradoksalnie dzięki słabszej dyspozycji Wisły w końcówce rundy, liga zyska na atrakcyjności. Krakowianie bez trudu ogrywają ligowych średniaków, je-
śli jednak rywal jest wymagający, sami schodzą z boiska pokonani. Odwrotny problem ma warszawska Legia. Drużyna z Łazienkowskiej ograła już w tym sezonie Lecha i Wisłę jednak, co z tego, skoro punkty cyklicznie tracą na rzecz drużyn z dołu tabeli. Być może niedawne zwycięstwo z Wisłą odmieni oblicze zespołu. Stołeczna drużyny do lidera traci już tylko cztery punkty. O ile pozycja Legii na podium tabeli nie jest wielką niespodzianką, to za taką trzeba uważać postawę Ruchu Chorzów, który ustępuje tylko Wiśle, do której traci zaledwie trzy punkty. Przed sezonem nawet najwięksi optymiści nie spodziewali się, że zespół Waldemara Fornalika będzie spisywał się tak dobrze. Drużyna „Niebieskich”, która składa się głównie z piłkarzy niechcianych w innych klubach jest rewelacją tego sezonu. Chorzowski zespół zwycięża i prezentuje ładną ofensywną piłkę. Spora w tym zasługa duetu napastników Sobiech–Niedzielan. Ten pierwszy trafił już pięciokrotnie do siatki rywala i jest obserwowany przez zagraniczne kluby, o jedną bramkę więcej zdobył Niedzielan, który odbudował się już po nieudanym pobycie w Wiśle Kraków. Na wyróżnienie zasługują też Wojciech Grzyb, który w wieku 35 lat przeżywa na boisku swoją drugą młodość, oraz 19–letni środkowy obrońca Maciej Sadlok, którzy dzięki dobrym występom w Chorzowie awansował do reprezentacji Polski. Bez odpowiedzi pozostanie pytanie jak długo piłkarze Ruchu będą w stanie utrzymać tak wysoką formę. Negatywną niespodzianką tego sezonu są wyniki Lecha Poznań. „Kolejorz”, którego pamiętamy ze świetnych występów w ubiegłorocznej edycji Pucharu UEFA zawodzi na całej linii. Zwolnienie z funkcji trenera Smudy oraz zmiana taktyki przez nowego szkoleniowca – Jacka Zielińskiego, nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Drużyna Lecha, mimo
wielu dobrych piłkarzy w zespole gra bardzo przeciętnie i traci wiele punktów. Poznańska „lokomotywa” zajmuje dopiero piąte miejsce w tabeli i sny o mistrzostwie Polski znów będzie musiała odłożyć na przyszłość. Sąsiedzi Lecha w tabeli to GKS Bełchatów i Polonia Bytom, dla nich jednak odpowiednio czwarta i szósta lokata to spory sukces. W środku tabeli jest bardzo tłoczno, ósmy zespół od strefy spadkowej dzieli tylko kilka punktów. Na samym dnie znajduje się Polonia Warszawa, której właściciel zmienia trenerów średnio, co kilka spotkań, wynikiem tego jest fatalna forma „Czarnych Koszul”. Drugie miejsce spadkowe zajmuje Odra Wo– dzisław, tyle samo punktów na swoim koncie ma Jagiellonia Białystok, trzeba jednak pamiętać, że zespół z Białegostoku w związku z karą za korupcję zaczynał tegoroczne rozgrywki z 10 punktami ujemnymi. Bardzo mało punktów zgromadziły też drużyny Cracovii Kraków oraz Zagłębia Lubin. Jednakże do końca rozgrywek jeszcze daleko a poziom jest wyrównany, więc ciężko prorokować, kto opuści najwyższą klasę rozgrywkową. Biorąc pod uwagę terminarz ostatnich dwóch kolejek rundy jesiennej, mistrzem na półmetku rozgrywek zostanie prawdo– podobnie Wisła Kraków. Rozgrywki ligowe w Polsce nie zachwycają, ale nie narzekajmy. Poziom mozolnie, lecz systematycznie się podnosi. Świadczyć o tym może fakt, że w zespołach Ekstraklasy mamy coraz więcej graczy zza granicy grających w swoich drużynach naro– dowych. Kluby dysponują coraz większymi budżetami, mają coraz lepsze warunku treningowe. Powstaje wiele stadionów, przez co obecny sezon nie jest zbyt atrakcyjny z punktu widzenia kibica. Ze względu na budowę infrastruktury Wisła swoje mecze rozgrywa w Sosnowcu, Lech we Wronkach, Legia gra u siebie, ale na stadionie zamiast kibiców stoją buldożery.
Liga piątek
Maciej Ciszek
W dwóch pierwszych spotkaniach pod wodzą nowego trenera, reprezentacja Polski zanotowała porażkę i zwycięstwo. Nasi piłkarze musieli uznać wyższość Rumunów, którzy pokonali nas 1:0. W drugiej potyczce kadra Smudy odniosła swoje pierwsze zwycięstwo, pokonali Kanadę również różnicą jednego gola.
Mimo wielkich oczekiwań i zapowiedzi debiut Franciszka Smudy nie wypadł okazale. Spotkanie rozegrane zostało w Warszawie na stadionie Legii. W związku z modernizacją obiektu, mecz mogło obejrzeć zaledwie kilka tysięcy widzów. Spotkanie było prowadzone w umiarkowanym tempie. W szybkim rozgrywaniu piłki przeszkadzała murawa stadionu, która przypominała klepisko. Na zły stan trawy narzekali po meczu zarówno trenerzy jak i piłkarze obu drużyn. Swoją szansę na zdobycz bramkową miał Ireneusz Jeleń, jednak bramkarz Rumunów obronił jego strzał. W drugiej połowie spotkania jedyną bramkę meczu zdobył klubowy kolega Jelenia z Auxerre – Daniel Niculae. Rumuński napastnik w 59 minucie spotkania oddał strzał tuż sprzed linii pola karnego, piłka po rykoszecie wpadła do siatki bezradnie interweniującego Tomka Kuszczaka. Po stracie gola na boisku zarysowała się lekka przewaga naszej reprezentacji. Drużyna Smudy stworzyła więcej sytuacji bramkowych niż Rumuni, jednak żadnej z nich nie udało się wykorzystać. Najlepsze okazje do zdobycia bramki miał wprowadzony w drugiej połowie Sławomir Peszko, w ostatniej minucie spotkania zdołał on minąć bramkarza, jednak na przeszkodzie znów stanęli rumuńscy defensorzy. Za najlepszego zawodnika tego spotkania należy uznać Kamila Kosowskiego, który przez całe spotkanie był aktywny i jako jeden z nielicznych brał na siebie ciężar gry. Sam Smuda porażkę w de-
biucie skomentował słowami „Złe miłego początki”. Trzy dni później biało-czerwoni zagrali na stadionie w Bydgoszczy przeciw Kanadzie. W wyjściowym składzie reprezentacji doszło do kilku zmian, z powodu kontuzji z kadry wypadli Jakub Błaszczykowski i Ireneusz Jeleń. Od pierwszych minut spotkania w poczynaniach naszych piłkarzy widać było chęć zwycięstwa i wolę walki. Optyczna przewaga biało-czerwonych została udokumentowała golem w 18 minucie spotkania. Po dośrodkowaniu Ludovica Obraniaka, Kosowski zgrał piłkę głową do Macieja Rybusa a ten sytuacyjnym strzałem lewą nogą pokonał bramkarza rywali. Tym samym młody pomocnik Legii, dla którego był to dopiero drugi mecz w kadrze, przełamał niemoc strzelecką reprezentacji, która trwała niemalże 400 minut. Pozostały czas meczu upłynął pod znakiem ciągłych ataków reprezentacji Polski i groźnych kontrataków Kanadyjczyków. Mecz mógł się podobać kibicom, którzy w liczbie 10 tysięcy wypełnili bydgoski stadion. Polacy powinni zdobyć jeszcze kilka bramek, niestety zawiodła skuteczność. Nasza reprezentacja wypracowała sobie kilkanaście rzutów rożnych, groźne strzały z dystansu oddawali Peszko i Dudka a w ostatniej minucie meczu, Patryk Małecki, tuż po wejściu na boisko oddał strzał, który odbił się od słupka kanadyjskiej bramki. Mecz zakończył się zwycięstwem Polaków 1:0. Warto odnotować debiut 19-letniego bramkarza Arsenalu Londyn – Wojciecha Szczęsnego, który zastąpił w przerwie spotkania Tomasza Kuszczaka Oglądając pierwsze dwa spotkania pod wodzą Smudy, widać poprawę gry drużyny narodowej. Biorąc pod uwagę całkiem dobre występy piłkarzy młodych (Sadlok, Szczęsny, Rybus czy Małecki), możemy być umiarkowanymi optymistami.
Maciej Ciszek
I LIGA Wyniki X kolejki: KS 04 – Botofago 5:3, Słomka Buolders – Piątka Bronka 8:3, Kancelaria – Mleczko 3:8, Katalonia – White Wings Seniors 0:4, Motor Font – Anglopol 7:1, PCW Olimpia – Giants 7:1. Zestaw par XI kolejki: PCW Olimpia – Piątka Bronka, Motor – Mleczko, Kancelaria Tęcza – Inko Team FC, KS 04 – Giants, Słomka Builders Team – Anglopol Gladiator, Katalonia – Botofago, Scyzoryki – White Wings Seniors. II LIGA Wyniki X kolejki: FC Europe – Jaga 4:9, Inter Team – You Can Dance 5:10, Panorama – Polmar Team 3:6, Czarny Kot FC – Biała Wdowa 5:3, Buduj.co.uk – North LOndon Eagles 4:1, Eagle Express Team – MK Team 6:3, Kelmscott Rangers – Laptopy Ruislip 7:2. Zestaw par XI kolejki: FC Europe – Laptopy Ruislip, Inter Team – North LOndon Eagles, Buduj.co.uk – Biała Wdowa, Panorama – Jaga, Eagle Express Team – Polmar TEam, MK TEam – Czarny Kot FC, You Can Dance – Kelmscott Rangers.
30|
21 listopada – 4 grudnia 2009 | nowy czas
czas na relaks sudoku
łatwe
średnie
3
8 4 2 1 8 4 6 9 9 1 7 4 2 9 1 6 8 9 3 1 7 6 8 5 3 7 2 4 8 5 7 6 9 8
trudne
4 2
9 2
1 7
4
8 4 1 6
3 1
8
5
4 2
1 9
6 4
6 2
7 9
2 6 9
5
5
8 1
3 6
2 7
7 2
1 1 6 5
5 5
3 1
1 5
8 6 4
3
4 9
6 2
6 3 7
8
krzyżówka
horoskop
BARAN 21.03 – 19.04 W tym tygodniu poczujesz napływ energii. Wszelkie kontakty międzyludzkie i relacje partnerskie będą harmonijne, a stagnacja zaistniała w związku partnerskim ulegnie stopniowej poprawie. Osoby urodzone w ostatniej dekadzie znaku powinny wykorzystać działanie Wenus, która doda osobistego uroku i wzbudzi życzliwość u osoby spod znaku Barana.
BYK
20.04 – 20.05
W relacjach osobistych Twoje intencje mogą być od czytane niewłaściwie przez innych. Szczególnie że spotkasz ludzi, którzy nie podzielają Twoich zapatrywań. W drugiej połowie tygodnia zauważysz poprawę nastroju, zwiększoną chęć do współpracy. Wtedy też rozpocznie się okres szans na nowe, ciekawe znajomości. Będzie to dpowiedni czas, aby wyrazić swoją miłość. W pracy początek tygodnia monotonny.
NIĘTA BLIŹ 21.05 – 21.06
Sprawy osobiste i kontakty międzyludzkie będą bardziej ożywione pod koniec tygodnia, kiedy to poczujesz wewnętrzną harmonię i pewność siebie. Nie zaleca się jednak podejmowania ostatecznej decyzji przy wyborze partnera. Mogą pojawić się nieoczekiwane wydatki dlatego osoby spod znaku Bliźniąt powinny zrewidować swoją sytuację .
RAK 22.06 – 22.0
GA WA 23.09 – 22.10
ZIOROŻEC
KO 22.12 – 19.01
Najbliższy tydzień będzie sprzyjał sprawom zarówno osobistym jak i zawodowym. Dla Raków będących już w związku, w miłości przewidywana jest harmonia, natomiast osoby samotne będą musiały jeszcze trochę poczekać. Pracę zawodową ułatwi wyczucie czasu i terminowe wywiązywanie się z powierzonych obowiązków.
W relacjach z innymi postaraj się unikać zbyt emocjonalnych reakcji. Szczególnie ważne będzie to na początku tygodnia. Rozkojarzenie i spadek motywacji do pracy może trochę zmniejszyć Twoje zaangażowanie. Optymistyczne podejście do obowiązków pozwoli jednak na rozwiązanie wszelkich problemów. Zadbaj o zdrowie.
Szansa na związek stały dla samotnych Koziorożców, natomiast u par, które nie są jeszcze połączone formalnym aktem prawnym może zrodzić się taki zamysł. W pracy może nastąpić seria ważnych spotkań, nawał obowiązków, ale generalnie w tym okresie przeciążenie pracą nie powinno zniechęcić wytrwale dążących do celu Koziorożców, które będą metodycznie skupiać się na swoich własnych sprawach.
W tym tygodniu poszukiwania drugiej połowy mogą przynieść pozytywne rezultaty. Na początku tygodnia jest szansa na nową, ciekawą znajomość. Lwy będące już w związku powinny natomiast starać się unikać niepotrzebnych nieporozumień i dążyć do zachowania harmonii z partnerem. Wzrośnie obciążenie pracą i zaangażowanie w różne czynności, a wraz z nimi pewność siebie, ambicja zawodowa i szansa na awans.
W tym tygodniu poczujesz większą siłę przebicia, będziesz miał/miała więcej energii do działania, pewności siebie. W miłości powodzenie, ale też bardziej realistyczne podejście do spraw sercowych. W pracy zawodowej osoby powierzone Ci dostaną odpowiedzialne zadania, zwiększysz swój wpływ na podejmowane decyzje.
W pracy zawodowej Wodniki odczują zniechęcenie i brak motywacji, w związku z tym mogą już pomyśleć o nieznacznym zmodyfikowaniu strategii biznesowej, ale nie wdrażać jej jeszcze w tym tygodniu. W kontaktach z otoczeniem: współpracownikami czy też najbliższymi, może dojść do napięć, nieporozumień.
Pod koniec tygodnia znacznie wzrośnie Twoja atrakcyjność i łatwość przyciągania płci przeciwnej. Panny będące już w związku mogą uwieńczyć go oficjalnym aktem. W pracy zaznaczy się łatwość w podejmowaniu decyzji, siła ekspresji, ale też zostawanie po godzinach.
Początek i koniec tygodnia sprzyja kontaktom z płcią przeciwną. Twoja towarzyskość, spontaniczność i urok osobisty wzmocni korzystny układ planet. W finansach doradza się większe zdyscyplinowanie i ostrożność, gdyż będzie tendencja do wydawania pieniędzy na dobra luksusowe, poza potrzebnymi lekarstwami.
Dla wolnych Ryb jest to dobry czas na podjęcie ostatecznej decyzji dotyczącej tego, czy chcemy związku stałego, czy też bliskiej znajomości. Zajęte Ryby powinny w tym tygodniu raczej skupić się na problemach zawodowych. W pracy mogą się pojawić niespodziewane incydenty i przeszkody, na które należy zareagować wytrwałością.
LEW 23.07 – 22.08 NA PAN 23.08 – 22.09
PION SKOR 23.10 – 21.11
LEC STRZE 22.11 – 21.12
NIK WOD 20.01 – 18.02
BY
RY 19.02 – 20.03