LONDON 19 grudnia 2009 20 (136) FREE ISSN 1752-0339
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk »8
CZAS NA WYSPIE
Świadek czy sponsor? Polak mieszkający za granicą wciąż ma pewne obywatelskie obowiązki. Należy do nich chociażby obowiązek stawiennictwa na wezwanie wymiaru sprawiedliwości. Niestety, w szeregu z obowiązkami nie idą prawa, gdyż... prawo do zwrotu kosztów podróży oraz utraconego zarobku wobec emigrantów polskie sądy traktują czasami wybiórczo. Wysyłając wezwanie nie informują też, że zwrot się należy, ale wyłącznie w... określonych rozporządzeniami granicach. Cóż wybrać? Spełnić obowiązek i stracić? A może jest inne wyjście?
SYLWETKI
»10
Ach ten jazz…
Marek Greliak z POSK-iem związany jest od lat 70. Zajmował się różnymi rzeczami: prowadził restaurację, przygotowywał scenografię, był szefem Komisji Kultury aż stał się animatorem polskiej sceny jazzowej w Londynie.
»12
FELIETONY
Niebieskie migdały
Sława Harasymowicz
Adam Zamoyski
Radosnych i białych, jak przedświąteczny Londyn, Świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego Roku 2010 Czytelnikom i Ogłoszeniodawcom „Nowego Czasu” życzy Redakcja
Więc o czym mamy rozmawaić przy świątecznym stole? Nasz przyjaciel, emeryt z przeszłością, powiada, że o nóżkach w galarecie. – Ja już wolę bez galarety – syknął nasz kochany hydraulik. Bo właśnie zmywarka dostała bzika. Nie chciała ruszyć. W końcu kochany hydraulik ją rozruszał. Nasz przyjaciel, emeryt z przeszłością, uważa, że te wszystkie zmywarki i inne maszynerie to nowoczesne fanaberie.…
Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny str. 32
2|
19 grudnia 2009 | nowy czas
” Sobota, 19 grudnia, dariuSza, gabrieli 1915
Duch Czasu straszy nawet ateistów
listy@nowyczas.co.uk
Urodziła się Edith Piaf, francuska piosenkarka, której znakiem rozpoznawczym była ekspresja i charyzmatyczny głęboki głos. Żyła 47 lat.
niedziela, 20 grudnia, dominika, Wincentego 1879
Stanisław Jerzy Lec
Gdy rozmawiamy z gwiazdami
Amerykański wynalazca Thomas A. Edison zademonstrował na pokazie w laboratorium Menlo Park nowe urządzenie elektryczne – żarówkę.
Gdy aniołowie nam mówią „Idźcie” i my idziemy
Poniedziałek, 21 grudnia, Piotra, tomaSza 1988
Gdy gwiżdżemy sobie na Herodów tego świata
W wyniku zamachu bombowego przeprowadzonego przez terrorystów libijskich na miasteczko Lockerbie w Szkocji spadł amerykański samolot pasażerski Boeing 747. W katastrofie zginęło 270 osób.
Gdy wydaje się nam tak oczywiste znaleźć Dzieciątko w Żłobie
Wtorek, 22 grudnia, beaty, Judyty 1990
Ostatni prezydent RP na Uchodźstwie, Ryszard Kaczorowski, przekazał Lechowi Wałęsie insygnia władzy prezydenckiej.
Gdy wyraźnie słyszymy głos oznajmiający „Pokój na Ziemi ludziom dobrej woli!”
Środa, 23 grudnia, iWony, SłaWomira 1784
Decyzją Kongresu Kontynentalnego stolicą Stanów Zjednoczonych został wybrany Nowy Jork (do 1790 roku).
Gdy właśnie dlatego wierzymy, że po dniu dzisiejszym nastąpi Jutro
czWartek, 24 grudnia, adama, eWy 1986
Po raz pierwszy w polskiej telewizji nadano transmisję nabożeństwo pasterki z Watykanu.
Ogarnia nas to tak od dawna oczekiwane przekonanie:
Piątek, 25 grudnia, marii, Piotra 1989 1977
Rozstrzelano rumuńskiego dyktatora Nicolae Ceauşescu i jego żonę Elenę. Zmarł Charles (Charlie) Spencer Chaplin, brytyjski aktor, reżyser i producent filmowy. Jego charakterystyczna drobna sylwetka z melonikiem i laseczką bawiła i wzruszała widzów w każdym wieku.
Boże Narodzenie się zbliża, zawsze nadchodzi, zawsze tak będzie!
Sobota, 26 grudnia, dariuSza, gabrieli 1893 1918
niedziela, 27 grudnia, dominika, Wincentego 1979
Inwazja ZSRR na Afganistan. Wojska radzieckie wkroczyły na teren Afganistanu.
Poniedziałek, 28 grudnia, Piotra, tomaSza 1995 1895
Marek Kamiński zdobył jako pierwszy Polak w historii Biegun Południowy. W Paryżu bracia Lumiere zaprezentowali po raz pierwszy projekcje filmu.
Wtorek, 29 grudnia, beaty, Judyty 1989 1916
Sejm zniósł nazwę PRL wprowadzając nazwę Rzeczpospolita Polska oraz przywrócił dawne godło państwowe, orła w koronie. W Piotrogrodzie został zamordowany Gieorgij Rasputin, mnich, wielce wpływowa postać na dworze ostatniego cara Rosji Mikołaja II.
Środa, 30 grudnia, iWony, SłaWomira 1922 1922
Na I Zjeździe Rad Republik Radzieckich utworzono federacyjne państwo Związek Socjalistycznych Republik Radziedzkich. Proklamowano Rumuńską Republikę Ludową. Król Michał I został zmuszony do abdykacji.
czWartek, 31 grudnia, adama, eWy 1726 1984
Papież Benedykt XIII kanonizował św. Stanisława Kostkę, patrona młodzieży. Stany Zjednoczone wystąpiły z UNESCO zarzucając krajom Trzeciego Świata i ZSRR forsowanie „nowego porządku światowego" w informacji.
Piątek, 1 Stycznia, marii, Piotra 1989
Wesołych Świąt!
Urodził się Mao Tse-tung, chiński przywódca, przewodniczący KPCh, twórca osławionej rewolucji kulturalnej w Chinach. Ignacy Paderewski wracając z Paryża złożył wizytę w Poznaniu wzbudzając eksplozję patriotyzmu wśród Wielkopolan.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Abraham Lincoln proklamował wolność dla wszystkich niewolników w południowych stanach Ameryki..
63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedakToR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk) Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński FelIeTony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSpółpRaca: Małgorzata Białecka, Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Wojciech Goczkowski, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Zbigniew Janusz, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Mira Piotrowska, Rafał Zabłocki
dzIał MaRkeTIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas
Tomasz Łychowski
Droga Redakcjo, w każdej ludzkiej biografii zawiera się fenomen dziejowego losu. Jesteśmy szczególnie uczuleni, jak ten nasz polski emigracyjny los ogniskuje się w życiu jednostek. Prasa polonijna boleje nad tym, że wizerunek Polaka na Wyspach Brytyjskich odbija się jak w krzywym lustrze – prawdziwy, ale nieładny. Krystyna cywińska w swoim felietonie zgrabnie to ujęła, pisząc, że „kochać nas nikt nie musi; ale wierzcie mi, lepiej żeby nas polubiono”. Jest nas tutaj ponad milion, jak więc sobą zadziwić na nowo Europę? Można, przez stałą promocję naszych osiągnięć. Prowadzi ją konsekwetnie – jak to obserwuję – redakcja „nowego czasu”. Zasługi pisma są w tym względzie wyjątkowe, stało się ono instytucją – mecenasem patronującym wyjściu polskiej kultury i sztuki w środowisko angielskie. Mowa sztuki jest uniwersalna i transcedentna, różnice kulturowe i narodowościowe schodzą na dalszy plan. Jakaż to radość, że pismo ma wizję i odwagę, ażeby być czymś więcej niż tylko słupem ogłoszeniowym i pokazywać, że coś nam się uda-
je, że są tu ludzie zdolni, ambitni, gotowi pokonywać wiele trudności, by zaistnieć, a nie tylko tacy, którym na obcej ziemi nieustannie dzieje się krzywda, bo ich okradli, napadli, wyrzucili z pracy. Takie rzeczy dzieją zawsze i wszędzie… W każdej społeczności, więc nie dajmy się karmić na siłę wątpliwą sensacją. nie
Prenumeratę zamówic można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na podany poniżej adres wraz z załączonym czekiem lub postal order na odpowiednią kwotę. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
róbmy z siebie ofiar, lecz starajmy się by można nas było polubić. AnnA MAch
••• Dzię k u je m y Pa n i dr St a ni s ła wie C h ob ian -Che r on z Fr ancji za do t a c ję na fu nd u sz wy daw nic zy „ No we go Czas u ”.
Imię i nazwisko........................................................................... Rodzaj Prenumeraty................................................................. Adres............................................................................................. ........................................................................................................
liczba wydań
uk
ue
12
£25
£40
26
£47
£77
52
£90
£140
czaS PubliSherS ltd. 63 kings grove london Se15 2na
Kod pocztowy............................................................................ Tel................................................................................................. Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)
19 grudnia 2009 | nowy czas
|3
czas na wyspie
Tam, gdzie Święta są świętem Jak co roku wielu z nas wyjedzie lub już wyjechało do Polski, by razem z bliskimi spędzić czas świąteczny w atmosferze, której tu – jak większość z nas uważa – nie da się odtworzyć. Wydaje się jednak, że w tym roku będzie to jednak mniejsza liczba niż w latach poprzednich
Paweł mieszka w Londynie od prawie trzech lat. Zaczynał jak większość przybywających tutaj Polaków. Imał się różnych, zazwyczaj nie najlepiej płatnych prac, dość często zmieniając zajęcie. Do dziś uważa, że jeszcze nie znalazł swej wymarzonej roboty, więc – niczym „kobieta pracująca” ze znanego serialu o czterdziestolatku – raz na jakiś czas znajduje sobie coś nowego. Dla niego Święta to czas, w którym można sobie dodatkowo dorobić. Podczas gdy inni biorą wolne, on bierze za nich zastępstwa. – Boże Narodzenie i Nowy Rok to okres finansowych żniw dla handlarzy. Nigdy nie zarabiałem lepiej, niż właśnie w tym czasie – mówi Paweł. „Wkręcenie się” gdzieś, nawet na krótki okres, jest przez niego postrzegana jako potencjalna możliwość rozpoczęcia nowej kariery. Nie można przegapić żadnej okazji. Tym bardziej w trudnym okresie kryzysu na rynku pracy. Właśnie ze względu na kryzys wiele osób nie poleciało w tym roku na Święta do Polski. – Po prostu nas nie stać – mówi Magda, pracująca na co dzień jako barmanka w pubie na Ealingu. To, co zarabiamy w Anglii, nie jest już w Polsce tym, czym jeszcze było do niedawna. Od wejścia naszego kraju do Unii ceny w Polsce bardzo szybko poszybowały w górę, zaś cena brytyjskiej waluty, z około siedmiu złotych za funta w maju 2004 roku spadła do niecałych pięciu. – Zrobienie Wigilii ze znajomymi w Londynie nie jest wcale droższe, niż Święta w kraju – dodaje Magda. I chyba ma rację. Dla wielu Polaków Święta w Wielkiej Brytanii, z dala od bliskich, nigdy nie będą miały takiej samej atmosfery jak w rodzinnym kraju, ale mogą okazać się dużo tańsze. Szczególnie jeśli doliczymy ceny, jakie „tanie” linie lotnicze dyktują pasażerom w okresie Bożego Narodzenia... Właśnie z powodu tego „skoku na
kasę” linii lotniczych, okazuje się, że taniej jest polecieć na Corfu czy Teneryfę, niż do Poznania albo Wrocławia. I wielu z nas wybiera właśnie tamten kierunek. Nie chcąc marznąć w dalekim „Polandzie”, odpoczywają na plażach południa. Nie tylko jest o czym później opowiadać znajomym, ale na karnawałowym balu można odsłonić plecy ze świeżą opalenizną. Są też i tacy, którzy nie muszą lecieć do kraju, by odwiedzić rodzinę, gdyż... ich rodzina jest właśnie tu, na Wyspach. Coraz więcej osób sprowadza z kraju swoich bliskich: żony, mężów, dzieci, a nawet rodziców. Na stałe, albo tylko na Święta. Mówiąc o domu, mają na myśli Wielką Brytanię, nie Polskę. Tym bardziej jeśli towarzysza życia znaleźli już tutaj. Bywa też, że to, co zostało „tam”, jest już nie tylko odległe w przestrzeni, ale i dalekie naszemu sercu. Adam zwykł często powtarzać: – Nie po to wyjeżdżałem z Polski, by teraz ciągle tam siedzieć. Wspomnienia, jakie pozostawił w kraju, nie należą do najlepszych. On sam niechętnie mówi o swych dawnych przeżyciach, ale – „wiedzą sąsiedzi...”. Jednak mimo wysokich cen, panującego kryzysu i innych przeciwności (jak choćby zapowiedzi strajków na Heathrow) wielu z nas podtrzymuje tradycję, więc spakowało walizki i ruszyło na spotkanie z bliskimi. Bo angielskim świętom brak atmosfery, za jaką mimo wszsytko tęsknimy. Tutaj w okolicznych ogródkach na wierzbach pojawiły się niedawno „kotki”, zupełnie jakbyśmy mieli świętować Wielkanoc. Być może więc, w ramach zauważalnych od kilku lat trendów dyktowanych w Wielkiej Brytanii przez powszechnie panującą poprawność polityczną i religijną, już wkrótce – niczym komuniści w popularnych „Rozmowach kontrolowanych” – dzielić się będziemy jajeczkiem, zamiast opłatkiem. Bardzo bym tego nie chciał. Dlatego więc, mimo że w tym roku Boże Narodzenie spędzam tutaj, w następnym zrobię wszystko, by jednak wybrać się tam, gdzie Święta są prawdziwym świętem, a nie bezdusznym szaleństwem.
Alex Sławiński
Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny str. 32
4|
19 grudnia 2009 | nowy czas
czas na wyspie
Dwa oblicza bezdo W Londynie ludzi bezdomnych jest sporo. Teraz w większości są to cudzoziemcy z A10 – jak się określa obywateli dziesięciu nowo przyjętych do Unii państw. W przeciwieństwie do Brytyjczyków zwykle nie przysługuje im pomoc państwa, bo albo nigdy nie zarejestrowali się w Home Office (jako zatrudnieni) czy w Inland Revenue (jako samozatrudnieni), albo pracowali zbyt krótko (o państwowe zasiłki można się ubiegać po roku pracy). W ciągu dnia najczęściej nie rzucają się w oczy, w większości wyglądają jak przeciętni ludzie na londyńskiej ulicy. Niekiedy gorzej, niekiedy nawet lepiej…
Witold Ratajewski
Z przychodzących do Manna Centre w pobliżu London Bridge bezdomnych 40 proc. pochodzi z krajów A10, trudno się więc dziwić, że przed wejściem od razu natrafiłem na Polaków. Jeden z nich, Paweł, znalazł się na ulicy pół roku temu. Na samym początku ktoś mu powiedział, by jak najszybciej wygrzebał się z tego bagna, bo z czasem będzie mu coraz trudniej. Niestety, miał rację. Paweł wcześniej pracował jako kucharz, ma dwu i pół letnie doświadczenie w tym zawodzie. Jak twierdzi, mógłby spokojnie znaleźć pracę, ale już mu się nie chce. Patrząc na niego trudno przypuszczać, że może być bezdomnym. Czyste spodnie, ładny płaszcz, krótko ostrzyżone włosy. Ot, zwykły człowiek, jakiego możemy spotkać codziennie na swojej drodze w brytyjskiej stolicy. Z tą różnicą – o której nie wiemy – że Paweł
noce spędza w autobusach, które kursują na długich trasach bądź w squatach. Raz, jadąc bez biletu, na uzasadnienie, że jest bezdomny, policjantka uśmiechnęła się i powiedziała, żeby spojrzał w lustro zanim zacznie głupoty opowiadać. – To nie jest tak, że nie ma pracy. Praca jest. Jeśli ktoś chce pracować, to zawsze ją znajdzie. Ale wejdź tu, do środka i zapytaj, kto chce pracę, odpowiedzą może dwie, trzy osoby. Paweł budzi się kiedy ma ochotę, nigdzie mu się nie spieszy. – Najpierw idę do ośrodka (np. Manna Centre) umyć się i zjeść śniadanie – opowiada. – Ważne jest, żeby dbać o siebie i jakoś wyglądać. W ośrodku można także dostać czyste ubrania – dodaje. – Nie muszę wstawać rano, iść do pracy, gdzie jakiś baran będzie mi mówił co mam robić i zarabiać marne grosze. Skąd zatem bierzecie pieniądze? – pytam nieco zdumiony. – To zależy – odpowiada Paweł. – Po alkohol to wystarczy iść do marketu i wynieść parę butelek. W niektórych sklepach ochrona dobrze wie, że wynosimy
O. Ray Andrews (na zdjęciu powyżej), proboszcz kościoła St. George the Martyr w Borough, który z otwartymi ramionami przyjmuje uczestników organizowanych przez „Nowy Czas” ARTerii, znany jest z ogromnej życzliwości nie tylko dla Polaków, ale również wszystkich „obcych”, których przyjmuje pod swoje skrzydła.
flaszki. – Ja raz wyniosłem 14 butelek wódki jednego dnia – dodaje Marek, kolega Pawła. – Zdarzało się wpaść, ale wtedy zwykle tylko zabierają ci alkohol i wypuszczają. A jeśli już nawet wezmą cię na komisariat to nic wielkiego się nie stanie. Marek wpadł już kilkakrotnie. Najpierw dostał od policji tzw. „żółtą kartę”, następnym razem była czerwona. Później grozili mu deportacją. Wpadał jeszcze parę razy i zawsze kończyło się na ostrzeżeniach. Ze sklepów wynoszą nie tylko alkohol, ale wszystko to, na co jest akurat popyt – np. perfumy, płyty dvd etc. Mają swoich odbiorców, którzy chętnie zapłacą tylko połowę ceny za dany towar. Kolejnym sposobem na zarobienie
Dużo czasu i energii poświęca również bezdomnym. W niedzielę dożynkową (Harvest Sunday) parafianie St. George the Martyr przynieśli do kościoła produkty żywnościowe, które następnie przekazano bezdomnym właśnie z Manna Centre. Teraz, przed Bożym Narodzeniem, poprosił wiernych, by nie wysyłali do siebie indywidualnie kartek świątecznych, a zebrane datki przekazali do centrum dla bezdomnych. Jednak najbardziej spektakularnym wyczynem, jakiego dokonał na rzecz ludzi pozbawionych dachu nad głową było zjechanie po linie z 30-piętrowej Guy's Hospital Tower – najwyższego w Londynie budynku, gdzie można uprawiać tego typu sport. W mijającym roku ponad 100 osób oddało się powodującemu u niektórych zawrót głowy sportowi, wspierając różnego rodzaju organizacje charytatywne. Wśród nich był ojciec Ray, który zjechał po linie z Guy’s Hospital Tower w lipcu. – Było to trochę przerażające, ale z drugiej strony niezwykle ekscytujące doświadczenie. Udało mi się dzięki temu zebrać około 1500 funtów, które przekazałem organizacji charytatywnej Robes Project działającej na rzecz bezdomnych – powiedział „Nowemu Czasowi” ojciec Ray. (tb)
są tzw. „strzały”. Strzały to nic innego jak proszenie ludzi o „parę groszy”. W strzelaniu specjalistą jest Marek. – Podchodzę do człowieka, mówię: I’m homeless, give me 50 p. please, czyli tyle, co w sumie znam po angielsku i zwykle dają mi, i to więcej niż proszę. Bo przecież nikt ci nie da tylko 50 p. Pewnego razu jedna Murzynka dała mi aż 50 funtów. Dziennie średnio udaje mi się zebrać właśnie około 50 funtów. Czyli tyle, na ile trzeba pracować cały dzień. Z policją również nie ma tutaj większych problemów. Funkcjonariusze są bardzo życzliwi i traktują każdego z szacunkiem. – Raz, gdy zasnąłem na ławce w parku, podeszła do mnie para policjantów – opowiada Marek – i zapytali się, czy wszystko w porządku. Pokazałem im, że jest mi zimno. Policjantka poszła do radiowozu i po chwili przyniosła mi ciepły koc i mnie nim okryła. Zdarzyło się również, że kupili mi kanapki i napój, gdy byłem głodny. Nawet gdy wpadnę podczas kradzieży, funkcjonariusze są dla mnie OK. Zawsze dadzą mi adwokata i tłumacza. Mogę się napić ciepłej herbaty. – Jak widzisz – stwierdza Paweł – wszystko sprzyja, aby się od tego nie uwalniać. Milena Koczaska, która pracuje jako doradca w Manna Centre i pomaga bezdomnym, ma o bezdomności w Londynie odmienne zdanie. – Pomagam tym, którzy sami chcą sobie pomóc, nikogo nie zmuszam. Mimo to ludzi, którzy potrzebują tej pomocy i chcą wyjść na tzw. „prostą”, jest naprawdę sporo. Miesięcznie zajmuję się około 70. osobami, które z różnych powodów znalazły się na uli-
cy i najczęściej nie mają pracy – twierdzi Milena. – Pomagam między innymi w znalezieniu pracy, mieszkania, w powrotach do kraju, w uzyskaniu zasiłków, a czasami także w odzyskiwaniu dowodu tożsamości. Zdarza się często, że zgłaszają się do nas osoby, które zostały oszukane lub okradzione z wszelkich dokumentów. Wtedy wnioskuję do polskiego konsulatu (jeśli sprawa dotyczy Polaka) o wydanie nowego paszportu. Na szczęście konsulat często nas wpiera i wydaje pozwolenie na wyrobienie paszportu nieodpłatnie. Współpracujemy także z zimową noclegownią dla osób bezdomnych – The Robes Project, która działa od listopada do marca, a także z Reconnecion Project, którego celem jest wspieranie bezdomnych Polaków w powrocie do Polski, jeśli wyrażą taką potrzebę. Milena pomaga w znalezieniu pracy tym, którzy naprawdę tego chcą. – Niektórzy bezdomni przychodzą już o 6 rano i czekają w kolejce do 8.30, aby zapisać się na listę i móc uzyskać pomoc czy poradę, więc absolutnie nie mogę powiedzieć, że im na niczym nie zależy. Jeśli osobie bezdomnej udaje się znaleźć pracę i wciąż pozostaje na ulicy, istnieje pewna możliwość uzyskania pomocy w wynajęciu pokoju. Muszę jednak najpierw poznać daną osobę i być pewna, że naprawdę jej na tym zależy oraz że faktycznie zaczęła pracować – podkreśla Milena. Niedawno kilkoro podopiecznych Mileny znalazło pracę w nowo otwartej fabryce w zachodnim Londynie. Naprawdę wiele można zdziałać, ale niezbędne jest zaangażowanie obu
|5
nowy czas | 19 grudnia 2009
czas na wyspie
omności stron. Czasami wystarczy pomóc napisać i wysłać CV, poszukać wspólnie ofert pracy, wykonać kilka rozmów telefonicznych, aby znów zacząć pracować. Wielu podopiecznych z Manna Centre ma kilkuletnie doświadczenie w różnych zawodach, tyle tylko że nie potrafi obsługiwać internetu, napisać CV oraz często nie posiada funduszy na przeprowadzenie rozmów telefonicznych oraz na dojazd do potencjalnego pracodawcy. Milena wie, że są również tacy, którym odpowiada życie bezdomnego, którzy łamiąc prawo i popadając w uzależnienia powoli rujnują swoje życie. – Niestety, im częściej ktoś popada w konflikt z prawem, powiększając tym samym swoją kryminalną kartotekę, tym trudniej mu później cokolwiek osiągnąć i stanąć na własnych nogach. Dlatego ważne jest, aby mimo różnych potknięć przyjść i porozmawiać, bowiem zawsze można spróbować coś naprawić, tak aby później, zaczynając nowe życie, mieć tzw. czyste konto. Krzepiące jest to, że Milena widzi owoce swojej pracy. To, że ktoś z jakiegokolwiek powodu wylądował nagle na ulicy nie przekreśla jego dalszego życia. Wiele spraw można
wyprostować. Udaje się znaleźć takim osobom pracę, uzyskać zasiłki, a czasem i zakwaterowanie. – Pewnego bezdomnego Polaka poszukiwała przez dwa lata rodzina z Polski – wspomina Milena. Pomogłam mu nawiązać z nimi kontakt i po kilku tygodniach mężczyźnie udało się wrócić do kraju. Inny z kolei został oszukany przez swojego pracodawcę i okradziony, gdy spędził pierwszą noc na ulicy. Udało nam się załatwić wszystkie formalności związane z odzyskaniem dowodu tożsamości, a następnie pomogliśmy znaleźć mu pracę i dach nad głową. Jak więc widać problem bezdomności w Londynie ma dwa zupełnie różne oblicza. Niektórzy nie chcą walczyć o lepsze życie, czy to z przyzwyczajenia czy „wygody”, żyjąc na marginesie i w ciągłym konflikcie z prawem. Mimo że są tego świadomi, nie chcą się zmieniać. Są jednak i tacy, którzy mimo wręcz beznadziejnej sytuacji starają się iść pod prąd i z pomocą innych walczyć o powrót do normalnego życia. Właśnie pomoc takim ludziom sprawia, że praca w ośrodkach typu Day Centre ma sens. Witold Ratajewski
(wstęp biletowany – sala na 200 osób) Poczatek imprezy: 12:00 Program: warsztaty dla dzieci, zespół Orlęta, pokaz judo, muzyka biesiadna, piosenki z Akademii Pana Kleksa, muzyka hiszpańska, zespoły folklorystyczne: Tatry i Żywiec; gwiazdy wieczoru: Monika Lidke Band, Aleksandra Zambroń, Leszek Aleksander, Ewa Becla. 238-246 King Street, W6 0RF Organizator: Poland Street
JEDNO MIASTO JEDNA ORKIESTRA DWA SZTABY! Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zagra po raz kolejny również w Londynie. Tym razem zbiórka pieniędzy odbywać się będzie na rzecz dzieci z chorobami onkologicznymi i na doposażenie klinik onkologicznych w sprzęt specjalistyczny. Sobota 9 stycznia 2010: Klub Walkabout – Shepherds Bush
(wstęp wolny – sala mieści 1200 osób) Poczatek imprezy: 16:00 Wystąpią: Aleksandra Kwaśniewska with Stylus Dust (Pop/Electronica), Dobra Mind, NAS – African Drums, The Cuban School of Arts – Salsa for Polish Community, Human Control, Soulride, Why Not Here i inni. 56 Shepherd’s Bush Green, W12 8QE Organizator: Poland Street Niedziela 10 stycznia 2010: Jazz Cafe – POSK, Hammersmith
The Bedroom Bar – Shoreditch (sala mieści 300 osób)
Program: warsztaty artystyczne dla dzieci, wystawa i aukcja prac artystów londyńskich, zespoły: Spherical Emotion, Overproof Sound System, Rebel Control, The Savage Nomads i inni. Comedy Club – aukcja i wystawa 62 Rivington Str., EC2A 3AY Organizator: Dawid Rygielski Imprezę w Londynie zachodnim wspierają: Walkabout (sala, ochrona, wynajem sprzętu muzycznego i cześć dochodów, które zostaną przeznaczona na Orkiestrę), POSK (udostępnienie Jazz Cafe), ZHP (kwesta i wsparcie organizacyjne), Symbiont Security Services (ochrona imprezy). Wszystkich zainteresowanych wolontariuszy, artystów, darczyńców, itp., prosimy o email na adres: sztab@wosp-londyn.org (sztab Londyn zachodni) oraz dawidrygielski@gmail.com (sztab Londyn północno-wschodni). Projekt WOŚP Londyn 2010 jest realizowany przez organizację Poland Street www.wosp-londyn.org oraz przez Dawida Rygielskiego www.myspace.com/wosplondon
Bez zakâadania konta
Staâe stawki poâĉczeĽ 24/7
Polska Obsâuga Klienta
Wybierz numer dostĘpowy a nastĘpnie numer docelowy np. 0048xxx. ZakoĽcz # i poczekaj na poâĉczenie. Polska
MILENA KOCZASKA: Skła da jąc ofer ty pra cy bar dzo czę sto zdar za się, że bez dom ni nie są w sta nie do star czyć pot en cjal ne mu pra co daw cy kon tak to we go nu me ru te le fo nu. Ośrod ka nie stać nie ste ty na za kup te le fo nów ko mór ko wych dla swo ich pod opiecz nych. W cent rum dzien nie prze by wa okoł o 200 osób. Je śli ktoś po sia da sta ry tel e fon ko mór ko wy lub kar ty sim, któ rych nie uży wa i mógł by je nam ofia ro wać, byl ib y śmy bar dzo wdzięcz ni. Tra fią one do tych, któ rzy na praw dę chcą so bie po móc. Po nad to czę sto zaj muj e my się spra wa mi na tu ry praw nej, więc każ da po moc pro fe sjon al ne go prawn ik a rów nież bę dzie nie ocen io na. Je śli ktoś chciał by wspo móc Man na Cen tre do star cza jąc ubra nia, środ ki czy sto ści, ręcz ni ki itd. bar dzo pro si my o wcze śniej szy kon takt te lef o nicz ny. • Jeśli chcesz pomóc, skontaktuj się z Mileną Koczaską z Manna Day Centre, od poniedziałku do piątku w godz. od 14.00 do 16.00 Tel: 020 7403 1931 worker@mannasociety.org.uk Adres: Manna Day Centre, 6 Melior Street, London SE1 3QP
Irlandia
3p/min
084 4988 4029
Polska
2p/min 084 4831 4029
7p/min 087 1412 4029
Niemcy
Sááowacja
Czechy
084 4862 4029
084 4831 4029
1p/min
2p/min
2p/min 084 4831 4029
Polska Obsâuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 9.05p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.
6|
19 grudnia 2009 | nowy czas
czas na wyspie Od kwietnia 2008 roku „Nowy Czas” prowadzi kampanię przeciwko sprzedaży Fawley Court. Czytelnicy pisali listy, składali podpisy sprzeciwiając się tej bulwersującej decyzji księży Marianów, komitety obrony polskiego dziedzictwa na Wyspach prowadziły akcje protestacyjne. W pierwszym numerze „Nowego Czasu” z 16 stycznia 2009 roku ks. Wojciech Jasiński oficjalnie potwierdził, że Fawely Court został sprzedany. Mija rok. Jak do tej pory nie udało się uzyskać z żadnych innych źródeł oficjalnego potwierdzenia co do sprzedaży pięknego pałacu Christophera Wrena i zespołu parkowego, który od 1953 roku należał do Polaków, nazywany naszymi Bielanami nad Tamizą. Wierzymy, że Fawley Court pozostanie w polskich rękach wbrew działaniom ks. Marianów. Przypomnijmy fragmenty wypowiedzi ks. Wojciecha Jasińskiego, która opublikowana została w „Nowym Czasie” 16 stycznia 2009: – Tak, mogę oficjalnie potwierdzić, że w połowie grudnia ubiegłego roku [2008 – red.] Fawley Court został sprzedany po dość długich negocjacjach, bo trwało to od kwietnia. Od momentu wystawienia posiadłości na sprzedaż był to czas ośmiu miesięcy. W tym czasie nie pojawiły się niestety żadne konkretne i poważne, godne rozważenia propozycje ze strony Polonii, więc posiadłość została sprzedana na rynku nieruchomości. Niemniej jednak do końca tego roku pozostajemy w Fawley Court, gdzie będziemy starali się w miarę normalnie funkcjonować, przyjmować gości przyjeżdżających tutaj, chcących skorzystać z ośrodka, czy też różne grupy, które chciałyby skorzystać z naszych pomieszczeń. Ten czas też pozwoli nam spokojnie przygotować się na spakowanie wszystkich rzeczy i przeniesienie części naszej działalności do Londynu, na Ealing. – Ja rozumiem, że to miejsce jako symbol dla Polonii jest ważne. Jest związane z historią, szczególnie emigracji powojennej, która tutaj przyjechała i stąd – myślę – że te emocje się biorą. Natomiast faktycznie jest to symbol, który [funkcjonuje] na zasadzie pomnika, bo naprawdę to miejsce nie jest wykorzystywane przez ludzi. Rozumiem, że też nie ma takiej potrzeby. Nie mieliśmy przez te lata grup polskich często tu przyjeżdżających.
Myślę, że emocje biorą się też z pewnej niemocy, że ludzie sami nie wiedzą, po co im to miejsce jest potrzebne. Jako symbol, jako pewien znak? Więc jako symbol w historii pozostanie. Jest wiele miejsc utraconych przez Polaków na przestrzeni dziejów. Gdzieś tam we Francji, w Paryżu, w ogóle na świecie i one symbolem pozostają, symbolem pewnej obecności, znaku, że w tym miejscu mieszkał Cyprian Kamil Norwid czy Adam Mickiewicz. Te miejsca już nie są polskie. Siedziba rządu emigracyjnego, tutaj w Londynie, została sprzedana, co nie znaczy, że to miejsce, gdzie rząd był, nie jest pewnym symbolem obecności rządu emigracyjnego w Londynie. – To było dla mnie znamienne, że od, powiedzmy, wakacji nie pojawiały się żadne artykuły w gazetach. Nie miałem żadnych telefonów, żadnych emaili, żadnych rozmów, które byłyby jakoś tam oskarżające nas. Myślę, że też emocje się nieco wyciszyły. Ważne jest to, że jeśli się podejmuje pewną decyzję, która dla nas i przez nas została naprawdę bardzo dobrze rozeznana, to potrzeba konsekwencji w jej realizacji. I my w tym byliśmy konsekwentni. (...) Wysłuchali:
Anna Rączkowska Piotr Dobroniak
Uratujmy Kościoł św. Anny i grób o. Józefa Jarzębowskiego. Jeszcze nie jest za późno! Decyzja co do przeniesienia grobu o. Józefa Jarzębowskiego jeszcze nie zapadła. Jeżeli zjednoczymy się w walce o grób i kościół możemy je uratować, pomimo że Marianie ogłosili, że wszystko już sprzedane i zamknięte. Zamknięte można otworzyć. Sprzedane było już rok temu [mówił o tym 16 stycznia 2009 na łamach Nowego Czasu ks. Wojciech Jasiński – red.]. To nie jest prawda. Transkacja sprzedaży nie została jeszcze sfinalizowana. Jeszcze wszystko może się zmienić. Brońmy grobu ks. Jarzębowskiego i módlmy się o uratowanie Fawley Court za Jego przyczyną. Zwracamy się do wszystkich, którzy pragną zachować Fawley Court dla Polaków, zgodnie z wolą o. Jarzębowskiego, o ponowne wysyłanie listów sprzeciwu do Ministry of Justice – do Mr Paul Ansell – w sprawie ekshumacji i spopielenia zwłok. Księża Marianie po naszych dotychczasowych listach sprzeciwu zmienili miejsce przeniesienia zwłok z Lichenia na cmentarz w Henley. Wystąpili jednak o pozwolenie na spopielenie szczatków o. Jarzebowskiego. Jest to oburzające. Chcą też, aby ceremonia ekshumacji była cicha, wewnątrzzakonna. Na pogrzebie ks. Jarzębowskiego było 1000 osób – księża, przedstawiciele organizacji emigracyjnych, generałowie, działacze emigracyjni. Wszyscy zjednoczyli się, aby oddać cześć temu wielkiemu Kapłanowi i Polakowi. A teraz Marianie, jakby się go wstydzili, nic nie mówiąc, po cichu przed Polakami, by podnieść wartość sprzedawanego Fawley Court, chcą go ekshumować i spopielić. Na stronie internetowej Marianów można przeczytać, że ks. Jarzębowski zaliczany jest w poczet największych przedstawicieli tego zakonu. Jest nawet prośba o zgłaszanie faktów dotyczących uzyskania łaski za przyczyną ks. Jarzębowskiego. A co z relikwiami, jeśli zostanie spopielony? Ponieważ zmiana miejsca pochówku traktowana jest jako nowy wniosek, musimy ponownie zgłosić nasz sprzeciw listownie:
Redaktor naczelny Nowego Czasu, Grzegorz Małkiewicz, zareagował na wypowiedź księdza Jasińskiego w swoim komentarzu: Cyniczne wypowiedzi księdza Jasińskiego, wzorowane na twardych regułach interesu, lekceważą drugiego człowieka, któremu, jak sam twierdzi, chce służyć. Często słyszę – księża są też ludźmi i ulegają ludzkiej ułomności. Nie sposób temu zaprzeczać, niemniej jednak to właśnie ksiądz z racji swojego powołania powinien unikać ludzkich słabości, lekceważenia wiernych, czyli człowieka, czyli chrześcijańskiego przesłania. Czym innym, jak nie grzechem arogancji jest stwierdzenie: „To było dla mnie znamienne, że od, powiedzmy, wakacji nie pojawiały się żadne artykuły w gazetach. Nie miałem żadnych telefonów, żadnych emaili, żadnych rozmów, które byłyby jakoś tam oskarżające nas. Myślę, że te emocje się nieco wyciszyły”. Otóż, proszę księdza, były protesty, były propozycje, ale były też prośby, żeby dla dobra sprawy nagłośnienie medialne
wyciszyć. Czy ksiądz o tych negocjacjach nie był informowany, nie uczestniczył w nich, nic o tym nie wiedział? Ksiądz Jasiński w swojej wypowiedzi podkreśla zalety konsekwentnego działania, które było na tyle konsekwentne, że od samego początku ignorowało dobrą wolę wiernych, którzy słusznie, z racji składanych przez lata ofiar, czują się współwłaścicielami ośrodka. Zwyciężyła determinacja księży Marianów, równie wielka, jak determinacja założyciela Fawley Court księdza Józefa Jarzębowskiego, z tą tylko różnicą, że pierwsi sprzedali [?] to, co on założył wbrew wszystkim przeciwnościom losu i z pomocą wiernych. Co stanie się z grobem ks. Jarzębowskiego na cmentarzu przy kościele św. Anny w Fawley Court i szczątkami innych zmarłych tam spoczywającymi? Co się stanie z samym kościołem? PS. Dziś wiemy – choć wciąż nie mamy potwierdzenia sprzedaży Fawley Court – że ks. Marianie ubiegają się o prawo do spopielenia szczątków ks. Jarzębowskiego i przeniesienie ich na cmentarz w Henley. Chcą też uniemożliwić wolne wejście na teren Fawley Court. Protesty przeciwko tym działaniom trwają.
Mr Paul Ansell Coroners & Burials Division Ministry of Justice 102 Petty France London SW1H 9AJ lub pocztą elektroniczną na adres: e-mail: Paul.Ansell@justice.gsi.gov.uk Prosimy o przesyłanie nam kopii – będziemy mogli pózniej w Państwa imieniu interweniować. Oto nasz adres: Komitetu Obrony Dziedzictwa Narodowego Fawley Court: c/o Polska Macierz Szkolna w Wielkiej Brytanii 240 King Street, London W6 0RF W liście należy przedstawić wszystkie argumenty wobec sprzeciwu, ale przede wszystkim należy podkreślić merkantylny aspekt zachowania Marianów, którzy mogli wyłączyć kościół i grób ks. Jarzębowskiego, aby umożliwość nam dalsze nawiedzanie tych miejsc. Tylko zachłanność bez granic powoduje chęć ekshumacji i spopielenia zwłok ks. Jarzębowskiego.
Msza żałobna w dzień św. Mikołaja 6 grudnia, w dzień św. Mikołaja, odbyła się ostatnia (według księży Marianów) msza święta w Fawley Court. Ksiądz Andrzej ostrzegł, że jeżeli ktoś z obecnych przyjechał robić kłopot, to on powiadomi policję. Podczas mszy kilkakrotnie na wszelki wypadek przestrzegł wiernych, który przyjechali się modlić, by nie było żadnej reakcji. Potraktował tę mszę jako żałobną, wygłaszając mowę o umieraniu. Na mszy było sporo dzieci, które czekały aż usłyszą słowo o św. Mikołaju, jednak nie doczekały się. Ks. Andrzej w swym komunikacie podał, że kościół św. Anny 20 listopada został zdesakralizowany decyzją biskupa Northampton P. Doyle’a i przeznaczony do użytku świeckiego. Tutaj widocznie bał się reakcji ludzi, strasząc nas ponownie policją. Oznajmił, że od 7 grudnia ośrodek będzie zamknięty, a szczątki ks. Józefa Jarzębowskiego przeniesione zostaną na cmen-
tarz w Henley. A przecież ks. Jarzębowski jest kandydatem do beatyfikacji i jego miejsce spoczynku powinno być nienaruszone. Ks. Andrzej zaprosił do odwiedzania jego grobu dzień i noc przez tych, którzy czują taką potrzebę. W kościele nie było Najświętszego Sakramentu, który – jak po mszy wyjaśnił ks. Andrzej – został usunięty wcześniej, by złodzieje go nie ukradli. Jedna z obecnych osób zapytała dlaczego to jest ostatnia msza, a nie 27 grudnia, jak wcześniej podano. Ksiądz poprosił, by się przedstawiła, bo w przeciwnym razie wezwie policję. Ks. Andrzej zwrócił uwagę, aby nie rozsiewać plotek, że w kościele św. Anny może dziać się coś niegodziwego po sprzedaniu. Dodał jednak, że nie może nas zapewnić, że w przyszłości miejsce to będzie uszanowane jako świątynia. Danuta Reut
Jeśli mają Państwo jakiekolwiek zażalenia lub zastrzeżenia co do sprzedaży Fawley Court, należy jak najszybciej wysłać list do: The Chief Executive Andrew Hind Esq. The Charity Commission 30 Millbank Westminster London SW1P 4DU Jeśli uważacie Państwo,
że społeczność polska jak i brytyjska nadal powinna mieć prawo wejścia na teren zespołu parkowego Fawley Court, czyli korzystać z „Rights of Way”, wyślijcie list na: fawleycourt.rightsofway@ya hoo.co.uk Informacje na temat Marian Fathers UK można znaleźć na stronie: www.fawleycourt.info
DIVINE MERCY COLLEGE
FAWLEY COURT OLD BOYS UNITED
Fawley Old Boys re-uniting!
Join our strong and fast expanding Divine Mercy College old boys network.
As we used to say: „Fawley Forever”
It will be great to hear from you! contact: fawleyoldboys@yahoo.co.uk
8|
19 grudnia 2009 | nowy czas
czas na wyspie
Świadek czy sponsor? Polak mieszkający za granicą wciąż ma pewne obywatelskie obowiązki. Należy do nich chociażby obowiązek stawiennictwa na wezwanie wymiaru sprawiedliwości. Niestety, w szeregu z obowiązkami nie idą prawa, gdyż... prawo do zwrotu kosztów podróży oraz utraconego zarobku wobec emigrantów polskie sądy traktują czasami wybiórczo. Wysyłając wezwanie nie informują też, że zwrot się należy, ale wyłącznie w... określonych rozporządzeniami granicach, którym do zarobków i kosztów utrzymania w Anglii tak jak cynowej misie do Księżyca. Cóż wybrać? Spełnić obowiązek i stracić? A może jest inne wyjście? Grzegorz Borkowski rzeczywiSte koSzty, które by ponióSł marek Stawiając Się jako świadek
Marek przyjechał do Anglii ponad dwa lata temu. W ostatnim roku przed emigracją występował jako świadek w sprawie o zniesławienie, toczącej się w jednym z Sądów Rejonowych na Pomorzu. – I dwa miesiące temu żona odebrała wezwanie do sądu. Zrobiła to odruchowo, zresztą listonosz użył podstępu. W ręku trzymał paczkę i urządzenie do cyfrowego podpisu, dopiero po poświadczeniu odbioru spod paczki wyciągnął urzędowe pismo – opowiada Marek. – Przeżyłem szok. Jeszcze za mojego pobytu w Polsce sprawa ciągnęła się blisko rok bez rozstrzygnięcia, ale ponad trzy lata? Taka opieszałość sądowa jest możliwa tylko w Polsce. Patrzałem na wezwanie i nie wiedziałem – śmiać się czy raczej płakać? Nie uwzględniałem takiego wydatku jak dodatkowa podróż do Polski w tegorocznych finansowych planach.
Koszty będą zwrócone Jedynym pocieszeniem dla naszego bohatera było pouczenie umieszczone pod tekstem urzędowego pisma: „Świadek ma prawo żądać zwrotu wydatków koniecznych, związanych ze stawiennictwem do sądu, a ponadto wynagrodzenia za utratę zarobku (...) Świadkowie i biegli powinni zgłosić żądanie przyznania im przypadających należności po wykonaniu swojego obowiązku w tym samym dniu, a jeżeli byli wezwani na rozprawę, najpóźniej nazajutrz po zakończeniu rozprawy.” – Jestem jednak człowiekiem z natury sceptycznym, szczególnie jeśli chodzi o polskich biurokratów, którzy za swoją życiową misję uważają utrudnianie życia petentom, a jeśli jeszcze można komuś odmówić należności, to tylko w to im graj. Dlatego też postanowiłem najpierw się upewnić, że cały koszt podróży i utraconych zarobków będzie mi zwrócony. Chwyciłem więc za ołówek i zabrałem się do liczenia. Nasz rodak wziął pod uwagę utratę trzech dni pracy beż możliwości wzięcia urlopu płatnego. Mieszka w Southampton, skąd musi dojechać autokarem do Luton, na lotnisko, co zabierze mu dodatkowo pół dnia podczas podróży w jedną stronę. Rozkład lotów do Gdańska jest również niewygodny – w poczekalni portu lotniczego spędzi pół nocy, tak więc
Stracony zarobek: 100 funtów razy pięć dni – 500 funtów, czyli ok. 2300 zł (pamiętajmy, że jego wysokość wzrasta, bo Sąd zarządał podróży najtańszym środkiem)
koSzty, które zwróci Sąd
ok. 85 zł razy pięć dni daje ok. 425 złotych
Koszty podróży: 110 funtów za bilet autokarowy, czyli ok 500 zł, do 760 zł – pod warunkiem, ze zachowa wszystkie bilety. tego ok. 120 zł za autokar z Gdańska do Słupska oraz ok 140 zł (30 funtów) za bilet autokarowy z Southampton do Luton. Łącznie: 760 zł Koszty noclegów i wyżywienia. Liczymy plus minus ok 20 funtów 23 zł dziennej diety, czyli łącznie 115 zł. na suchy prowiant zabrany w podróż autobusem, czyli mamy już ok 90zł. Do tego dwa noclegi w hotelu – ok 300 zł. Razem: 390 zł.
marek Straci: 3450 zł
trzy dni na podróż to wyliczenie bardzo optymistyczne. Kolejne koszty to bilety na autokar oraz lot. Wreszcie podróż minibusem z lotniska Lecha Wałęsy w Gdańsku do Słupska. Na koniec doliczył dwa noclegi w hotelu. Wyszło po zsumowaniu 2.353 zł. Zaniepokojony, że taka kwota może okazać się dla sądu za wysoka, wysłał więc pismo.
Proszę o Pisemną gwarancję „W nawiązaniu do wezwania do stawiennictwa w charakterze świadka na rozprawę w dniu 1 grudnia br. pragnę poinformować, iż od dwóch lat jestem rezydentem w Wielkiej Brytanii, mieszkam na stałe i pracuję w Southampton. Zgodnie z umieszczonym pod wezwaniem pouczeniem mam prawo żądać zwrotu wydatków koniecznych, związanych ze stawiennictwem, a ponadto wynagrodzenia za stratę zarobku. Czuję się jednak w obowiązku poinformować Wysoki Sąd o wysokości wyżej wymienionych kosztów...” – tu w piśmie Marek szczegółowo wymienił wydatki oraz łączną kwotę, której zwrotu będzie się domagał. Poniżej dopisał: „A więc moje stawiennictwo w charakterze świadka kosztować będzie polskich podatników łącznie ok. 2353 zł. (...) W związku z tym proszę o pisemną gwarancję Prezesa Sądu rejonowego w (...), że wymienione przeze mnie koszty (oczywiście zostaną udokumentowane) będą mi zwrócone natychmiast w dniu stawiennictwa.“
zwrot: bez gwarancji i mniej Szczerze powiedziawszy spodziewał się komplikacji, nawet że zamiast odpowiedzi dostanie powiadomienie o karze grzywny lub upomnieniu za ob-
Sąd mu odda: 1300 zł
razę Sądu. Ku swojemu zdziwieniu dostał jednak poważną odpowiedź. Czy jednak do końca poważną? „Sąd Rejonowy (...) informuje, że nie ma możliwości uzyskania pisemnej gwarancji Prezesa Sądu zwrotu wymienionych przez w/w w piśmie (...) kosztów stawiennictwa w Sądzie, bowiem koszty te muszą zostać udokumentowane i zostaną wypłacone po dokonaniu czynności przesłuchania przed Sądem, na pisemny wniosek wraz z dowodami na wysokość poniesionych kosztów. Jednocześnie Sąd informuje, że zgodnie z obowiązującymi przepisami w/w ma obowiązek stawić się na wezwanie Sądu, natomiast maksymalna wysokość należności za utracony dzienny zarobek to kwota 84,43 zł, a także kwota 23 złote tytułem diety i zwrot kosztów noclegu i dojazdu zgodnie z przedłożonymi rachunkami (najtańszy środek transportu masowego) – podstawa prawna: Dekret z dnia 26 października 1950 r. o należnościach świadków, biegłych i stron w postępowaniu sądowym (Dz.U. Nr 49 poz 449) oraz Rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości z dnia 4 lipca 1990 w sprawie wysokości należności świadków i stron w postępowaniu sądowym (Dz.U. Nr 48, poz 284)”. Tyle jeśli chodzi o odpowiedź. – Krótko mówiąc, jak u Sienkiewicza: „Ty nam Kozaku duszę oddaj, a my ciebie szablą” – komentuje Marek. – Niespełna 85 zł wynagrodzenia za stracony zarobek to śmiech w żywe oczy. Zarabiam brutto ok. 100 funtów dziennie, co nawet przy niskim kursie daje 450 zł dniówki. Rzekome wynagrodzenie to więc zaledwie jedna piąta tego, co stracę. Dalej jest wzmianka o najtańszym środku transportu masowego. Nie mogę więc liczyć, że sąd uzna samolot. Najtańszy jest obecnie
autobus, który jedzie ok. 25 godzin i kosztuje tylko 110 funtów. To jednak wydłuży moją podróż do pięciu dni, przez co utracony zarobek wzrośnie. Krótko mówiąc stracę tygodniówkę, a w zamian dostanę śmieszny ochłap – wysokość około jednej dniówki. Wiem, że to może zabrzmi niepatriotycznie, a nawet brutalnie, ale nie po to płacę podatek rządowi brytyjskiemu, by jednocześnie być sponsorem polskiego, do bólu opieszałego wymiaru sprawiedliwości. Co gorsza, pomorska lokalna prasa opisywała już sytuacje, gdy sądy traktowały należności osób stawiających się na rozprawę zza granicy bardzo lekceważąco. Np. słupski „Głos Pomorza” z 24 kwietnia br. w artykule pt. „Przyleciała z Anglii na rozprawę, która się nie odbyła. Polski sąd miał kobietę w nosie” przytoczył przykład byłej mieszkanki Słupska, która przyleciała na wezwanie Sądu na rozprawę rozwodową. Na miejscu dowiedziała się, że chociaż Sąd jej nie poinformował, rozprawa jest odwołana. Odmówiono jej zwrotu kosztów podróży i utraconego wynagrodzenia, argumentując, że sama mogła się upewnić czy rozprawa jest wciąż aktualna.
Proście o Pomoc Prawną Czy rzeczywiście nie ma innej możliwości jak stawić się na wezwanie z nadzieją, że Sąd okaże świadkowi łaskę i wypłaci chociaż skromny procent poniesionych kosztów? Jeden z gdańskich adwokatów (z oczywistych względów poprosił o niepodawanie jego nazwiska) podpowiedział możliwe rozwiązanie. – Po pierwsze trzeba się zastanowić, czy mieszkający w Anglii świadek zostanie o terminie rozprawy prawi-
dłowo i skutecznie poinformowany. Jeśli złoży podpis na papierowym czy elektronicznym poświadczeniu, nie ma o czym dyskutować. Jeśli natomiast wezwanie zostanie – jak to często mają w zwyczaju robić angielscy listonosze – wrzucone przez otwór w drzwiach, nie należy go otwierać, tylko odnieść na pocztę i powiedzieć, że adresata nie znamy. Pismo wróci do Sądu jako nieodebrane. Cóż, idźmy dalej. Nawet jeśli odbierzemy wezwanie, by przylecieć na rozprawę sądową trzeba mieć pewne środki finansowe. W przypadku emigranta mówimy o środkach dość znacznych. Przecież nie każdy z nas aktualnie takie środki posiada, gotowe do wykorzystania. Proponuję więc wysłać do Sądu odpowiedź z informacją, że nie dysponujemy środkami finansowymi umożliwiającymi podróż przez pół Europy i w związku z tym, powołując się na Art. 1133 Kodeksu Postępowania Cywilnego poprosić Sąd, by skorzystał z pomocy prawnej przedstawicielstwa dyplomatycznego lub urzędu konsularnego. W ogromnym skrócie artykuł ten daje Sądowi możliwość poproszenia, by za granicą świadka w jego imieniu przesłuchał konsul. To teoretyczna możliwość, jednak bardzo skomplikowana do wykonania i rzadko stosowana. Mogę po cichu podpowiedzieć, że w większości przypadków w takiej sytuacji Sąd po prostu rezygnuje z przyjęcia dowodu w postaci świadka.
10|
19 grudnia 2009 | nowy czas
sylwetki
Ach ten jazz… i marek greliak z posk-iem związany jest od lat 70. zajmował się różnymi rzeczami: prowadził restaurację, przygotowywał scenografię, był szefem komisji kultury aż stał się animatorem polskiej sceny jazzowej w londynie
Miłośnicy jazzu to specyficzny gatunek ludzi. W każdą sobotę można ich łatwo rozpoznać w holu POSK-u. Przyszli na kolejną porcję jazzu, i jest ich z każdym rokiem coraz więcej. Wieczory w Jazz Cafe stały się stałym punktem w ich kalendarzu. Wracają, bo mogą liczyć na dobrą muzykę, miłą atmosferę i przystępne ceny. – Chcemy utrzymać niską cenę wstępu (5 funtów) – mówi animator klubu Marek Greliak. – Nie każdego stać na chodzenie do Ronnie Scotta – dodaje. – My działamy też na trochę innych zasadach. Motorem tego co robimy jest pasja, a nie profit. Jazz Cafe jest częścią propozycji kulturalnej POSK-u, nie płacimy więc za wynajem i utrzymanie klubu, co jest dużą pomocą. Powstanie Jazz Cafe w POSK-u było prawdziwą rewolucją.
scenograf bez zaplecza Marek Greliak, związany jest z polskim ośrodkiem na Hammersmith od ponad 30 lat. – W POSK-u zajmowałem się różnymi rzeczami. Zaczynałem w latach 70. od improwizowanej scenografii, zgodnie ze swoim wykształceniem, kiedy jeszcze nie było teatru, a przedstawienia odbywały się w Sali Malinowej. Nietypowa przestrzeń, raczej konferencyjna niż teatralna, prawdziwe wyzwanie. Rekwizyty trzeba było jakoś na własną rękę zdobyć. Scenografia nie kończyła się na pomyśle, nie było zaplecza technicznego, za całość odpowiadał scenograf. Pamiętam jak szukałem sieci do sztuki Szaniawskiego „Żeglarz”. W tym czasie współpracowałem z Urszulą Święcicką i jej Teatrem Nowym, także z ZASP-em. A potem przyszedł czas na działalność kulinarną.
kuchnia i jazz Marek Greliak razem z Antonim Szymankiewiczem przez 14 lat prowadził restaurację „Łowiczanka”. – Piękne lata – mówi z uśmiechem. – Bardzo sobie ceniłem kontakt z ludźmi, wynagradzający wyczerpującą pracę. Nie traktowałem prowadzenia restauracji jako typowy biznes. Bywalcy „Łowiczanki” pamiętają co było w niej nietypowego. Obiady i jazz w każdą niedzielę, wieczory innych kultur, innych kuchni, przygotowane przez wynajętych specjalnie na te okazje kucharzy. Taki model wymagał dużego zaangażowania i poświęcenia. – Postanowiłem w końcu zwolnić, podratować trochę zdrowie, odzyskać swój prywatny czas. Odstąpiłem swój udział Antoniemu, pomimo dobrych dochodów.
Z POSK-iem kontaktów jednak nie zrywa. Przez cztery lat jest szefem Komisji Kultury. Od kuchni – tym razem kulturalnej – widzi czego w ofercie POSK-u nie ma. Nie ma jazzu, ale pozostałym członkom Komisji to nie przeszkadza. Po co komu jazz? – Dla mnie było to oczywiste, tym bardziej wtedy, kiedy przestał działać młodzieżowy klub POM. Co można zrobić w piwnicy? Dyskoteka już się nie sprawdzała. Wszędzie w Londynie powstawały nowe miejsca, co drugi pub organizował dyskotekę dla Polaków. Polskiego klubu jazzowego w Londynie nie było.
wszystko albo nic Pomysł z założenia dobry, ale pewności, że w praktyce wyjdzie, entuzjaści jazzu nie mogli mieć. Marek Greliak postawił wszystko na jedną kartę. Miał doświadczenie w prowadzeniu restauracji i… właśnie klubu jazzowego. Jeszcze w Polsce, w czasach studenckich wyprofilował klub studencki Odnowa w Toruniu na klub jazzowy. Zapraszał muzyków z Warszawy i Krakowa, znał tę formułę i wierzył, że i tym razem się uda, ale tylko wierzył. Najtrudniej było z nieufnymi, z przełamaniem stereotypów, a potem przyszła kolej na generalny remont pomieszczeń, które zalała powódź. Pieniądze z ubezpieczalni nie wystarczyły, POSK dodatkowymi funduszami nie dysponował. Z pomocą przyszły władze lokalne. – Przedstawiłem projekt klubu jazzowego Brytyjczykom. Miał to być wprawdzie polski klub, ale muzyka przełamuje przecież bariery – językowe, narodowościowe, każde. Z klubu jazzowego mogą korzystać wszyscy. Brytyjczycy pomogli. Klub zaczął swoją działalność trzy lata temu. Nie od razu jednak zaistniał na londyńskiej mapie jazzowej. Musieli szukać muzyków, przekonywać, zapraszać ich z Polski, co jest stosunkowo drogie (przeloty, zakwaterowanie, honoraria). Po każdym jednak udanym koncercie renoma klubu rosła. Ludzie wracali, przyprowadzali nowych, i nie byli to bynajmniej tylko Polacy. Sam spotkałem na koncercie Jarka Śmietany turystę z dalekiej Japonii. Znał wszystkie standardy jazzowe, ale Śmietana go zaskoczył jazzowymi interpretacjami polskich szlagierów muzyki rozrywkowej. Szczególne uznanie japońskiego słuchacza zyskała „Ta ostatnia niedziela”. – Lubię poznawać gości Jazz Cafe osobiście – mówi Marek Greliak – dlatego często wybieram rolę biletera, żeby mieć możliwość bezpośredniej
rozmowy, poznać gusty naszych bywalców, dowiedzieć się skąd przyszli, gdzie o nas usłyszeli. Takie informacje bardzo pomagają w prowadzeniu klubu. Dzięki temu wiem, że mamy już sporo stałych bywalców. Jakościowy i ilościowy postęp widać na przykładzie organizowanego jesienią Festiwalu Jazzu Wschodnioeuropejskiego. Pierwszy odbył się po roku działalności klubu. Wystąpiły na nim cztery zespoły. W tym roku było ich czternaście.
może być tylko lepiej – Po trzech latach Jazz Cafe w POSK-u jest już znanym miejscem w kręgach jazzowych – mówi Marek Greliak. Zauważył nas „Jazz Forum” w Polsce, jesteśmy na wszystkich stronach internetowych informujących o imprezach jazzowych w Londynie, informacje o imprezach w Jazz Cafe podaje też najważniejszy magazyn londyński Time Out. – Czyli nie trzeba już bać się o frekwencję, o to czy zagra jakiś ciekawy muzyk? – pytam prowokacyjnie. – Tego typu niepewność mamy już za sobą. Z ulgą mogę dodać, że nasz kalendarz jest w zasadzie wypełniony na następne dwa lata. Nie szukamy muzyków, to oni się do nas zgłaszają. – Bardzo dobrym posunięciem było też rozszerzenie formuły festiwalu. Przedstawiliśmy jazz z Europy Środkowo-Wschodniej, dzięki temu dowiedzieli się o nas Węgrzy, Słowacy, których już gościmy co tydzień.
Powoli tworzy się międzynarodowa rodzina połączona wspólną pasją. Nie mówiłem więc nic na wyrost rozmawiając z Brytyjczykami, że nasz projekt jest otwarty i że będzie mógł z niego skorzystać każdy, niezależnie od narodowości. ciekawą propozycją jest też Big Band Night w ostatni piątek miesiąca. Pierwszym Big Bandem w Jazz Cafe jest niewątpliwie Marek Greliak, ale sam chyba wszystkiego nie robisz? – Całe szczęście nie muszę, zresztą kto by temu podołał? Pracujemy wspólnie z Jasiem Serafinem. Przychodzą też do nas ludzie starsi i młodsi i pytają czy nie mogą w czymś pomóc. Na stałe współpracuje z klubem od siedmiu do ośmiu wolontariuszy, należą też do rady programowej. – Ty jednak czuwasz nad całością i bywa tak, że prowadzenie klubu koliduje z pracą zawodową. Nagłe wezwanie na lotnisko, gdzie czas masz nienormowany. Musisz być wypoczęty i uśmiechnięty. Pracujesz w sektorze wydzielonym dla VIP-ów, często są to głowy państw. – Zwykle można te dwie aktywności pogodzić, chociaż dzisiejszemu wyzwaniu nie sprostałem. Z POSK-u wyszedłem o drugiej w nocy, o czwartej rano miałem powitać premiera Niezależnego Państwa Samoa. Dostałem kartkę z jego nazwiskiem – Tuilaepa Lupesoliai Sailele Malielegaoi. Próbowałem zapamiętać. Nic z tego, musiałem bronić się zwrotem „ekscelencjo”. – Brakuje czasu na sen – podpowiadam. – Kiedyś to odeśpię – uśmiecha się Marek.
Wszystkiemu winien cały ten jazz. Nieuleczalna pasja i bakcyl pracy społecznej. Ale warto, kiedy widzi się efekty tej pracy. Do POSK-u przychodzą nowi ludzi. Scena Jazz Cafe stworzyła regularną szansę występów dla polskich muzyków i wokalistek mieszkających w Londynie. – Oni – opowiada Marek – podobnie jak my, nie utrzymują się z muzyki, ale jazz w nich siedzi. Przychodzą, śpiewają, grają, są częścią coraz większej rodziny. Mamy już trzy damy polskiego jazzu (Aleksandra Kwaśniewska, Dominika Zachman, Monika Lidke) i polskiego króla bluesa Leszka Alexandra, który zajmuje się też nagłośnieniem wszystkich koncertów w naszym klubie. – Czy pozostaniecie tylko przy jazzie, czy może planujecie coś więcej? Zauważyłem że ostatnio z Jazz Cafe korzysta Scena Poetycka. – W teatrze zaczynałem, do teatru mnie ciągnie. Zakupiliśmy profesjonalne oświetlenie teatralne dzięki pomocy Konsulatu RP, co pozwoli na wykorzystanie wszystkich możliwości tego miejsca, idealnego dla małych form teatralnych, spotkań autorskich czy wieczorów poetyckich. W styczniu odbędzie się tutaj finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a wcześniej, na zakończenie roku oczywiście zabawa sylwestrowa. A w przyszłym roku może być tylko lepiej. Gratuluję i dziękuję za rozmowę człowiekowi-orkiestrze polskiej sceny jazzowej w Londynie.
Grzegorz Małkiewicz
12|
19 grudnia 2009 | nowy czas
felietony opinie
redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 Kings Grove London SE15 2NA
Niebieskie migdały Krystyna Cywińska
Idą Święta, życzę wszystkim oddechu w pogoni za bytem. I żeby teraźniejszość była lepsza od przeszłości. A przyszłość okazała się nie gorsza od teraźniejszości. W czasie Świąt nie mówi się o żadnym kryzysie. Finansowym, romansowym i rodzinnym. Bo kryzysy należy topić jak robaka w nalewkach. Więc o czym mamy rozmawaić przy świątecznym stole?
Nasz przyjaciel, emeryt z przeszłością, powiada, że o nóżkach w galarecie. – Ja już wolę bez galarety – syknął nasz kochany hydraulik. Bo właśnie zmywarka dostała bzika. Nie chciała ruszyć. W końcu kochany hydraulik ją rozruszał. Nasz przyjaciel, emeryt z przeszłością, uważa, że te wszystkie zmywarki i inne maszynerie to nowoczesne fanaberie. – Na Syberii – oświadczył – zmywało się w blaszanej misce kipiatokiem. Obchodziliśmy Święta dzieląc się suchym chlebem. – Macie wszyscy przewrócone w głowach – dodał. – A co to takiego kipiatok? – spytała Kasia. – Nasz przyjaciel, emeryt z przeszłością, pouczył ją ze zgorszeniem, że to wrzątek. Suchary poszły w las – mruknęła Kasia, kończąc ubieranie choinki. – Nie suchary – poprawił ją z naciskiem emeryt z przeszłością – tylko ogary. Na co hydraulik kończąc majsterkowanie przy zmywarce: – Ogary, ogary, a ja tam wolę psy od ludzi. Pies panu nie wygarnie, ani pana nie obszczeka. Najwyżej ugryzie pana w kostkę. Kasia nie wytrzymała i stwierdziła: – Albo ci nogę obsiusia. Kasia się na tym zna, bo wyprowadza naszego Kajtka na spacerki. Odkąd mąż kupił mi psa na gwiazdkę, wiem co to miłość. Od nikogo nie doznaje się takich czułości jak od psa. A poza tym, jak powiada angielskie przysłowie: When cold, put en extra dog on your bed. Ja robię to już z przyzwyczajenia. I pomyśleć co by było, gdyby nam groziła islamizacja.
Psom i kotom, jako nieczystym zwierzakom, wstęp pod dachy byłby zakazany. To bodaj jest ten ostateczny argument przeciwko islamizacji tego kraju zwierzęta kochającego. Co to, to nie! Inne argumenty zawodzą. Poprawność polityczno-religijna, jak widzimy, doprowadziła tu do absurdów. Jest znacznie mniej niż kiedyś rozświetlonych choinek na ulicach. Nie grają już kolęd w centrach handlowych, na deptakach i przed sklepami liczne orkiestry. Zniknęła z miast Armia Zbawienia z bębenkami i puzonami. Bernard Shaw pisząc swoją sztukę „Major Barbara”, pewnie się w grobie przewraca. A historycy dalej demolują nasze tradycje i wierzenia. Obalanie naszych wierzeń i zapisów biblijnych kwestionowali już filozofowie Oświecenia, tacy jak Voltaire czy Gibbon. A w XIX wieku kwestionowali je niemieccy sceptycy nazywani adwokatami szatana. Wielu było i będzie grabarzy naszych wierzeń i tradycji zagrzebujących Judeę w poszukiwaniu prawdy. A prawda jest bardziej potrzebna badaczom historii niż wierzącym. Nie ma chyba piękniejszej wizji wigilijnej niż ta, jaką w nas wpajano. Wizji dzieciątka w żłobku na sianie, ogrzewanego oddechem owiec, wielbionego przez pasterzy i mędrców, nad którym czuwają Maria i Józef. Z początkiem grudnia przypada też żydowskie święto Hanukkah. Obrząd zapalania świec na menorach, czyli siedmioramiennych świecznikach.
Obchodzili je Maria i Józef. I zapewne syn Marii, Jezus, jako dziecko też je obchodził. Płonące świece w dzień Bożego Narodzenia pewnie także stąd biorą swój obrzędowy początek. W dobie cynizmu, zakłamania, zachłanności i tej niepoprawnej politycznej poprawności te Święta rozświetlają nasze życie. Bo taki jest tych Świąt i ich obrzędów urokliwy paradoks, że urzekają nawet wątpiących, niewierzących i ludzi innych wyznań. Co innego tradycja i rytuały, a co innego świąteczny stół. Rodzina wcina aż jej się uszy trzęsą, a babcia i dziadek cierpią na niestrawność. Na nadkwasotę albo na wątrobę. Na kamienie żółciowe albo na śledzionę. Czy śledzie szkodzą śledzionie? Barszczu ledwie łykną, bo kwaśny. Parę uszek z grzybami uszczkną, bo grzyby niepewne, pierogów z kapustą nie dotkną, bo powodują wzdęcia, a karp może ością stanąć w gardle. Kompot ze śliwek rozreguluje żołądek, a sernik wątrobie szkodzi. I tak siedzą dziadkowie emeryci przy świątecznym stole pełnym jadła i napitku. Dziobią na talerzach i zakrapiają czystą wyborową, bo dobrze robi na arterie. Wśród ogólnej wesołości, jak stwierdziła pewna wnuczka rozprawiają o niestrawności. No i wspominają te dawne świetności z wczesnych lat młodości i te dawne Wigilie. Miejcie wzgląd w te Święta dla Babć i Dziadków, no i dla gospodyń co sobie ręce urobiły po łokcie. Szczególnie dla tych, których zmywarki do-
stały bzika. Kto będzie naczynia zmywał, kiedy gwiazdy zgasną, psy się uśpiły a rodzinę i gości upojenie zmorzyło? Co do mnie, legnę sobie w puchach z kotką i psem w nogach i niech mąż zmywa. A wszystkim ufnym w wierze radosnych życzę Świąt. Bo przecież po Świętach wtargnie rzeczywistość. Zeschnięte choinki przed domem. Resztki igliwia pod dywanem. Niedojedzony indyk, oddawanie niechcianych prezentów. – Co byś chciała na gwiazdkę – spytał żonę pewien mąż. – Jak to co? Służącą do wszystkiego – odparła żona. Szczyt marzeń. Na co mąż westchnął i legł na kanapie przed plazmowym telewizorem. Po czym posłał żonę po Tyskie piwo. A co na Wigilię jadali Sarmaci? Zasiadłszy do stołu w godzinę zmierzchową, jedli polewkę migdałową. Na drugie zaś danie szedł szczupak w szafranie. Dalej okoń, pączek tłusto, węgorz i liny z kapustą. Karp sadzony z rodzynkami. Na koniec do chrzanu grzyby i różne smażone ryby. Życzę wszystkim choćby śledzia w śmietanie, bo to przecież metafizyczne danie.
PS. Panu Janowi Tichy, który w liście do redakcji Nowego Czasu (5.12) uznał mnie za wyjątek epoki lodowej emiracyjnej publicystyki życzę Świąt ciepłych, bez lodów. A ja, jeśli lody ruszą, jeszcze bardziej zielono będę miała w głowie i zakwitną w niej na nowo niebieskie migdały.
Świąteczny prezent od naukowców Adam Szlongiewicz
Czy można sobie wyobrazić piękniejszy prezent niż nadzieja, a w zasadzie pewność skutecznego zwalczania nowotworów? O tym świadczą najnowsze wyniki badań brytyjskiego Sanger Institute.
Choroby nowotworowe są w naszych czasach tak rozpowszechnione, że praktycznie każdy z nas zna kogoś chorego na raka. Do tej pory medycyna znała trzy metody terapii: chemiczną, radioaktywną i tradycyjny skalpel. Każda z nich to działanie brutalne, na ślepo. Pomimo analizowania próbek lekarze nie byli w stanie precyzyjnie wskazać, co może być szansą dla chorego. Stosowano więc wykańczającą pacjenta metodę prób i błędów. Uda się, albo nie uda. I tak innego wyjścia nie było. Walka z rakiem przypominała od dawna już nie praktykowaną na frontach taktykę dywanowego bombardowania. Za wszelką cenę zniszczyć zdegenerowane komórki, przy okazji jednak niszczone były komórki zdrowe, nie mówiąc już o kondycji samego pacjenta. A zdegenerowane, dokonywały jakiegoś niebywałego przegrupowania w organizmie i powracały – często wzmocnione – do niszczącej procedury. Naukowcy w Sanger Institute dokonali przełomu analizując kod DNA pacjentów z nowotworami. Dzięki najnowszym technologiom komputerowym i wcześniejszemu odtworzeniu kodu DNA zapisali genetyczną mapę nowotworu w przypadku konkretnego pacjenta.
Wracając do porównania militarnego, mapa taka stwarza możliwość indywidualnej terapii z precyzją laserowego naprowadzania na cel. Nie koniec na tym, mapa pozwala odtworzyć historię choroby, ustalić moment, w którym doszło do wynaturzenia komórek. W ciągu kilku lat osiągnięcie naukowców z Sanger Institute będzie skutecznie stosowane w powszechnym leczeniu. Eksperci twierdzą, że do tego czasu technologia zostanie na tyle ulepszona, że ogromne koszta, jakie pochłonęły badania będą zminimalizowane. Nawet jednak przy takim założeniu służbę zdrowia na całym świecie, w związku z rozwojem technologii komputerowych, czeka poważne zadanie systematycznego wprowadzania kosztownych zmian podążających za naukową rewolucją. Wchodzimy w XXI wiek, skalpel i bandaże przestały być podstawowym wyposażeniem lekarzy. Leczenie coraz bardziej skuteczne staje się jednak coraz bardziej kosztowne. Nie mówiąc już o kosztach przeprowadzanych badań (kilkaset tysięcy funtów), które często finansowane są przez organizacje charytatywne. Jest to więc dosyć drogi prezent świąteczny, a fundatorem była Wellcome Trust.
w w w. n ow yc z a s . c o . u k
|13
nowy czas | 19 grudnia 2009
felietony i opinie
Na czasie
KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO
Grzegorz Małkiewicz
Dobiegamy do końca kiepskiego roku 2009. „Dobiegamy” może nie jest najwłaściwszym słowem, trudno mówić o biegu, to raczej czołganie bliższe jest prawdy. Ale taki wygodny kolokwializm pozwala na małą dozę optymizmu. A z drugiej strony każdy wysiłek z perspektywy czasu wygląda banalnie i nie mieści się w racjonalnym opisie. Niemniej był to trudny okres dla „Nowego Czasu”, ale też i nowe doświadczenie, które jest niedostępne wtedy, kiedy rzeczywistość sprowadza się do prostej formuły: 2+2=4 Przez cały rok w naszym przypadku ten rachunek nie chciał się zgodzić. Byliśmy bliscy podjęcia radykalnej decyzji zamknięcia tytułu, uporządkowania terenu. Nie doszło do tego dzięki Czytelnikom i oddanym współpracownikom gazety. Zrozumieliśmy wtedy, że pismo ma już swoje życie, swoich Czytelników, którzy czekają na kolejny numer, i nawet są przygotowani, żeby poczekać trochę dłużej, dwa tygodnie, a nie tydzień. Ale pewne prawa rynku są nieubłagane, u drukarzy kredytu zaciągnąć nie można. I tu z dużą pomocą przyszli nasi wierni Czytelnicy wspomagając fundusz „Nowego Czas”, co pozwoliło utrzymać ciągłość wydawniczą w dwutygodniowym cyklu. Z kolei dwutygodniowy cykl wpłynął na zawartość merytoryczną pisma. Siłą rzeczy wydarzenia bieżące przestały być sprawą priorytetową. Mieliśmy więcej czasu, w małym zespole, na przygotowanie i dobór materiałów, co nie uchroniło nas, niestety, od błędów, za które przepraszamy. Odnoszę jednak wrażenie, że „Nowy Czas” w tym trudnym okresie z każdym numerem stawał się coraz bardziej wyrazistą propozycją wydawniczą, pismem osadzonym w środowisku, i to środowisko powiększającym. Niejako w biegu, dzięki temu nieplanowanemu doświadczeniu zrozumieliśmy, że ani forma papierowa, ani internetowa nie stworzą jakości zdolnej konkurować z coraz nowocześniejszą technologią na rynku medialnym.
ARTerii, która jest nadal w stadium początkowym, nie musieliśmy wymyślać. Powstała jako konsekwencja ewolucji samego pisma. Pomimo kryzysu odbyły się już trzy edycje. Ich niewątpliwym sukcesem, moim zdaniem największym, było otwarcie się polskiego środowiska na brytyjskich odbiorców. ARTeria, chociaż przedstawiała dorobek naszych artystów, była od początku projektem polsko-bytyjskim, co i tak jest dużym skrótem, bo narodowość tak naprawdę ma znaczenie drugorzędne, a jednocześnie decydujące o tożsamości uczestników. Jak widać kryzys ma również swoje dobre strony, w przypadku „Nowego Czas” spolaryzował nasze zainteresowania i zdecydował o dalszej drodze. Nie inaczej więc jak ARTerią rozpoczniemy Nowy Rok 2010. Tym razem w formie zabawy – szalonej i artystycznej. Wszystkich Państwa serdecznie zapraszam (szczegóły na ostatniej stronie). Udział w zabawie wesprze również fundusz wydawniczy „Nowego Czasu”. Kolejne wydanie „Nowego Czasu” ukaże się w połowie stycznia. Życzę Państwu radosnych Świąt Bożego Narodzenia. Do Siego Roku. Sprostowanie: W felietonie na temat Instytutu Pamięci Narodowej błędnie podałem nazwisko współtwórcy Ruchu Młodej Polski. Był nim Arkadiusz Rybicki, a nie Rybiński. Przepraszam.
kronika absurdu Zdaniem brytyjskiej komisji badającej przez dłuższy czas skutki wypadków samochodowych są one ściśle powiązane z przyczyną. Jeśli zatem przyczyną jest samochód jadący z dozwoloną obecnie prędkością 30mil/h obrażenia doznane przez skutek, czyli na przykład przechodnia, są znacznie poważniejsze niż w przypadku samochodu jadącego z prędkością 20mil/h. Ta sama komisja powinna zbadać siłę nabywczą nominału pięciofuntowego i dziesięciofuntowego. Po kosztownym porównaniu w długich badaniach może się okazać, że nominał pięciofuntowy ma mniejszą siłę, co poprawi samopoczucie użytkowników, którzy już o tym wiedzą, ale nie mają potwierdzenia komisyjnego. Baron de Kret
Wacław Lewandowski
Sąd Miłosierny Brytyjski sąd okazał współczucie dla Palestyńczyków i wysłuchał ich skarg na byłą minister spraw zagranicznych Izraela, panią Cipi Liwni. Sędzia orzekł, że jest ona podejrzana o zbrodnie wojenne i jako taka powinna być aresztowana. Pani Liwni właśnie się do Wielkiej Brytanii wybierała, gdyż miała wystąpić na konferencji zorganizowanej przez Narodową Fundację Żydowską (JNF). Dowiedziawszy się o groźbie aresztowania zmieniła plany i odwołała przyjazd. Z orzeczenia sądu cieszą się Palestyńczycy, ale radość wielka zapanowała też wśród wszelkiej maści obrońców praw człowieka. Czytam właśnie w „Rzeczpospolitej” komentarz Ewy Jasiewicz, brytyjskiej działaczki jednego z takich ruchów, wywodzącej się z polskiej rodziny. Pani Ewa na przełomie 2008 i 2009 roku była w Strefie Gazy i obserwowała szkody czynione przez izraelskie bombardowania. Mówi o zabitych cywilach, także dzieciach. Wygląda na to, że i ona akceptuje decyzję sądu, skoro powiada, że to izraelscy politycy są odpowiedzialni za tę tragedię. W całej tej sprawie współczucie i miłosierdzie mają ograniczoną dystrybucję. Obejmują tylko ofiary palestyńskie. Sąd i obrońcy praw człowieka zdają się obojętni wobec cierpień Izraelczyków ostrzeliwa-
nych przez Hamas rakietami odpalanymi ze Strefy Gazy. Nikt nie widzi zbrodniarzy w terrorystach z Hamasu, którzy celowo instalują swe bojowe placówki pośród ludności cywilnej, wcale nie licząc na to, że powstrzyma to armię izraelską od reakcji. Przeciwnie, są pewni, że reakcja nastąpi, że będą cywilne ofiary i o to właśnie im chodzi, bo uzyskują efekt propagandowy, pozwalający mówić światu o „zbrodniach Izraela”. Z punktu widzenia Hamasu cywilne ofiary palestyńskie to bardzo pozytywny efekt działań. Nie raz już bowiem wzruszyły one opinię światową, wywołują też miłość obrońców praw człowieka dla „palestyńskiej Sprawy” i dla tych jedynych na świecie terrorystów, których „postępowy świat” nie waży się nazwać terrorystami i bandytami, a nazywa „bojownikami” i chętnie w nich widzi dzielnych, ofiarnych miłośników wolności i pokoju. Świadomość, że celem tych „bojowników” nie jest ani wolność, ani pokój, lecz fizyczna likwidacja Izraela i Żydów jakoś postępowej opinii nie przeszkadza. Niestety, jak się okazało, nie przeszkadza też brytyjskiemu prawu. Odtąd żaden z czołowych izraelskich polityków, w momencie gdy nie sprawuje funkcji państwowej da-
jącej mu dyplomatyczny immunitet, nie będzie mógł do Wielkiej Brytanii przylecieć, jeżeli chce mieć pewność, że nie trafi do więzienia. Dziś sąd nakazał ścigać panią Liwni, jutro może orzec o konieczności ścigania każdego innego polityka z Izraela. Granica została przekroczona i kto wie, jak liczne będą następstwa? Radykałowie popierający terrorystów palestyńskich nie zamilkną, a ożywieni sukcesem w sprawie Cipi Liwni nie ustaną w naciskach na opinię publiczną i sądy, by kolejnych polityków Izraela uznano za zbrodniarzy. Już przecież chcieli aresztowania Ehuda Baraka, ale było to niemożliwe, gdyż Barak jako aktualny minister obrony ma immunitet. Izraelski MSZ protestuje, Rząd Jej Królewskiej Mości odpowiada pokrętnymi ogólnikami. Wszak sądy są niezawisłe i nic nie można zrobić, gdy orzekają głupio! I jakoś – a nie jest to tylko brytyjski problem – nikomu do głowy nie przyjdzie, że należy natychmiast zmienić prawo, by uchronić się przed głupim orzecznictwem. Wszystkim Czytelnikom życzę więc dobrego prawa pod choinkę, na tyle dobrego, żeby nam świat nie parszywiał... Obrońcom uciśnionych życzę zaś takiego miłosierdzia, które obejmuje każdego cierpiącego.
14|
19 grudnia 2009 | nowy czas
takie czasy Fot. Adam Wojnicz
70 lat Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie Popularnie nazywany PUNO, czyli Polski Uniwersytet na Obczyźnie obchodził właśnie 70. lat swojej działalności. Mówią też o nim najmniejszy uniwersytet na świecie. Bez okazałych gmachów, sal wykładowych, ale w swej 70-letniej działalności mogący poszczycić się wybitnymi nazwiskami polskich uczonych, którzy wkrótce po klęsce wrześniowej dostrzegli konieczność zachowania ciągłości polskiego szkolnictwa wyższego poza granicami okupowanego kraju. Do zorganizowania uniwersytetu przystąpiono w Paryżu w 1939 roku. Inicjatorem był profesor Oskar Halecki, późniejszy prorektor PUNO, który zgromadził przedstawicieli prawie wszystkich uniwersytetów i politechnik z kraju. W listopadzie, w Biblotece Polskiej w Paryżu, doszło do pierwszego spotkania profesorów i docentów, którzy przebywali w tym czasie w Paryżu. Powstał Komitet Organizacyjny. Miesiąc później, również w Bibliotece Polskiej, odbyła się uroczysta inaguracja Polskiego Uniwersytetu za Granicą, którego rektorem został profesor Oskar Halecki. Z uniwersytetem związało się około 80 wybitnych profesorów i docentów oraz 60 asystentów. Rozpoczęcie roku akademickiego odbyło się 20 stycznia 1940 roku. Po klęsce Francji polskie szkolnictwo wyższe kontynuowane było w ramach polsko-brytyjskich porozumień na uni-
wersytetach brytyjskich, gdzie powstawały polskie wydziały. Tak było do chwili wycofania uznania dla Rządu RP w Londynie przez władze brytyjskie. Zanim jednak władze brytyjskie zlikwidowały polskie wydziały, w tym przede wszystkim Polish University College, powstało PUNO. W ten sposób zachowano ciągłość polskiego szkolnictwa wyższego za granicą. W incjatywę powołania PUNO zaangażowana była ta sama kadra naukowa i dydaktyczna, która doprowadziła do powstania Polskiego Uniwersytetu za Granicą w Paryżu. Polski Uniwersytet na Obczyźnie rozpoczął oficjalną działalność w 1952 roku. Na PUNO mogło studiować wielu Polaków, którzy przebywali na emigracji w czasie i po II wojnie światowej. Uniwersytet nadał ponad 100 stopni magisterskich i 120 doktorskich. Obecnie na Uniwersytecie działają trzy wydziały: Wydział Humanistyczny, Wydział Nauk Społecznych i Wydział Nauk Technicznych. Przy Uniwersytecie działa również Instytut Kultury Europejskiej. Jubileuszowy rok swojej działalności PUNO uczciło akademią w Sali Teatralnej POSK-u, którą prowadził Grzegorz Stachurski. Punktem kulminacyjnym części oficjalnej, w której prelegenci przedstawili historię i zasługi tej instytucji było wręczenie dyplomu doktora honoris causa PUNO ks. biskupowi profesorowi Andrzejowi Dziu-
Wręczanie dyplomu doktora honoris causa ks. biskupowi profesorowi Andrzejowi Dziubie przez rektora PUNO profesora Wojciecha Falkowskiego bie. Laudację wygłosił ks. dr prałat Władysław Wyszowadzki. Laureat jest ordynariuszem diecezji łowickiej i profesorem na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Posiada stopień naukowy doktora habilitowanego oraz tytuł profesora teologii, zajmuje się teologią mo-
ralną. Studiował w Prymasowskim Wyższym Seminarium Duchownym w Gnieźnie, Papieskim Instytucie Teologicznym w Poznaniu oraz na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 14 marca 2007 pełni funkcję przewodniczącego Rady Naukowej Konferencji Episkopatu Polski.
Długi wieczór (ale z drugiej strony jak można było przejść 70 lat historii na skróty) skończył się krótkim recitalem. Na fortepianie grał Bartosz Barasiński, na skrzypcach Damian Falkowski.
Grzegorz Małkiewicz
Nowe „odsłony” z życia prof. Józefa Bujnowskiego’ anna Maria Grabania 15 lutego 2001 roku zmarł prof. Józef Bujnowski, żołnierz 2. Korpusu, uczestnik walk pod Monte Cassino, wybitny poeta, eseista, historyk literatury, wieloletni dziekan Wydziału Humanistycznego PUNO, wykładowca uniwersytetów w Amsterdamie, Heidebergu i Londynie (School of Slavonic and East European Studies). Ponieważ Józef Bujnowski był lubiany i ceniony, ukazało się wiele nekrologów i artykułów podsumowujących jego twórcze życie. I zdawało się, że o Bujnowskim napisano już wszystko. A tu wielka niespodzianka! Na rynku księgarskim w Polsce ukazała się książka : „Józef Bujnowski, walka, więzienie, zesłanie”, wydana przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jest to lektura fascynująca, a zarazem wstrząsająca. Książkę opracowała i przygotowała do druku prof. Wanda K. Roman. „Po śmierci męża, relacjonuje wdowa po poecie, Heide Bujnowska, w jed-
nej z szuflad biurka męża, znalazłam dwa zeszyty zapisane maczkiem i opatrzone tytułami: „ZWZ Więzienie” i „Moje zesłanie”. Nigdy wcześniej tych tekstów nie widziałam. Prawdopodobnie były gdzieś przechowywane, a w szufladzie pojawiły się krótko przed jego śmiercią”. Pani Heide zrozumiała, co mogło znaczyć pozostawienie tych rękopisów w tak widocznym miejscu; to prośba o ich wydanie. Wspaniale, że nieznana spuścizna Bujnowskiego doczekała się opracowania. Wanda K. Roman, autorka książki, prezentuje powyższe źródła z różnej perspektywy i w różnym ujęciu. Ciekawe jest, jak sam autor odbierał minione wydarzenia w różnych okresach swego życia. I tu kolejne zaskoczenie; autorka konfrontuje przedstawione przez Bujnowskiego fakty z materiałami archiwalnymi NKWD, co czyni książkę jeszcze bardziej wiarygodną historycznie. W pracy twórczej najważniejszy jest pomysł. Prezentowanie tych samych wydarzeń z różnej perspektywy daje
efekt znakomity. Relacje „wojenne” poety zostały wzbogacone i uzupełnione esejami i wierszami poety, nierzadko wcześniej publikowanymi na łamach „Kuriera Wileńskiego” i „Sitwy”. Teksty te doskonale uzupełniają suche relacje autora i wzbogacają całość. Wprawdzie książka nie pretenduje do miana pełnej biografii, co podkreśla
autorka we wstępie, znacznie wzbogaca wiedzę o jego udziale w strukturach konspiracyjnych podziemia polskiego w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Wiadomo, że działał w podziemiu wraz z pierwszą żoną, Ireną z Terwandów, że się ukrywał, że był poszukiwany przez NKWD i aresztowany, że podczas przesłuchań torturowano go i że nikogo nie zdradził. „Dużo rzeczy starałem się zapomnieć w więzieniu” – pisze Bujnowski. To prawdziwe i dramatyczne wyznanie, to myślenie nie tylko o sobie, ale i o współtowarzyszach broni. „Odsłona IV – moje zesłanie” to wstrząsająca relacja z pobytu w obozie pracy, w kołchozie Sołomatowo (najbliższe miasto Urzum , Kirovskaja oblast, Marijanskaja SSR w głębi Rosji) od 8.09.1941 do 14.09.1942. Bujnowski dowiaduje się o umowie Sikorski-Majski, pisze listy do delegatury polskiej w Moskwie i Kujbyszewie, prosi o pomoc, jego listy pozostają bez odpowiedzi. Nie może opuścić kołchozu legalnie, decyduje się więc na ucieczkę. Kiedy dociera do sztabu Wojska Polskiego w
Kirowie, okazuje się, że lista jest już zamknięta. Jak wyjaśnia autorka w przypisach, był to prawdopodobnie koniec sierpnia 1942 roku. Zakończono już ewakuację armii gen. Andersa z ZSRR do Iranu. Mnożą się trudności i komplikacje. Tylko przypadek zadecydował, że udało się Bujnowskiemu wydostać z Rosji. Odsłony: III „Moje więzienie” i IV „Moje zesłanie” to najdramatyczniejsze fragmenty książki. Heide Bujnowska, po odnalezieniu tekstów męża w tajemniczej szufladzie, uruchamia całą machinę; przepisuje teksty, rozszyfrowuje nieznane słowa i skróty (w tym celu udała się na Wileńszczyznę), wreszcie znajduje przyszłą autorkę opracowania i wydawnictwo. Bez jej determinacji książki by nie było.
Józef Bujnowski: Walka, więzienie, zesłanie. W sześciu odsłonach. Wstęp, zarys biografii i opracowanie dokumentów: Wanda Krystyna Roman. Uniwersytet Mikołaja Kopernika, Toruń. 2009.
|15
nowy czas | 19 grudnia 2009
takie czasy
Szymon Gurbin Obrońcy Krzyża nie powinni przybierać pozy obrońców Boga, bo to dość zuchwałe aspiracje. Zresztą ten rodzaj obrońców miewa pokusy rzucania kamieniami i wydawania sądów. Krzyż był, jest i będzie znakiem odrzucanym, a rolą chrześcijan nie jest wymachiwanie nim, ale dawanie świadectwa o prawdziwości i głębi przesłania, które symbol Krzyża ze sobą niesie. Tyle że to dużo trudniejsze niż przybieranie pozy świętego oburzenia. Nie oznacza to jednak wcale chowania się ze swoją wiarą, wręcz przeciwnie…
zagubieNie, czyli Nic Nowego Judeochrześcijańska koncepcja człowieka zapisana w zwojach Tory i w zakorzenionej w tych zwojach Ewangelii tworzy aż dotąd silny splot z dziedzictwem antyku. Może się to oczywiście komuś nie podobać, ale zanegować to trudno. Coraz częściej słychać jednak głosy ludzi, którzy mniej lub bardziej świadomi tej kulturowej pępowiny chcą wprowadzić nową jakość. Zresztą czy taką znów nową? Życiodajnych źródeł tej próby rugowania religii z życia publicznego można doszukiwać się w posoce obficie spływającej z gilotyn Rewolucji Francuskiej zwanej Wielką. Trudno zapomnieć, że niebiesko-biało-czerwone ideały wolności, równości i braterstwa to pierwsza na ogromną skalę wprowadzana w życie koncepcja świata, w której człowiek wyeksmitował Boga i zasiadł na jego miejscu. Po tym doświadczeniu jednak Europa wyszła bardzo zagubiona. Czy bez tego zagubienia byłaby możliwa np. późniejsza rewolucja w Rosji, a później, w bezpośrednim jej następstwie, czy byłby możliwy pierwszy z wielkich systemów totalitarnych świata XX wieku? System, który przecież pierwotnie miał być szczytem sprawiedliwości społecznej i hymnem chwały ku czci Nowego Człowieka. Skończyło się łagrami, terrorem i upodleniem milionów ludzkich istnień. Tym razem nie kłapały już ar-
chaiczne gilotyny, tylko nagany wierciły otwory w potylicach niepożądanych czaszek. Ale potem równoległe koncepcje lepszych światów i lepszych ludzi posypały się jak z rękawa… Krótko mówiąc Europa już odwracała się od wspomnianego judeochrześcijańskiego dziedzictwa, ale czy potrafiła zaproponować coś w zmian? A coś zaproponować trzeba, bo pustka tak czy inaczej będzie czymś zapełniona. I może się niedługo okazać, że człowieka na nowo będziemy odkrywać nie przez moralność Dekalogu i piękno antyku, ani przez spadkobierców wolnych od zabobonów umysłów oświecenia, ale przez szkołę koraniczną… I choć dla mnie Krzyż jest wartością, wokół której koncentruje się moja wiara, to jednak mówiąc o tym splocie judaizmu, chrześcijaństwa i antyku odwołuję się do dziedzictwa kulturowego, a nie prowadzę religijnej agitacji. Przyznam, że ja nie rozumiem, jak można tego nie rozumieć. Humanizm europejski garściami czerpał z filozofii chrześcijańskiej, tak ja ta czerpała z Arystotelesa i Paltona. Oczywiście można teraz wziąć do ręki siekierę ignorancji i te wszystkie sploty porąbać, ale po co?
iNtelektualNo-duchowy artretyzm Jednak, żeby oddać sprawiedliwość, bardzo podoba mi się idea państwa świeckiego, oddzielonego od instytucjonalnego Kościoła i gwarantująca obywatelom swobodę religii, poglądów politycznych, funkcjonującego w oparciu o mechanizmy demokracji. Nie można jednak tej separacji wykorzystywać do załatwiania swoich ideologicznych porachunków z chrześcijaństwem. I kiedy już nawet Boże Narodzenie przestaje być politycznie poprawne to zaczynam odczuwać atmosferę otaczającego mnie absurdu. Przecież teraz jest wyzwaniem kupno świątecznej kartki pocztowej odwołującej się graficznie do narodzenia Chrystusa. Wszystko na tych kartkach znajdę, łącznie z modelką Playboya odzianą w czerwony uniform z białym kożuszkiem, ale Dziecka z Betlejem trzeba się naszukać…
Krzyżowanie Krzyża Niestety, wiele osób pomstujących na te kulturowe zjawiska obserwowane w świecie Zachodu walnie się do takiego stanu rzeczy przykłada. Machają swoją religijnością z finezją parobka tłukącego o ziemię cepem. Są jak neandertalskie stwory czujące się bezpiecznie jedynie w blasku ogniska swojej jaskini i nawet nie próbują zrozumieć złożoności otaczającej ich rzeczywistości. To oni bardzo często sprawiają, że Krzyż nie kojarzy się niektórym ludziom z przykazaniem miłości bliźniego lecz z zadanym bólem, nienawiścią, a czasem po prostu z religijną głupotą. Wyzwaniem dla chrześcijan jest natomiast, szczególnie w naszych czasach,
Starcie na start Kilka miesięcy szkoleń, układania biznesplanów, kilka miesięcy nadziei na skorzystanie z unijnych dotacji. Potem kolejnych kilka miesięcy oczekiwania na obiecane pieniądze, kolejnych kilka miesięcy zadłużania się. Tak w skrócie można opisać drogę młodych przedsiębiorców, którzy zawierzyli Unii Europejskiej i ich instytucjom w Polsce. Dopiero w grudniu sytuacja wróciła do jako takiej normy.
NaJlepsi dostaNą po 40 tys. zł Już w ubiegłym roku szeroko informowano o możliwości zdobycia bezzwrotnej pożyczki w wysokości 40 tys. złotych na rozpoczęcie działalności gospodarczej. Stawiający pierwsze kroki w biznesie mieli za zadanie przedstawić najlepszy biznesplan, przejść odpowiednie szkolenia z zakresu prawa
podatkowego, księgowości, czy ogólnej znajomości rynku. Po kilku miesiącach najlepsi mieli otrzymać po 40 tys. Mieli, ale nie otrzymali. Dla co najmniej kilkuset osób pieniędzy zabrakło. Zostali z otwartymi biznesami, a wielu z nich z długami. – Pieniądze miały się pojawić w połowie roku. Chciałem uruchomić kilka mobilnych punktów gastronomicznych. Wziąłem kredyt, kupiłem urządzenia, wynająłem pomieszczenia pod firmę. Wszystko miało się zrekompensować po otrzymaniu pieniędzy z Unii. Tu jednak ciągle słyszeliśmy, że pieniędzy jeszcze nie ma i nie wiadomo, dlaczego jeszcze ich nikt nie przesłał na nasze konta – opowiadał o swoich przypadkach pan Michał z Ostrowca. Pieniądze już dostał, ale zamiast rozwijać biznes, najpierw spłaca długi. – Wszystko się popsuło, poprzestawiało. Na pewno nie
realizuję przedstawionego ekspertom biznesplanu – dodał. Administrujący środkami zbyt głośno o problemach z przelewami nie chcieli mówić. Pierwsze oficjalne informacje na temat zatorów ujawniły Urzędy Pracy.
pieNiądze z uNii europeJskieJ Środki europejskie są dzisiaj dla Polaków swoistym wyznacznikiem zaufania, pewności. Wierzymy, że to co związane z Unią Europejską, jest prawdziwe, nieprzekłamane. Wielu beneficjentów jest również święcie przekonanych, że dysponentem środków unijnych na ich projekty, są instytucje ogłaszające i prowadzące określone konkursy (stowarzyszenia, instytucje samorządowe, itd.). Okazuje się jednak, że dysponentem pieniędzy tak naprawdę są instytucje rządowe, mianowicie ministerstwa. I
dawanie świadectwa mądrości Krzyża, bo w tej mądrości – w Miłości Ukrzyżowanej – jest jądro takiej koncepcji człowieka, która jest, jak wierzę, odpowiedzią na wiele odwiecznych i wiecznych lęków i głodów. Mówimy o czymś o wiele bardziej istotnym niż krucyfiks na ścianie – Krzyż dla chrześcijan jest znakiem, bez którego giną. Ten znak natomiast musi być kręgosłupem ich wewnętrznej konstrukcji. Nie muszą mieć, a może nawet nie powinni mieć krzyża na czole. Oni mają być wiarygodnym świadectwem wierności dla Tego znaku. W całym szeregu codziennych zdarzeń. Śmiem twierdzić, że tego Europie bardzo potrzeba, ale równocześnie współ-
czesna kultura europejska to odrzuca. Krzyż jednak był, jest i będzie znakiem odrzucanym. A może jego sens tkwi właśnie w tym odrzuceniu, bo to odrzucenie wyzwala, paradoksalnie, jeszcze większą wierność. Krzyż jest symbolem miłości dramatycznej, miłości do końca. Miłości paradoksalnej, bo oto Bóg jest zabity za wierność człowiekowi. W wymiarze religijnym, odwracając się od tej wierności, człowiek nie tyle przekreśla Boga, co siebie. W wymiarze kulturowym natomiast, pomimo wielu strasznych rzeczy robionych przez ludzi w imię krzyża, ten znak jest i tak inspiracją do dostrzegania człowieka w człowieku i do podnoszenia go z kolan.
tam są problemy. Nie wiadomo jednak dlaczego, bo do dzisiaj ministrowie o jakichkolwiek opóźnieniach wypowiadają się dość wstrzemięźliwie. Najczęściej ograniczają się tylko do informacji o nowych terminach wypłat. W praktyce oznacza to, że beneficjent jest zdany na łaskę Warszawy, a potem może tylko liczyć na sprawne działania urzędników w regionach. Działania te polegają głównie na przyjęciu środków na własne konta i przesłaniu ich na konta instytucji prowadzących określone programy (banki muszą być wyjątkowo szczęśliwe, koszty z tytułu operacji finansowych na dużych kwotach są potężne). Ścieżka, jaką pokonują pieniądze, jest długa.
tów. Choć nie ukrywam, że sam jestem zdegustowany tym co się wydarzyło. Beneficjenci nam zaufali, my nie potrafiliśmy wywiązać się z obietnic. Nikogo przecież nie obchodzi, że my nie dysponujemy pieniędzmi tylko ministerstwo. A to umywa ręce i nawet nie tłumaczy się z opóźnień. Dobrze, że te środki w końcu wpłynęły. Pewnie, że lepiej późno niż wcale, jednak marna to pociecha dla tych, którzy dzisiaj mają do spłaty potężne kwoty – powiedział mi jeden z marszałków chcących zachować anonimowość. Jak się ratować na przyszłość? Jest rozwiązanie, choć dziś ciężko powiedzieć, czy będzie skuteczne. Mowa o gromadzeniu wszystkich unijnych środków na kontach Banku Gospodarstwa Krajowego. To ten bank od przyszłego roku będzie wypłacał pieniądze beneficjentom. Środki nie będą już wędrowały z ministerstwa przez samorząd do instytucji prowadzących. Wszystkie te podmioty będą prowadzić swoją działalność, ale środki wypłaci BGK.
Jak ufać rządzącym? To pytanie pojawia się w kontekście ostatniego zamieszania. Znów dochodzimy bowiem do wniosku, że nie ma sensu angażować czasu i środków w coś, co jest niepewne i na dodatek nie wiadomo, kiedy się zrekompensuje. – Mam nadzieję, że te problemy nie podważą zaufania do unijnych projek-
Przemysław Kobus
16|
19 grudnia 2009 | nowy czas
czas przeszły teraźniejszy
Między nami sąsiadami Michał Opolski
Szeptyckiego, ale przede wszystkim na temat aktualnych stosunków polsko-ukraińskich, i zagadnień, które siłą rzeczy wokół nich orbitują.
N
co z tym Wschodem?
iektórzy mawiają, że prawda leży tam, gdzie ją pogrzebano. Rolą historyków jest ją jednak odkrywać i przedstawiać, bez względu na jej polityczny wydźwięk. W przypadku ludobójstwa na Wołyniu stało się nie inaczej – historia jest znana. Niestety, ale nasi politycy nie robią za wiele, by dać temu wyraz na arenie międzynarodowej. Polityczna kalkulacja, którą kierujemy się w naszych kontaktach z Ukrainą, nie tylko wygrywa z poszanowaniem elementarnych wartości, ale nie przynosi również oczekiwanych rezultatów.
jest dobrze, będzie jeszcze lepiej Relacje polsko-ukraińskie kształtują się znakomicie. Tak przynajmniej wynika z wypowiedzi naszych polityków, którzy w ogólnej euforii sukcesu zapominają o przykrych faktach. Doktorat honoris causa KUL, który przyznano kilka miesięcy temu prezydentowi Wiktorowi Juszczence, to w zamyśle władz uczelni i naszych polityków, ukoronowanie wzajemnej przyjaźni oraz pochwała ukraińskiej demokracji. To opinia obiegowa, funkcjonująca dla „dobra sprawy”, lecz gdy przyjrzeć się naszym wzajemnym stosunkom, zauważyć można, że budowa sojuszu z Ukrainą uświęca coraz więcej zakłamań i przemilczeń, skazując nasze wzajemne relacje na oczywiste patologie. I tym razem alarmują o tym tylko nieliczni – „jątrzyciele” i „malkontenci”. Polityczna poprawność nakazuje bowiem myśleć inaczej. Słuszna wykładnia brzmi mniej więcej tak: Rzeczywiście w zachodniej części Ukrainy odżywają nacjonalistyczne resentymenty rodem z czasów II wojny światowej, ale nie zmienia to faktu, że od kilku lat nasza współpraca z tym państwem jest coraz lepsza. Międzypaństwowy sojusz dawno zaś usankcjonowany został naszym poparciem dla „pomarańczowej rewolucji” z 2004 roku, dlatego też domaganie się prawdy o ludobójstwie na Kresach właśnie teraz, może tylko zaognić nasze dobre stosunki. Cóż, czasy się może i zmieniły, ale wciąż są tematy, które lepiej pozostawiać w cieniu. Kilkanaście dni temu otrzymałem e-maila z prośbą o poparcie akcji protestacyjnej przeciwko sesji naukowej poświęconej greckokatolickiemu biskupowi Andrzejowi Szeptyckiemu. Ściśle mówiąc, przeciwko sesji, którą od początku wykluczała zaangażowanie w nią krytyków jego osoby. Taką to wolność badawczą mamy dziś w Polsce, że dyskutantów dobiera się tak, by dyskusji nie było. Ale nie ma się czemu dziwić, skoro wszelkie argumenty podważające czyjąś „nieskazitelną” biografię, zwykliśmy traktować jednoznacznie – jako głos zawistników i wichrzycieli. A wypadałoby stworzyć panel dyskusyjny nieco szerszy, w końcu Szeptycki po dziś dzień budzi ogromne kontrowersje. Dla jednych – hitlerowski kolaborant, na którego barkach spoczywa współodpowiedzialność za eksterminację Polaków na Wołyniu, dla drugich – mąż stanu, patriota, bohater, „ukraiński Schindler”. Gdy piszę ten tekst, sesję i protesty mamy już za sobą. Wnioski z nich skłaniają zaś do pewnych refleksji, nie tyle dotyczących samego
Polska polityka zagraniczna jest dziś niespójna, w wielu miejscach niekonsekwentna, potrzebuje ugruntowanej myśli – pisał o tym kilka tygodni temu Grzegorz Małkiewicz (NC, 131, 1023.10.2009), odnosząc się, jak sądzę, do kilku polemicznych artykułów, które ukazały się wcześniej na łamach „Rzeczpospolitej”. Fakt to bezsporny, trudno z nim polemizować, choć słuchając naszych polityków wydawać się może, że mają na tym polu same zasługi. By jednak dobrze zrozumieć patologię, która zagościła ostatnio w naszych stosunkach z Ukrainą, przede wszystkim należy przypomnieć sobie wydarzenia z 2004 roku, gdy podczas „pomarańczowej rewolucji” udzieliliśmy wsparcia procesowi demokratyzacji u naszych wschodnich sąsiadów. Osobnym, acz istotnym tematem jest fakt, czy był to ruch właściwy, słowem – opłacalny z punktu widzenia naszej racji stanu. Głosy są podzielone, choć osobiście skłaniam się ku stwierdzeniu, że nasze poparcie wynikało wtedy ze słusznych pobudek, co niestety nie zmienia faktu, że późniejsza polityka względem Ukrainy przybierała coraz to bardziej kuriozalną formę. Nie atakowałbym więc samej idei, tym bardziej z perspektywy 2004 roku, lecz działania, które potem prowadzono. Podzielam więc głosy sprzeciwu wobec bezrefleksyjnego popierania prezydenta Juszczenki, gdyż jego aktualna działalność mocno rozmija się z tym, co zwykliśmy określać kanonem demokracji. Nasi czołowi politycy udają tymczasem, że problemu nie ma, przymykając oczy na bezczelne zakłamywanie historii uprawiane przez ukraińskich pogrobowców Bandery, którym prezydent Juszczenko konsekwentnie udziela wsparcia, odwołując się do nacjonalistycznych resentymentów drzemiących w zachodniej Ukrainie. Rafał Ziemkiewicz, publicysta „Rzeczpospolitej”, pisze wprost – „plują nam w twarz”. Mocne to stwierdzenie, ale niestety jest w nim dużo racji. Wystarczy prześledzić, chociażby doniesienia z portalu kresy.pl, by przekonać się, że nie jest to opinia bezzasadna. „Prezydent Wiktor Juszczenko apeluje do rządu ukraińskiego o przyśpieszenie prac nad uznaniem UPA za organizację walczącą o niepodległość Ukrainy” – przeczytałem kilkanaście dni temu na wymienionym wyżej portalu. W tej sytuacji zastanawia, dlaczego na linii Warszawa-Kijów wciąż jest tak sielsko-anielsko. I tu nie sposób pominąć naszego rządu i osobę prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego polityka wschodnia oparta jest na planach budowy silnego regionu, właśnie do spółki z Ukrainą i Litwą. Ba, ten wschodni kurs jest nawet jednym z priorytetów jego kadencji. Nie ukrywam, że nasze aspiracje, by wespół z Ukrainą i Litwą budować silny region wschodni (Białoruś raczej należy wykluczyć), osobiście mi odpowiadają, choć znowu przyznam rację Ziemkiewiczowi, że w obecnej sytuacji, po zmianie układów politycznych na świecie, są one raczej bez szans. I przyznaję to z ubolewaniem, gdyż mówiąc po chłopsku, jak zwykł mawiać, znany mi skądinąd, pewien mądry człowiek – „Wszystko to, co osłabi Ruskich, wzmocni nas – Polaków”. I proszę nie traktować powyższego wniosku w kategoriach jakichś antyrosyjskich, nacjonalistycznych fobii, a jedynie tylko jako
stwierdzenie nagiego faktu, zwłaszcza w momencie, gdy rosyjscy „demokraci” wciąż pałają do nas „szczególną” estymą. W Unii Europejskiej nie ma jednak, póki co, chęci by powiększyć grupę 27 państw o Ukrainę, szczególnie teraz, gdy w niektórych jej regionach odradzają się tendencje nacjonalistyczne. Prawdopodobnie nie będzie takiej chęci również w przyszłym roku, kiedy to – dając wiarę analitykom – w fotelu prezydenta zamiast Juszczenki zasiądzie kolejny promoskiewski polityk. Tym bardziej dziwią nasze umizgi względem Kijowa, które w imię wyżej wymienionej koncepcji, nie pozbawione są półsłówek, przemilczeń, źle obliczonych kalkulacji. Nie oznacza to oczywiście, że Ukraina nie jest dla nas partnerem i należy ją omijać szerokim łukiem. Wręcz przeciwnie, jest i będzie, i należy ją wspierać politycznie, jeśli oczywiście są ku temu okoliczności, ale nie powinno odbywać się to kosztem pamięci dla ofiar ludobójstwa na Wołyniu, a dokładniej na Kresach PołudniowoWschodnich. W końcu można wespół z Ukraińcami zorganizować kopanie piłki na Euro 2012, mało tego, można robić z nimi przeróżne biznesy, ale jednocześnie nie wyklucza to tego, że trzeba zdecydowanie potępić działalność OUN-UPA, którą w neobanderowskiej propagandzie porównuje się do polskiej AK. Tego jednak nie robimy, wychodząc z założenia, że mogłoby to zaszkodzić wzajemny interesom. Jakim? Biznesom mniejszych lub większych przedsiębiorców? Wybaczcie Państwo ten cynizm (zauważam tylko na czym świat stoi), ale jeśli można zarobić trochę złotówek i hrywien, to ofiary ludobójstwa nie mają w tym momencie najmniejszego znaczenia, stąd głęboko powątpiewam w fakt, że mówienie prawdy jest tu jakimś zagrożeniem.
najnoWsza historia i ofiary politycznie nieWygodne Prezydent Lech Kaczyński nie kryje, że prócz koncepcji budowania silnego regionu na Wschodzie, jego ambicją jest również tzw. polityka historyczna, którą swego czasu tak zaciekle atakowano, obrzucając jej zwolenników określeniami w stylu – „policjanci pamięci”. Przykłady owej „policyjnej” pamięci znaleźć nietrudno, wystarczy wspomnieć te najświeższe, czyli wypowiedzi związane z obchodami rocznicy wybuchu II wojny światowej, kiedy to „policjant” Kaczyński zadbał o to, by przynajmniej przez najbliższy czas nie kazano nam kajać się za wywołanie wojny, „polskie obozy śmierci” czy zbrodnie przeciwko sowieckiemu żołnierzowi – „wyzwolicielowi”. I dobrze, jestem za, każdy przy zdrowych zmysłach jest, ale nie podoba mi się bardzo (podobnie jak wszystkim „malkontentom” i „wichrzycielom”), gdy ten sam prezydent swoją politykę historyczną traktuje wybiórczo i instrumentalnie. Bo skoro podkreśla on swój szacunek dla ofiar hitlerowskich i stalinowskich mordów, to dlaczego nie stosuje tej zasady w stosunku do ofiar ludobójstwa na Wołyniu, gdzie według różnych danych, z rąk ukraińskich nacjonalistów z OUN-UPA zginęło podczas II wojny światowej kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Wśród nich byli nie tylko Polacy, ale także pomagający im Ukraińcy oraz inne mniejszości etniczne, zamieszkujące dawne tereny II Rzeczpospolitej: Żydzi, Rosjanie, Ormianie. Nieżyjący już prof. Paweł Wieczorkiewicz mówił o liczbie wahającej się pomiędzy 70-114 tys. zamordowanych, zaznaczając, że dane te obej-
mują tylko ofiary narodowości polskiej. Same zbrodnie opisywał zaś w ten sposób: „Rzezie na Wołyniu swoim okrucieństwem i metodami działania można porównać tylko do eksterminacji Ormian przez Turków w czasie I wojny światowej i walk etnicznych na Bałkanach w czasie II wojny światowej.” Czy dziś są to wciąż ofiary drugiej kategorii, z etykietkami – „tu leżą politycznie niewygodni”? Najwidoczniej tak, skoro ani polski parlament, ani rząd, ani prezydent, nie interweniują, gdy zbrodniarzom z OUN-UPA stawia się na Ukrainie pomniki, organizuje ku ich czci uroczyste akademie, rowerowe rajdy, oraz nazywa ich imieniem ulice i place. I mam tu na myśli, przede wszystkim interwencję międzypaństwową, skierowaną do prezydenta Juszczenki, który podobnym wydarzeniom patronuje. Czy to tak wiele? Okazuje się, że tak, zwłaszcza że o zbrodniach dokonanych na Polakach mówi się dalej bojaźliwie i przy użyciu eufemizmów, nierzadko sprowadzając temat do politycznych przepychanek, w których prawda zawsze znajduje się w głębokiej pogardzie. I dotyczy to niemal wszystkich polityków, tak z lewej, jak i z prawej strony sceny politycznej. Poseł Stefan Niesiołowski, który jeszcze kilka lat temu nazywał Katyń ludobójstwem, dziś, by nie wyjść poza ramy politycznej poprawności, zdecydowanie przeciwstawia się faktom, mówiąc o „zbrodni wojennej”. Jest to określenie na tyle pokrętne i nieadekwatne, że pozwolę sobie podsumować je ulubioną frazą Pana posła – „to jakiś bełkot”. Zresztą takie niejasne stwierdzenia funkcjonują u nas od dawna, wystarczy przytoczyć te najbardziej znane typu: „tragedia wołyńska” czy „wypadki wołyńskie”. Grunt to powiedzieć tak, by nikogo nie urazić, jednocześnie sprowadzając temat do rozgrywających się gdzieś w zamierzchłej przeszłości zdarzeń, w których wina rozkłada się na obie strony konfliktu. A skoro Polacy wiedzą o tych „wypadkach” wciąż nie za wiele, pomijając już wiedzę samych Ukraińców, o których jeszcze wspomnę, to takie postawienie kwestii jest rzeczywiście bardzo kompromisowym rozwiązaniem. Póki co, co powiecie Państwo na nowe, „poprawne” i kompromisowe definiowanie zbrodni, dajmy na to: „wydarzenia oświęcimskie” lub „wypadki bałkańskie”. Przykładów takiej nowomowy można by wymienić jeszcze kilka, ale czy o to chodzi w prawdzie, by pomijać jej istotę. W końcu gwałciciela też nazwać można winnym działań o charakterze gwałtu. W tym duchu utrzymana jest uchwała Sejmu RP z 15 lipca bieżącego roku, którą i tak nazwać można faktem znaczącym, zwłaszcza w kontekście wieloletniego milczenia na temat mordów na Kresach Wschodnich II RP. Czytamy w niej m.in. „W lipcu 2009 roku mija kolejna – 66. rocznica rozpoczęcia przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińską Powstańczą Armię na Kresach II Rzeczypospolitej tzw. antypolskiej akcji – masowych mordów o charakterze czystki etnicznej i znamionach ludobójczych. Sejm RP składa hołd pomordowanym Rodakom i obywatelom polskim innych narodowości oraz członkom Armii Krajowej, Samoobrony Kresowej i Batalionów Chłopskich, którzy podjęli dramatyczną walkę w obronie polskiej ludności cywilnej i przywołuje bolesną pamięć o ukraińskich cywilnych ofiarach.” Informację o wyżej wymienionej uchwale znalazłem przez przypadek na portalu kresy.pl, szukając zupełnie innych treści. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy próbowałem odnaleźć ją później na stronach ogólnopolskich dzienników, co mi się nie udało. Skąd to milczenie?
|17
nowy czas | 19 grudnia 2009
czas przeszły teraźniejszy
o ludobójstwie na Wołyniu wie 62 proc. polaków powyżej 55 roku życia. 51 proc. polaków w wieku od 18 do 24 lat nic o tych wydarzeniach nie słyszało. tylko 8 proc. młodych polaków zna historię mordów wołyńskich. Na pytanie „Kim były ofiary?” 31 proc. uważa, że polacy, 4 proc. za ofiary podaje zarówno polaków, jak i Ukraińców.
Najwidoczniej jest tu nam znowu nie po drodze, bo przecież nagłaśniając taką uchwałę narazilibyśmy się na protesty ukraińskich nacjonalistów, kto wie może samego Juszczenki, a tak mamy święty spokój. Można by powiedzieć, że wilk syty i owca cała. Sejm spełnił swój obowiązek, więc w razie, gdy jacyś „jątrzyciele” będą biadolić o wołyńskich krzywdach, pokażemy im stosowną uchwałę.
czyli problem pozostaje? Kilkanaście lat po tym, jak Ukraina odzyskała niepodległość, wciąż nie rozpoczął się w naszych wzajemnych stosunkach żaden nowy, spektakularny rozdział. Nie czuję się osobą na tyle kompetentną, by wypowiadać na temat naszych kilkusetletnich relacji jakieś kategoryczne
sądy. Pozostawię tę kwestię historykom, mając nadzieję, że jeśli rzeczywiście zależy im na rzetelnym badaniu przeszłości, zapomną o wzajemnych animozjach i skupią się na faktach. Nie trzeba jednak być historykiem, by wśród znanych już faktów dotyczących ludobójstwa na Wołyniu, znaleźć istotę rzeczy i poddać ją pod rozwagę Czytelnika. Prawdą jest, że między Polakami i Ukraińcami nie nastąpiła dotąd ekspiacja win, szczególnie tych związanych z historią XX w. Są one po obu stronach, czy nam się to podoba, czy nie. Należy jednak zauważyć, a nawet poczuwam się do takiego obowiązku, że rozkładają się one zupełnie niesymetrycznie i nie można ich porównywać. I nie jest to opinia tylko polskich badaczy, którym oczywiście można
zarzucić stronniczość, ale szczególnie ukraińskich, którzy podczas seminarium „Polska – Ukraina: trudne pytania” nie znaleźli dowodów na to, by winy te w jakikolwiek sposób móc zrównoważyć. Nie było żadnych oficjalnych planów AK, by na cywilnej ludności ukraińskiej dokonywać odwetów, co często sugerują neobanderowcy, lansując lichą tezę polskiej współodpowiedzialności za zbrodnię. Wręcz przeciwnie, każdy akt nieposłuszeństwa wobec rozkazu zaniechania zemsty na cywilach, uznawany był za zbrodnie i karany przed sądem polowym. Owszem, należy przyznać, że mimo tego zdarzały się akty zemsty ze strony żołnierzy AK, których rodziny zostały w bestialski sposób zamordowane, ale były to zjawiska incydentalne i skali tych zbrodni nie da się porównać z ludobójstwem dokonanym przez nacjonalistów z OUN-UPA. Trudno doszukać się podobnych analogii także nieco wcześniej, dajmy na to przed wojną, kiedy to mniejszość ukraińska była na ziemiach polskich represjonowana – co do tego nie ma wątpliwości. Ale czy używanie przemocy fizycznej i psychicznej wobec ukraińskich więźniów obozu w Berezie Kartuskiej, może wytrzymać porównanie z bestialskimi mordami na Kresach? Czy akcje polonizacyjne skierowane w stosunku do Ukraińców, którym tuż przed wojną burzono cerkwie na Chełmszczyźnie, były tego samego rodzaju zbrodniami? Nie, nie były, co oczywiście wcale naszych działań nie usprawiedliwia. Jednak na takich wydarzeniach buduje się dziś skalę porównawczą, sprowadzając ludobójstwo z Kresów Wschodnich do zwykłej zemsty za doznane krzywdy. Jedno z takich wydarzeń opisywał prof. Paweł Wieczorkiewicz, odnosząc się do pacyfikacji ukraińskich nacjonalistów w Małopolsce Wschodniej. „ (…) We współczesnej martyrologii ukraińskich nacjonalistów pacyfikacja owa, która była w perspektywie drobnym epizodem, urosła do wymiarów zbrodni, bodaj czy nie ich zdaniem: porównywalnej z Holocaustem, a na pewno z „tzw. zbrodnią wołyńską”. Wybatożenia zadków, często słusznego, nie można stawiać na równi z odcinaniem głów, otwieraniem brzuchów, wyrywaniem języków, wyłupianiem oczu, czego dopuszczali się Ukraińcy na Wołyniu i później” Kilka lat temu padły słowa, będące nawiązaniem do legendarnego listu polskich biskupów do biskupów niemieckich. „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” – napisał w liście do Adama Michnika – wówczas jeszcze premier – Wiktor Juszczenko. Mniejsza o to, że powinien on poszerzyć listę adresatów tego apelu, gdyż w tej formie sprowadzał się on raczej do prywatnej korespondencji, nie zaś oficjalnej odezwy do Polaków. Zadziwiające jest jednak to, że dziś – już jako prezydent – swoją proneobanderowską polityką zaprzecza temu, co tak pięknie niegdyś ujął. I co? I nic? Ciekaw jestem, czy gdyby Angela Merkel, po wystąpieniach na Westerplatte objęła swoim patronatem stawianie pomników Himmlerowi, licząc na poparcie neonazistów, mogłaby cieszyć się uznaniem katolickiej uczelni i polskich polityków? Nie staliśmy się więc świadkami historycznego pojednania, do jakiego doszło przecież z Niemcami. A można było tego przecież oczekiwać, pokładając jakieś nadzieje we wspomnianej wcześniej „pomarańczowej rewolucji”. Te okazały się jednak złudne i trochę na wyrost, co nie zmienia faktu, że wspieranie demokratyzacji na Ukrainie dalej powinno być naszym celem. A skoro nie ma pojednania, nie będzie też historycznego „katharsis”, dzięki któremu moglibyśmy budować prawdziwe partnerstwo. Nie oczekujmy tego, zwłaszcza teraz, gdy Ukraińcy sami mają problemy, by jasno określić się jako naród i sprecyzować poglądy na przyszłość. Dowodem na to są wyraźne podziały wewnątrz kraju, które uosabiają różne koncepcje myślenia.
18|
19 grudnia 2009 | nowy czas
rozmowa na czasie właśnie kontakt z innymi muzykami, granie dla publiczności i forma abstrakcyjnej komunikacji. A czym wyższa jest to półka i wyższe wyzwanie, tym większe kroki stawiamy, by dojść kiedyś do tego poziomu. Niedawno zagrałem na jamie u Ronnie Scotta na Soho, więc już teraz wierzę, że pewnego dnia zagram tam koncert. Udało ci się stworzyć tu własny zespół.
Ostro jak brzytwą Z Tomaszem Żyrmontem, pianistą jazzowym, założycielem i liderem zespołu Groove Razors, rozmawia Alex Sławiński Czemu akurat Londyn? A nie np. Nowy Jork, Nowy Orlean czy kilka innych miejsc, które bardziej kojarzą z muzyką jazzową?
– Kiedy tutaj przyjechałem, początkowo nie grałem zbyt wiele, ale obserwowałem rynek i scenę muzyczną, wkręciłem się w mały interes i sprzedawałem fortepiany. Starałem się „rzucać uchem” wszędzie, gdzie tylko coś ciekawego się działo, złapałem kilka dobrych kontaktów z muzykami z lokalnej sceny i wtedy padła decyzja o rozpoczęciu studiów w Guildhall School of Music and Drama, która mieści się w Barbican Art Centre, chyba największym w Europie centrum artystycznym. Atmosfera tego miejsca bardzo mną zakręciła. Wiedziałem zresztą wcześniej o znakomitej renomie tej szkoły. Ma ona świetnych wykładowców, zaplecze i odpowiadający mi program, który uznawał mój polski licencjat z Akademii Muzycznej w Katowicach i pozwoliła mi wskoczyć na kolejny etap edukacji. W Guildhall brałem udział w licznych warsztatach z gwiazdami jazzu, jak Joshua Redman, Danilo Perez, Phil Markowitz, Bobo Stenson czy Christian McBride. Może Londyn nie kojarzy się z jazzem,aż tak jak Nowy Jork, ale jest bez wątpienia stolicą europejskiej muzyki i jej produkcji. Odbywają się tutaj wspaniałe festiwale, koncerty i jam sessions codziennie w kilku miejscach. Można więc wybrać zawsze coś ciekawego, nie wpadając w rutynę i monotonię, spotykając w klubach wybitnych jazzmanów z całego świata. Owa aura wielokulturowości sprawia, że jest to magiczne miejsce i daje niesamowite możliwości rozwoju. Właśnie to sprawiło, że postanowiłem zostać tutaj. W czasie studiów udało mi się nawiązać sporo nowych kontaktów. Dużo wówczas jamowałem z muzykami o różnych korzeniach, wywodzących się z ciekawych muzycznych nurtów. Narodziło się wtedy wiele projektów, które
stworzyły moją świadomość muzyczną. Londyn poszerzył zresztą mój horyzont na wielu innych płaszczyznach. Jeśli chodzi o sztukę, kuchnię i kultury to wszystko przeplata się w jednym miejscu, co nadaje miastu niesamowtego aromatu. Fuzja rozmaitych smaków, kolorów, dźwięków, a przede wszystkim pięknych zabytków i licznych atrakcji spaja miasto w wyjątkową całość. Zaczynając swą karierę muzyczną w Polsce miałeś z pewnością okazję poznać naszą krajową scenę. Na czym polegają różnice między graniem w Polsce i w UK?
– W Polsce mamy wielu wybitnych, światowej klasy muzyków i jazz na bardzo wysokim poziomie. Jeżeli chodzi o muzykę, to jest ona w pewnym sensie naszą wizytówką. Mamy w jazzowym dorobku sporo wielkich nazwisk, jak Krzysztof Komeda, Tomasz Stańko, Michał Urbaniak, Leszek Możdżer czy zespoły Simple Acoustic Trio i Walk Away. Brytyjska scena jazzowa jest również bardzo dobrze rozwinięta i otwarta, między innymi przez swoją wielokulturowość. Przyciąga ostatnio również polskich jazzmanów. Myślę, że Polacy grają z sercem, emocjami i charakterem. Brakuje nam może jedynie tego tutejszego miksu i zróżnicowania. Na Wyspie można spotkać muzyków praktycznie z całego świata. Oni – grając – wplatają swoje muzyczne korzenie, zamiłowania, uczucia, co wpływa na to, że muzyka bywa bardzo żywa, różnorodna, prawdziwa i nie jest szufladkowana. Tutaj muzycy są bardzo otwarci na współpracę. Nieważne, czy jest to gwiazda, czy też osoba stawiająca pierwsze kroki, muzycy bardzo się wspierają, odstępują sobie koncerty, a wspólne granie często jest formą twórczej rekreacji. Najczęściej moje wieczorne wypady na miasto kończą się tym, że jamujemy ze sobą w klubach i rozmawiamy o muzyce. Muzyka na
żywo jest tutaj grana na każym kroku. Począwszy od pubów, stacji metra, kafejek na Covent Garden czy wzdłuż bulwaru nad Tamizą, kończąc na pretiżowych klubach i salach koncertowych. Uszy same się otwierają na dźwięki. Miasto ma swój niepowtarzalny rytm i „gra we wszystkich tonacjach”. Jazz uchodzi za muzykę raczej trudną. Zarówno w odbiorze, jak i wykonaniu. Dlaczego wybrałeś akurat ten gatunek?
– Zawsze interesowała mnie muzyka pełna barw, przestrzeni, która nie toleruje barier ani narzucania swoich zamkniętych reguł. Uważam, że właśnie jazz jest najbardziej otwartą formą muzyczną. Pozwala mi w największym stopniu wyrazić siebie, własne emocje. Opowiedzieć o swoich przygodach życiowych, przez dźwięk nawiązać bliższy kontakt ze słuchaczem i tworzyć na bieżąco. W każdej dziedzinie trzeba włożyć wiele wysilku, aby iść do przodu i rozwijać się. Regularnie ćwiczę na fortepianie. Sam i z zespołem. Ważne jest też, żeby ciągle słuchać, chodzić na koncerty, jamować i chwytać inspiracje. A potem przełożyć to wszystko na własny dźwięk. Wymieniłeś wiele znanych postaci, z którymi miałeś okazję się zetknąć. Jaki wpływ miały te spotkania na to co robisz?
– Na pewno występy z takimi muzykami jak Tony Kofi, który jest członkiem World Saxophone Quartet czy koncert z Piotrem Wojtasikiem w Londynie lub udział w różnych festiwalach muzycznych nadały mi nowego sensu, pozwoliły uwierzyć w siebie, we własne możliwości. Samo zagranie z tymi muzykami było wielkim wyróżnieniem. Otworzyło też wiele drzwi, pomogło wejść do wielu klubów i nawiązać lepsze kontakty z menagerami. Pozwoliło mi też rozwinąć się. Granie z muzykami bardziej doświadczonymi jest naprawdę świetną szkołą. Muzyka przecież to nie teoria, nie materiały i tego typu sprawy, tylko
– Skład Groove Razors formował się od dłuższego czasu, a pomysł stworzenia bandu pojawił się na jam session w POSKu, w Jazz Cafe. Tam poznałem perkusistę Lauriego Lowe. Jest to muzyk młodego pokolenia, ale już zdążył wypracować sobie nazwisko. Podczas tego samego jamu poznałem świetnego gitarzystę Robina Aristorenasa. Początkowo nie grał on na stałe w naszym zespole, ale szukaliśmy różnych opcji. Po roku muzycznych działań Groove Razors nabrało ostatecznego kształtu. Obecnie gramy jako kwintet. Ja jestem liderem i piszę większość materiału. Od samego początku w naszym składzie jest Laurie. Na basie gra Włoch Lorenzo Basignani, Robin Aristoterens pochodzi z Filipin. To bardzo uzdolniony gitarzysta, któremu również udało się już zostać rozpoznawalnym muzykiem na londyńskiej scenie. Zaś jeżeli chodzi o wykonywanie tematów i nakręcanie nas do tworzenia groovu, na pierwszym planie jest u nas Alan Short. Pochodzi z Ameryki, ale wychowywał się we Włoszech. Jak więc widać, mamy międynarodowy skład, każdy daje coś ze swojej kultury. Gościnnie zagrali już z nami: genialny polski skrzypek Adam Bałdych pochodzący z mojego rodzinnego Gorzowa Wielkopolskiego. Parę razy gościł u nas też feneomenalny Rick James na basie, a także Marek Tomaszewski na saksofonie altowym oraz Colin Courtney na tenorze i EWI. Z Groove Razors wykonujemy głównie muzykę fussion i nu-jazz. Te kierunki najbardziej nas inspirują, a dynamitem, który to wszystko odpala jest nasze życie i koncerty w Londynie. Uwielbiamy grać na żywo. Wiele improwizujemy na koncertach. Każdy z nich jest inny. Na to, co zagramy, duży wpływ ma otoczenie, aura w klubie i to, jak publika nas odbiera. Grając staramy się stworzyć pewien rodzaj opowieści-malowidła. Nasza muzyka jest ekspresją emocji, opartą na groovie zawieszonym w przestrzeni barw i rytmu. Te emocje przekazujemy publiczności, która oddaje nam swój ładunek. Bardzo nas nakręca, kiedy gramy i widzimy ich interakcję. Już wkrótce zagracie kolejny koncert...
– Tak. Koncert obędzie się 22 grudnia w Charlie Wright’s International na Old Street. Jest to jeden z najbardziej pretiżowych klubów muzycznych tutaj, na Wyspie. Znany jest również wśród zagranicznych muzyków. Gorąco zapraszamy, zaczynamy o 21.00. Liczymy też na polskąpubliczność. Zagramy tam w naszym stałym kwintecie. Ale chciałbym również zaprosić na nasz kolejny występ 30 stycznia do Jazz Cafe w POSK-u, gdzie wystąpi z nami gościnnie Australijczyk Jono McNeal, którego poznałem na jamie na Shoredith. Pojawi się on również na naszej płycie, nad którą właśnie pracujemy. Masz za sobą bardzo dobry rok...
– Zaczęło się bardzo ciekawie już na samym początku. W styczniu jednego dnia grałem z Tonym Kofim, a już następnego był występ z Piotrem Wojtasikiem. W marcu zagraliśmy z Adamem Bałdychem. Na wiosnę rozpoczęliśmy działania z Groove Razors. Zaczęliśmy od mniejszych, bardziej kameralnych miejsc, ale potem udało się zagrać koncerty w bardziej prestiżowych klubach. Bardzo ważnym dla mnie wydarzeniem był Eastern European Jazz Festival, który odbywał się w POSK-u. Zagraliśmy też w czasie ARTerii Nowego Czasu na Borough. Ostatnio zagrałem też kilka koncertów z Fusion Power Band, w bardzo znanym w mieście klubie muzycznym Troy Bar na Shoredith. Przełomem okazało się rozpoczęcie nagrań do naszej płyty kilka miesięcy temu. Całą uwagę skupiam ostatnio na Groove Razors, na komponowaniu i nagraniach.
|19
nowy czas | 19 grudnia 2009
kultura
TAMARA W jej sztuce „jest doskonały smak, czasami doskonały zły smak, ale nigdy mieszczański mały dobry smak” Maja Elżbieta Cybulska
Tamara Łempicka (1898?-1980) urodziła się w Moskwie, umarła w Cuernavaca w Meksyku. Jej twórczość kształtowała się w różnych krajach i w zmiennej sytuacji politycznej, a życie obfitowało w różne przygody. Te ostatnie sprawiły, że interesowała się bardziej romansami niż sztuką. W biografii Tamara Lempicka. A Life of Deco and Decadence, wydanej tu w 2000 roku przez wydawnictwo Bloomsbury wyczerpującej pracy o malarce, autorka Laura Claridge stara się odwrócić te proporcje, ale rezultat niezupełnie pokrywa się z intencjami, co niekoniecznie wypływa z winy autorki. Łempicka obracała się w zamożnych kręgach towarzyskich, do czego przyczyniły się w znacznej mierze jej sukcesy artystyczne, patronat ludzi dobrze sytuowanych, a w Stanach, dokąd wyemigrowała z Paryża w 1939 roku, żądna sensacji prasa bezustannie rozpowszechniała plotki z życia wyższych sfer. Inna rzecz, że styl bycia Łempickiej można bardziej kojarzyć ze stylem gwiazdy filmowej (przez pewien czas mieszkała w Hollywood) niż artystki malarki. I jeżeli w przyszłości będzie ubolewała z tego powodu, to nie zmienia to faktu, że sama go dostarczyła: awantury i bijatyki z pierwszym
mężem, liczne miłostki z kobietami i mężczyznami, nocne wizyty w podejrzanych spelunkach, trącąca kiczem zażyłość z Gabrielem D’Annunzio, skłonność do melodramatu, okropne stosunki z córką, tyranizowanie rodziny i wulgarne demonstracje dobrobytu. To wszystko wywołuje niesmak. Na szczęście jest jeszcze inna strona osobowości Łempickiej. Dzieciństwo Tamary przebiegało w pomyślnych materialnie warunkach. Jej dziadek, Bernard Dekler emigrował z Francji do Polski w czasie wojen napoleońskich. Osiadł w Warszawie, skąd przeniósł się do Moskwy i objął dyrekcję banku (najprawdopodobniej Credit Lyonnais). Ojciec, Borys Gurwik-Górski (który szybko znikł z jej życia), był zamożnym kupcem. Tradycje rodzinne sprawiły, że malarka zawsze czuła się Polką. Około 1916 roku (na datach podawanych przez nią nie można polegać) Tamara poślubiła Tadeusza Łempickiego, młodego prawnika, zamieszkałego w Petersburgu. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej Łempiccy i reszta rodziny zmuszeni byli do ucieczki. Znaleźli się w Paryżu, gdzie Tamara nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Wtedy siostra Adrienne (specjalizująca się w architekturze kin) przypomniała jej, że ma talent i że powinna go wykorzystać. Łempicka zawsze twierdziła, że została malarką dzięki siostrze.
Od początku wykazywała sprawność w rysunku, miała wyczucie formy, pewność w posługiwaniu się kolorem. Celowała w portrecie. Jej malarstwo krytycy łączą z tzw. Szkołą Paryską. Tym bardzo luźnym terminem obejmuje się artystów (w dużej mierze cudzoziemców) uprawiających malarstwo figuratywne i działających w Paryżu w latach 1920-40. Wśród nich znajdowały się kobiety, którym otwarto dostęp do salonów i galerii. Pozycja Łempickiej różniła się jednak od sytuacji innych malarek. Do lat 60. zawdzięczały one sukcesy komercyjne poparciu silnych artystycznych męskich autorytetów: za Marie Lurencin stał Guillaume Apollinaire, za Francois Gilot – Pablo Picasso, za Fridą Cahlo – Diego Rivera. Pomyślność w dziedzinie zawodowej Łempicka zawdzięczała swemu talentowi. Co innego w sferze osobistej. Osiągnąwszy sławę i niezależność materialną, artystka wikłała się w coraz gwałtowniejsze konflikty ze swoim mężem, który w końcu ją opuścił. Wyszła powtórnie za mąż za Raoula Kuffnera, węgierskiego biznesmena i eksperta od rolnictwa. Została baronową, co zapewne schlebiało jej arystokratycznym ambicjom, demonstrowanym znaczącym „de” przed nazwiskiem, które dodała sobie w Paryżu. Ale jej obrazy nie poddawały się ani modzie, ani społecznym konwencjom. Nie znosiła impresjonizmu, „złagodziła” kubizm, zlekceważyła drogę wyznaczoną przez nowoczesne manifesty. Zamiast podążać za aktualnymi tendencjami w sztuce, hołdowała przejrzystym płótnom Pontormo i Veermera. A jednocześnie podziwiała Braque’a i Picassa. Uprawiała też malarstwo abstrakcyjne, w Ameryce zwłaszcza, kiedy pod naporem nowych prądów i stylów jej poprzednie osiągnięcia zostały zlekceważone. Claridge podkreśla, że sztuka Łempickciej wymyka się próbom zaszufladkowania w znanych autorce kategoriach estetycznych. Z pewnością nie należy do tzw. malarstwa kobiecego (co za okropny termin!), przez które rozumiano tradycyjnie „łatwe”, kameralne wizerunki, utrwalane delikatną linią. Technika Łempickiej jest jak najbardziej „męska”, operująca wyrazistym kolorem, przykuwająca obserwatora rozmachem i odwagą. Francois Gilot, przyjaciółka Picassa, napisała kiedyś, że w twórczości Tamary Łempickiej, jak w każdej wielkiej sztuce, „jest doskonały smak, czasami doskonały zły smak, ale nigdy mieszczański mały dobry smak”. I to zgadzałoby się z wizerunkiem artystki odtworzonym w biografii Claridge. Przy wszystkich irytujących wadach, przy ekscentrycznym usposobieniu i egoizmie jej osobowość ma wymiar ponadprzeciętny. Przez wiele lat twórczość Łempickiej nie była zauważana. Ostatnio nastąpił jej renesans. W 1994, na aukcji u Christiego w Nowym Jorku obraz „Adam i Ewa” (1931) został sprzedany za prawie dwa miliony dolarów (anonimowy nabywca złożył ofertę przez telefon). Jej płótna kolekcjonują od dawna znane gwiazdy: Madonna, Barbara Streisand, Jack Nicholson. Wartość Łempickiej rośnie, po części z uznania dla jej kunsztów, po części z mody na Art Deco, chociaż tylko garść obrazów reprezentuje ten nurt. Warto może dodać, że Łempicka uważała się za prekursorkę Art Deco. Jej słynny „Autoportret” (1929), malowany jako okładka do Die Dame, jest apoteozą swobody, zawrotnego tempa, energii i możliwości wyzwolonej kobiety. Nie tylko poprzez malarstwo docierano do Łempickiej. Kanadyjski reżyser Richard Rose skonstruował sztukę „Tamara” opartą na jej związku z Gabrielem D’Annunzio. Sztuka (mocno dziwaczna, jak wynika z opisu Claridge), w której partycypowała publiczność, przemieszczając się z miejsca na miejsce, okazała się sensacją na festiwalu w Toronto w 1981 roku. W 1984 rzecz wystawiono w Los Angeles, nie licząc się z tym, że Łempicka przed śmiercią zdecydowanie protestowała przeciw redukowaniu jej życia do tego epizodu.
Warszawski fryzjer Jest fryzjerem z mojej ulicy: z Mokotowskiej. Poczułam, że muszę go uwiecznić, kiedy wróciłam z czteroletniej podróży po Azji. Postanowiłam zrobić ten projekt, cierpliwie pojawiać się w tym samym miejscu, śledzić codzienność. W zakładzie fryzjerskim odbyłam podróż w głąb siebie. Londyński zakład fryzjerski Fish jest na rogu D’arblay i Poland Street, przy której mieści się Instytut Kultury Polskiej, gdzie przedstawiłam swój projekt „Z życia fryzjera”. Fish wydawał mi się stworzony do takiego projektu, taki „mój”. Weszłam do środka i usłyszałam od menedżerki Vicky: – Nie jesteśmy zainteresowani. Wtedy zaczęłam chodzić po Soho szukając innego miejsca, ale ciągle mijając Fish czułam, że to musi być „tu”. W końcu wpadłam na pomysł zaatakowania ich „od tyłu” a raczej „od środka”. Wysłałam się na służbową delegację i defraudując 45 funtów znalazłam się na miękkim fotelu klienta. – Kawa, herbata, wino? – zapytał rozbrajająco Kris, fryzjer, który miał mnie podciąć, a obciął mnie tak, że Vicky mnie nie poznała. To on poradził mi, bym spróbowała jeszcze raz. I udało się. Warszawski zakład przestał istnieć kilka miesięcy temu. Pojawił się ktoś, kto miał prawa do kamienicy i zniknął fryzjer „Witold”, szewc, jubiler... Witold się nie poddał, stał się wędrownym fryzjerem, przychodzi teraz do domów swoich klientów. Historia toczy się dalej... Mój londyński projekt jest spotkaniem ze sobą dwóch pozornie odmiennych światów. Przestrzeń ekspozycyjna w pulsującym życiem zakładzie fryzjerskim w centrum Londynu, z odbitym niczym w kalejdoskopie zapisem codzienności warszawskiego fryzjera, od 60. lat wykonującego ten zawód. Historia starego warszawskiego fryzjera zawieszona tu i teraz jak lustro odbija nas samych – te same odwieczne pragnienia, samotność, nostalgię, zamyślenie, tęsknotę za czymś nieokreślonym i pragnienie miłości. Elżbieta Piekacz From the Barber’s Life, Fish Hairdressing, 30 D’arblay Street, Soho, W1F 8RF, wystawa potrwa do 24 grudnia
Elżbieta Piekacz – Mela, podczas wernisażu
20|
19 grudnia 2009 | nowy czas
kultura
Pewnego wieczoru u Ronnie Scotta Jazz wśród polskich londyńczyków nie jest najpopularniejszą formą rozrywki, choć działalność Jazz Cafe w piwnicy POSK-u przyczynia się bardzo do wskrzeszenia tych zainteresowań. Najważniejszym jednak miejscem na mapie jazzowej Londynu jest klub Ronnie Scott’s w Soho, 47 Frith Street, W1. To tutaj właśnie w pierwszym tygodniu grudnia miałem przyjemność posłuchać grania Dennis Rollins Badbone & Co. Nie jest to kompletny przypadek, że znalazłem się tam właśnie tego wieczoru, gdyż chciałem posłuchać młodego i intrygującego muzyka, którego korzenie związane są w dużym stopniu z Polską. Chris Webb, syn dobrze nam znanej malarki Joanny Ciechanowskiej (obecnie współprowadzącej galerię POSK-u ), gra na gitarze basowej i posiada w tym względzie rewelacyjną technikę. Chris studiował muzykę klasyczną od wczesnych lat swojego jakże młodego życia i był dobrze zapowiadającym się pianistą, zaliczając w swym życiorysie nawet tych samych nauczycieli w szkole w Katowicach skąd wyszedł słynny Krystian Zimmerman.
Fot. Carolina Khour
Doskonałe fundamenty muzyczne, znajomość teorii i kompozycji uzbroiły Krzysia – jak jego nazywa
Dużo światła, głębokie cienie, jaskrawe kolory Ten zawiśnie, a ten nie. Bardziej w prawo, a może w lewo... Tego powiesimy na tej ścianie, a te dwa na przeciwnej... Nie, to nie dialog z horroru kategorii B. Podobnych dylematów doświadczał chyba każdy, kto kiedy-
kolwiek organizował jakąś wystawę. Na nic przemyślenia i planowanie. W zderzeniu z powalającą pustką białych ścian każda koncepcja musi runąć. Przygotowanie dwutygodniowej wystawy Marii Kalety „Przestrzenie
wyobrażone” trwało wiele godzin. ale ma ona szansę przejść do historii jako wydarzenie przełomowe. Wprawdzie nie niesie żadnej rewolucji, bo rewolucje w sztuce są dziś najczęściej naciągane przez łasych na szmal, artystycznych krwiopijców i na odległość śmierdzą sztucznością. Chodzi o nieco inny przełom. Przede wszystkim wydaje się, że ostatnimi czasy opiekunowie POSK-owej galerii mocno zmienili swoje spojrzenie na prezentowaną tam sztukę. Zamiast „ładnych obrazków”, wywieszanych przez różnorakich przedstawicieli „rodziny i przyjaciół Królika”, zaczyna się tam pojawiać sztuka na wyższym poziomie, zarówno jeśli chodzi o ambicje, jak i warsztat twórczy. Pojawiać się też zaczęło więcej artystów młodych. Bycie młodym oczywiście nie implikuje od razu bycia lepszym pod jakimkolwiek względem. Jednak często wnosi powiew świeżości i brak utartych schematów skojarzeniowych. Być może Maria Kaleta nie jest artystką najmłodszego pokolenia, ale jeśli chodzi o umiejętność przedstawienia czegoś nowatorskiego, potrafi niejednokrotnie bardzo zaskoczyć. Zaś jej wieloletnie doświadczenie i przygotowanie warsztatowe pozwalają na swobodę ekspresji. Kolor – zdający się być dominującym elementem jej prac – jest dobierany z wielkim wyczuciem i pietyzmem. Mocne zestawienia i duże kontrasty zdają się być głęboko przemyślane i zamierzone. Na wystawie zgromadzono prace powstałe pod wpływem wrażeń z wyprawy artystki do Włoch. Wprawdzie Maria porusza się w przetrzeni abstrakcyjnej, jednak jej prace niosą głęboką sugestię figuratywności i architektoniczne skojarzenia. Z pio-
Chris Webb. Jego wspaniała zdolność cementująca sekcję rytmiczną w jedną pulsującą całość przerywana była od czasu do czasu elektryzującymi solówkami – jego, jak i reszty zespołu. Denis Rollins zaprezentował parę własnych kompozycji, choć program bazował głównie na dobrze sprawdzonych kompozycjach Ellingtona, jak Do not get a round much any more lub It don’t mean a thing if it ain’t got that swing. A swingować oni umieją, zwłaszcza gdy włączał się do gry ich znakomity trębacz. Denis Rollins jest już liderem-weteranem, o czym świadczy duża liczba płyt, do których polecam się odwołać na stronach www., natomiast jego grupa składa się głównie z dwudziestolatków, z których Chris jest najmłodszy. Sądząc po tym co usłyszałem, czeka ich wszystkich długa i urozmaicona kariera, którą warto śledzić.
nowych, powtarzalnych struktur wyłaniają się linie rzymskich kolumnad. Z kolei z mocno zaakcentowanych, podkreślonych szerokimi pociągięciami, „krągłych” form wydobywa się fasada koloseum... Nigdy nie byłem we Włoszech, ale tak właśnie wyobrażam sobie spotkanie z tamtejszą rzeczywistością. Dużo światła, głębokie cienie, jaskrawe kolory... to wszystko możemy znaleźć w obrzach Marii. Ale jest tam też coś więcej. Malarka nie skupia się jedynie na pokazywaniu konkretnych miejsc. Próbuje również przekazać towarzyszącą im atmosferę. I to udaje się jej
znakomicie. Wchodząc do sali czujemy ciężar południowego słońca, leniwy klimat upalnego popołudnia, drżące powietrze. To wszystko, co już przed wiekami urzekało przybywających tam z północy artystów. W pięknie prac Durrera, obok zimnego naturalizmu, jakże charakterystycznego dla holenderskiego i niemieckiego malarstwa, znajdujemy krajobrazy i szczegóły zainspirowane wyprawami o Włoch. Maria Kaleta również zdaje się być osobą urzeczoną i zafascynowaną tamtejszymi klimatami.
Wojciech Antoni Sobczyński W skład zespołu wchodzą: Dennis Rollins – puzon, James Gardiner-Buteman – saksofon, J. Phelps – trąbka, Johnny Hayes – gitara, Mitch Jones – instrumenty klawiszowe, Chris Webb – gitara basowa, Jack Politt – perkusja.
Alex Sławiński Fo. Michał Andrysiak
Maria Kaleta w czasie wernisażu 6 grudnia. Fot. Alex Slawiński
kochająca mama – w niezaprzeczalne zalety, otwierając mu drzwi do współpracy z wieloma grupami, klu-
bami czy studiami nagrań, w których jest aranżerem i głównym motorem muzykowania. W pierwszej części, na „rozgrzewkę”, wystąpiła Natalie Williams, wokalistka z dobrym głosem i świetnym rudogłowym temperamentem. Widownia jednak zdecydowanie czekała na główny akt i powitała Dennis Rollins Badbone & Co, bo tak nazywa się ta grupa. Gorące oklaski, wyrażone z wielkim entuzjazmem w oczekiwaniu na ich występ, muzycy wynagrodzili gorącymi dźwiękami. Zagrali w stylu funk z dużym afro-karaibskim aspektem, przesuwając się z płynną łatwością stylistyczną od improwizacji przypominających dźwięki z czasów Johna Coltrane’a w Village Vanguard z jednej strony, a z drugiej „funk” zamieniał się w pewnych momentach w dźwięki jakoby przypominające swym charakterem nowoorleańskie zespoły uliczne pomieszane z modernistycznymi interpretacjami Wyntona Marsalisa. Dla ludzi znających jazz powyższe uwagi mogą wydawać się pełne sprzeczności i tutaj wchodzimy w sedno sprawy, czyli roli sekcji rytmicznej, w której wiodącym motorem jest nasz
Chcecie posłuchać dobrego bluesa? Leszek Alexander zagra w Jazz Cafe w POSK-u 19 grudnia o godz. 20.00
|21
nowy czas | 19 grudnia 2009
podróże w czasie i przestrzeni
Dlaczego muzułmanie modlą się w kierunku qibli?
Włodzimierz Fenrych
C
oraz łatwiej w dziesiejszych czasach pojechać na wakacje do krajów muzułmańskich. Można wtedy coś pozwiedzać. Na przykład meczety. Ale co to jest meczet? Co się w takim meczecie robi? W niektórych krajach meczety można zwiedzać. W niektórych krajach do meczetu wolno wchodzić tylko muzułmanom, zakłada sie bowiem, że jest to miejsce modlitwy, a nie gapienia się. Jednym z krajów, w którym zakazuje się niemuzułmanom wstępu do meczetu jest Dubai. Jest to kraj bardzo liberalny, zwłaszcza w porównaniu z krajami sąsiednimi, tym niemniej jest to kraj z założenia religijny i meczety są tam miejscami modlitwy. Jest jednak w Dubai jeden meczet, do którego nie-muzułmanom nie tylko wolno wejść, ale organizuje się tam specjalne spotkania wyjaśniające co muzułmanin robi w meczecie. Będąc w Dubai poszedłem na takie spotkanie i wszystkiego się dowiedziałem. Niemniej ważne od tego co muzułmanin robi w meczecie jest to, co robi on przed wejściem do meczetu. Otóż muzułmanin przed wejściem do meczetu musi się umyć. Ale nie wystarczy zwykłe wzięcie prysznica, chodzi o rytualną ablucję. Muzułmanin przed wejściem do meczetu musi umyć ręce, głowię, uszy, nogi – wszystko w należytej kolejności i należytą ilość razy. Zacząć musi od prawej ręki, którą trzykroć myje do łokcia. Potem lewa ręka – trzykroć do łokcia. Kierunek mycia też nie jest bez znaczenia. Potem twarz, uszy, głowa – wystarczy chyba tylko raz. Potem nogi – wpierw prawa noga trzykroć do kolana, potem podobnie lewa. Tylko tak obmyty muzułmanin ma prawo wkroczyć do meczetu. Z tego wynika, że niezbędnym elementem architektury meczetów winno być źródło wody. Istotnie w wielu meczetach tak właśnie jest. W Iranie na dziedzińcu zabytkowych meczetów jest zwykle sadzawka. W Maroku jest to często fontanna pośrodku dziedzińca albo też i pod dachem, z dwoma zbiornikami wody – jednym na poziomie rąk, drugim szerszym, na poziomie stóp. Ciekawe, że w wielu nowych meczetach na Bliskim Wschodzie tego elementu nie ma, jest natomiast rozbudowana toaleta obok meczetu, tam przed licznymi kranami są miejsca siedzące, by można sobie było wygodnie umyć ręce i nogi. Zauważyłem przy tym ciekawą rzecz. Osoba wyjaśniająca kładła duży nacisk na dokładność i kolejność mycia poszczególnych kończyn, natomiast przebywając później w Iranie zauważyłem znaczne zredukowanie ablucji przed wejściem do meczetu: ręce i twarz były myte, ale mycie głowy zredukowane było do przesuniecia po niej mokrym palcem, podobnie mycie nóg. Najwyraźniej niektóre szkoły redukują owe ablucje do symbolu. Natomiast fontanny stojące na dziedzińcach marokańskich meczetów skojarzyły mi się z baptysteriami stojącymi w wiry-
Ablucje przed meczetem w Maroku
darzach wielu romańskich kościołów w Europie Zachodniej. Ablucja w baptysterium następuje tylko raz w życiu, choć żegnanie się wodą święconą przy wejściu do kościoła też nasuwa pewne skojarzenia. Wchodząc do meczetu muzułmanin oczywiście zdejmuje buty, tak jak Mojżesz przed krzakiem gorejącym. Wiąże się to zwykle z wejściem na dywan, którym wyłożona jest podłoga, choć nie zawsze. W Maroku jest zwyczaj zdejmowania butów już przy wejściu na dziedziniec, który nie jest przykryty dywanami. Są też meczety, w których przestrzeń przykryta dachami jest bardzo niewielka. Takim jest na przykład Dżami Masdżit w Delhi, który wygląda jak wielki dziedziniec otoczony podcieniami, a od strony qibli podcienia są nieco tylko głębsze. Ale zazwyczaj wnętrze meczetu wyłożone jest dywanem, po którym chodzi się boso. Meczet jest tylko miejscem modlitwy, nie odprawia się w nim żadnych ofiar. Modlitwa też się różni od tego, co za modlitwę powszechnie uznaje się w Europie. W czasie pięciu obowiązkowych modlitw dnia muzułmanin nie prosi o żadne łaski, a jedynie recytuje fragmenty Koranu głoszące chwałę Allaha. Istotna jest kolejność wypowiadanych (głośno lub w myśli) formuł oraz odpowiednie ruchy ciała podczas ich wypowiadania. Zaczyna się od wypowiedzenia formuły Allahu akbar (Allah jest ponad wszystko) unosząc jednocześnie na moment obie ręce na wysokość głowy po obu jej stronach. Następnie recytuje się surę Al-Fatiha (Otwierającą). Co się w tym czasie robi z rękami? Tu panuje spór pomiędzy szkołami szariatu. Szkoła Maliki utrzymuje, że należy trzymać ręce opuszczone wzdłuż ciała, szkoła Hanafi twierdzi, że trzymać zaciśnięte dłonie na wysokości pępka, szkoła Szafi’i – że na wysokości serca, a wedle szkoły Hanbali trzeba je trzymać pośrodku klatki piersiowej. Po surze Al-Fatiha należy wyrecytować inny, dowolny fragment Koranu. Następnie należy się pokłonić w pas opierając ręce na kolanach wypowiadając kolejną formułę. Potem trzeba się wyprostować z kolejną formułką na ustach, a następnie paść na twarz mówiąc kolejną formułkę, tym razem potrzykroć. Następnie na chwilę trzeba się unieść i posiedzieć w milczeniu (tak wedle szkoły Maliki, podczas gdy
szkoła Hanafi dodaje tu kolejne zdanie) i znów paść na twarz. Po tym drugim padnięciu można wstać i zacząć wszystko od nowa. Powyższa sekwencja powinna być powtórzona pięć razy dziennie po dwa lub cztery razy. Nie mają być one odmawiane byle kiedy, tylko w określonych porach dnia. Pierwsza modlitwa dnia, zwana salat as-subh, powinna być odmawiana o brzasku, ale przed wschodem słońca. Druga modlitwa, salat az-zohr odmawiana jest wczesnym popołudniem, kiedy słońce właśnie minie zenit. Salat al-asr odmawiana jest późnym popołudniem, ale musi być przed zachodem słońca. Salat al-maghrib odmawiana jest po zmierzchu, ale zanim zrobi się zupełnie ciemno. Salat al-isha, modlitwa nocna, odmawiana jest przed północą. Istotny jest czas słoneczny, a nie zegarowy, dlatego czas modlitw będzie inny w zależności od położenia na mapie danego miejsca. W krajach muzułmańskich gazety podają godziny przepisowych modlitw w różnych miastach, ale i tak trudno ten czas przeoczyć, bowiem muezzini nawołują do modlitwy z minaretów. Kiedyś sami wchodzili na wieżę, dziś na wieży zainstalowane są głośniki, a muezzin nie musi się już fatygować. Modlić się można wszędzie, wcale nie trzeba iść do meczetu, tym niemniej jeśli to jest możliwe – wskazana jest modlitwa w grupie. W czasie modlitwy grupowej wierni ustawiają sie rzędami. Teoretycznie powinni być tak blisko siebie, żeby dotykać się ramionami, „żeby diabeł się pomiędzy nich nie wcisnął”. Jedyna przerwa powinna być pomiędzy grupą mężczyzn a grupą kobiet, „żeby zdrożne myśli nie przyszły komuś do głowy”. W meczecie często są odrębne pomieszczenia dla kobiet i dla mężczyzn. Przepisowe jest również odzienie – mężczyzna musi być zakryty przynajmniej od pasa do kolan, kobieta od szyi po kostki (co jest ciekawe wziąwszy pod uwagę, że przed Mahometem Arabowie stawali przed Bogiem tak jak ich Pan Bóg stworzył – pielgrzymi w Mekce obchodzili Kaabę nago; hadisy podają, że dopiero Mahomet zniósł ten zwyczaj i nakazał pielgrzymom ubierać się w białe szaty). Modlący zawsze zwracają się w kierunku qibli.
Qibla to kierunek Mekki, ku temu miastu zwrócone są wszystkie meczety. W każdym meczecie ściana qibli oznaczona jest niewielką wnęką, zwaną mihrab. Ta wnęka może być kunsztownym dziełem sztuki – zawsze abstrakcyjnej. Jest to poza tym bodaj jedyny element architektury wspólny meczetom we wszystkich stylach. Meczety bowiem bardzo się między sobą różnią w zależności zarówno od epoki jak też i kraju, w których powstały. Najwcześniejszy meczet w Medynie, w którym sam Mahomet prowadził modlitwy, był podobno placem otoczonym murem. Podobnie wyglądały meczety w pierwszym okresie po podbojach arabskich – prostokątny plac otoczony murem, ale także kolumnadą z podcieniami, co w klimacie Bliskiego Wschodu jest bardzo ważne. Ściana qibli miała zwykle te podcienia nieco szersze, na przykład miała pięć rzędów filarów zamiast dwóch. Znakomite przykłady takiego wczesnego meczetu to Al-Aksa w Jerozolimie, meczet Ibn-Tuluna w Kairze czy meczet piątkowy w Kairwanie w Tunezji. Na zachodzie – czyli w Hiszpanii i w Maroku – ewolucja meczetu polegała na rozrastaniu się tej części podcienia od strony qibli, która z czasem stała się pawilonem pokrytym płaskim dachem wspartym lasem arkad. Tak wygląda słynna Mesquita w Kordobie, a także średniowieczne meczety Maroka. W Iranie natomiast muzułmanie przejęli elementy architektury perskiej. Trudno się temu dziwić, bo to przecież nie Arabowie uczyli się budować po persku, tylko Persowie przyjmowali islam i następnie budowali meczety używając znanych sobie metod. Tak więc wnętrze przylegające do ściany qibli przykryte było wielkim sklepieniem, a nie płaskim dachem wspartym kolumnami. Wnętrze to było otwarte w kierunku dziedzińca, na którym była sadzawka służąca do ablucji. Znakomitym przykładem tego stylu jest dwunastowieczny meczet w mieście Yazd w środkowym Iranie. Natomiast Turcy podbiwszy cesarstwo bizantyjskie wyraźnie się wzorowali na architekturze greckiego kościoła, przede wszystkim świątyni Hagia Sophia w Konstantynopolu. To Turcy budowali meczety pomyślane jako zamknięte wnętrza przykryte jedną wielką kolpułą.
22|
19 grudnia 2009 | nowy czas
wędrówki po londynie
Doskonały system Bazalgetta Rafał Zabłocki
W
184 roku mieszkańcy Londynu zaczęli masowo umierać. Dostawali biegunki, wymiotowali, potem skóra na ich rękach marszczyła się, jakby za długo trzymali je w wodzie. Zmieniał im się głos, zapadały oczy, aż w końcu umierali. Londyńczycy mieli już do czynienia z cholerą w 1932 roku , kiedy to epidemia zabiła osiemset osób, głównie mieszkańców ubogiego East Endu. Tym razem choroba pochłonęła trzynaście tysięcy istnień. Winą za jej rozprzestrzenianie obarczano zepsute powietrze. Cholera miała roznosić się przez wyziewy z kanalizacji, pękającej w szwach po tym jak populacja miasta gwałtownie wzrosła od początku XIX
wieku. Tunele używane do odprowadzania ścieków wprost do rzeki, z której czerpano wodę pitną, pochodziły jeszcze z okresu średniowiecza. Po wprowadzeniu spłukiwanych toalet rury zaczęły się zapychać od dodatkowej ilości wody. Za opróżnianie przydomowych dołów kloacznych odpowiedzialni byli ludzie zwani eufemistycznie night men. Sprzedawali oni ich zawartość rolnikom jako nawóz. Jednak po pojawieniu się na rynku tańszego guana z Ameryki Południowej interes przestał się opłacać i night men coraz rzadziej oczyszczali przydomowe kloaki. Londyn połowy XIX wieku śmierdział. Zadanie poprawy fatalnych warunków sanitarnych spadło na powołaną w 1885 roku Metropolitan Board of Works. Stojący na jej czele Joseph Bazalgette w ciągu kilku lat zaprojektował monumentalny system tuneli liczących łącznie dwa tysiące kilometrów długości. Rozmach projektu był ogromny, a jego koszty nie mniejsze. Niezdecydowany Parlament odrzucał kolejne wersje planu Bazalgetta. Opinie posłów zmieniły się po kolejnej epidemii chole-
ry w 1853 roku, ostatecznie przekonała ich jednak plaga Wielkiego Smrodu (Great Stink), która w 1858 roku nawiedziła miasto. Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Wyziewy z kanalizacji dotarły aż do gmachu Parlamentu i panowie posłowie na własnej skórze doświadczyć mogli udręki będącej od lat udziałem mieszkańców biedniejszych i bardziej zatłoczonych dzielnic. Na realizację projektu Bazalgetta szybko znalazły się pieniądze. Po północnej stronie rzeki zbudowano trzy główne kanały odprowadzające. W trakcie ich budowy wy-
korzystano spadki terenu, tak by nieczystości spływały same, dzięki sile grawitacji. W czterech punktach konieczne okazało się windowanie ścieków na wyższy poziom, zbudowano więc przepompownie w Chelsea, Deptford, Crossness i Abbey Mills. W tej ostatniej zbiegały się trzy główne arterie północnej części kanalizacji. Takie same trzy kanały zbudowano na południe od rzeki, schodziły się one w Deptford, a stamtąd biegły do Crossness. Cały system był największym dziełem inżynieryjnym wiktoriańskiego Londynu. Można śmiało powidzieć,
że Bazalgette uratował życie tysiącom ludzi, bo nowa kanalizacja zakończyła epidemie cholery, choć dopiero jakiś czas później odkryto, że jej prawdziwą przyczyną była brudna woda, nie powietrze. Większości systemu kanalizacyjnego Bazalgetta z oczywistych powodów nie da się obejrzeć. Niektóre jego elementy znajdują się jednak na powierzchni i do nich można dotrzeć. Polecam spacer trasą Green Way – autostradą szlaków spacerowych. To zielony deptak w środku miasta ciągnący się długimi, prostymi odcinkami
Fot. Michał Andrysiak
Tropami wielkich Zbigniew Janusz
G
dybym był za młodu przedkładał nauki nad inne uciechy, zapewne nigdy w Londynie bym się nie znalazł, i – trafiając na tropy mieszkających tu w różnych wiekach znakomitości – nie przechodziłyby mnie tak często ciarki po plecach. Gdy spowszedniał mi Westminster, Buckingham, Big Ben, oko Londynu, Tower – twierdza i most – muzea i galerie, a i nabrzeże Tamizy, gdy przestawałem dumać na skwerze o ławkach z pamiątkowymi dedykacjami przy pomniku Mahatmy Ghandiego, który przyciągał mnie jak magnes, zacząłem znów zmieniać trasy. Najczęściej łaziłem po najbliższym mi Camden między dwoma parkami z pięknymi górami widokowymi, Hampstead i Regent’s Park. I tu dopiero zaczęły się odkrycia i wtedy przypomniał mi się Goethe i jego nawoływanie do zaglądania do ojczyzn twórców, dla lepszego poznania ich dzieł, a nade wszystko ich zrozumienia.
Camden pod tym względem jest wyjątkowo urodzajną dzielnicą. Nie jestem znawcą malarstwa, z prac Johna Constable’a widywałem jedynie nic nie mówiące mizerne reprodukcje w księgach rozmaitych. A tu trafiłem w samo serce jego natchnień. Constable mieszkał przy Well Walk, niedaleko Hampstead Station, tuż przy najpiękniejszym bodaj z parków Londynu. Niezbyt odległy zajazd Spaniard’s Inn
Warto wiedzieć, kto z wielkch tymi samymi co i my chadzał ulicami, które niejednokrotnie nie zieniły się od wieków. być może gościł i Johna Constable’a. Z całą pewnością jednak bywał tam inny romantyczny twórca – John Keats. Z Moorgate, gdzie się urodził, przez Wentworth Place, gdzie jakiś czas mieszkał, trafił wreszcie na dwa lata na Hampstead Heath. Tu po latach uczczono go uliczką Keats Grove, a przy niej muzeum w jego – ponoć – domu, gdzie dziś jest Branch Library. W przywołanym zajeździe,
Spaniard’s Inn, głośno było o częstych wizytach przed wiekami zbója Turnera, który jednak Keatsa nie pobudził do poetyckich opowieści. Keats w Spaniard’s Inn słuchał żyjących i trelujących w parku słowików, co zaowocowało znaną w całym bodaj świecie Odą do słowika. Keats żył zaledwie 26 lat. Do Spaniard’s Inn mógł także zaglądać obieżyświat z innej czasowo i literacko epoki – Eric Blair, czyli George Orwell. I on długo nie pożył, bo jedynie 47 lat. Zmarł na rok przed moim urodzeniem. Nie wątpię, że starsi mieszkańcy Hampstead Heath go pamiętają. Mieszkał przy Parliament Hill, króciutkiej uliczce wiodącej na górę widokową, o tej samej nazwie. Mieszkał także przy Kentish Town, jak i zapewne w innych miejscach. Wśród licznych zajęć życiowych – dziennikarstwa, pisarstwa, żołnierki w hiszpańskiej Katalonii z czasów generała Franco, zmuszony był także do żebrania. Autor Animals Farm, Rok 1984 czy Homage to Catalonia, być może najtrudniejsze chwile swego bytu przeżywał przy ulicach deptanych przeze mnie po latach, może i mijaliśmy tych samych ludzi. W lepszych latach jeździł ponoć motocyklem. Nie był to z pewnością ryczący Harley, których trochę trafiło po wojnie do Polski.
Dom Johna Constable’a przy Well Walk w Hampstead
|23
nowy czas | 19 grudnia 2009
wędrówki po londynie od Hackney Wick do Beckton – ponad 7 km. Droga biegnie na nasypie, pod którym znajduje się jedna z głównych arterii systemu Bazalgetta – główny północny kanał odprowadzający (Great Northern Outfall Sewer). Porozstawiane tu i ówdzie drogowskazy zrobione są ze starych rur kanalizacyjnych. Idąc tą trasą możemy przejść przez połowę gęsto zaludnionego East Endu i nie poczuć, że jesteśmy w mieście. Obecnie co prawda tereny przylegające do Green Way na wysokości Stratford to plac budowy, możemy jednak dzięki temu zobaczyć powstający stadion olimpijski (który budzi wśród mieszkańców spore kontrowersje). Prawdziwą atrakcją trasy jest jednak stacja pomp Abbey Mills. Jest to przepompownia ścieków, która wygląda jak neoromańska katedra. Zaprojektowana przez Bazalgetta stacja za pomocą systemu pomp podnosiła poziom ścieków, by potem w kontrolowany sposób wypuszczać je do rzeki w okolicach Beckton (gdzie dziś trafiają do oczyszczalni). Stacja robi wrażenie, nawet jeśli ogląda się ją tylko z zewnątrz. Dla zwiedzających otwierana jest niestety bardzo rzadko, na ogół w ramach London Open Day. Warto jednak poczekać na ten moment i zobaczyć jej wnętrze. Główna hala zbudowana jest na planie krzyża, ze wspartą na kolumnach kopułą pośrodku. Wszystkie kładki, schody i poręcze zdobione są motywami roślinnymi. Połączenie dziewiętnastowiecznej maszynerii z architekturą sakralną robi niesamowite wrażenie. Starsza siostra Abbey Mills znajduje się w Crossness, w południowo wschodnim Londynie. Najbliższa stacja kolei to
Orwell, zdeklarowany przeciwnik totalitaryzmu, nie miał z pewnością możliwości spotkania się na Parliament Hill z mieszkającym i pochowanym na Highgate Karolem Marksem. Marks z całą rodziną często chodził na górę widokową. Czy wyglądał stamtąd widma komunizmu krążyć mającego nad niewidoczną stąd Europą, nikt nie wie. Jeśli w przywołanym parku nie tylko wypasano w owych czasach bydło i owce, ale i goniono za lisami, być może Karol nie jeden raz natknął się na Fryderyka Engelsa, znanego mu z innych miejsc, zajęć i współzainteresowań. Jak też z obfitej kabzy, co niebagatelne, bo ta chwilowo zapewne wpływała na określający jego świadomość byt. Engels nie mieszkał tu, a w pobliżu drugiego ze wspomnianych przeze mnie parków, przy Regent’s Park Road. Niedaleko od Sylvii Plath. Sylvia żyła porównywalnie krótko jak Keats, bo tylko 31 lat. Mieszkała przy Fitzroy Road, gdzie nie odnalazłem po niej ani śladu choćby tablicy pamiątkowej, jak też na Primrose Hill, biegnącej wzdłuż jednego z boków Regent’s Park. To z kolei jest sąsiedztwo H. G. Wellsa, który na jednej z przywołanych gór widokowych znalazł natchnienie do napisania Wojny światów. Nie wiem, gdzie mieszkał Artur Conan Doyle, ale idąc wzdłuż obrzeży Regent’s Park, dotrzeć można do muzeum najsłynniejszych jego literackich dzieci – Sherlocka Holmesa i doktora Watsona. Ale to już poza traktami Camden Town. Na traktach Camden Town natomiast bywał inny, tym razem
Belvedere, można jednak pojechać do Erith i dotrzeć do stacji pomp ścieżką wzdłuż rzeki. Nabrzeże wygląda tu zupełnie inaczej niż w centralnym Londynie. Możemy obejrzeć Tamizę bez makijażu – z zarośniętymi betonowymi pomostami i koszykami z
głównej hali znajdują się cztery silniki parowe do przetaczania ścieków, największe tego typu urządzenia na świecie. Najbliższe dni otwarte będą w maju, póki co pozostaje zadowolić się filmikami na youtube, gdzie silniki można obejrzeć w działaniu.
supermarketów tkwiącymi w przybrzeżnym mule. Wyłożona betonowymi płytami ścieżka biegnie wzdłuż zakładów przemysłowych i zaniedbanych magazynów z zardzewiałymi taśmociągami sterczącymi nad wodą. Po drodze mijamy oczyszczalnię ścieków i dochodzimy do stacji pomp Crossness. Z zewnątrz wygląda skromniej od Abbey Mills, choć zbudowana jest w podobnie ornamentalnym stylu. Ją także zwiedzać można tylko kilka razy w roku (trwają jednak prace nad przekształceniem stacji w normalne muzeum). W
Od góry: Prawdziwa atrakcja trasy – stacja Abbey Mills, gdzie zbiegały się trzy główne arterie północnej części kanalizacji, fot. Gordon Jolly; po lewej: stacja w Crossnes; na stonie obok: Greenway – śladami północnego kanalu odpływowego, fot. Rafał Zabłocki
filmowy detektyw, Peter Sellers, czyli tropiący słynną Różową Panterę, Inspektor C. Również z Fitzroy, ale Square, czyli w rejonie Euston, związany jest George Bernard Shaw, największy dubliński kpiarz wszech czasów, autor między innymi Pigmaliona. Shaw żył aż 94 lata, zdecydowanie dłużej niż Keats i Plath razem wzięci. Widać jest coś w twierdzeniu, że ukochani przez bogów umierają młodo. Ale i niebezpodstawnie mówi się, że śmiech to zdrowie, czego literackim przykładem być może akurat Shaw. Shaw urodził się w 1856 roku, w tym samym co i kolejna wielka postać związana z Camden Town – Zygmunt Freud. Twórca, więc i ojciec psychoanalizy, nie wpłynął na oblicze niektórych krajów świata w tak drastyczny sposób, jak Marks i Engels, ojcowie komunizmu, a raczej jego najbardziej współczesnej jak dotąd wersji, ale nade wszystko pomagał w zrozumieniu samego siebie niejednemu z wielkich twórców. Sa-
W internecie obejrzeć można także podziemną część systemu Bazalgetta, i to bynajmniej nie na oficjalnych stronach Thames Water. W Londynie istnieją bowiem drainerzy, czyli osoby, które schodzą do podziemnych tuneli z ciekawości, żeby eksplorować labiryn-
ociepleniem klimatu, a więc zwiększonymi opadami, prowadzi do przeciążeń. W sierpniu 2004 roku po wyjątkowo obfitym deszczu 600 tys. ton nieprze-tworzonych ścieków wylało się z przepełnionej kanalizacji wprost do Tamizy. Rozwiązaniem pro-
ty korytarzy. Prawdziwi drainerzy wyposażeni są nie gorzej od etatowych pracowników Thames Water, a dodatkowo noszą ze sobą aparaty fotograficzne. Relacje z takich wypraw znaleźć można m.in. na stronie internetowej Silent UK. System kanalizacyjny Bazalgetta był jednym z największych osiągnięć inżynierii XIX wieku, jednak dziś nawet ten system przestaje wystarczać. Ciągły rozrost Londynu połączony z
blemu ma być nowa gigantyczna rura kanalizacyjna przebiegająca pod Tamizą na długości ponad 30 kilometrów. Rura ma mieć dziewięć metrów średnicy i kosztować ma dwa miliardy funtów. W dziedzinie kanalizacji będzie to największe przedsięwzięcie od czasów Josepha Bazalgetta. Jestem pewien, że drainerzy nie mogą się jej już doczekać.
bezwzględnie wspomnieć trzeba o Charlesie Dickensie. Pisarz, jak i poprzednicy, światowej sławy, ale znany znacznie szerszym kręgom czytelników, twórca dzieł wielekroć ekranizowanych, dzieciństwo spędził przy Bayham Street, ale też związany jest z Doughty Street, gdzie ma swoje muzeum, jak i Hampstead Heath. Dickens (1812-1870) bodaj najpełniej ukazał Londyn swoich lat. Nie sądzę, abym krótkim tekstem wytropił wszystkich, wartych poszukiwań związanych z dzielnicą Camden i wyczerpał temat. Zresztą każda z przywołanych postaci bez wątpienia zasługuje na lepsze niż moje pióro, nawet w tak prozaicznej wyliczance, gdzie kto i kiedy mieszkał. Warto jednak wie-
dzieć, kto z wielkich tymi samymi co i my chadzał ulicami, które niejednokrotnie niemal nie zmieniły się się od wieków. Może łatwiej będzie komuś zrozumieć orwellowski świat, zwłaszcza jeśli dokuczą mu wszechobecne dziś kamery. Może w parku rozpozna któryś z pejzaży Johna Constable’a, może spojrzy na Londyn z gór widokowych okiem Wellsa, może odnajdzie słowiki, których śpiew opisał John Keats, a może stworzy swoje dzieło, które przeniesie go do szacownego grona tu jedynie wyliczonych autorów, i jego dokładniejszym niż moje tropieniem zajmą się następne pokolenia.
Rafał Zabłocki
Zbigniew Janusz
Poczuj się pewnie na brytyjskich drogach!
Testy na prawo jazdy na wszystkie kategorie oraz brytyjski kodeks drogowy w języku polskim. Profesjonalne i kompletne. mego siebie, jak i tworzonych postaci, uzasadniał wiele z ich poczynań. Zbiegł po dojściu do głosu nazistów z rodzinnej Austrii do Londynu, i tu pracował aż do śmierci w 1939 roku, w Hampstaed Tavistock Clinic. Być może on najwięcej mógł zrozumieć z życia trudnej dla śmiertelników twórczości Virginii Woolf. Virginia mieszkała, jak i Shaw, blisko Euston, konkretnie przy Gordon Square. W swej prozie często sięgała po północnolondyńskie krajobrazy, między innymi Muswell Hill. Aby lista wielkich twórców związanych z Camden Town była pełniejsza,
Bezpłatne doradztwo odnośnie uzyskania prawa jazdy w Wielkiej Brytanii! www.emano.co.uk biuro@emano.co.uk 07871 410 164
24|
19 grudnia 2009 | nowy czas
agenda
I’ll be home for Christma Sophia Butler
W
hen I think of Christmas, I am transported to being pulled along in a sledge by 14 huskies; foaming at the mouth; swaddled in furs and whisked off from Kiruna airport. The only thing I knew was that my dad and his Swedish wife were nearby and I could see some lights dancing in the sky – the Aurora Borealis or Northern Lights took my breath away. The Ice Hotel appeared; sculpted entirely from ice, complete with bar, glasses, chandeliers, staircases and bed slabs. It is re-carved each winter. Parallel to this recollection, I can hear my Wujek Boguś causing uproar; staggering around with a bottle of Wyborowa under one arm and a saw in the other, singing. Ross is not spared this tradition; in our town, the men marked out a tree for chopping under the cover of darkness. They would often have a few stiff drinks for encouragement, being at serious minus numbers outside. This would get them to the tree, perhaps even to chopping it down. They would however rarely make it back to the house. The
jacek ozaist
WYSPA [16] Po powrocie do domu jestem tak wyciszony, jak już dawno nie byłem. Z okładki porzuconej przez kogoś gazety patrzy na mnie ładna buzia Karoliny, która zginęła 7 lipca. Skupiony na własnej niedoli zapomniałem o zamachach, ofiarach, cierpieniu. Wciąż nie podano dokładnej liczby zabitych, ale z dotychczasowych raportów wynika, że może być ich kilkadziesiąt. Jedna ze stacji metra jest nieczynna do dziś. Specjalne ekipy nadal poszukują szczątków, a Piccadilly Line jeździ tylko trasie Heatrow do Hyde Park Corner. Skończyłem wreszcie „Zaułek łgarza” i przyznam szczerze, że ledwie kilka razy udało się komuś mną tak potwornie wstrząsnąć. Nie zdradzę o co chodzi. Tę podróż każdy czytelnik musi odbyć sam, lecz z powodu wolty, jakiej dokonał Wilson, przez jakiś czas z obawą zerkam na jego kolejną książkę pod tytułem „Ulica marzycieli”. Boję się kolejnej pułapki.
women found themselves sitting at home with the decorations ready and waiting with no man and no tree for the night. The morning would find half-frozen husbands and brothers stumbling around for their loot. Ross enlisted a friend for the job as I, according to tradition, sat waiting at home. Around 10pm, there are some scraping noises at the door. I rush out to see Ross and his friend stumbling under the weight of an enormous tree, branches waving everywhere – “Darling, this is a lot bigger than the one we picked isn’t it?” I ask, wondering how on earth we are going to get it through the door, never mind into a room. “Aye, I’ve brought you the most beautiful tree in Scotland!”, as the two of them stagger around I retreat into the warm. Typical men, I think to myself, bigger is not always better! We are scheming a way of cutting back one end of the tree to fit it in the hallway. This year, I shall be host for the first time. I have experienced three different Christmas traditions thanks to my English father, Polish mother and Swedish step-mother, (in Sweden they are called bonus-mothers and bonus-children – terms we both prefer). I shall have the pleasure of experiencing them together this year. A Polish Wigilia and introduction to our traditions for Ross will begin the festivities; the reins will be handed to Heather, Ross’s mum for Christmas Day lunch and Boxing day will see us driving to my Dad’s for a Swedish lunch with his wife and my brother. It is the best of three worlds. The Swedes, like us Poles, love herrings, smoked fish, meat and a stiff drink. Christmas Eve finds them sipping glogg (mulled wine with a healthy dose of brandy) and schnapps, washed down with beer and a Swedish version of coca-cola. A small glass of each is poured and you drink from each one periodically after a song. My bonus-mum sees one of the more poignant cultural differences in these traditions: the Swedes have to sing a song before drinking and the Brits only sing after too many! This
usually bodes for a merry time especially since the food is served Smorgasbord style, which involves standing up frequently, (no chance of hiding any swaying!) Our Polish Wigilia is a rich evening full of tradition. Everyone helps to decorate the tree with bombki. Inevitably my Ciocia Irminka does all the cooking (on account of her supreme skill). Something which always stands out in my memory is the karp served on the wigilijny stół; it is not amongst my favourite sea foods with a pungent taste and many bones, however it is a mass-slaughter across Poland. For about two days these carp have been swimming around the bathtub, looking at you as you brush your teeth. The afternoon before the big day finds my uncle brooding over a bottle of vodka. The next day the carp are miraculously presented as battered pan-fried cutlets and aspic jelly. Many people do not like the carp, but tradition persists even though you never feel quite the same about a relaxing bath again! We gather at the table when
the first star shows in the sky. A prayer is said, over a glass of something and it is opłatek time. As we share a piece of opłatek with everyone present, we take a minute to appreciate them; often verbalizing things we have not found time to say in the course of the year. There should be some straw under the tablecloth and 12 very different dishes. An empty space is reserved for the late traveller or the homeless. A wonderful gesture, but in this day and age, who would let anyone into their homes? Excuse my cynicism; they would perhaps be subjected to a body search first! As I write this, I realise how much ceremony and ritual there is in our Polish way. For the Brits, Christmas Day is the apex of the festivities opened by stockings, big presents and a champagne breakfast to gently ease the 5hour wait for the turkey as I remember! The table presents: a bird, bread sauce, mince pies, puddings and all kinds of alcohol. Some families spread their gifts throughout the day, leaving
Jerry z Malwiną kręcą się po kuchni, trzaskają garnkami, chichoczą. Jerry beka straszliwie. – Nie warcz na swoich! – upomina go dziewczyna i oboje wyją ze śmiechu. Cieszę się ich szczęściem. Wychodzę z mojej nory, żeby im się przyjrzeć. Nie widzą mnie. On siedzi na sofie i popija piwo, ona kręci się przy kuchni. Rozmawiają o małżeństwie, dzieciach, wspólnym życiu. Po paru dniach znajomości! Czy to możliwe, aby dwoje ludzi dobrało się w tak krótkim czasie i jeszcze zyskało absolutną pewność, że chcą ze sobą być na wieki? Nie odpowiadam sobie na to pytanie nie chcąc psuć nastroju chwili. – Cześć, Jacenty! – woła jowialnie Jerry. – Chodź na browar. Co u ciebie? – Rozniosłem trochę własnych ulotek. Może coś z tego będzie. A u was? – Ja od dwóch tygodni nie puściłem żadnego flata. Malwa na razie nie pracuje, bo jej zabroniłem. Muszę się nią nacieszyć. – Co z Catherine? – Ode mnie też nie obiera. Może gdzieś wyjechała. Spokojnie, wszystko się wyjaśni. Jutro spróbuję zadzwonić znowu. Rano budzi mnie telefon. Zaspany próbuję zrozumieć co ta kobieta do mnie mówi. Ma do zrobienia coś wewnątrz domu i cały ogród. Natychmiast odzyskuję przytomność umysłu. Uma-
wiamy się za godzinę na tzw. estimate – obejrzenie roboty i wycenę. Tego dnia smakują mi nawet grzanki. Nie dopijam kawy i lecę do Susan. Okazuje się czarnoskórą prawniczką, która mimo urodzenia piątki dzieci zachowała całkiem zgrabną figurę. Przede wszystkim trzeba zamontować w przedpokoju półki, żeby mogła trzymać swoje prawnicze książki i zdjęcia dzieci. Następnie mam poprawić fugi na płytkach w łazience, wyczyścić mur, który upaprali malarze, naprawić wannę, pomalować na nowo biuro i jeszcze tyle rzeczy, że połowę zapomniałem. Po południu odbieram trzy następne telefony. Emma jest w ciąży i chwilowo nie może zajmować się ogrodem samodzielnie, ma też pomyśleć o myciu okien, Linda chce, żeby przyciąć jej krzewy, a Mrs Abed ma trawnik do przystrzyżenia. Wszystkie spotkania ustalam na jutro. Jestem tak niesamowicie pobudzony i szczęśliwy, że nie mogę zasnąć. Pracuję przez cały tydzień, biegając z wywieszonym językiem między ogrodami moich nowych, tak nieoczekiwanie zdobytych klientów. U Susan na początku jest śmiesznie. Wydaje mi się, że ona ze mnie kpi, każąc mi przybić parę gwoździ i powiesić jakieś tandetne obrazki. Mam wrażenie, że za chwilę wyskoczy zza drzwi gromada klownów, krzycząc: żartowaliśmy!!! Ale nie, Susan z pełną powagą instruuje mnie, gdzie ma co wisieć
i jest bardzo szczęśliwa, kiedy widzi efekt końcowy. Wtedy dociera do mnie, że oni naprawdę nie umieją nic zrobić i cała ta sprawa jest na poważnie. Good for you – mówię sobie i z ochotą wykonuję najbardziej śmieszne zadania, jak dokręcenie deski klozetowej, umocowanie półeczki na szczoteczki do zębów, wkręcenie żarówki. U Lindy od razu dostaję najtrudniejsze zadanie. Mam zrobić kopułki z krzewów, które strasznie zarosły. Ona czeka z uśmiechem aż zacznę, a mnie z przerażenia trzęsą się nogi. W końcu mówi, że przyniesie coś do picia. Raz kozie.. Pierwszy krzew niezbyt mi wyszedł, ale przynajmniej przyzwyczaiłem ręce do posługiwania się nożycami. Drugi całkiem przypomina kulę, a trzeci jest już doskonale okrągły. Z satysfakcją myślę, że z głupia frant przybyła mi nowa, jakże przydatna umiejętność. Reszta zadań była już w moim zasięgu. Łopatą posługuję się równie dobrze, jak piórem, więc szybko zryłem grządki i wysypałem na nie specjalną, kupowaną w workach ściółkę leśną. Mrs Abed, starej Greczynce, chodzi przede wszystkim o przystrzyżenie trawy, a ja nie mam nawet sekatora, o kosiarce już nie mówiąc. – Mój kolega pani przytnie, tylko on bierze więcej – sonduję ostrożnie, myśląc o Archiem. – Nie dam więcej – skrzeczy starsza pani. – Co z ciebie za ogrodnik, że kosiarki nie masz?
|25
nowy czas | 19 grudnia 2009
agenda something to look forward to. A resurfacing tradition from the deep past involves stuffing the turkey with a duck, which contains a grouse; cooking them all together, inside one another. A pre-Christmas get together sees my girlfriends from university and I gathered together in Leeds. Anna has just moved into a flat with her boyfriend and is proudly nesting. Assembled from all over the country, we make the last pilgrimage before Christmas. I am immediately molested for Polish vodka and vogue cigarettes, Becky is pestered for Sing star – the karaoke you can actually lose at and Hannah is helped with her bags, containing pots of ready cooked offerings. One thing is for sure, we may still behave like students when we get together, but thanks to Hannah; we eat like kings. The girls are particularly attached to Żołądkowa Gorzka and Kraków owing to our post-graduation week there. We revelled in our new-found freedom and each other’s company. However, I would not let the visit pass without showing off the motherland. We climbed up to Morskie Oko, passing the górale with their horse-drawn buggies – I wasn’t going to let them have it easy! At the summit, there were those who continued the vertical climb up to the Czarny Staw and those who waited over a pint of piwo z sokiem – who will not be named! These meetings are invaluable to us. As young women who love each other we explore the different experiences we are having in relationships, work, study and emotional states. With every year I treasure the sharing more and more; lessons from our peers are easier to assimilate than from our elders. People often say that the friends one makes at university are special, I do believe this is true; when else in your life do make friends so close they know your bra size, how you take your tea, what kind of hangovers you have, how you deal with breakups and the style of your essay writing?! These girls are family to me, (an amusing, often slightly inebriated one!). We now number amongst us: two lawyers, a primary school teacher, a nearly architect, a property manager, an artist and a journalist – not bad for a bunch of scruffs! Kraków has hosted for me such wonderful times. When I lived there, studying with children
of Polish parents, we wove our own tapestries of memories into the city. Our homeland will never leave us, ensuring the health of our customs wherever we are on the planet. My darling friend Ania has been in Łódz, finalising her wedding plans. Our ‘Snob’ club has stood the test of time and distance. At the time of our reunion in 2010 it will have been two years since our paths separated, which fills me with optimism for the future. Ania is on her next step in woman-hood. She wants a proper Polish wedding and the ‘Snobs’ are in charge of the bramy – I predict some serious vodka drinking and potato peeling challenges! My dear Hamish (a grand-father figure to us), has invited himself to our Christmas proceedings, although he is rather vague with dates and times, I presume he will arrive when he is hungry and I will pretend that everything is made by my precious hands due to Hamish’s dislike of the supermarket / convenience culture. Despite the fact that he is inconvenienced by
••• I wish to thank my wonderful Editor, for such an amazing opportunity and a first taste at publishing my written words. It is an honour to write for a multi-cultural newspaper; being from a mixed background is such a big part of my life. I also wish to thank my readers, for joining me
– Mam, tylko zepsutą – kłamię z wrodzoną łatwością. – A kiedy naprawisz? – Za dwa, trzy dni. – To poczekam, ale nie dłużej, bo mi trawnik zmarnieje. Chrzanić to na razie, grunt, że wyszedłem z twarzą. Z ulgą biegnę do Emmy. Znów krzaczki do przycięcia, trochę chwastów, zamiatanie. Dzień roboczy mija jak z bicza strzelił, a ja mam 70 funtów w kieszeni. Wszyscy zapłacili mi gotówką, dostałem kilka niezłych napiwków. I po co mi jakaś popieprzona Catherine z jej dniówką za 50 funtów, której i tak nie dostałem? – Angielki??? – dziwi się Archie, kiedy spotykamy się w palarni przed moimi drzwiami. – Dałbym sobie głowę uciąć, że to oferta ála Hindi/ Bengali! – Widać trafiłem na oszczędnych – wzruszam ramionami. – Dzięki, stary. – Teraz to ci nawet trochę zazdroszczę. Ledwo wrzuciłeś, a już tyle telefonów. – Głupie szczęście... W sieni pojawia się Ray. Trzyma w obu rękach wielkie torby. Patrzę zdziwiony, jak powoli toczy się po schodach i znika bez słowa. – Wyprowadza się – tłumaczy Archie. – Jest w szoku. Wszystkie pieniądze posyłał synowi, a teraz musi wynająć pokój na legalu.
Wzdycham ciężko. Widmo opuszczenia squatu powraca ze zdwojoną siłą. Ciągle mam tak, że albo szczęście w nieszczęściu, albo odwrotnie. – Słyszałem, że zwykle dają tydzień na opuszczenie domu. Nie wiem, po co ten Ray się tak spieszy – Archie pyka z fajki, mrużąc oczy. – Żyjemy w cywilizowanym kraju. Skoro pozwalają zajmować squaty, to muszą mieć opracowaną procedurę ich opróżniania. Podobno istnieje nawet organizacja zajmująca się prawami squatersów. W razie czego zwrócimy się do nich o pomoc. – Obyś miał rację. Wieczorem sięgam po kolejną książkę Wilsona. Jakie piękne rozczarowanie! „Ulica marzycieli” jest inna, potoczysta, świeża, zabawna, błyskotliwa. Już po pierwszych kilkunastu stronach wiem, że to jedna z książek mojego życia, że powinna liczyć dziesięć tysięcy stron albo nigdy się nie kończyć. Facet trafia do przekonania. Fabuła cieszy, bohaterowie są bliscy, tragiczny Belfast staje się miastem prawie znajomym. Zastanawiam się, co pocznę, kiedy już tę książkę przeczytam. Czytam do późnej nocy. Nie mogę przerwać. Mija godzina za godziną, a ja raz chichoczę kretyńsko, raz nie posiadam się ze zgrozy. Humor, ironia, tragedia – wszystko miesza się inteligentnie i przewrotnie w tym arcypysznym, irlandzkim koktajlu.
Później jednak Wilson znów wycina mi paskudny numer. Kilkanaście stron poświęca na detaliczne opisy masakry w małym sklepiku w Belfaście, jaka nastąpiła po wybuchu bomby. Przedstawia ofiary, ich wcześniejsze życie, a potem dodaje co się z nimi stało w wyniku eksplozji. I mało tego. Zajmuje się wyczerpującym opisem reakcji mieszkańców miasta. Konkluzja? Żadna ze stron – ani bojówki protestantów, ani katolików – nie ucierpiała w wyniku ciągłych zamachów. Jedynymi ofiarami wciąż byli zwykli ludzie. Rano obudził mnie dzwonek u drzwi. Ktoś zszedł na dół i długo nie wracał. Leżąc w łóżku, rozmyślałem, kto mógł dzwonić. Może kurier, może listonosz, może ktoś z sąsiedniego squata... Niespodziewanie ktoś zadudnił w moje drzwi, aż podskoczyłem. – Co, kur...! Archie dygoczącą ręką wręczył mi kawałek papieru. Nie musiałem patrzeć, żeby wiedzieć co to jest. – Dali nam jeden dzień... – CO???!!! – Czarno na białym napisano, że mamy opuścić dom jutro do 9.30 rano. – Przecież miał być tydzień! – jęczę zdruzgotany. – Widać procedury się zmieniły. Nie było nas w sądzie.
mas…
having to wear shoes in winter, it is his season. The frosty mornings rather suit his white, bushybeard and eyebrows – an eccentric Father Christmas! This time of year courts reflection and a desire to tie up loose ends; a chance to look back at the year and see what we have achieved. What a dynamic year: I have tried my hand at country life and committed myself seriously to a man, a land and dogs. The decision to do this has impacted my emotional health dramatically after a lifetime of gypsy hood. It is time to go forth and love one another and depending on how rebellious one is, to make a list of resolutions or sins to commit…go ahead, take some risks!
on this colourful journey of the last year, a special thank-you to those who wrote in expressing their interest and to Ross, my Mama, my wonderful family and my brilliant friends for supporting me through my debut! Wesołych Świąt and Merry Christmas!
Słowniczek/Glossary: • • • • • • • • • • • • •
Wujek: Uncle Wigilia: Christmas Eve Smorgasbord: Buffet Ciocia: Auntie Karp: Carp Wigilijny Stol: Christmas Table Opłatek: Rice paper Zoladkowa Gorzka: Traditional vodka Górale: highlanders Morskie Oko: Glacial lake near Zakopane Czarny Staw: The next lake Piwo z sokiem: Beer with syrup Bramy: Challenges for a couple before marriage
Rozchodzimy się bez słowa. Namiastka wspólnoty, jaką utworzyliśmy, pryska w jednej chwili. Teraz każdy jest desperatem, który szuka dla siebie najlepszego wyjścia z sytuacji. Londyn nas złączył, Londyn rozdzieli. Nikt nie poszedł do pracy. Od rana trwa gorączkowe pakowanie manatków, ukrywanie co większych i wartościowych przedmiotów w Dark Roomie, gdzie na koniec mamy przysypać to wszystko starymi deskami, tworząc sztuczną górę śmieci. A gdy wrócimy, ułożyć cały ten majdan po staremu.
cdn
@
xxpoprzednie odcinkix
www.nowyczas.co.uk/wyspa JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE
26 |
19 grudnia | 2009nowy czas
czas na relaks
KrAKersy, WINO I ŚWIęTA » Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia trwają. Te duchowe, i te bardziej przyziemne. Nie ma chyba drugich takich świąt, które mają tak bogatą oprawę zewnętrzną. Chciałbym zwrócić Państwa uwagę na jeden z elementów tych przygotowań.
mANIA GOTOWANIA Chodzi mi o bardzo szczególny, typowo angielski element. Mianowicie o Christmas crackers. Te w kształcie dużego papierowego cukierka. Najczęściej z papierową koroną, małym motto i mini prezencikiem w środku. Anglicy zapytani o krakersy powiedzą, że są nadal nieodzownym elementem obiadu świątecznego. To nasza tradycja, mówią, nawet jeżeli nie pamiętają skąd ona się wzięła. A swoje początki krakersy zawdzięczają niejakiemu Thomasowi J. Smithowi z Londynu. W połowie XIX wieku zajmował się on sprzedażą słodyczy. By podnieść wyniki sprzedaży, nadał opakowaniu kształt cukierka i dodał jeszcze karteczki z przesłaniem. Jego pomysł znalazł od razu wielu naśladowców. By wyróżnić się spośród konkurencji, do swoich opakowań Smith dodał mechanizm wybuchowy. Trzask wybuchu imituje dźwięk trzaskającego ognia w kominku – stąd wziął się pomysł. A że długość „cukierka” przekładała się na głośność wybuchu, wraz z powiększeniem jego objętości znalazło się więcej miejsca na mały prezencik. Pomysł prosty, wręcz banalny, a jednak nieustannie cieszy biesiadników. Innym elementem związanym z czasem przedświątecznym, tym razem bardziej kulinarnym jest grzane wino. Pojawia się na sklepowych półkach tylko w tym bożonarodzeniowym okresie. Można nabyć kubek tego napoju na ulicy, na lokalnych straganach, gdzie można zrobić przed świąteczne zakupy czy w lokalnych pubach. W sumie istnieje tylko jedna żelazna zasada dotycząca wina grzanego. Do jego przygotowania powinniśmy używać tylko najtańsze rodzaje czerwonego wina. Nieważne jak mierne by ono nie było, poprzez podgrzanie i przyprawy możemy zmienić je w powalający specjał (i nie chodzi tutaj o moc i ilość wypitego trunku, ale o jego bukiet smakowy). Wino wytrawne o pełnym bukiecie straci swoją cierpkość przez podgrzanie i dodanie cukru lub ewentualnie miodu (albo konfitury). Zaś wino o mniej zdecydowanym smaku zyska go przez korzenne przyprawy, jakie dodamy. Piękno grzanego wina wiąże się nie tylko ze smakiem, ale też z możliwością kreowania tego smaku w dość dowolny sposób. Tak więc nie można powiedzieć, że receptura jest tylko jedna. Istnieje tutaj olbrzymi pluralizm dający też możliwość doskonalenia tajnych sekretów i dodatków
Fot:. Mikołaj Hęciak
świadczących o wyjątkowości osobiście przygotowanego trunku. Jeden z przepisów brzmi następująco: 1 butelka czerwonego wina, 60g cukru demerara, 4 laski cynamonu, świeżo starta gałka muszkatołowa do smaku, 1 pomarańcza i 2 goździki. Wino podgrzewamy niezbyt szybko w odpowiedniej wielkości garnku. Pomarańcze kroimy w grube plastry. Możemy nadziać je goździkami, ale te i tak wyłowimy łatwo podczas odcedzania. Dodajemy wszystkie składniki razem z cukrem. Czekamy aż cukier się rozpuści. Nie zagotowujemy wina. Doprawiamy do smaku. Jeżeli nie zamierzamy wykorzystać go od razu, możemy je ostudzić i po odcedzeniu przelać z powrotem do butelek. Tak przygotowane winko własnej roboty możemy mieć pod ręką przez cały zimowy okres. Znajdując podobieństwa pomię-
dzy kuchnią angielską i polską w okresie świątecznym możemy natknąć się na krem zwany Brandy Butter. Na 6 porcji potrzebujemy 75g masła niesolonego, 75g cukru pudru, 2-3 łyżki brandy i opcjonalnie startą skórkę z połowy pomarańczy. Najprościej połowę cukru można wymieszać w robocie kuchennym z masłem (wyjętym zawczasu z lodówki, by nabrało pokojową temperaturę) i skórką pomarańczową. Następnie dodać brandy i resztę cukru. Masa powinna być nie za luźna i nie za sztywna zarazem. Jeżeli nie dysponujemy robotem kuchennym pozostaje nam użyć siły naszych mięśni i rozetrzeć masło w misce używając drewnianej łyżki lub kuli. Tradycyjnie jest to masa używana jako wykończenie świątecznego deseru, szczególnie Christmas pudding albo mince pies.
Podobieństwo z kuchnią polską znajduję właśnie w tym kremie, który w podobnej wersji tylko że z dodatkiem żółtek był stosowany powszechnie, jeszcze nie tak dawno w Polsce. Pamiętam, że pierwsze torty, jakie przygotowywałem, były właśnie na bazie tego rodzaju masy. W Anglii trudno znaleźć świąteczny stół bez deseru zwanego Christmas pudding. Jest to mieszanka rodzynków, suszonych owoców, przypraw korzennych, cukru, mąki i świeżo zmielonego chleba tostowego. I tutaj należy wspomnieć królową Victorię, tę, która najdłużej rządziła Brytyjską Koroną spośród wszystkich jej władców, a raczej jej męża – księcia Alberta. Dzięki jego zaangażowaniu spożywanie śliwkowego puddingu, czyli plum pudding na stałe zostało wpisało się w świąteczne menu. Tradycyjnie deser ten był
przygotowywany w ostatnią niedzielę przed Adwentem, zwaną Stir-Up Sunday. W jego przygotowaniu powinna brać udział cała rodzina, korzystając jednocześnie z przywileju wypowiedzenia życzenia. Zwykło się też zapiekać srebrne monety i inne drobne przedmioty, by przepowiedzieć przyszłość, np. podkowa miała zapewniać powodzenie, a obrączka rychły ślub. Podobny zestaw produktów jest potrzebny do przygotowania wspomnianych już mince pies. Z tą różnicą, że bakalie i owoce łączy się z cukrem i rumem tworząc nadzienie, a osobno wyrabia się ciasto półkruche, by następnie wypiec małe, zgrabne babeczki. Poprzestając na tych słodkościach życzę Państwu błogosławionych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia oraz Szczęśliwego Nowego Roku 2010.
|27
nowy czas | 19 grudnia 2009
czas na relaks sudoku
łatwe
średnie
8 2 4 1 5 6 3 8 2 6 8 4 5 4 2 3 1 9 3 8 7 5 9 6 5 2 4 3 9 4 7 2 6 1 4 9
8
trudne
9
6
1
6
7 5
5 1
6 8 3 5 7 4
9 5
8
3
5
4
9 8
6
8 3 7 2 6 9 5
8 4 2
2
5
1
9
9
1 4
3
6 4
1
7
3 9
2 1 8 5 7 6
7 4 3 2 6 1
krzyżówka
horoskop
BARAN 21.03 – 19.04 Nerwowy okres przedświąteczny może skutkować delikatnymi spięciami z bliskimi osobami, ale dzięki temu bardziej odczujesz późniejsze ciepłe rodzinne święta. W pracy Twoje starania wreszcie zostaną dostrzeżone – możesz oczekiwać gratyfikacji, która podbuduje twój stan portfela przed świątecznymi zakupami. Zdrowie będzie Ci dopisywać.
BYK 20.04 – 20.05
Jeśli planujesz wyznać komuś miłość, poczekaj z wylewnością do świąt. Napięcia związane z przygotowaniami mogą bowiem spowodować, że osoba ta nie zauważy Twoich starań. W życiu zawodowym musisz wykazać się cierpliwością – dopiero w nowym roku możesz otrzymać to, na co liczyłeś. Zadbaj o zdrowie, aby Wigilię spędzić z bliskimi przy stole, a nie w łóżku.
BLIŹNIĘTA 21.05 – 21.06
Być może odczuwasz, że partner nie zwraca odpowiedniej uwagi na Twoją osobę. Postaraj się przejąć inicjatywę, a na pozytywne efekty nie trzeba będzie długo czekać. Jeśli w pracy potrzebujesz zmian, zadbaj o nie teraz. Chwilowe depresje i przygnębienie pomoże przezwyciężyć wizyta u fryzjera albo kupno czegoś, o czym marzyłeś od dawna.
RAK 22.06 – 22.0
Partner wymaga od Ciebie za dużo, a ty jak zawsze chcesz wszystkim dogodzić. Może tym razem to Ty poproś go o pomoc. Dobra sytuacja finansowa, pieniędzy na ostatnie prezenty nie zabraknie. W sprawach zdrowotnych zwróć szczególną uwagę na zęby. Może warto wybrać się do dentysty jeszcze przed świętami.
LEW 23.07 – 22.08
Nie jest to najlepszy okres na zawieranie nowych znajomości, możliwe są także nieporozumienia z partnerem. Postaraj się jednak stworzyć w domu wigilijną atmosferę. W pracy możesz pozytywnie podsumować kończący się rok, szczególnie, że czekają Cię kolejne premie i nagrody. W gorączce świątecznych przygotowań znajdź czas na relaks.
NA PAN 23.08 – 22.09
W miłości dobry okres do rozmowy o sformalizowaniu związku. Być może właśnie podczas świąt czekają Cię zaręczyny. Nie będziesz zadowolony z pracy która będziesz wykonywać w tym okresie, ale to tylko przejściowe. Po świątecznej przerwie powrócisz z nową energią. Grozi Ci infekcja lub grypa – pomyśl o profilaktyce.
GA WA 23.09 – 22.10
ZIOROŻEC
KO 22.12 – 19.01
Jeżeli coś ostatnio w Waszym związku nie grało to będzie to tydzień powrotów do siebie i wyzwolenia nowej burzy namiętności. W pracy zalecana ostrożność i dyplomacja - ktoś ze współpracowników będzie chciał Ci zaszkodzić. Musisz być świadom swoich finansowych zobowiązań i nie wydawać za dużo, aby nowego roku nie rozpocząć od pożyczki.
Jest to dobry czas na podsumowanie swojego obecnego związku i dobry czas na podejmowanie decyzji, nawet tych najtrudniejszych. W pracy będziesz odczuwać zmęczenie, musisz tylko dotrwać do świątecznej przerwy i upragnionego odpoczynku. Postaraj się ukoić nerwy, które tak osłabiły Twój organizm. Kłopoty ze snem to też ich rezultat.
Jeżeli nie jesteś pewny swoich uczuć co do danej osoby, daj sobie trochę czasu. To nie jest dobry okres na podejmowanie takich decyzji. W pracy będziesz podejmować same dobre decyzje. Ich efekty zauważysz już na początku nowego roku. W sprawach finansowych naucz się cieszyć z tego, co masz. Nawet z mniejszym niż zwykle budżetem można przygotować udane święta.
Ktoś z Twojej przeszłości nagle pojawi się w Twoim życiu, lecz nie będzie to powrót na stałe.W pracy wszystko będzie w jak najlepszym porządku, nawet jeśli Tobie wydaje się, że nie wykonałeś swoich zadań odpowiednio. Nie martw się też, że nie wystarczy ci środków na ostatnie prezenty, czeka cię bowiem nieoczekiwany zastrzyk gotówki.
PION SKOR 23.10 – 21.11
STRZELEC 22.11 – 21.12
Tęsknisz za swoją sympatią, ona też bardzo ciepło o Tobie myśli i robi wszystko, aby się z Tobą jak najszybciej zobaczyć. Jeżeli chcesz coś zmienić w swojej obecnej pracy lub w ogóle ja zmienić, jest to dobry okres na podjecie takiej decyzji. W tym tygodniu będziesz okazem zdrowia, nadmiary energii pomogą Ci pokonać każdą trudność.
NIK WOD 20.01 – 18.02
BY
RY 19.02 – 20.03
Bardzo dobry okres dla zakochanych i szukających Rybek. To Wasz magiczny czas, nie tylko ze względu na nadchodzące święta. Jeżeli w pracy nie wykorzystałeś jeszcze całego urlopu z tego roku, wykorzystaj go teraz. Zaległości łatwo nadrobisz w nowym roku. Nie podjadaj za dużo domowych specjałów, jeśli wiesz, może Ci nie wystarczyć mobilizacji do ich zrzucenia.
28|
19 grudnia 2009 | nowy czas
ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD
jak zamieszczać ogłoszenia ramkowe?
KUCHNIA DOMOWA
WIGILIA NA WYNOS (możliwość dowozu – minimum cztery porcje) W zestawie (cena £28.00): • Barszcz z uszkami • Karp lub filet z białej ryby • Pierogi z kapustą i grzybami • Śledź w śmietanie • Ryba po grecku • Ryba w galarecie • Groch z kapustą • Sałatka jarzynowa • Ciasto • Kompot z suszu ANETA: 0788 236 6755 The Duke of Cambridge, 1 Kingsley Road Hounslow, TW3 1PA DOJAZD: Samochodem: zjazd z A4 (kierunek Heathrow) przy stacji BP. Metrem: Hounslow East lub Hounslow Central.
PEłNA KSIĘGOWOśĆ (rozliczenia przez internet) Zwrot podatku w ciągu 48h Virtual office NIN, CIS, CSCS, zasiłki i benefity ACTON Suite 16 Premier Business Centre 47-49 Park Royal London NW10 7LQ TEL: 0203 033 0079 0795 442 5707 CAMDEN Suite 26 63-65 Camden High Street London NW1 7JL TEL: 0207 388 0066 0787 767 4471 www.polonusaccountancy.co.uk office@polonusaccountancy.co.uk
Działem Sprzedaży pod numerem 0207 358 8406 ogłoszenia komercyjne
komercyjne z logo
do 20 słów
£15
£25
do 40 słów
£20
£30
USłUGI RóŻNE
PRACA z DOMU
GINEKOLOG-POłOŻNIK DR N. MED. MICHAł SAMbERGER The Hale Clinic 7 Park Crescent London W1b 1Pf Tel.: 0750 912 0608
TRzY SPOSObY zARAbIANIA PIENIĘDzY z fIRMĄ fM
www.ginekologwlondynie.co.uk michal.samberger@wp.eu
0772 574 2312
ANTENY SATELITARNE Jan Wójtowicz Profesjonalne ustawianie, usuwanie zakłóĶceń, systemy CCTV, sprzedaż polskich zestawów: 24h/24h, 7d/7d. Anteny telewizyjne. Polskie ceny
Gotówka, rabaty i przychód pasywny. Zadzwoń do Mikołaja:
Tel. 0751 526 8302
TRANSPORT
URODA
ARCHITEKT REJESTROWANY W ANGLII Wykonuje projekty: lofts extensions, pełen service – planning application, building control notice.
WYWóz śMIECI przeprowadzki, przewóz materiałów i narzędzi. Pomoc drogowa, auto-laweta, złomowanie aut – free
PROfESJONALNE fRYzJERSTWO strzyżenia damsko-męskie, baleyage, pasemka, trwała ondulacja, fryzury okolicznościowe. Iza West Acton, Tel. 0786 2278729
TRANSPOL tel. 0786 227 8730 lub 29 ANDRzEJ
TEL.: 0208 739 0036 MObILE: 0770 869 6377
TOWARzYSKIE
SINGLE EUROPEAN MAN forties, catholic, wide interests, would like to hear from lady under 40 for initial friendship. I speak English, French and Italian but little Polish. Maybe exchange language lessons.
POLSKI KUCHARz
TEL: 020 7697 0005
DOMOWE WYPIEKI na każdą okazję. Gwarancja jakości i niskie ceny.
prosimy o kontakt z
zDROWIE
(Zamówienia tylko z Londynu)
prywatne przyjęcia, domowe uroczystości, gotowanie na miejscu lub pomoc w gotowaniu, układanie menu. Kuchnia polska, kontynentalna i angielska. Przyjęcia duże i małe. TEL.: 0772 5742 312 www.polish-chef.co.uk
AbY zAMIEśCIĆ OGłOSzENIE RAMKOWE
Bez zakâadania konta
Staâe stawki poâĉczeĽ 24/7
Polska Obsâuga Klienta
NAUKA
Wybierz numer dostĘpowy a nastĘpnie numer docelowy np. 0048xxx. ZakoĽcz # i poczekaj na poâĉczenie.
JĘzYK ANGIELSKI KOREPETYCJE ORAz PROfESJONALNE TłUMACzENIA AbSOLWENTKA ANGLISTYKI ORAz TRANSLACJI (UNIvERSITY Of WESTMINSTER)
Polska
TEL.: 0785 396 4594 ewelinaboczkowska@yahoo.co.uk
zDROWIE
Polska
2p/min 084 4831 4029
7p/min 087 1412 4029
Sááowacja
Czechy
AGATA TEL. 0795 797 8398
KSIĘGOWOśĆ fINANSE ROzLICzENIA I bENEfITY szybko i skutecznie (przyjmuję również wieczorem i w weekendy) TEL: 077 9035 9181 020 8406 9341 www.polishinfooffice.co.uk
LAbORATORIUM MEDYCzNE: THE PATH LAb Kompleksowe badania krwi, badania hormonalne, nasienia oraz na choroby przenoszone drogą płciową (HIV – wyniki tego samego dnia), EKG, USG. TEL: 020 7935 6650 lub po polsku: Iwona – 0797 704 1616 25-27 Welbeck Street London W1G 8 EN
Irlandia
Niemcy
084 4988 4029
084 4862 4029
3p/min
1p/min
2p/min 084 4831 4029
2p/min 084 4831 4029
Polska Obsâuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 9.05p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.
|29
nowy czas | 19 grudnia 2009
ogłoszenia
Description: This Local Employment Partnership employer shares information about new starters with Jobcentre Plus, for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk for more information This Vacancy is being advertised on behalf of Social care and Education who is operating as an employment agency. Must be fluent speakers in English and Polish, being able to read and write both languages. A diploma in public service interpreting or equivalent is desirable. You must have good communication skills. Duties include interpreting for children services, adult services, and elderly and in courts. Benefits include payment of mileage, refund of parking. This is a temporary position for 4 months. How to apply: You can apply for this job by telephoning 07958 948980 and
Description: Candidates must have suitable previous experience working within a good quality food, beverage & small hotel environment. Must be personable, friendly, confident and be able to create a warm & welcoming atmosphere. Duties will include managing the cellar & bar, dealing with enquiries, bookings & reservations, receiving customers, taking orders, serving food & drink, clearing tables, re-setting for service, dealing with payments, EPOS tills, cash handling. Accommodation may be available for the right person. Please apply direct to Marc Kempe on 07912 141148 or by e.mail to marckempe@uk2.net including CV, picture & references How to apply: You can apply for this job by telephoning 07912 141148 or 01858 535268 and asking for Mark Kempe. SKILLED SHEETMETAL WORKER Location: BASINGSTOKE, HAMPSHIRE Hours: 39 HOURS OVER 5 DAYS Wage: RATE OF PAY NEGOTIABLE Employer: Lada Engineering Services Closing Date: 29/01/2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: Skilled sheetmetal worker with ability to program and operate Trumpf laser cutter. Must be fully skilled in all aspects of sheetmetal work in a variety of materials and thickness' to produce parts to fine limits with a high
COOK Location: KEIGHLEY, WEST YORKSHIRE Hours: 5 DAYS - 6.5 HRS SHIFTS-8AM-3PM WITH 1/2 HOUR LUNCH Wage: CIRCA £11000 P.A. Employer: Norwood House Nursing Home Closing Date: 15/01/2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
www.gosiatravel.com VICTORIA
EALING BDY
wejœcie od INTERNET CAFE - UNIT 16
POLSKIE CENTRUM
164 Victoria Street LONDON SW1E 5LB
48 Haven Green LONDON W5 2NX
VICTORIA MARKET
TOOTING BEC 16 Trinity Road LONDON SW17 7RE
HARLESDEN
SLOUGH
DELIKATESY KUJAWIAK
POLSKIE DELIKATESY
157 High Street LONDON NW10 4TR
10 Queensmere SLOUGH SL1 1DB
ZADZWOÑ !!!
CODZIENNIE 9:00 - 20:00
CALL CENTRE
INFORMACJA I SPRZEDA¯: Pn-Pt 9-20, sb-Nd 9-16
HOUNSLOW
LEYTON
FINCHLEY
HANGER LANE
FLASH BIURO KSIÊGOWE
FOCUS PL LTD.
BIURO ORZE£
FINANCIAL REPUBLIC
54 Gold Street NOTRHAMPTON NN1 1RS
5 Red Lion Court ALEXANDRA RD. TW3 1JS D. GUE R MONTA
0208 998 6999
Pn-Pt 10-19 So-Nd 10-14*
0208 767 5551
Pn-Pt 9-19 So-Nd 10-15*
0208 767 5551
Pn-Pt 11-19 So-Nd 10-14*
0208 767 5551
0787 501 1097 0208 767 5551
GOSIA DELIKATESY
NORTHAMPTON
PACZKI DO POLSKI
Pn-So10-18 Nd 10-15*
0160 462 6157
T STREE HIGH
HIGH
STREE
T
. AS RD
0207 828 5550
Pn-Pt 10-20 So-Nd 10-15*
Description: Sales Representatives are required to promote company services. The main duties will include: - Discussing customer requirements and advises them on capabilities and limitations of various services offered by the company - quotes prices, credit details and arrangements makes follow up visits to ensure customer satisfaction and to obtain further orders - stay abreast of advances in the field and suggests improvements maintains records and accounts of sales made and handles customer complaints The suitable candidates should be educated to graduate level atleast due to tasks involved and must possess strong verbal and written communication skills. Closing date of applications is upto 2 weeks. Interested applicants should email or post their CV to Director, Manpower Direct UK Ltd, Charter House, 450 High Road, Ilford, Essex IG1 1UF How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Recruitment Line at Manpower Direct, Charter House, 450 High Road, ILFORD, Essex, IG1 1UF or to manpowerdirectuk@ymail.com.
Description: This Local Employment Partnership Employer shares new starter information with Jobcentre Plus for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk for more information. Control of kitchen and delegation of duties, for entire food prep and delivery for 93 bed hotel.Completion of cleaning schedule and ensuring kitchen is maintained to safe standard. Equipment hygienic maintained in safe condition. Full compliance with food safety, health and safety at work and fire legislation. Training within department and ensuring staff cover using the company ROTA system. Candidates will be trained to at least NVQ level 3 or have at least 12 months' experience at N/SVQ level 3.Live in accommodation at £70/week. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Karen Sawbridge at Leisureplex,
DUGL
Pn-Pt 9-20 So-Nd 9-16*
PACZKI DO POLSKI
Location: ILFORD, ESSEX Hours: 40 HOURS OVER 5 DAYS Wage: 24000 PER ANNUM Employer: Manpower Direct Closing Date: 26/12/2009 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Location: FORT WILLIAM, INVERNESSSHIRE Hours: 6 DAYS OUT OF 7 DAYS Wage: £8.60/HOUR Employer: Leisureplex Closing Date: 06/02/2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
RD. YORK
PACZKI DO POLSKI
SALES REPRESENTATIVES
HEAD CHEF
NASZE BIURA PO£¥CZ¥ ClÊ Z POLSK¥ Polonez Travel Ltd T/A Gosia Travel, Registered Office 16 Trinity Road, London SW17 7RE
Description: Opportunity for experienced/ professional Waiting Staff, with Bar experience has risen to become part of new and exciting restaurant brand that has been introduced into the UK. Duties include serving all customers in an efficient, courteous and friendly manner to keep relevant areas & equipment safe, clean & tidy, to ensure that the needs/ requirement of all customers are fully met. Must have a proven track record in providing excellent customer service and be able to work as part of a successful team. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Umesh lad at Canas y tapas, r13 The Quad, LEICESTER, LE1 4FP or to info@konceptuk.com.
198 Francis Road LONDON E10 6PR
Pn-Pt 9:30-17 So-Nd 9-15*
0208 767 5551
WARRENR OAD GROVE GREEN RD.
A12
6 Ballards Lane LONDON N3 2BG
NOWE BIURO!!!
Nether St.
Finchley Central
Leyton
Pn-Pt 10-18 Sobota 11-15*
0208 539 3084
4 Royal Parade LONDON W5 1ET
NOWE BIURO!!!
A 40
Hanger Lane
Pn-Pt 10-19 So 10-14*
0208 767 5551
Pn-Pt 12-19 So 11-15*
0203 393 1890
BILETY LOTNICZE I AUTOBUSOWE | TRANSFERY NA LOTNISKA | PACZKI | PROMY | HOTELE | WCZASY | UBEZPIECZENIA | PRZEKAZY PIENIʯNE ju¿ od L1.5
* ZASTRZEGAMY SOBIE PRAWO ZMIANY GODZIN OTWARCIA NASZYCH BIUR
Location: OADBY, LEICESTER, LEICS Hours: 10 PER WEEK, MONDAY-FRIDAY BETWEEN 8AM-6PM Wage: £10.00 PER HOUR Employer: Social care and Education Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Location: MARKET HARBOROUGH Hours: 40 hours over 5 days Wage: £15000 Employer: White Horse Inn Closing Date: 31/01/2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Location: LEICESTER, LEICESTERSHIRE Hours: Evenings + Weekends Wage: PAY NEGOTIABLE Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
ne Hanger La
POLISH INTERPRETER
FRONT OF HOUSE BAR & WAITING PERSON
Description: Internal Staff Support Issue mgmt Desktop support & gen config of software Network support & gen config Admin duties (i.e. domain renewals/licensing) Operational duties (i.e. server log checks/file back ups etc) Server support (general maintenance) Database maintenance Performance monitoring Application testing Low level website amendments External Client Support Providing support for online client applications Researching into new technologies Behaviours IT literate with a good knowledge of Microsoft based technology. Organised. good phone manner, flexible, reliable & able to communicate with all levels. Ability to use initiative & work with min supervision. Skills Experience in Windows XP Windows Server (not necessary but advantageous) Web server (IIS - not nec but adv) Database (MS SQL - not nec but adv) E-mail server (SMTP/POP3 - not nec bu How to apply: For further details about job reference STA/54396, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearingimpaired people is 0845 6055 255.
RESTAURANT STAFF WITH BAR EXPERIENCE P/T
AVENUE
Description: My client a leading firm are currently looking to hire several Polish speaking fee earners to join their expanding team. Candidates MUST have experience working in a UK Law Firm / Insurance Company and have extensive experience handling a caseload of RTA Files from inception through to completion and ideally have litigation experience. For more information please apply now to Caroline Preston at Search Legal on 01618358620 or email your C.V to caroline.preston@search.co.uk How to apply: You can apply for this job by telephoning 0151 2295538 and asking for Caroline Preston.
Location: SLOUGH Hours: 8 PER DAY Wage: 16000 PER ANNUM Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Euxton Lane, Chorley, Lancashire, PR7 6AF or to karen.sawbridge@alfatravel.co.uk.
LD NORTHFIE
Location: LIVERPOOL Hours: 37.5 OVER 5 DAYS Wage: 18-26K DEPENDING ON EXPERIENCE Employer: Search Consultancy- Commercial Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
JUNIOR TECHNICAL SUPPORT ASSISTANT
AD FRANCIS RO
POLISH SPEAKING RTA FEE EARNER
Description: This job will include teaching the Polish language to up to 10 adults (Complete beginners). Full training will be given. Any queries about the position please email them to lory@businessvector.com How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Lory Barreau at Business Vector, Saturn Centre, Challenge Way, BLACKBURN, BB1 5QB or to lory@businessvector.com.
LEYTON
job vacancies
HIGH STREET
Location: North West Hours: 4 Hours PER WEEK, 1/7 DAYS BETWEEN 10AM-4PM Wage: £15 PER HOUR Employer: Business Vector Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY
Description: This Local Employment Partnership employer shares information about new starters with Jobcentre Plus, for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk for further information. To provide a high quality catering service; to work within budgetary constraints; responsible for the efficient running of the catering service and supervision of catering staff; ensuring that regulatory requirements are met or exceeded; Previous experience, catering qualifications desirable; willingness to undertake necessary mandatory and developmental training as required; Reporting to the Home Manager; to work in partnership with residents and staff to promote the wellbeing of service users; to work flexibly to meet the needs of the service. Successful applicants are required to provide an enhanced disclosure. Disclosure expense will be met by applicant. How to apply: You can apply for this job by obtaining a Jobcentre Plus application form by selecting this link Application Form and returning it to Norwood House Nursing Home, john@norwoodhouse.co.uk. Alternatively you can request an application form from any Jobcentre Plus Office and return it to John Hrymczyszyn at Norwood House Nursing Home, Greenthwaite Close, High Spring Gardens, Keighley, West Yorkshire, BD20 6DZ.
RA RD.
POLISH TEACHER
degree of finish. Capable of working on own initiative with minimum supervision. Welding ability an advantage but not essential. Large and small batch work and prototype work undertaken. Must be able to read and understand engineering drawings. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Shirley Crittell at Lada Engineering Services, Unit 1, Vickers Business Centre, Priestley Road, Basingstoke, RG24 9NP or to shirleyc@ladaengineering.co.uk.
ND ALEXA
asking for Hemel Taylor.
30|
19 grudnia 2009 | nowy czas
port
Redaguje Daniel Kowalski d.kowalski@nowyczas.co.uk info@sportpress.pl
Potrzebuję wsparcia Robert Lewandowski, napastnik Lecha Poznań, przewodzi klasyfikacji strzelców naszej ekstraklasy z dorobkiem dziewięciu goli. Ma przewagę dwóch trafień nad grupą pościgową, którą tworzą Andrzej Niedzielan, Tomasz Frankowski, Artur Sobiech i Patryk Małecki. Trafienia „Lewego” w dużym stopniu rzutują na wysoką trzecią lokatę Lecha w tabeli. Bez wątpienia mogłoby być ich znacznie więcej, gdyby poznański napastnik miał więcej wsparcia ze strony partnerów. Tymczasem od dłuższego czasu toczy on samotnie walkę z całymi blokami defensywnymi przeciwników Lecha. Tak też było m.in. w meczu z Piastem Gliwice (1:1). Zabrakło Pana gola w tym meczu i od razu Lechowi zabrakło dwóch punktów. A wydawało się, że jesienny finisz w wykonaniu Lecha będzie piorunujący dla rywali.
jak te z meczu z Piastem. Rywal od początku się bronił, a Lech nie znalazł metody, by tę defensywę rozmontować.
– Po poprzedniej wygranej w Lubinie wydawało się, że w dwóch kolejnych występach, z Piastem i Koroną, zagarniemy komplety punktów. Tymczasem nie udało się to już w spotkaniu z gliwiczanami. To duże rozczarowanie dla nas i kibiców. Była szansa na zbliżenie się do ścisłej czołówki.
Coraz głośniej mówi się o tym, że brakuje u Pana boku napastnika z prawdziwego zdarzenia, który absorbując defensywę rywala, dawałby Panu więcej swobody w akcjach zaczepnych.
Lech awansował po tym meczu na trzecie miejsce, ale nie zmniejszył dystansu do Legii Warszawa, a strata do Wisły Kraków jeszcze się powiększyła. Wygląda na to, że ostatnio wszyscy grali dla krakowian.
– I tak też było w rzeczywistości. My nie możemy tracić takich punktów
– Nie zagłębiam się w ten temat, niemniej zdaję sobie sprawę, że trudniej jest grać samemu przeciw kilku obrońcom. Rywale atakują mnie bezpardonowo, tracę mnóstwo sił w licznych pojedynkach. Czasami rzeczywiście odczuwam brak wsparcia. Ale nie narzekam. W końcu te dziewięć goli nie wzięło się z niczego. W meczu z Piastem stoczył Pan wiele pojedynków z Kamilem Gli-
kiem, wyróżniającym się obrońcą w naszej lidze. Wiele wskazuje na to, że Glik już na wiosnę będzie Pana partnerem w Lechu, bo w Poznaniu nikt nie ukrywa, że Lechowi zależy na pozyskaniu stopera z Gliwic.
– To dobry zawodnik i znacznie utrudnił mi poruszanie się po przedpolu bramki Piasta. Inna sprawa, że stan murawy nie sprzyjał swobodnej grze. W czasie meczu temperatura znacznie spadła, zrobiło się ślisko i dziwię się, że nikt nie wpadł wcześniej na pomysł, by włączyć ogrzewanie murawy. W takich warunkach trudno grać efektownie i skutecznie. Zmierza Pan po tytuł króla strzelców Ekstraklasy. Kogo uważa Pan za głównego rywala w walce o to prestiżowe miano?
– Do końca rozgrywek jest jeszcze tak daleko, że nie myślę nawet o jakichkolwiek indywidualnych zaszczytach. Ważne są efekty gry zespołu, a ja zdaję sobie sprawę, z jakim trudem przychodzi mi zdobywanie kolejnych goli. Czterech bramkostrzelnych rywali traci do mnie tylko dwie bramki. Jest jeszcze przecież Paweł Brożek, a ponadto proszę nie zapominać, że groźną konkurencją jest dla mnie kolega z klubu i reprezentacji, Sławek Peszko.
Rozmawiał: Wojciech Michalski
Wisła mistrzem jesienii Maciej Ciszek 17 kolejka Orange Ekstraklasy zakończyła zmagania piłkarzy w rundzie jesiennej, czas na przerwę zimową. Niespodzianki nie było, na fotelu lidera polskiej ligi najbliższe miesiące spędzi obrońca tytułu mistrzowskiego – Wisła Kraków. Na podium znalazło się też
miejsce dla Legii Warszawa i Lecha Poznań. Rewelacją rozgrywek jest czwarty w tabeli Ruchu Chorzów. Po rundzie jesiennej układ pierwszej trójki tabeli wygląda tak samo, jak na zakończenie ubiegłego sezonu. Pomimo przeciętnej gry i paru wpadek Wisła wciąż wiedze prym w lidze. Krakowianie na początku rozgrywek uciekli rywalom na kilkanaście punktów, potem jednak roztrwonili
tę przewagę. Kiedy Legia traciła już tylko punkt do Białej Gwiazdy, ta znów zaczęła wygrywać. Obecnie oba kluby dzieli różnica 5 punktów, trzeci Lech i czwarty Ruch tracą do lidera 8 punktów. Chorzowianie mają na swoim koncie tyle samo punktów, co „Kolejorz”, przegrali jednak bezpośrednią konfrontację z Lechem (3:1) i dlatego
sklasyfikowani są o oczko niżej. Trener Waldemar Fornalik z piłkarzy niechcianych w innych klubach potrafił ułożyć drużynę na miarę tego zasłużonego klubu. Po tej rundzie piłkarze tacy jak Brzyski, Grzyb, czy Sadlok przestali być anonimowi. Ten ostatni trafił nawet do reprezentacji Smudy. Kwestią czasu wydaje się też dołączenie do kadry narodowej młodego Sobiecha i doświadczonego Niedzielana, dwóch snajperów, którzy w tej rundzie trafili po 7 goli. Zadziwia forma Niedzielana, którego kibice i dziennikarze spisali już na straty. Ten jednak dostał szansę w Chorzowie i odrodził się niczym feniks z popiołów. Piątą pozycję zajmuje PGE GKS Bełchatów, który wysokie miejsce zawdzięcza serii 7 zwycięskich meczów w końcówce rundy. Równo i solidnie gra Lechia Gdańsk i Śląsk Wrocław. Po dobrym początku sezonu z tonu spuściła Polonia Bytom. Jesienią bardzo dobrze zaprezentowała się Jagiellonia Białystok, która gdyby nie 10 minusowych punktów przyznanych przed sezonem, byłaby wysoko. W strefie spadkowej znalazło się Zagłębie Lubin, które od momentu zatrudnienia Smudy zaczęło zdobywać punkty. Nie wiadomo jednak jak Zagłębie poradzi sobie na wiosnę bez „Franza”, który od nowego roku sku-
pi się wyłącznie na pracy z reprezentacją narodową. Ligową tabelę zamyka Odra Wodzisław, która jest coraz bliżej spadku do 1 ligi. O pozostanie w ekstraklasie obok Zagłębia i Odry walczyć będą: Korona Kielce, Arka Gdynia, Piast Gliwice, Cracovia i Polonia Warszawa. W tej ostatniej zatrudniono nawet w tym celu Jose Mari Bakero. Świetny przed laty napastnik FC Barcelony na ławce trenerskiej Polonii spisuje się na razie całkiem przyzwoicie. Przerwa zimowa dla jednych oznacza czas odpoczynku a dla innych okres wzmożonej pracy. Menedżerowie, skauci, dyrektorzy sportowi oraz niektórzy szkoleniowcy rozpoczynają zakupy na rynku transferowym. Wiele klubów, a głównie te z czołówki zapowiedziało znaczące wzmocnienia składów podczas przerwy w rozgrywkach. Ze względu na przyszłoroczne piłkarskie MŚ w RPA, runda jesienna w tym sezonie liczyła 17 kolejek, oznacza to, że 2 pierwsze kolejki rundy wiosennej zostały już rozegrane a wiosną piłkarze rozegrają jedynie 13 spotkań. Następną kolejkę ligową zaplanowano na 26-28 lutego przyszłego roku. Zimowe ferie piłkarzy potrwają, zatem aż 11 tygodni. Jest to najdłuższa przerwa w środku rozgrywek w całej Europie…
|31
nowy czas | 19 grudnia 2009
sport
Statystyczne pułapkii Radość Ukrainy Wojciech Filipiak Co prawda dla większości kibiców ważny jest tylko dzień obecny i nie bardzo chcą słuchać i czytać o tym, co było zanim zaczęli się interesować sportem, ale nie brak i takich, którzy chcą wiedzieć coś więcej, niż tylko jak nazywa się aktualna narzeczona piłkarza X, jakim autem jeździ zawodnik Y oraz ile Z zarabia. Zarówno sportowe wydawnictwa historyczne, jak i kąciki dokumentacyjne w gazetach i periodykach cieszą się więc zainteresowaniem świadomych i bardziej dojrzałych kibiców, a nie brak i takich, którzy ekscytują się wręcz wszelkimi zestawieniami i porównaniami, dotyczącymi zarówno klubów, jak i poszczególnych zawodników. Istnieje nawet, mające swoją siedzibę w Niemczech, Międzynarodowe Stowarzyszenie Statystyków i Historyków Futbolu, a od niespełna roku podobna organizacja działa i w Polsce. Nawiasem mówiąc, razi mnie słowo „statystyka” w tych nazwach, bo to, co robimy (też łapię się na tym, że to, co działo się kiedyś, interesuje mnie co najmniej tak samo, jak wydarzenia obecne), to dokumentowanie faktów z przeszłości, a statystyka to nie tylko zbieranie, ale i analiza uzyskanych danych i wyciąganie wniosków z określonych zjawisk. Nie brak na tym polu min i pułapek wynikających z tego, że wcześniej mało kto się tym zajmował. Wydawało się, że sport jest tak ulotną rzeczą, że nie warto wręcz takiej dokumentacji tworzyć.
Ze względu na ograniczony zasięg środków łączności nie było nawet sposobu, by wszystko ogarnąć, a swoje zrobił też – z całym szacunkiem dla talentu i pracowitości starszych kolegów po fachu – poziom i styl dawnego dziennikarstwa sportowego, w którym wyżej stawiono kwiecistość opisu nad jego rzetelnością. Z jednej gazety można się było na przykład dowiedzieć, że „czerwono zachodzące słońce chowało się właśnie za starą, drewnianą trybuną”, ale sprawozdawca zapomniał wymienić nazwiska strzelców bramek. W innej relacji z kolei znalazły się nazwiska tylko siedmiu zawodników, „bo reszta grała tak słabo, że nie warto ich wymieniać” (to autentyczne cytaty z łódzkich gazet z lat sześćdziesiątych). Im głębiej w przeszłość, tym gorzej: krążyła w środowisku dziennikarskim anegdota o pewnym przedwojennym reporterze ze stolicy, który obsługiwał kilka gazet. Raz pomylił wynik, zamiast 1:0 napisał 0:1 i nikt już nie chciał wierzyć tym, co wygrali, bo przecież wszystkie gazety napisały, że przegrali. Co tam przed wojną – z własnego doświadczenia pamiętam, jak trudno było zdobywać wyniki meczów z klas niższych w czasach, gdy rozmowy telefoniczne trzeba było zamawiać przez centralę międzymiastową i nigdy nie miało się pewności, czy wynik podany przez żonę gospodarza stadionu jest prawdziwy („bramki zdobyli ten wysoki i ten z dziewiątką” – usłyszałem raz w słuchawce). Teraz jest łatwiej, informacje można uzyskać szybko i weryfikować je w wielu źródłach. Ale pułapek też nie braku-
nowy czas poszukuje współpracownika do działu sportowego wymagane doświadczenie dziennikarskie i dobra znajomość angielskiego CV z listem motywacyjnym prosimy kierować na adres: d.kowalski@nowyczas.co.uk
je. Wiele zależy choćby od metody liczenia: na przykład powtarzano ostatnio w wielu gazetach, że Tomasz Kiełbowicz zagrał w ekstraklasie po raz 350. To prawda, ale można zapytać, dlaczego przy przedstawianiu przebiegu kariery liczy się tylko mecze mistrzowskie, a pomija pucharowe – nawet te „europejskie”. Dorobek Kiełbowicza jest wszak znacznie bogatszy – doliczając sezony w II lidze liczba rozegranych przez niego meczów zbliża się do pięciuset – ciekaw jestem, czy ktoś taki jubileusz zauważy i wyłowi. A mecze w innych ligach? W czym gorsza jest od polskiej ekstraklasa czeska czy słowacka? Trudniej zdobyć dane, ale to nie powód, by nie wiedzieć, że tegoż Kiełbowicza wyprzedzają li-tylko ligowym dorobkiem dwaj Słowacy z bytomskiej Polonii Marek Bażik i Miroslav Barczik. Ten pierwszy grał już w ekstraklasie 359 razy, drugi – aż 382, choć w polskiej lidze są debiutantami. Jeżeli ktoś jest zdania, że te informacje nie mają znaczenia dla oceny ich gry w kolejnym spotkaniu, to nie rozumie futbolu. Do każdego zestawienia tego rodzaju można się więc przyczepić – i bardzo dobrze, bo każda poprawka i każdy nowy pomysł wnosi coś do historii piłki nożnej. Podkreślam od pewnego czasu fakt, że z dużym dystansem podchodzić trzeba do wszelkich zestawień „minutowych”, bo przecież każdy mecz trwa obecnie dłużej niż 90 minut. Jeśli zawodnik wszedł na boisko w 89. minucie, a sędzia przedłużył mecz o cztery, to jak długo grał dany piłkarz – jedną minutę, czy pięć? Takie statystyczno-dokumentacyjne harce mogą być bolesne dla jednostki. Józef Kowalczyk z Zagłębia Sosnowiec zagrał w eliminacyjnym meczu igrzysk olimpijskich Polska-Hiszpania w 1972 roku (2:0 w Szczecinie), który otworzył polskiej piłce drogę do sukcesów w tamtej dekadzie. Był to jego jedyny występ w reprezentacyjnej koszulce, z którego jest dumny. Tyle tylko, że spotkanie to wykreślono później z oficjalnych rejestrów „biało-czerwonych” jako nieoficjalne. Ze świadomości zawodnika nikomu nie uda się go jednak wymazać.
Do rozpoczęcia Euro 2012 pozostało jeszcze około 900 dni, jednak UEFA nie próżnuje. W ubiegłym tygodniu w Portugalii sternicy europejskiej piłki podjęli ostateczne decyzje, co do wyboru miast-gospodarzy polsko-ukraińskich mistrzostw. Kilka dni później w Kijowie odsłonięto oficjalne logo i hasło piłkarskich Mistrzostw Europy.
W maju tego roku UEFA zatwierdziła 5 miast, które będą pełnić funkcję gospodarzy Euro 2012 – Warszawę, Gdańsk, Poznań, Wrocław i Kijów. Organizacja Euro w pozostałych ukraińskich miastach stanęła pod znakiem zapytania, futbolowe władze dały Ukraińcom sześć miesięcy na przyśpieszenie prac przygotowawczych. Ostrzeżenie okazało się skuteczne, na Ukrainie poczyniono znaczne postępy. Najlepszym przykładem na to, że Ukraina nie zostaje w tyle jest fakt, że nasi wschodni sąsiedzi oddali do użytku już dwa stadiony – w Charkowie i Doniecku. My wciąż nie możemy pochwalić się ani jednym gotowym obiektem. Komitet wykonawczy UEFA obradujący w miejscowości Funchal na Maderze dołączył do grona miast goszczących Euro trzy ukraińskie miasta: Charków, Donieck i Lwów. Michel Platini podkreślił, że decyzja UEFA była jednomyślna. Podczas obrad potwierdzono również, że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, inauguracja ME odbędzie się 8 czerwca w Warszawie, a finał zostanie rozegrany 1 lipca w Kijowie. Tym samym ucięto wszelkie prasowe spekulacje na temat powrotu do gry Krakowa, który miałby wskoczyć do grona miast organizatorów w miejsce Lwowa, czy Warszawy jako miejsca meczu finałowego. Zarówno politycy, jak i polskie oraz ukraińskie władze futbolowe podkreślają, że podział miast gospodarzy 4+4 oraz pozostałe ustalenia są sprawiedliwe. Utrzymanie tego podziału oraz organizacja meczu finałowego w Kijowie, pomimo kryzysu gospodarczego na Ukrainie, zostało uznane za wielki sukces Kilka dni później na placu Michajłowskim w Kijowie odsłonięto logo polsko-ukraińskiej imprezy. Jego oficjalna premiera nie zgromadziła zbyt wielu widzów, powodem tego był prawdopo-
dobnie jedenastostopniowy mróz. Nie zabrakło jednak Michela Platiniego, Hryhorija Surkisa i Grzegorza Laty, którzy wspólnie zaprezentowali symbol graficzny Euro 2012. Na prezentacji byli obecni również prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko i premier Julia Tymoszenko. Dwójka skłóconych bohaterów pomarańczowej rewolucji będąca, na co dzień po dwóch różnych stronach barykady, na każdym kroku podkreśla, że w sprawie Euro 2012 gra w tej samej drużynie. Autorem logotypu jest Portugalczyk Helder Pombinho. Dzień po premierze w Kijowie, logo zaprezentowano w Warszawie. W dalszej kolejności nastąpią oficjalne prezentacje oraz imprezy towarzyszące we wszystkich miastach goszczących. Na temat logo ME przeważają opinie pozytywne. Niżej oceniono hasło Euro 2012, które w oryginale brzmi „Creating history together”, czyli „Razem tworzymy historię”. Hasło jest zbyt patetyczne i ogólne, podyktowane raczej przez warunki geopolityczne niż sprawy związane ze sportem, piłką nożną. Nie mniejsze kontrowersje budzi przetłumaczenie hasła Euro na język polski, gdzie słowo „historia” zamieniono na „przyszłość”. Tę różnicę polski minister sportu tłumaczył tym, że słowo historia ma zabarwienie bardziej pejoratywne niż przyszłość. Kolejne szczegółowe decyzje w sprawie Euro 2012 zapadną w marcu przyszłego roku.
Maciej Ciszek
zaprasza na
SZALENIE SNOBISTYCZNY BAL ARTYSTYCZNY z udziałem art ystów, prawie art ystów, niby art ystów, pl agiatOrów, bigamistów, hOchsztaplerów urzędnicy mile widziani
22 st ycznia 2010 rOku Od zmrOku dO wczesnych gOdzin pOrannych krypt y kOściOła st geOrge the mart yr bOrOugh high street se1 1ja ObOwiązują strOje wieczOrOwe lub pOranne specjalne nagrOdy dl a przebranych za pOstać z Obrazu OsObnicy wsObni mOgą w ystąpić pOd pOstacią własną bufet ciepły i zimny słynnegO szefa kuchni mikOłaja
dOpuszczalna dawka alkOhOlu w cenie biletu – dawka szkOdliwa Odpłatnie w barze
dO tańca grają kapele i dj-eje muzykę skOczną, sent ymentalną , metaliczną i nOstalgiczną
liczba miejsc OgraniczOna bilet y w cenie 20 funtów Od OsOby gOrąca linia rezerwacji:
07791582949 LUB
arteria@nowyczas.co.uk