nowyczas2013/196/010

Page 1

LONDON OCTOBER 2013 10 (196) FREE ISSN 1752-0339

working with

ORLA .fm

arteria 14-16/11 ognisko 55 princes gate sw7


2|

październik 2013 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Trzeba pochwalić

12

£30

£60

Drogi Czytelniku, wesprzyj jeDyne na Wyspach polskie niezależne pismo! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądź zamówienia też w krajach Uniiwypełnić Europejskiej. Abyformularz dokonać Aby dokonosć należy i odesłać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go naorder na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Tatiana Judycka, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Daniel Kowalski, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Agnieszka Siedlecka, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowny Redaktorze, W dniu 18 września mimo niedomagań zdrowotnych postanowiłem wybrać się do Ogniska Polskiego w odpowiedzi na zaproszenie pana Jana Woronieckigo i obecnego Zarządu Klubu. Muszę przyznać, że już w wejściu czuć było mistrza architektury wnętrz. Zniknął różowy kolor ścian i wielka liczba portretów, które powodowały, że Ognisko wyglądało jak karawan cygański z piosenki Maryli Rodowicz „Jadą wozy kolorowe”. Piękna piosenka, ale jak długo można ją śpiewać? Goście powoli zaczęli omijać Ognisko i korzystać z nowoczesnych restauarcji, które powstały w South Kensington. Ówczesny Zarząd zacierał ręce – sprzedamy klub i powołamy fundację. Ale, ale… znalazła się odważna Basia Hamilton. Zwołała zebranie i zaczęła się walka, o której wszyscy już słyszeli!!! Mimo różnych przeciwności losu i polskiego zacietrzewienia, wybrano pułkownika Nicka na prezesa klubu i on to, z wojskowym wigorem i wiedzą manadżerską poprowadził Ognisko ku lepszym czasom. Jan Woroniecki przejął restaurację i pięknie ją unowocześnił wstawiając nowy mebel barowy, szatnia też uzyskala nowy wygląd, a wita gości portret Duka Kentu w lobby Klubu. Przez dwa dni otwarcia było gości co nie miara – statystyki londyńskie mówią o dwóch tysiącach osób!!! Jak będzie dalej, to już czas pokaże. Planowane są spotkania artystyczno-literackie, będą odczyty, wystawy, bale itd. Jestem dobrej myśli i oczekuję od „Nowego Czasu” pięknych artykułów ze zdjęciami z różnych okoliczności . „Nowy Czas” to przecież gazeta czytana w całym polskim świecie. Ognisku jest potrzebna dobra prasa i pochwala dla obecnego Zarządu. Z poważaniem, ORLAND MACHNiKOWSKi kpt.z.w. (ret.) PS. Odnośnie artykułu red. Grzegorza Małkiewicza „Desant w Parku Jordana” w ostantim numerze „Nowego Czasu”. Pani Elżbieta Kasprzycka [która ufundowała popiersie gen. Stanisława Sosabawoskiego w Parku Jordana w Krakowie – red.] była nauczycielką języka polskiego mojego syna Ezry. Wychowała kilka pokoleń młodych Polaków urodzonych tu w Londynie. Nauczyła ich też patriotyzmu. Ezra obecnie mieszka w Moskwie i uczy swoje dzieci języka polskiego. Maya i Teo posługują się trzema językami. Angielskim w American School, językiem rosyjskim z mamą w domu i też w American School, oraz językiem polskim z prywatną nauczycielką i ojcem w domu… Serdecznie tą drogą pozdrawiam Panią Profesor Elżbietę Kasprzycką!!! Orland Machnikowski

Dużo ludzi nie wie, co robić z Czasem. Czas nie ma z ludźmi tego kłopotu.

Sir, i’ve been to Ognisko a couple of times now and spoken quite a bit with Jan Woroniecki. Loved it both times: śledzik/ blins/ kopytka/ pierogi with chestnuts and wild mushroooms/ chicken in tarragon sauce: all fab! Jan promises to have sztuka mięsa w sosie chrzanowym on the menu soon, along with carafes of jarzębiak (not available yet ... ). MAREK RyMASZEWSKi Lloyd’s of London

Szanowna Redakcjo. Ucieszyłem się na widok artykułu z rysunkiem słynnego budynku Lloyd’s, który ukazał się we wrześniowym numerze „Nowego Czasu”. Jest to instytucja, która rzadko pojawia się w polskich mediach i niewiele osób o niej wie, a jest to jedna z najstarszych angielskich firm z tradycją i ciekawą historią. Rynek ubezpieczeniowy, który funkcjonuje pod nazwą Lloyd’s of London zupełnie nie jest związany z bankiem. Dlatego też bardzo ważna jest pisownia: Lloyd’s, a nie: Lloyds. Firma powstała pod koniec XVii wieku, kiedy to Edward Lloyd zaczął ubezpieczać statki handlowe w swojej kawiarni. Mogę potwierdzić, że jest to wyjątkowo ciekawy budynek i instytucja. Z poważaniem STANiSłAW MiCKiEWiCZ Przed czasem, tymczasem – po czasie...

Droga Redakcjo! Ośmielam się przypuszczać, że wielu emigrantów oczekuje brytyjskiej premiery filmu Andrzeja Wajdy „Człowiek nadziei” o Lechu Wałęsie. W moim lokalnym kinie emisja rozpoczyna się 17 października. Wrześniowy numer „Nowego Czasu” na stronach „Co się dzieje” pisze: „jest to zamknięcie słynnej i uznanej na całym świecie trylogii o losach powojennej Polski”. Tymczasem, oczekując tego filmu, czytam w tymże wrześniowym numerze „Nowego Czasu” w regularnym felietonie pana Wacława Lewandowskiego (Speaker’s Corner): „Wajda znalazł jednak sposób, by na stare lata naprawdę o Oscara powalczyć. (…) Nic to, że film nudnawy i nieco hagiograficzny, liczy się to, że nazwisko Wałęsy może spowodować, iż członkom Akademii zechce się ten

Magdalena Samozwaniec

gniot obejrzeć... trzeba przyznać, że Wajda kalkuluje sprytnie”. Odebrałam to jako powszechną w Polsce bezinteresowną zazdrość, gdy np. szewc z Torunia zazdrości aptekarzowej z Krakowa łatwego porodu. Niżej już chyba zejść nie można! Pan Lewandowski ma prawo wyrażać swoje opinie. Dlaczego jednak zrobił to PRZED CZASEM, kiedy wielu z nas tego filmu oczekuje? Podejrzewam swoistą, osobistą niechęć do Wajdy. W październikowym numerze „Nowego Czasu”, owego trudnego dla nas roku 2010 w znanym Speaker’s Corner pisał: „Reżyser „Popiołu i diamentu” Andrzej Wajda – panegiryku na cześć nastania komunistycznej władzy w Polsce powojennej... dziś w Polsce ferowany jako moralny autorytet”. Książki nie pamiętam, film obejrzałam kilka lat temu. Trzeba być ślepcem, by nie dostrzec tragicznej rozterki młodego bohatera Maćka (Chełmińskiego?), gra go Zbigniew Cybulski. Wojna kończy się, zmęczeni walką, zabijaniem, młodzi mężczyźni mają dość. Chcą rozpocząć nowe życie, choćby na ruinach. Ale rozkaz jest rozkazem. Po czasie…

Moja refleksja będzie przestarzała, gdy ukaże się następny numer „Nowego Czasu”. Ludzie obejrzą film, będą mieli własne zdanie. Obelżywe słowo „gniot” utkwiło mi w sercu. Gniot to nieudany wypiek, zakalec, utwór literacki, sztuka, film bez żadnych wartości artystycznych, szmira. Cóż, Wajda sam się obroni. Zresztą zastrzegł, mówiąc, że sam odpowiada za ten film. Lub po prostu machnie ręką. Ja bronię swego stanowiska, że nie wolno tak brutalnie zohydzić filmu, nim mieszkańcy krajów poza Polską sami ten film zobaczą. Szukałam w Encyklopedii Staropolskiej Zygmunta Glogera słowa „gniot”, nie znalazłam. Jest słowo „gniotek” – placek z makiem i miodem. To lubię! Z poważaniem LiLiANA KOWALEWSKA PS. Słowo gniot rymuje się ze słowem kmiot, ale chyba nie o to chodzi. Lech Wałęsa był robotnikiem!

komentarz > 11


|3

nowy czas | październik 2013

czas na wyspie

PawlikOwski – number ONE Triumf polskiego filmu na London Film Festival. Ida Pawła Pawlikowskiego uznana została za najlepszy film tegorocznego festiwalu.

Jacek Ozaist

Film Pawła Pawlikowskiego zbiera nagrodę za nagrodą na kolejnych festiwalach. Zanim dostał najwyższe wyróżnienie na London Film Festival, były Złote Lwy na Festiwalu Filmowym w Gdyni, gdzie otrzymał także trzy inne nagrody: dla aktorki, za zdjęcia i scenografię. Film zdobył też główną nagrodę – Warsaw Grand Prix w Konkursie Międzynarodowym na 29. Warszawskim Festiwalu Filmowym. W Polsce już zaczęto żałować, że nasza komisja oscarowa wysyła do Ameryki film Andrzeja Wajdy Wałęsa. Człowiek nadziei, zamiast Idę. Ten skromny i jednocześnie bogaty w treść film podbija serca widzów i krytyków gdziekolwiek się pojawi. Początek lat sześćdziesiątych. Ida jest zakonnicą. Tuż przed przyjęciem święceń dowiaduje się, że jedna z jej krewnych nadal żyje. Dziewczyna postanawia spotkać się z tą kobietą, zanim zatrzaśnie się za nią furta klasztoru. Wanda Gruz, jedna ze stalinowskich prokuratorek – kiedyś fanatycznie zapatrzona w komunizm, teraz przegrana i złamana, wyjaśnia Idzie, że jest żydowskim dzieckiem ukrywanym podczas okupacji w zakonie. Obie kobiety wyruszają w podróż do świata, który dawno przestał istnieć, by odkryć siebie na nowo. Nie ma w tej opowieści łatwych tez, naiwnych pytań i prostych odpowiedzi. Kto spodziewa się jakichś rewelacji związanych ze stosunkami polsko-żydowskimi, srodze się zawiedzie. Film Pawlikowskiego jest jakby obdarty z historycznego tła. Liczy się to, co w bohaterach w środku. Z zewnątrz docierają tutaj jedynie promienie odbitego słońca – dźwięki jazzu, przeboje Karin Stanek i niczym nieuzasadniony optymizm uwolnionego od Stalina PRL-u. Estetyką Idy Pawlikowski oddaje hołd takim filmom, jak Do widzenia, do jutra Janusza Morgensterna czy Niewinni czarodzieje Andrzeja Wajdy oraz filmom francuskiej Nowej Fali z Jean Luc Godardem na czele. Pawlikowski to artysta ukształtowany, pewny siebie, niezależny od bodźców zewnętrznych. Kiedy ma wizję, uparcie dąży do jej realizacji. Wielokrotnie powtarzał, że interesuje go istota pojedynczego człowieka, to, kim on jest, a przy tym stawia odważne pytania o tożsamość ukrytą pod łatkami, jakie przyklejają nam ludzie lub maskami, które zakładamy sami.

W Idzie napotykamy interesujący dylemat, czy młoda zakonnica wróci do klasztoru czy da się porwać wirowi życia. Jest Żydówką, czy bogobojną katoliczką? Kim tak naprawdę jest? A dla nas najważniejsze pytanie w tej chwili brzmi: czy najnowszy film Pawła Pawlikowskiego trafi do szerokiej dystrybucji w Wielkiej Brytanii czy też będziemy musieli pojechać do Polski, by go obejrzeć lub poczekać na premierę DVD. Paweł Pawlikowski nie wziął się znikąd. Właśnie zrealizował swój pierwszy film na terenie Polski, ale przede wszystkim jest on jednym z najbardziej obiecujących reżyserów brytyjskich. Ma na koncie kilka udanych produkcji anglojęzycznych, żeby wspomnieć choćby Ostatnie wyjście (2000) czy Lato miłości (2004), za które otrzymał nagrody dla najlepszego filmu oraz najlepszego reżysera BAFTA (British Academy of Film and Television Arts), tzw. brytyjskiego Oscara. Pawlikowski urodził się w Warszawie, jednak jako nastolatek wyjechał wraz z rodzicami za granicę. Mieszkał w kilku europejskich miastach, aż w końcu osiadł w Wielkiej Brytanii – najpierw w Londynie, a potem Oksfordzie. Mówi, że realizuje tylko te projekty, które go ekscytują, bo nie chce traktować reżyserii jako zawodu. Na ziemi brytyjskiej nie czuł się zbyt pewnie jako emigrant z Polski. Dopiero po świetnym odbiorze Ostatniego wyjścia zaczął używać polskiego brzmienia swego imienia Paweł (wcześniej zwykle podpisywał się Paul). Przez długi czas robił filmy dokumentalne, między innymi Serbian Epics czy Tripping with Zirinovsky. Zawsze interesowały go tematy z tej części Europy. W 1986 roku trafił do BBC, jeszcze w tym twórczym okresie tej telewizji, gdy pod jej szyldem można było realizować nietuzinkowe i niepopularne tematy, wynikające z fascynacji tych, którzy je podejmowali. Kiedy jednak biurokracja, wytyczne i menedżerowie zaczęli przejmować władzę, Pawlikowski zrezygnował z blisko dziesięcioletniej współpracy. Wypowiedział kiedyś zdanie znakomicie charakteryzujące go jako artystę: „Mam taką głupią ambicję, żeby kręcić filmy inne od wszystkich, które dotychczas powstały, mające własną logikę, przykuwające uwagę widza, ale niedające mu szansy na przewidzenie po dziesięciu minutach oglądania, co się wydarzy”. I to mu się udało...

Paweł Pawlikowski

kadr z filmu Ida

Stojąc na czerwonym dywanie na londyńSkim leiceSter Square Paweł PawlikowSki zarzekał Się, że nie intereSuje go zdobywanie nagród. – komPletnie nie mam takich Potrzeb. kiedy byłem młody, Podniecałem Się nagrodami. teraz już nie. jeSt nagroda, dobrze, nie ma – trudno. grunt, że chyba nie ma wPadki, bo film jeSt dobry – mówił reżySer.


4|

październik 2013 | nowy czas

czas na wyspie

ARTeria opuszcza krypty Były muzyczne, poetyckie, fotograficzne i plakatowe. Był nawet snobistyczny bal artystyczny. Ale największe są te multimedialne, wielopokoleniowe, wielonarodowościowe. I taka będzie trzydniowa ARTeria, po raz pierwszy w Ognisku Polskim, która zadaje artystom pytanie: Is LOndOn A BRIdge? Teresa Bazarnik

Organizowany przez „Nowy Czas” cykl wydarzeń artystycznych ARTeria od początku stawiał sobie za cel spotkanie polskich artystów mieszkających w Londynie oraz prezentację ich dokonań. Ujął to znakomicie historyk sztuki Wojciech Goczkowski: – Takie projekty jak ARTeria pokazują, że ukrytym potencjałem artystycznego wydarzenia jest spotkanie, dające szansę rozmowy ludziom rozrzuconym w anonimowości wielkiego miasta. Ale zaczęło się znacznie skromniej: od polskich artystów mieszkających, pracujących lub studiujących w Southwark na południowym brzegu Tamizy, niejako z inspiracji lokalnych władz dzielnicy. I nie było jeszcze wtedy nazwy. Spotkaliśmy się w historycznym pubie Thomas á Beckett przy Old Kent Road (w którym kiedyś próby miewał David Bowie). Już wtedy Wojciech A. Sobczyński (rzeźbiarz i malarz, mieszkający w Londynie od końca lat sześćdziesiątych, który ma pracownię w pobliżu Waterloo powiedział: – Takie wystawy pokazują w sposób znaczący, co my, Polacy, możemy wnieść do szerokiego spektrum życia kulturalnoartystycznego Londynu. A Justyna Kabała, młodziutka studentka Royal College of Art, dodała: – Bardzo podoba mi się przekrój wiekowy artystów. Mogłam porównać się z tymi, którzy tworzą tu od lat. Wystawy takie mają ogromne znaczenie, bo wpływają na zmianę stereotypowego myślenia o Polakach w Londynie. Z pubu przy Old Kent Road wyruszyliśmy starą rzymską trasą – co prawda nie do Canterbury, lecz pod prąd, w kierunku London Bridge. W gościnnych kryptach St George the Martyr przy Borough High Street znaleźliśmy swój tymczasowy – arteria to przecież droga, pulsująca twórczym fermentem tętnica, dla której zastój to śmierć – ale niezwykle gościnny dom. Kiedy probosz tej parafii zaprosił nas do świeżo oddanych po remoncie krypt tego zabytkowego kościoła, w którym miejsce znalazła Little Dorrit Dickensa, wiedział co robi. Miejsce piękne, znakomicie położone, krypty bardzo neutralne w charakterze (białe ściany, dębowe podłogowe panele), przez co bardzo przyjazne różnorodnym artystycznym aranżacjom. – Ściany muszą pozostać w idealnym stanie – przykazał probosz podczas wstępnych oględzin. Kupiliśmy więc podpatrzony w niemieckiej galerii, niezwykle sprawnie działający, a jednocześnie prawie niewidoczny system zawieszeń obrazów, artyści go zamontowali i w ten sposób zapłaciliśmy za wynajęcie miejsca na pierwszą trzydniową wystawę i towarzyszące jej koncerty. Kiedy wprowadziliśmy się do St George’s mogliśmy wybierać dowolnie terminy. Teraz, kiedy przygotowywaliśmy się do tegorocznej jesiennej ARTerii do wyboru mieliśmy jedną datę. Krypty ze swym sprawnym systemem montowania prac i znakomitą lokalizacją stały się pożądanym miejscem nie tylko dla lokalnych działań. Stały się między innymi siedzibą dorocznego London Photography Festival i paru innych ważnych wydarzeń. I pewnie byśmy tam jeszcze zostali, ciesząc się gościnnością anglikańskich krypt, gdyby nie nadzwyczajne wydarzenia z połowy

Od tego się zaczęło. Na ten plakat wielu uczestników ARTerii z pewnością spojrzy z sentymentem

września tego roku. Uroczystość otwarcia Ogniska Polskiego przy Exhibition Road po gruntownym remoncie. Wielkie wrażenie zrobił na mnie nie tylko bar i restauracja, ale również odnowiona Sala Hemara, w której ten wielki twórca miał kiedyś swój teatr. Przysypana kurzem zapomnienia, zaniedbania i zaniechania, raczej odpychała niż przyciągała. Ale – napisaliśmy kiedyś przy okazji wizyty warszawskiego teatru, który przywiózł do Ogniska spektakl oparty na życiu i twórczości Hemara – jego duch ludzi obudzi. I tak się stało. Po licznych perturbacjach związanych z próbą sprzedaży tego miejsca, po gruntownych remoncie duża sala na I piętrze Ogniska znów błysnęła swoim naturalnym blaskiem dyskretnej elegancji. Zarządzający klubem zaprosili na otwarcie młodych polskich projektantów, którzy przywieźli swoje prace na London Design Week i zaprezentowali je właśnie w Ognisku, od razu, na start dając jakby jasny sygnał, jak znakomitym miejscem wystawowym może być Sala Hemara. (Wielkie gratulacje dla

Wernisaż pierwszej ARTerii w kryptach St George the Martyr, wrzesień 2009

pana Andrzeja Błońskiego, z którego inicjatywy młodzi polscy projektanci pojawili się w Ognisku Polskim natychmiast wprowadzając w te piękne stare mury nowego ducha). Neutralność tej sali powoduje, że można w niej wyobrazić sobie wszystko – od wystaw, po koncerty, odczyty, bale i towarzyskie spotkania. Tak też zadziałała moja wyobraźnia, która natychmiast poprowadziła ARTerię do tego miejsca, gdzie właśnie odbędzie się jej 15. edycja. Będzie to głównie wystawa prac polskich artystów różnych generacji mieszkających w Londynie oraz tych, z którymi udało im się zbudować London Bridge. Dobrym przykładem jest malarz Paweł Wąsek, który do swej otwartej pół roku temu galerii De Montage w Forest Hill zaprosił znanego rysownika, współpracującego kiedyś z „The Times” i „Daily Telegraph”, a teraz z „Evening Standard”. Weef wystawił swoje prace w galerii Pawła, teraz obaj zaprezentują się podczas ARTerii. Bo ARTeria stawia sobie za cel nie tylko promocję polskich artystów, ale tworzenie środowiska i platformy do dialogu między artystami różnych narodowości a odbiorcą. Do takich interakcji dochodzi w wielokulturowym Londynie. Stąd tytuł wystawy: IS LONDON A BRIDGE? To w Londynie biografie polskich artystów wzbogacają się o nowe doświadczenia. Londyn stał się mostem łączącym początki kariery artystycznej z nowym, unikatowym doświadczeniem poszukiwania drogi na gruncie kulturowo obcym, dalekim od korzeni, fundamentów artystycznej wrażliwości i piętna rodzimej tradycji. Czy fakt tego wyrwania i przejścia jest widoczny w pracach powstałych tutaj, nad Tamizą? Czy jest elementem decydującym o oryginalności artystycznych wypowiedzi? Is London a Bridge? ••• Pierwszego dnia podczas wernisażu wystąpi skrzypaczka Barbara Dziewięcka, z założonym przez siebie A Piacere Trio (Przemysław Dembski – fortepian, Anne Chauveau – wiolonczela), z którym odniosła już spory sukces i – gościnnie – akordeonistą Mariuszem Miśdziołem. Zagrają swoje momentami nieco diaboliczne The Ultimate Tango. Ale będą też dźwięki bardziej nostalgiczne – proszę, by co wrażliwsi czytelnicy nie ulękli się zbytnio nowoczesności. Basia gra w orkiestrze Nigela Kennedy’ego i szukanie nowego ducha w czymś, co jest już utartą tradycją jest dla niej nieustannym wyzwaniem. Porywające lub nostalgiczne tanga, które tu i ówdzie zazgrzytają jak zdarta winylowa płyta z pewnością rozgrzeją uczestników wernisażu. Drugiego dnia ARTerii o godz. 19.30 odbędzie się autorskie przedstawienie w reżyserii i wykonaniu Tatiany Judyckiej i Dominiki Dwernickiej, z udziałem Sebastiana Pałki, przy współpracy Violi Bruni i Signhild Meen Wærsted oraz muzyków z zespołu Beo. Wieczór poetycko-muzyczny będzie obfitował w niespodzianki. Występujące panie to studentki na kierunku MA in Performance Making w Goldsmiths College. Sebastian Pałka jest absolwentem krakowskiej PWST, aktualnie kończy inny kierunek studiów w Goldsmiths. Miniatura teatralna w oparciu o twórczość Bolesława Leśmiana w wykonaniu wielonarodowościowego zespołu ma przypomnieć publiczności postać poety, autora baśniowych i niebaśniowych erotyków. Leśmian eksperymentował z językiem, tworzył neologizmy. Próba dramatyzacji kilku jego tekstów oscyluje między tradycyjną formą inscenizacji teatralnej a performance art, będąc jednocześnie zabawą rzucającą wyzwanie podniosłej tematyce miłości. Ostatniego dnia, w sobotę 16 listopada o godz. 19.30 wystąpi wokalistka, autorka tekstów i kompozycji do swoich piosenek Monika Lidke z muzykami. Towarzyszyła nam od samego początku. Podczas popołudniowego występu na pierwszej ARTerii w St George the Martyr swoim delikatnym, znakomicie wyszkolonym głosem, jak magnes zatrzymywała przypadkowych gości wystawy. Sama już przekroczyła swój London Bridge, kiedy przeprowadziła się tu z Francji, wydała pierwszą płytę (lada dzień wyjdzie już druga). Utwory z pogranicza jazzu i folku śpiewa po polsku francusku i angielsku. Otwarcie wystawy we czwartek 14 listopada godz, 19.00. 15 i 16 listopada wystawa czynna od 12.00 do 19.00. Zapraszamy! PS. Tytuł oczywiście nie sugeruje ostatecznego opuszczenia naszego ulubionego miejsca. Tymczasem wyruszamy w drogę! ARTeria to też po trosze artystyczny happening, więc wiele niespodzianek może się zdarzyć!


Art rtEriA tEriA aR aRt RtteR R teR Riia a arTeer erIa erIa r A Rte tteR e ia a eR arTTTer rIIa a ArtEr A riA aR a Ter Te er rIa Ar rtEriiA aR RttteR eRiia eR a ar rT Er riA A aRttteR eRia arT rTTerI TeerIa ArttE Ria ia arTerIa ia ar arTe rTe r rT TerIa e erI ArtEriA ArtEEriA aRt a teR aRte eR Ia a ArtEr ArttEEr riA a aRteR teR Ria arTer a rI A aRt RteR teR eRia Ria ar arTer r erIa a rtEri rt iA A Art rtEriA riA r iA aRt aR a RteR eRia rTee a A Rte teR eRia aa arTer r Art A iA aR a Ter rIa rt rtEr a aR R Riia a rT EriA aRtt a a TerIa ArttE R a ar Ia rtE tEEr aRte a teR eR Rte teR a a Ter rI

IIs s lOnDoN l nDoN lO N a bbRiDgE? R RiiD RiD iDg gE? wHaT w wHa aTT

aR aRtt eX eXhIbItIoN+ hIbbItIoN+ lIv lIvEE mUsIc mUs sIc

WhEn

14-16 n nov ov v 2013

WhErEE

oG oGnIsKo nIsK Ko o pO p pOlSkIe OlSkIe ttHe Hee pOlIs pOlIsH sH H hhEaRtH EaRtH cLu cLuB uB 5 pRiNc 55 cEs gA AtE At pRiNcEs gAtE eXhIbItIoN rOaD eX hIbItIoN r OaD llOnDoN OnDoN s sW7 W7 2pN

The Embassy of tthe he R Republic epublic of P Poland oland in London ondon The Hanna & Zdzisla Zdzislaw aw Br Broncel roncel Char Charitable itable Tr Trust ust


6|

październik 2013 | nowy czas

czas na wyspie

Też byłem emigrantem Spotkanie z ministrem Radosławem Sikorskim Grzegorz Małkiewicz Konferencje prasowe w życiu polityka to konieczność wymuszona przez współczesną formułę demokracji. Polityk nie zawsze chce, ale musi zmagać się z niedyskrecją dziennikarzy reprezentujących tak zwany elektorat. Bywają brutalne, często kompromitujące z ciągnącymi się później historiami w mediach. Powiedział za dużo, albo za mało… Inaczej w Londynie, gdzie spotkania z polskimi aktorami sceny politycznej są wyciszone. Media jakie są, każdy widzi, ale by tradycji stało się zadość Ambasada RP konferencje organizuje i jest swojsko, i kameralnie. Ostatnio odwiedził nas minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, były emigrant, dobrze znany w Londynie. Absolwent Oksfordu, publicysta prasy emigracyjnej i brytyjskiej, bywalec – co sam podkreślił, POSK-u. Spotkanie odbyło się właśnie w POSK-u, w nowej sali wynajętej przez Uniwersytet Jagielloński (dawnej brydżowej). W nowej, bo odświeżonej, widoczny jest kontrast z przaśną przestrzenią tego już prawie 50-letniego ośrodka. A jednak można, zmodernizować, przywrócić splendor i funkcjonalność pomieszczenia. Za ścianą klub wyglądający, przepraszam, jak skansen PRL-u z klimatami ze studenckiej ballady Wars wita was. – Pierogi proszę odebrać. I fokstrota można w weekendy na parkiecie zatańczyć. Minister przyjechał pobłogosławić rocznicę Macierzy Szkolnej, dobre i to. Pieniądze dał stu-

dentom, czyli Polskiemu Ośrodkowi Naukowemu UJ, który współdziała z Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie (prawie 500 tys. funtów w skali rocznej). Uczniów, których jest znacznie więcej, zaszczycił swoją obecnością. I było uroczyście. Pełna gala. Chór, przemówienia, komplet gości w Sali Teatralnej. Uczniów nie było. Byli w szkole? Przed oficjalnymi uroczystościami miała miejsce krótka konferencja prasowa. – Wracać czy nie wracać? – pada pierwsze pytanie. – Ja wróciłem – odpowiada minister – dwa razy, raz z Wielkiej Brytanii, raz ze Stanów, i nie żałuję. W Polsce jest większa dynamika zmian społecznych i większe szanse na sukces, Polska się zmienia szybciej niż Wielka Brytania. Myślę też, że wielu młodych ludzi nie docenia długoterminowych kosztów, jakie się płaci mieszkając w innym kraju, związanych z tożsamością, z rodziną, z poczuciem satysfakcji. Sam byłem emigrantem i na parę lat jest to fajne doświadczenie. – Panie ministrze pada głos z sali – nadal wyjeżdża więcej osób niż wraca. – Robimy jednak wszystko, żeby powroty ułatwić – broni się minister. Przedstawia rządowy projekt ogólnopolskiej bazy danych, którą będzie można sprawdzić z dowolnego miejsca zamieszkania i dowiedzieć się, jakie są aktualnie oferty pracy w Polsce. – Będziemy tę stronę reklamować na swoich stronach, ministerstwa i konsulatów, w mediach polonijnych. Bardzo proszę o wsparcie – zachęca minister. Inicjatywa niewątpliwie cenna, zobaczymy. – Jak ktoś wyjeżdża z wolnej Polski, to nie jest to nasz sukces, nogami głosuje, że gdzieś indziej będzie mu lepiej. Chcielibyśmy, żeby młodzi lu-

Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski w POSK-u

dzie po paru latach z kapitałem finansowym, kulturowym zasilali Polskę, bo Polacy są potrzebni Polsce. Powroty są jednym z najważniejszych priorytetów w przyznawaniu pomocy ośrodkom polonijnym przez MSZ – deklaruje minister. Pozwalam sobie zauważyć, że Polacy pracujący za granicą wysyłając pieniądze do Polski

znacząco zasilają polski budżet. Minister wprawdzie się zgadza, ale wraca do priorytetu władz – tworzenia nowych miejsc pracy. – Powroty, jak pokazują dane europejskie, uzależnione są od zrównania poziomu gospodarczego poszczególnych krajów. – Irlandczycy – podaje przykład minister – zaczęli wracać po 20 latach, podobnie Hiszpanie. Myślę, że zaczną też wracać Polacy. – Dlaczego z Funduszu Pomocy Polakom za Granicą 80 proc. przekazywane jest na Wschód – to kolejne pytanie. Zdaniem ministra takie proporcje uzasadniają względy historyczne, to są często społeczności, od których Polska wyjechała, po drugie to są znacznie mniej zamożne kraje – wyjaśnia minister. Politycy swoje, życie swoje. Tak się złożyło, że wkrótce po konferencji spotkałem młodą osobę, która z kraju wróciła do Londynu. Świetne wykształcenie zdobyte w Londynie (o znajomości języka angielskiego nie muszę wspominać, zna ponadto biegle język japoński). Wszystko to okazało się niewystarczające. Wróciła, bo nie znalazła pracy poza nauczaniem języka angielskiego, prywatnie, albo na umowę zlecenie. Jej zdaniem rynek pracy jest ograniczony obowiązującym prawem. Oficjalne zatrudnienie jest zbyt kosztowne dla pracodawców, funkcjonuje rozwinięta w każdym segmencie rynku szara strefa, a nieoficjalnie zatrudniona osoba zarabia nieco ponad tysiąc złotych miesięcznie. Często wartością dodaną jest tak zwany prestiż zatrudnienia w danej firmie. Proces zrównania poziomu gospodarczego, o którym mówił minister Sikorski potrwa chyba jeszcze dobrych parę lat.

Gaudeamus Igitur Polski Uniwersytet Na Obczyźnie rozpoczął swój kolejny rok. Założony w 1939 roku w Paryżu z inicjatywy Oskara Haleckiego spełniał ważną funkcję w czasie wojny zapewniając ciągłość szkolnictwa wyższego. Po zajęciu Francji przez Niemców Rząd RP na uchodźstwie przeniósł się do Londynu, gdzie Prezydent RP na Uchodźstwie Władysław Raczkiewicz reaktywował PUNO. W 1949 roku Uniwersytet otrzymał tymczasowy statut, a 15 grudnia 1952 roku pełne prawa akademickie. Od tego czasu działa nieprzerwanie pomimo licznych trudności, w tym przede wszystkim finansowych. Historia jednak zobowiązuje i kadra naukowa robi wszystko, aby placówka ta nadal służyła Polakom przebywającym nad Tamizą. Tegoroczną inaugurację roku akademickiego 2013/2014 otworzyła rektor prof. Halina Taborska. Tradycyjnie było to sprawozdanie z ubiegłorocznej działalności poprzedzone deklaracją: – naszym celem jest służenie Polakom wszystkich pokoleń, którzy przebywając poza granicami swego kraju lub kraju pochodzenia swych przodków, pragną poszerzać swą wiedzę, kontynuować studia akademickie, utrzymywać kontakt z polską nauką, kulturą, językiem – z polskością. Cel ten uniwersytet realizuje poprzez działalność dydaktyczno-badawczą. W jej ramach prowadzone są studia podyplomowe dla osób posiadających już stopień licencjacki lub magisterski. Dużym powodzeniem cieszy się kurs Psychologii Stosowanej – Podstawowe metody i techniki pracy w warunkach emigracji. W minionym roku kurs ten (trzecią edycję) ukończyło 18 studentów. Kursem nowym było Studium Mediacji i Negocjacji, prowadzone wspólnie z Ośrodkiem Kształcenia Kadr „Atena” z Polski. Ukończyło je pomyślnie 20 osób, uzyskując oprócz wiedzy akademickiej tytuł zawodowy mediatora, uznawany również w Polsce. Razem z Uniwersytetem Jagiellońskim PUNO organizuje dwusemestralne studia podyplomowe Polsko-brytyjskie partnerstwo strategiczne w Unii Europejskiej i w NATO. W tym roku będzie to już trzecia edycja.

Jedną z ciekawszych propozycji PUNO są studia podyplomowe zorganizowane z myślą o polskich nauczycielach szkół sobotnich. Rozpoczyna się właśnie trzeci semestr studiów Nauczanie języka i kultury polskiej jako drugich, które obejmują 420 godzin wykładów, seminariów i praktyk. Studiami kieruje prof. Władysław Miodunka, kierownik Centrum Języka i Kultury Polskiej w Świecie i Katedry Języka Polskiego jako Obcego na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak podkreślała w swoim wystąpieniu prof. Taborska głównym celem tych studiów jest przygotowanie kadry nauczycieli do pracy z polskimi dziećmi i młodzieżą, która w coraz większym stopniu staje się dwujęzyczna. Uroczysta inauguracja nie mogła się odbyć bez stosownego wykładu, który w tym roku wygłosiła Eugenia Maresch. Znana badaczka brytyjskich archiwów podzieliła się z zebranymi wynikami kwerendy na temat katastrofy lotniczej w Gibraltarze, w której zginął gen. Władysław Sikorski. Zdaniem prelegentki wszystkie zachowane dokumenty świadczą, że był to nieszczęśliwy wypadek. Prawdziwym urozmaiceniem wieczoru był występ Scholi Gregoriańskiej, działającego przy parafii w Balham. Gaudeamus Igitur zabrzmiało bardzo uroczyście. Profesjonalny, młody, ambitny, prowadzony przez doświadczonego muzyka Przemysława Salamońskiego zespól chóralny. Będzie jeszcze o nim głośno. W krótkim sprawozdaniu nie sposób napisać o wszystkich inicjatywach tego najmniejszego, ale coraz prężniej działającego uniwersytetu. Jeszcze nietak dawno na uroczystościach inauguracyjnych zajętych były niewiele krzeseł – teraz Sala Malinowa POSK-u wypelniona była po brzegi.

Teresa Bazarnik Więcej informacji można uzyskać na: www.puno.edu.pl

Tegorocznym doktorem honoris causa PUNO został rektor Polskiej Misji Kataolickiej ksiądz Stefan Wylężek (na zdjęciu). Były dyrektor Polskiego Instytutu Kultury Chrześcijańskiej w Rzymie i administrator Fundacji Jana Pawła II. Dowcipną laudację opisującą życiowe ścieżki laureata wygłosił nowy kapelan Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie, ksiądz prałat dr Władysław Wyszowadzki, który zajął tę funkcję po zmarłym w ubiegłym roku księdzu prof. Józefie Guli.


|7

nowy czas | pażdziernik 2013

czas na wyspie

Pomnik Wojtka w Szkocji Michał Iżycki korespondencja z Warszawy

18 października w Ambasadzie Wielkiej Brytanii w Warszawie odbyło się spotkanie poświęcone Wojtkowi – niedźwiedziowi, walczącemu podczas II wojny światowej w 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii będącej częścią 2. Korpusu Armii generała Andersa. Gospodarz spotkania, ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce Robin Barnett gościł kombatantów, przedstawicieli Wojtek Memorial Trust – Krystynę Szumelukową i Aileen Orr oraz Dorotę Gałaszewską-Chiłczuk z Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Okazją do przeprowadzenia niezwykłej konferencji były osiągnięcia Fundacji Wojtek Memorial Trust w upamiętnieniu historii niedźwiedzia Wojtka. W maju 2014 roku, w centrum Edynburga, w ogrodach przy Prince’s Street stanie bowiem pomnik niedźwiedzia Wojtka i polskiego żołnierza, jego opiekuna. Wojtek został także uhonorowany przez Szkotów własnym, zastrzeżonym wzorem tartanu. Spotkanie rozpoczął ambasador Barnett przekazując zebranym zarys historii Wojtka, którego żołnierze polscy kupili za grosze od ubogiego chłopca na terenach dawnej Persji. Nazwany przez nich Wojtek, był wtedy kilkumiesięcznym niedźwiadkiem. Z 22. Kompanią Zaopatrywania Artylerii przebył szlak bojowy rozciągający się od Iranu, Syrii przez Egipt aż po Włochy i w ostateczności Szkocję, gdzie Wojtek znalazł nowy dom w edynburskim ZOO. Przebywał tam aż do swej śmierci w roku 1963.

Przedstawicielka Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych dr Gałaszewska-Chiłczuk zwróciła szczególną uwagę na ludzki aspekt służby Wojtka, oficjalnie szeregowego w armii polskiej, gdzie pobierał żołd w postaci podwójnej porcji żywieniowej oraz piwa (alkohol był oczywiście nagrodą za dobre zachowanie – Wojtek wyrażał wielkie zadowolenie po spożyciu tej części swojego żołdu). Szeregowy popalał papierosy, ćwiczył zapasy z kolegami z kompanii oraz spał z nimi w ich namiotach. Był także niezawodny w boju. Jego zadaniem było przenoszenie skrzyni z amunicją. Żołnierze z 22. Kompanii wspominali, że Wojtek nigdy nie zawiódł i nie upuścił żadnej ze skrzyń podczas całej swej służby. Szczególnym bohaterstwem odznaczył się podczas szturmu na Monte Casino, gdzie niezwykle krwawa bitwa nie przestraszyła niedźwiedzia, a wręcz zmotywowała go do jeszcze bardziej ofiarnej pomocy kolegom. – Mam nadzieję, że kolejne pokolenia młodych Polaków i Brytyjczyków będą mogły dowiedzieć się, co znaczy prawdziwe braterstwo broni – mówiła dr Dorota Gałaszewska-Chiłczuk. Po wojnie natomiast, gdy Wojtek trafił już do ogrodu zoologicznego (jak większość swoich kolegów nie mógł bowiem powrócić do komunistycznej Polski) był często odwiedzany przez polskich żołnierzy. Nigdy nie zapomniał brzmienia poleceń wydawanych po polsku. Koledzy z kompanii łamali przepisy podając mu przez ogrodzenie papierosy, a nawet przedostając się do wnętrza wybiegu niedźwiedzia i bawiąc się z nim w zapasy, jak za dawnych, żołnierskich czasów. Podczas konferencji do teraźniejszej sytuacji Polski i Szkocji odniosły się przede wszystkim Kry-

DziaDek mówił mi: – nigDy nie zapomnij o tym, co polacy Dla ciebie zrobili – oni Dali nam wolność.

styna Szumelukowa i Aileen Orr. Wielkie znaczenie ma tutaj polska emigracja. Historia ludzi, którzy związali się po II wojnie światowej ze Szkocją odżyła, gdy na Wyspach Brytyjskich pojawiła się ogromna liczba Polaków z obecnej fali emigracyjnej –jedno na pięcioro dzieci rodzących się obecnie w Szkocji to właśnie ich potomkowie. Ważne jest więc, by pokazać, że przyjaźń polsko-szkocka ma głębokie korzenie. A przykład niedźwiedzia Wojtka jest historią trafiającą do wyobraźni osób w każdym wieku. – Dla nas bardzo ważne jest, że historia Wojtka będzie żyła i poznają go nowe pokolenia. Cieszymy się bardzo, że do projektu włączyła się polska szkoła w Edynburgu – mówiła Aileen Orr. Dla Wojtek Memorial Trust ogromne znaczenie ma zacieśnienie dzięki tej historii powiązań między Polską i Szkocją. Dlatego też trwają negocjacje dotyczące przygotowania granitowej podstawy pod pomnik w Polsce, z polskiego granitu. – Chcielibyśmy, żeby polski żołnierz i niedźwiedź stanęli wspólnie na kawałku polskiej ziemii – powiedziała Krystyna Szumelukowa. Mówiąc natomiast o zastrzeżonym dla Wojtka wzorze tartanu Aileen Orr podkeślała, jak znaczące jest to wyróżnienie. – To stawia Wojtka na równi z brytyjską rodziną królewską, ze szkockimi regimentami wojskowymi i ze wszystkimi innymi najważniejszymi elementami szkockiej historii! A kończąc wspomniała ze wzruszeniem: – Dziadek mówił mi: nigdy nie zapomnij o tym, co Polacy dla Ciebie zrobili – oni dali nam wolność. Wię cej in for ma cji na te mat hi sto rii Wojt ka moż na zna leźć na stro nie in ter ne to wej fun da cji Woj tek Me mo rial Trust – www.woj tek t he be ar.org.uk


8|

październik 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

POLISH RED CROSS, OGNISKO, SPK, AND FAWLEY COURT…

A

t last year’s (Sunday 25 November 2012), Ognisko club members’ Annual General Meeting, Jan Sikora-Sikorski, with unparalleled caustic verbal sarcasm attacked FCOB Chairman Mirek Malevski’s writings in Nowy Czas. Sikora (expelled from Ognisko), is a one time ‘Charity’ Director of the Towarzystwo Pomocy Polakom (TPP) – today curiously metamorphosed into: The Relief Society For Poles Ltd. In essence, this charity– now Limited Company – is the wartime Polish Red Cross, specially housed in 1947 at Ognisko, London, to help in aiding, reconciling and resettling displaced Polish refugees and their families not only in Britain, but around the world. Its funds today of £1,368.675.00, in law belong solely to this body, namely the Polish Red Cross, be it in Britain, France or Poland. These same funds (£1.36m), should be returned to these legitimate Red Cross bodies forthwith! Why are Sikora-Sikorski and Fr Tadeusz Kukla hanging onto this money? Following from the above some immediate vital questions spring to mind: Who today does the TPP (The Relief Society for Poles) really help? Does it, or has it helped at least one Pole in need recently? And if so, whom? Has any Pole in hardship ever benefited from the Society’s relief? Has its recent change in status from a Charity to an Limited Company mean that the Society does not now have to provide essential accounts to the Charity Commission? Polonia, old and new, is entitled to this information immediately.

TODAY’S ÉMIGRÉ POLISH SOCIETY HAS BEEN HORRENDOUSLY ILL-SERVED OVER THE LAST TWENTY OR SO YEARS BY THESE SELFELECTED, SELF-SERVING VULTURE-TRUSTS

H

owever, Sikora’s fracas with Malevski was on a different issue – Fawley Court. Malevski, not unnaturally stoutly defended himself. With the aid of a wagging finger – which did not go down well with Sikora – Malevski declared that his writings appear to be popular with Polonia, and if he, Mr Sikora was unhappy, he could always enjoy the right of reply, and write with his criticisms to Nowy Czas. But things did not end there. In effect Sikora was trespassing, as he had been kicked out of the club with Fr Tadeusz Kukla (1995), and later with Marek Sawicki by then Chairman Andrzej Morawicz. Sawicki’s Ognisko expulsions followed in 2011, and 2013 respectively – a double whammy ! Sikora’s feud with Malevski took a childish turn when there was some silly banter over conflicting football club allegiances (Malevski is a 50 years true blue Chelsea FC fan. Sikora’s team is Manchester United or City?) Tempers rose even further. Malevski was threatened by Sikora who offered a fisticuffs outside the club building – either that, or the pair of them might be seen flying over the balustrade opposite the Hemar Room– a kind of allmale, airborne (without parachutes) indelicate Polish fox-trot if you will. Luckily a przytomna (level-headed) third party sorted out the kerfuffle and common sense prevailed. Peace of sorts. But in fact a very curious important fact came to light! In this new found mood of ‘peace’, Malevski then asked Sikora would he support FCOB, and what role did he play with Fr. Taduesz Kukla and Polska Misja Katolicka in the quasi Fawley Court sale? The now notorious The Fawley Affair. The answer was wholly unexpected. It transpires that a four point pre-sale contract at circa £8 million had been drawn up, nay, agreed with the bogus cassock Marians, giving Polska Misja Katolicka, first refusal – i.e. first right to buy Fawley Court on reduced charity law terms. (Bear in mind émigré Poles, war veterans had already once paid for, and already bought Fawley Court way back in 1952). But this new deal was poached by another party – presumably Richard Butler-Creagh, and later Cherrilow Ltd. The greedy little Marians seduced by a inflated offer of over £22 million! (cf. letter of April 2008 from Warsaw based Marian Superior Pawel Naumowicz to POSK), like piranha’s took the worm bait, and have squirmed, choked and lied pathetically ever since. What little of the questionable thus far only £13 million they got ‘from’ Swiss bank Credit Suisse,

the Marians swiftly pocketed. £1million for themselves, at the same time suspiciously ‘donating’ £4 million to the corrupt Vatican State Bank, Rome. Sikora’s pre-sale contract revelation has serious repercussions for the whole murky carry-on – particularly in law. There is on the face of it a breach of contract, and certainly an arguable case of specific performance – the binding promise, intended act/prospect of legally fulfilling a land/property lease or freehold deal. Why did Sikora (Chairman) and Fr Kukla, then Rector at the Polska Misja Katolicka, not go to court? Heavens knows, they had enough evidence, and assets, houses, and money between them with presumably legal insurance to have redressed in the high court this deplorable last minute betrayal by the Marians. But that is just the start of it. (FCOB/FCOB Ltd are to instruct lawyers, who have the paperwork, at the same time advising the Charity Commission/Attorney General’s Office/Treasury Solicitor, and seek clarification over a prima facie case of Polonia, émigré beneficiaries being unlawfully cheated out of their heritage, funds and assets. (We will get on to Laxton Hall, Northampton and other Polonia, Polish émigré charity properties at a later date – The Polonia Land Registry).

B

ut, back to Ognisko Polskie, our Polish Hearth Club. It seems that wilting enemies can never rest. Most amazingly, on Tuesday 8th October last, not only did Jan Sikora-Sikorski re-appear at the now formidable gates of fortress Ognisko but he had with him one – without cassock – Fr Taduesz Kukla. Well, now there’s a blast from the past. They had arrived to personally deliver to “aggressive” (sic!), club chairman Col. Nick Kelsey a two page pathetically argumentative, poorly argued letter over their ‘rights’ (would you believe?), to some Ognisko files and access to the club building. The legalese gobbledygook nature of the letter is exhibited when Sikora seeks readmission to the club, at the same time demanding the return of his membership fee.

FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Apparently Mr Sikora-Sikorski is an accountant. Again it is our Ognisko ladies who initially deal with these invasions – in this case as ever the brave and redoubtable Ela Wernik. Gosh, at this rate Ela is soon going to need a suit of armour, a Kalashnikov and grenades. As ever Nick Kelsey with his diplomatic skills deals effectively with the matter seeing off the two Polish cavaliers. A letter is also sent to Mrs Danuta Gradosielska at the Polish Relief Society, which occupies two 4th floor Ognisko rooms at a peppercorn fixed rent of only £96 per week for a 50 year lease up until 2028! The Society (now Limited Campany) also does not pay service bills or any business rate! What a deal! The letter courteously asks that careful consideration is given to the makeup of its board, which should be in the interests of Ognisko the club, its four hundred members and The Society itself. Prior to the victorious, against sale of building EGM of Sunday, 27 May 2012, Mr Sikora-Sikorska wrote an open letter for ALL to see in reception at Ognisko. It mentioned, inter alia, correctly and amicably: ”The Relief Society for Poles unequivocally supports a future of Ognisko... We welcome democratic, representative elections... we (Sikora) will NOT seek to control the board... change the essential structure of the club, nor obstruct the subsequent orderly transfer of shares.” What lies behind Sikora’s, and Fr Kukla’s visit, and indeed their persistence? Sikora’s letter of 8 October to the club chairman totally omits to mention the matter of shares. The issue is very simple. The TPP/Polish Relief Society/Polish Red Cross based at Ognisko has only two shares out of seventeen in Ognisko Ltd. Ognisko Ltd is the club members steering vehicle, and is answerable and voted in by Ognisko club members. These shares are not the personal property of individuals, but are held IN TRUST (one might add good faith), on behalf and for Ognisko members. For some ludicrous reason SikoraSikorski and Fr Kukla seem to think that these shares are for their personal use, possibly gain. Well it ain’t.

T

he importance of the above cannot be emphasized enough. Too many (émigré) Polish trusts with assets and funds have fallen wrongly, in breach of charity and trust laws, into the hands of small unelected bands of selfserving trustees – some would say hochsztaplerów (spivs), others – vulture trusts. This cannot go on. A classic example is the Fawley Court Affair, where the Marian trustee, ‘priests’ were allowed to ride roughshod – with the help of its London cohorts’ – with commercial abandon over émigré Polonia’s lovely Grade One Christopher Wren building, it’s Grinling Gibbons and James Wyatt interior, Capability Brown protected parkland, large funds, works of art, and unique museum, St Anne’s Church and indeed human remains – OUR Fawley Court? Who are these perpetrators of such religious, moral, institutional and aesthetic vandalism? Who indeed are these schmucks? Much émigré money went into Fawley Court. One source of (our!) funds was from Stowarzyszenie Polskich Kombandatow (SPK). This is a complex story, but easily understood when one looks at the self-serving mayhem surrounding today’s very dubious closure on SPK’s rich assets, properties and funds up and down the UK. Mr Wiktor Moszczynski, and Barbara Orlowska, what in hell’s name are you up to ?! We would all dearly love to a have a transparent, explicable written account of your ambitions and dealings, and far less of the smokescreen! And so there we have it. Wszystko sie zazębia (The cogs are slipping into place). Today’s émigré Polish society has been horrendously ill-served over the last twenty or so years by these self-elected, self-serving vulture-trusts. It is high time to call a halt.

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


|9

nowy czas | pażdziernik 2013

takie czasy

troska o przyszłość Posk-u grzegorz małkiewicz

Jest ciepłe, słoneczne, jesienne popołudnie. Rozmawiamy na tarasie POSKlubu. Kiedy ustalaliśmy miejsce spotkania, obawiałem się obiadowego zgiełku. – Nikogo tam nie będzie – zapewniał pan Zygmunt. I rzeczywiście, byliśmy sami. Pomimo pory obiadowej. Pierwsze zdziwienie. Nikomu nie zależy na reklamowaniu miejsca z takimi możliwościami? W centrum handlowo-biurowej dzielnicy, nieopodal stacji metra i z tarasem, wręcz widokowym? – Zdecydowałem się na tę rozmowę powodowany troską o przyszłość POSK-u – podkreśla mój rozmówca. – Chciałbym podzielić się moimi spostrzeżeniami z innymi, którzy może mają podobne, i tym samym rozpocząć dyskusję. Moim zdaniem POSK jest zarządzany nieracjonalnie, od dwunastu lat ma roczny deficyt 250 tys. funtów. Trudno nie zgodzić się z takim otwarciem – przyszłość POSK-u powinna być tematem obecnym w przestrzeni publicznej, a nie tylko na zamkniętych zebraniach ścisłej grupy działaczy. „Nowy Czas” chętnie zaangażuje się w taką inicjatywę. W końcu motto przed wejściem do gmachu do czegoś zobowiązuje – Polsce i wolnym Polakom na pożytek. Brzmi dumnie, ale łatwo może stać się pustym frazesem, jeśli nie czymś gorszym. Pan Zygmunt Łoziński obserwował działalność POSK-u od samego początku. Znał osobiście wielu ojców założycieli, oficerów z Armii gen. Andersa, podziwiał ich zaangażowanie i odwagę. – To byli ludzie honoru, nie wszystko jednak przewidzieli, i po latach konieczna jest reforma zarówno statutowa, jak i bardziej trywialna, dotycząca wysokości dożywotniej składki członkowskiej. Na początku wynosiła 10 funtów (prawie 50 lat temu) i tak już pozostało, trudno o większy nonsens. W większości klubów angielskich składka roczna wynosi znacznie więcej.

Taras POSKLUB-u. The best kept secret w zachodnim Londynie. Nawet w słoneczne popołudnie świeci pustką

Tak niskie opłaty stwarzają niebezpieczeństwo manipulacji, można wprowadzić swoją grupę, która później będzie odpowiednio głosować. Obecnie POSK ma około 5 tys. członków, którym należy uczciwie tę sprawę przedstawić –zwiększenie opłat, powiedzmy do 100 funtów (co jest, po uwzględnieniu inflacji, porównywalne z oryginalną kwotą) poważnie zmniejszyłoby dług ośrodka. W trakcie naszej rozmowy dowiaduję się, że w pierwszych latach istnienia POSK-u obiekt był samowystarczalny a nawet wypracowywał fundusze na cele społeczno-kulturalne, z upływem lat stawało się to coraz bardziej trudne. Nikt jednak nie wprowadzał żadnych zmian. – Długi pokrywały otrzymywane spadki, ale tego rodzaju wpływy nie są gwarantowane. I co wtedy, kiedy ich nie będzie? – pyta Zygmunt Łoziński. Działacze liczą jeszcze na wygranie sprawy spadkowej w Warszawie. Chodzi o posesję przy ulicy Frascati, wycenioną na kilka milionów zł., z czego 40 proc. mają wziąć prawnicy. – Dlaczego tak dużo? – znów pada pytanie. – Jak to uzasadnić? Ile dostanie z tego POSK? Negocjacje i pochopne decyzje utrzymuje się w największej tajemnicy. Jak się okazuje z dalszego ciągu rozmowy ta sekretność to swoisty modus operandi ścisłego grona zarządzających ośrodkiem. – Nie jedną kadencję byłem członkiem Rady POSK-u, teoretycznie egzekutywy, a w praktyce ciała fikcyjnego, albo bezwolnego. Władzę niepodzielną ma przewodniczący wybierany na walnym zebraniu. Ten z kolei z grona radnych wybiera najbliższych współpracowników do ścisłego Zarządu, przewodniczy na zebraniach Rady i decyduje o porządku zebrań. Rada spotyka się trzy razy w roku, więc nie ma zbyt dużo do powiedzenia (chociaż jest formalnie najwyższą władzą) na temat pracy ścisłego Zarządu. W czasie moich kadencji radni nie posiadali stenogramów zebrań ścisłego Zarządu. Rada zwykle biernie zatwierdza propozycje Zarządu, bo na dyskusje nie ma czasu. Nie mówiąc już o możliwości sterowania w takim scenariuszu. Niepokojące jest też to, że członkowie Rady nie zdają sobie sprawy, że spoczywa na nich prawna odpowiedzialność za wszystkie decyzje Zarządu. Za

Zygmunt ŁoZiński urodził się przed ii wojną światową w stanisławowie (obecnie iwanoFrankiwsk) w zachodniej ukrainie, w mieście założonym przez hrabiego Andrzeja Potockiego w 1662 roku. Jak wielu Polaków z kresów, przez syberię i Bliski Wschód trafił do Anglii. W Londynie zdał maturę i skończył studia specjalizując się w inżynierii lądowej. Wiele lat pracował jako inżynier budowlany, po pewnym czasie został partnerem w angielskiej firmie i współwłaścicielem najstarszej polskiej restauracji w Londynie Daquise, tuż przy stacji south kensington.

przykład może tu posłużyć realizacja projektu głównego wejścia do POSK-u. Projekt ma poważny defekt i zagraża zdrowiu użytkowników. Za nieszczęśliwy wypadek będzie odpowiadała Rada POSK-u. Wystawianie ostrzeżenia jest tylko środkiem połowicznym, może ktoś o tym po prostu zapomnieć. Dlaczego – zastanawiam się głośno – tak proste rozwiązania są zwykle odrzucane? Czy są to działania świadome, czy może paraliż spowodowany utrwaloną rutyną? – Na zebraniach Rady wielokrotnie wypowiadałem się na temat niekompetencji zarządzających ośrodkiem, co przyjęto jako krytykę osobistą, obrażanie wszystkich członków. Nikt nie podejmuje merytorycznej dyskusji, a absurdy widać gołym okiem. Moje wystąpienia w Radzie przypominały głos wołającego na puszczy, od Rady oczekuje się marionetkowej roli zatwierdzania podjętych przez Zarząd decyzji – jak to się przyjęło – przez aklamację. A jest o

czym rozmawiać… Zacznijmy od funkcjonalności budynku. Restauracje i bar moim zdaniem powinny być na parterze z bezpośrednim dostępem z ulicy. Na parterze są magazyny mieszczące archiwum Biblioteki. Czysta nonszalancja. Najdroższe, najbardziej dostępne miejsce praktycznie wyłączone z użycia, wypełnione kartonami. Ochroniarz przy głównym wejściu kosztuje 20 tys. funtów rocznie, ale do POSK-u można wejść drzwiami bocznymi, więc co ta ochrona załatwia, czemu służy? – Pozory demokracji zachowane są także w Funduszu Przyszłości POSK-u. – Pozory – podkreśla pan Zygmunt. – Zwróćmy uwagę, w jaki sposób powołuje się powierników. Jeden z Zarządu, a trzech pozostałych mianuje przewodniczący. W ten sposób ciało, które z założenia miało być niezależne, staje się w pełni dyspozycyjne, podporządkowane przewodniczącemu. Tak stworzone ciało zarządza kilkumilionowym funduszem, mogą z nim zrobić wszystko, bo przed nikim już nie odpowiadają. Proszę swojego rozmówcę o przykład takiego zagrożenia, choćby w teorii. – Dam panu przykład z życia wzięty – odpowiada natychmiast. – Kilka lat temu duża część funduszu zainwestowana była w akcje giełdowe. Jest to inwestycja – jak wiadomo – dużego ryzyka. Na akcjach można dużo zarobić, ale też można sporo stracić. POSK stracił ćwierć miliona funtów, a autorzy tego pomysłu nadal są działaczami POSK-u – społecznymi! Sporo problemów, mało rozwiązań (poza spadkami i kontrowersyjnymi planami przebudowy części ośrodka na mieszkania). W tej sytuacji ośrodkowi może grozić bankructwo. Pan Łoziński widzi jednak światło w tunelu. – POSK powinien mieć płatnego profesjonalnego menedżera, odpowiedzialnego i rozliczanego przez Radę. Z wymagającej funkcji przewodniczącego nie sposób wywiązać się w czynie społecznym. To romantyczna fikcja, zresztą odnoszę wrażenie, nie ja jeden to widzę, że za przewodniczącym stoi nieoficjalna grupa sprawująca władzę. Rozmawiamy o koniecznych zmianach. Są ludzie, którzy taką konieczność widzą, są struktury, i w ramach tych struktur próbują coś zrobić. A jak wygląda praktyka? Komisja Rewizyjna nie daje absolutorium Zarządowi, to się ją usuwa. Praworządnie i demokratycznie. Wydaje się, że działacz społeczny to byt wprawdzie wrażliwy, ale w skorupie nieprzemakalnej.


10|

październik 2013 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Mistrzowie werbalizacji Krystyna Cywińska

2013

Nieczęsto zdarza się dziennikarzom czy publicystom napisać coś mądrego. Przeważnie szafują słowami, żąglują pojęciami, wymądrzają się lub przynudzają. Trzy czwarte zaczernionego papieru gazetowego z reguły idzie na przemiał. Nieczytane. Powszechny jest szafaż dziennikarski. Zapychanie słowami pustki wewnętrznej czy tematycznej. Zamiast skwitować kwestię kilkoma słowami, nadyma się ją niczym balon stertą niepotrzebnych słów.

– O czym było dziś w gazetce? – pytam rano mego męża. – O niczym – pada odpowiedź. – Jak to o niczym! – denerwuję się. – O niczym, bo wszystko było już wczoraj powiedziane w radiu i skomentowane w telewizji – usłyszałam. Odkąd się param tym zawodem, zawsze miałam wątpliwości czy to, co piszę, jest interesujące dla czytelnika. Warte powtórki w temacie już przeoranym. I zawsze miałam trudności z akceptowaniem pojęcia neutralność czy bezstronność mediów. Pracując w Polskiej Sekcji BBC wykłócałam się, że nie jesteśmy ani bezstronni, ani neutralni. Choć nam się to powtarzało jak mantrę. I zawsze miałam wrażenie, że BBC jako matka wszystkich mediów – jak się mówi – jest raczej lewackie. Że w jego kuluarach i korytarzach błąka się i straszy widmo Marksa czy Engelsa siejące spustoszenie intelektualne wśród brytyjskiej elity. Zdalnie kierowanej przez różnych pisarzy, publicystów i intelektualistów zauroczonych Sowietami. Należał do nich – że przypomnę i przepraszam, że się powtarzam – ojciec obecnego przywódcy Partii Pracy Ralph Milliband. Jego postać wiąże się pośrednio z naszymi dziejami. Bo był to intelektualista, profesor London School of Economics, w swoim czasie niezwykle wpływowy na decyzje rządu laburzystowskiego. Był przeciwny ideologicznie wszelkiej opozycji wobec komuny. A także po-

średnio polskiej opozycji emigracyjnej w tym kraju. Jak na przykład walka z kłamstwem katyńskim, zwalczanym bezskutecznie przez polską emigrację. Czy też mniejsze i większe ignorowanie emigracyjnych przywódców emigracyjnych. Lekceważenie sprostowań i listów do redakcji pism brytyjskich. Niezapraszanie delegacji różnych organizacji na obchody rocznic wojennych. Lista jest długa. Ralph Millbanbd należał do dobrze funkcjonującej siatki skrajnie lewicujących intelektualistów dążących do obalenia brytyjskiego ustroju, monarchii i tradycji. Zacietrzewionych marksistów. Sam Karol Marks by się zdziwił, jak go werbalizują, szafują nim, i co mu dorabiają. Milliband ojciec urodził się w Belgii, ale jego rodzina wywodziła się z polskich Żydów. Dano mu niefortunne jak na owe czasy imię Adolf i trudno się dziwić, że je zmienił na Ralph. Podobnie jak mój mąż i ja, Ralph Milliband złożył podanie o brytyjskie obywatelstwo w roku 1948. Tak, tak, jestem aż tak stara, ale dobrze jeszcze pamiętam. Sprawami obywatelstwa brytyjskiego zajmował się wtedy Special Branch of Metropolitan Police. Trzeba było mieć wtedy co najmniej dwóch sponsorów, obywateli brytyjskich. Nas sponsorowali angielscy szefowie z pracy mego męża. Millibanda słynni publicyści marksistowscy. Tacy jak Harold Laski (pewnie też z rodziny polskich Żydów), lewicowy ekono-

mista i przewodniczący Partii Pracy w latach 1945-46. Policja uznała, że skoro Milliband płaci regularnie za swój pokój, nie ma długów i nie para się żadnym hazardem, i jest wybitnym studentem ekonomii, zasługuje na obywatelstwo. Na dodatek miał na swoim koncie służbę w brytyjskiej marynarce w czasie wojny. Nas odwiedziło wtedy dwóch panów z policji. Przepytywali nas co nieco z naszych życiorysów. Wypili herbatę z domowym wypiekiem i poszli. Kilka tygodni potem dostaliśmy paszporty po uiszczeniu sumy w wysokości 20 funtów. Dziś – jak słyszę– kosztuje to ponad 800 funtów. W tamtych czasach emigranci polscy z paszportami brytyjskimi starali się żyć zgodnie z prawem i tradycjami brytyjskimi. Ralph Milliband starał się je zmienić na sowiecką modłę. Był w tym kraju niejako jej propagatorem. Swego rodzaju chyba aparatczykiem. I pewnie doznał szoku, kiedy w Polsce pojawiła się „Solidarność”. I kiedy prosty robotnik-elektryk Lech Wałęsa na czele innych proletariuszy doprowadził do obalenia komuny. Ralph Milliband zmarł w roku 1994. Kto wie, czy nie jako człowiek rozczarowany, może rozgoryczony. Mam pewną brzydką satysfakcję pisząc to, chociaż staram się zrozumieć dlaczego ten jad heglowski, ta zaraza sowiecka oczarowała setki tysięcy ludzi. Dawała im proste odpowiedzi na trudne pytanie. Łatwe rozwiązania na

złożone struktury ekonomiczne i klasowe. No i te hasła: proletariusze wszystkich krajów łączcie się na wyrost ludzkich możliwości. Przynudzam? Przepraszam. Ale w historii Ralpha Millibanda jest pewien element naszego polskiego tryumfu. A dziś przeczytałam w brytyjskiej prasie, że naczelny dyrektor BBC przyznał, iż w tej korporacji pokutowała i pokutuje nadal lewacka tendencja. Wszystko można zatłuc i zdławić słowami w nieustającej batalii medialnej i intelektualnej o słuszność, bezstronność i prawdę. A tak naprawdę prawda jest nieuchwytna już w pięć minut po fakcie. A co z prawdą można wyczyniać? Jak ją naginać i deformować, jak nią politycznie manipulować, pokazuje tragedia smoleńska. Nie ma i nigdy nie było mediów bezstronnych. Ani neutralnych. Ani niezaangażowanych. W natłoku wydarzeń i komentarzy zwycięża nie prawda, ale siła werbalistyki. Wyrazistość – jak twierdzi znawca mediów Eryk Mistewicz, redaktor czasopisma „Nowe Media”. – No, nareszcie! Miałam rację – wrzasnęłam spotniałym głosem do mego męża. – Ty? – na to mój mąż ze spokojnym zdziwieniem. – Ty przecież zawsze masz rację! A określenie „spotniały głos” wyczytałam w „Dzienniku Polskim”. Taki głos – jak napisał w tym organie Wiktor Moszczyński, mistrz werbalsityki – ma Rula Leńska. O, nie pytajcie kto to taki, bo się spocę nudząc was werbalizacją.

Śmierć uniwersytetów Kiedyś miałem dylemat: pójść na studia, czy nie. Był początek lat dziewięćdziesiątych i nie było to wcale pytanie retoryczne. Dzisiaj nikt już sobie tego pytania aż tak często nie zadaje, studiowanie stało się naturalną kontynuacją, kolejnym przystankiem, bez którego edukacja staje się niepełnym, jakby pozbawionym tego najważniejszego elementu procesem. W sytuacji wysokiego bezrobocia młodych ludzi, rodzi się pytanie, czy aby jest to tak naprawdę wszystkim potrzebne? Wyższe wykształcenie w dziedzinie, w jakiej i tak nie znajdziemy pracy? Miałem okazję rozmawiać ostatnio z wieloma ludźmi, którzy po skończeniu uniwersytetu szukają pracy i mają z tym problem. Z jednej strony chcą pracować, bo muszą przecież jakoś spłacić zaciągnięty kredyt. Z drugiej strony słyszę, że niekoniecznie studiowanie spełniło ich oczekiwania: nie zawsze stali się dużo mądrzejsi, z pewnością znacznie biedniejsi. Kilkanaście tysięcy funtów do spłacenia to nie jest mała kwota. Dzisiaj dyplom wyższej uczelni nie gwarantuje już niczego, nie otwiera żadnych drzwi. Wręcz przeciwnie: wyższe uczelnie stały się nagle i ja-

koś niezauważalnie fabrykami dyplomów, w których liczy się liczba studentów a nie jakość nauczania. W samym tylko Londynie niemal każda dzielnica ma swój uniwerek. Coś, co kiedyś było elitarne i gwarantowało przynależność do elity, dzisiaj stało się tak powszechnie, że o elitarności można zapomnieć. W Polsce jest jeszcze gorzej. Nasze uczelnie nigdy nie miały szczególnie wysokich notowań, w tym roku nie było inaczej. Dwie największe polskie uczelnie – Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Jagielloński – w międzynarodowych rankingach plasują się między 300. a 400. pozycją. Na tzw. Liście Szanghajskiej wyprzedzają nas w tegorocznym zestawieniu uczelnie niemieckie (23), francuskie (16), włoskie (9) czy szwajcarskie (5). Ponadto coraz większa liczba uczelni funkcjonuje w coraz większym oderwaniu od rzeczywistości. Nie koncentruje się na badaniach, które mogą mieć istotne znaczenie dla całego społeczeństwa, gospodarki czy rozwoju technologicznego kraju. Według najnowszych dostępnych danych za 2009 rok, polskie uczelnie zgłosiły zaledwie 6,8 wynalazków na milion mieszkańców, kiedy w Czechach

ten odsetek wynosi 22,6 a w Niemczech, aż 294,5. Kiedy Najwyższa Izba Kontroli zdecydowała się prześwietlić polskie uczelnie, okazało się, że są takie polskie ośrodki, które w ciągu ostatnich pięciu latach nie opublikowały nic w prestiżowych międzynarodowych czasopismach naukowych i skupiają się jedynie na edukacji. Jak na prawdziwą fabrykę przystało: linia produkcyjna wrze, student kasę przynosi, więc czym się martwić? Studiowanie już dawno przestało być zajęciem elitarnym zarówno w kraju, jak i tutaj w Londynie. Mało kto zastanawia się nad tym, czy i co studiować. Składa podanie na kilka uczelni na raz, z rozpędu, bo tak robią koledzy i takie są oczekiwania rodziców. To nic, że później trudno będzie znaleźć pracę, ważny jest dyplom. Papierek. Bo i kierunki studiów coraz częściej oderwane są od rzeczywistości, w której żyją studenci. Magistrem zostaje się nie w oparciu o projekt badawczy, a dzięki wyszukiwarce Google. Uniwersytety same wbijają sobie gwoźdź do trumny. Smutne.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | październik 2013

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Podobno wychodzimy z kryzysu, przynajmniej tu, na Wyspach. Ceny nieruchomości szybują, agenci salonów samochodowych przestali narzekać na życie w kryzysie. My, Polacy, czekamy na zmianę biegu brytyjskiej gospodarki. Nie opuściliśmy tonącego statku, chociaż cynicy, w większości brytyjscy twierdzą, że to dla zasiłku bogatego państwa opiekuńczego, bo w Polsce jeszcze gorzej. Nie wiem dlaczego polscy politycy uważają, że lepiej. I namawiają do powrotu, pracy wprawdzie nie ma, ale ma być baza danych wakatów. Skąd oni je wezmą…

PRENUMERATA

Ten optymizm udziela się też i nam w redakcji „Nowego Czasu”. Skoro jest lepiej, to znaczy, że przeżyliśmy kryzys. Ale szorstka rzeczywistość falsyfikuje stan takiego przyjemnego samopoczucia. Zapomnij o prognozach – podpowiada zdrowy rozsądek. Jest jak jest, tu i teraz. Skurczyliśmy się już z tygodnika do dwutygodnika i w końcu do miesięcznika, zdeterminowani, żeby za wszelką cenę (przede wszystkim cenę wyrzeczeń) utrzymać tytuł na rynku w tych turbulentnych czasach. Ale nawet tak dramatyczne posunięcie nie gwarantuje sukcesu, to znaczy nie daje pewności, że ostre cięcia uratują gazetę. W tych chudych latach mieliśmy też doświadczenie budujące, swoiste potwierdzenie kabaretowej mantry, że im gorzej, tym lepiej (oczywiście bez ironii późnych lat PRL-u). W naszym przypadku trudności finansowe gazety stworzyły rezonans między nami a czytelnikami. Okazało się, że „Nowy Czas” jest poszukiwany, jest ceniony i budzi żywą dyskusję. Nie ma większej satysfakcji dla wydawców i autorów, którzy z nami pozostali pomimo braku gratyfikacji. Większość z nich współpracują z „Nowym Czasem” w „czynie społecznym”. To wszystko nas zobowiązuje. Można tak funkcjonować o ile ściana jest jeszcze daleko, ale im bliżej, pole manewru jest coraz mniejsze. Nawet

w cyklu miesięcznym często znajdujemy się w tym ciasnym rogu. Wsłuchujemy się w życzliwe i być może dobre rady. – „Nowy Czas” – mówią nasi czytelnicy – powinien być tytułem płatnym. Z całym szacunkiem, łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Paradoksalnie płatny numer, zanim zacznie się zwracać wymaga też dofinansowania. Dystrybucja kosztuje, sami tego nie zrobimy. Być może tytuł już rozpoznawalny ma większe szanse na rynkowy sukces, ale nikt jeszcze nie zrobił eksperymentu w tę stronę. Owszem płatne tytuły stawały się bezpłatnymi (np. „Evening Standard”), ale odwrotnie, o ile wiem, nikt nie próbował. Póki co lepiej chyba pozostać na swoim gruncie, bagiennym, ale znanym. Świadomość, że mamy czekających na kolejne wydanie czytelników rozluźnia tę pętlę na szyi. Są też i tacy czytelnicy, rozumiejący nasz paradygmat, którzy wspierają finansowo „Nowy Czas”. Gorzej z instytucjami. Ale przede wszystkim w tych trudnych chwilach największą satysfakcję daje nam kolejna prenumerata. To takie proste i tanie, niewiele na tym zarabiamy, ale wiemy, że mamy wiernych czytelników. Wystarczy wypełnić kupon zamieszczony poniżej, odpowiednio go uzbroić w środki płatnicze i przesłać na adres redakcji. Dziękuję.

Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądźzamówienia też w krajach Uniiwypełnić Europejskiej. Aby dokonać Aby dokonosć należy i odesłać formularz zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

12

£30

£60

63 Kings Grove London SE15 2NA

Wacław Lewandowski

Wyznania ślepca List Czytelniczki, pani Liliany Kowalewskiej [zamieszczony na str. 2 – red.] zmusza mnie do publicznych zwierzeń. Przyznam więc otwarcie, tak, noszę w sobie pewną niechęć do Andrzeja Wajdy, ściślej – do jego filmowej twórczości, z nielicznymi wyjątkami. Nie da się dłużej tego ukrywać, muszę zatem przyznać rację przenikliwej diagnozie Czytelniczki. Nim powiem więcej o źródłach tej niechęci, najpierw kilka słów o rzeczowniku „gniot”. W przeciwieństwie do ludzi obdarzonych dobrym wzrokiem my, ślepcy, nie szukamy objaśnienia znaczeń współczesnych słów w Encyklopedii staropolskiej. Ja, na przykład wgapiam się niedowidzącym okiem w Słownik języka polskiego pod redakcją Mirosława Bańki, z roku 2007, gdzie z oczywistym trudem wyczytuję, że „gniot” to słowo potoczne, oznaczające m. in. „utwór literacki, filmowy, teatralny itp. zbyt długi, nudny lub bez wartości”. Dzięki takiej kwerendzie wiem już, że gdy ktoś powiedział „gniot”, na pewno nie chciał rzec „kmiot”, ani „młot”, ani np. „szprot”, bo i te słowa z „gniotem” się rymują… Mój wrześniowy felieton nie był, oczywiście, krytyczną analizą filmu Wajdy o Wałęsie; film ten wystąpił w nim, by tak powiedzieć, epizodycznie, jest jednak faktem, że wy-

raziłem o tym dziele krytyczną opinię. Czy czas, w którym to uczyniłem był właściwy? Sądzę, że tak, bo jestem przekonany, że filmy recenzuje się tak samo jak książki – po ich przeczytaniu przez recenzenta, a nie dopiero wtedy, gdy już wszyscy zapoznają się z daną pozycją. W dzisiejszym świecie marketingu i reklamy żaden recenzent nie ma przecież takiej mocy sprawczej, by spowodować, że ludzie nie pójdą do kina czy nie zakupią książki. Te czasy dawno przeminęły, a dziś opinia recenzenta jest jedynie propozycją do weryfikacji. Karcąca mnie pani Liliana Kowalewska zarzuca mi ślepotę, w wyniku której nie dostrzegłem tragicznej rozterki młodego bohatera Popiołu i diamentu. Rzecz w tym, że moje ślepe oko, zapewne z powodu swych ograniczeń skupiło się na sylwetce dobrego bolszewika Szczuki, który przyjechał z Moskwy z jak najlepszymi intencjami, by budować w Polsce nowe, sprawiedliwe porządki. Ponieważ my, ślepcy, nie wierzymy w istnienie dobrych bolszewickich komisarzy, byłem – co zrozumiałe – niezadowolony i zniesmaczony, a niesmak mój przybrał na sile, gdy doszło do obrazu białego konia błąkającego się w poszukiwaniu pożywienia na śmietnisku. Koń, oczywiście, bojowy, osiodłany, jeśli tak wolno powiedzieć – poka-

waleryjski. Pomyślałem, że ten obraz to alegoria zbudowana z połączenia dwóch alegorycznych przedstawień, chętnie wykorzystywanych przez powojenną komunistyczną propagandę – „śmietnisko” to „śmietnik historii”, czyli miejsce, gdzie wylądują wszyscy przeciwnicy bolszewizmu, zaś jeździec na białym koniu, to alegoria gen. Władysława Andersa, upostaciowanie mrzonek i złudzeń wszystkich wrogów „nowego ładu”. Posłużywszy się takimi ślepymi skojarzeniami odczytałem obraz Wajdy jako ohydny i antyniepodległościowy, przyznaję. Podobny niesmak czułem po obejrzeniu Wesela, gdy z narodowego misterium Wyspiańskiego Wajda zrobił obraz pijackiej burdy – tak właśnie okiem ślepca rzecz oceniłem. Z niesmakiem też przyjąłem sam pomysł kręcenia panegirycznego filmu o żyjącym polityku. Tyle wyznań. Pani Kowalewska pisze, że Wajda i tak „sam się obroni”. Znając dzieje jego kariery – nie wątpię. A że znam też kilku szewców z Torunia, pragnę zapewnić, że mają się oni dobrze i nikomu niczego chorobliwie nie zazdroszczą. Są cenionymi i potrzebnymi fachowcami i torunianie martwią się, by nie przyszło im do głowy migrować do Anglii w poszukiwaniu lepszego zarobku, bo wtedy dopiero byłaby bieda!


12 |

październik 2013 | nowy czas

takie czasy spacerowicze i policja mijali go piruetami bezradności i odrazy. Dziś takie historie zdarzają się w Europie coraz częściej. W styczniu 2010 roku w Rosarno wybuchły uliczne zamieszki. Na przedmieścia nędzy wjechały wtedy rządowe buldożery i zaorały dziki obóz bezrobotnych farmerów, głównie z krajów Maghrebu i Afryki Subsaharyjskiej. Łącznie – tysiąc osób. Część deportowano, reszta zbiegła. W rozpaczliwym odwecie wzięło udział może z kilkudziesięciu, a może stu afrykańskich farmerów. Poczuli zew, zwarli szyki i poszli w białe dzielnice rwać bruk, znaki drogowe i tłuc wystawowe szyby. Rozognili samochody, dewastowali posiadłości, w furii starli się z policją i mieszkańcami. Zaczęła się dintojra, bo wielu Południowców trzyma w szufladach pistolety po dziadkach. Życia nikt wówczas nie stracił, choć policyjne kartoteki mówią m.in. o zatrzymaniu Włocha, który próbował rozjechać imigranta buldożerem. A wszystko dlatego, że pracy na farmach w Rosarno nie ma już od dawna. Tutejszy rynek zalał tani koncentrat owocowy z Ameryki Południowej, Afryki i Hiszpanii. Krajowa produkcja stała się nieopłacalna, a napływowi farmerzy, z dnia na dzień, zbędni i niechciani.

KIJ BEJSBOLOWY

Gorzkie dolce vita Łajba, którą przedostać się mieli do Europy, nabierała wody już w afrykańskiej redzie. Z libijskiego portu wypłynęła zatłoczona ludźmi, przeciążona, podtopiona. Bezwolnie dryfowała w obrębie europejskiego lądu. Sławomir Blich

Tym razem tragedia zabiła ponad dwustu. U stóp Europy, opodal włoskiej Lampedusy, spłonęła łódź nielegalnych imigrantów, ludzi uciekających z Afryki przed wojną, nędzą i prześladowaniem. Było w tej grupie wiele dzieci. Łajba, którą przedostać się mieli do Europy, nabierała wody już w afrykańskiej redzie. Z libijskiego portu wypłynęła zatłoczona ludźmi, przeciążona, podtopiona. Bezwolnie dryfowała w obrębie europejskiego lądu. Załoga w panice: co będzie, jeśli prąd popchnie ją z powrotem na wody Afryki? Uchodźcy stracą majątek życia, którym okupili już rozmaite bandy: przemytników, mafie handlarzy, uzbrojone szajki lokalnych szumowin i szmuglerów żywego towaru, kontrolujące te śmiertelnie niebezpieczne przeprawy. Nadzieją dla załogi była interwencja włoskiej straży przybrzeżnej – ona miała sprzęt, by bezpiecznie przetransportować tych ludzi z dziurawej, tonącej na głuchym morzu łajby do ośrodków azylanckich na kontynencie. Trzeba było dać się zauważyć. Uchodźcy podpalili więc koce, w które tulili się jeszcze tej samej nocy, licząc, że dym będzie widać z oddali – w ów sposób słali swoją modlitwę o ratunek.

Kilka godzin później, na południowym brzegu Europy, lokalni rybacy z trudem dławili łzy, obserwując rozrzucone po plaży płaty trupów, nagie i spęczniałe ciała poowijane w czarne worki. Przesuszony pokład łajby zajął się ogniem od płonących pledów, paliły się posłania, odzież i toboły. Ludzie w panice przedarli się na przeciwległą burtę, przeciążając i wywracając statek. Rzuceni wprost do ciemnego morza, nie wszystkim starczyło sił, aby tę podróż dokończyć. Ziemia obiecana, która miała ocalić, znów zaprowadziła Afrykanów na cmentarz. Tak to już bywa z okazji każdej większej tragedii, że Europa baczniej spogląda na swe opuszczone, południowe granice, na drugą stronę europejskiego lustra, za uroczystą, odświętną kotarę, znajdując miejsca, gdzie żyją ludzie kompletnie wykluczeni i porzuceni. Oburzeni, którzy nie palą opon w telewizji, o których słowa nie ma w TVN24.

ciem wydatków socjalnych na czele – prawdziwie degradują i wypychają kolejnych ludzi poza społeczny margines. – Widziałem ciała tych potopionych dzieci – mówi Ivi. Wzdęte, blade, z powykręcanymi rękami, zbieraliśmy je z wody z miejscowymi rybakami. Rybacy to dobrzy ludzie, to dla nich był ten Nobel. Ivi był silny i młody, miał śniadą twarz, kruchą jak ptak i łapy zmacerowane od roboty. Eora, matka Iviego, urodziła się Togijką. Ivi był jeszcze dzieckiem, kiedy matce pękło serce. Stało się to na jednej z kalabryjskich plantacji, w czasie pracy. Pech, żywego ducha wkoło, a z samego rana napadało deszczu, który zamienił ziemię w muł. Eora przeleżała dwa dni w krzakach. 19-letni Ivi znalazł ją i niósł potem na rękach do domu, jak królową łąk, oplątaną dziką różą.

KONCENTRAT MEZZOGIORNO Szacuje się, że poniżej progu ubóstwa żyje we Włoszech już ponad osiem milionów ludzi. Ta czwarta potęga gospodarcza Europy ma zarazem najwyższy wskaźnik nędzy pośród dzieci. Co czwarta południowa rodzina żyje w niedostatku. Jednak dopiero zabójcze połączenie masowych ucieczek z Północnej Afryki oraz skutki globalnego kryzysu ekonomicznego – z maniakalnym cię-

Praca na farmie koło Rosarno, gdzie zmarła Eora, zaczyna się bladym świtem, urywa w sjestę, ustaje o zachodzie słońca. Stawka za dzień zbierania owoców rzadko przekracza 25 euro. Jeśli w ogóle płacą. Abu z Nigerii wył z radości – za dwa dni obiecano mu 100 euro. Po forsę poszedł po zbiorach. Nie dostał ani centa, a gdy upomniał się o te pieniądze, pracodawca pobił go dotkliwie, ubabranego krwią zostawił na ulicy. Abu skamlał, lecz

Giusi Nicolini jest szlachetną burmistrzynią włoskiej Lampedusy – wyspy, z której bliżej do Afryki niż do Europy. Ten skrawek ziemi, ledwie dwadzieścia kilometrów kwadratowych, zamieszkuje pięć tysięcy mieszkańców. Szacuje się, że po Arabskiej Wiośnie ewakuowało się tutaj nawet sześćdziesiąt tysięcy uchodźców. Ludzie ci przeprawiali się przez morze desperacko, śmiertelnymi szlakami, na kulawych łajbach podobnych do tej, która właśnie utonęła. – Ich martwe ciała do nas mówią. Musimy powstrzymać to szaleństwo – powiedziała Nicolini tuż po tragedii na Lampedusie, prosząc o współczucie i zaangażowanie w sprawę afrykańskiej imigracji masowo przybywającej na włoską wysepkę. Mimo drastycznych problemów, mieszkańcy Lampedusy znani są z tolerancji, dobrego serca i cierpliwości. Lecz i tu, jak wszędzie, następują przesilenia. W marcu 2011 mieszkańcy zorganizowali protest uniemożliwiający imigrantom schodzenie na ląd. Udaremniono też budowę prowizorycznych namiotów dla bezdomnych. Burmistrzem Lampedusy był wówczas krewki Bernardino De Rubeis. Na wszelki wypadek trzymał on zawsze pod biurkiem kij bejsbolowy. – Muszę się jakoś bronić. Jesteśmy na wojnie. Rząd nas opuścił. Ludzie muszą wziąć sprawiedliwość w swoje ręce – wrzeszczał De Rubeis, pokazując do kamery swój groteskowy kij. Śmigłowcami i promami odsyłają Włochy do Afryki tych, którzy nie kwalifikują się na azyl lub tymczasowe wizy. We wrześniu 2011 na Lampedusie wybuchł niepokój. Przeludnione centrum dla uchodźców stanęło w ogniu po tym, jak imigranci w proteście przeciw przymusowej deportacji podpalili materace w recepcji. Centrum, które może przyjąć 850 osób, w czasie pożaru gościło 1500. Jedną z nich był Nahfuz.


|13

nowy czas | pażdziernik 2013

takie czasy

‘NDRANGHETA Nahfuz Beymar od dawna nie ma dokąd pójść. Ze szczytu dachu schroniska dla uchodźców, w którym morzył się wraz z tysiącami podobnych, dwudziestopięcioletni Nahfuz widział nieraz znajomą, pastelową toń na horyzoncie. To były okrawki tunezyjskiego nabrzeża. Tam mieszkał z rodziną, dziećmi. Potem przyszła rewolucja, wraz z nią nadzieja. A po nadziei – wojna domowa i zwątpienie, aż w końcu ucieczka i nowe życie – w Europie. Dziś nie ma pracy, domu, środków do życia, dokumentów ani tożsamości. Nahfuz i Ivi poznali się latem w Pachino. W mieście tym każdego ranka robotnicy moszczą się na placu przy barze Mercato, licząc na zatrudnienie przy zbiorach w okolicznych farmach. Wielkiej szansy na pracę nie ma, lecz przychodzić trzeba, zademonstrować gotowość, nie wypaść z gry. Chodzi o renomę, bowiem o tym, kto robotę dostanie, i tak zadecydują caporali lub capi. To oni rządzą, oni zapewniają bezpieczeństwo lokalnym farmerom, dowożą im najemników i płacą ich gaże, potrącając dolę za własne usługi. Rynek pracy w Rosarno, Pachino i innych kalabryjskich prowincjach kontroluje ‘Ndran-

gheta. To grupa mafijna, oblepiająca swymi mackami instytucje publiczne – policję, sądy, szkoły, szpitale i cały okoliczny biznes. Jest rodzajem dzikiej polisy na życie. Dziś, w kryzysie, mało komu capo daje pracę. Bez pieniędzy, Nahfuz koczuje w opuszczonym domu na przedmieściach Pachino. Na dwóch piętrach, bez toalety i wody, z amatorsko zdjętym dzikim przyłączem elektrycznym – tak mieszka kilka tuzinów Tunezyjczyków, śpiących pokotem na ściółce i materacach. Nikt nie wywozi śmieci, nie ma szyb w oknach i czynszu. Karetki pogotowia z reguły tam nie jeżdżą, a jak już jeżdżą, to z eskortą i gazem pieprzowym, inaczej są grabione z morfiny, chałatów, noszy i skalpeli.

KOLONIA REGRES W czasie, gdy na północy Bruksela i Berlin walczą o ogień, tu, w samym sercu dolce vita żyje coraz więcej ludzi takich jak Abu, Eora, Nahfuz i Ivi. Niechciane cząstki bez masy i tożsamości, bezsilni dezerterzy kariery i dobrostanu. Calabria, Rosarno, Pachino, Lampedusa. Wystarczy przejechać włoskie dale, pomieszkać na peryferiach szukając ciemnego blasku,

Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800

Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870

komórki lub telefonu domowego

Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta

Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

Polskojęzyczna Obsługa Klienta

£10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

www.blichstor ies.com

Sprzątamy polSkie GroBy w londynie z okazji nadchodzącego dnia wszystkich Świętych, poland Street zaprasza do wzięcia udziału w akcji sprzątania polskich grobów w londynie w sobotę, 2 listopada, od 11.00. Na londyńskich cmentarzach znajduje się około tysiąca zaniedbanych polskich grobów. Nie pozwólmy, aby zostały one zapomniane. Przyłączcie się do VIII Akcji Spr zątania Polskich Grobów w Londynie, by razem z nami pielęgnować tę piękną, polską tradycję. Spotykamy się na cmentarzach: • Gunnersbur y Cemetery, 143 Gunnersbur y Avenue, Acton, London, W3 8LE • St Patrick's Catholic Cemeter y, Langthor ne Road, Leytonstone, London, E11

T-TALK

1 Doładuj

świateł rozpalanych nocą ognisk. Zobaczyć skupiska ludzi, którym udało się zbiec przed przymusową deportacją. Osieroconych afrykańskich zbiegów, którzy w pogoni za lepszym życiem uciekli znikąd donikąd. To ludzie kompletnie niczyi i wykluczeni. Dziś, lata po Maastricht i Lizbonie, nic się w ich losie nie zmienia. Awans społeczny jest mitem. Pierwsze i drugie pokolenie przybyszów z Afryki nadal żyje w podmiejskich gettach, które są przechowalnią dla ludzi bez przydziału miejsca na Ziemi. Te pełgające w półmroku obozowiska to odpryski Europejskiego Projektu – imigranckie peryferia o ciężkich, zmęczonych fasadach. To skaza szpecąca noblowską kon-

cep cję po ko jo wą. Ni ska, ciem na na tu ra po ra sta ją ca po mnik na szej zjed no czo nej hań by. – Ci lu dzie nie są po trzeb ni, by do mknąć cykl eko no micz ny – mó wią li be ra ło wie. – To de li kwen ci że ru ją cy na opie ce spo łecz nej – mó wią po li ty cy. – To prze stęp cy pró bu ją cy wła mać się do Unii – mó wią wal czą cy z nie le gal ną imi gra cją straż ni cy Fron te xu, „po li cjan ci eu ro pej skich gra nic”, funk cjo na riu sze agen cji hoj nie do to wa nej ze skła dek człon kow skich. Że nu ją cą bez rad ność Unii Eu ro pej skiej wo bec afry kań skiej imi gra cji uka zu je ab surd, któ ry zda rzył się w Lam pe du sie. Tuż po tra ge dii pre mier Włoch Eri co Let ta ogło sił, że ofia rom ka ta stro fy zo sta nie po śmiert nie przy zna ne ho no ro we wło skie oby wa tel stwo. Tym cza sem na stęp ne go dnia pro ku ra tu ra ogło si ła, iż na mo cy obo wią zu ją cych prze pi sów roz bit ko wie, któ rzy oca le li, bę dą ści ga ni za prze stęp stwo nie le gal nej imi gra cji. Gro zi za to grzyw na do pięciu ty się cy eu ro. Sły chać co raz czę ściej, że za miast pu stych, eg zal to wa nych ge stów współ czu cia – jak nada wa nie zmar łym Afry ka nom oby wa tel stwa – naj wyż szy czas na zre for mo wa nia re żi mu kon tro li gra nic i po now ne prze my śle nie eu ro pej skiej po li ty ki imi gra cyj nej. Zwłasz cza w kwe stii współ od po wie dzial no ści za los tych, któ rzy już tu są, któ rzy za r y zy ko wa li ży cie, aby być i miesz kać w Eu ro pie. Po trzeb ne są no we kon wen cje okre śla ją ce wspól no to wą od po wie dzial ność za uchodź ców, po trzeb ny jest więk szy bu dżet służb bez pie czeń stwa i ra tow nic twa mor skie go. Śmierć lu dzi z łaj by jest bo wiem ozna ką cze goś więk sze go i znacz nie bar dziej nie bez piecz ne go: ago nii au ten tycz ne go współ czu cia, go ścin no ści i so li dar no ści, fun da men tów, na któ rych wy bu do wa li śmy Eu ro pej ską Unię. Sła wo mir Blich

Stawki do Polski na tel. domowy

.70

1

pence/min

2.00 1.45

pence/min

pence/min

Stawki do Polski na komórkę

5

.90 pence/min

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.

Chętnych prosimy o kontakt pod adresem znicz@polandsteet.org.uk. Do akcji można r wnież przyłączyć się na Facebooku – facebook.com/polandstreet.org.uk


14 |

październik 2013 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

Piotra Zychowicza rewizja historii Część I – Obłęd 1939 „Zwróciwszy się do nich powiedział: (…) Albo jakiż król wybierając się na wojnę przeciw innemu królowi nie usiądzie wpierw i nie zastanowi się, czy ze swymi dziesięcioma tysiącami ludzi będzie w stanie oprzeć się temu, który idzie przeciw niemu z dwudziestoma tysiącami. Jeżeli nie będzie w stanie, wyprawi poselstwo, gdy tamten będzie jeszcze daleko, prosząc go o warunki pokoju.” (Ewang. Łuk. 14, 31-32)

pracę Andrzeja Wielowieyskiego Na rozdrożach dziejów, tym bardziej że ten publicysta jest kojarzony ze środowiskami, które prac i tez Piotra Zychowicza nie darzą sympatią.

Tezy rewizji Janusz Pierzchała

Kiedyś to musiało przyjść; ciągle dziwię się, że nie wcześniej. Oto młody publicysta i historyk Piotr Zychowicz uderzył świetnym piórem, jak w stertę próchna, w piramidę mitów, półprawd i zwykłych kłamstw na temat przyczyn upadku państwa polskiego w 1939 roku oraz klęski polskiego państwa podziemnego w 1944, przypieczętowanej utratą niepodległości na 50 lat. I znalazł oddźwięk tak szeroki, że rozpoczął de facto od nowa ogólnonarodową dyskusję na temat przyczyn upadku II RP i jego konsekwencji. Mój podtytuł nawiązuje do wydanej zaledwie trzy miesiące temu książki Zychowicza Obłęd 44 (chcę się do niej odwołać w drugiej części moich rozważań) – która tak jak jego Pakt Ribbentrop – Beck przed niespełna dwoma laty, z miejsca stała się bestsellerem w Polsce, ściągając na autora złość i często bezmyślne, emocjonalne ataki zarówno z lewa, jak i z prawa – ponieważ uważam (tak zresztą jak Piotr Zychowicz), że obłęd polskiej polityki rozpoczął się na przełomie 1938/39, a właściwie wcześniej, gdy indolent polityki zagranicznej, jakim był pułkownik Józef Beck, wykonywał pozbawione spójności i ryzykowne ruchy polityczne, które miały doprowadzić do rozpoczęcia wojny powszechnej i zmiecenia Polski z mapy kontynentu. Piotr Zychowicz nie jest pierwszym publicystą czy historykiem, który bezlitośnie podsumował piórem samobójczą, pozbawioną właściwie ustawionej hierarchii celów politykę zagraniczną spadkobiercy Piłsudskiego. Pierwszym był przedwojenny adwersarz Becka, mędrzec polityczny, erudyta historyczny i mistrz słowa Stanisław Cat-Mackiewicz. W 1941 roku napisał w Londynie książkę O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona. Polityka Józefa Becka, będącą na gorąco pierwszym poważnym i wnikliwym obrachunkiem ze skutkami polityki naszego ministra spraw zagranicznych. Drugim znaczącym był nieżyjący od lat prof. Jerzy Łojek. Mam na myśli jego książkę Agresja 17 września, która wydana oficjalnie w 1990 roku (parę lat wcześniej w podziemiu), przeszła właściwie bez echa. Bardzo poważny wkład w rewizję spojrzenia na politykę polską 1938-1945 wnieśli: zmarły niedawno prof. Paweł Wieczorkiewicz – osobisty mentor Piotra Zychowicza (do jego opinii odwołuje się on najczęściej) oraz świetny londyński historyk, Zbigniew S. Siemaszko. Nie sposób wymienić wszystkich poprzedników myślenia Zychowicza, ale należy tu absolutnie podkreślić wydaną tuż przed Zychowiczem

Centralna teza rewizji Zychowicza (i jego poprzedników) brzmi: gdyby Beck zamiast wchodzić w egzotyczne i papierowe sojusze z cyniczną Anglią i pacyfistyczną, rozłożoną moralnie przez Front Ludowy Francją, związał się przejściowo (lub na dłużej) z Berlinem, Polska nie tylko uniknęłaby katastrofy, ale mogłaby odnieść wielki dziejowy sukces. Z tą tezą koresponduje teza pozornie do tamtej sprzeczna – gdyby nawet po wspólnym zwycięstwie nad ZSSR doszło do „odwrócenia sojuszu” (termin Carla von Clauzewitza), czyli do wojny z Niemcami – wersja pesymistyczna, lub gdyby wspólna wyprawa na Sowiety miała skończyć się klęską i wkroczeniem Armii Czerwonej do Polski – wersja katastrofalna opcji proniemieckiej, to i tak straty ludzkie i materialne, jakie by Polska miała ponieść, byłyby przy najgorszym wariancie rozwoju sytuacji bez porównania mniejsze niż hekatomba 6,5 miliona obywateli, zniszczenie Warszawy i spustoszenia materialne 1939-45, ponieważ wojna dotknęłaby Polaków na ich własnym terytorium cztery lata później i mieliby do czynienia z jednym wrogiem, a nie z dwoma. Autor pisze: Zasada jest bowiem prosta: kto pierwszy przystępuje do wojny, wojnę przegrywa. Narażony jest bowiem na największe straty (…). Kto zachowuje zimną krew i wchodzi do wojny ostatni – wojnę wygrywa. Znane jest cyniczne, dowcipne powiedzenie Churchilla do wąskiego kręgu współpracowników: Będziemy walczyć do ostatniego… rosyjskiego żołnierza. A Polska w tej wersji wydarzeń przystąpiłaby (mocno dozbrojona) z Niemcami do wojny przeciw ZSSR w roku 1941, po rozprawieniu się Niemiec z Francją i osaczeniu Anglii. Najważniejszy jest w tym punkcie następujący postulat polityczny Zychowicza – gdyby Sowiety zostały pokonane wspólnymi siłami, a mimo to III Rzesza musiałaby przegrać wojnę o hegemonię globalną z połączonym światem anglosaskim (USA – Wielka Brytania), Polska w obliczu przegranej Niemiec powinna była z angielskim cynizmem opuścić dotychczasowego sojusznika i dołączyć do obozu zwycięzców, atakując Niemcy od tyłu. Rozbity i unicestwiony Związek Sowiecki, podzielony pomiędzy Japonię i europejskich zdobywców, nie mógłby wbić jej noża w plecy. To Polska właśnie stałaby się wtedy cennym sojusznikiem Zachodu. Powstaje pytanie generalne, niejako konkluzja tez powyższych: czy przyjmując propozycję Hitlera przystąpienia do Osi, pozostalibyśmy suwerennym państwem? Tu trzeba zadać drugie rzetelne pytanie: a czy dużo ze swej suwerenności utraciły państwa, które ustawiły się w nurcie interesów polityki niemieckiej: Włochy, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Finlandia i najbardziej

zwasalizowana Słowacja? Otóż nie! I żaden z tych krajów nie doznał z tego powodu losu gorszego niż Polska. Z wyjątkiem Włoch i Finlandii, prawdziwy dramat tych krajów rozpoczął się po wkroczeniu na ich terytoria Armii Czerwonej pod koniec II wojny. I koniec końców, kto zachował większą suwerenność podczas wojny, rządy wyżej wymienionych krajów, czy rząd II RP, który po 17 września 1939 znalazł się na obcych terytoriach, zdany na łaskę i niełaskę gospodarzy i wykonywał potulnie politykę „sojuszników” – najpierw Francuzów, potem Anglików (układ Majski-Sikorski) do końca, to znaczy do cofnięcia mu uznania przez tzw. Zachód po zakończeniu wojny? Zychowicz pisze: Dlaczego więc wciąż się upieram, że należało przyjąć niemiecką ofertę? Odpowiedź jest prosta: lepiej stracić suwerenność niż niepodległość. Moralistom usiłującym opowiadać androny, że Polska zhańbiłaby się tym paktem po wieczne czasy, Zychowicz odpowiada: Niech więc będzie i tak, że sojusz w III Rzeszą oznaczałby dla nas hańbę. (…)” zhańbienie Polski przez pułkownika Józefa Becka i marszałka Edwarda Śmigłego Rydza wydaje mi się dość małą ceną za uratowanie ojczyzny przed niszczącym sowiecko-niemieckim najazdem. Tak więc, konkludując raz jeszcze – wbrew

rozpowszechnionym i obowiązującym ciągle jak poprawność polityczna opiniom, polityka polska w 1939 nie była pozbawiona innych możliwości ratowania państwa i przetrwania narodu niż decyzje Becka i to, co spotkało Polskę nie było nieuniknionym fatum historii. Rozwiązania alternatywne to było spektrum wariantów od pełnego przystąpienia do Państw Osi poczynając (najkorzystniejsze!), poprzez neutralność (wobec ataku Niemiec na Zachód) i ustępstwa w kwestii Gdańska i korytarza, aż po poddanie się Niemcom w czeskim stylu na wieść o podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow. Rozumowania Piotra Zychowicza są bez zarzutu i żaden adwersarz nie jest w stanie się z nimi łatwo rozprawić.

Błędy Piłsudskiego Po Mikaszewiczach (w tym miasteczku na Białorusi Piłsudski za pośrednictwem zaufanego kpt. Boernera zawarł umowę z bolszewikami, że wstrzymując ofensywę pozwoli im wykończyć Denikina, czym uratował istnienie Rosji Sowieckiej i komunizmu ze wszystkimi tego późniejszymi konsekwencjami) jest największym i niczym nie usprawiedliwionym grzechem Piłsudskiego. Losy państwa przekazał Marszałek w ręce mało kompetentnych, najgorszych ze swoich ludzi: Rydza-Śmigłego1 i Becka, odsuwając na boczny tor najwierniejszego i najmądrzejszego politycznie ze


|15

nowy czas | październik 2013

czas przeszły teraźniejszy swych towarzyszy, Walerego Sławka oraz bijącego na głowę Rydza intelektem i przenikliwością polityczną Kazimierza Sosnkowskiego. Gdyby ster polityki zagranicznej czy ster państwa w ogóle (stanowisko Prezydenta) spoczął w rękach Sławka (i ludzi mu bliskich, jak np. płk. Ignacy Matuszewski, Władysław Gizbert-Studnicki), Polska podpisałaby Pakt Antykominternowski, przystąpiłaby do państw Osi, a Wojsko Polskie pomaszerowałoby z Wehrmachtem na ZSSR w 1941 roku. Losy świata ułożyłyby się zupełnie inaczej, a Polska byłaby prawdopodobnie wielką, niepodległą federacyjną Rzecząpospolitą. Problemu rozumu i winy Piłsudskiego Zychowicz nie chce rozwijać, tak jak nie chciał tego robić 70 lat wcześniej Cat-Mackiewicz, który wielbił Marszałka. Zdarza się jednak często, że wielcy ludzie powodowani głębokim egotyzmem i megalomanią mianują (świadomie czy półświadomie) swymi następcami ludzi małych i ograniczonych (wyuczonych „rzemieślników”), aby nie przyćmili swą indywidualnością ich sławy. Nie każdy ma w sobie wielkoduszność genialnego Armanda kardynała de Richelieu, aby zostawić Francji wielkiego Julesa kardynała Mazarin z gronem wybitnych współpracowników. Marszałek Piłsudski, autor dziwacznej teorii o potrzebie zachowania przez II RP „równowagi między dwoma wrogami” – tak wałkowanej przez jego maluczkich następców – sam sobie zdał sprawę z niemożności jej utrzymania, gdy w 1934 roku, w czasie rozmowy z generałem Fabrycym miał powiedzieć: Siedzimy panowie na dwóch stołkach. To nie może trwać długo.

dą historii”, który w żołnierskim plecaku dźwigał, drepcąc za Piłsudskim, zamiast buławy ministerialny cylinder, dlatego zapewne zawsze marzył o byciu w dobrym towarzystwie. Kiedy myślę o Bismarcku i Becku, nasuwa mi się zawsze i nieodparcie obraz lubianej przeze mnie szczególnie postaci tamtego okresu – jednego z poprzedników Becka na stanowisku szefa MSZ, późniejszego ambasadora w Wielkiej Brytanii, Konstantego Skirmunta. Też wielki pan na swym wołyńskim Mołodowie, jak Bismarck w Friedrichsruh, też mający piękne stare drzewa, nie genialny jak Żelazny Kanclerz, ale rozumny, łagodny, przy tym pryncypialny i… nienawidzący rozwiązań wojennych. W czerwcu 1922 roku Piłsudski zażądał jego dymisji zarzucając mu, że nie zauważył i nie przeszkodził w zawarciu sowiecko-niemieckiego traktatu w Rapallo. Roman Aftanazy przytacza we wspomnieniach jego słowa podczas obiadu w Mołodowie 28 sierpnia 1939 roku: „Panie Romanie – miał powiedzieć Skirmunt – póki żyją ludzie mego pokolenia [tzn. pamiętający I wojnę światową – JP], tacy jak ja, wojny nie będzie!” Nie chodzi o to, jak bardzo mylił się na trzy dni przed nieuniknioną już katastrofą kresowy

Psychologia Becka Wracając do postaci Józefa Becka – miał rację Kajetan Morawski, wytrawny dyplomata i doświadczony polityk mówiąc, że Beck był najgorszym ministrem spraw zagranicznych, jaki mógł się nam przydarzyć. Sztywny, pyszny, ambitny i mściwy, przewrażliwiony do śmieszności na punkcie ważności swej osoby i okazywanych mu względów, rezoner-megaloman, dla każdego głębszego znawcy psychologii musiał posiadać jako tło psychologiczne zespół kompleksów niższości i mocno zakłócone poczucie własnej wartości. Cat-Mackiewicz porównuje nędzę umysłową tego polityka do geniuszu Bismarcka nie bez kozery. Pisze mianowicie: Ludzie wojny to Napoleon, to Hitler, to są te wagabundy historii, przyzwyczajeni do posiadania tego co mają w sakwach (…). Bismarck był to właściciel majątku odziedziczonego po przodkach, właściciel wielkich drzew, które rosną przez pokolenia, a które wojna może ściąć, spalić, zniszczyć. Bismarck nie brzydził się wojny (…), ale jednak w polityce jego wojna była tylko uderzeniem siekiery dla zbudowania chaty, w której mieszkać trzeba długo i spokojnie. Tak, Beck nie był panisko, nie był właścicielem pięknych drzew i majątku po przodkach i dlatego też, gdy po podpisaniu przez niego 6 kwietnia 1939 paktu z Wielką Brytanią jego współpracownicy w MSZ zapytali go, co będzie, gdy jednak Hitler nie wystraszy się paktu i zaatakuje Polskę, odpowiedział lekko i arogancko: „To jasne, będziemy się bić!”. Ot, odpowiedź kogoś, kto ma tylko to, co ma w sakwach… Paweł Starzeński, jego sekretarz, przytacza jeszcze, że w te kwietniowe dni 1939 roku miał powiedzieć dumny, że „znaleźliśmy się w dobrym towarzystwie”. I to powiedzenie odsłania moim zdaniem najgłębszy kompleks Becka, źródło jego pokrętnego myślenia i głęboko ukrytych motywacji. Syndrom parweniusza, „człowieka znikąd”, który cały swój wzlot i pozycję zawdzięczał związaniu się z Piłsudskim i jego łasce. Dlatego Beck brzydził się wchodzić w polityczne parantele z innym, brutalnym parweniuszem Hitlerem, który jednak wszystko zawdzięczał sobie. Beckowi najwyraźniej imponował Paryż, a zwłaszcza Londyn, który był najbardziej comme-il-faut tamtego świata; ciągle zabiegał o ich uznanie i szacunek, których do wiosny 1939 roku nigdy nie doznawał. Cóż, był właśnie „wagabun-

Józef Beck

„żubr”, odcięty w swym prowincjonalnym majątku od informacji z pierwszej ręki. Chodzi o nastawienie do sytuacji, w której znalazła się Polska. Skirmunt liczył na zdrowy rozsądek, który on sam tymi słowami dobitnie manifestował. Gdyby to on był ministrem spraw zagranicznych, nie dopuściłby nigdy do wojny z Niemcami za cenę kompromisów i ustępstw. W przeciwieństwie do Becka, który bardzo chciał być „w dobrym towarzystwie”, Skirmunt nie musiał, bo to on był „dobrym towarzystwem”. Nie musiał też paplać o honorze, bo honor był mu czymś naturalnym od wielu pokoleń, a wiedział, że rola ministra spraw zagranicznych nie polega na ćwiczeniu Kodeksu Boziewicza, a na obronie interesów i trwania narodu. Nasuwa się tu niby na marginesie retoryczne, ale esencjonalne pytanie o odpowiedzialność (i en sous entendu wielkość moralną), którego nie postawił Piotr Zychowicz – kto z dwóch ludzi w chwili klęski zachował się jak odpowiedzialny polityk i moralny obywatel: Józef Beck, który uciekł do Rumunii, czy przywódca Francji, marszałek Philippe Petain, niekwestionowany bohater I wojny światowej i autentyczny francuski patriota, który przegrawszy kampanię w 1940 roku, poprosił o zawieszenie broni, przyjął warunki kapitulacji i w rezultacie negocjacji zachował pod

swą suwerenną władzą wolną połowę Francji? Nie sposób nie zauważyć, że swoją strategią polityczną przyczynił się do tego, że zajęta przez Niemcy część Francji doznawała „aksamitnej” okupacji w porównaniu z okupacją w Polsce. Olbrzymia część Francuzów do dziś w prywatnych rozmowach traktuje marszałka Petaina jako bohatera i patriotę, który uratował Francję przed zniszczeniem i ofiarą krwi. Jaka szkoda, że Józef Beck we wrześniu 1939 nie potrafił być polskim Petainem.

aksJomaty Becka w 1939 Pisząc o psychologicznych motywacjach niechęci do wiązania się politycznego z Hitlerem nie chcę powiedzieć, że Beck nie racjonalizował swojej polityki. Skądże. Doprowadziwszy państwo polskie do przedproża bezpośredniego zagrożenia i zdając już sobie sprawę, że Polska wysuwa się na pierwszy cel ataku niemieckiego, Beck brnął dalej, budując swoje postępowanie na dwóch pewnikach: pierwszy – Francja się ruszy w sytuacji ataku na Polskę; drugi – „Sowiety się nie ruszą” (powiedzenie protagonistów Becka w MSZ) w tej samej sytuacji. Dokładnie oba były fałszywe, ale ciężko zrozumieć, jakie przesłanki mogły stać za tymi aksjomatami, poza zwykłym wishfull thinking (Zychowicz mówi: chciejstwem). W przeciwieństwie do matematyki, w polityce aksjomaty nie istnieją. Istnieją tylko tezy, poparte tak jak w naukach empirycznych, indukcją niezupełną, czyli w tym przypadku doświadczeniem historycznym. To znaczy twierdzeniami budowanymi na bazie powtarzających się sytuacji. W kwestii aksjomatu pierwszego – były jasne przesłanki, że Francja nie ruszy się poza linię Maginota. Poważniejsza była kwestia druga. Otóż doświadczenie polityczne od XVIII wieku po czasy współczesne potwierdza, że w Europie Środkowej możliwe są trzy konstelacje geopolityczne: Polska z Rosją przeciw Niemcom, Niemcy z Polską przeciw Rosji albo Niemcy i Rosja przeciw Polsce. Z komunistycznym ZSSR Polska pójść przeciw Niemcom nie mogła, bo z trudem obroniła się przed czerwoną rewolucją i wymazaniem z mapy Europy w 1920 roku. Pozostawały dwa warianty ogólne, czego Beck nie dopuszczał do świadomości: 1) pójść z Niemcami na Rosję, ALBO 2) mieć Niemcy i Rosję przeciw sobie. Ale ta oczywista dla rasowych polityków „oczywistość” nie była takową dla Becka. Bowiem największym grzechem Becka, gorszym od odrzucenia oferty współpracy z Berlinem było – według Zychowicza i Cata-Mackiewicza, i Łojka, i Studnickiego, i innych – zlekceważenie zagrożenia sowieckiego, ubrdanie sobie, że „Sowieci się nie ruszą!”. Nie chcąc pogodzić się z logiką sytuacji, szukał chimerycznie jakiegoś złotego rozwiązania i doprowadził do realizacji ostatniego z trzech i najgorszego dla II RP scenariusza: rozbioru państwa polskiego. Odrzucając ofertę niemiecką, ekipa sanacyjna nie tylko ocaliła ZSSR, ale umożliwiła mu zajęcie połowy terytorium Polski w 1939 roku i przejęcie pozostałej części w 1945, narzucenie czerwonej rewolucji i zniszczenie do korzeni tkanki narodu.

studnicki, Bocheński, cat-mackiewicz i inni Solipsyzm polityczny Becka (ale i jego współtowarzyszy u steru władzy – pamiętajmy o tym!) był zadziwiający, bo było jednak w kraju trochę wybitnych ludzi (garść, ale świetna), którzy jak Kasandra lub Jeremiasz nawoływali do opamiętania się, porzucenia Zachodu i związania się koniunkturalnie z Niemcami. Wspomnieliśmy już o tragicznym Walerym Sławku, który popełnił samobójstwo w dniu, w którym Beck pojechał do Londynu. Był mądry i dalekowzroczny jak jasnowidz Władysław Gizbert-Studnicki (nazywany uporczywie w opracowaniach historycznych „germanofilem” – ciekawe czemu ci sami ludzie nie nazywają Churchilla sowietofilem). Był Cat-

-Mackiewicz, czołowy dziennikarski oponent Becka, którego tenże rozwścieczony zamknął na trzy tygodnie do Berezy Kartuskiej na wiosnę 1939 roku. Był podobny w myśleniu politycznym Konstantemu Skirmuntowi profesor Stanisław Swianiewicz. Był wreszcie wywodzący się z obozu legionowego, najinteligentniejszy chyba człowiek tego środowiska, pułkownik Ignacy Matuszewski, którego alarmujący artykuł skonfiskowała sanacyjna cenzura – to on napisał, że Polska będzie „rozstrzelana” przez dwóch agresorów: Niemcy i ZSSR. Zaś podczas gdy najwybitniejszy myśliciel polityczny młodego pokolenia, Adolf Bocheński (który swą książką Między Niemcami a Rosją przekonał samego Romana Dmowskiego) w 1937 roku, trzy lata przed wojną pisał: Niesłychanie szkodliwe są złudzenia, że różnice ideologiczne pomiędzy hitleryzmem a komunizmem nie pozwolą na porozumienie się tych dwu państw – błyskotliwy rezoner Beck stwierdzał na wiosnę 1939: Nie widzę możliwości porozumienia niemiecko-sowieckiego. Te dwa systemy, te dwie nowoczesne religie są tak do siebie zbliżone, że się nawzajem wykluczają. No cóż, Beck zdaje się nie czytał Bocheńskiego. Cat-Mackiewicz, który go dobrze rozgryzł, ironizował: Jaka szkoda, że Beck nie lubił czytać, uczyć się, dowiadywać się czegoś. Przypomnienie tych wybitnych postaci – powyżej jeszcze Konstantego Skirmunta – ma uzmysłowić czytelnikowi, że byli w Polsce ludzie, którzy – mówiąc słowami Jacka Kaczmarskiego – nie czapkowali rozumem, a myśleli tyłkiem i byliby w stanie wyprowadzić Polskę z zagrożenia dziejowego, gdyby nie monowładza ciasnych umysłowo i butnych bezzasadnie spadkobierców Piłsudskiego.

szacunek i chwała zychowiczowi To, co jest wielkością publicysty Zychowicza jako Polaka i obywatela, coś, za co najbardziej go szanuję, to nie jego otwarta i logiczna głowa (w Polsce cenna, bo to ciągle rzadkość), ale jego maksymalizm polityczny, wierny maksymalizmowi Piłsudskiego (mimo jego błędów), a może raczej maksymalizmowi tych prostych, genialnych polityków szkoły Kazimierza Wielkiego sprzed sześciu stuleci, którzy oprócz politycznego rozumu władali na co dzień sprawnie mieczem i toporem: Jaśka z Tarnowa, Dobiesława z Kurozwęk, Dymitra z Goraja i Spytka z Melsztyna. Ludzi, którzy wymyślili (i od razu obronili!) unię polsko-litewską, największy sukces polityczny dwóch, a właściwie trzech narodów, którego trwałość moralna skruszała tak naprawdę dopiero po straceńczym i fatalnym roku 1863. Piotr Zychowicz mówi Polakom, że głupotą Becka et consortes zmarnowano szansę na ocalenie Polski od hekatomby II wojny, a prawdopodobnie i na odbudowę wielkiej „jagiellońskiej” Rzeczypospolitej w kształcie federacyjnym, pozbawionej małostkowych tendencji do polonizacji za wszelką cenę złączonych z nami interesem politycznym narodów. Piotr Zychowicz nie pisze, ale wie dobrze, że polskość była zawsze atrakcyjna dla elit tych narodów. Aby obronić Piotra Zychowicza przed ostatnim zarzutem, powiem na koniec, co następuje: Wielu twierdzi, że historii nie pisze się z „gdyby”, i może w jakimś sensie jest to prawda, ale celem pracy Zychowicza jest uzmysłowienie Polakom, że ich fatalne miejsce geopolityczne nie ulega zmianie, zmianie może ulec jedynie ich polityka, kierowanie się w niej rozumem, a nie honorem i własnym, a nie cudzym interesem. Jeżeli Historia ma być dla nas mater et magistra, to właśnie owo GDYBY musi nam towarzyszyć nieustannie, abyśmy nie powtarzali błędów naszych przodków i poprzedników, abyśmy rozumieli na chłodno mechanizmy, które rządzą geopolityką i ludzkimi motywacjami, zarówno zbiorowymi jak indywidualnymi. Cdn. w następnym numerze


16|

październik 2013 | nowy czas

agenda

RULA

Love and laughter… And some precious tears Mirek Malevski

T

here is no escaping the fact that the Polish Hearth Club – Ognisko Polskie, is very dear to Rula Lenska. The very Polish, very English born actress comes from a background of seamless nobility, ill-fatedly lost riches and abandoned castles. Owing to the dual ravages of war – Nazis on one side Commies on the other – in place of peace and the promise of a life of grandeur on Polish soil, she instead sees her life start humbly on foreign shores. In fact she is born to noble – in every meaning of the word – Polish refugee parents in 1947, at an army camp in Huntingdonshire, England. However, Rula eventually goes on to more than make up for this wartime setback and deficit, with riches of sorts; a very highly successful acting career, accompanied by an eventful, sometimes glitzy,

even notorious, celebrity and social life in England and America. Rula has decided to launch her book, Rula – My Colourful Life, at the now equally colourful, London’s famous Ognisko club in Prince’s Gate. The once endangered historic venue and building, holds special treasured, childhood, teenage and adult memories for her – family and social receptions, mingling with Polish aristocracy, military and political dignitaries, and enhancing her stagecraft. She is very glad of its survival. So really the evening of Thursday 10 October, to launch her book, autobiography, at the new revamped Ognisko is a kind of homecoming for ‘our’ Rula. The occasion also marks the start of the AngloPolish Club’s Autumn 2013 popular events season with new talks, treatises, music, candlelight dinners and other attractions; all the infant-baby now child-teenager wonderful idea of the indomitable Ognisko duo of Basia Hamilton and Małgorzata Belhaven. The evening starts with brief introductions from Ognisko restaurateur Jan Woroniecki and club Chairman Col. Nick Kelsey. Jan welcomes a full house of guests in the Hemar Room

apologizing for the lack of wall lights, but the club is still playing catch up with some of the renovations. The candle lit tables in the dusky lighting only add to the special Ognisko/hearthfire atmosphere. Nick for his part gives a potted bio of Rula followed by a Polish dobry wieczór (evening all), and its cue Rula Lenska. That amazing, trademark mane of hair, red-head – with a flicker of blonde highlight – is there. Dressed in marine green loose satin top, a hint of shoulder black bra strap and matching elegant slack trousers and shoes, however it’s Rula’s aristocratic good looks, encased in enormous glittering, diamondshaped emerald coloured earings, that also catches the eye. A memento from the Galapagos Islands which she has recently been visiting, or elsewhere…? Rula loves to travel. She extends a warm, heartfelt thank-you-forcoming welcome to her guests, in that husky sexy register. How much Ognisko means to her is echoed in: ”I close my eyes and fifty years disappears in this [Hemar] room (Rula has in mind the wonderful Polish gatherings, balls, and theatre).” And then rather than give a talk, she opts to read out aloud the first chapter of her book – Far from my grandfather’s castle. There is a clear tremor of emotion, nerves, wistful sadness in her voice. God! Is she going to get through with this? Of course she will. Being the delightful pro that she is. Rula calls on a range of skills from her repertoire. One of the best is when reading from her book she mimics her late Mother’s or late Father’s foreign Polish accents. The most hilarious description being when her Mother introduces Rula’s husband-to-be Dennis Waterman to American friends: “Zees ees my dowter’s feeasko” (“This is my daughter’s fiasco” – fiancée). The peculiar pidgin English/Polish – ‘Heesvitzk’ (Chiswick), ‘Sheiferds Boosh’ (Shepherds Bush), and unbelievably ‘Hemmerschmitt’ (Hammersmith), but as in ‘Messerschmitt’ was always a source of amusement to us – post war first wave, first generation British born Polish babes. There was also as Rula rightly notes, the minor inconvenience of being born in Britain as both; Polish and Roman Catholic! Saturday Polish schools – with full curriculum! No free weekends. Though lots of Polish scouts or Polish Girl Guides, (which was fun…). Polish Sunday church, (and more school!) with communion, catechism and confirmation classes, and even more catholicism. Double this, double that. Oh, and then off to a full week of English day school education. It really was a double schizoid culture. But the Brit-Pole babes survived, mostly for the better – roundly cultured, bi-tri-quadrilingual, and more able individuals as a result… Ready for a ne’er, or sometime return to the Motherland. And so Rula’s first chapter reading draws to an end. There is still a chance to movingly mimic her late Father’s accent: “Zat vonderful countryside, homeland –“eternal security…”.

Rula Lenska, Irena Delmar, Mirek Malevski

Her father Count Łubieński was an adjutant to the Polish Prime Minister in exile General Sikorski. Or recount one of many joyful home encounters with Irena Anders, the actress wife of General Anders. On this occasion it was Rula’s fourth birthday and Irena Anders with the young złota kula (golden ball), Rulka (diminutive) on her knees asked what present she desired; pram, doll or bicycle? Quick as a flash infant Rula had espied, like a Mayfairs jeweller’s shop, a range of valuable rings on Irena Ander’s fingers – “I’ll have the solitare diamond please…”. Nice try Rula. No way… And so ends Rula’s charming reading. But there is an air of expectancy in the air, indeed slight disappointment. No questions and answers session? Is this a Rula ruse? Well there’s the first chapter, beautifully delivered, now buy the book and read the remaining riveting twenty six chapters for yourselves… And what of Rula – My Colourful Life, the book? Well, it is a fascinating, compellingly written read. Working on different biographical levels; early days, undying love for her parents and family, especially daughter Lara, drama school, the step into stardom – out goes the ‘ubi’ from Lubienska, out into the limelight, like a butterfly steps Rula Lenska – from personal (harrowing) insights, travelogue, jail, (wrongfully imprisoned in Sardinia at age sixteen!), marriage(s), divorce(s), masses of course on a fabulous acting career, a weird meeting at his Spanish home near Cadaques with the great painter Salvador Dali, or how her guru friend Lama Norbu Repa is mistaken for Rasputin(!), by Rula’s father. …And something on a spiritual attachment to (Tibetan) Buddhism. Still very much a Roman Catholic Rula read The Third Eye by Lobsang Rampa, at age ‘about’ fifteen, and writes; “Buddhism… with its belief in one’s own higher power, had always attracted me.” Chapter 14, Rula’s trip to Tibet (1995), is perhaps as moving as any in the book: “…at 4,300 (airless, suffocating) metres, we caught our first sight of Everest – not a cloud in sight, this huge iced meringue standing out against a vast empty plateau dazzlingly white against a blue sky.” Just Rula and the world, with a vision of one of God’s works of splendor at first sight… The evening book launch ends with a cosy, almost family atmosphere. Flowers in the shape of orchids are presented to Rula. The amply gathered eat well, drink well, talk well, and share fond reminiscences. Many in attendance are special and drawn from Rula’s (Polish) past – including actresses Irena Delmar and Joanna Kanska. It is a really genial get together. A memorable evening. A memorable book. Thanks Rula. Thanks Ognisko. Rula – My Colourful Life. Available from all good bookshops (and Ognisko), The Robson Press at £20. Rula’s dedication (to individual fans), of Love and Laughter should add… some precious tears.


|17

nowy czas | październik 2013

Pałac Encyklopedyczny

agenda

55. Międzynarodowa Wystawa Sztuki w Wenecji

Katarzyna Depta-Garapich

W

latach 50. XX wieku włoski imigrant w Ameryce Marino Auturi stworzył monumentalny model zatytułowany Encyklopedyczny Pałac Świata, ilustrujący jego ambitny pomysł utworzenia w Waszyngtonie muzeum wszystkiego, co wyprodukowała ludzkość. Oczywiście pomysł ten nie został nigdy zrealizowany. a model trafił na stałe do kolekcji Muzeum Amerykańskiej Sztuki Ludowej w Nowym Jorku. Stamtąd, nie tylko reemigrował w tym roku do Włoch, gdzie jest pokazywany w ramach 55. Biennale Sztuki w Wenecji, ale również stał się inspiracją jego tematu wiodącego. Dyrek-

tor tegorocznego Biennale Massimiliano Gioni tłumaczy temat Pałac Encyklopedyczny jako dociekanie źródeł i funkcji wyobraźni artysty. Sam tytuł, zapożyczony z utopijnego pomysłu Auturiego, ma obrazować różnorodność inspiracji i renegocjować rozróżnienie pomiędzy profesjonalnym artystą a amatorem, tym samym zadając pytanie – kim właściwie jest artysta? Biennale Sztuki w Wenecji jest jedną z największych tego typu imprez na świecie, sięgającą swych początków końca XIX wieku. Zasadniczo podzielone jest na dwie równoległe części: jedną stanowią wystawy w narodowych pawilonach w Giardini, które w większości powstały na początku XX wieku, oraz na terenie miasta. Część drugą stanowi kuratorska wystawa organizowana przez każdorazowo wybieranego dyrektora i będąca odzwierciedleniem jego indywidualnej wizji. Wystawa Pałac Encyklopedyczny podzielona jest pomiędzy dwa miejsca – pawilon wystawowy w Giardini i ogromną przestrzeń w we-

Piątek, 8 listopada, godz. 18.30 Niedziela, 10 listopada, godz. 15.30 Ognisko Polskie 55 Prince’s Gate Exhibition Road SW7 2PN Bilety: £25.00 z kolacją: £35.00

neckim Arsenale. Nawiązując do pomysłu muzeum zdobyczy ludzkości i bazując na połączeniu modelu muzeum antropologicznego z gabinetem osobliwości, Gioni prowadzi widzów przez wizualny katalog form zorganizowanych jako przejście od form naturalnych do tych stworzonych ręką ludzką. Prace współczesnych artystów wybranych do udziału w wystawie przez Gioniego są wymieszanie z pracami artystów już nieżyjących, tworząc historyczną perspektywę i dialog mający na celu między innymi podkreślenie wspólnych obsesji i inspiracji. Ogromny nacisk jest położony na relację między dziełem sztuki i widzem, który jest traktowany jako uczestnik a nie bierny odbiorca i który, w założeniu organizatorów, powinien doświadczyć „hermeneutycznego napięcia” wynikającego z potrzeby wyjścia poza zwykłe oczekiwania wobec sztuki. W wystawie nie brakuje polskich artystów. Można zobaczyć prace Pawła Althamera, Mirosława Bałki, Juliana Jakuba Ziółkowskiego i Artura Żmijewskiego. Film Żmijewskiego Na ślepo w kontekście oczekiwań wobec sztuki i wyjścia poza jej granice pozostawia szczególnie silne wrażenie. Grupa niewidomych osób jest poproszona przez artystę o namalowanie autoportretu, pejzażu itd. Zmagania się tych osób z przedstawieniem rzeczy, których nie mogą zobaczyć, ich fizyczna bliskość z malowanym obrazem mają w sobie symboliczną głębie zmagania artysty z dziełem tworzenia i łamania własnej niemocy. Pawilony narodowe stanowią w ramach Biennale osobną kategorię i reprezentują bardzo zróżnicowany poziom. Każdorazowo prowokują też dyskusję dotyczącą „narodowej” reprezentacji sztuki, tradycyjnie związanej z Biennale od początku jego istnienia, a przez niektórych kontestowanej jako staroświecka, oraz kontrowersji wokół sponsorowania sztuki przez państwo. Niektóre kraje niezmiennie utrzymują bardzo wysoki poziom – do takich należy pawilon Polski. Ogromnym zainteresowaniem krytyków cieszą się zawsze pawilony Wielkiej Brytanii, USA, Francji czy Niemiec, zwykle pokazujące

awangardę sztuki światowej. Szczególnie interesujący jest w tym roku pawilon izraelski z multimedialną pracą Gilada Ratmana Workshop. Praca Ratmana zgrabnie łączy filmową narrację – przedstawiającą grupę ludzi wchodzących do dziury w ziemi na górze Karmel w Izraelu, ich drogę podziemnym tunelem, wyjście przez dziurę w podłodze pawilonu izraelskiego – z elementem dźwiękowym i rzeźbiarskim. Konkurs wyłaniający artystę reprezentującego Polskę organizuje warszawska „Zachęta”. W tym roku jury powołane przez ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego wybrało projekt Konrada Smoleńskiego Everything Was Forever, Until It Was No More. Proponowana przez Smoleńskiego wystawa jest zapowiadana przez „Zachętę” jako „wieloelementowa instalacja dźwiękowa nawiązująca do wizji maszynowego, futurystycznego świata”. Smoleński jest jednym z najciekawszych i najbardziej obiecujących artystów młodego pokolenia, mający na swoim koncie prestiżową nagrodę „Spojrzenia” Fundacji Deutsche Bank i liczne wystawy w Polsce i za granicą. Jego formę wyrazu najłatwiej określić jako instalację dźwiękowo-wizualną. – To wielki zaszczyt dla Konrada reprezentować Polskę na Biennale. „Zachęta” dała szansę młodemu artyście u progu jego międzynarodowej kariery. I nie zawiedzie się, projekt przygotowany przez Konrada poruszy Wenecję, dosłownie!! – powiedziała Marta Kołakowska szefowa reprezentującej Konrada Smoleńskiego stołecznej galerii „Leto”. Trudno się z jej słowami nie zgodzić. Centralne miejsce pawilonu zajmują dwa dzwony połączone z symetrycznie rozstawionymi głośnikami, wypełniające przestrzeń wibrującym, przejmującym dźwiękiem. Cisza w interwałach pomiędzy biciem dzwonów jest – paradoksalnie – prawie nie do zniesienia. Praca Smoleńskiego zawiera w sobie najlepsze cechy instalacji dźwiękowej połączone z niezwykłą w swej prostocie estetyką. 55. Międzynarodowa Wystawa Sztuki w Wenecji trwa do 24 listopada 2013


18 |

AUTOPORTRET i coś więcej

październik 2013 | nowy czas

agenda

Temat autoportretu, na ogół trudny dla współczesnych artystów, dał pole do popisu w fotografii, która dostała poczesne miejsce zajmując prawie jedną czwartą ekspozycji. Wśród nich Agata Hamilton wybija się swoją abstrakcyjną prawie twarzą, a Ryszard Szydło lirycznie nawiązuje do swojego nowego ojcostwa. Andrzej Borkowski fotografując swój cień demonstruje ciekawe podejście do tematu Autoportret, który rozbudowuje w całą serię, o czym dowiedziałem się od poinformowanego widza. Szkoda tylko, że wymiar i forma prezentacji pozostaje tak daleko w tyle za dobrym konceptem. Nie mogę w krótkim artykule analizować prac wszystkich uczestników wystawy.

Wojciech A. Sobczyński

P

rzeglądając stronice niedzielnego tygodnika „The Observer” natrafiłem na zdjęcie autoportretu Paula Cézanne’a, olej na płótnie, malowany na przełomie lat 1880-81. Piękny obraz, uderzający prostotą i skromnością wyrazu. Druk gazetowy nie jest w stanie reprodukować z dokładnością chromatycznych walorów malarstwa tego artysty, ale tak się złożyło, że parę dni wcześniej oglądałem kolekcję obrazów Cézanne’a znajdujących się w Courtauld Gallery i w pamięci mam nadal jego charakterystyczne kolory. Artykuł w „The Observer” ukazał się w związku z recenzją książki pod tytułem Listy Paula Cézanne’a, (Thames & Hudson). Autor książki Alex Danchev przypomina o ogromnych trudnościach, z którymi zmagał się artysta przez całe swoje życie. Wpływowi paryscy krytycy nie sprzyjali nieogładzonemu przybyszowi z prowincji, który odmówił modnego malowania i uparcie obstawał przy swojej wizji otaczającej go natury. Kolory i sposób malowania Cézanne’a rozpoznajemy dzisiaj natychmiast i bez wahania. Za jego życia, około półtora stulecia temu, paryski artystyczny establishment wyszydzał jego twórczość porównując kolory jego obrazów do zawartości nocnika. Zmęczony i rozczarowany brakiem mecenatu artysta wraca na południe kraju. Jego porażka jest chwilowa. Przekonany o słuszności swojej wizji Cézanne nie daje za wygraną i rzuca się w wir pracy. Powstają wspaniałe obrazy z widokiem na górę St. Victorie, przeszło dwanaście wersji obrazu pod tytułem Kąpiące się, martwe natury, krocie autoportretów, portrety rodziny i sceny rodzajowe, z których Karciarze należą do najbardziej znanych. A jednak, pomimo tego rozmalowania, autoportrety artysty ukazują smutek, potwierdzony w listach do Emila Zoli, kolegi szkolnego i jednego z niewielu sprzymierzeńców w zmaganiach z wrogą i jakże bolesną krytyką. Listy Cézanne’a opublikowane w książce Alexa Dancheva poświadczają w słowach to, co artysta pokazał na swych płótnach z mistrzowską elokwencją. Autoportrety należą do szczególnej kategorii w twórczości artystów. Dotyczy to samego twórcy, jak i widza. Historycy sztuki pisali na ten temat wiele. Smutek w oczach Cézanne’a, o którym wspominam powyżej, jest moim subiektywnym odczytaniem intencji artysty i jednocześnie może jest świadectwem mojej własnej psychiki. Podobne emocje odczuwam patrząc na autoportrety Olgi Boznańskiej, a chyba najważniejszym przykładem są autoportrety Rembrandta, które oglądałem kiedyś na specjalnej wystawie. Ułożone chronologicznie obrazy pokazywały nie tylko rozwój jego artystycznych umiejętności, lecz w naturalny sposób rozwój jego życia. Oczy są jakoby tą dziurką od klucza, przez którą można zaglądnąć do duszy artysty. To prawda. Młode oczy Rembrandta, wprawdzie świecące psotliwą energią, mają w sobie już wcześnie coś w rodzaju zadumy, wnikliwego patrzenia na otaczający świat. Chyba jest to naturalne dla artysty obserwującego świat nawet w podświadomości. Z wiekiem autoportrety Rembrandta nabierają bruzd i zmarszczek, zapisując historię jego życia, które nie było łatwe i także napiętnowane krytyką. Ostatni autoportret starego artysty można zobaczyć w Kenwood House. Jest to mój ulubiony obraz. Artysta niewątpliwie malował go dla siebie, a nie dla widowni. Jego intymność jest bezwzględna. Nie ma tam bogatych wnętrz, złotych pierścieni. Jest tam skromny człowiek, świadomy tego, że jego życie nieodwracalnie dobiega końca. Wspomniałem ten obraz otwierając wystawę poświęconą autoportretowi, na której grupa artystów skupionych w Association of Polish Artists (APA) pokazała szereg interesujących prac w Galerii POSK. Wystawa trwa aż do 3 listopada i polecam ją czytelnikom „Nowego Czasu”. Rozpiętość rozwiązań jest ogromna – od tradycyjnego warsztatowo i stylistycznie autoportretu Krystyny Dankiewicz, monochromatycznego studium własnego profilu Mariusza Kałdowskiego, poprzez sny Eli

Z

Roger Fry, Portret Cezanne’a według wzoru mistrza © The Courtauld Gallery, London

Lewandowskiej, alegorie Andrzeja Pasa i ciekawy ekspresjonizm Joanny Ciechanowskiej malowany w oleju. Kontrastują one z pracą wykonaną techniką cyfrową, której autorem jest Maria Kaleta. Z zadowoleniem wieszałem na ścianie neokubistyczny autoportret Pawła Kordaczki, lekki, dowcipny i jakby przekorny – artysta trzymając w ręku kieliszek wina zaprasza do toastu. Duży i odważny obraz pokazał nowo przyjęty członek APA Maciej Hoffman, który studiował we Wrocławiu, a teraz próbuje znaleźć nowy grunt pod nogami w Wielkiej Brytanii. Obraz, wręcz demoniczny, jest jakby sceną z egzorcyzmu wygnania szatana wódki, o ile odczytuję go dobrze. Nowy grunt trzeba znaleźć bezsprzecznie, ale musi on być własny, gdyż w tej chwili widać u Hoffmana mocne wpływy niemieckiej awangardy. Nie jest to krytyka, a tylko spostrzeżenie, które mam nadzieję autor przyjmie konstruktywnie. Podobne spostrzeżenie adresuję do Marii Jaczyńskiej, której polerowany kamień, wzbogacony kilkoma dyskretnymi krawędziami, położyłem na postumencie w poczuciu rzeźbiarskiej solidarności. Naturalny kształt przypomina kamień znaleziony w rzece, poddany obróbce przez człowieka świadomego antycznych wzorców. Z tej spuścizny korzysta tak samo teraz Marysia, jak i kiedyś korzystał z tych samych źródeł słynny Constantin Brancusi.

Paweł Kordaczka, Autoportret, olej na płótnie

abierając się do pisania tego artykułu planowałem poświęcić go w całości analizie trwających w tej chwili BBC Reith Lectures. Jest to jeden z najbardziej prestiżowych punktów kulturalnego kalendarza Wielkiej Brytanii. Listę wybitnych ludzi świata kultury, laureatów Nagród Nobla, ludzi nauk ścisłych, pisarzy, ekonomistów zapoczątkował w 1948 roku filozof Bertrand Russell. Jakże zaskakującym wyborem w tym roku jest artysta, laureat Nagrody Turnera, Grayson Perry. Świat sztuki doznał tego zaszczytu tylko dwa razy, kiedy BBC zaprosiło w 1955 roku wybitnego historyka sztuki Nikolaus Pevsnera oraz niedawno w 2006 pianistę i dyrygenta Daniela Barenboima. Moje pierwsze wrażenie było pełne sprzeciwu. Perry, który dostał wielką Nagrodę Turnera za swoją ceramikę, w gruncie rzeczy (i tu posuwam się do daleko idącej spekulacji) otrzymał to wyróżnienie, bo nie chciano go dać nikomu innemu. Byli już malarze, rzeźbiarze, konceptualiści, instalatorzy i destruktorzy, ale nie było jeszcze artysty ceramika. Hurra! I choć wtenczas ceramika Graysona Perry była zupełnie banalna pod względem kształtu, koloru lub glazury, miała jednak jeden walor doceniany przez jurorów. Cała powierzchnia tych ciężkich i bezkształtnych pojemników pokryta była w całości komiksowymi rysunkami. Dumbing down jest popularnym angielskim terminem określającym proces ogłupiania społeczeństwa. Razem z komiksami wrzucam do tego samego worka banalne filmy z Hollywood, popkulturę telewizyjną z tzw. reality shows na czele, a ceramikę Graysona na dodatek. W wyobraźni biorę ten worek na plecy i wspinam się na czubek Milenijnego Koła, po czym jak olimpijski dyskobol rzucam w wyobraźni ten cały bagaż w dal. Worek leci ogromnym parabolicznym lotem w sam środek Tamizy. Bul, bul, bul…, gul, gul, gul... – odgłos topienia przerywa głos Graysona transmitowany przez radio. Słucham z uwagą pierwszego z cyklu wykładu pod tytułem Demokracja ma zły gust. Słyszę ciekawe spostrzeżenia i przestrogi. Z poprzednich radiowych programów dyskusyjnych wiem, że jest on dobrym mówcą, posiadającym zdefiniowany punkt widzenia. Perry poruszył cały szereg spraw dotyczących współczesnej sztuki, analizując dylematy, z którymi zmagają się artyści i miłośnicy sztuki. W drugim wykładzie rozważał próby zdefiniowania kryteriów pomocnych w ocenie zjawisk, które dzieją się dzisiaj. Nikt nie wie, jaki będzie werdykt historii nad dzisiejszą sztuką. Nie wie tego nawet sam wykładowca, który w konkluzji pierwszego wykładu zapewnił słuchaczy: – Bądźcie spokojni, nie wszystko musi się wam podobać.

Fragment wystawy APA w Galerii POSK


|19

nowy czas | październik 2013

agenda Fot. Anna Włoch

Ocalanie ocalającej

Lisa Gerrard, Zbigniew Preisner Archie Buchanan oraz Britten Sinfonia i Crouch End Festival Chorus

DARIES OF HOPE 12 października w Barbican Centre odbyła się brytyjska prapremiera pięcioczęściowego utworu Zbigniewa Preisnera Diaries of Hope, którego polski tytuł brzmi Pamiętniki pisane nadzieją. Tatiana Judycka

Diaries of Hope są hołdem złożonym dzieciom pomordowanym podczas Holocaustu. Pomysł zrodził się na początku lat dziewięćdziesiątych podczas wizyty Zbigniewa Preisnera i Krzysztofa Kieślowskiego w Jerozolimie. Po obejrzeniu ekspozycji dziecięcej w Muzeum Yad Vashem przez długi czas trudno było się kompozytorowi zmierzyć z tematem. „Jak pisać o tragedii, której rozmiarów nie sposób zmierzyć ludzkim rozumem?” – zastanawiał się. Po przeczytaniu pamiętników Rutki Laskier, Dawida Rubinowicza i wierszy Abrama Koplowicza i Abrama Cytryna uchwycił jedną ich cechę – to, że pisane są z nadzieją. Taka też jest ta muzyka. Medytacyjna, podniosła, melancholijna, prosta, a jednak poruszająca. From the Abyss otwiera szereg melodycznych interwałów zagranych przez pianistę (fortepian nie występuje na nagraniu CD dokonanym przez Orkiestrę Kameralną Warszawskiej Filharmonii pod batutą Adama Klocka). Po nich, niezwykle dyskretne wejście altówek w unisonie przechodzącym w zgrzytliwe półtony. Po chwili dysonans rozwiązuje się i mamy ponad dziesięć minut prostych unisonów. Motyw z pierwszego utworu powróci w Lamencie. Słuchacz oczekujący smyczkowej wirtuozerii pozostanie jednak zawiedziony do końca koncertu. Lament rozpoczyna solowa wokaliza Lisy Gerrard w skali modalnej pięknie harmonizującej ze stylizowanym ubiorem, aparycją i właściwościami głosowymi solistki. Wejście smyczków jest porwaną antyfoną. Gerrard śpiewała do mikrofonu z efektem silnego pogłosu. W trakcie koncertu artystka poprosiła o jego wzmocnienie, o czym dowiedziałam się nieoficjalnie. Doprowadziło to do zlewania się dźwięków w klastery, niekoniecznie zamierzone przez kompozytora czy przez samą śpiewaczkę. Dream In a Dark Hour to części kameralne na głos chłopięcy, wiolonczelę i fortepian. Ze względu na treść wierszy, do których zostały skomponowane i samą muzyczną interpretację, stanowią one punkty programu pozostawiające najsilniejsze wrażenie. Ostatnią częścią cyklu jest Epitaph. Wprowadzone ciemną barwą kontrabasów i wiolonczel pojawiają się zawodzące głosy chóru, wtórujące solistce w przetworzonym lamentacyjnym zaśpiewie z jej pierwszego wejścia. Świadome glisanda chórzystów nadają muzyce niemal demoniczny charakter. To chór umarłych, mających za przewodnika niezwykłą Lisę Gerrard, której roz-

paczliwy łabędzi śpiew rozdziera serce. Fraza jest zawieszana, aż nagle urywa się, jakby wpół zdania. Dramatyczny charakter muzyki Preisnera wzmacniają wprowadzone dodatkowo elementy performatywne rzadko będące częścią tradycyjnego koncertu kameralnego. Światła specjalnie projektowane na tę okoliczność oddają uroczysty charakter wydarzenia. Koncert nabiera charakteru liturgii, rytuału. Z całkowitych ciemności wyłania się sala w purpurze i czerwieni, stopniowo jaśniejącej. W pewnej chwili organy podobne są do pni drzewa. Na wejście solistki na nowo zapada ciemność, z której powoli wyłania się zarys jej sylwetki, aż wynurzy się cała – dojrzała piękność w długim lśniącym chałacie narzuconym na czarną suknię, spiętym błyszczącą broszką, z włosami upiętymi do góry, niczym kapłanka czy gotycka królowa. Aktor David Collings czyta wstrząsające wiersze Abrama Koplowicza oraz Abrama Cytryna w niemal całkowitych ciemnościach – jego kartkę oświetla skąpy snop światła, po czym następuje solo piętnastoletniego Archie Buchanana. Dramaturgia koncertu jest dokładnie przemyślana. Muzyka jest prosta, według niektórych – za prosta. Wiele osób podejrzewa, że jest to utwór napisany do filmu, bo Preisner to przecież kompozytor muzyki filmowej, a Diaries of Hope brzmią jakoś niepełnie bez ruchomego obrazu. Autorzy takich komentarzy zapominają o kontekście powstania tego dzieła i o jego przekazie. Jeśli muzyka Preisnera jest udźwiękowieniem nadziei rodzącej się wbrew i pomimo beznadziei, jeśli jest głosem i płaczem skazanych na bestialską śmierć niewinnych dzieci, czemu miałaby być jednocześnie majstersztykiem sztuki kompozycji, popisem warsztatu i talentu, manifestacją muzycznego wyrafinowania i formy? Pamiętniki pisane nadzieją są harmonicznie, rytmicznie i melodycznie proste, nieskomplikowane pod względem instrumentacji, a jednak przejmujące. Nie bez powodu na koncert pospieszyły dziesiątki rodaków. To jednak krzepiące, że w zgiełku i pośpiechu codzienności nie zapominamy o naszych korzeniach. „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć.” Lub zamienić bezsilność i trwogę w partyturę, co z powodzeniem uczynił Zbigniew Preisner. Kompozytor poprowadził doskonałych muzyków Britten Sinfonia, partie solowe wykonane zostały przez legendarną wokalistkę zespołu Dead Can Dance Lisę Gerrard i 15-letniego Archie Buchanana, partie chóralne zrealizowali śpiewacy z Crouch End Festival Chorus, a wiolonczelista Adam Klocek i pianista Konrad Mastyło uświetnili swą grą partie kameralne.

Hi sto ria po wsta nia tej książ ki jest rów nie nie zwy kła jak hi sto ria jej głów nej bo ha ter ki Ire ny Sen dle ro wej. Kie dy w 1999 ro ku na sto let nie Ame r y kan ki z nie wiel kie go mi astecz ka Union town w sta nie Kan sas zna la zły not kę na te mat Ire ny Sen dlerowej, któ ra oca li ła 2500 ży dow skich dzie ci, po my śla ły, że jest w tej liczbie błąd. Mo że 250? I tak wię cej niż na Li ście Schin dle ra, i nikt o niej nie sły szał? Roz po czę ły wła sne śledz two, od na la zły ży ją cą jesz cze Ire nę Sen dle ro wą i tak po wsta ła opo wieść Ży cie w sło iku (wcze śniej powstało krót kie, 15mi nu to we przed sta wie nie te atral ne). Opo wieść mło dych dziew cząt prze no si nas w bru tal ny czas oku pa cji, po ka zu je Ire nę Sen dle ro wą w jej naj trud niej szych chwi lach, kie dy „pró bo wa ła na mó wić mat ki do od da nia swo ich dzie ci”. Na ra ża ła ży cie nie tyl ko swo je, ale tak że bli skich współ pra cow ni ków. Ale – nolens volens – bo ha te rem spo tka nia w Am ba sa dzie RP w Lon dy nie pro mu ją ce go książ kę, zor ga ni zo wa ne go przez nie stru dzo ną w podtrzymywaniu pamięci o Ire nie Sen dle ro wej Li li Po hl mann (odznaczoną tego wieczoru Medalem Dobroci), był tłu macz Ro ber Stil ler. Szko da, że mó wił wię cej o so bie… No, ale jak czy ta my w roz da wa nym bio gra mie, jest au to rem „po nad 300 ksią żek, w tym 30 dzieł ory gi nal nych”. To wszyst ko tłu ma czy. gm Jack Mayer, Życie w słoiku. Ocalenie Ireny Sendler, przeł. Robert Stiller, wyd. Andrzej Findeisen/AMF Group, Warszawa 2013, s. 428

OGNISKO POLSKIE zaprasza członków Klubu i ich gości na comiesięczne spotkania przy muzyce, wspólne rozmowy przy winie i mały bufet Koncert muzyki kameralnej pod patronatem Trinity College, Greenwich Każdy pierwszy poniedziałek miesiąca godz. 19.30

Członkowie klubu – £10.00 Goście – £15.00 Ognisko Polskie 55 Prince’s Gate Exhibition Road, SW7 2PN Rezer wacja: 0207 5891010


20 |

październik 2013 | nowy czas

z emigracjnego archiwum

Poeta i profesor Anna Maria Grabania

W

rozmowie z Wojciechem Ligęzą Józef Bujnowski żalił się, że na emigracji czuje się osamotniony. Śledząc życiorys poety i profesora, z niedowierzaniem przeczytałam, że po przyjeździe do Wielkiej Brytanii przez kilka lat pracował w angielskiej drukarni, nosząc ciężkie paczki z papierem. Co prawda później był zecerem, ale cóż to za awans dla człowieka tego formatu? Bujnowski był twardy, nie rozczulał się nad sobą, nie narzekał, ale kiedyś w rozmowie ze mną opowiedział mi o tym trudnym dla niego okresie, kiedy nie miał czasu na pisanie. Dla niego, intelektualisty, poety, była to najzwyklejsza strata czasu. Bujnowskiego nie interesowała walka o stołki, która po wojnie rozgrywała się wśród polskich wychodźców. Był niezależny, ponad to i jakoś przetrwał. Bujnowski należał do ZWZ Wilno, był więziony i torturowany, jakby tego było mało, po wyjściu z więzienia znalazł się w kołchozie Sołomatowo w głębokiej Rosji, z którego mimo porozumienia Sikorski–Majski nie chciano go wypuścić. Pisał rozpaczliwe listy do Delegatury Polskiej, najpierw do Moskwy, później do Kojbyszewa: Domagam się kategorycznie na podstawie umowy polsko-sowieckiej o odesłanie mię do Polskiej Armii albo do dyspozycji polskiego poselstwa. Odpowiedzi nie było. Bujnowski zdecydował się na ucieczkę z kołchozu 8 sierpnia 1942, dotarł do Delegatury Polskiej w Kirowie. Po paru tygodniach podróży znalazł się w sztabie w Jangi-Julu u pułkownika Nowiny-Sawickiego. Był koniec sierpnia. Okazało się, że jest spóźniony – ewakuacja PSZ w ZSRR do Iranu została zakończona. Na własne ryzyko w przebraniu junackim dotarł do Aszchabadu. Zameldował się u pułkownika Edwarda Perkowicza, zastępcy bazy w Aszchabadzie, placówki zajmującej się likwidowaniem Armii Polskiej w ZSRR. Nie ufali mu. Jego prośba o przyjęcie do armii została odrzucona. Pozostawało mu nielegalne przedostanie się przez granicę z Iranem. Żeby zrozumieć burzę przeżyć, którą wówczas przeszedłem, trzeba ją przeżyć. Więc front 1939 roku, niewola, podziemna walka w Wilnie, więzienie, katowanie, wszystkie przeżycia w kołchozie, moje przedzieranie się do armii wzdłuż całej Rosji, to wszystko bez znaczenia, bez sensu? Puenta tej dramatycznej historii jest dość banalna i zaskakująca. Bujnowski spotkał panią Szałkiewiczową, która pamiętała go jeszcze z Wilna, i to ona potwierdziła jego tożsamość, a także prosiła o protekcję u pułkownika Nowiny-Sawickiego i rotmistrza Oskierki. Był bohaterem i patriotą, brał udział we wszystkich walkach 2. Korpusu, łącznie z tą pod Monte Cassino, a za udział w ZWZ Wilno został odznaczony Krzyżem Walecznych. Poza tym był intelektualistą, humanistą, poetą, człowiekiem bezkompromisowym i sprawiedliwym. Jest jeszcze jedna sprawa dotąd niewyjaśniona. Bujnowski za walkę pod Monte Cassino nie został uhonorowany żadnym odznaczeniem. Dlaczego? Jak wspomina żona poety Heide Bujnowska, dopiero w 1986 roku, kiedy Prezydent RP na Uchodźstwie Edward

Raczyński dekorował go Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta, miał powiedzieć: – Niech ten krzyż zrekompensuje krzywdę, jaką panu wyrządzono po bitwie pod Monte Cassino. Czy jakieś fakty, których nie znamy, mogły wpłynąć na blokowanie Bujnowskiego w cywilu? Przyczyny jego osamotnienia można tłumaczyć też tym, że życie kulturalne i literackie w latach powojennych ogniskowało się wokół „Wiadomości”, które programowo były zdominowane przez Skamandrytów. Do ich dorobku nawiązywali Wierzyński, Lechoń, Baliński. Literatura refleksyjna, konfrontująca przeszłość z teraźniejszością, miała być rodzajem psychoterapii dla polskiego wychodźstwa. Józef Bujnowski wymyka się tej koncepcji. Jak pisze w jednym z artykułów Marta Karpińska, Bujnowski dał się poznać jako twórca osobny, zwolennik wyrwania się z „emigracyjności”. Bujnowski był nie tylko poetą, ale i teoretykiem; interesował się teorią awangardy, poezją konkretną. Profesor Alicja H. Moskalowa przyjaźniła się z Bujnowskim przez lata, pisała u niego pracę doktorską w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie w Londynie, później habilitowała się, została profesorem. Ich współpraca przerodziła się w wieloletnią przyjaźń. Po śmierci męża państwo Bujnowscy okazali jej wiele serdeczności i zrozumienia. Pod koniec życia telefonował do niej prawie codziennie, nieraz chciał sprawdzić jakiś cytat, szukał pretekstu, żeby porozmawiać. W tym trudnym okresie Alicja H. Moskalowa odwiedzała profesora, żeby mu poczytać, trochę z nim pobyć. Teraz utrzymuje serdeczne kontakty z jego żoną Heide. Według prof. Moskalowej poczucie osamotnienia Bujnowskiego wynikało stąd, że mimo zajęć uniwersyteckich – jako poeta uprawiający poezję awangardową, a zatem niełatwą, nie taką, do jakiej przywykli emigranci – czuł się na uboczu. Powojenni wychodźcy byli wykształceni na wielkiej poezji romantycznej, oswojeni z poezją Skamandrytów. To ta grupa poetycka po wojnie znalazła się w większości w Londynie. Ich pismo „Wiadomości Literackie”, wznowione w Londynie w 1946 roku jako „Wiadomości”, publikowało głównie Skamandrytów i ich kontynuatorów. Poeci awangardowi byli drukowani rzadziej, nie mieli swojego pisma. Bujnowski, zdaniem prof. Moskalowej, po wojnie znacznie rozbudował swą awangardowość, dodając do niej najnowsze trendy europejskie, co mu nie przysporzyło zwolenników. Prof. Moskalowa zapamiętała Bujnowskiego jako nadzwyczajnego człowieka; ciepłego, a równocześnie twardego, niezależnego, tolerancyjnego, sprawiedliwego… Do wszystkich był nastawiony życzliwie. Lubił młodzież, sam też był młody duchem. Lubił też śmiać się, przyjaźnił się z Tadeuszem Różewiczem. Pozostała korespondencja obu poetów i zdjęcia, na których są zawsze pogodni, wręcz rozbawieni. Jak widać, nie konkurowali jako poeci, każdy z nich szedł swoją drogą. Różewicz przyjeżdżał do Londynu na festiwale poezji (Polacy i Brytyjczycy zapamiętali zapewne także Spotkania z Różewiczem organizowane przez Teatr Małych Form w 1993 roku), zwiedzał galerie, zwykle odwiedzając Bujnowskich w ich domu na Balham. Ta przyjaźń z okresu amsterdamskiego przetrwała próbę czasu.

JÓZEF BUJNOWSKI ważna postać emigracji niepodległościowej, tak jak wielu pisarzy z tego kręgu, jest dzisiaj nieco zapomniany. Poeta, prozaik, eseista, badacz, krytyk literacki, pedagog, profesor Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie oraz visiting professor na uniwersytetach w Amsterdamie i Heidelbergu, uhonorowany wieloma odznaczeniami i nagrodami, m. in. Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta. Pozostawił ważny dorobek twórczy i naukowy oraz wartościowe wspomnienia dotyczące zarówno walk polskiego podziemia na Wileńszczyźnie, jak i zesłania w głąb Związku Sowieckiego, szlaku bojowego z Armią generała Władysława Andersa, wreszcie – spraw emigracji.

niem i dużym autorytetem. Szkołę, w której nauczał, przeniesiono do Anglii, gdzie do końca 1952 roku pracował na etacie polonisty. Wykładał na kilku uniwersytetach: w Amsterdamie od 1970 roku przez dziewięć lat, z krótką przerwą na wykłady w Heidelbergu, gdzie został zaproszony do zorganizowania studiów polonistycznych na wydziale slawistyki, i w School of Slavonic Studies w Uniwersytecie Londyńskim, najdłużej zaś, bo od 1952 roku aż do śmierci, w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie w Londynie. Profesor Alicja H. Moskalowa pamięta jego wykłady. Był popularny, ale potrafił utrzymać dyscyplinę. W latach osiemdziesiątych na jego wykłady przychodziło nawet 200, 300 osób. Trzeba było przenosić się do Sali Teatralnej czy Malinowej. Heide Bujnowska, która poznała profesora w latach sześćdziesiątych, zwróciła uwagę na jego podejście do młodzieży – wszystkich traktował poważnie, do każdego miał indywidualne podejście, uczył i wychowywał, starał się wpływać na rozwój intelektualny swoich studentów. To mu sprawiało radość i dawało satysfakcję.

TWÓRCZOŚĆ Bujnowski jest autorem licznych prac naukowych, wydał czternaście tomików poezji, jedną powieść poetycką: Koła w mgławicach, powstałą w 1945 roku, a wydaną dopiero w 1993 roku przez krajowe Wydawnictwo Baran i Suszyński. Dwa tomiki poezji ukazały się przed wojną: Błękitny tor (1937) i Pięścią w twarz, kwiatami pod nogi (1939). Poeta, prezes Klubu Błękitnych, który podobnie jak Awangarda Krakowska nie uznawał zamkniętych struktur, konwencji, uważał, że każdy utwór poetycki powinien mieć nową i niepowtarzalną formę. Dwa pierwsze tomiki są wyrazem takiego buntu skierowanego przeciwko tradycyjnej poezji. Jednak jego twórczość poetycka rozwinęła się dopiero na emigracji. Znalazł się w nowej rzeczywistości, po trudnych latach nastąpiła stabilizacja. Pracował nad słowem, eksperymentował językiem, układem graficznym wiersza. Prof. Moskalowa uważa, że jego ostatni tomik: Spod gwiazdozbioru Wielkiego Psa (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1987) to twórczość człowieka szczęśliwego. Forma przyszła naturalnie. Pojechał z żoną do Grecji. Pogoda, słońce. Na urlopie odstąpił od swoich rygorów, wyszedł z klatki słów, dał sobie spokój z awangardą. Nie jest to głos odosobniony. Ostatni tomik poety krytyka przyjęła z entuzjazmem. Dariusz Muszer w recenzji zamieszczonej w „Poezji” (nr 10/1988) pisał: Mało u nas poezji radosnej, żartobliwej, cieszącej się życiem. Dobrze, że podratował nas pan zza siódmej góry i siódmej rzeki. Florian Śmieja we wspomnieniu pośmiertnym zatytułowanym Trzeba zrozumieć porządek rzeczy, zamieszczonym w „Przeglądzie Polskim” 8 marca 2001 roku, pisał: Znalazł nieobowiązujący, niekoturnowy ton, beztroski humor i bezpośredniość, których brakowało jego eksperymentującym wierszom. Pojawiła się w nich dojrzała nonszalancja, która zaowocowała utworami podobającymi się, kto wie czy nie najlepszymi. W 1988 roku Józef Bujnowski za całokształt twórczości literackiej otrzymał nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie.

MISTRZ I UCZNIOWIE PEDAGOG Przez całe życie był nauczycielem. Przed wojną uczył w gimnazjum, podczas wojny na tajnych kompletach, uczył też w wojsku. W 1945 roku został skierowany do pracy nauczycielskiej we Włoszech, w Matino, gdzie prowadził kursy maturalne dla wojskowych. Cieszył się uzna-

Józef Bujnowski (z prawej) z Tadeuszem Różewiczem, Londyn, lata 70.

Bujnowski wywarł podobno znaczny wpływ na młodsze pokolenie emigracyjne poetów – pisał Piotr Kuncewicz. Florian Śmieja to potwierdza. Bujnowski opiekował się młodymi twórcami, wskazywał nowe wzorce, ale niczego nie narzucał, szanował każdą indywidualność twórczą.


|21

nowy czas | październik 2013

z emigracjnego archiwum

Józef Bujnowski rozmawia z Peterem Czajkowskim, reżyserem spektaklu Impressions powstałym w oparciu o tomik Spod gwiazdozbioru Wielkiego Psa. Wiersze przetłumaczyli na język angielski Barbara Plebanek i Tony Howard. Spektakl wystawił Teatr Małych Form.

Jako przedstawiciel awangardy poszukiwał nowej formy i zwracał uwagę na dobór słów, wskazywał na inne rozwiązania. Bujnowski swoim przykładem, a także ofiarnością i bezinteresownością wobec młodych, wpłynął na nasze wybory, pisał Śmieja w pożegnalnym artykule Trzeba zrozumieć porządek rzeczy. Pomógł założyć Koło Polonistów Studentów Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie, proponując dwie specjalizacje: twórczość oryginalna i badania historcznoliterackie. Po zajęciach życie literackie toczyło się w kawiarni Dakowskiego, nierzadko z udziałem znanych pisarzy i artystów. Młodzi twórcy drukowali swoje teksty w „Kontynentach” i „Merkuriuszu”, a Bujnowski był ich doradcą.

OSTATNIA MIŁOŚĆ Bujnowski miał trzy żony. Z pierwszą, Ireną Wilhelminą Terwandówną, farmaceutką, ożenił się w 1934 roku. Ich ślub odbył się w wileńskiej świątyni ewangelicko-augsburskiej. Łączyło ich wielkie uczucie, razem działali w ZWZ Wilno. Po ślubie wręczył świeżo poślubionej żonie wiersz-manifest, który oddaje temperaturę ich uczuć. Wiersz ten nie był dotąd nigdy cytowany. Oto fragmenty. Ja jestem wicher, bunt i płomień/ Hunn dziki i pogański witeź/ A ty porannej zorzy promień/ Ciche jezioro Switeź/ Cóż mi z pożarów?/ Zórz zapłonień?/ Mam pełne oczy ognia / – chciałbym, byś jeden złoty promień dała mi co dnia. Ale była to miłość tragiczna, bo rozdzieliła ich wojna. Po wojnie Bujnowski dwukrotnie chciał żonę sprowadzić do Anglii, ale ona bała się i nie ufała nikomu. Dopiero gdy dostała pierścionek, znany jej talizman, uwierzyła, lecz było już za późno. Bujnowski był już związany z Danutą Lewicką, którą wkrótce poślubił i adoptował jej syna. Było to raczej małżeństwo z rozsądku. Heide Pirwitz, studentka historii Uniwersytetu

w Getyndze, poznała swojego przyszłego męża w Instytucie i Muzeum gem. Sikorskiego w Londynie, gdzie przyjechała w 1967 roku w poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej. Miała wtedy dwadzieścia kilka lat, on ponad pięćdziesiąt. Mówiono o nim profesor, poeta, bohater spod Monte Cassino. Któregoś dnia zaprosił ją na wykład. – Jaki ciekawy człowiek – myślała – i bardziej liberalny od innych. Nie był arogancki, zadufany w sobie, ludzi przyjmował takimi, jakimi są. Uczucie przyszło niespodziewanie. Znali się już dość długo, gdy się pobrali we wrześniu 1969 roku. Nigdy tego nie żałowała. Nigdy nie było z nim nudno, bo był to czło-

HOODE CZWARTKI LITERACKIE Prze ży cie nie spo dzie wa nej ra do ści, zwłasz cza gdy przy no si ją po ezja, mo że czło wie ka od mie nić, zbli żyć do od czu wa nia jed no ści z in ny mi i świa tem. Do zna łem ta kie go sta nu – przy pad kiem, za stę pu jąc go spo da rza Hoodych Czwar tków Literackich (wie czor ków z po ezją, pro zą i mu zy ką or ga ni zo wa nych w re stau ra cji Ro bin Ho od w Ham mer smith). Naj pierw w sa mot no ści prze czy ta łem kil ka dzie siąt wier szy Anny Su ro wa niec, a po tem od czy ty wa łem je ra zem z au tor ką przed nie wiel kim, ale ży wo re agu ją cym gro nem słu cha czy. Mło da au tor ka po cho dzi z po ezjo no śnych stron (mię dzy gar ba mi Pod kar pa cia a wy so czy zną lu bel ską, kon kret nie z oko lic Sta lo wej Wo li, po dob nie jak zna ny ostat nio co raz sze r zej po eta Grze gorz Wo ło szyn). W Lon dy nie od kil ku lat pró bu je zna leźć swo je miej sce w ży ciu; pra cu je, pr ze ży wa więk sze i mniej sze hi -

wiek z pasją. Ponadto miał pogodne usposobienie, niezwykłą inteligencję i niespotykaną bystrość umysłu. Kiedyś powiedział: – Ty jesteś, jak ja. Znaczna różnica wieku, inne kultury, języki, a jednak byli do siebie podobni. Zawsze podkreślał, że przyniosła mu w życiu szczęście. To jej poświęcił najpiękniejsze strofy. Erotyk 1: Gdybym był na pustyni, mówiłbym: jesteś studnią/ nie tylko że odbicie oczu/ na dnie/ nie dlatego/ że usta w źródle/ w ocembrowaniu/ czoło gorące/ skronie/ w łożysku / ale nie wiem gdzie ty, a gdzie ja/ w zapatrzeniu/ w czerpaniu/ żono. Erotyk 2: Kochanka pieśni nad pieśniami/ była jak róża Sarońska/ a piersi jej jagnięta/ pasły się między liliami/ w hymnach/ a ty oblubienico moja/ sama jesteś/ hymnem/ piersi twoje/ są pieśnią/ strzelistą/ biodra twoje/ piękniejsze nad róże Sarońskie/ olejki wonne i myrra/ w twoim łonie/ oblubienico moja/ nie Salomon/ a król/ bo/ kochasz. Erotyk 2: Darowałaś mi darowałaś mi darowałaś/ dziewczęcą/ kwitnącą/ młodość/ królewno/ królewski/ dar/ a mówiono mi/ że kwiat paproci / to bajka/ nie świętojańska to była noc/ gdy szukałem/ i nie noc/ gdy znalazłem/ i/ nie bajka (Spod gwiazdozbioru Wielkiego Psa). W 1969 roku ukazał się artykuł Józefa Bujnowskiego o poezji konkretnej w prestiżowym czasopiśmie wydawanym w Monachium: „Die Welt der Slaven” w tłumaczeniu Heide Bujnowskiej. Artykuł przeczytał dr Jan van Eng, dyrektor literaturoznawstwa na slawistyce w Amsterdamie i zainteresował się jego autorem. Kontaktując się z nim telefonicznie, prosił o pilne spotkanie, do którego wkrótce doszło na lotnisku Heathrow w Londynie. To wtedy Józef Bujnowski otrzymał ofertę pracy w tamtejszym uniwersytecie. Do Amsterdamu pojechali razem na dziewięć lat, z małymi przerwami. Organizował katedrę literatury polskiej na wydziale slawistyki, stworzył niezbędny warsztat pracy w postaci księgozbioru, ciągle wzbogacanego o nowe publikacje, z którego sam miał okazję korzystać. Zawsze podkreślał, że był to najwspanialszy okres w jego życiu.

OSWAJANIE ŚMIERCI

wychodźstwa. Jego byt poprawił się dopiero po otrzymaniu pracy w Amsterdamie. Kiedy spotkałam Józefa Bujnowskiego na początku lat osiemdziesiątych, zrobił na mnie wrażenie krzepkiego i szczęśliwego. Jak opowiada Heide Bujnowska, miewał często kłopoty ze zdrowiem. Jego pogarszającej się kondycji nie pomagał nałóg nikotynowy – w 1940 roku palił po czterdzieści papierosów dziennie. Lekarz powiedział mu, że jak chce żyć, powinien przestać palić. I rzucił papierosy z dnia na dzień. W 1994 roku podczas ich pobytu w Polsce bardzo się rozchorował. Stan był poważny. Musieli odwołać lot. Przeleżał kilka miesięcy. Wtedy powstały jego mało znane, przejmujące wiersze, które opublikował tygodnik „Sycyna” (nr 16, 2.07.1995). I w tych wierszach nie zabrakło humoru. Od dzisiaj zaczynam targ o każdy następny dzień Wiem, że w tym targu przegram może jednak za jakąś cenę/ utarguję kilkanaście dni Pytasz czym się wypłacę nie mam nic cennego kilkanaście słów/ zamkniętych w wiersz i nieregularnie bijące serce. Józef Bujnowski był na swój sposób człowiekiem wierzącym. Mówił, że ma bezpośredni kontakt z Panem Bogiem i nie potrzebuje pośredników. Ostatnie dwa lata przed śmiercią z każdym dniem gasł. Rozmyślał nad swoim życiem, porządkował swoją twórczość, korespondencję, dokumenty. Przy jego fotelu wisiała kopia Psalmu 91 Jana Kochanowskiego: Kto się w opiekę, z którego czasem lubił recytować fragmenty (nie będzie dla mnie straszna żadna trwoga… i na ogromnym smoku jeździć będziesz). 15 lutego 2001 roku dzień był słoneczny, szła wiosna. Rano, przy wspólnym śniadaniu już nic nie jadł, odmówił przyjęcia lekarstw. Przy pomocy żony przeszedł do pokoju i usiadł w swoim fotelu. W pewnym momencie Heide zobaczyła na jego twarzy światło. Odchodził. Podeszła, objęła męża i mocno przytuliła.

Józef Bujnowski miał ciekawe, bogate życie, pełne dramatycznych wydarzeń, które – zwłaszcza w okresie wojny – przypomina spacer po linie nad przepaścią. Po wojnie również dzielnie znosił ciężką pracę w pierwszych latach

Tekst powstał na podstawie rozmów autorki z Heide Bujnowską i prof. Alicją H. Moskalową oraz dostępnych materiałów. Zdjęcia pochodzą z archiwum Heide Bujnowskiej.

INSTYTUT FILOLOGII POLSKIEJ UNIWERSYTETU RZESZOWSKIEGO – ZAKŁAD TEORII I ANTROPOLOGII LITERATURY, PRACOWNIA BADAŃ I DOKUMENTACJI KULTURY LITERACKIEJ oraz WYDZIAŁ POLONISTYKI UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO – KATEDRA HISTORII LITERATURY POLSKIEJ XX WIEKU organizują w Rzeszowie w dniach 23 – 24 października konferencję naukową pt. Zesłania i powroty. twórcZość JóZefa BuJnowskiego

sto r ie oso bi ste, a w se kre cie: pi sze wier sze. Do nie daw na nie wie dział o t ym pra wie nikt – dobrze, że teraz się to zmienia!. Ania jest na bar dzo cie ka wym eta pie roz wo ju swo je go po ezjo wa nia. Pró bo wa ła, jak więk szość za pew ne, pi sać „w du chu” in nych, wzo ru jąc się na czy ta nych au to rach. Ale od po cząt ku sta ra ła się wi dzieć po swo je mu. Na dal szu ka swo je go ję zy ka. Po pró bach wier szy opar tych o ob ser wa cję kon kre tu (sy tu acje co dzien ne, czę sto pro ble my re la cji), za czy na pi sać wy ko rzy stu jąc moż li wo ści kre owa nia wła snych świa tów (cie ka wa wy obraź nia za ko rze nio na moc no w świe cie przy ro dy, ale tak że co dzien no ści spraw ży cio wych). Gdy w star szych wier szach mie li śmy do czy nie nia z wy raź ną, moc ną po in tą, od wo łu ją cą się do opar tej na opo zy cji kon struk cji tek stu, np. nie boją się już ciemności / boją się spać same (Dziewczynki), w wier szach naj now szych spo ty ka my pró by go dze nia prze ci wieństw; po za sen ten cyj ny mi kon klu zja mi (jak np. świet ne nienawiść to rozgniewana miłość czy chińskie ciasteczka / pełne pustych kalorii), po ja wia się re flek sja, do strze ga nie dru gie go dna, ra cji z wie lu stron – wiersz ma kil ka mo men tów pod su mo wa nia, otwie ra się bar dziej

przed czy tel ni kiem, za pra sza jąc go do środ ka, two rząc miej sce do roz mo wy. Spo ro w tych wier szach ak cen tów oso bi stych (mło da au tor ka nie uda je ko go in ne go, pi sze o tym, czym ży je, a mi ło sne za krę ty to prze cież do me na mło do ści), po ja wia ją się też pró by uni wer sa li za cji wła snych do świad czeń po przez wiersz wy ko rzy stu ją cy ma skę (wej ście w ro lę) – ja ko przy kład niech słu ży tekst Zainfekowany. Wi ta my za tem mło dą, zdol ną au tor kę cie ka wych wier szy, jed no cze śnie skrom ną i świa do mą dro gi, ja ka jest przed nią, je śli ze chce po dą żać ku po ezji. W ci szy i ukr y ciu stwo rzy ła wier sze, któ re za po wia da ją o wie le wię cej. Moż na więc g ra tu lo wać i ży czyć, aby nie ule gła ła twej po ku sie kre owa nia się na po et kę i za stę po wa nia dzia ła nia mi mar ke tin go wy mi praw dy ta len tu oraz wy sił ku cięż kiej pra cy nad do sko na le niem. Bo po etą się tyl ko by wa, i t yl ko cza sem – jak daw no te mu na pi sał kla syk.

Bog dan Zda no wicz (bez et)


22 |

październik 2013 | nowy czas

kultura

Artful Faces

CeSARkA czy przymiarka? Głos krytyczny w sprawie Prób o samobójstwie Teatru ZAR Tatiana Judycka

Say Others: He needs no introduction to anybody who lives in London, or rides a bike. His middle name is de Pfeffel, his first name Alexander (but he is know by his Russian sounding second name.) His ancestors include Turkish journalist who worked as an Interior Minister in the Ottoman Empire, French grandmother born in Versaille, and King George II. His mother is a painter. Education in Eton and Oxford. Say He: “When you’ve got a political opponent that is trying to steal your clothes, don’t give them oxygen. Don’t ramp it up, just steer on. Talk about what you’re going to do”. Would he stand for a third term as a Mayor of London? “No, no, no. I am categorically ruling it out…” Say I: Do we want a PM who has a mop on his head? Yes, we do. He might need it to clean the gangs of London. Bottom line: Mother a painter? Muslim, Jewish and Christian greatgrandparentage? Speaks French? Definitely ARTeria London Bridge. On his bikes you Poles, follow the leader. Text & graphics by Joanna Ciechanowska

Wrocławski Teatr ZAR, który odwiedził właśnie Londyn, uchodzi w pewnych kręgach za kultowy. Znam takich, którzy rzucają wszystko i jadą przez całą Francję, żeby doświadczyć jego domniemanej magii. Od kilku lat usiłowałam zobaczyć spektakle tej grupy i w końcu nadarzyła się okazja. 14 października pełna ekscytacji i religijnej czci udałam się do Battersea Arts Centre na przedstawienie Cesarskie cięcie. Próby o samobójstwie, stanowiące środkową część tryptyku Ewangelie dzieciństwa, pokazywanego w Barbican Centre w 2009 roku . ZAR wyłonił się z grupy osób zaangażowanych w cykliczny projekt badawczy w latach 1999-2003. Początkowo były to wyprawy antropologiczne mające na celu dotarcie do ginących zabytków muzyki polifonicznej. Od początku istnienia zespołu spektakle tego teatru rodzą się ze śpiewu. Grupa wykonuje prastare wielogłosowe pieśni, wydobyte z dalekich zakątków Gruzji, Armenii, Sardynii, Korsyki, Bułgarii czy Iranu. Podobnie jak w przypadku Gardzienic czy Teatru Pieśń Kozła, tak i dla ZAR wykonywana na żywo muzyka stanowi osnowę i dramaturgiczne spoiwo przedstawienia. Ważne są też mięsiste obrazy, które jednak bez muzyki byłyby nużącą próbą nakłuwania wrażliwości widza. Choć może są takie pomimo muzycznej maestrii aktorów? Cesarskie cięcie dostarcza wielu wizualnych doznań, obfituje w krwawe sceny, których drapieżność i brutalność jest jednak nazbyt – jak sądzę – „teatralna”, wymierzona na efekt. Spektakl otwiera scena picia wina, po której następuje ostre rzucanie kieliszkami o ścianę. W nagle zapadłej ciemności słyszymy brzęk szkła. Po chwili aktorka ma boso przedostać się na drugą stronę sceny, która przecięta jest szparą z kryształkami udającymi rozbite szkło (to rzeczywiste wylądowało w zbiornikach przy ścianie). Publiczność jeszcze wierzy, że trzech aktorów i pięcioro muzyków zabierze ich w ciekawą podróż. Dopiero początek, a już taka jazda, ona się zaraz pokaleczy, tyle hałasu, coś na pewno się wydarzy lub już się zdarzyło i zaraz nam o tym opowiedzą.

I tu przychodzi pierwsze rozczarowanie. Teatr ZAR nie opowiada. Aktorzy częstują nas kolejnymi muzycznymi rarytasami, a w pauzach pokazują obrazy niczym ujętą w komiks historię szaleństwa, choć nie wiemy kto, z kim i dlaczego. Relacja dwóch kobiet (Kamila Klamut i Ditte Berkeley) pozostaje niejasna, jak i niejasne jest, co łączy je z mężczyzną (Matej Matejka). Sprawni ruchowo i głosowo aktorzy jako postaci nie posiadają wyrazistego rysunku i nie tworzą zrozumiałej narracji. Jest to teatr bezsłowny, jedyne zdanie, jakie pada dwukrotnie brzmi: It’s a joke. Lecz znów nie jest jasne, o co chodzi. Czy bohaterka ironizuje na temat życia (lub miłości) jako taniego żartu i całkiem serio wygraża samobójstwem, którego symbole w postaci noża kuchennego, tabletek nasennych, szubienicy i skoku z okna są dla nas czytelne? Czy też może puszcza do widza oko, żartuje zmieniając scenariusze, przymierzając kolejne obrazy śmierci, upajając się tragikomedią jaką odgrywa? Nie wiadomo. Przy braku konsekwentnie prowadzonej narracji aktorom trudno utrzymać napięcie. Energia łatwo się rozprasza, przesyt środków męczy i zobojętnia. Z pozoru wiele się dzieje, jest dużo szumu, bieganiny, rzucania się, spadania, tańca, śpiewu, szurania, ale nie ma w tym wszystkim sensu. Widz bombardowany jest obrazkami, które niczym dadaistyczne gry nic nie wnoszą. Rekwizyty są przy tym już mocno w teatrze opatrzone, tricki mocno ograne. Mamy wino, szkło, buty, krzesła, sznur, pomarańcze. Mamy różne gonitwy z krzesłami, obsypywanie się kulkami szkła, wkładanie głowy w nylonowy worek, wtykanie kieliszka z winem między nogi. Wyczuwa się efekciarstwo, które próbuje silić się na oryginalność. Każdej niemal scenie 50-minutowego spektaklu brak siły rażenia, obrazy blakną, ześlizgują się z oka i znikają, nie przebiwszy się przez próg bólu. Poetyka wzorowana na teatrze brutalizmu, być może przez brak słów tworzących spójną opowieść nie broni się, nie porusza głębszych emocji; wydaje się płytka i niedojrzała. Cały spektakl, pełen kalek i sztuczek, tchnie pretensjonalnością. Jedyną moim zdaniem mocną stroną Cesarskiego cięcia jest jego muzyczność. Wykonania solowych partii wokalnych przez Ditte Berkeley i Nini Julię Bang zapierają

London Film Festival zakończony Adam Dąbrowski

C

zy finał był niespodzianką? Jeszcze jaką! Stojąc na czerwonym dywanie na londyńskim Leicester Square Paweł Pawlikowski zarzekał się, że nie interesuje go zdobywanie nagród. – Kompletnie nie mam takich potrzeb. Kiedyś byłem młody, to się podniecałem nagrodami. Teraz już nie. Jest nagroda, fajnie, nie ma – trudno. Grunt, że film jest dobry – mówił reżyser. Ale nie miał chyba nic przeciwko temu, gdy parę dni później podczas gali zamykającej London Film Festival wyczytano jego nazwisko. Ida zdobyła nagrodę dla najlepszego filmu, pokonując obrazy m.in. z Francji (Abu se of We ak ness Cetherine Breillat), z Wysp (The Do uble Richarda Ayoade’a) oraz z Indii (The Lunch box Ritesha Batry).

Czym obraz ujął jury? – Ida zrobiła na nas wielkie wrażenie, jako pierwszy film, który Pawlikowski – uznany już na Wyspach – stworzył w swej ojczyźnie, Polsce. Bardzo poruszył nas odważny film, który z subtelnością i inteligencją opowiada o bolesnej i kontrowersyjnej historycznej sytuacji – niemieckiej okupacji i Holocauście. Osobna pochwała należy mu się za porywający język wizualny, który posłużył do stworzenia dzieła trwale oddziałującego na emocje – powiedział podczas ceremonii rozdania nagród przewodniczący jury Philip French. A dziennikarz „The Guardian” zachwycał się „wzruszającą historią opowiedzianą z wielką mocą”. I chwalił kreacje dwóch Agat: Kuleszy i Trzebuchowskiej. O Idzie piszemy na str. 3. A na jakie filmy warto jeszcze czekać?

SAVING MR BANKS Aż dziwne, że ten temat tak długo czekał na ekranizację. W 1963 roku Walt Disney – spontaniczny, wiecznie roześmiany, zaprosił do siebie PL Travers – autorkę Mar ry Pop pins – w nadziei na

Kard z filmu Saving Mr Banks

zekranizowanie jej książki. I tu następuje zderzenie światów, bo pisarka to wyniosła, chłodna angielska arystokratka. A bombastyczny Amerykanin i jego pełen świecidełek świat wcale a wcale jej nie przekonuje. Idealny temat na film! No i doskonałe kreacje: Toma Hanksa i Emmy Thomspon.

– Przyjechała do Disneyowskiego studia w Los Angeles i na dwa tygodnie zamieniła życie wszystkich w piekło – mówił przed premierą Hanks. – Ona cały czas mówiła mu po prostu „nie”, „nie” i jeszcze raz „nie”. To fantastyczna historia o dwóch wielkich, naturalnych siłach, które się ze sobą zderzają – dodawała Emma Thompson. Ale, jak wiemy, wszystko skończyło się jednak dobrze, a film – z Julie Andrews w roli głównej – wszedł jednak na ekrany. A co mówią krytycy? „Ten film nieustannie ryzykuje zamienienie się w jeden wielki bałagan. Ale na szczęście stary dobry Tom Hanks pstryka palcami i nagle wszystko zaczyna się w miarę porządkować” – napisał „The Guardian”.

LOVE ME TILL MONDAY Odtrutka na rozmach i bombastyczność Saving Mr Banks. Lo ve Me Till Mon day to kameralna, smutno-śmieszna opowieść o życiu biurowo-uczuciowym młodej dziewczyny, która utknęła w nudnej, monotonnej i przewidywalnej pracy. Wyprana dziwnie z życia, przygnieciona kryzy-


|23

nowy czas | pażdziernik 2013

kultura

TEATR ZAR wCIąż ZbIERA OwACjE wśRód młOdEj PubLICZNOśCI I ZAChwYTY KRYTYKów, ChOć SPEKTAKLOwI bRAK SIłY RAżENIA, ObRAZY bLAKNą, ZEśLIZgują SIę Z OKA I ZNIKAją…

dech w piersiach. Wielogłos też nie przynosi zawodu – aktorzy potrafią śpiewać, choć nie zawsze dobór pieśni wydaje się współgrać z tym, co przed i po. Co do instrumentalistów też nie można im nic zarzucić poza wstrzemięźliwością powodującą pewien niedosyt. Czemu ZAR, mając takie instrumentarium (dwie wiolonczele, skrzypce, trąbkę, pianino, perkusję, a nawet piłę), nie da z siebie więcej? Muzycy tworzą tło polifonicznych pieśni, choć mogliby być pierwiastkiem krwiotwórczym przedstawienia, ingerować w akcję, improwizować, tworzyć własne dialogi i monologi. Druga wiolonczelistka grająca smutno długie nuty lub flażolety na pustych strunach zdaje się niemal niepotrzebna. Choć może ta skromność instrumentacji jest zamierzona, może dźwięk ma służyć wyniesieniu i oświetleniu egzystencjalnych tableaux, inicjowaniu rytuału, którego jednak nie ma? Kyrie Eleison miesza się z Gymnopedią Erika Satie, Oblivion Astora Piazzoli z ragtimem. Nie istnieje logika kompozycyjna, lecz piękno pieśni i wykonawcza perfekcja, która momentami całkowicie rozbraja, przenosi w inny wymiar. Stąd być może ZAR wciąż zbiera owacje wśród młodej publiczności i zachwyty krytyków. Ci ostatni zwłaszcza wydają się kompletnie zamroczeni rzekomą głębią przekazu Prób o samobójstwie. Paradoksalnie właśnie znawcy materii najbardziej dają się nabrać na niezwykłość zjawiska zwanego ZAR. Tyle już widzieli i tak są znudzeni konwencjonalnym teatrem, że wszelka inność wywołuje w nich katarktyczne drgnienia, budzi na nowo ciekawość i wiarę w Sztukę. Trudno mi podzielić pogląd wielu wybitnych teoretyków teatru na temat ZAR. Trudno też w pełni uzasadnić diametralną polaryzację mojego stanowiska. W końcu grupa zdobyła prestiżowe nagrody w Glasgow i Edynburgu, jest stale zapraszana na festiwale i występy w kraju i zagranicą. Przecież prezentuje wysoki poziom rzemiosła w kategorii teatru wizualnego, fizycznego i muzycznego. Problem – jak mniemam – wynika z faktu, że sama jestem praktykiem w dziedzinie sztuk performatywnych i zauważam zbyt wiele konceptualnych fastryg, które nie przykuwają uwagi teatrologicznych autorytetów, pragnących wydobyć, lub – jeśli to konieczne – nadać sens opisywanym zjawiskom, by utrzymać swoje stanowisko na uniwersytecie czy w teatralnym periodyku. Stąd mamy spójne i całościowe wywody (pominę nazwiska ich twórców) na temat narracyjnych, filozoficznych i metafizycznych znaczeń oraz artystycznych walorów Prób o samobójstwie. Cóż, pozostanę przy swoim zdaniu. ZAR stworzył muzyczno-wizualny kolaż, w którym jest tyle luźnych obrazów, że w umyśle widza nie buduje się ani w trakcie, ani po spektaklu żadna całość. Opinię moją konfrontowałam w dyskusjach z osobami uczestniczącymi w przedstawieniu. Wiele z nich, choć podzielało moje wątpliwości, bało się zabrać głos na seminarium prowadzonym przez znanego profesora i eksperta w dziedzinie współczesnego teatru promującego działalność rzeczonej grupy na świecie. Tym bardziej polecam obejrzenie, a jeszcze bardziej wsłuchanie się w śpiewy spektaklu teatru ZAR i wyrobienie sobie własnego zdania.

so wą sza rów ką, jak by czekała w po cze kal ni do praw dzi we go ży cia. Na gle wszyst ko się zmie nia, bo na ho ry zon cie po ja wia ją się aż dwa ro man se, w tym je den z sze fem. Mo men ta mi przy po mi na to wy dłu żo ny se rial (mo że nie á la Chan nel 4, ale nie co am bit- niej szy, ta ki z BBC – już tak). I trud no się dzi wić, bo re ży ser Ju stin Har dy do tej pory wła śnie se ria le re ży se ro wał. Ale uj mu je me lan cho lia tej opo wie ści o nie co za gu bio nym, dziw nie kru chym po ko le niu, któ re w do ro słe ży cie we szło w cza sach kry zy su prze jmującego kon tro lę nad ich lo sa mi. No i nie ma sen ty men tal ne go za koń cze nia.

ne mu Ep p so wi (Mi cha el Fass ben der). – Ro bi łem, co mo głem, by od dać jak naj le piej dro gę Sa lo mo na. Po mo gła mi w tym bar dzo je go bio gra f ia, tam znaj du ją się wska zów ki do te go, co mu siał prze ży wać na ko lej nych eta pach tej udrę ki. My ślę, że zna la złem emo cjo nal ną więź z tam tym czło wie kiem – mó wił od twór ca głów nej ro li Chi te wel Eji for. „Za pie ra ją cy dech w pier siach wy stęp Chi te we la Eji fo ra oraz peł na po ko ry, ale jed no cze śnie ma je sta tycz na re ży se ria Ste ve’a McQu eena spra wia ją, że 12 Years a Sla ve to punkt szczy to wy ka rie ry oby dwóch” – czytamy „Da ily Te le graph”

12 YEARS A SLAVE

ONLY LOVERS LEFT ALIVE

Po Gło dzie i Wsty dzie Ste ve McQu een za bie ra się za te mat nie wol nic twa w Sta nach Zjed no czo nych. W prze ci wień stwie do kró lu ją ce go nie daw no na ekra nach cam po we go Djan go Ta ran ti no, tu te mat trak to wa ny jest zu peł nie se rio. To opo wieść o So lo mo nie ży ją cym w No wym Jor ku ja ko wol ny, czar no skó ry męż czy zna, zna ny ze swe go ta len tu do gry na skrzyp cach. Pod czas ja kie goś to ur née zo sta je po rwa ny i tra ci wol ność. Do sta je się w rę ce nie ja kie go For da (gra ne go przez wszechobecnego ostat nio Be ne dic ta Cum ber bat cha), któ ry– jak na ów cze sne stan dar dy – nie trak tu je go źle. Wszyst ko jed nak zmie nia się, gdy Sa lo mon od sprze da ny zo sta je psy cho pa tycz -

Je den z naj waż niej szych ame ry kań skich re ży se rów nie za leż nych Jim Jar mush tym ra zem ser wu je nam opo wieść o… wam pi rach. To z po zo ru la ta świetl ne od ka me ral nej me dy ta cji Bro ken Flo wers czy na wet pseu do we ster nu Li mits of Con trol – je go dwóch ostat nich dzieł. Ale On ly Lo vers Left Ali ve to nie opo wieść o kru cy f ik sach, czosn ku i ucie ka niu przed słoń cem. To hi sto ria dwoj ga wam pi rów, Ada ma i Evy – w tych ro lach Til da Swin don i Tom Hid dle ston – któ rzy po stu le ciach od grze wa ją swój sta ry ro mans. Ale wszyst ko utrud ni im gra na przez Mię Wa sil kow ską sio stra Evy – wul kan ener gii, ca ły czas wpa ko wu ją ca się w kło po ty. I wcią ga ją ca w kło po ty in nych. A ca -

Polish Music Week Yama ha Mu sic Lon don we współ pra cy z In s ty tu tem Kul tu r y Pol skiej w Lon dy nie za pra sza ją na Po lish Mu sic We ek. Se ria re ci ta li mu zycz nych od bę dzie się w dniach 11-15 li sto pa da w sie dzi bie Yama ha Mu sic Lon don na So ho. Wy da rze nie to ma na ce lu pod kre śle nie pol sko -bry tyj skich re la cji ar ty s tycz nych oraz za pre zen to wa nie no we go po ko le nia znakomitych pol skich ar ty stów miesz ka ją cych w Wiel kiej Bry ta nii przed pol ską, bry tyj ską i mię dzy na ro do wą pu blicz no ścią. Otwar cie fe sti wa lu zbie ga się w cza sie z pol skim Dniem Nie pod le gło ści, a zróż ni co wa ny pro gram wy da rzeń obej mu je mu zy kę kla sycz ną, ope rę i jazz. Kon cer tom to wa rzy szy ć bę dzie wy sta wa par t y tur uzna nych pol skich kom po zy to rów oraz pu bli ka cji wy daw nic twa Che s ter i Pol skie go Wy daw nic twa Mu zycz ne go. Biorący udział w recitalach ar t y ści two rzą obec nie w Lon dy nie i są po wszech nie uzna wa ni za jed nych z naj bar dziej kre atyw nych mło dych mu zy ków z Pol ski. Wy da rze nia fe sti wa lo we re pre zen tu ją sze ro ki re per tu ar, w tym mię dzy in ny mi dzie ła Fr y de r y ka Cho pi na, Ka ro la Szy ma now skie go, Hen r y ka Wie niaw skie go, Wi tol da Lu to sław skie go i Gra ży ny Ba ce wicz. Kon cer t y bę dą od by wa ły się w sa li re ci ta lo wej Yama ha Mu sic Lon don, 152 War do ur S tre et, So ho, Lon don W1F 8YA. Wstęp na kon cer t y jest dar mo wy, ale z uwa gi na du że za in te re so wa nie za le ca się wcze śniej szą re zer wa cję wej śció wek na stro nie: http://www.yama ha mu sic lon don.com/po li sh mu si cwe ek

łość za mie nia się w nie po ko ją cą ale go rię opi su jącą le targ i to czą cą kul tu rę Za cho du apatię. To nie przy pa dek, że Adam miesz ka w roz kła da ją cym się De tro it, nie gdyś dy na micz nym, prze my sło wym cen trum pro duk cji sa mo cho do wej, dziś zban kru to wa nym mie ście du chów. „Jar mush udo wad nia, że świat w roz kła dzie też mo że być pięk ny” – napisał „Slant Ma ga zi ne”.

POLSKIE AKCENTY

Kard z filmu Wałęsa. Człowiek nadziei

Ida nie by ła je dy nym pol skim ak cen tem na te go rocz nej im pre zie. Na pokaz filmu Andrzeja Wajdy Wałęsa. Człowiek nadziei przyjechał do Londynu by ły pre zy dent RP. – Mo je ży cie by ło tak bo ga te, że po wstać mo gło by ze dwa dzie ścia

fil mów – mó wił na pre mie rze po świę co nej swo jej bio gra f ii Lech Wa łę sa. Za in te re so wa nie me diów na Wy spach, gdzie Wa łę sa wciąż ma sta tus iko ny by ło ogrom ne. „To cho dzą ca hi sto ria” – wy szep tał w pew nym mo men cie obec ny na pre mie rze dzien ni karz BBC World Se r vi ce. Film przy ję ty zo stał na Wy spach bar dzo cie pło. Re cen zent „The Independent” chwa li „nie sa mo wi tą” grę od twór cy głów nej ro li, Ro ber ta Więc kie wi cza, a jednocześnie za strze ga, że naj cie kaw sza jest pierw sza część fil mu – ta, w któ rej Wa łę sa opo wia da o swoim życiu słynnej włoskiej dziennikarce Orianie Fa lac ci. „Dru ga ba lan su je już na gra ni cy ha gio gra f ii” – pi sze Geof frey Mac nab. To masz Wa si lew ski po ka zał na to miast swo je Pły ną ce wie żow ce – rzad ką w pol skim ki nie opo wieść o od kry wa niu ho mo ero ty zmu. Li stę za my ka Pa pu sza Krauzów, hi sto ria po et ki po cho dze nia rom skie go, któ ra ja ko pierw sza w hi sto rii opublikowała swo je wier sze. Film śle dzi lo sy ko bie ty – oraz jej nieistniejącego już świa ta – od po cząt ku dwu dzie ste go wie ku, przez la ta woj ny, po woj nie (gdy otrzy ma ła wspar cie mię dzy in ny mi od Tu wi ma) aż po la ta osiem dzie sią te. „Nie sa mo wi te w Pa pu szy jest to, że fe no me nal ne, czar no -bia łe zdję cia spa ja ją rwącą się w wie lu miej scach opo wieść” – pi sze o fil mie re cen zent ser wi su „Scre en Da ily”.


24 |

październik 2013 | nowy czas

kultura

Sześć partit mistrza Sebastiana Bacha Paweł Zawadzki

Dzie cię ciem by łem, kie dy ga ze ty pu bli ko wa ły fo to gra f ie z ta jem ni czej nie co bu do wy wiel kie go pa ła cu w centrum War sza wy. Po la tach za przy jaź nie ni architekci wy tł u ma czy li mi, że Pa łac Kul tu ry i Na uki był wzo ro wa ny na mo skiew skich dra pa czach chmur, a te z ko lei na śla do wały wie żow ce no wo jor skie. Po dob nie jak sa mo chód mar ki War sza wa na śla do wał mo skiew ską Po bie dę, a ta zaś ame ry kań skie go For da. War to też do dać, gwo li praw dy hi sto rycz nej, że za nim Pa łac Kul tu ry po wstał – Wiel ki Brat pro po no wał osie dle miesz ka nio we w sty lu MDM -u, szpi tal lub – pa łac. Na si wład cy wy bra li pa łac, któ re go wysokość wyznaczono przy po mo cy ba lo nu. Mu zeum Tech ni ki, pły wal nia w Pa ła cu Mło dzie ży, mię dzy na ro do we tar gi książ ki oswa ja ły war sza wia ków z nie co dziw ną bu dow lą. Do brze za pro jek to wa ny par k wo kół Pa ła cu był wygodnym miej scem spa ce rów i zo stał polubiony przez miesz kań ców stolicy. Psy mia ły tam swój klub, podczas gdy ich wła ści cie le wy mienia li naj now sze plot ki.

Ewa Stepan:

Pa łac, z pa te t ycz ny mi rzeź ba mi, od po cząt ku był bu dow lą sa kral ną. Więc kie dy w Kra ko wie w ko ście le Ma r iac kim ksiądz kar dy nał Ma char ski od pra wiał uro czy stą mszę świę tą za zmar łe go Pio tra Skrzy nec kie go – z ta ra su wi do ko we go na trzy dzie stym pię trze Pa ła cu Kul tu r y i Na uki To masz Stańko ode g rał Hej nał Ma r iac ki. Po mysł był mój, Ma ciek Ze mba t y po mógł go zre ali zo wać. Trwa ły wów czas spo r y, czy pa łac zbu rzyć. Ja ko eko log pro po no wa łem, by go za blusz czyć, ro biąc miej sce dla gniazd go łąb ków po ko ju. Osta tecz nie umiesz czo no wiel ki ze gar – je go czte r y tar cze wi docz ne są z du żej od le gło ści i ów mo skiew sko -no wo jor ski sym bol zy skał nie co lon dyń skiej ogła dy. Po ci chu mia łem też na dzie ję, że ja kiś ame ry kań ski mi liar der ku pi pa łac, roz bie rze go nu me ru jąc każ dy kamień i prze nie sie go na przy kład do Tek sa su – jak to zwy kli kie dyś ro bić naj bo gat si Ame ry ka nie ku pu jąc zam ki znad Lo ary... czy London Bridge, który stoi w Arizonie, po tym jak go Amerykanie kupili, myśląc, że to Tower Bridge. Spo r y uci chły, Pa ła cu Kul tu r y i Na uki po zo stał. Ra dio wa Dwój ka w ran nej au dy cji za pra -

sza na kon cert kla we sy no wy do sal Te atru Stu dio, na par te rze. Za in try go wał mnie wy wiad z kla we sy nist ką, więc po bie głem na wie czor ny kon cert. Zwiew na, ete r ycz na, ży wio ło wa. Hol, bę dą cy nie gdyś wej ściem do szat ni, po mie ścił du żą licz bę skła da nych krze seł. Pu blicz ność za ję ła wsz yst kie. Sześć Par tit Mi strza Jana Se ba stia na wy ko ny wa nych na kla we sy nie z uczu ciem, ser cem i prze ję ciem po rwa ło pu blicz ność, któ ra na sto ją co okla ski wa ła ar tyst kę. Po łą cze nie cudownej, zwiew nej mu zy ki sprzed trzy stu lat z pa ła co wym wnę trzem, któ re go mar mu ro wy pa tos oswoiła pa ty na cza su, był o tak niezwy kłe i za sk aku ją ce, że niemal baj ko we. Kon cert był nie ja ko de biu tem – jak sa ma ar tyst ka go okre śli ła. Moż na by ło też na być de biu tanc ki al bum. Na by łem, słu cha łem na go rą co i twier dzę, że oso ba, któ ra za pro si Mał go rza tę Sar bak na kon cert Sze ściu Par tit Ja na Se ba stia na Ba cha do Lon dy nu – przy ło ży rę kę do wiel kie go wy da rze nia mu zycz ne go. Scep ty kom po le cam stro ny: www.mal go rza ta sar bak.com i www.la do abc.com. Mam na dzie ję, że piękn y kon cert Do brej Wróż ki osta tecz nie zdjął już reszt ki klą twy i złych sko ja rzeń z Pa ła cu Kul tu ry i Na uki.

Mój LoNdyN

ANNA MARIA MICKIEWICZ Poetka Roku Miasta Literatów 2013

– It is good to be back! It feels like home! – Jednak? Po tylu latach? – Where is the home? – „Tam, gdzie serce twoje” – jak mawiał poeta. – Czyli gdzie naprawdę ? – Tutaj, gdzie akurat nie mam gdzie mieszkać, ale mam dzieci i tylu przyjaciół, gdzie patrząc na roziskrzone słońcem czy skąpane deszczem szklane domy City wdycham morski powiew ś wiata, gdzie ocieram się o wszystkie jego kolor y, gdzie mogę zanurzyć się w tłumie, który pulsuje życiem całego globu. Architektura Londynu oddaje tę energię, pokazuje bieg czasów, jest otwartą kartą dziejów. Obok Katedry Southwark, gdzie Szekspir drzemie w jej południowej nawie, wyrósł strzelisty Shard, dzieci pluskają się w kolorowych str u-

nach fontanny przed jednym z najwspanialszych pomników współczesnej architektury: 7 More London Riverside Building, gdzie mieści się siedziba PWC. Skrupulatna dbałość o poczucie przestrzeni, o światło, zieleń, delikatne załamania br ył, uporządkowana różnorodność kształtów, a jednocześnie rozmach, strzelistość, dynamika form współgrających harmonijnie wywołują poczucie zadowolenia, po prostu well being. Siadam na schodach, obserwuję wielobar wny tłum i słucham szumu różnych języków, i wody… Płynie czas, mija życie, jedno, dr ugie, trzecie pokolenie, nowy ś wiat, nowe wyzwania, nowe myśli, nowa architektura, nowa kultura wpisująca się powoli w tę starą. Patrzę na wspaniały Tower Bridge, świadectwo rewolucji przemysłowej XIX wieku. Stoję pod otwierają-

cymi się potężnymi ramionami mostu w tłumie Amer ykanów podziwiających to „cudo starej techniki”. Co myśleli ci co s tali tutaj 120-130 lat temu? Jak wyglądały zachwycone twarze twórców, a jak może przerażone twarze t ych, co mieszkali pod mos tem i w okolicznych slumsach? W dole przepływa statek z turystami. Po drugiej stronie, na bulwarze przy Tower młody tato z paczką chipsów w dłoni opowiada małej córeczce skupionej na oblizywaniu kapiącego loda, o ściętych głowach żon Henryka XVIII. Przede mną Tamiza, szklane domy, a wokół kolorowy tłum ciekawy życia, świata i ludzi. Każdy ma swoją historię, historię swojego życia, ale też własne rozumienie tej wspólnej, tej w której uczestniczy codziennie. Zanurzam się w dynamice Londynu i szukam w niej swojego miejsca, swojego domu.

Jak pisze w uzasadnieniu Danuta Blaszak, która stworzyła por tal Miasto Literatów, nagroda zos tała przyznana przede wszystkim w uznaniu dla wierszy Anny Marii Mickiewicz – ich bogatych war tości literackich. „Urzekły nas indywidualne doświadczenia, emocje poetyckie opisane z uczciwością, ale bez narzucania ocen, wkomponowane w rzeczywistość, w czasoprzes trzeń tak dyskretnie, że nikt nie będzie zmieniał poezji w politykę. Gdy czytasz i widzisz tę rzeczywistość i jeśli wtedy istniałeś, jeśli wtedy tam byłeś, albo w ś wiecie podobnym – patrzysz na obraz i nagle zaczynasz mówić, „a wiesz, tak jak ja wtedy... Urzekła nas harmonia poetki z literackim bogactwem czasoprzestrzeni. Jej pamięć o tych, którzy odeszli, szacunek dla tych, którzy współistnieją. Poezja ta zawiera znajomość his torii literatur y i współczesnych środowisk literackich... Świat w czasie i przestrzeni jest jak wielki dywan z wzorami platońskich idei i nićmi łączącymi ludzi i wydarzenia. I na pytanie: „Dlaczego Anna Maria Mickiewicz?”, odpowiemy metafor ycznie: – W uznaniu dla dywanu. Miasto Literatów 2000++ to por tal internetowy z dużymi tradycjami, któr y powstał w latach 90. minionego wieku, kiedy jeszcze do roku 2000, do następnego milenium, wydawało się, że jest bardzo daleko. Stąd w nazwie 2000++. Rozwinął się w największy polski emigracyjny por tal literacki, skupiający w różnych formach współpracy około dwu t ysięcy twórców na całym ś wiecie. Miasto Literatów 2000++ zajmuje się również działalnością wydawniczą. Spotkanie z Anną Marią Mickiewicz w Poetry Cafe, czytaj str. 31 http://www.miastoliteratow.com/


|25

nowy czas | październik 2013

pytania obieżyświata

Gdzie mieszka Stwórca świata?

Porośnięta kaktusami pustynia, za którą w oddali widać błękitny zarys górskiego łańcucha z górą Baboquivari

Włodzimierz Fenrych

M

isja San Xavier Le Bac leży prawie na przedmieściach Tucson. Patrząc stamtąd na wschód widać autostradę i miasto, jeśli patrzeć na zachód, widać porośniętą kaktusami pustynię. Za pustynią, w oddali, widać błękitny zarys górskiego łańcucha, którego najwyższy szczyt sterczy wysoko ponad resztą jak wystający palec. Jest to góra Baboquivari, na której mieszka... O tym potem, skupmy się na misji św. Ksawerego. Kościół pod jego wezwaniem jest zupełnie wyjątkowy: autentyczny, niepodrabiany osiemnastowieczny barok. Poziom artystyczny figur może trochę prowincjonalny, ale też kiedy go budowano, była to naprawdę daleka prowincja. W kontynentalnej Europie jest takich kościołów na pęczki, ale w Stanach? Ze świecą szukać (chociaż tutaj słońce leje się z nieba takim żarem, że świeca szybko by się stopiła). Ale jest jeszcze inny powód, dla którego ten kościół jest wyjątkowy. Jest on pod wezwaniem św. Franciszka Ksawerego, jezuickiego misjonarza Dalekiego Wschodu, którego figura odziana w białą komżę (szytą, nie rzeźbioną) stoi w głównym ołtarzu. Do św. Ksawerego, którego figura leży w lewym transepcie, licznie przychodzą pomodlić się i podnieść głowę świętego tutejsi Indianie z rezerwatu Papago, na którego terenie położony jest kościół. Franciszek Ksawery należał do tych świętych, których zwłoki nie rozkładały się (podobnie jak zwłoki niektórych papieży wystawione do dziś w szklanych trumnach w bazylice św. Piotra w Rzymie), dlatego czasem jest on rzeźbiony w postaci figury leżącej na katafalku. Tak właśnie jest przedstawiany w sanktuarium w Magdalena del Kino, w północnym Meksyku. Dla Papagów, zamieszkujących tereny po obu stronach granicy, sanktuarium w Magdalena jest czymś takim jak dla nas Częstochowa – pielgrzymują tam tłumnie, a leżąca figura świętego powielana jest w licznych kaplicach na terenach zamieszkałych przez Indian. Ale... Ale... Pierwsze ale: na początku XX wieku w Meksyku zwyciężyła rewolucja i władzę przejęli antyklerykałowie, czego efektem by-

ła między innymi oficjalna walka z kultem świętych. W 1934 roku sanktuarium w Magdalenie zostało zamknięte, a wszystkie figury porąbane i spalone w piecu browaru. Wszystkie? Wcale nie. Oni tylko myślą, że porąbali figurę św. Ksawerego. Indianie twierdzą, że w St. Xavier le Bac, po amerykańskiej stronie granicy, leży ta właśnie figura, która kiedyś leżała w sanktuarium w Magdalenie. Figura w Bac nie ma nóg, bo pewnej nocy wstała i szła całą drogę i doszła aż tam, gdzie dziś leży – nogi jej się przy tym starły. Legenda? Pewnie tak, wedle innej legendy figura z Magdaleny ukryła się na czas represji, a kiedy te minęły, wróciła na swoje miejsce. A wedle jeszcze innej uciekła do miejscowości San Francisquito (przy granicy ze Stanami), gdzie do dziś leży w kaplicy. Do meksykańskiej Magdaleny nie pojechałem, ale w San Xavier le Bac byłem (pod koniec września, kiedy temperatura spada do 40ºC). Do kościoła przychodzą dwa rodzaje ludzi: turyści i lokalni Indianie. Turyści z aparatami fotograficznymi robią zdjęcia (tak jak ja). Niektórzy z nich są katolikami (tak jak ja) i przyklękają wchodząc. Przewodniki nic nie wspominają o leżącej figurze św. Ksawerego, zatem większość turystów nie jest świadoma znaczenia, jakie ta figura ma dla drugiej grupy ludzi. Indianie z rezerwatu Papago, którzy przychodzą tu licznie, wizualnie się nie wyróżniają, ubrani są tak jak wszyscy Amerykanie, choć mają indiańskie rysy twarzy. Wchodząc przyklękają przy wejściu i natych-

Misja San Xavier Le Bac

miast kierują się do lewego transeptu, by pomodlić się przy leżącej figurze i podnieść ją za głowę. Przychodzą całe rodziny, małe dzieci są brane na ręce, żeby też mogły głowę świętego podnieść. Pytam potem spotkanych Indian, o co chodzi z tym podnoszeniem głowy. Młody człowiek w sklepiku z pamiątkami (przede wszystkim ręcznie plecionymi koszykami, z których Papago słyną) wyjaśnia: – Jeśli uniesiesz świętego, to znaczy, że przyszedłeś z czystym sercem i modlitwa będzie wysłuchana. Inny Indianin, autostopowicz, którego podwozimy jadąc przez rezerwat, pyta, o którego świętego chodzi. – Ach, tego w San Xavier le Bac? To jest Francisco Kino, który ewangelizował ten kraj. Zaraz zaraz, jak to Francisco Kino? Czy jest taki święty? Nie wiem nic o tym, by był on kiedykolwiek kanonizowany. Eusebio Francisco Kino był jezuitą, który pod koniec XVII wieku spędził dwadzieścia kilka lat w rejonie zwanym Pimeria Alta, głosząc tam Ewangelię. Niestrudzenie jeździł po okolicy i zakładał misje, wśród nich w miejscowości Magdalena (dziś w meksykańskim stanie Sonora) i w San Xavier le Bac (w Arizonie). W 1711 roku zmarł w Magdalenie, gdzie go pochowano. W głównym kościele tego miasta jest figura zmarłego świętego, który też ma na imię Francisco. Czy można się dziwić, że niektórym ci święci się mylą? W końcu św. Franciszek Ksawery to odległa postać, zmarł gdzieś za ogromnym oceanem, pochowany jest za innym oceanem, natomiast ojciec Kino jeździł po tym właśnie kraju i to on zakładał tu misje i jest zupełnie naturalne, że to jego czci lokalna ludność. Pimeria Alta to kraj długo ignorowany przez Hiszpanów. Nie było żadnych legend o ogromnych bogactwach, nie było też murowanych indiańskich wsi, tak jak nad Rio Grande, była tylko pustynia, na której żyli Indianie mieszkający w szałasach. Skoro w szałasach, to pewnie prymitywni. Taka ocena, oparta na pozorach, była (jak to często bywa) złudna. Mieszkający tu Indianie Pima i Papago żyli z rolnictwa, a żeby z rolnictwa wyżyć na pustyni – trzeba nie lada umiejętności. Od niepamiętnych czasów uprawiali kukurydzę, starannie nawadniając pola. Prowadzili życie na poły koczownicze, schodząc w doliny dopiero kiedy temperatura spadała do 40ºC, gorętsze miesiące spędzając w wyższych rejonach gór. Papago nie przeszli do popularnej literatury o Dzikim Zachodzie, bo mieli na pieńku z Apaczami, którzy (jak mi powiedział młody człowiek w sklepie z pamiątkami) napadali na nich, zabijali mężczyzn i wykradali kobiety. Dzięki wysiłkom ojca Kino Papago byli gorliwymi katolikami, przychodzącymi do swego świętego pomodlić się i podnieść go za głowę. Udało im się wynegocjować duży rezerwat i w tym rezerwacie budują swemu świętemu kapliczki i zapalają w nich setki świeczek. Co bardzo istotne – na terenie rezerwatu znalazła się też góra Baboquivari. Dlaczego bardzo istotne? Bo mieszka tam... No właśnie, o to też pytałem napotkanych Indian. I nieodmiennie dostawałem odpowiedź: – Mieszka tam I'itoi, Stwórca Świata. Mieszka w jaskini na samej górze, Indianie przynoszą mu ofiary i kwiaty. Czasami można go spotkać, jawi się jako zgarbiony staruszek. – A czy ja też mógłbym pójść do tej jaskini? Słyszę, że mógłbym, ale musiałbym dostać pozwolenie od władz rezerwatu. Niestety, na takie pozwolenie trzeba czekać dwa tygodnie, a my za dwa dni mamy odlot. Więc nic z tego. Spacer do miejsca, gdzie mieszka Stwórca Świata – to dopiero byłaby gratka! Władze Rezerwatu mogłyby zarabiać na wydawaniu pozwoleń za opłatą, a okoliczna ludność na sprzedaży ręcznie plecionych koszyków albo podkoszulek z odpowiednim nadrukiem. Tylko ze spotkaniem Stwórcy mógłby być kłopot. Powiadają, że żeby go spotkać, trzeba mieć czyste serce, a tego od władz rezerwatu kupić się nie da.

Kościół Pod wezwanieM św. KSawereGo w arizonie jeSt wyjątKowy: autentyczny, niePodraBiany oSieMnaStowieczny BaroK. w euroPie jeSt taKich Kościołów na PęczKi, aLe w Stanach? z świecą SzuKać…


26|

październik 2013 | nowy czas

czas na podróże

BUDAPESZT Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz

T

rudno zliczyć, ile razy Szent Korona, czyli Korona Święta, była kradziona, porywana, ukrywana, przewożona, zakopywana i odkopywana. Jak poucza przez słuchawki wirtualna przewodniczka w kursującym ulicami Budapesztu turystycznym autokarze Hop In Hop Off, Stefan, król Węgier, poprosił papieża Sylwestra II o koronę, ale ten miał tylko jedną, przeznaczoną dla „kogo innego”. Tak przynajmniej brzmi to w polskiej wersji językowej, a pewna nieprecyzyjność tego sformułowania wiąże się być może z faktem, że owym zagadkowym „innym” był Bolesław Chrobry, któremu Stefan sprzątnął koronę sprzed nosa. Może to i lepiej, bo nasze regalia zostały skradzione z Wawelu przez Prusaków w 1795 roku, a następnie przetopione. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że korona św. Stefana podzieliłaby ich los i nie znajdowałaby się dziś w sali budapeszteńskiego parlamentu, pod najwyższą kopułą, gdzie spoczywa strzeżona przez uzbrojonych żołnierzy, którzy co godzina okrążają ją defiladowym krokiem. Młody Węgier, przysłuchując się naszej rozmowie w sali kopułowej, zapytał po angielsku, czy jesteśmy Polakami. Gdy potwierdziliśmy, wygłosił z triumfalnym uśmiechem: – Polak, Węgier, dwa bratanki! Odpowiedzieliśmy natychmiast: – Lendziel, Madziar, kyjt jou borat! – i na tym nasza przyjacielska rozmowa się zakończyła, bo tutaj też kończyły się nasze umiejętności językowe. Przysłowie pochodzi prawdopodobnie z czasów konfederacji barskiej, jednak jego korzenie sięgają roku tysięcznego, kiedy to sprawa przywłaszczonej korony nie osłabiła, jak widać, wzajemnej sympatii naszych narodów. Król Stefan był synem Adelaidy Białej Knegini, bardzo wojowniczej damy, siostry lub córki Mieszka I, a zatem bliższej lub dalszej ciotki Chro-

brego. Wynika z tego, że już w roku tysięcznym władcy naszych krajów mogli być kuzynami – idea „bratanków” ma więc bardzo dawne korzenie. Stefan wsparł zresztą militarnie Bolesława, gdy ten ruszył z wyprawą na Ruś Kijowską, co uznać można za pierwszy z całego ciągu przykładów wspólnych polsko-węgierskich przedsięwzięć wojskowych. Jednym z ostatnich było wysłanie Piłsudskiemu przez rząd węgierski (na własny koszt) pociągu z trzydziestoma tysiącami mauserów i milionami naboi, bez których nie mielibyśmy z czego strzelać do bolszewików i nie wygralibyśmy Bitwy Warszawskiej w 1920 roku. Bez pociągu znad Dunaju nie byłoby Cudu nad Wisłą. Nie do końca legalny sposób, w jaki korona dostała się w ręce św. Stefana, zaważył chyba na jej późniejszych losach: podczas najazdów Mongołów przechowywana była na chorwackiej wyspie Trau, potem dostała się w ręce Wacława Czeskiego, następnie wojewody siedmiogrodzkiego Laszlo. Po powrocie na Węgry została wykradziona do Austrii, po czym padła łupem Sulejmana Wspaniałego, sułtana tureckiego. Następne przystanki to Wiedeń, Praga, Pressburg (Bratysława), ponownie Budapeszt, a nawet największy skład sztabek złota na świecie – Fort Knox, skarbiec Federalnego Banku Rezerw USA, dokąd z obawy przed Rosjanami wywieziono ją pod koniec II wojny światowej. Korona prezentuje się imponująco. Przez całe stulecia była czymś więcej niż królewskim nakryciem głowy – w świadomości Węgrów nie tylko gwarantuje ona istnienie państwa, ale posiada jakby siłę mistyczną. Była traktowana niemal jak osoba, i to osoba ważniejsza niż wymienne bądź co bądź persony królów. Wpisana w węgierską konstytucję jako narodowa relikwia, wraz ze swym charakterystycznym przekrzywionym krzyżykiem widnieje nad godłem Węgier. Właśnie takie godło znajduje się za fotelem marszałka w sali obrad parlamentu, a po jego dwu stronach umieszczono sześć innych tarcz – to herby rodów królewskich sprawujących władzę na Węgrzech. Pomiędzy nimi przykuwa wzrok biały orzeł Jagiellonów. To na tej sali w 2007 roku jednogłośnie ogłoszono 23 marca dniem przyjaźni węgiersko-polskiej, zresztą i polscy posłowie przyjęli analogiczną uchwałę przez aklamację. Parlament w Peszcie, dzieło architekta Imre Steindla, przypominający parlament londyński i podobnie jak on usytuowany na brzegu rzeki, sprawia bardziej przysadziste i mniej zwarte wrażenie niż jego odpowiednik nad Tamizą. Gmach parlamentu wydaje się być zbyt ogromny, jak na niespełna dziesięciomilionowy kraj, którym są dzisiejsze Węgry. Jednak na przełomie XIX i XX wieku, gdy powstawał, służył jako izba posiedzeń wszystkich krajów Korony Świętego Stefana (czyli tak zwanego Zalitawia, obejmują-

BUDAPESZTEńSki PARAmEnT, oZDoBiony nEogoTyckimi i BARokoWymi oRnAmEnTAmi, RZEźBAmi, oBRAZAmi, WiTRAżAmi i ZłocEniAmi RoBi iściE imPERiAlnE WRAżEniE

Węgier pokazał nam dach budynku, z którego Rosjanie otworzyli ogień do tłumu


|27

nowy czas | październik 2013

czas na podróże ce go Wę gry wraz z Sied mio gro dem, Chor wa cją, Sła wo nią i mia stem Ri je ka), a ob ra dy au stro -wę gier skich par la men ta rzy stów od by wa ły się na prze mian w Wied niu i Bu da pesz cie. W po rów na niu z na szym skrom nym sej mem na Wiej skiej, bu da pesz teń ski ko los, ozdo bio ny neo go tyc ki mi i ba ro ko wy mi or na men ta mi, rzeź ba mi, ob ra za mi, wi tra ża mi i zło ce nia mi (do je go wy stro ju zu ży to 40 kg zło ta i pół mi lio na ka mie ni szla chet nych) ro bi iście im pe rial ne wra że nie. Szcze gól nie pięk nie pre zen tu je się pod wie czór z po kła du stat ku, kie dy pod świe tlo na ko ron ko wa fa sa da, wie że i smu kłe pi na kle od bi ja ją się w drżą cym lu strze Du na ju. Na pla cu przed par la men tem znaj du je się skrom na pły ta upa mięt nia ją ca ofia r y re wo lu cji wę gier skiej w 1956 ro ku. Przy sta nę li śmy obok si we go Wę gra, któ r y po chy lał się nad pły tą; męż czy zna do strzegł ką tem oka, że mo dli my się za po le głych. Być mo że to skło ni ło go, by spon ta nicz nie po dejść i za gad nąć: – Wir waren damals sechzehn jahren alt... Opo wie dział nam po nie miec ku, że ja ko szes na sto la tek wraz z ko le ga mi kla so wy mi uczest ni czył w 1956 ro ku w de mon stra cji na pla cu przed par la men tem. Kie dy w do cho dzą cych do pla cu uli cach po ja wi ły się lu fy so wiec kich czoł gów, lu dzie za czę li w pa ni ce ucie kać w stro nę par la men tu. Wę gier po ka zał nam dach bu dyn ku, z któ re go Ro sja nie otwo rzy li ogień do tłu mu. – Co chwi la któ r yś z ucie ka ją cych pa dał na zie mię i już się nie pod no sił. Za bi ty zo stał wte dy mój naj lep szy przy ja ciel i in ni ko le dzy z kla sy – za koń czył męż czy zna, ocie ra jąc rę ka wem kurt ki łzy i szyb ko od szedł. (Ro sja nie za mor do wa li wów czas oko ło stu osób, a w cią gu ca łe go po wsta nia – dwa ty sią ce pięć set. Na wieść o tym w Pol sce zor ga ni zo wa no zbiór kę żyw no ści, le karstw i krwi. Punk ty po bo ru krwi pra co wa ły ca łą do bę. Co cie ka we, war tość ze bra nej wów czas spon ta nicz nie przez zwy kłych Po la ków po mo cy prze kro czy ła cał ko wi tą war tość da rów prze sła nych dla Wę grów przez rząd USA. W ścia nie na roż ne go bu dyn ku pla cu ce lo wo nie za tyn ko wa no dziur wy rwa nych przez po ci ski, za mo co wa no w nich za to ku le z brą zu przy po mi na ją ce tam te po ci ski. Nie co da lej, na pół okrą głym most ku sta nął po mnik przy wód cy wę gier skie go po wsta nia, Im re No gy'ego. W pal cie i ka pe lu szu, z prze wie szo nym przez ra mię pa ra so lem, jak by wy szedł na nie dziel ną prze chadz kę, spo glą da w stro nę pla cu przed par la men tem. Stra co ny przez ko mu ni stów w 1958 ro ku, po cho wa ny ze spę ta ny mi dru tem kol cza stym rę ka mi i no ga mi w gro bie prze zna czo nym dla kry mi na li stów, zo stał w 1989 ro ku eks hu mo wa ny i uro czy ście po cho wa ny na Pla cu Bo ha te rów, a je go po grzeb stał się wiel ką pa trio tycz ną ma ni fe sta cją. To pod czas tej uro czy sto ści pe wien ni ko mu nie zna ny stu dent do r wał się do mi kro fo nu i wy gło sił pło mien ne, nie uzgod nio ne wcze śniej z ni kim prze mó wie nie, w któ r ym we zwał do wy co fa nia z Wę gier wojsk ra dziec kich. Tym stu den tem był Vic tor Or ban, obec ny pre mier Wę gier. Dziś je dy nym śla dem po So wie tach jest sto ją cy po środ ku Pla cu Wol no ści (!) obe lisk, któ re go szczyt wień czy pię cio ra mien na czer wo na gwiaz da. Od stro ny par la men tu wy cho dzi w kie run ku obe li sku bar czy sta, ener gicz na po stać – w roz chy lo nych dło niach bra ku je tyl ko re wol we rów. To po mnik Ro nal da Re aga na. No cą rzę si ście oświe tlo na syl wet ka po grom cy Im pe rium Zła wy mow nie kon tra stu je z po sęp nym czar nym słu pem z gwiaz dą. Obok sil nie strze żo ny, oto czo ny wy so kim me ta lo wym par ka nem bu dy nek am ba sa dy ame ry kań skiej – to tu taj zna lazł po woj nie azyl nie złom ny kar dy nał Mind szen ty. Uro dzo ny ja ko Joz sef Pehm, zmie nił de mon stra cyj nie swe nie miec ko brz mią ce na zwi sko na Mind szen ty (od na zwy ro dzin ne go mia stecz ka), by za pro te sto wać prze ciw hi tle row skim okru cień stwom. Za udzie la nie po mo cy uchodź com z Pol ski oraz Ży dom zo stał osa dzo ny przez Niem ców w wię zie niu. Po woj nie ko mu ni ści w pseu do pro ce sie ska za li kar dy na ła na do ży wo cie, a z wię zie nia uwol ni li go po wstań cy w 1956 ro ku. Gdy do wła dzy do szedł nada ny przez Ro sjan Ka dar, du chow ny schro nił się na pięt na ście lat w am ba sa dzie ame ry kań skiej. Uwa żał, że ja ko pry mas mu si trwać przy swo ich owiecz kach mi mo na ci sków ko mu ni stycz nych władz, a na wet wa ty kań skiej dy plo ma cji. Je go po pier sie od naj dzie my w ni szy przy wej ściu we wnątrz Ba zy li ki św. Ste fa na. Duch św. Ste fa na uno si się nad ca łym Bu da pesz tem – na za chod nim brze gu Du na ju, w pa gór ko wa tej Bu dzie je go po mnik kon ny stoi na prze ciw słyn ne go ko ścio ła św. Ma cie ja, a na brze gu wschod nim, w pła skim Pesz cie, sta tua Ste fa na stoi na Pla cu Bo ha te rów, wśród in nych ma dziar skich kró lów i wład ców. Obok tych pom pa tycz nych aran ża cji, znaj dzie my w Bu da pesz cie rów nież po mni ki za baw ne, ta kie jak sto ją ca na chod ni ku przy uli cy Zri nyi sta tua wą sa te go po lic maj stra przy wo łu ją ca cza sy Fran cisz ka Jó ze fa – stróż pra wa bacz nie ob ser wu je uli cę spod dasz ka pi kiel hau by, wy pi na jąc po kaź ny piw ny brzu szek. Tak to dys kret na mo wa po mni ków opo wia da nam hi sto rię daw ną i naj now szą na ro du bra tan ków. W ba zy li ce spo czy wa jesz cze jed na świę tość na ro do wa – pra wi ca kró la Ste fa na. W go tyc kim re li kwia rzu, ni by we wnę trzu fi li gra no wej ka pli cy, za wy smu kły mi okien ka mi wy pa trzyć moż na kasz ta no wo brą zo wą dłoń kró la – dłoń, w któ rej uno sił ko ro nę, gdy ofia ro wał przed śmier cią na ród wę gier ski Mat ce Bo żej, i w któ rej za wsze trzy mał mie szek ze zło ty mi mo ne ta mi, by roz da -

Pomnik Imre Nogy'ego, przywódcy powstania; obok pomnik św. Stefana unoszący się nad całym Budapesztem

New York Cafe –„najpiękniejsza kawiarnia świata”; obok: stróż prawa bacznie obserwuje ulicę spod daszka pikielhauby

Szent Korona w świadomości Węgrów nie tylko gwarantuje ona istnienie państwa, ale posiada jakby siłę mistyczną

wać je ubogim. (Dziś trzeba wrzucić monetę, by włączyć oświetlenie i móc dojrzeć zasuszoną prawicę.) Budapeszt to miasto pełnych splendoru i przepychu wnętrz – takie są pomieszczenia parlamentu, taka jest nawa bazyliki, foyer opery lub wnętrze New York Cafe –„najpiękniejszej kawiarni świata” – jak zachwala ją wirtualna przewodniczka w autobusie Hop In Hop Off. Tutaj za 2500 forintów wypić można kawę i spróbować czekoladowego tortu Sachera w scenografii przypominającej zarazem korytarze parlamentu, wnętrze opery i rokokową kaplicę – wśród spiralnych kolumn, za pluszową kotarą, na obitej jedwabiem kanapie, pod żyrandolem ze szkła Murano, obserwując własne odbicie w kryształowym lustrze. Kawiarnia mieści się w New York Palace, jednym z charakterystycznych eklektycznych gmachów, jakich pełno na ulicach miasta. Budowle te prześcigają się w mnożeniu gzymsów, kolumn i pilastrów, trójkątnych tympanonów, ekstrawaganckich wykuszy, rozdętych kopuł i wygiętych dachów. Fasady zaludniają plemiona umięśnionych atlasów i dorodnych kariatyd, którym towarzyszy fantastyczna fauna gryfów, harpii, sfinksów, chimer oraz desperacko wychylonych gargulców. Gotyk miesza się tu z architekturą hinduskich świątyń, barok z elementami tureckich meczetów, a wszystko razem przeplata z wybujałą secesją. Znakami firmowymi art nouveau są falujące płaszczyzny fasad, organicznie zaokrąglone kontury okien, kute kraty bram, podobne powyginanym łodygom bluszczu, półokrągłe balkony i obłe wieżyczki, wyskakujące jak bąble ponad krawędź dachu. Kamienice są pię-

cio- i sześciopiętrowe, a kondygnacje nie mają deprymującej wprowadzonej przez Le Corbusiera wysokości (226 cm), lecz przynajmniej dwukrotnie większą. Ta jednolita wysoka zabudowa, powstała prawie w całości w XIX wieku, nadaje ulicom wygląd głębokich kanionów i wprawia zwiedzających jeśli nie w perwersyjny zachwyt przemieszany ze stanami lękowymi, to przynajmniej w chwilowe osłupienie. Miasto spokrewnione jest w charakterze z Wiedniem, Lwowem i Pragą, ale dzięki nieokiełznanej inwencji swych projektantów, którzy zgromadzili w jednym miejscu wszystkie możliwe architektoniczne pomysły minionych wieków (i dodali garść niemożliwych) oraz malowniczemu położeniu nad samym Dunajem, Budapeszt wydaje się przebijać inne stolice CK Monarchii efektownością i spektakularnością swej zabudowy. Niewątpliwie był najelegantszą metropolią östbloku. Przez ostatnie lata jego oblicze niewiele się zmieniło: z wyjątkiem kilku wypucowanych ostatnio do białości najważniejszych gmachów (parlament, Bazylika św. Stefana, Muzeum Sztuk Pięknych, New York Palace czy bliźniacze Pałace Klotyldy przy moście Elżbiety), reszta budowli jest przykurzona i lekko zaniedbana. Ostatnie lata, gdy przez dwie kadencje władzę sprawowali postkomuniści, były dla całego kraju stracone. (Za podsumowanie tych rządów może służyć bezprecedensowe wyznanie poprzedniego premiera, socjalisty Gyurcsány’ego: „Kłamaliśmy rano, w południe i wieczorem, w dzień i w nocy, miesiącami, latami. I wszystkich oszukaliśmy”.) Marazm, zastój inwestycyjny i rozkradanie wszystkiego co się dało, miały miejsce w całym kraju, a zwłaszcza w stolicy, której ludność (około 2 mln) stanowi jedną piątą populacji całych Węgier. Przekłada się to na obecny, nieco zapuszczony obraz miasta. Spatynowany, gdzieniegdzie nawet sczerniały kamień, odrapane tynki budynków i szyldy sklepów wywołują – „jak za komuny” – wrażenie cofnięcia się w czasie o dwadzieścia lat, co zresztą na tle przypominających domki dla lalek kamienic innych miast europejskich nie jest pozbawione nonszalanckiego wdzięku. MARCIN KOŁPANOWICZ, ar t ysta malarz. Publikuje eseje podróżnicze w miesięczniku „Poznaj Świat” oraz teksty o sztuce w kwar talniku „Art ysta i Sztuka”.


28 |

październik 2013 | nowy czas

okiem psychologa

O ojcach, chłopcach i stawaniu się mężczyzną Miroslaw Polanowski

Każdy chłopiec powinien przyjść na świat zaopatrzony w ojca, którego główną rolą jest bycie ojcem i pokazanie nam co znaczy być mężczyzną. Może on od nas uciec, ale my nigdy nie uciekniemy od niego. Obecny czy też nie, żywy czy umarły, prawdziwy czy zmyślony, ojciec jest głównym twórcą naszej męskości. Frank Pitman (Man Enough, 1993)

Postaram się przybliżyć kilka ważnych pytań – czym jest męskość?; kim jest prawdziwy mężczyzna w dzisiejszym świecie?; czym się zajmuje? Czy podam tu również odpowiedzi? Nie sądzę, ale z pewnością zaproponuję kierunek myślenia, dzięki któremu będzie można rozważyć swoje własne odczucia. Myślę, że to dobre miejsce, by przyjrzeć się samemu terminowi męskości. Czy jest to sposób bycia, rodzaj pracy, wysokość konta bankowego? Czy jest to umiejętność panowania nad emocjami i umiejętność niepokazywania ich, czy też siła, agresja oraz znajomość sztuk walki? Co moglibyśmy powiedzieć o męskości aktora, tancerza baletu, człowieka uzależnionego od narkotyków, księdza czy ojca trójki dzieci? Który z nich jest bardziej męski? Prawda, że trudne? Jeżeli jeszcze weźmiemy pod uwagę trend emancypacyjny kobiet, mający miejsce w ostatnich dziesięcioleciach, dążący do wypromowania całkowitej równości w rozumie-

niu i postrzeganiu zarówno mężczyzn jak i kobiet, wówczas pytanie, kim jest dzisiejszy prawdziwy mężczyzna, staje się jeszcze bardziej trudne i jaskrawe. Często w filmach, zwłaszcza komediowych serialach, a także współczesnych reklamach, mężczyźni są prześmiewani i portretowani jako nieudacznicy czy wolniej myślący (być może jest to próba odbicia sobie za setki lat męskiej dominacji…). Tak czy inaczej z pewnością ma to wpływ na globalne samopoczucie mężczyzn oraz ich tradycyjne postrzeganie samych siebie. Z pewnością prowadzi to do swego rodzaju kryzysu dzisiejszej męskości, który obecnie tak łatwo można zaobserwować. Z jednej strony mężczyźni otrzymują komunikaty, że są potrzebni jako silni i zdecydowani, przedsiębiorczy i dominujący, z drugiej zaś jako delikatni, subtelni, umiejący czytać między wierszami i posiadający wysoki poziom emocjonalności. Jakże więc mają dzisiejsi ojcowie przekazywać ideę męskości swoim synom, jeśli sami gubią się w jej zrozumieniu? Wydawać by się mogło, że w czasach mniej rozwiniętej techniki i większej popularności zawodów wykorzystujących siłę i sprawność fizyczną człowieka łatwiej było modelować męskość przyszłych pokoleń. Chłopcy w większym stopniu mogli obserwować swoich pracujących ojców, chociażby z tego powodu, że warsztat pracy znajdował się przy samym domu. Mogli wówczas kopiować swoich ojców, nabywając cech męskich przez zwyczajne naśladownictwo. Dziś, gdy ojcowie „idą do pracy”, znikają na długie dni, mówią swym synom, że są księgowymi, pracują na giełdzie czy wyjeżdżają w delegacje, pozostawiają za sobą je-

Poczuj swoją wa r t o ś ć – Kurs samokontroli i doskonalenia umysłu metodą autohipnozy DUMA jest kluczem do ukr yt ych możliwości każdego z nas – mówi dr Kaczorowski, najwybitniejszy polski psycholog, niedościgniony mistrz terapii hipnot ycznej, który po raz kolejny dał wspaniały pokaz technik hipnozy i hipnoterapii na zbiorowym seansie uzdrawiającym w Londynie. Już przed godz. 17.00, sala była wypełniona po brzegi. Nie przeszkadzały inne polskie imprezy, spotkania i koncert y, które akurat tego dnia odbywały się w Londynie. Publiczność dopisała ponad możliwości miejsca. Dr Kaczorowski to mistrz ceniony za swoje niesamowite możliwości pracy z podświadomością i ukrytym ego, które tkwi w najciemniejszych zakamarkach naszego mózgu. Sporo osób z dużą dozą sceptycyzmu i powściągliwości przyglądało się działaniom dr Kaczorowskiego. Niedowierzanie szybko zamieniło się w zdumienie i fascynację, gdy dr Kaczorowski wprowadzał w stan hipnozy kolejnych uczestników spotkania. Trudno opisywać szczegóły i sam seans, które i tak nie są do opisania a raczej do indywidualnego przeżycia. – To trzeba zobaczyć i przeżyć! – mówi jedna z uczestniczek spotkania. – Zobaczyć, jak kolejne osoby, oparte t ylko tułowiem i udami o dwa krzesła wchodzą w głęboką hipnozę. Hipnoza, która ciągle wzbudza nieuzasadnione lęki i skojarzenia z zazwyczaj błędnymi opisami książkowymi i filmowymi, to stan od-

Dr Andrzej Kaczorowski, mistrz terapii hipnotycznej miennej świadomości, pomiędzy jawą a snem. Jest to rodzaj świadomego snu i relaksu, który może odblokować strefę podświadomości. W terapii hipnozą spowalniamy pracę świadomego umysłu i wyłączamy krytycyzm, wchodząc w stan nieświadomej wyobraźni. W ten sposób możemy w pozytywnym działaniu pomnożyć możliwości człowieka, wzmocnić jego pozytywne cechy i usunąć negatywne, pomóc w osobistym i zawodowym rozwoju, wyzwolić rezerwy energii umysłu i siły obronne organizmu. Każde spotkanie jest inne i ten kto był na co najmniej dwóch wie, jak różnią się od siebie i jak trudno przewidzieć bieg zdarzeń. Każdy z nas jest inny i w każdym z nas zadomowiły się inne problemy, nałogi, fobie i strachy. Mózg człowieka jest najbardziej tajemniczym narządem ludzkiego organizmu. Poniżej szarej istoty mózgowej znajduje się tzw. istota biała, w której mieszczą się jądra podkorowe i wzgórza centrali przekazującej impulsy. Podczas każde-

dynie fascynującą pustą otchłań wyimaginowanej męskości – otchłań, którą chłopcy muszą sobie sami wypełnić (chyba że mają szczęście obcowania z innymi mężczyznami – dziadkami, wujkami, braćmi, itp). Otchłań, która, tak czy inaczej, musi być wypełniona – niezależnie czy z pomocą innych, czy też nie. Jeżeli zadania tego podejmą się sami, z dużym prawdopodobieństwem, sięgną do świata fantazji dostarczanego przez dzisiejszą telewizję czy inne media. Nauczą się swojej męskości dzięki wyolbrzymionym, najczęściej zniekształconym obrazom męskich tworów propagowanych przez sztukę medialną. Poniekąd oznacza to, że aktorzy, muzycy czy sportowcy, czyli ci bohaterowie, których chłopcy chcą naśladować najbardziej (co zresztą do pewnego stopnia jest jak najbardziej naturalne), odgrywają szalenie ważną rolę w dzisiejszym świecie – rolę modelowania męskości przyszłych pokoleń. Niestety, trudność pojawia się wówczas, gdy realne wzorce męskości nie są im dostępne, a wzorce medialne nie zachowują się w sposób do końca etyczny. Ryzyko wówczas jest takie, że zintegrują oni w sobie obraz mężczyzny kłamiącego, niewiernego, na którym w ogóle nie można polegać. Stanie się on normą i wyznacznikiem nie tego, czym można by nazwać zdrowy zespół wierzeń i zachowań męskich, ale tego, co to zastąpi – karykatury męskości. Dojrzały mężczyzna nosi w sobie piękną archetypiczną energię, którą w naturalny sposób dystrybuuje na różne sfery swojego życia. Energię, która tworzy atrybuty króla, wojownika, magika i kochanka. Niestety, jeżeli

go seansu zbiorowego hipnoterapeuta dostraja się do uczestników seansu, podobnie zresztą jak w terapii indywidualnej. Od początku świata człowiek poszukuje, oczekuje, ma nadzieję na znalezienie szczęścia. Szczęście jest ukr yte w każdym z nas tak samo, jak intuicja, która jes t pojęciem pokrewnym. Chcąc osiągnąć szczęście, trzeba umieć przewidywać, czyli pobudzić intuicje, szós ty zmysł, do którego mamy dostęp, a możemy go wzmocnić poprzez ćwiczenia i hipnozę. Hipnoza jest klinem, dzięki któremu możemy wejść w umysł i pomnożyć możliwości człowieka, w jego osobist ym i zawodowym rozwoju. Nie ma takiej drugiej metody terapeut ycznej, która sama skupiałaby tyle odkr ywczych możliwości. Czasem potrzebny jest nam tylko bodziec, silne pchnięcie we właściwym kierunku, by przepoczwarzyć się w przysłowiowego mot yla i z lotu ptaka spojrzeć na siebie sprzed miesiąca. Rzeczywiście, wys tarczyła drobna zmiana w sposobie myślenia – mówimy do siebie i ze zdziwieniem widzimy, jak jeszcze przed miesiącem katowaliśmy się nielubianą pracą czy nieudanym związkiem. Nieudanym związkiem ze swoim sposobem myślenia i postrzegania siebie, nieudanym związkiem ze swoimi negatywnymi przyzwyczajeniami. – Na moich szkoleniach i kursach samokontroli i doskonalenia umysłu metodą autohipnozy DUMA uczestnicy uczą się i jednocześnie programują się w zakresie podniesienia poczucia swojej wartości i pewności siebie, odwagi, wzmocnienia wiar y w swoje zdolności i możliwości, programowania się na sukces zawodowy i osobisty, oraz pieniądze – wyjaśnia dr Kaczorowski, który arkana hipnoterapii poznawał u najlepszych na świecie rosyjskich mistrzów i nauczycieli hipnozy. Dzisiaj dr Kaczorowski sam jest mistrzem i nauczycielem, a jego kursy i szkolenia cieszą się niesłabnącym powodzeniem w Polsce i w Londynie. Jest to kurs dla wszyst-

młody chłopak nie ma w swym życiu dojrzałego mężczyzny, od którego uczyłby się odpowiedniego wykorzystywania tej energii, a przy okazji będzie on korzystał z podpowiedzi świata medialnego czy też świata mężczyzn niedojrzałych, wówczas nastąpi zachwianie w procesie nabywania i wykorzystywania tej energii. Będziemy wówczas mówili o przestraszonych i przerażonych mężczyznach, którzy próbować będą zdobywać jak największą rzeszę serc kobiecych, a w gruncie rzeczy czuć się będą przeszywająco samotni. Będziemy również mówili o tych, którzy próbować będą kontrolować wszystko i wszystkich (emocje, kobiety, rodzinę, świat). Czy też rozmowa nasza skieruje się na tych wiecznych zdobywców i tych, którzy życie traktować będą jako nieprzerwane pasmo zawodów. Myślę, że teraz bardziej niż kiedykolwiek, znajdujemy się w sytuacji, gdzie świadomość, umiejętność dokonywania wyborów oraz analityczne myślenie są ogromnie ważne i stanowią o dojrzałości człowieka. Dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Ale jako że w artykule tym skupiłem się na kwestii dorastania chłopców, chciałbym zwrócić uwagę na to, że odpowiedzialność uczenia naszych synów tych skomplikowanych, choć zarazem ludzkich zachowań i mechanizmów, spada na nas – ich ojców, matki, nauczycieli a także na stanowiące część naszej codzienności media. MIROSLAW POLANOWSKI pedagog i psychoterapeuta tel. 07989 137 034 www.polskipsychoterapeuta.com

kich osób chcących uruchomić własny potencjał umysłowy, intelektualny i fizyczny oraz osiągnąć sukces życiowy i wykorzystać swoje ukr yte możliwości, zdolności i wartości. Są różne sposoby radzenia sobie ze sobą i własnymi problemami. Porada u psychologa, poddanie się psychoanalizie, skorzystanie z pomocy duchowego uzdrowiciela, wejrzenie w siebie i swoje poprzednie wcielenia czy poddanie się regresji. Wszystkie te metody łączy w sobie dr Andrzej Kaczorowski. Czasem wystarczy jeden silny impuls, by zmienić diametralnie swoje życie, a porażkę obrócić w sukces. Wys tarczy seans zbiorowy lub kilka pr ywatnych wizyt, a czasem wystarczy t ylko przy jść na darmowy pokaz hipnozy i hipnoterapii i posłuchać, co mówi dr Kaczorowski.

Ro bert Ale xan der Gaj dziń ski BEZPŁATNY WYKŁAD I SEANS HIPNOTERAPII ORAZ ZBIOROWY SEANS UZDRAWIAJĄCY Kolejne i ostatnie w tym roku spotkanie i pokaz hipnozy dr Kaczorowskiego w Londynie odbędzie się w niedzielę 24 listopada. Szczegółowe infor macje na plakatach w polskich sklepach oraz na www.londynek.net TRENING KONTROLI UMYSŁU DUMA Dwudniowy kurs doskonalenia umysłu metodą autohipnozy DUMA odbędzie się 23 i 24 listopada (sobota i niedziela) oraz dodatkowo 30 listopada i 1 g rudnia (sobota i niedziela). SPOTKANIA INDYWIDUALNE Przyjmujemy również zapisy na indywidualne spotkania terapeutyczne z dr Kaczorowskim w Londynie na 25, 26, 27, 28 i 29 listopada (poniedziałek – piątek). Liczba miejsc ograniczona. Informacje i zapisy na kurs DUMA oraz spotkania indywidualne pod numerem telefonu: 07914 167 199 lub (01494) 581 863. E-mail: Kaczorowski@lukmag.com. SMS lub e-mail o treści INFO pod nr 07914 167 199 www.kaczorowski.info, www.lukmag.com


|29

nowy czas | październik 2013

historie nie tylko zasłyszane

Julia Hoffmann

Autobus Po dob no nie cho dzi o to, aby cze kać aż bu rza mi nie, lecz o to, by na uczyć się tań czyć w desz czu. To też gdy wszyst ko się wa li, cho ro by spa da ją na czło wie ka jak sta do miej skich go łę bi i na gle, z dnia na dzień, zo sta je się w Lon dy nie bez da chu nad gło wą, mo żna pła kać naj wy żej ja kieś pół go dzi ny. No, mo że go dzi nę, dłu żej to już fa na be rie. Po tem trze ba za pa rzyć moc ną her ba tę i usiąść wśród kar to nów. Coś się wy lę gnie. Ża den Po lak nie pój dzie prze cież do opie ki społecz nej, do ma ga jąc się po mo cy psy cho ana li ty ka oraz in dy wi du al ne go do rad cy. W koń cu mo że ko lej ne zna le zio ne miesz ka nie nie znik nie wśród kłam li wych wy mó wek. A na ra zie na le ży wejść w Go ogle, dru gą rę ką bu du jąc dla ener gicz ne go dwu lat ka dom ki z kloc ków i wy sa dza jąc mi sia na noc nik, co po bu dza kre atyw ność. Neo hi pi si współ lo ka to rzy wła śnie wy je cha li na ak cję pro te sta cyj ną prze ciw ko wy do by wa niu ga zu łup ko we go z dna mor skie go, po zo sta wia jąc za siu sia ne pie lusz ki roz rzu co ne po ogro dzie oraz ku chen kę ga zo wą za la ną wie lo dnio wą la wą zastygłej so cze wi cy i ry żu. Ma to swo ją do brą stro nę, gdyż przez dwa naj bliż sze dni nie bę dzie zni ka ło je dze nie. – Bo w ko mu nie wszyst ko jest wspól ne – wy ja śni ła kie dyś neo hi pi ska z mi łym uśmie chem. Nie do dała jed nak, że wspól no ta dzia ła tyl ko w jed ną stro nę i go to wa ne przez nią po sił ki (ma ka ron z pe sto, mar chew i bro ku ły) są prze wi dzia ne wyłącz nie dla jej trzy oso bo wej ro dzi ny. W prze ci wień stwie do niej, hin du ski mąż za wsze czę stu je wszyst kim, co ugo tu je, za wsze też py ta, czy może sko rzy stać z cu dze go cu kru. Od dziś miesz ka my więc je dy nie z ma mą pięciolat ka, któ r y za czął cho dzić do szkoły, to też roz czo chra na 40-lat ka bez dwóch zę bów na przo dzie jest wście -

kła od sa me go ra na, bo nie mo że już spać do je de na stej. – Nie na wi dzę cię, ma mo! – krzy czy sy nek, gdy do sta je o ósmej ra no lo do wa ty jo gurt z lo dów ki, a po chwi li wbi ja ny jest w nie bie ski mun du rek. – Uspo kój się, skar bie – szcze bio cze ja do wi cie ma ma. Kwa drans później zni ka ją za pło tem, ich ja zgot roz pły wa się w po wie trzu. Naj go rzej bę dzie po po łud niu, bo na uczy cie le pro szą o czy ta nie dzie ciom w do mu, dwie książecz ki ty go dnio wo. – To for so wa nie dzie ci! – ob wie ści ła troskliwa ma ma trzy dni te mu. – Bę dą prze ciążo ne! Mo żna by tu miesz kać z neohipisami, rdzen ny mi Bry tyj czy kami, dłu go i szczęśli wie, nie szu ka jąc sa mo dziel ne go lo kum, ale ol brzy mie su my wy da wa ło by się na środ ki uspokajające oraz rę ka wi ce gu mo we, no i w koń cu też zo sta ło by się wa ria tem. Je dy ny plus to świet ny an giel ski, któ r ym mówią z dzia da pra dzia da, oprócz męża Hin du sa oczy wi ście. Ale jest w do brym to nie mieć dziec ko z Hin du sem i me dy to wać, sie dząc na tra wie w ogro dzie o półno cy i ry cząc kon tem pla cyj nie uuuuuuuuuuu. Są sie dzi są bia li, wcze śnie ra no wsta ją i ja dą do pra cy, ale z wła ści wą An gli kom uprzej mo ścią ni gdy nie zgła sza ją ża dnych uwag. Jak do tąd, tyl ko raz we zwa li po li cję, gdy im pre za ze śpie wa mi i gra na bęb nach wo kół ogni ska prze cią gnęła się do go dzin wcze sno ran nych. Na wet li sto nosz jest to le ran cyj ny. Wcho dząc do ogro du z pew nym po pło chem w oczach roz glą da się do oko ła, ale po tem po da je li sty i szyb ko się wy co fu je, sta ra jąc się nie wpaść w mi skę pełną brud nej wo dy, zwię dłych kwia tów i zgni łe go ry żu, któ ra stoi w ogro dzie od cza su świę to wa nia uro dzin in dyj skie go bo ga cha osu i har mo nii. A na to wszyst ko spadł pięk ny, an giel ski deszcz. Więc tańcz my!

Agnieszka Siedlecka

Jes t eś g r u b a i b r zy dk a – Jak to, nie uży wasz pu dru? – pa trzy na mnie zdzi wio ny. – A ile ty masz lat? Rzu cam licz bę. – O ra ny! – od po wia da, a ja mam wra że nie, że gdy bym od ję ła dzie sięć, je go re ak cja by ła by do kład nie ta ka sa ma. – Tusz wy dłu ża ją cy i po gru bia ją cy rzę sy, któ ry ci ostat nio po le ca łem ku pi łaś? – Nie – od po wia dam. – A roz świe tlacz do po licz ków? – Roz…, co? – py tam. Jest naj wy raź niej podi ry to wa ny. – Słu chaj, coś z tą two ją twa rzą trze ba zro bić, tak prze cież nie moż na. Od sta wiam ku bek z ka wą i pa trzę mu pro sto w oczy. Syk nąć coś przez zę by i uda jąc spo kój osten ta cyj nie wyjść, czy z krzy kiem spek ta ku lar nie trza snąć drzwia mi? A mo że po mę sku, czy li w ryj? – my ślę. Wy czu wa mnie mo men tal nie. – Chodź tu i się skup, bo dwa ra zy po wta rzał nie bę dę. Sko ro już za pła ci łaś, to mo żesz rów nie do brze te pa rę mi nut wy trzy mać. Sa ma nie wie dząc cze mu ule gam. Mo że to te ko lo ry, ła god ne nie bie sko ści, sło necz ne żół cie i ape tycz ne, uspa ka ja ją ce zie le nie tak na mnie dzia ła ją? Cie peł ko, no wo cze sność i wy so ki po łysk. – Po pierw sze, krem zmień na opóź nia ją cy sta rze nie skó ry. Już otwie ram usta, by za py tać na ile lat miał by on ni by za ha mo wać ten na tu ral ny prze cież pro ces, ale mnie sku ba ny ubie ga i z pręd ko ścią i si łą wy rzu tu ka łasz ni ko wa za czy na bez li to sną wer bal ną se rię. Ta kie je go pra wo, w koń cu za to mu pła cą. – Mło da skó ra jest ca cy, sta ra fuj! Wło sy, spójrz na nie, za cien kie są! Po le cam szam pon zna nej fir my, któ ry optycz nie zwięk sza ich ob ję tość. Zwięk szyć moż na też nie któ re ga ba ry ty, np. ob wód klat ki pier sio wej. Męż czyź ni nie lu bią ma łe go biu stu. Sta nik ty pu push up z du żą ilo ścią wszy tej gąb ki i pro blem z gło wy. – Z tej gło wy po ro śnię tej po zor nie gę sty mi wło sa mi, rzecz ja sna? – wci nam się, ale on uda je, że mnie nie usły szał. – Strój ką pie lo wy wy rzuć i kup no wy. Nikt nie ma ocho ty oglą dać ani two ich roz stę pów, a już tym bar dziej cel lu li tu su tu i ów dzie. Za wiąż so bie na bio drach ja kąś chu s tę czy coś, że by to za kryć. Bie li zna na to miast mu si być ko niecz nie wy szczu pla ją ca. – Ale ja no szę roz miar 38 – bro nię się. – Co z te go? Po patrz na swój brzuch! Pła ski, pła ściu teń ki jak de ska do pra so wa nia, a teraz wklę sły jest

te raz w mo dzie. Skąd ty się urwa łaś? Majt ki i raj sto py mu szą ko niecz nie ko ry go wać fi gu rę. Wi zu al ne oszu stwo, o to nam prze cież cho dzi, praw da? Za czy nam się czuć nie swo jo. Mo że ka wa za moc na i ci śnie nie mi ska cze? On na dal na da je jak na ję ty: o ciu chach, bu tach, to reb kach, ko sme ty kach, za bie gach upięk sza ją cych. Je dy ne co sły szę to „ko ry go wać, optycz nie zmniej szać, zwięk szać i oszu ki wać”. Ale ko go i w ja kim ce lu? Ko mu wci skać kit, że wy glą dam, jak NIE wy glą dam? – Nie za my ślaj się tak, bo tu nie ma nad czym – kar ci mnie. – My śle nie szko dzi. Jak się dasz prze ko nać do mo ich po rad – w koń cu je stem eks per tem, za to mi pła cisz – i za czniesz wy glą dać atrak cyj nie, zna czy się tren dy and se xy, to za pra szam na mo ją stro nę in ter ne to wą, na któ rej znaj dziesz prze pi sy ku li nar ne z mo je go naj now sze go cy klu pt. Afro dy zjak w kuch ni. Mu sisz prze cież wie dzieć jak uwieść męż czy znę, czyż nie? Do mię sne go więc po cie lę cin kę, w dro dze po wrot nej po bu tel kę wło skie go wy traw ne go, ewen tu al nie piw ko, na stęp nie wska kuj w far tu szek i do dzie ła! By le nie w week end, bo w te le wi zji trans mi sja me czu jest. Wiesz, wła ści wie uwieść go ścia to po czą tek, za trzy mać go przy so bie, to do pie ro wy zwa nie! To, co prze do sta ło się do mo je go krwio obie gu to nie ko fe ina, lecz ad re na li na, a jej po ziom za czy na gwał tow nie ro snąć. Mi mo to słu cham da lej. – Gdy byś mia ła ocho tę zgłę bić te mat po ży cia z fa ce tem, któ ry cię w koń cu ła ska wie wy bie rze, to za chę cam do prze czy ta nia: Jak go za do wo lić? Dzie sięć spo so bów na mę skie ego lub… Wy star czy!!! Bio rę głę bo ki od dech, wsta ję, w ostat nim przy pły wie mi ło sier dzia rzu cam mu ostrze gaw cze spoj rze nie, po tem po rząd ny roz mach i … le ży na gle bie! Nie ru sza się, na wet nie ma si ły jęk nąć, jest w szo ku. Jego ko lo ro wa okład ka jest za gię ta, żół cie i zie le nie je sien ne go nu me ru stra ci ły na gle urok. Ma po nad 100 stron. Spo mię dzy re kla ma pro duk tów, na któ re nas nie stać, krzy czą one: je steś brzyd ka, nie pro por cjo nal na, za gru ba! Bez mod nej to reb ki i naj now sze go mo de lu ko mór ki nie wy chodź z do mu. In te re suj się plot ka mi, a w cza sie wol nym oglą daj te le no we le i piecz szar lot kę. Ma ni pu luj, uda waj, kłam. Szydź z ce le bry tów, zwłasz cza gdy obiek tyw krwio pij czych pa pa raz zi uwiecz ni ich ubra nych w dre sy i bez ma ki ja żu. Ktoś się z kimś roz wo dzi, ko goś zdra dza, do brze mu tak. Przy po mo cy wy ssa nych z pal ca hi sto ry jek zmie sza my ich z bło tem i jesz cze nam za to za pła cą! Cud na daw ka ja du gra ni czą ca z pra niem mó zgu roz la na na błysz czą cych stro nach. Za je dy ne £1,50 za fun duj so bie pa rę go dzin ne ga tyw ne go my śle nia, utwierdź się w prze ko na niu, że szczę ście jest po za two im za się giem, że two ja war tość i to, jak cię in ni po strze ga ją, mie rzo ne są wy glą dem i ilo ścią dóbr ma te rial nych, ja kie po sia dasz. Spo łe czeń stwem nie za do wo lo nym z sie bie ła twiej jest ma ni pu lo wać. Jak to, nie wie dzia łaś? Szma tła wy ma ga zyn dla ko biet ci te go nie po wie dział? PS. Autorka nie wrzuca całej prasy kobiecej do jednego worka, ale na tzw. kolorowe pisma nie wydała w życiu pena. Za materiał posłużyły jej czasopisma w poczekalni u dentysty oraz prasa przejrzana w supermarkecie.

JC ERHARDT: Lucky money ‘A bin bag stuffed with thousands of pounds has been left on the doorstep of the house’, I read in the papers a few weeks ago. Apparently, there was a bin collection day in that part of the city. It was found outside the house that used to be a vicarage. The police did not reveal how much money was in the bin bag, but obviously, it was enough to make the headlines. Imagine that… What would you do if it were left on your doorstep? Give it to the police, or stuff it under the mattress… and lie in bed at night thinking, if and when is the hooded, gunned owner of the dirty cash going to knock at your door? The lucky householder handed it in to the police, hence the headlines. The police said, ‘it was a very unusual find and we would like to find out where the money came from and rule out any criminal connection.’ Maybe it was St. Nicholas losing his way from the North Pole. Or an old lady losing her marbles. My great uncle led a quiet life in the South of England. He was still well and healthy,

when he announced that he had ‘hidden safely’ a considerable amount of money. We all laughed about granddad’s hidden treasure, since he advertised it freely, “it’s in a safe place, and nobody will ever find it.” After all, he told his children where the most important family jewels were, and how much was left in his bank account. We did wonder what got into him and why hid money all of a sudden, but nobody thought much about it. But he also had hidden his illness. It was a shock when he went to hospital with a headache and was dead two days later, but another surprise waited us in the bank vault; it was empty. The crown jewels had gone, and so were his life savings. His children turned the house upside down, searched the attics and the cellars. They even dug the garden up under the freshly planted bushes. Nothing. He was right, it was very safe, and nobody has ever found it. The father of a friend of mine took his two sons to his house and insisted they stood in

one spot in the kitchen with him. He had a few days before, his old, trusted plumber friend over to change the pipe work under the kitchen floor. He stood in the kitchen looking at them meaningfully, and then suddenly jumped up and down several times in one spot, thumping the floor with his feet. “See?” he asked them. “Understood?” he jumped again. That was all he said. They understood. After he died, they went about removing floorboards in the kitchen, but they could find nothing but a tangle of copper pipe work for the water supply. No hidden bin bag with money or a box with jewels. But a few weeks after the funeral, the plumber fr iend got himself a new car. A Mercedes. And then he moved to the better neighbourhood, one he could not afford for years. Maybe he got lots of plumbing jobs all of a sudden, they thought. So they decided to have a good look under the kitchen floorboards again. They found the same old copper pipe work, but on a closer look, some pipes did not connect to

anything, so they took them out. And there it was, the father had stuffed the pipes neatly full of twent y-two carats gold sovereigns of the same diameter as the pipe. They only managed to find a couple though, and judging by the recent good fortune of the plumber friend, there must have been quite a few more copper piggy banks installed at the time. I know t he businessman who had to, for reasons I won’t mention conduct his transactions in cash. A lot of cash. Which he had to carr y wit h him around town frequently. I saw him once looking q uite smar t carr ying a Tesco plastic bag in the middle of the City. “Why on ear th, are you walking around with t hat tatt y bag on you?” I asked. So he showed me, it was stuffed full of fifty pound notes. “Nobody will mug me for t he Tesco bag, will they?” he answered. Hopefully, if and when he decides to loose his marbles and bin it one day, it will under my door.


30 |

październik 2013 | nowy czas

co się dzieje kino

Fifth Estate „Nie graj w tym filmie!” – zaapelował jakiś czas temu do Benedicta Cumberbatcha twórca Wikileaks Justin Assange. I zasugerował, że obraz jest częścią wielkiego spisku mającego skompromitować jego i całe Wikileaks. Przebywający od ponad roku na terenie ambasady Ekwadoru Assange jest niezwykle wyczulony na punkcie swego wizerunku. To dlatego jego początkowo dobre relacje z liberalnymi gazetami „The New York Times” i „The Guardian” szybko uległy zerwaniu, gdy obie gazety – opublikowawszy część materiałów Wikileaks – doniosły o rozmowie, podczas której Assange powiedzieć miał w ostrych słowach, że nie obchodzi go, że publikacja części przecieków może zagrozić życiu amerykańskich żołnierzy, którzy sobie na to zasłużyli. Bardzo szybko stało się jasne, że Fifth Estate, mimo, że reżyserowane przez człowieka, który w gruncie rzeczy popiera ideę Wikileaks, nie będzie laurką dla ich lidera. Główna teza? Szlachetne zamierzenia często podkopywane są przez specyficzną osobowość Assange’a. Dread Poet’s Society Wsiadają do pociągu zmierzającego ku Cambridge, główny bohater, literaturoznawca, sądzi, że tego dnia jego największym problemem będzie rozmowa kwalifikacyjna, która zadecydować ma czy otrzyma on stanowisko profesora na tamtejszym uniwersytecie. Nic bardziej błędnego! W pociąg uderza piorun i w mgnieniu oka nasz bohater odkrywa, że dosiadają do niego Byron, Keats i Shelley. Korzystając z załamania w czasoprzestrzeni włączają się w rozmowę: o życiu i poezji. Ale wszyscy w pociągu wiedzą, że granica między nimi jest bardzo płynna. Sobota, 16 listopada, godz. 18.10 BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Le Week-end

District 9 – Nie chcemy was skrzywdzić. Pragniemy tylko wrócić do domu – mówą potężni, ale łagodni kosmici, którzy w wyniku awarii statku pojawiają się pewnego dnia w Johanesburgu. Ale decyzją rządu zostaną zamknięci w miejscu odosobnienia, które szybko zmienia się w przerażające getto, tytułową dzielnicę nr 9. Przed przybyszami nie ma przyszłości: są ostatnimi przedstawicielami swojej rasy. Przez dziesiątki lat trzymani są w upokarzających warunkach, podczas gdy ludzkość debatuje, co z nimi zrobić. Poruszająca, filozoficzna przypowieść o ludzkiej nietolerancji i wrogości wobec innego. Opowieść, która używa stylistyki science-fiction tylko jako pretekstu. Niedziela, 17 listopada, godz. 16.45 Blue Jasmine

Czwartek, 7 listopada, godz. 21.00

www.phildegreg.com Tina May i jej zespół Wybitna wokalistka brytyjska od 15 lat zaskakuje brytyjską i europejską publiczność swoją znakomitą interpretacją jazzowych standardów. Sobota, 9 listopada, godz. 21.00

www.tinamay.com

LONDON JAZZ FESTIVAL w Jazz Café POSK:

Depeche Mode

Wtorek, 19 listopada, godz. 18.30 The O2 Arena Peninsula Square, SE10 0DX

Tricotism Trio Mosaic Zespół stworzony przez basistę Sandy Suchodolskiego, którego inspiracją jest muzyka słynnego Oscara Petersona. W Jazz Café POSK zespół zaprezentuje popularne i mniej znane utwory Petersona, jak również klasyczne standardy jazzowe, w składzie naśladującym trio słynnego mistrza.

W nowo odrestaurowanym Ognisku Polskim przy Exhibition Road odradza się Teatr Hemara. Prowadzona kiedyś przez wybitnego poetę i dramaturga emigracyjnego scena, na której występowały największe gwiazdy tego czasu (m.in. Renata Bogdańska, Zofia Terné, Feliks Konarski) zainauguruje swoją działalność spektaklem w reżyserii Heleny Kaut-Howson A Wariatka jeszcze tańczy, którego scenariusz oparty jest na tekstach i życiu Agnieszki Osieckiej. Znakomicie zagrany, z ciekawą scenografią, wart jest z pewnością tego miejsca. Gorąco polecamy!!!

Maciek Pysz Trio

Film zaczyna się od ulubionej sytuacji Woody Allena, czyli od kryzysu i kompletnego bałaganu. Bo tylko tak można opisać chwilę, w której poznajemy Jasmine, obracającą się w wysokich sferach mieszkankę Nowego Jorku. Właśnie rozpadło się jej małżeństwo i nasza bohaterka ma problem z poskładaniem wszystkiego na nowo. Z pomocą przychodzi Ginger, która zaprasza ją do swego mieszkania (o wiele mniejszego i skromniejszego niż te, do których przywykła nasza Jasmine), gdzie kobieta ma wziąć się w garść. Tyle że będąc w permanentnym kryzysie nie wie nawet, gdzie zacząć... „To prawdziwy film Woody’ego Allena – taki, na jaki zawsze czekaliśmy. Kiedyś uważaliśmy to za coś oczywistego, potem z desperacją wypatrywaliśmy kolejnych. Po wszystkich tych fałszywych światach, pseudopowrotach i tylko na poły udanych flirtach z Europą, Allen wreszcie stworzył doskonały film, niesamowicie satysfakcjo nujący i absorbujący” – pisze o filmie krytyk „The Guardian” i daje Blue Jasmine pięć gwiazdek.

Phil de Greg All Star Specjalny koncert wybitnego amerykańskiego pianisty Phila de Grega, który zagra ze znakomitymi muzykami brytyjskimi. Phil de Greg występował m.in. z Woody Hermanem, Chuck Berrym, Jo Lovano czy Dizzy Gillespiem, a obecnie jest profesorem w

teatry

Ciemna, masywna, elektroniczna muzyka lat osiemdziesiątych prosto z Basildon do dziś cieszy się wielką popularnością nad Wisłą. Być może pasowała do szarówki stanu wojennego. To dlatego polscy imigranci z pewnością stanowić będą pokaźny procent koncertowej populacji, gdy Gahan i spółka przybędą do londyńskiej hali O2. W Londynie usłyszymy też zapewne utwory z nowego, wydanego w tym roku albumu zatytułowanego Delta Machine.

Piątek, 15 listopada, godz. 21.00

muzyka

Hanif Kureishi i Roger Michell znowu łączą siły. I oferują nam ciepłą komedię o uczuciu dwóch starszych ludzi przyjeżdzających na urlop do Paryża. Tu dopada ich wzajemne zmęczenie sobą i pytanie o przyszłość. Ciepły film o odkrywaniu bliskości na nowo. A do tego Jeff Goldblum w roli starego przyjaciela, którego Nick i Meg przypadkowo spotykają nad Sekwaną. No i nawiązania do francuskiej Nowej Fali

katedrze jazzu Konserwatorium Muzycznego Uniwersytetu w Cincinnati, USA.

Polski gitarzysta i kompozytor Maciek Pysz prezentuje swój najnowszy album Insight nagrany w słynnym włoskim studio Artesuono z udziałem wybitnych wirtuozów jazzowych: basisty Juri Golubiewa i perkusisty Asafa Sirkisa. W Jazz Café POSK zespół zagra również własne aranżacje takich gigantów jazzu, jak Chick Corea, Keth Jarrett czy Ralph Towner. Sobota, 16 listopada, godz. 21.00

www.maciekpysz.com Alice Zawadzki Quintet Ulubienica publiczności Jazz Cafe POSK przygotowała na swój koncert w ramach Londyńskiego Festiwalu Jazzowego specjalny program, w którym znajdą się utwory z jej ostatnich lat, inspirowane tak różnymi gatunkami, jak dawna muzyka sefardyjska, muzyka klasyczna Beli Bartoka czy muzyka ludowa. Uważana przez krytykę muzyczną za jeden z największych talentów wokalnych ostatnich lat, Alice proponuje muzykę pełną uczucia, pasji i radości.

Muzyczne przekraczanie granic – na całego. To właśnie zaproponuje słuchaczom w Londynie grupa Mosaic. W Rich Mix we wschodnim Londynie spotkają się ze sobą muzyka dawna, orient oraz szerzej pojęte dźwięki tak zwanej world music. Grupa może pochwalić się zwycięstwem w szeregu konkursów, takich jak Nowa Tradycja. Otrzymywała zaproszenia na najważniejsze imprezy muzyki etno (Skrzyżowanie Kultur czy Ethnoport Music Festival). W Londynie promować będzie płytę ...a my do Betlejem, nagraną we współpracy z radiową Dwójką. Obok polskiego zespołu zobaczymy Shantiego Paula Jayashinę, który z kolei wymiesza klasyczną muzykę z Indii z brzmieniami z Kuby i Afryki.

www.alicezmusic.com

Niedziela, 10 listopada, godz. 20.30 Rich Mix 35-47 Bethnal Green Road, E1 6LA

Groove Razors

Black Sabbath

Niezwykle interesująca grupa muzyczna powołana do życia w 2009 roku przez pianistę Tomasza Żyrmonta i perkusistę Laurie Lowe, która konsekwentnie prezentuje tzw. fusion jazz pełen niezwykłej energii i wspaniałych pomysłów muzycznych. W zespole grają młodzi wiekiem muzycy o bardzo dojrzałej już osobowości, a efektem ich ciężkiej pracy był album nagrany w 2010 roku, na którym znalazły się kompozycje lidera zespołu Tomasza Żyrmonta. W Jazz Cafe zagrają wiele nowych kompozycji, jak również swoje najlepsze utwory z poprzedniego albumu. Aktualny skład zespołu to: Tomasz Żyrmont – fortepian, Ant Law – gitara, Alan Short – saksofon, Kevin Glasgow – bass i Laurie Lowe – perkusja.

Ciężkie, chropowate brzmienia, monumentalne riffy i teksty krańcowo różne od niewinnych hipisowskich hymnów, które zdominowały lata sześćdziesiąte: pierwszy album Black Sabbath był – obok debiutu Led Zeppelin – doskonałą kodą dla tej idealistycznej epoki. To była już muzyka na nowe czasy – niespokojna i poszarpana. Czasy, gdy na tapecie była raczej wojna w Wietnamie niż songi o światowym pokoju. Black Sabbath było jedną z kapel, które zdeterminowały kształt muzycznej sceny lat siedemdziesiątych. Teraz panowie odtwarzają na scenie Sabbath Bloody Sabbath, Paranoid czy Sweet Leaf. Dla wielu młodszych fanów to pierwsza okazja, by usłyszeć ich na żywo. Jak brzmią po latach? Przekonamy się niebawem.

Piątek 22 listopada, godz. 21.00

Sobota 23.11, godz. 21.00

www.myspace.com/grooverazors

Wtorek, 10 grudnia, godz. 18.30 The O2 Arena Peninsula Square, SE10 0DX

Piątek, 8 listopada, godz. 18.30 Niedziela, 10 listopada, godz. 15.30 Ognisko Polskie 55 Prince’s Gate, Exhibition Road, SW7 2PN

Spektakl można połączyć z uroczystą kolacją przy świecach w nowo otwartej resaturacji Ogniska pod patronatem Jana Woronieckiego. Rezeracja: 0789 1891954

The World of Extreme Happinness Współczesne Chiny są przedziwne. Na zewnątrz – portrety Mao, w środku brutalny, dickensowski kapitalizm. Na zewnątrz – oficjalna ideologia (w którą mało kto już wierzy) pełna banałów o masach pracujących, w środku – wyzysk owych mas, ostatnim razem widziany w Europie w czasach wiktoriańskich. O tym przedziwnym (dialektycznym – powiedziałby nam być może jakiś chiński marksista) napięciu opowiada sztuka The World of Extreme Happinness. Śledzimy losy Sunny, która miała nieszczęście urodzić się dziewczynką na wsi. Niechciana, wyjeżdża szybko do wielkiego miasta w Specjalnej Strefie Ekonomicznej, do której Pekin – nawiązując do tradycji jeszcze dziewiętnastowiecznej – dopuścił kapitał zachodni. Ale nasza bohaterka szybko odkryje, że świat neonów, błyskawicznych fortun i rosnących coraz wyżej wieżowców zbudowany jest na cierpieniu i wyzysku. The Shed National Theatre, Southbank Belvedere Road, SE1 9PX

The Resistile Rise of Arturo Ui Minęło sporo czasu nim na West Endzie pojawiła się jakaś sztuka pierwszego dramaturga Republiki Weimarskiej, Bertolda Brechta. Napisana w latach 40. XX wieku – gdy Stary Kontynent już płonął podpalony przez Hitlera – sztuka jest czarną ko-


|31

nowy czas | październik 2013

co się dzieje medią o tym, jak w Chicago lat 30. dochodzi do władzy człowieczek przypominający do złudzenia Führera. Czarniejszą i bardziej ponurą od słynnego Chaplinowskiego Dyktatora, pewnie dlatego, że Brecht bliżej był samej III Rzeszy. W owych ciemnych czasach maestria i wyrafinowanie często poświęcane były dla prostszych idei (vide tworzona w owym czasie propagandowa seria Why We Fight, angażująca czołowych reżyserów Hollywood). Dlatego The Resistile Rise of Arturo Ui nie może, a raczej nie chce konkurować z bardziej wycieniowanymi opowieściami Brechta z lat dwudziestych. Ale śmiechu – dość ponurego – jest tu sporo. Duchess Theatre 3-5 Catherine Street, WC2B 5LA

niższym klasom: mieszkańcom miast i pomniejszym samurajom – tłumaczy kurator Tim Clarke. Ekspozycja w British Museum zbiera 170 prac – różnych rozmiarów i formatów. Niektóre są pojedyncze, inne przyjmują formę przypominającą współczesny komiks. Łączy je jedno: bezpośredniość w prezentowaniu zbliżenia. Bezpośredniość tolerowana zwykle przez władze (które – biorąc pod uwagę popularność Shungi – miałyby problem z kontrolowaniem jej dystrybucji). Osobny pokój poświęcono tu wpływowi, jaki Shunga wywarła na artystów funkcjonujących na Zachodzie. Należą do nich między innymi Lautrec i Picasso. British Museum Gt Russel Street, WC1B 3DG

osobne miejsce na wystawie poświęcono aktom zniszczenia dokonanym ze względów estetycznych. Tymczasem w XX wieku sztuka zagarnęła destrukcję dla siebie. W londyńskim Africa Centre – wówczas w Covent Garden – Gustav Metzger zorganizował sympozjum Destrukcja w sztuce. Był to symbol tego, że twórcy sztuki – szczególnie performatywnej – zaczęli przyznawać, że niszczenie też jest środkiem artystycznego wyrazu. Do potwierdzenia tej tezy zabrał się Raphael Ortiz. W londyńskiej galerii znajdziemy nagrania jego happeningu, podczas którego rozbija w drobny mak fortepian. Tate Britain Millbank, SW1P 4RG

Berlin Grosza Art Under Attack

wystawy

Elizabeth I and her People Wystawa Elżbieta I i jej poddani to przede wszystkim fascynujący fresk społeczny. Ze ścian patrzą na nas ludzie zamieszkujący Anglię w jednym z okresów jej największej potęgi. Ze względów ekonomicznych dominują możni świata elżbietańskiego (na portrety stać było najbogatszych), ale towarzyszą im wizerunki szarego ludu, choćby londyńskiego rzeźnika. Ekspozycja pokazuje też charakterystyczny rys sztuki z Wysp w owym okresie, który odróżniał ją od prac powstających na kontynencie. – Tutejszym malarzom mniej zależało na takich rzeczach jak perspektywa. W zamian kładą nacisk na aspekt dekoracyjny – tłumaczy kuratorka wystawy Tarnya Cooper. Na wystawie zobaczymy też wizerunek ulubionego żeglarza monarchini, Williama Raleigha. Wzbudził on pośród konserwatorów niemałe poruszenie. Odkryli oni bowiem fragment obrazu zamalowany w XVIII wieku.

Ekspozycja w Tate Britain stawia w centrum… niszczycieli sztuki. Lista powodów jest długa. Ważne są względy polityczne (IRA wysadzająca w Dublinie statuę admirała Nelsona – symbol brytyjskiej dominacji, ale też sufrażystki rzucające się na dzieła sztuki reprezentujące establishment, który odbierał im prawa). Wielką rolę odgrywała też religia. Purytanie walczyli z bałwochwalstwem, a zwolennicy Henryka VIII usuwali wątki papieskie. W 1976 roku „Daily Mail” głośno pytał, na co idą pieniądze Brytyjczyków zmagających się wówczas z okropnym kryzysem i szybko sam sobie odpowiadał: na „kupę śmieci”. I rzeczywiście, pokazywana teraz w Tate Modern praca Equivalent Eight wzbudza kontrowersje do dziś. Galeria wydała mnóstwo pieniędzy na miniaturowy, ceglany murek. Siła „Daily Mail” była tak wielka, że jeden z czytelników postanowił zostać współczesnym ikonoklastą i zaatakował dzieło niebieską farbą. Efekt był wątpliwy, bo rachunek za konserwację pracy zapłacił brytyjski podatnik. W każdym razie

Richard Nagy Gallery 22 Old Bond St, W1S 4PY

Do 14 grudnia aleria Luxembourg & Dayan prezentuje prace polskiego artysty i poety Jerzego „Jurry’ego” Zielińskiego (1943-1980). W serii obrazów pokazanych w londyńskiej galerii Zieliński łączy estetykę komunistycznej propagandy z symboliką pop artu i tropami art nouveau. Artysta wykorzystytywał w swych pracach ezoteryczne symbole, rozprawiając się z tematami tożsamości narodowej, religii, erotyki i polityki. Jednocześnie jako jeden z niewielu polskich artystów podjął styl pop artu już w latach 60. i 70. Zieliński tworzył dzieła metaforyczne, przewrotne i pełne antyestablishmentowych przesłań i właśnie ze względu na ich radykalne założenia, jego prace były ignorowane w komunistycznej Polsce i dopiero od niedawna uzyskują międzynarodowe uznanie. W politycznym akcie personifikacji z Zachodem, Zieliński przybrał amerykańsko brzmiący pseudonim „Jurry”. Wystawa została zorganizowana we współpracy z Galerią Zderzak z Krakowa oraz z wdową po artyście Wiesławą Zielińską i zawiera prace z kolekcji galerii Zachęta i Fundacji Polskiej Sztuki Nowoczesnej. Luxembourg & Dayan 2 Saville Row, W1S 3PA

wykłady/odczyty THE POETRY SOCIETY Spotkanie z Anną Marią Mickiewicz Brytyjskie stowarzyszenie poetyckie Poets Anonymous zaprasza na spot

kanie z Anną Marią Mickiewicz z okazji nadania jej tytułu Autora Roku Miasta Literatów (Orlando, 2013). Anna Maria Mickiewicz zadebiutowała poetycko w niezależnym wydawnictwie w czasie stanu wojennego w Polsce. Zaprezentuje utwory w języku polskim i angielskim. „Delikatny głos o wyrazistej i przenikliwej nucie... ”. 30 października, godz. 19.30 POETRY CAFÉ Betterton Street Covent Garden, W1 9BX

Nie tylko Emigrejtan Z okazji 50 rocznicy śmierci Zygmunta Nowakowskiego, znakomitej postaci londyńskiej emigracji – dziennikarza, publicysty, działacza społecznego, Biblioteka Polska zaprasza na spotkanie z dr. Pawłem Chojnackim, Nie tylko Emigrejtan. 31 października, godz. 18.00 Czytelnia Biblioteki Polskiej POSK 238-246 King Street, W6 0RF

Going Underground 150 lat pod starym, dobrym Londynem po raz pierwszy przejechały pociągi. Jeżdzą do dziś. Zwiększyła się tylko liczba lini, a przecież dziś powstają kolejne tunele, tym razem dla lini Crossrail. Victoria & Albert Museum rozpoczyna trwającą do końca roku serię spotkań, na któryh historycy i kuratorzy opowiedzą nam o historii podziemnej kolejki – od czasów królowej Wiktorii aż po erę dzisiejszą… Na pierwszy ogień – Sam Mullins z London Transport Museum. Sobota, 16 listopada, godz. 10.30 Victoria and Albert Museum Exhibition Road, SW7 2RL

Paul McCartney: NEW

National Portrait Gallery St. Martin’s Place, WC2H 0HE

Shunga

Powstały setki lat temu, a i dziś – w dobie wielkoformatowych billboardowych z roznegliżowanymi modelkami, epatującymi kusymi kreacjami gwiazdkami MTV i internetowej pornografii mogą zaskakiwać. Aż do końca roku w British Museum oglądać można rysunki Shungi – japońskiej sztuki erotycznej. – To jakby list miłosny do seksu. Odzwierciedla wiarę ówczesnego społeczeństwa w małżeńską harmonię, stanowiąca podstawę życia w rodzinie i państwie. Malowane ręcznie zwoje służyły elicie, a ryciny –

Ostatnią dużą wystawę w Londynie George Grosz miał dwadzieścia lat temu. Teraz Richard Nagy Gallery przedstawia wybór pięćdziesięciu jego prac pochodzących z szeregu kolekcji z całego świata – zarówno publicznych, jak i prywatnych. Gorsz zabiera nas do stolicy Niemiec z okresu Wielkiej Wojny i lat dwudziestych. Do jej teatrów, spelun, kabaretów albo po prostu na place i ulice. Celuje w pokazywaniu brzydoty i groteski. W swoich karykaturach nie oszczędza choćby wojsko wych, nabiajać się z niemieckiego militaryzmu, który w następnej dekadzie zmiecie z powierzchni ziemi bohemiczne miasto w owym czasie przyciągające wolne duchy z całego świata.

Jerzy Jurry Zieliński

Album New jest jak jego wzorowana na pracach Dana Flavina okładka: mieni się kolorami, żongluje nastrojami i odważnie prze naprzód. Jak można było przewidzieć, sama muzyka nie jest tak do końca new, pomimo że McCartney zatrudnił do pracy nad płytą czterech młodych i popularnych producentów. Ale trudno mieć o to pretensje do kogoś, kto wraz z kumplem stworzył połowę kanonu muzyki popularnej, zahaczając o każdy niemal gatunek muzyczny. Już w otwierającym krążek rock’n rollowym Save Us (umiarkowanie) nowoczesna aranżacja opatula

kompozycję, którą w gruncie rzeczy McCartney mógł stworzyć i czterdzieści lat temu. Podobnie jest w wyprodukowanym przez Marka Ronsona (znanego ze współpracy z Amy Winehouse) Alligator. Produkcyjne smaczki jego autorstwa są tylko udanym dodatkiem do uroczego kawałka, który brzmi jak najlepsze utwory Wings, drugiej kapeli Paula. A zupełnie zaskakujący refren to już Beatlesi na całego. Techniczny majstersztyk to też utwór tytułowy – rozbrajająca naiwnością i entuzjazmem kompozycja balansująca pomiędzy Your Mother Should Know i kawałkami Beach Boys. Na szczęście w całym tym barokowym bogactwie są też chwile wytchnienia. Mowa o On My Way to Work i Early Days. Te dwie akustyczne ballady to klasyczny Paul ze swoich najlepszych lat. W obu zresztą pozwala sobie jednak na krótkie spojrzenie wstecz. W pierwszej wspomina podróże do domu zielonym, liverpoolskim autobusem. „Przyszłość wydawała się wtedy tak odległa. Skoro miałem tyle snów, jak to możliwe, by

nie spełnił się choć jeden z nich?” – śpiewa artysta. W drugiej kompozycji ujawnia się rzadko demonstrowana przez Paula niepewność co do tego, jak oceni go historia. Czy nie będziemy go postrzegać po prostu jako asystenta Johna? „Dziś jakoś każdy ma opinię na temat kto z nas co zrobił . Ale nie rozumiem, jak mogą to pamiętać, bo przecież ich tam nie było. Nie mogą mi tego odebrać. To ja przeżyłem te dawne dni” – śpiewa Paul, a jego głos jest tak kruchy, jak jeszcze nigdy. Drżący, z trudem wyciągający górne nuty. I pełen szczerości. W tym właśnie siła utworu. Nie wszystko jednak wychodzi. W Appreciate pod brokatem wyrafinowanej produkcji siedzi kompozycja raczej przewidywalna. Z kolei w I Can Bet McCartneyowi włącza się tryb „wujka Paula”. Serwuje nam skoczny refren, który – jak na eks-Beatlesa – jest jednak nieco zbyt banalny. Podobnie, w sympatycznym skądinąd Everybody Out There, Macca przełamuje frazę przy pomocy serii okrzyków: „Hej!” . Autor Yesterday mógłby jednak wymy-

ślić coś ciekawszego. Ale nie ma co narzekać. Bo mimo wszystko Everybody Out There rozbraja melodią i entuzjazmem nawet największego sceptyka, a zaraz potem rozlega się piękna Hosanna, klasyczna McCartneyowska ballada przyprawiona jednak intrygującymi, psychodelicznymi dźwiękami á la Tommorow Never Knows. Z kolei w dynamicznym Queenie Eye Paul porzuca swój firmowy, łagodny uśmiech i ostro dokłada tu jakieś pani, która zawiodła jego zaufanie (wtajemniczonym słuchaczom trudno jest odpędzić myśl, że chodzi o byłą żonę, Heather Mills). A na koniec jest jeszcze ukryty utwór, chyba najważniejszy –Scared. Delikatna fortepianowa ballada dorównująca smutkiem chyba tylko For No One z Beatlesowskiego Revolver. Gdyby ukazała się na płycie zespołu, byłaby dziś wymieniana jednym tchem z The Long and Winding Road i Let It Be. Bo siedemdziesięcioletni Paul McCartney napisał właśnie jedną z najpiękniejszych ballad w swojej karierze.

Adam Dąbrowski


LOn LOndOn ndOn bri ndOn briD briDge D ex eexHi eXh hiBitIIon tRa RafFi cOfffEe ShoPPs r aRtt SchhOol fA AshIon y As iMm miGra ra aT N cU Ur r cOmmUniTy mmUniTy Ty Tea T crEa atIviTy tIviTy aRtti tiS s fa faShiOn iOn n PPos sTe sT Te S Ter iLlu uStrA trA n BoooK iDea i aS dEsiGn Es siGn Gr raPhiC raP PhiC ddEsiGGn Ar A pOsstEr Des gn veCt veCCtoR toRsi to toR RsiD iD bRusH RuusHes s peN NclS S mAcs Accs go g sOftWa sOf tW WarE arEE iNspIra arE iiNspI iN iNs iNspIr N pIIr IraT ra aTTioN ioN o hhII SCCulPt uulllPPttuR uRe uR Re eN eNer er rGGy IdeA IdeAs A iNfl NfllUen llU Uen nCe n Cee ConTe CConT nTeemPo emPPorAr orA Ar A ry ry WhA WhAt At At iiSS lO lOnDoN OnD DoN a bRiD D bRiDgE? D DgE?? aRt a Rt eeXhIbItIoN XhIbItIoN + llIvE mU mUsIc Us UsIc s sIc

WhErE WhErE oGnIsKo o GnIsKo o pOlSkIe ttHe H pOlIs He pOlIsH p OlIs sH hEaRtH hEaRtH cLuB cLuB cLu u 55 5 5 pR pRiNcEs R cEs g RiNc gAtE AtE At eXhIbItIoN eX XhIbbI b tIo oN rO rOaD aD lO lOn lOnDoN OnDoN nDoN s sW7 W7 2pN

The Embassy of tthe he eR Republic epublic of P Poland oland in London n The Hanna & Zdzisl Zdzislaw law Br Broncel oncel Char Charitable itable Tr Trust ust

Wh W WhEn hEn En 114-16 44-116 No NoV V 2013

fOr mO mOrE OrE iNfO c cOnTaCt OnTTa aCt aRtErIa@nOwYcZaS.cO.uK aR tErI ErIIa@nOwYcZaS.cO.uK S cO uK K


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.