5
15
23
Dziura w kształcie Wysp Czy brytyjski rząd ma pomysł na wyjście z Unii? Czy Europa pójdzie Londynowi na rękę? Czy Brexit da się skopiować w innych państwach Wspólnoty? Czy czeka nas drugie referendum? Na te pytania odpowiada Quentin Peel
Felietonistka z pazurem Mimo 90. rocznicy urodzin jej znakomita pamięć, językowa ekwilibrystyka, poczucie humoru i bystry zmysł obserwacji w zmieniających się szybko czasach powodują, że na jej felietony nadal czekamy z niecierpliwością.
Zemsta w POSK-u Czyli zwycięstwo sceny poetyckiej, która na naszych oczach stała się teatrem. Należy tylko nauczyć się go słuchać, bo zawsze ma nam coś ważnego do powiedzenia. Tym razem językiem Fredry.
October/223
2016 FREE ISSN 1752-0339
nowy czas LONDON
nowyczas.co.uk Fot.: Paweł Fesyk
Czas robi swoje, to już 10 lat > 3, 20-21
Współpracownicy „Nowego Czasu, czytelnicy i przyjaciele
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
”
Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad
»5
» 15
» 28
Adam Dąbrowski
Grzegorz Małkiewicz
Teresa Bazarnik
Dziura w kształcie Wysp
Felietonistka z pazurem
»6
» 16-17
Jak przez Wajdę o mały włos nie straciłam pracy
Dawid Skrzypczak
Aleksandra Junga
(R)ewolucja kulturalna 2.0
Ten nowy czas
» 8-9 Bogdan Dobosz
Jesienne ożywienie w krajowej polityce
»10 Sprzątamy polskie groby na cmentarzach Londynie Pocztówka „Nowego Czasu” – Mamy dużo gości urodzinowych. Gdzie ich położymy? – martwią się redaktorzy. – No jak to gdzie? – pyta zdziwiona czytelniczka. – Przecież jest to święto gazety. Połóżcie ich na gazetach!
» 11 Teresa Bazarnik, Mary Hustings
» 18-19 Listy do redakcji
» 31
» 20-21
Ze szkicownika Marii Kalety
Małgorzata Bugaj-Martynowska
Mosty Blackfriars
Jesteśmy z wami już 10 lat...
» 32
» 22
Maja Cybulska
Wojciech A. Sobczyński
Wiersz
Amerykanie w pryzmacie kultury
» 23 Teresa Bazarnik
Grzegorz Małkiewicz
Urodzinowe refleksje
Zemsta w POSK-u
» 24-25
W numerze: »3
» 13
Joanna Ciechanowska
Zenk you, że mnie czytacie
Sto lat niech żyje „Nowy Czas”
Wacław Lewandowski
Jacek Ozaist
Niepokojący powiew wiosny
Drugi brzeg. Andrzej Wajda
»4
Krystyna Cywińska
Grzegorz Małkiewicz
» 14
Konserwatywny krok w nieznane
Teresa Bazarnik
Zamiast… Piórem i pazurem V.Valdi
nowy czas
Już przegraliśmy
Jerzy Jacek Pilchowski
Dialektyka Boba Dylana
» 26
» 33 Ostatnia rodzina w kinach UK
» 34 Włodzimierz Fenrych
Podróże obieżyświata
» 35 Teresa Bazarnik
Polskie początki angielskiej galerii
» 36-37 Marcin Kołpanowicz
» 27
Tunezja
Kevin Hayes
» 38
Man of Film… Man of Theatre… Man of Industry… Man of Humanity
Michał Opolski
63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 6398507 REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Sara Komaiszko, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz Pierzchała, Anna Ryland, Alex Sławiński, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan
DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.
Monika S. Jakubowska
Niech się kręci rockandrollowa machina
Polska przyszła do Hemara!
» 12
» 29-30
Zemsta, Scena Polska UK w Teatrze POSK-u
Pan Zenobiusz Lidia Krawiec-Aleksandrowicz
Lewą ręką przez prawe ramię
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Sto lat niech żyje „Nowy Czas”
C
zasem człowiek musi życie nieco uporządkować i powyrzucać trochę starych gazet, nawet jak są jeszcze całkiem młode i mają tylko dziesięć lat. Tak jak „Nowy Czas”. Otwieram szafę i nagle wypada mi na głowę niezbyt młody ogon lisa. Prawdziwego, syberyjskiego, starego lisa. I na dokładkę pachnie naftaliną, więc zostawiam go na głowie, bo przecież Rednacz radził, by na urodziny ubrać się nieporawnie politycznie. Pędzę więc w tym lisie do Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Londynie na uroczystość specjalną. Na urodziny „Nowego Czasu”. A tu patrzę… TŁUM. Starzy, młodzi, zasłużeni, odznaczeni i ci zapatrzeni, z daleka, i z bliska, Polacy i nie-Polacy, artyści, pisarze i filozofowie, no i muzyka z najwyższej półki. A to wszystko dla najlepszej polskiej gazety wydawanej w Londynie, no, na Wyspach Brytyjskich, która wychodzi dzięki kłótniom i uporom, nieprzespanym nocom i ganieniem w kółko dwójki precyzyjnych wioślarzy Teresy Bazarnik, wydawcy, i Grzegorza Małkiewicza, czyli Rednacza. Raz w roku, na Tamizie w Londynie można obejrzeć wyścig dwóch drużyn wioślarskich: Oxford i Cambridge. Wioślarze spokojni, opanowani, żaden tam football, ale ranki przeznaczone na uparty trening, kiedy cały świat jeszcze śpi, technika, precyzja, no i kordynacja, co widać szczególnie w wyścigach dwójek. Bez sternika, dwie osoby, jedna łódź i końcowy finał, szybko, precyzyjnie, dokładnie, z wytrwałością i bez pomyłek, które by wszystko zawaliły i utopiły. To jest „Nowy Czas” przed comiesięcznym drukiem gazety. Rednacz przecież studiował w Oksfordzie, to wie jak to jest…. Mój śp. przyjaciel Norweg, który nie mówił po polsku, czekał na każdy numer „Nowego Czasu”, wyrywał mi świeżo wydaną gazetę z rąk i… czytał. ‘What does it mean pszyrtcialel???’ I patrzył, wypatrywał. Był znakomitym grafikiem i doceniał dobrą szatę graficzną. ‘Uhmm, this could be moved here and in different colour, but it’s good. And that Krauze, excellent drawing, excellent… Cover, great, I like it very much’. Gazeta drukująca artykuły w dwóch językach, jak przystało na dwujęzyczną Polonię, zabawna i poważna, polityczna i humorystyczna, niepoprawna i kontrowersyjna, ale najważniejsze, że niezależna. A jak czasami komuś coś wytknie, to tylko „dla dobra sprawy”. W końcu od czego jest prasa? Nie tylko od prasowania, czasem trzeba przepierkę też zrobić, albo coś solidnie wytrzepać. Gratulacje Teresa i Rednacz. No i za wiosła, dalej, do przodu! Joanna Ciechanowska
|3
4|wielka brytania
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Konserwatywny krok w nieznane Są rzeczy, o których wiemy, że o nich wiemy. Są rzeczy, o którch wiemy, że o nich nie wiemy. Ale istnieją również nieznane niewiadome. Są to rzeczy, o których nie wiemy, że o nich nie wiemy. Donald Rumsfeld
Grzegorz Małkiewicz
W
klasycznym podziale ugrupowań politycznych rodem z XVIII wieku konserwatyści to prawica. Ciekawe, że w czasach powszechnej nowoczesności ten tak stary w końcu schemat (lewica – prawica) jest nadal obowiązującą matrycą. Z czasem doszło jeszcze do spolaryzowana centrum i mamy jego mutacje, jak centroprawica i centrolewica. Jednak najważniejszy jest pierwotny podział, nawet wtedy, kiedy jego zastosowanie nie jest już tak precyzyjne. Praktykujący politycy gubią się w tych staroświeckich rolach, gorset uwiera, coraz to nowe paradoksy obnażają archaiczną nomenklaturę i nic się nie zmienia. Najlepszą ilustracją tego politycznego chaosu jest pobrexitowa scena polityczna nad Tamizą. Zwykle doroczny zjazd partii politycznej to ważne wydarzenie, wiatr w żagle, w przypadku partii rządzącej – wzmocnienie jej pozycji, okazja do zapowiedzi kolejnych reform. Po historycznym referendum w sprawie wyjścia z Unii zjazdu konserwatystów oczekiwali wszyscy. Poprzedził go okres wakacyjny, w czasie którego doszło do stabilizacji rynków, lato ostudziło trochę polityczną debatę. Zwolennicy Brexitu podający nieprawdziwe dane wycofali się z tych obliczeń, albo całkowicie wycofali się z obiegu. Theresa May miała szansę zaprezentować się na konferencji jako premier jednoczący wyborców i gwarancja brytyjskiej stabilności w niepewnych czasach. Stało się jednak inaczej. Nie potrafiła wyjść poza powtarzany przy każdej okazji slogan: Brexit means Brexit. Pokazała, że nie dopuści do żadnej korekty. Poza terminami negocjacji (mało precyzyjnymi), nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele o rządowych planach rozwodowych. Fałsz referendalny polegał głównie na tym, że elektorat miał odpowiedzieć na pytanie dotyczące rzeczy, o których nie wiedział, że nie wie. Ten stan rzeczy nie zmienił się, więc konferencja partii rządzącej nie była w stanie przedstawić konkretnych rozwiązań. Mówienie o nieosłabianiu pozycji negocjacyjnej jest czystą demagogią. Wielka Brytania nie ma niestety mocnej pozycji przetargowej, o czym donoszą codziennie media, a spadek wartości funta tylko potwierdza ten stan rzeczy. W sytuacji braku konkretów politycy zwykle wspierają się demagogią, ale rzadko sięgają po argumenty obce im ideowo. Tak zachowywali się do tej pory konserwatyści – pragmatyczni, ale zawsze broniący kanonu wartości. W Birmingham, jeśli nawet scenariusz był spójny, to wraz z kolejnymi zaskakującymi wystąpieniami członków rządu zaczął dryfować w kierunku niekontrolowanym. Zwycię-
żył Goya – „gdy rozum śpi, budzą się upiory”. Zaczęło się od wystąpienia premier May. Ku zdumieniu słuchających (choć może nie wszyscy zauważyli) już na początku oświadczyła, że jej konserwatywny rząd nie reprezentuje uprzywilejowanej grupy wyborców, lecz „klasę robotniczą”. (The Government I lead will be driven not by the interests of a privileged few, but by the interests of ordinary, working-class families.) Working-class families? To nie jest pojęcie opisujące, ale ma wyraźny desygnat ideologiczny utrwalony w ruchu robotniczym, wykorzystany w ustrojach totalitarnych, szczegółowo opisany przez teoretyków i praktyków komunizmu. Czy absolwenci politologii, zatrudniani przy pisaniu przemówień są odpowiedzialni za ten polityczny „prank”? W dalszym ciągu przemówienia pani premier to niefortunne określenie zamienia na przykład na „everyone in this great country”, chociaż jeszcze w jednym miejscu podkreśla : „the Conservative Party is the true workers’ party”. Z drugiej strony można było odnieść wrażenie, że nie było to zwykłe przejęzyczenie czy dowcip młodych asystentów. Nie wszyscy konserwatyści poczuli się dobrze w „partii robotniczej”. Jest ich duża grupa, na tyle duża, że premier z trybuny zjazdowej ostrzegła wątpiących torysów i narzuciła partyjną jedność w dążeniu do Brexitu, który będzie początkiem Globalnej Brytanii. Nie mówiła o karach dla niepokornych, ale niedopatrzenie to uzupełnił konserwatywny radny z Guildford proponując przywrócenie wiktoriańskiego prawa mówiącego o zdradzie stanu, co jego zdaniem powinno dotyczyć polityków krytykujących Brexit. Nie określił tylko, jaka miałaby obowiązywać kara. Globalna Brytania nie przekonała rynków finansowych i następnego dnia zaczął się niespotykany od wielu lat spadek wartości funta. Po raz pierwszy w historii waluta europejska, czyli euro, przebiła funta. A strumień demagogii płynie dalej. Minister spraw wewnętrznych Amber Rudd zaproponowała, jej zdaniem skuteczne i nowatorskie rozwiązanie, dostarczenie przez pracodawców organom państwowym list z nazwiskami pracowników obcego pochodzenia. Kiedy się dowiedziała, że takie ustawy obowiązywały w faszystowskich Niemczech, propozycję zaczęła bagatelizować. Minister Rudd też wybrała rewolucyjną narrację. Nie zwracała się wprawdzie do zebranych per towarzysze, ale formuła: „konferencjo” zabrzmiała podobnie. Rewolucyjna retoryka nie opuszczała kolejnych mówców z gabinetu Theresy May. Elizabeth Truss, minister sprawiedliwości, adresowała uczestników „Fellow Conservatives” i miała tyle do powiedzenia co jej poprzedniczki. Słowo „kontrola” występowało we wszystkich możliwych konfiguracjach. W końcu dowiedzieliśmy się, że brytyjska sprawiedliwość jest najlepsza na świecie. Kiedy po konferencji Partii Konserwatywnej głos zabrał przywódca opozycji Jeremy Corbyn, po raz pierwszy jego głos zabrzmiał jak głos męża stanu. Ganił szowinizm torysów. Z pewnością zaniepokoił się lewicową retoryką partii rządzącej i dużym poparciem dla Brexitu w tradycyjnie la-
burzystowskich okręgach wyborczych na północy kraju. Jeremy Corbyn od początku referendalnego sporu taktycznie i strategicznie dystansuje się od tego tematu. Ten brak wyrazistości przyczynił się do wygranej zwolenników „rozwodu” z Unią. Teraz daje rządowi zielone światło w doprowadzeniu Brexitu do konkluzji w trybie negocjacyjnym bez jakiejkolwiek kontroli parlamentu. Theresa May wielokrotnie podkreślała, że rząd nie musi niczego ustalać z posłami. Ma wyraźny mandat uzyskany w referendum, a negocjacje dla dobra sprawy będą tajne. Z pewnością nie będą, bo nie podtrzyma tych oczekiwań strona europejska, w której interesie będzie jak najwcześniejsze nagłośnienie różnic i zniechęcenie tym samym kolejnych rebeliantów. Czeka nas więc – wszystko na to wskazuje – „twardy” Brexit, czyli rozwód bez obopólnych udogodnień. Nie wchodzi nawet w grę wariant norweski, który zakłada udział we wspólnym rynku za cenę otwartych granic. Wielka Brytania liczy na więcej, a ponieważ wcześniej jako członek Unii często wyłamywała się ze wspólnych rozwiązań (np. strefa euro i porozumienia w Schengen) uważa, że i teraz wywalczy dla siebie korzystną pozycję na europejskim rynku. W obecnym sporze politycy rządzącej partii wybrali rzeczy, o których nie wiedzą, że o nich nie wiedzą. Ostrzegają jeszcze eksperci i ludzie biznesu, pomimo oskarżeń o zdradę stanu. Konserwatyści myślą, że unosi ich fala historii. Ale ich jedyną przewagą są słabe notowania opozycji. Lewacki Corbyn, silny w środowisku partyjnych bojówkarzy, jest ich najmocniejszym atutem. W innym układzie sił wygrana konserwatystów w przyszłych wyborach stałaby pod dużym znakiem zapytania.
wielka brytania |5
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Dziura w kształcie Wysp Brytyjskich Czy brytyjski rząd ma pomysł na wyjście z Unii? Czy Europa pójdzie Londynowi na rękę? Czy Brexit da się skopiować w innych państwach Wspólnoty? Czy czeka nas drugie referendum? No i co z Brexitem mają wspólnego... struś i kojot? O tym z Quentinem Peelem, ekspertem think tanku Chatham House i byłym korespondentem „Financial Times” w Brukseli, Bonn i Moskwie rozmawia Adam Dąbrowski.
Czy Unia przeżywa egzystencjalny kryzys?
– To jeden z najbardziej krytycznych momentów jej istnienia. Wspólnota musi zmierzyć się z szokującym wynikiem głosowania na Wyspach, którego – powiedzmy sobie szczerze – absolutnie NIKT się tu nie spodziewał. Powinni byli, ale się nie spodziewali. I teraz są nieprzygotowani. Plan maksimum na pierwsze tygodnie po referendum mógł więc być tylko taki, żeby każdy z każdym się nie pokłócił. To akurat się udało. Dwa miesiące przed referendum w Wielkiej Brytanii z Francji, Niemiec i innych stolic napływały jasne sygnały: jeśli, broń Boże, Brytyjczycy opowiedzą się za Brexitem, my ruszymy od razu z inicjatywą, by zademonstrować jedność i zintegrowanie reszty Wspólnoty. Chodziło o politykę zagraniczną, ściślejszą współpracę w dziedzinie obrony. Bo to Londyn stawiał zdecydowany opór. Być może też o ściślejszą współpracę ws. strefy euro, o ściślejszą integrację... Ale prawda jest taka, że w żadnej z tych sfer nie zauważaliśmy postępu. To dlatego, że w Unii obecne są naprawdę głębokie podziały. Między północą a południem – wokół kwestii euro. Między wschodem i zachodem – wokół kwestii uchodźców. Podziały w sprawie Rosji widać w całej Wspólnocie. Część krajów chce porzucenia sankcji wobec Moskwy. Ale są też takie, które chcą utrzymania obecnego kursu. Fale są wzburzone już teraz. A Brexit pełni rolę ogromnego głazu wrzuconego w sam środek wody. I powodującego jeszcze większe fale. W jednej z analiz przeczytałem, że podczas niedawnego szczytu w Bratysławie widać było dziurę w kształcie Wielkiej Brytanii. Ale ostatecznie ta dziura nie była chyba jednak taka wielka...
– Nie. Brexit nie był tam szeroko dyskutowany. To było tylko coś, co rzucało na te rozmowy ogromny cień. Ja uważam, że choć dla Unii ma bardzo poważne konsekwencje, to powody, dla których wyszliśmy więcej mają wspólnego ze stanem naszego kraju niż samej Wspólnoty. Myślenie, że nasze referendum może zostać skopiowane przez inne państwa UE jest moim zdaniem błędne. Jedyny kraj, gdzie fala sprzeciwu wobec Unii może przysporzyć problemów jest Francja. Jeśli Marine Le Pen otrze się o zwycięstwo – cóż, ona mogłaby wyprowadzić Francję poza Unię. Nie sadzę, by ten scenariusz się spełnił. Ale byłby rzeczywiście zagrożeniem. Nie widzę jednak innego państwa, które mogłoby opuścić Wspólnotę. Z pewnością nie Polska, na pewno nie Węgry. Choć być może Warszawa czy Budapeszt są rozdrażnione dyktowaniem im warunków przez Brukselę to jednak członkostwo przynosi im wielkie korzyści, więc mówienie o wychodzeniu z Unii to czysta fantazja. Większość pobrexitowych rozwiązań maluje się niestety w nieprzyjemnych barwach.
– Każdy, z kim rozmawiam, mówi jedno: z chwilą, gdy zabierzemy się za rozsupływanie tej niezwykle złożonej relacji,
zrobi się nieprzyjemnie. Już teraz jasne jest, że w Wielkiej Brytanii różnice zdań mamy już teraz. Bo nasz rząd nie wie, jaką przyjmie strategię. Ani nawet, jaki właściwie jest nasz cel. Unia mówi więc: dopóki nie dacie nam znać czego chcecie, my nie zrobimy nic. Wydaje się, że istnieją dwa główne warianty Brexitu. Twardy Brexit, za którym zapewne głosowali mieszkańcy takich miasteczek w środkowej Anglii, jak Clacton-on-Sea, oraz miękki – za którym opowiada się City. Czyli: handlujemy z Chinami, ale nie odcinajmy się od Europy, a jeśli się da – zostańmy we Wspólnym Rynku, a może nawet pozwólmy na swobodny przepływ ludzi. Zgodzi się pan, że ze słów premier May wynika na razie, że bliżej jej do Clacton-on-Sea niż do City.
Quentin Peel
ści co do naszych przyszłych relacji. Nie sądzę, by dało się to ustalić w tak krótkim czasie. Sądzę, że długoterminowy obraz wyłoni się dopiero po jakichś dziesięciu latach. To gigantyczny okres niepewności. Biznes takich czasów nie znosi. To będzie fatalne dla psychologicznego stanu naszego kraju. Kraj zamknie się w sobie. To będzie złe. Po pierwsze – dla nas. Po drugie – dla Europy.
– Im ostrzej Londyn będzie negocjował w sferze powstrzymania unijnej imigracji, tym bardziej prawdopodobny jest twardy Brexit. Z drugiej strony May jest pragmatykiem. Znajduje się pod wielką presją finansistów z City, pracowników naukowych z uniwersytetów oraz ludzi. młodych, którzy mówią: nie, nie zamykajmy drzwi. Musimy być tak blisko wspólnego rynku, jak to tylko teraz możliwe. Dziś uważam, że zmierzamy ku twardemu Brexitowi. Trudno przewidywać inny scenariusz. Czy możliwe jest odwrócenie decyzji o Brexicie?
Uważa więc pan, że z chwilą gdy Londyn opuści Unię pojawi się pytanie, co teraz?
Drugie referendum?
Jasne, ale wmawiano nam, że wystarczy decyzja o Brexicie, by wszystko od razu się tu zawaliło. A nic takiego się nie stało. Na razie dane gospodarcze nie są złe. Może więc pan dalej nas straszy na tej samej zasadzie?
– Drugie referendum, albo coś innego. Biorąc pod uwagę aspekt konstytucyjny jestem głęboko przekonany, że to parlament powinien mieć ostateczne zdanie. Uważam, że powinniśmy mieć nowe wybory, a nowy parlament powinien zatwierdzić warunki, kiedy będziemy je już znali. Ale dlaczego? Referendum to rozwiązanie najbliższe demokracji bezpośredniej. Każdy miał głos, frekwencja była bardzo wysoka.
– Nie była znowu taka świetna, 70 proc. Po prostu nieźle. A ja uważam, że referendum to akurat najgorsza forma demokracji. Bo redukuje wszystko do wyboru między czernią i bielą. A to jest żenujące w przypadku tak skomplikowanych, konstytucyjnych kwestii. Po to mamy demokrację parlamentarną. Tak naprawdę demokracja referendalna to brudna sztuczka. Z pozoru wygląda na demokratyczne podejmowanie decyzji, ale nim nie jest. Grozi absolutnym uproszczeniem i jest bardzo niebezpieczne. Właśnie zobaczyliśmy to na Wyspach. Proszę, żeby teraz zamknął pan oczy. Mijają trzy lata. Jak wygląda Wielka Brytania?
– Nieprzyjemnie. Nasze wyspy nie będą miłym miejscem. Szkocja będzie pogrążona w debacie, czy pozostać częścią Zjednoczonego Królestwa. Podobna debata odbyć się może w Irlandii Północnej. Przewiduję bardzo niepewny okres. Bo po dwóch latach wynegocjujemy wyjście. Ale bez jasno-
– O tak, dopiero po wyjściu na dobre możemy zacząć negocjować umowy z innymi krajami i z samą Wspólnotą. Przecież to proces rozpisany na lata! Weźmy porozumienia między Unią a Kanadą. Ciągle nie ma pod nimi podpisu. A to trwa już siedem lat. Dopinanie takich porozumień jest niezwykle czasochłonne. A nasz rząd nie ma nawet właściwych negocjatorów. To potrwa długo. Nie ma co liczyć na szybkie rozwiązania.
– Nie zgadzam się. Natknąłem się niedawno na bardzo ładną metaforę naszej obecnej sytuacji. Pamiętasz kreskówkę o kojocie i strusiu? Kojot biegnie, wypada poza krawędź skały, wisi w powietrzu, jeszcze nie upadł, przebiera nogami i za sekundę runie na ziemię. Brexit jeszcze nie nadszedł, a funt już runął. Wszyscy pomyśleli: może to się da odwrócić, może coś jeszcze się zmieni. Ale kluczową rolę odgrywa tu niepewność. Ludzie będą się wstrzymywali z inwestycjami aż do momentu, gdy przekonają się, jak wyglądać będzie przyszłość. A – jak już mówiłem – to pozostanie niewiadomą może nawet przez najbliższą dekadę. Zainwestujesz raczej w Polsce, raczej w Irlandii niż tu, na Wyspach. To wielkie niebezpieczeństwo. Może nie czeka nas zapaść, pewnie raczej stagnacja. Zgadzam się, że argumenty przewidujące natychmiastową katastrofę były fałszywe. I po prostu głupie. No i zbyt negatywne. Moim zdaniem największym dramatem tego referendum było to, że debata nie odbywała się w kategoriach pozytywnych: nie było mowy o większym bezpieczeństwie, nie było mowy o długoterminowej prosperity. Słyszeliśmy tylko argumenty negatywne. Obóz eurosceptyczny straszył obcymi. Obóz proeruopejski straszył gospodarczą zapaścią. Podwójne negatywne myślenie przyniosło katastrofalne rezultaty.
6| unia europejska
październik 2016 (223)| nowy czas
(R)ewolucja kulturalna 2.0 Europejska liberalna i skrajna lewica uznała, że sytuacja na naszym kontynencie dojrzała do tego, aby przejść do ostatniego etapu niszczenia cywilizacji zachodniej i wszystkiego, co ona sobą reprezentuje. Generalizacja to, ukazująca uproszczony obraz rzeczywistości, czy teoria spiskowa? Ciężko stwierdzić! Jednak faktem jest, że znaczna część współczesnych elit, która zdominowała europejską scenę polityczną oraz przestrzeń publiczną i medialną w pewien sposób nasiąknęła lub wprost odwołuje się do idei postępu i (r)ewolucyjnego obalenia starego ładu społecznego. A jak wiemy, idee determinują nasze działanie.
Dawid Skrzypczak
P
okolenie roku 1968, wyniesione na bazie niezadowolenia społecznego, ruchów studenckich z przełomu lat 60. i 70. zapoczątkowanych chińską rewolucją kulturalną, rozpoczęło pełzającą (r)ewolucję obyczajową. Jej celem, jak w przypadku wszystkich rewolucji lewicowych, było przeprowadzenie radykalnej zmiany społecznej i zniszczenie starej moralności. Eurolewacy zdecydowali się na wariant „ewolucyjny”, rozłożony na dziesięciolecia i inspirowany myślą Antonio Gramsciego, który postawił na głowie założenia marksizmu. Według niego, radykalna zmiana społeczna mogła być osiągnięta nie przez krwawą rewolucję, lecz długotrwały okres tworzenia kulturowej hegemonii. Dlatego w warunkach liberalnych demokracji zachodnich lewicowi (r)ewolucjoniści prowadzili walkę polityczną głównie w oparciu o czysto ideologiczne metody. Skrajna lewica jednak nigdy nie wyrzekła się stosowania bardziej radykalnych środków walki. I tak oto w okresie rozruchów studenckich doszło do powołania grup terrorystycznych, takich jak Czerwone Brygady czy Frakcja Czerwonej Armii, które terrorem próbowały zwalczać swoich przeciwników politycznych, a przez to wymusić zmiany. Były to jednak uderzenia punktowe. Niczym nie przypominające rozmachu i zasięgu terroru stosowanego przez ruchy lewicowe w czasie innych wielkich rewolucji: rewolucji francuskiej, bolszewickiej w Rosji czy chociażby chińskiej rewolucji kulturalnej. Wraz z dojściem do głosu pokolenia (r)ewolucjonistów
oraz zdominowania przez nich europejskiego życia publicznego, do którego doszło pod koniec ostatniego stulecia, skrajnie lewicowe organizacje dostały ciche przyzwolenie na funkcjonowanie. Młodzi lewicowi aktywiści twierdzili, że organizowane przez nich akcje miały na celu zwalczanie odradzającego się „faszyzmu”. Niejednokrotnie działali oni na pograniczu prawa lub jawnie poza nim, uciekając się do zastraszania, napaści i rozbojów. Pokolenie baby boomers jednak tolerowało, a nawet usprawiedliwiało działalność swoich mentalnych spadkobierców. Tak naprawdę była ona cynicznie wykorzystywana w doraźnej walce politycznej do zwalczania przeciwników oraz utrwalania, a nawet pogłębiania hegemonii kulturowej, zdobytej przez europejską lewicę. Skrajnie lewackie organizacje, pomimo zamętu, który siały, nie były jednak wystarczająco skuteczne w swym niszczycielskim dziele. Europejczykom opornie przychodziło wyrzekanie się podwalin ich systemu wartości: wolności obywatelskich, pluralizmu, demokracji, chrześcijaństwa, tradycyjnej moralności, zasad państwa prawa czy prawa do samostanowienia narodów. Dlatego należało stworzyć grupę społeczną oraz odpowiednio dostosowaną do niej narrację polityczną, która uczyniłaby ją odporną na jakąkolwiek krytykę oraz niemalże wyjętą poza nawias obowiązującego prawa. Taką europejską Czerwoną Gwardię, używając porównania do Hunwejbinów z czasów rewolucji kulturalnej w Chinach, której działanie skutecznie przyspieszyłoby dezintegrację społeczeństw Europy Zachodniej oraz zwycięstwo europejskiej (r)ewolucji kulturalnej. Grupą tą stali się imigranci spoza Europy. Tyczy się to w szczególności imigrantów muzułmańskich, którzy prowadzą nieustanną walkę o umocnienie swojej pozycji politycznej i poszerzenie swojej autonomii. Wszystko to kosztem Europejczyków. Faktem jest, iż ten obcy kulturowo pierwiastek okazał się na tyle skutecznym narzędziem robiącym wyrwy w kruchej tkance społecznej narodów europejskich oraz rozwadniającym kulturę Zachodu, że (r)ewolucjoniści zaczęli aktywnie wspierać jego napływ. A przynajmniej nie robili wystarczająco wiele, aby go zahamować. Prawdziwe zapotrzebowanie na istnienie europejskiej gwardii rewolucyjnej pojawiło się jednak stosunkowo niedawno. Ostatni kryzys ekonomiczny, z którego skutkami Eu-
ropa jeszcze się nie uporała był katalizatorem, który wychylił wskazówkę wahadła ideologicznego na prawo od centrum. Zdobycze (r)ewolucji okazały się na tyle nietrwałe, a siły „reakcji” wciąż wystarczająco silne, że nie można było zlekceważyć tego co się stało. Kryzys imigracyjny okazał się dla liberalno-lewicowych elit „darem z niebios”, mogącym przyspieszyć postęp (r)ewolucji. Dlatego niechęć instytucji oraz polityków europejskich do przeciwdziałania zalewowi Europy przez obcy kulturowo element nie powinna być wyłącznie odbierana jako przejaw niemocy. Wystarczy przypomnieć sobie, jak Federica Mogherini, wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, naciskała w lutym tego roku na rząd Turcji, aby otworzył granice dla rzeszy uchodźców próbujących przedostać się z Syrii do Europy. Znamienny jest także przypadek Szwecji – w 2010 roku ówczesny premier Fredrik Reinfeldt zawarł porozumienie z popierającą imigrację Partią Zielonych (Miljöpartiet). Dokonał tego, aby ukarać (!) wyborców za wybranie do parlamentu Szwedzkich Demokratów (Sverigedemokraterna), partii sprzeciwiającej się masowej imigracji. Ruch ten doprowadził do otwarcia szwedzkich granic dla uchodźców. W taki oto sposób doszło do powstania na terenie Europy elitarnej grupy imigrantów, cieszącej się specjalnymi przywilejami i statusem społecznym. Mowa oczywiście o tzw. uchodźcach syryjskich, z prawdziwymi uchodźcami z Syrii mających jednak niewiele wspólnego. Stali się oni forpocztą europejskiej gwardii rewolucyjnej. Liberalno-lewicowi obrońcy „uciśnionych” prześcigają się w tuszowaniu i usprawiedliwianiu ich występków, potępiając w czambuł każdego, kto ośmieliłby się ich skrytykować. Nie oszczędzono nawet Niemki wykorzystanej seksualnie przez „syryjskich uchodźców” w pamiętną noc sylwestrową w Kolonii. Po złożeniu zeznań i nieopatrznym wyrażeniu swojej negatywnej opinii na temat imigrantów została poddana ostracyzmowi społecznemu, oskarżana o rasizm, islamofobię i skrajnie prawicowe poglądy. Są to najgorsze klątwy, jakie można rzucić na rdzennego Europejczyka, ponieważ równa się to z utratą wszelkich praw oraz wykluczeniem poza zbiorowość. Z kolei ci spośród sprawców gehenny setek niemieckich kobiet, których dosięgnęła ręka (nie)sprawiedliwości – jak na razie jest ich niewielu – potraktowano wyjątkowo pobłażliwie. Pokuta za niezgodne z prawem „ubogacanie kulturowe” waha się od przymusowych kursów integracyjnych, przez prace społeczne, po krótkie wyroki w zawieszeniu. Rzesze (r)ewolucjonistów wspierane przez europejską Czerwoną Gwardię walczą ramię w ramię o ustanowienie nowego, postępowego porządku świata. Stopniowe urabianie ideologiczne społeczeństw Europy zachodniej połączone z systematycznym napływem obcych kulturowo przybyszów drastycznie zmienia sytuację polityczną na starym kontynencie. Wszystko to czyni opór przeciwko postępującej dekonstrukcji cywilizacji Zachodu niezwykle trudnym. Kolejny etap (r)ewolucji obyczajowej, który ciągle odsłania swoje oblicze, można uznać za oficjalnie otwarty. Zapaleni (r)ewolucjoniści i ich poplecznicy nie powinni jednak zapomnieć o banalnej prawdzie, która nie straciła na aktualności – rewolucja zawsze pożera swoje dzieci.
8| polska
październik 2016 (223)| nowy czas
Jesienne ożywienie w krajowej polityce Nareszcie można się było dobrać do skóry partii rządzącej. PiS przede wszystkim oberwał za społeczny projekt ograniczający prawo do aborcji. Projekt był społeczny, ale narracja opozycji przypisała go Prawu i Sprawiedliwości. Na ulice wyległo nawet do 100 tys. ubranych na czarno demonstrantów. Panowała atmosfera surrealizmu z domieszką dość mocnej wulgarności, ale w aspekcie politycznym PiS poniosło porażkę i zdaje się popełniło błąd.
Bogdan Dobosz
natomiast na odrzucenie projektu „Stop aborcji”. Za wnioskiem o odrzucenie tego projektu głosowało tylko 154 posłów, a za skierowaniem go do dalszych prac opowiedziało się 267 posłów. 11 się wstrzymało. Wśród tych 267 posłów, którzy chcieli dalszych prac nad projektem był cały klub PiS, 20 posłów klubu Kukiz’15 (z 29), 8 (z 14) polityków PSL, 3 posłów niezrzeszonych oraz dwóch posłów koła WiS.
Stop aborcji
O
drzucenie projektu Ordo Iuris w Sejmie zjednało tej partii wrogów na prawicy, a lewicę tylko... ośmieliło. Rozkrzyczane feministki poszły za ciosem i zaczęły protestować nawet pod domem Jarosława Kaczyńskiego (z hasłami w rodzaju: „Ochrzcij se kota!”). Uprawianie polityki na poletku aksjologicznym przerosło nawet prezesa PiS.
Chronologia Ale zacznijmy od początku. Do Sejmu trafiły dwa obywatelskie projekty ustaw dotyczących aborcji. Projekt komitetu „Stop aborcji” (pół miliona podpisów poparcia) opowiadał się niemal za jej całkowitym zakazem, a opracowanie przedłożone przez lewicowy komitet o przewrotnej nazwie „Ratujmy kobiety” zezwalał na przerwanie ciąży do dwunastego tygodnia bez dodatkowych warunków, a dodatkowo po tym terminie jeszcze w kilku przypadkach. Debata wzbudziła wiele emocji, ale była też przykładem poruszających świadectw osobistych. Posłanka Anna Milczanowska mówiła o miłości do swojego dziecka z zespołem Downa: „To nie jest cierpienie, tak jak to mogłam usłyszeć tu wczoraj, to nie jest krzyż. To jest miłość” . Trzeba tu dodać, że to właśnie takie dzieci są ofiarami 90 proc. dokonywanych legalnie w Polsce aborcji. Zjawisko to nazywa się aborcją eugeniczną. Ostatecznie lewicowy projekt został odrzucony, a propozycja komitetu „Stop aborcji” została skierowana do dalszych prac w komisji sejmowej. Pomimo głosowania posłów PiS „za życiem”, partia ta bynajmniej nie pałała chęcią rozbudzania ideologicznych dyskusji. O odrzucenie projektu „Stop aborcji” wnioskował klub Nowoczesna, co specjalnie nie dziwi. Za odrzuceniem projektu komitetu „Ratujmy kobiety”, który liberalizował obecne przepisy, wnioskował… PSL. Zachowanie na sali sejmowej przewodniczącego ludowców Kosiniaka-Kamysza zasługuje zresztą na osobną pochwałę. Kiedy w głosowaniu nie ma doraźnych interesów partyjnych, PSL okazuje się „partią sumienia”. PiS wydawało się tylko statystować. Ostatecznie za odrzuceniem propozycji „Ratujmy kobiety” zagłosowało 230 posłów (w tym 40 z PiS, którzy obiecywali nie odrzucać żadnych społecznych projektów), przeciw było 173, a wstrzymało się 15. Posłowie nie zgodzili się
Przyjęty do dalszych prac projekt przedstawiła w Sejmie dr Joanna Banasiuk z Instytutu Ordo Iuris. Przypomniała, że aborcję dla Polaków proponowała stalinowska sędzia Helena Wolińska (wcześniej przepisy takie popierał na okupowanych terenach Adolf Hitler, choć w Niemczech aborcji zabronił). Sprawozdawca przypomniała, że obecny tak zwany „kompromis aborcyjny” jest w rzeczywistości „krwawym kompromisem”, bowiem wprowadzone dwadzieścia lat temu „wyjątki aborcyjne” są interpretowane bardzo szeroko. Piętnaście lat temu, w wyniku aborcji życie traciło niewiele ponad 100 dzieci rocznie. Obecnie aborcji jest dziesięciokrotnie więcej. Banasiuk wykazała też, że to aborcja (a nie jej zakaz!) uderza głównie w kobiety: „W Polsce, odkąd w 1993 roku ograniczono dostępność aborcji, wskaźnik śmiertelności okołourodzeniowej matek spadł pięciokrotnie! Aborcja jest
piekłem nie tylko dzieci, ale również kobiet. I dlatego należy położyć jej kres (...)
I ciąg dalszy... Dyskusja w polskim Sejmie zwróciła uwagę w wielu krajach. We Francji dziennik „Le Figaro”, który trudno zaliczyć do lewicy, i który rzadko interesuje się naszym krajem, poświęcił polskiej debacie sporo miejsca. Autorka artykułu co prawda niewiele rozumie z polskiej polityki i twierdzi, że „partia założona przez braci Kaczyńskich po dojściu do władzy wspiera tego typu inicjatywy”, ale sam fakt zauważenia tej sprawy pokazuje wściekłość europejskiego lobby postępu. W tym samym czasie nad Sekwaną rozważa się walkę z „faszo-sferą” i administracyjne zamykanie portali internetowych, które bronią życia nienarodzonych. Widać, że są to światy niemal do siebie nieprzystające; wręcz obce. W Polsce uznano, że po czasach, kiedy nam „dawał przykład Bonaparte”, pora, by i Polska zaświeciła przykładem np. Francji. Nic z tego nie wyszło. Prawo i S wystraszone ulicznymi protestami odrzuciło najpierw projekt w komisji, a później w Sejmie. Zwolennicy życia nienarodzonego otrzymali w zamian mglistą obietnicę powstrzymania „aborcji eugenicznej”. Przyszła więc pora na „białe marsze”, które zaczęły się
polska |9
nowy czas |październik 2016 (223)
od Poznania i krytyki PiS na portalach prawicowych. Pewnym zwycięstwem obrońców życia jest jednak zmiana języka. Poza skrajnymi feministkami, nawet przeciwnicy zmian obecnej ustawy nazywają już aborcję złem i jak się wydaje, większość z nich podziela pogląd powstania życia w momencie poczęcia. Przynajmniej tyle dobrego z całej awantury.
Walka na kilku frontach Obniżka notowań PiS w sondażach nie wynika tylko z podjęcia tematu aborcji. Jednak pozostałe fronty walki z rządem nie są już tak bardzo nośne. Dla przykładu, z francuskimi caracalami – na dwoje babka wróżyła. Niektórym nawet podoba się ucieranie nosa żabojadom i przypominanie im, że widelec trafił do nich via Polska. Hasło – Trybunał Konstytucyjny zaczyna z kolei budzić powoli odruch wymiotny. Reforma szkoły interesuje Polaków znacznie bardziej, ale kiedy widzi się protestującego dzisiaj przeciw likwidacji gimnazjów szefa ZNP Sławomira Broniarza, przed oczami stają jego protesty sprzed kilku lat przeciw owych gimnazjów wprowadzaniu. PiS właściwie zbiera tu punkty, bo okazuje się, że nie chodzi o merytoryczną zasadność sporu, ale tylko o to, że trzeba być zawsze przeciw tej partii. Pozostaje jeszcze protest przeciw układom o wolnym handlu pomiędzy UE a Kanadą (CETA) i Unią a USA (TTIP). Obawy dotyczą m.in. napływu żywności zmodyfikowanej genetycznie i większych uprawnień dla korporacji wobec narodowych państw. Co ciekawe, kiedy krajowa polityka schodzi na plan dalszy, akurat PiS i PO, a nawet Nowoczesna w tym przedmiocie mają stanowisko dość podobne. Przeciw jest zaś koalicja Kukiz, PSL i lewica. PiS ma też kilka sukcesów, by wspomnieć o programie mieszkaniowym, bezpłatnych lekach dla seniorów, budowie środkowoeuropejskiego lobby w UE opartego na Grupie Wyszehradzkiej, czy dużej aktywności kilku ministrów.
Opozycja Powoli wyczerpuje się natomiast formuła KOD-u. Mały filmik z uczty w Brukseli członków KOD, którzy odebrali
jakąś nagrodę od UE, jako żywo przypomina biesiady u „Sowy i Przyjaciołach”, i wywołuje wrażenie, że ciągle chodzi o korytko, przy którym jedna ekipa obrońców demokracji zastępuje inną. W restauracjach czują się chyba najlepiej. W dodatku Komitet Obrony Demokracji trapią spory wewnętrzne, a sam Mateusz Kijowski narzeka na wyczerpanie się w szeregach zapału. Nie najlepiej jest z kondycją całej opozycji. Średnią wieku działaczy KOD obniżyły trochę „czarne siostry”, ale „żarliwość” niektórych feministek wielu ludzi po prostu odstrasza. PO miota się z kolei od bandy do bandy. Najpierw była zapowiedź Schetyny „zwrotu w prawo”, po czym przyszły postulaty... likwidacji CBA i IPN. W dodatku warszawska burmistrz stanowi dla tej partii coraz większy balast i odejście HG-W, w końcu wiceprzewodniczącej Platformy, wydaje się po aferze reprywatyzacyjnej nieuniknione. Nad PO wisi dodatkowo miecz w postaci sejmowej komisji ds. Amber Gold i kilka innych historii, które przy lepszym potencjale marketingowym PiS mógłby rozgrzewać przez wiele tygodni. PSL, z bezbarwnym Kosiniakiem-Kamyszem na czele, praktycznie nie istnieje. Nowoczesna ma elektorat dość ograniczony, a wpadki językowe i rzeczowe szefa dodatkowo tę formację ośmieszają. Kukiz’15 próbuje być partią ze „swoim zdaniem”, ale akurat tej formacji słupki poparcia nijak nie rosną.
ED-ki Skoro jesteśmy przy formacjach politycznych to poświęćmy kilka słów zupełnie nowemu kołu poselskiemu, czyli ED-kom. Europejscy Demokraci, czyli ED-ki to na razie czterech posłów, którzy opuścili Platformę Obywatelską, czyli partię, która najwyraźniej się rozwala i tylko wypatrywać powstania nowego bytu anty-PiS-owskiego, być może pod sztandarami Kijowskiego. ED-ki to Michał Kamiński (zwany Miśkiem), który zaczynał karierę polityczną od wizyty u gen. Pinocheta, a później przez kilka partii, w tym i PiS, trafił do PO. Dalej – poseł Stefan Niesiołowski. Zaczynał od ZChN, a kończy jako zwolennik aborcji, krytyk biskupów i księży. Kolejny ED-ek to Jacek Protasiewicz, który ma osobiste porachunki z Grzegorzem Schetyną (pomagał Tuskowi dyscyplinować Schetynę we Wrocławiu, a teraz role się odwróciły), zasłynął awanturami „w stanie wskazującym” na niemieckim lotnisku. Grupę uzupełnia poseł Jacek Huskowski (ładna przeszłość opozycyjna, były senator), który zaplątał się tu nie wiedzieć czemu. Dla niektórych ED-ki to symptom rozkładu Platformy. Tarcia wewnętrzne wydobywają się na powierzchnię i wszystko wskazuje na to, że nowe modelowanie sceny politycznej jest tylko kwestią czasu. Ewa Kopacz marzy o powrocie do krajowej polityki swojego mentora Donalda Tuska, wiceprzewodnicząca Platformy Obywatelskiej Hanna Gronkiewicz-Waltz marzy o świętym spokoju w samorządzie Warszawy i tylko Grzegorzowi Schetynie nie schodzi z ust tajemniczy uśmiech. Zwolennicy teorii spiskowej zastanawiają się, czy po zgaszeniu światła w lokalach Platformy, Schetyna zrzuci maskę i wstąpi już oficjalnie do PiS, ujawniając, że od zawsze był „człowiekiem Jarosława”, który wypełnił zadanie rozwalenia PO, czy też pozostanie na gruzowisku dzieląc powoli los kilku partii-nieboszczek, jak np. Unia Demokratyczna czy Unia Wolności. Bardziej poważnie, powstanie nowej formacji jest chyba tylko kwestią czasu. EDki, KODziarze, pozaparlamentarna lewica, pozbawiona dotacji Niezależna, resztki PO już przytupują nogami. Miejsc w samorządach, które stały się przechowalnią politycznych emerytów, w końcu nie przybywa, a zresztą zbliżają się lokalne wybory, które mogą to jeszcze bardziej na niekorzyść zmienić. Problem w tym, że jedynym spoiwem tej grupy jest niechęć do PiS. Paliwo raczej na krótki dystans i majak na razie małokaloryczne.
10| czas na wyspie
październik 2016 (223)| nowy czas
Sprzątamy polskie groby na cmentarzach Londynu
Z
okazji Dnia Wszystkich Świętych, Poland Street, stowarzyszenie wolontariuszy w Londynie, organizuje akcję Znicz – sprzątamy polskie groby w Londynie. Na londyńskich cmentarzach znajduje się kilka tysięcy polskich mogił, większość z nich zaniedbanych i zapomnianych. Na cmentarzu Gunnersbury pochowanych jest ok. 1600 Polaków, wśród nich generał Bor-Ko-
morowski, generał Józef Haller i prezydent RP na uchodźstwie Kazimierz Sabbat. Stowarzyszenie Poland Street od jedenastu lat kultywuje tradycję pamięci o zmarłych organizując sprzątania grobów i dostarczając znicze na londyńskie cmentarze. W zeszłym roku ponad 200 wolontariuszy, w tym liczne grupy dzieci i nauczycieli z sobotnich szkół polonijnych, pomogły w akcji Znicz. Stowarzyszenie zapewnia środki czystości, mapy cmentarzy i znicze. Istnieje również możliwość zorganizowania
Sprzątanie polSkich grobów w londynie Sobota 29 października 2016 godz. 11.00
Na zgłoszenia czekamy pod adresem:
znicz@polandstreet.org.pl facebook.com/polandstreet.org.uk
sprzątania i zapalenia zniczy na innych cmentarzach londyńskich. Anna Gałandzij, rzecznik prasowy Poland Street, powiedziała: – Z roku na rok przybywa chętnych do pomocy w akcji Znicz. Wspólne sprzątanie grobów pozwala podtrzymywać nam ważną tradycję, a jednocześnie zbliża do siebie różne pokolenia Polaków – gest bardzo potrzebny w dzisiejszych czasach. Znicz to przede wszystim piękny symbol naszej pamięci o zmarłych. Sprawmy, aby w okresie Wszystkich Świętych zapłonął on na jak największej liczbie polskich mogił w Londynie. Patronat nad akcją objęły: Ambasada RP w Londynie, Wydział Konsularny Ambasady RP w Londynie oraz Polska Misja Katolicka w Anglii i Walii. Założona w 2005, Poland Street jest najstarszą organizacją młodszej generacji Polonii w Wielkiej Brytanii. Jej misją jest organizowanie wydarzeń mających na celu kultywowanie polskich tradycji i historii w Londynie. Akcja Znicz – sprzątamy polskie groby w Londynie odbędzie się w sobotę 29 października w godzinach 11.00-14.00 na cmentarzach: Gunnersbury Cemetery, 143 Gunnersbury Avenue, Acton, W3 8LE oraz St Patrick's Catholic Cemetery, Langthorne Road, Leytonstone, E11 4HL. Chętni do pomocy w sprzątaniu na cmentarzach Gunnersbury i St Patrick’s lub do zorganizowania sprzątań na innych cmentarzach, proszeni są o kontakt pod adresem: znicz@polandsteet.org.uk. Więcej informacji: facebook.com/polandstreet.org.uk. Organizatorzy również zachęcają do użycia hashtagu #PolskiZnicz w madiach społecznościowych, by wesprzeć promocję akcji.
Konferencja Sztafeta Enigmy
na londyńskich cmentarzach są tysiące zaniedbanych polskich grobów. nie pozwólmy, by zostały one zapomniane
weź udział w Xi akcji Sprzątania polskich grobów, by wspólnie pielęgnować tę piękną polską tradycję!
gunnersbury cemetery acton, w3 8le St patrick’s catholic cemetery leytonstone e11 4hl
W sobotę 15 października w Ambasadzie RP w Londynie odbyła się konferencja historyczna poświęcona osiągnięciom polskich kryptologów i ich alianckich sojuszników w procesie łamania kodu niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma. Prelegenci podkreślili, w jaki sposób przedwojenne sukcesy Polaków zostały wykorzystane w czasie II wojny światowej przez Francuzów i Brytyjczyków. Konferencja była ukoronowaniem rocznego projektu edukacyjnego Instytutu Piłsudskiego i Ambasady RP w Londynie zatytułowanego Sztafeta Enigmy. W konferencji wzięli udział znawcy tematyki Enigmy, m.in. dr. Marek Grajek, historyk GCHQ Tony Comer, historyk Bletchley Park dr. David Kenyon, oraz bratanek brytyjskiego matematyka Sir Dermot Turing, który aktualnie pisze książkę popularnonaukową o polskich kryptologach. Konferencję otworzył Ambasador RP w Londynie Arkady Rzegocki, a gościem specjalnym był Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta RP odpowiedzialny za kontakty z Polonią i Polakami za granicą Adam Kwiatkowski. Obecni byli także krewni jednego z polskich kryptologów – Henryka Zygalskiego: Anna Zygalska-Cannon oraz Jeremy Russell.
Coldharbour, Surrey, Christ Church. Po oficjalnym zakończeniu koncertu As Times Goes By chór Ave Verum spontanicznie zaśpiewał Marianowi Hemarowi Karpacką Brygadę – stworzony przez niego hymn Brygady Strzelców Karpackich. Do członków chóru dołączyły Virginia McKennna, Irena Delmar-Czarnecka i Rula Leńska
I
t’s almost impossible to write an account of As Time Goes By which can give you a true flavour of what it was like to be there. On 16th October members of the Polish community from across the South joined the South London Polish choir Ave Verum, Virginia McKenna, Rula Lenska, Irena Delmar-Czarnecka, Tony Berry and villagers from Coldharbour and Abinger at Christ Church for a special celebration of Marian Hemar’s life and achievements and of his wife, Caja. The concert, with the blessing of soil from Hemar’s homeland placed on the Hemar’s grave, had been a long time in the planning. There was great music, much laughter, friendship, reflection, sacred music, popular music, beautiful melodies, nostalgia, the sadness of exile, poems poignant, yet simple – the diversity and complexity of Hemar’s work captured in an afternoon. The Rumba Fiesta, sung by six members of the choir, with words by Hemar to W.G. Samuels’ popular tune, brought the house down – there was even some dancing in the aisles. The church was hushed for Virginia McKenna’s reading of his poem My Homeland: My homeland is Polish language, Words and verses domain. When I die, no matter where, there they will lay me and there I shall remain’ and his poem Wish: If you could send me a matchbox, a sachet – tiny one. With some Polish soil – a handful would be fine. Rula Lenska read Big Secret in Polish and in English, a poem he wrote for Caja about the nature of love and loving relationships ‘death itself will not us part’. And for the blessing of the soil by Rev. Tony Berry, the church was still again. Mrs Irena Delmar-Czarnecka, Chairwoman of The Polish Artists Association in Great Britain, worked with Marian and Caja and knew them well. In her opening remarks she had said that despite working in London, Marian Hemar regarded Coldharbour as his true home. ‘Let us be proud that [Marian and Caja] link our nations and communities together’. In a true reflection of such friendship, many stayed on after the concert to chat, meet friends, make friends, enjoy refreshments, and as they left, to receive a gift of delicious Polish sweets. Truly ‘A Very Special Celebration’. Mary Hustings
Polska przyszła do Hemara!
P
rzychodziła już do Coldharbour dwukrotnie wcześniej (zawsze za sprawą niezmordowanego chóru Ave Verum), ale teraz w sposób bardzo szczególny. Bo teraz przyszła dosłownie, w postaci ziemi ze Lwowa i Zakopanego. Stało się to dzięki determinacji Tomasza Bolońskiego. W 1967 roku Boloński wziął udział w spektaklu „Piękna Lucynda” w teatrze Hemara w Ognisku Polskim. I na tym jego przygoda z Hemarem się skończyła. Lata mijały, aż tu nagle postanowił razem z żoną pójść… właśnie do Ogniska na przywieziony z Polski spektakl poświęcony Hemarowi, opracowany przez Zbigniewa Rymarza. I wtedy coś się w nim obudziło. Nieprzeparta misja sprowadzenia polskiej ziemi na grób Hemara, który kiedyś pisał: Co by mi przysłać z Kraju? Czy mam jakie życzenie?’ Zapytałaś mnie w liście. Od razu ci wymienię/ Jedno z mych wielu życzeń, Pierwsze mam je na myśli./ Jeśli chcesz mi co przysłać w prezencie, to mi przyślij/ Pudełko od zapałek, albo lniany woreczek/ A w
Grób Mariana Hemara i jego żony Caji w Coldharbour z urną z ziemią ze Lwowa oraz Zakopanego
nim troszeczkę ziemi Tamtejszej – cokolwieczek. Trudno uwierzyć, że taka mała prośba czekała na swoją realizację aż tyle lat od śmierci wybitnego artysty przedwojennego Lwowa i Warszawy, i powojennego Londynu. Kiedy jednak Tomasz Boloński postanowił misję wypełnić, cała procedura – jak mówi – trwała ponad trzy miesiące, bo trzeba było uzyskać zgodę Kościoła anglikańskiego. Urnę z ziemią poświęcił Rev. Tony Berry z Christ Church. Złożenie urny z polską ziemią na grobie Hemara stało się wielkim świętem – ale nie o sam akt złożenia urny chodzi, lecz o duch artystycznej uczty, nad którą czuwał Hemar w malowniczym kościółku w Coldharbour, w Surrey, wypełnionym po brzegi polsko-brytyjską publicznością. Artyści i Chór Ave Verum, pieśni stare i nowsze, polskie i angielskie, piosenki Hemarowskie, i jedna z repertuaru jego pięknej żony Caji. Artystki w wierszach i wspomnieniach: Virginia McKenna, Irena Delmar-Czarnecka i Rula Lenska. Wielki wysiłek, wielka radość i wielkie wzruszenie. Teresa Bazarnik
12|
październik 2016 (nr 223) | nowy czas
komentuje Andrzej Krauze
Urodzinowe refleksje Grzegorz Małkiewicz
10 lat „Nowego Czasu” to duma. 10 lat w życiu to zaduma. Im pismo starsze, tym bardziej budzi nostalgię. Dojrzewa, ale się nie starzeje. A ludzie… przychodzą, odchodzą. W swojej 10-letniej karierze założyciela i redaktora naczelnego „Nowego Czasu” miałem przyjemność poznać bogaty przekrój osobowości i zdolności. Ale ponieważ jestem człowiekiem z otwartą głową, mam usprawiedliwienie na to, że nie wszystkich pamiętam.
To ciekawe, że w tym przechodnim pokoju , jakim jest życie (życie redakcji też), ludzie zostawiają swoje dusze, które nas kształtują, ale w jakiś sposób zamazują swoją fizyczną obecność. Tym, którzy mnie ukształtowali, a wszystkich imion nie pamiętam, chciałbym szczególnie podziękować z tego właśnie miejsca, dla mnie najważniejszego. Im więcej wokół gazety ludzi nieznanych, tym mocniejszą pozycję ma ona w środowisku. Trywialne, ale miarodajne. Doświadczyłem tego uczucia na urodzinowym przyjęciu „Nowego Czasu” w Ambasadzie RP w Londynie. Nie potrafię wymienić wszystkich gości, bo było ich bardzo dużo i każdy z nich był częścią tej ciągle powiększającej się nowoczasowej rodziny, która nas wspiera, czeka cierpliwie na kolejne wydanie „Nowego Czasu” i wybacza zabójczą dla wydawnictwa nieregularność. Po 10 latach można sobie pozwolić na jeszcze jedną refleksję. Co pozostało z tej naszej najważniejszej deklaracji z okładki numeru zerowego: Idziemy pod prąd? Początkowo ten skrót myślowy sygnalizował niezależność naszej wydawniczej propozycji. Niezależność finansową (w dotacjach, nieregularnych zresztą, nie było i nie ma żadnego ograniczenia podmiotowości) i środowiskową. „Nowy Czas” nigdy nie reprezentował interesów żadnej polonijnej instytucji i nie musimy podkreślać tego ważnego programowego założenia. Dzieje się tak z powodu podejmowania trudnych tematów na łamach naszego pisma. Nie dla medialnej draki,
ale w interesie polskiej społeczności, bo to społeczność jest ważna, a nie instytucje w naturalny sposób narażone na powolny proces karłowacenia. Odnieśliśmy w tej naszej donkiszoterii parę sukcesów. Największym było ocalenie przed sprzedażą najstarszego polskiego klubu w Londynie, Ogniska Polskiego przy Exhibition Road. Nie na miejscu już są jałowe dyskusje, czy taki klub Polacy potrzebują i czy ma on rację bytu z punktu widzenia chłodnej finansowej kalkulacji. Krótki okres zarządzania nowych władz wystarczył, żeby w praktyce pokazać, że jednak można, że z takiego miejsca mogą być dumni wszyscy Polacy. Ale paradoksalnie nie wszyscy Polacy w Londynie wiedzą, że mają taką „perłę w koronie”. Wciąż spotykam naszych rodaków, których zapraszam do Ogniska i muszę dokładnie ich informować, jak tam dojechać. Za każdym razem w trakcie wizji lokalnej jestem świadkiem niekontrolowanego zdumienia, że mamy takie polskie miejsce w centrum Londynu. Nieco gorszy bilans, pomimo wieloletniego zaangażowania, mamy w walce o zachowanie dla polskiej diaspory Fawley Court. Księża marianie okazali się bardziej przebiegłym przeciwnikiem i pomimo kontrowersji wokół prawa własności „spieniężyli” ten piękny ośrodek. Ale najbardziej wytrwali obrońcy nie skapitulowali. – Nie wszystko stracone – słusznie podkreślają. Niepoprawni marzyciele? Być może, ale „Nowy Czas” też taki jest. I będzie.
felietony i opinie |13
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Zenk you, że mnie czytacie Krystyna Cywińska
Na obczyźnie język jest ojczyzną. Nie ja to wymyśliłam, lecz podobno Tuwim. Miał rację. Raczej język niż kujawiaki i krakowiaki. Bo w języku można żyć i się wyżywać. Można się własnym językiem otoczyć i we własnym języku zamknąć. Można się dzielić. Można się odseparować od reszty świata, kiedy świat dokucza i irytuje. Nie czarujmy się, pierwsze pokolenie imigrantów zawsze się obco czuje na obcej ziemi. Żadne pozowanie na tubylców ani udawanie, że się własnego języka zapomniało nie pomoże. Siedzi taki jeden czy jedna w autobusie i skrzeczy do komórki bełkotem polsko-angielskim. – No super – słyszę co drugie słowo. O czystości ojczystego języka nie wspomnę. Wspomnę tylko o pozowaniu na europejskość.
Jestem Europejką. Czy Europejczykiem. Co to znaczy? Widelec i nóż na stole? Bidet w łazience? Europejskość jest określeniem różnych kulturowych przymiotów. Także i cywilizacyjnych. Nie jest określeniem narodowości. Narodowość jest wciąż genetyczna. Wrodzona i wrośnięta w ziemię, z której pochodzimy. Jest niezbywalna. Ale o czym to ja piszę? O miłości do mojego i twojego języka. I choćbyś ją zdradzał i zakłamywał, ta miłość ci wszystko wybaczy. Moje pokolenie emigracyjne przetrwało na ziemi brytyjskiej dzięki tej miłości. Ocaliło ją i dbało o jej czystość. Dzięki tej miłości mamy polskie kościoły i polskie domy. I Ognisko, i POSK w Londynie. I polski tam teatr i takich oddanych reżyserów, jak zaczarowana w tym teatrze, nawiedzona polską sztuką sceniczną Helena Kaut-Howson. Czarownica od czarów polskiej mowy wiązanej i potocznej. Dostała za to jakiś medal? Choćby za to, że ocaliła dla nas naszych aktorów polonijnych. Pokazali nam w ubiegły weekend swój kunszt aktorski w „Zemście” Fredry. I trzeba było widzieć na POSK-owej scenie scenografię do tego spektaklu. Nie widzieliście? Nie byliście? Szkoda. Wiem, wiem, że na POSK się psioczy i że mu się dobiera do skóry. Dla – ponoć – dobra publicznego. Takie są prawa tak zwanej demokracji. Ale ja, jako stara z natury, mam uznanie dla POSK-owego zarządu i Joanny z domu Radomyskiej, przewodniczącej tego gremium. Joanna jest godną spadkobierczynią swego ojca Jana Radomyskiego, który całe życie poświęcił POSK-owi. I bardzo proszę, krytykujcie i napiętnujcie. I opisujcie, co się wam w tym POSK-u nie podoba. Jakie macie zarzuty i co chcecie publicznie demaskować. Wasze dobre prawo krytykować. A ja dziękuję za pozwolenie przypięcia mi na POSK-owej scenie orderu. Kto się zemścił na staruszce, żeby się musiała wdrapywać po schodach na scenę przed spektaklem Zemsty po
ten cenny order. Domyślam się, że był to mój ukochany redaktor Grzegorz Małkiewicz. To moja miłość do mego języka została nagrodzona. Uprzejmie dziękuję. Pytano mnie, jak to robię, że piszę takie felietony. Trzymam się zasad. Najpierw się czymś wkurzam, potem reflektuję. Po czym nie nudzę, nie pouczam, nie ględzę ani nie bajdurzę. Nie używam przymiotników, nie kłaniam się byle komu, a zwłaszcza notablom. Mam dystans do wszystkiego, co mnie otacza. A przede wszystkim nie boję się krytyk ani kontrowersji. I nie chcę się rozkładać na całej stronie pisma. Bo felietonista, który rozkłada się na wielu szpaltach kopie sobie grób poczytności. Mam nadzieję, że moja ziemia lekką mi będzie. A teraz pytanie. Czy po Brexicie będzie tu dla nas lekkie życie? Ale kto powiedział, że życie zawsze ma być lekkie? Zdarzały się różne upokorzenia i trudności. Ale ta brytyjska ziemia, mimo wszystko, zawsze była dla nas gościnna. W czasie wojny i po wojnie, przez całe lata. Po wejściu Polski do Unii najechały się tłumy Polaków. Niczym horda zdobywców. Zaczęliśmy nazywać Brytyjczyków w mowie i piśmie Angolami. I mamy do tych Angoli stosunek protekcjonalny, bo my jesteśmy mądrzejsi, sprytniejsi. Bardziej zaradni i lepiej wykształceni. A jeśli nawet jesteśmy, to pamiętajmy, że jesteśmy na tej ziemi gośćmi. A już jako Europejczycy – jak wolicie – przestrzegajmy dobrych manier. Naruszam zasadę niepouczania pro publico bono. Zenk you, że mnie czytacie i to by było na tyle w tym temacie na dzień dzisiejszy, żeby użyć maltretowanego polskiego języka. Miły czytelnik zapytał mnie w POSK-u, czy jako staruszka będę, kurde, dalej pisać. Odpowiedziałam – postaram się, kurde.
Niepokojący powiew wiosny Wacław Lewandowski
Powiało wiosną. Niebezpiecznie. Nie z jakiegoś tam ruchu atmosferycznych frontów, ale z ujawnionych przez WikiLeaks maili Johna Podesty, szefa wyborczej kampanii Hillary Clinton. Podesta odpowiadał m. in. na listy Sandy’ego Newmana, szefa lewackiej organizacji Voices for Progress, który pisał o pilnej potrzebie „zasiania nasion rewolucji” wsród katolików, by sami zakończyli „średniowieczną dyktaturę” w Kościele katolickim, upomnieli się o wprowadzenie w nauczanie i praktykę kościelną zasad demokracji i równości płci. Taki zainspirowany oddolny ruch katolików miałby mieć wymiar rewolucji, którą Newman okreslił mianem „katolickiej wiosny”. W swej odpowiedzi Podesta pochwalił się, że w dziele przygotowania katolików do rewolty bierze czynny udział i – owszem – ma już na swym koncie pewne osiągnięcia. Stworzył, mianowicie, dwie katolickie organizacje – Catholics in Alliance for the Common God (CACG) oraz Catholics United. Obie mają służyć pobudzeniu katolików do rewolucji – owej „katolickiej wiosny”, która, co zauważył z pewnym żalem, musi „być oddolna”. O działaniach obu organizacji pisała już prasa katolic-
ka w Stanach Zjednoczonych. Wiadomo na przykład, że szef CACG, Fred Rotondaro opowiada się za kapłaństwem kobiet, antykoncepcją i uznaniem związków homoseksualnych za wyraz miłości pochodzącej od Boga. Działa na rzecz zmiany nauczania Kościoła w tym zakresie, zaś jego organizacja ma w łonie Koscioła pełnić funkcję swoistego konia trojańskiego. FBI bada teraz kwestię autentyczności maili Podesty. Jeśli autentyczność potwierdzi, wówczas potwierdzi i to, że szef kampanii demokratów lekce sobie waży ten rodzaj wolności, jakim jest wolność wyznania i kultu religijnego. Ważniejsze jest jednak to, iż maile Podesty, o ile okażą się autentyczne, rzucą światło na mentalność i stan ducha dzisiejszych demokratów w USA. Pokażą, że są on ludźmi, dla których termin „rewolucja” ma wydźwięk jednoznacznie pozytywny. Ludźmi, którzy uwierzyli, że ich misją jest zlikwidować wszelkie tyranie, co odmieni postać świata z gorszej na lepszą. Nieprzypadkowa wydaje się w tym wszystkim nazwa wymarzonej rewolty katolików – „katolicka wiosna”. Nie sposób nie skojarzyć jej z „arabską wiosną” z lat 2010-2013. Jeżeli korespondenci piszą o konieczności inspirowania „wiosny katolickiej”, to ma się wrażenie, że odwołują się do doświadczenia inspiracji „wiosny arabskiej”. Warto pamiętać, że gdy ten ciąg zamieszek, rewolt i przewrotów w świecie arabskim się rozpoczął, wielu demokratów powitało go niekłamanym entuzjazmem, wygłaszając pochwalne mowy godne „bardów rewolucji”. Mam na
myśli nie tylko polityków, także dziennikarzy związanych z obozem demokratycznym. Przypomnijmy, co „arabska wiosna” przyniosła światu. Owszem, obaliła kilka reżimów, zniosła niektórych dyktatorów. Nie naprawiła jednak świata arabskiego. Przeciwnie. Zaowocowała wojną domową w wielu krajach, narodzinami ISIS, zbrodniami i niespotykaną skalą emigracji. Świat po tej rewolucji jest gorszy i o wiele bardziej okrutny i niebezpieczny niż przed nią. Demokratyczne mrzonki, że wystarczy spowodować rewoltę, która usunie tyranów, by ludzie w jakiejkolwiek części globu natychmiast przyjęli wartości demokratyczne, takie jak poszanowanie praw mniejszości, zagwarantowanie swobód obywatelskich, wprowadzenie równości płci i powszechnej oświaty, raz jeszcze okazały się ideologicznym bełkotem, który w żaden sposób nie przystaje do rzeczywistości. Wygląda jednak na to, że demokraci rzeczywistością nie bardzo się przejmują. Skutki „arabskiej wiosny” nie przeraziły ich, nawet nie stropiły. Zawodowi piewcy i inspiratorzy rewolucji marzą teraz o kolejnej „wiośnie” — tym razem takiej, która od wewnątrz rozwali Kościół katolicki, przeobrażając go w globalną organizację propagandy „postępu”, z demokratycznie wybranym, „postępowym” rzecz jasna, papieżem na czele. Taki Kościół nie będzie już nauczał o Bogu i zbawieniu, będzie zaś chwalił „boskość” objawiającą się w człowieku, gdy ten staje się „postępowym demokratą”.
14| felietony i opinie
październik 2016 (nr 223) | nowy czas
zamiast PIÓrem Pazurem
2016
Drodzy czytelnicy, nie próbuję wskoczyć w buty Andrzeja Lichoty. Jestem tu na jego miejscu tylko w zastępstwie. Nasz felietonista-rysownik wpadł na chwilę do Londynu, by świętować z nami urodziny „Nowego Czasu” i natychmiast wypadł do Krakowa, bo tam właśnie otwiera się duża autorska wystawa jego malarstwa. Abstrakcyjne obrazy ogromnych rozmiarów malowane jakby pędzlem starego mistrza, z laserunkami, przebijającym się światłem, tygodniami nakładanymi grubymi warstwami farby i zanikającą perspektywą. Wernisaż wystawy w dniu wydania „Nowego Czasu”, więc ani Andrzej Lichota nie ma czasu na napisanie felietonu, ani „Nowy Czas” nie może mu towarzyszyć w jego święcie. Z pewnością jednak przy najbliższej okazji wystawę obejrzymy i zdamy relację, ale już teraz polecamy ją wszystkim, którzy do 31 marca zdążą odwiedzić Kraków (Andrzej Lichota, Malarstwo, Archetura, Kraków, ul. Cystersów 9; wystawa czynna od poniedziałku do niedzieli w godz. 11.00-19.00 Ale zanim wybierzemy się do Krakowa, wróćmy na nasze londyńskie podwórko. W zatłoczonej kawiarni Maja w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym podchodzi do mnie w niedzielny wieczór 16 października pewna pani i mówi: – Jesteście gazetą, zróbcie coś, skoordynujcie, albo wpłyńcie na to, by koordynowano kulturalne wydarzenia. Bo albo nie dzieje się nic, albo wszystko naraz. No tak. Zziębnięci wróciliśmy właśnie z Coldharbour, pięknej wioski na wzgórzach w Surrey, gdzie przez całe lata mieszkał Marian Hemar ze swą żoną Cają. Miejsce malownicze, nietknięte nachalną współczesnością. Maleńki kościół, a w nim polski chór Ave Verum działający przy parafii Crystal Palace-Norwood ze wzruszającym programem As Time Goes By i w większości angielscy goście, którzy dzięki takim wydarzeniem wiedzą, kim był Marian Hemar. Pierwszy koncert odbył się kilka lat temu i przybliżył postać artysty-wiecznego tułacza Anglikom, którzy tego fenomenu pojąć nie mogą. No bo jak
to – albo ktoś wyjeżdża, albo nie. A jak wyjeżdża, to dlaczego skomli z tęsknoty za rodzinnym miastem? A na dodatek jeszcze jeśli tego miasta nie ma już w jego własnym kraju, to sytuacja staje się na tyle skomplikowana, że naprawdę trudno ją już pojąć. Hemar-wieczny tułacz marzył, by mu z Polski kto ziemi garsteczkę przywiózł. I przywiózł… po prawie półwieczu… Tomasz Boloński. Z Coldharbour daleko do Ogniska Polskiego, a tam niezwykły koncert. Do salonu zacnego klubu gościnnie zawitał klawesyn i polska artystka Katarzyna Kowalik z programem w hołdzie wielkiej klawesynistce Wandzie Landowskiej. W Windsor Hall, sali przyparafialnej polskiego kościoła na Ealingu, otwarcie wystawy poświęconej pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu (zostanie przeniesiona do Ogniska Polskiego). W Galerii POSK jesienna wystawa polskich artystów stowarzyszonych w APA. A w teatrze POSK-u Zemsta Fredry ze 100-procentową frekwencją. Na Zemście na szczęście byliśmy dzień wcześniej, bo przed premierowym spektaklem felietonistka „Nowego Czasu” Krystyna Cywińska została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie wręczył przebywający w Londynie z dwudniową wizytą Adam Kwiatkowski, Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta RP odpowiedzialny za kontakty z Polonią i Polakami. – Przyjeżdża wciąż do tych samych – słyszę komentarz spotkanego na ulicy dziennikarza jednego z tygodników polonijnych. Nie mam gotowej odpowiedzi, na którą zresztą dziennikarz nie czeka. Pytanie miał zadać nie mnie, lecz ministrowi Kwiatkowskiemu. Nie wiem, co minister odpowiedział dociekliwemu dziennikarzowi, ale ja odpowiedziałam sobie sama. A do kogo ma przyjeżdżać, jeśli nie do tych, którym się chce? Organizować wystawy, przygotowywać spektakle, organizować koncerty, dbać o nasze dziedzictwo, uczyć
Krystyna Cywińska i minister Adam Kwiatkowski na scenie teatr POSK
polskie dzieci polskiego języka i historii w szkołach sobotnich za marny grosz, tworzyć zespoły sportowe, które wybijają się na pierwsze miejsce w angielskiej lidze, jak zespół polskich siatkarzy IBB Polonia. To wszystko dzieje się tu i teraz. I polski rząd musi o tym wiedzieć i otaczać takie działania opieką. Wymagać, mieć pretensje – łatwo, zrobić coś, poświęcać swój czas, energię, nierzadko nawet własne pieniądze – znacznie trudniej. Na szczęście na naszym londyńskim podwórku mnóstwo takich, którym się chce. Tak bardzo, że aż trudno te wysiłki koordynować w logicznie układający się kalendarz wydarzeń. Teresa Bazarnik
Już przegraliśmy Na bazarze matka tłumaczy swojemu synowi, jak robi się zdjęcia (selfie) trzymając telefon komórkowy na kiju – takim dziwnym urządzeniu, którego tysiące ludzi na całym świecie używa, by zrobić sobie samemu zdjęcie komórką z pewnej odległości. Malec ma trudności, by utrzymać całe urządzenie w swoich rączkach. Matka, pewna tego, że syn musi się tej sztuczki nauczyć, nie przeraża się tym, że drogi telefon komórkowy już kilkakrotnie spadł na chodnik. Inne dzieciaki potrafią, mój też będzie umiał – zdaje się powtarzać sobie po cichu. I zaczyna wszystko od początku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż syn jest małym brzdącem, który ledwo co mówi. Ma może cztery, co najwyżej pięć lat. W Polsce rzecz praktycznie nie do wyobrażenia. W Wielkiej Brytanii – możliwa. Tutaj? Na nikim nie robi specjalnego wrażenia. Tutaj, czyli na popularnym wśród turystów bazarze Temple w centrum Hong Kongu. Postanowiłem sobie odetchnąć trochę od zatłoczonych ulic Londynu w jeszcze bardziej zatłoczonym Hong Kongu. Nie mogłem wybrać lepszego miejsca. Z perspektywy dziewięciu tysięcy kilometrów in-
nego znaczenia i wymiaru. Przysłuchując się toczącej się w brytyjskiej stolicy dyskusji (a raczej braku jakiejkolwiek) o Brexicie nie można oprzeć się wrażeniu, że nie jest to wcale aż tak istotne. Tutaj jest to sprawia marginesowa, która tak naprawdę istnieje tylko dzięki jeszcze bardziej nudnawej w wersji World Service BBC. W Londynie starają się nas przekonać do tego, że United Kingdom jest ciągle pępkiem świata, do którego inni powinni ustawiać się w kolejce i zabiegać o to, by politycy z 10 Downing Street zechcieli robić z nimi interesy. Nic bardziej błędnego! Tutaj tak naprawdę nie interesuje to nikogo. Wszystko dzieje się w zupełnie innej przestrzeni i wymiarze. Zasiedziały w Londynie przyłapałem się na tym, że zacząłem myśleć jak stary Anglik. Życie jest przecież wygodne. I jakże łatwo wpaść w słodką rutynę, dzięki której żyje się bezstresowo i wygodnie. Tylko, czy aby naprawdę? Każdy, raz w życiu powinien wybrać się do Azji, by na własne oczy zobaczyć, w jakim zastoju zaczyna znajdować się Stary Kontynent. Kiedyś przodowaliśmy niemal we wszystkim. Teraz, powoli stajemy się tymi, którzy zdani są na to, co dzieje się
właśnie tutaj. A tutaj liczą się trzy rzeczy: technologie (sklepy technologiczne są na każdym rogu ulicy), nieruchomości i infrastruktura (jeśli w jakiś sposób można ułatwić ludziom życie i codzienne poruszanie się po ogromnym mieście, to z pewnością już tego dokonali w Hong Kongu) oraz ogromne zapotrzebowanie na markowe rzeczy wysokiej jakości. Po latach taniochy made in China nadszedł czas na to, by kupować to, co najlepsze. I młodzi kupują! Bo trzeba sobie również uświadomić i to, że Azja jest stosunkowo młoda. Widać to dobrze na ulicach Hong Kongu, zatłoczonych, ale nie w pośpiechu. Nikt się tutaj nie pcha do metra, czekając na autobus ludzie ustawiają się w kolejce, która czasem ma nawet sto metrów. Żeby ktoś się chciał wepchnąć bez kolejki? Zupełnie nie do pomyślenia. W Europie, czy poza nią – nie ma to specjalnie znaczenia. To nie do United Kingdom należy przyszłość, ale do młodych tutaj. Są głodni wiedzy, otwarci, a przede wszystkim nie boją się ciężkiej pracy. A to na Starym Kontynencie dawno wyszło z mody.
V.Valdi
nasze urodziny |15
nowy czas |02 (212) 2015
Artful faces
Felietonistka z pazurem
K
rystynę Cywińską poznałem osobiście pod koniec ubiegłego wieku, kiedy rozpocząłem współpracę z „Tygodniem Polskim”, sobotnim wydaniem „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”. Była filarem gazety. Na jej felietony czekali zarówno ci, którzy zwykle zgadzali się z jej punktem widzenia, jak i zapiekli adwersarze. Ogromna wiedza, doświadczenie, kultura literacka i osobista oraz żywy język sprawiają, że intelektualne i polityczne spory z Krystyną Cywińską należą do największej przyjemności i w niczym nie przypominają wszechobecnej w polskiej debacie publicznej agresji. Krystyna Cywińska jest felietonistką rasową, z bardzo ostrym pazurem, z wrodzonym darem polaryzowania postaw, pozbawionym moralizatorstwa. W swoim charakterystycznym, wyostrzonym stylu komentuje wydarzenia polityczno-społeczne od ponad 50 lat. Nie zawsze są to wydarzenia z pierwszych stron gazet, bardzo często dotyczą życia Polaków na Wyspach Brytyjskich. Pretekstem może być najmniejszy, mało zauważalny przez innych fragment naszej, często banalnej rzeczywistości. Dzięki tej różnorodności tematycznej, bliskości środowiskowej (możemy się w felietonach Krystyny Cywińskiej przeglądać i rozpoznawać) powstał poważny dorobek prozatorski, świadectwo epoki, który nie traci nic ze swojej aktualności i literackiej finezji. To duże osiągnięcie, bo felieton jako gatunek prasowej wypowiedzi ma zwykle krótkie życie, podobnie jak wydarzenia, do których nawiązuje.
Krystyna Cywińska felietonowy styl rozpoznała bezbłędnie. Wie, że o czytelnika musi walczyć, że wypolerowany przekaz to śmierć felietonu, tak samo jak nachalne ideologiczne zaangażowanie. Wybitny słuch językowy pozwala autorce przełamywać bariery pokoleniowe, o czym przekonałem się, redagując „Nowy Czas”, w którym zaczęła publikować swoje teksty kilka miesięcy po założeniu pisma. Stała się mostem, jaki od początku naszej działalności wydawniczej próbowaliśmy budować między emigracją niepodległościową, przebywającą w Wielkiej Brytanii od czasów wojny, a nowym pokoleniem przybyszy z Polski. Zdobyła wielu nowych czytelników spośród młodej generacji, zatrzymując jednocześnie tych, którzy kiedyś czytali ją na łamach „Tygodnia Polskiego”. Mimo 90. rocznicy urodzin jej znakomita pamięć, językowa ekwilibrystyka, poczucie humoru i bystry zmysł obserwacji w zmieniających się szybko czasach powodują, że na jej felietony nadal czekamy z niecierpliwością. Krystyna Cywińska jest niewątpliwie legendą (niestety, ostatnią z żyjących) polskiego dziennikarstwa na Wyspach Brytyjskich. Prezydent Andrzej Duda odznaczył ją Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Order wręczył Jubilatce Adam Kwiatkowski, Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta RP odpowiedzialny za kontakty z Polonią i Polakami za granicą w sobotę 15 października przed premierą „Zemsty” w Teatrze POSK-u. Grzegorz Małkiewicz
Say others: Krysia Cywińska, a Grand Dame of Nowy Czas loved by young and old alike. Famous for writing and saying what the hell she wants and when she wants. Very funny, too. Defiant and insubordinate, may she reign forever. Says She: Partly-educated at the private pension of Halina Gebner in Warsaw until needed as a duff shot in Warsaw Uprising. Taken from Poland as a Prisoner of War. Through Germany got to London where she lives ever since. A BBC Polish Section journalist not quite ripened up as a political commentator. Nonconstricted journalist of Dziennik Polski and Dziennik Zołnierza until constricted. Now conscripted to Nowy Czas until flat out. Say I: The youngest older person I have ever met. Phenomenally entertaining and frighteningly sharp. Great to discuss the intricacies of modern architecture with; ‘Brutal, ugly. Men are monsters to design such things’, or the subtle differences between an agnostic and an atheist; ’Faith is a crutch designed to support life’. Defiant and insubordinate, may she reign forever. Bottom line: Don’t come close if you are afraid to hear the truth. But if you are brave, the rewards are immense. Even if you have to shiver on the balcony in a cloud of smoke. Text & graphics by Joanna Ciechanowska
Ten nowy czas… Aleksandra Junga
P
ewne bardzo żywe wspomnienie z czasów szkolnych powróciło do mnie niedawno ze zdwojoną siłą. To wspomnienie zdjęcia ukazującego mały dworek gdzieś obok Paryża, w miasteczku Maisons-Laffitte, który wtedy utożsamiałam z konsekwencją, potęgą intelektu, miejscem spotkań artystów i intelektualistów. Miejsce nierozerwalnie związane z postacią Jerzego Giedroycia, którego osobowość niezwykle mnie w tym czasie fascynowała, a stworzony przez niego Instytut Literacki wydawał się miejscem nie z tego świata, oazą krzewienia kultury i swobodnej myśli. Najsilniej jednak na moją wyobraźnię oddziaływało właśnie to wspomniane zdjęcie dworku oraz pokoju zastawionego książkami. Tkwiło w mojej pamięci, jak to czasem mają w zwyczaju niektóre miejsca i ludzie, i czekało na odpowiedni czas, by o sobie przypomnieć. Jest luty 2011. Moje pierwsze kroki na brytyjskiej ziemi. W notesie adres: Nowy Czas, 63 King’s Grove, gdzieś w Peckham. Tak naprawdę niewiele mi to mówiło. Maleńka karteczka obok dzwonka wskazuje, iż dotarłam do celu. Drzwi otwiera Teresa Bazarnik, która po kilku chwilach staje się już wyłącznie Teresą. Za biurkiem w swoim gabinecie pracuje Grzegorz Małkiewicz, z nieodłącznym papierosem w ręce. Dzień po dniu wprowadzają mnie do swojego świata. Świata „Nowego Czasu”, o którego początkach opowiadają tak: „Nastał więc nowy czas,
zarówno dla nas, dla mieszkającej już tutaj Polonii, jak i nowo przybyłych na Wyspy. Wszystko „to” chcieliśmy połączyć w jedno. Ten „nowy czas” był z jednej strony dla każdego czymś innym, ale równocześnie czymś wspólnym, bo odliczanym tu, w tym samym miejscu, w Wielkiej Brytanii”. Wyobrażam sobie, że historia „Nowego Czasu” rozpoczęła się gdzieś przy lampce wina, w oparach dymu tytoniowego – takie nocne Polaków rozmowy. Z owych rozmów, dokładnie dziesięć lat temu, narodziło się wydanie o znaczącym numerze „0”. W tym zerowym numerze mowa była o potrzebie informowania o sukcesach i porażkach coraz liczniejszej polskiej społeczności na Wyspach i wynikającej z tej potrzeby chęci pomocy tej społeczności. Wertując w redakcyjnym ogrodzie archiwalne wydania gazety, wsłuchując się w opowieści osób związanych z wydawnictwem czy śledząc komentarze czytelników w listach do redakcji odkryłam fascynującą historię tego miejsca i ludzi. Historię, która warta jest opowiedzenia, wysłuchania i docenienia. Historię skupioną niezmiennie wokół dwóch osób, redaktora i wydawcy, którzy nadają jej charakteru i wyrazistości. Podejmując się zadania, opisania historii gazety, wiedziałam, że przede mną ciężkie wyzwanie. Z dnia na dzień poznawałam coraz więcej szczegółów z przeszłości. Gdzieś między wierszami pojawiały się informacje, a to o wystroju biura mieszczącego się jeszcze na Whitechapel Road, a to o współpracownikach, którzy pojawiali się i znikali. Poznałam również historie o wątpliwościach związanych z dalszym istnieniem gazety, której zagroził brak stabilności finansowej wynikającej z kryzysu gospodarczego czy wreszcie o decyzji przeniesienia wydawnictwa do Peckham i zamiany tygodnika na dwutygodnik, a w końcu na miesięcznik (niestety ostatnio nieregularny). Wydaje się, że przed „Nowym Czasem” piętrzyły się
same trudności. Jak tę sytuację widział Grzegorz Małkiewicz? – Trudne czasy są zawsze, niezależnie od okoliczności, jesteśmy w stanie znaleźć wiele powodów, które nie pozwalają nam działać. My tych powodów nie szukamy. Skąd w tej dwójce ludzi, w Teresie i Grzegorzu, ta niesamowita wiara w to, że świat potrzebuje kultury słowa pisanego, że należy wspierać twórczość innych utalentowanych ludzi? Skąd czerpią siły na tego rodzaju działanie i niepoddawanie się pomimo wielu przeciwności losu? Źródła upatruję w historii ich losów. Teresa przyjechała do Londynu w 1990 roku, by podszkolić język. W Krakowie pracowała w Starym Teatrze i Teatrze Cricot2 Tadeusza Kantora. Niedługo po jej przyjeździe do Londynu Tadeusz Kantor zmarł. Bardzo mocno przeżyła jego odejście. Jak często wspomina, praca z tym wielkim artystą to niezwykle ważny okres w jej życiu. Nauczyła się od niego perfekcjonizmu w dążeniu do celu. – Teraz na podstawie moich działań widzę, na czym polegała ta obsesja Kantora, kiedy musiał dopilnować każdego najmniejszego szczegółu, nawet guzika w kostiumie, nie mówiąc o całej wizji i koncepcji. Grzegorz w Londynie pojawił się wcześniej. W czerwcu 1981 roku brytyjscy studenci zapraszają go z koleżanką, jako przedstawicieli krakowskiego NZS-u (Niezależnego Zrzeszsenia Studentów) na spotkanie w Londynie. Później, również na ich zaproszenie, wyjeżdżają na letnie wykłady polityczne do Waszyngtonu, gdzie spotykają się m.in. z przyszłym prezydentem USA Georgem Bushem. W grudniu 1981 wprowadzono stan wojenny, który zastaje Grzegorza w Londynie. Zostaje, ale nie ubiega się o prawo do azylu politycznego, choć ma do tego podstawy. Nie chce, żeby w Polsce myślano, że już nigdy do kraju nie wróci. Podejmuje studia w Oksfordzie, jako doktorant Leszka Kołakowskiego. Profesor tak wspominał swojego studenta w książce „Czas ciekawy, czas niespokojny”: Doktorantów miałem zawsze
czas na wyspie |17
nowy czas |październik 2016 (223)
Teresa Bazarnik i Grzegorz Ma¬kiewicz
praca w gazecie to wypełnianie swego rodzaju misji społecznej. Jak zaznacza Grzegorz: – Własna gazeta to praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ciągła odpowiedzialność, także za słowo pisane. Wciąż staramy się tak samo, a może nawet jeszcze bardziej. Wydaje się więc, że samo wydawanie gazety może już wystarczająco absorbować czas. A jednak nie! Wierni czytelnicy „Nowego Czasu” wiedzą, iż pod szyldem ARTeria, Teresa z Grzegorzem wspierają utalentowanych polskich artystów różnych generacji, którzy tworzą w Londynie. – A wszystko zaczęło się w redakcji „Nowego Czasu”, gdzie ARTeria daje upust swej artystycznej wyobraźni i zamienia pomysły w czyn – podkreślała jedna z uczestniczek ARTerii. Teresa natomiast bardzo skromnie stwierdza, iż: – Jeszcze niewiele daję, ale może dam więcej. Kilka wystaw zbiorowych, wystawy indywidualne, występy muzyków. To też ważny dorobek. „Nowy Czas” tętni życiem, które pojawia się wraz z pomysłami ludzi wspierających go swoją wiedzą, inicjatywą, zaangażowaniem oraz funduszami. To już 10 lat. Nie wiadomo, co przyniosą kolejne. Ja jestem jednak pewna, że wiele. Już w ciągu tegoh pierwszego dziesięciolecia gazeta zdobyła sobie szacunek londyńczyków, nowe egzemplarze znikają z półek polskich sklepów jak ciepłe bułeczki, a ARTeryjne wydarzenia przyciągają uwagę nie tylko polskich odbiorców. Nad wszystkim czuwa czujne i spostrzegawcze oko redaktora naczelnego i wydawcy. Ludziom podobnie myślącym dają przestrzeń do rozwoju własnych umiejętności, talentów i wizji. Tutaj, w Peckham, każdy może znaleźć zainteresowanie swoimi pomysłami i wsparcie. Któregoś dnia przychodzi olśnienie. Spoglądam na pełne książek półki, na ogród, w którym raz po raz zjawia się a to jakiś artysta malarz, a to muzyk. W pokoju obok widzę redaktora naczelnego, który wypala jednego papierosa za drugim. Spoglądam na dwójkę osób o niezłomnych charakterach, które podejmują wysiłek, jaki niewielu odważyłoby się podjąć. Coś mi to przypomina. Obrazek francuskiego dworku – który dla polskiej emigracji stał się symbolem walki o wolność słowa, symbolem niezależnego myślenia – z powrotem staje mi przed oczami. W czasach szkolnych marząc o tym, by przekroczyć próg Maisons-
Laffitte, nie sądziłam, że będzie to kiedykolwiek możliwe. I rzeczywiście do Maisons-Laffitte jeszcze nie trafiłam, ale znalazłam chyba jego zalążek w Londynie. Ktoś powie, że porównanie „Nowego Czasu” z francuską enklawą kultury może być porównaniem na wyrost. I wolno mu. Ja tylko na koniec, jako podsumowanie, chciałam przypomnieć dwie niezwykle istotne wypowiedzi. Za swój podstawowy obowiązek w „Kulturze” uważaliśmy mówienie ludziom prawdy. To słowa Jerzego Giedroycia, wyjęte jakby z ust Grzegorza, który w drugim liście do czytelników zaznaczał: Informujcie nas o swoich sukcesach i problemach, informujcie o wszystkich przejawach życia na Wyspach, o których powinniśmy pisać… z dumą, ku przestrodze, z niepokojem lub zażenowaniem… Aleksandra Junga
www.hotellogos.pl
kilku… Przeważnie przychodzili ze swoimi pomysłami. Tematyka ich dysertacji była najróżniejsza. W pewnym momencie musiałem się nawet zgodzić na to, żeby przyjąć polskiego doktoranta, który chciał napisać pracę o filozofii Gombrowicza. Wprawdzie nie jestem znawcą tego pisarza, ale nie uważam, że on miał jakąś filozofię godną uwagi. Jednak doktorant był wybitnie inteligentny, nazywał się Małkiewicz.” W życiu Teresy i Grzegorza pojawiają się historie znane każdemu nowo przybyłemu na Wyspy Polakowi: intensywne kursy językowe, podróże po ulicach stolicy w roli taksówkarza, wycieczki ze ścierką i mopem po londyńskich mieszkaniach. Z tych i im podobnych wątków mogłaby powstać fascynująca powieść. W końcu jednak, gdzieś w tym gąszczu ludzkich losów, ich drogi się zbiegają. Po kilku latach wspólnej pracy w „Dzienniku Polskim” zakładają „Nowy Czas”. Cytując za Grzegorzem: „Nie lubię być zwalniany z niejasnych powodów, więc postanowiłem założyć własne pismo…”. Pytani o początki zaznaczają, że na pewno były one trudne. – Myślę, że jesteśmy przykładem na to, że można jednak stworzyć coś z niczego. My na początku mieliśmy tylko pomysł, zapał, misję do zrealizowania. Jedyny posiadany przez nas kapitał to byli ludzie. Postawiliśmy na czytelników, którzy niejednokrotnie nam pomogli. I za to będziemy im zawsze wdzięczni – mówi Grzegorz. I to właśnie ludzie, zarówno dziennikarze jak i czytelnicy, zaraz po redakcji stanowią o sile „Nowego Czasu”. Teresa z przejęciem wspomina historię księgarza z księgarni Orbis w Londynie, który z własnej inicjatywy wysyłał egzemplarze „Nowego Czasu” do Biblioteki Narodowej w Warszawie. W momencie, gdy przeszedł na emeryturę, biblioteka sama zgłosiła się do redakcji. – My w ogóle nie myśleliśmy na początku, żeby archiwizować gazety w najważniejszym archiwum dorobku kultury polskiej, czyli w Bibliotece Narodowej. To było niesamowite, kiedy dowiedzieliśmy się, że ktoś zupełnie bez naszej wiedzy, z własnej woli wysyła „Nowy Czas”, żeby w Bibliotece Narodowej była pełna dokumentacja”. „Nowy Czas” to również historia setek listów od czytelników, które przychodziły każdego roku, motywując do pracy zarówno redakcję, jak i dziennikarzy, dla których
Dobra lokalizacja na lewym brzegu Wisły, w niedalekiej odległości od Starego Miasta i Dworca Centralnego. Przystępne ceny, profesjonalna obsługa, przyjazna atmosfera. Pokoje 1- i 2-osobowe. Zapraszamy! Wybrzeże Kościuszkowskie 31/33 00-379 Warszawa. Tel. 0048 22-622 5562
18| listy do redakcji
02 (212) 2015 | nowy czas
Szanowni Państwo, Drodzy Czytelnicy, dziękujemy za życzenia, gratulacje i wszystkie miłe słowa, które do nas skierowaliście. Ze względu na objętość pisma, publikujemy niektóre z nich, by oddać atmosferę święta – 10-lecia „Nowego Czasu”! Redakcja
Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Zjednoczonym królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej
Szanowny Panie Ambasadorze, Drodzy Goście, Droga Redakcjo „Nowego Czasu”,
Londyn, 6 października 2016 r.
Szanowny Pan Grzegorz Małkiewicz Redaktor Naczelny „Nowego Czasu” Szanowny Panie Redaktorze
W związku z pięknym Jubileuszem 10-lecia „Nowego Czasu”, chciałbym złożyć całemu Zespołowi Redakcyjnemu serdeczne gratulacje i najlepsze życzenia.
W ciągu minionej dekady „Nowy Czas” dał się poznać jako pismo ambitne i istotne, poruszające problemy szczególnie ważne dla Polaków osiedlonych w Wielkiej Brytanii, reprezentujących rożne fale polskiej migracji. Za cel stawiają sobie państwo budowanie platformy porozumienia i współpracy oraz wzmacniania pozycji polskiej społeczności poza granicami kraju. Szerokie spektrum tematów poruszanych na łamach miesięcznika czynią pismo kroniką polskich losów w Wielkiej Brytanii.
w Pana gościnnych progach pozwalam sobie złożyć najserdeczniejsze podziękowania oraz gratulacje jubileuszowe redaktorom „Nowego Czasu”, jego współpracownikom oraz znakomitej felietonistce Pani Krystynie Cywińskiej. Oni wszyscy swoją wnikliwością i wspaniałym piórem stworzyli pismo, które od dziesięciu już lat zachwyca poziomem dziennikarstwa, przedstawiając przekrój problemów polskich i światowych. Mieszkam w tym kraju 38 lat, ale takiej gazety polskiej nie pamiętam. „Nowy Czas” uczciwie, inteligentnie, z obiektywizmem, a przede wszystkim z niezwykłą odwagą porusza trudne – nazwijmy to – konflikty polonijne. Ich zaangażowanie w odzyskanie Ogniska Polskiego było ogromne, bez ich pomocy zachowanie tego niezwykłego miejsca byłoby niemożliwe. To, że pismo utrzymało się przez dziesięć lat pomimo animozji, trudów i braku dofinansowania, graniczy z cudem. Nie możemy pozwolić mu zginąć! Dlatego dziś chciałabym prosić Państwa, abyśmy zrobili wszystko, by utrzymać przez następne dziesięciolecia „Nowy Czas”, z którego powinniśmy być naprawdę dumni. I nie tylko utrzymać, lecz sprawić, by to pismo rosło w siłę. Ja ze swej strony wraz z Komitetem Ogniska Polskiego proponuję coroczny spektakl charytatywny na wsparcie „Nowego Czasu” i zwracam się z nieśmiałą sugestią do Pana Ambasadora oraz wszystkich Państwa, o pomoc dla tego polskiego pisma na emigracji o najwyższym poziomie dziennikarskim. Gratulując raz jeszcze jubileuszu i życząc wspaniałych wielu, wielu lat, pozwalam sobie osobiście życzyć Pani Krystynie Cywińskiej, którą znam od ponad 30 lat, życzenia wielu lat zdrowia oraz wszelkiej pomyślności. Składam wszystkim najlepsze życzenia i wyrazy szacunku MAJA LewIS oddana czytelniczka „Nowego Czasu” i dyrektor artystyczny Teatru Hemara w Ognisku Polskim
Gratuluję równie przedsięwzięć kulturalnych i artystycznych, które promują polskich artysto mieszkających na wyspach. Państwa inicjatywy nie tyko poszerzają kulturalną mapę Londynu, ale przede wszystkim promują dobry wizerunek Polakom na emigracji. Na ręce Pana Redaktora Naczelnego składam całemu zespołowi „Nowego Czasu” życzenia kolejnych pięknych jubileuszy, niegasnącego twórczego zapału oraz satysfakcji z wykonywanej ważnej społecznej roli. Z wyrazami szacunku Arkady Rzegocki
List od Mai Lewis, która przebywała zagranicą przeczytał jej syn, James
listy do redakcji |19
nowy czas |02 (212) 2015
Szanowny Panie Ambasadorze, Szanowna Redakcjo „Nowego Czasu” Serdecznie dziękuję za zaproszenie na uroczystość celebrującą dziesięciolecie magazynu „Nowy Czas” JE Ambasadorowi RP Arkademu Rzegockiemu, wydawcy oraz redakcji pisma. Niestety ze względu na stan zdrowia nie mogłem być obecny. Składam więc „Nowemu Czasowi” serdeczne gratulacje, że mimo piętrzących się trudności mógł przez dziesięć lat działać dla dobra Polonii stając się ośrodkiem prawdziwie wysokiej kultury polskiej w Zjednoczonym Królestwie i stale niosąc chlubę Narodowi Polskiemu. Życzę „Nowemu Czasowi” dalszego rozwoju JANuSZ CyWińSKi Szanowny Panie Redaktorze, w związku z dziesiątą rocznicą powstania „Nowego Czasu” przesyłam tą drogą podziękowanie za zaproszenie na uroczystości rocznicowe, usprawiedliwienie za nieobecność serdeczne życzenia wraz z gratulacjami zarówno dla Pana Redaktora, jak i też Zespołu Redakcyjnego, Przyjaciół Pisma i Czytelników. W podjęciu i wykonywaniu wydawania „Nowego Czasu” już w pierwszej dekadzie widać zasadę precyzyjności, dokładności i służby w szerzeniu polskiej kultury na gościnnej ziemi angielskiej. te dziesięć lat niełatwych wysiłków wydawniczych kryje w sobie przede wszystkim zrozumienie współczesnych zapotrzebowań naszego społeczeństwa poza krajem i wyjście tym potrzebom naprzeciw. Celebrując dzisiejsze dziesięciolecie już teraz składam Panu Redaktorowi i Redakcji życzenia na dalsze rocznice i jubileusze. A wśród życzeń niesłabnącego rozwoju, jeszcze większej popularności i oczywiście sił i wiary w lepsze jutro. Z wyrazami szacunku i pamięci KRyStyNA MOCHLińSKA Dziękuję… … i żałuję, iż nie mogłam być na urodzinach „Nowego Czasu”. Szczęść Wam Boże, prowadzicie tę gazetę skutecznie i z dużym powodzeniem. głosicie prawdę, której tu nikt nie głosi, lub minimalnie. Życzę powodzenia i na pewno dużej poczytności, wiadomości prawdziwych i rzetelnych i bardzo popularnych. Z pozdrowieniami iRENA PERKiNS gratulacje! Przed chwilą dostałam do ręki „Nowy Czas”, którego od lat nie widziałam. Jestem naprawdę pod wrażeniem! Pismo jest SuPER!!! gRAtuLuJĘ!!! gRAtuLuJĘ!!! i jeszcze raz gRAtuLuJĘ!!! gratuluję doboru zespołu redakcyjnego! gratuluję grafiki! gratuluję doboru artykułów! gratuluję doboru zdjęć! gratuluję dobrych rysunków humorystycznych (nieźle się przy nich uśmiałam!). Pamiętam, jak trudne mieliście początki. Jak było Wam ciężko. Jak nikt chyba nie wierzył, że Wam wyjdzie. Jednak wytrwała i bardzo ciężka praca dała piękne owoce. Nie wiem, jak można zaprenumerować gazetę, ale chciałabym dostawać ją do domu. Proszę o informacje, jak można zamówić ją i dane konta, gdzie mogę wpłacić należność za rok prenumeraty. Jeszcze raz gratuluję i życzę powodzenia na najbliższe lata. Życzę, aby gazeta była brana z przyjemnością do rąk czytelników i by ją czytali wszyscy Polacy rozsiani po wyspach i wysepkach. Jesteście genialni, z całym zespołem redakcyjnym! Serdecznie pozdrawiam DANuSiA MytKO
Kochani, najserdeczniejsze gratulacje z okazji dziesięciolecia „Nowego Czasu”. Pomimo różnych przeszkód udało Wam się stworzyć i wciąż prowadzić świetną, ambitną gazetę. Życzę Wam kolejnych lat wydawania dzieła, z którego możecie być tylko dumni. gorąco pozdrawiam JOANNA SZWEJ-HAWKiN
Z okazji 10-lecia „Nowego Czasu” – gratulujemy i dziękujemy. i życzymy dalszych sukcesów, wytrwałości, powodzenia, zdrowia i spełnienia zawodowych planów i marzeń. Cieszymy się, że możemy wspólnie świętować Wasz sukces i że mieliśmy w nim nasz mały udział. AgNiESZKA StANDO tOMASZ StANDO FRANEK WAJDA
Droga tereso i grzegorzu oraz cała Redakcjo „Nowego Czasu”, wielkie dzięki za wspieranie i rozwijanie tego, co w nas najlepsze, oraz za wytrwałość w walce o dobro i wartości Polonii w uK. gorąco ściskamy MAgDA i MAREK BORySiEWiCZOWiE Szanowna Redakcjo „Nowego Czasu”, Dziękujemy Jego Eminencji Ambasadorowi RP oraz Redakcji „Nowego Czasu” za zaproszenie nas na urodzinowe przyjęcie z okazji 10. rocznicy ukazywania się „Nowego Czasu” w Londynie. Było to interesujące spotkanie, na które zaproszeni zostali goście z wielu środowisk, zgodnie z jednym z fundamentalnych założeń tego magazynu, aby być forum dla wyrażania szerokiego spectrum, często kontrowersyjnych opinii. Sytuacja ta przypomniała nam znaną przypowieść o dobrym gospodarzu, który zaprasza do stołu nie tylko pięknych i bogatych, ale i tych w potrzebie i niezgodzie – nie oczekując niczego w zamian. Proszę darować ewangeliczny ton, ale „Nowy Czas” jest w polskim Londynie, i nie tylko, wyjątkowym zjawiskiem wydawniczym, użyczając swych stron różnym opiniom i stwarzając miejsce dla nie byle jakiego dialogu. Odbijając echem nasz „czas na Wyspach” nie tylko stał się świadkiem naszych losów, ale i – mamy nadzieję – kreatorem naszych opinii i postaw. Mając przy tym czujne ucho dla spraw polskich tutaj i w Ojczyźnie oraz nie zapominając o sprawach ducha, wszak połowa każdego numeru jest o szeroko pojętej Sztuce, sprawia, że każdy artykuł w nim zawarty wart jest przeczytania. Za tę możliwość dialogu dziękujemy Wam bardzo i życzymy zdrowia dla Pana Redaktora Naczelnego z otwartą głową oraz cierpliwości i wytrwałości dla Pani Wydawcy. Mamy nadzieję, że spotkamy się ponownie na 20. urodziny. M. & W. KALEtA
Droga tereso i grzegorzu, w rocznicę powstania Waszego wspaniałego pisma, niezrównanego w swym poziomie i znaczeniu życzę dalszego rozwoju, uznania przez świat kultury i fundatorów, stabilnej przyszłości i sukcesow. Wytrwałość to Wasza siła. Będzie dobrze! HELENA KAut-HOWSON Kochana tereso i grzegorzu Piękna rocznica, gratuluję. Duchem i sercem jestem z Wami. Nawet jak mnie nie ma. ANDRZEJ KRAuZE
Prośba o więcej bardzo dziękujemy za zaproszenie na świetną imprezę w ambasadzie. Wypadła znakomicie. Byliśmy pod wielkim wrażeniem zarówno samego wydarzenia, jak i atmosfery roztaczanej przez przybyłych ludzi. Niektórych nie widzieliśmy od lat, a rozmawiało się z nim jakby to było kilka dni przerwy. Wydaje mi się, że powrót z ARteriami byłby dobrym pomysłem. Środowisko „okołonowoczasowe” (a pewnie i wielu innych ludzi) potrzebuje impulsu do podobnych spotkań, co bardzo było na 10-leciu pisma widoczne. Nikt inny nie prowadzi integracji polonijnego życia na podobną skalę. Jeszcze raz dziękujemy ,pozdrawiamy i życzymy kolejnych dziesięcioleci. BEAtA i ALEx Szanowni Państwo! W podziękowaniu za najlepszą gazetę wychodzącą w Anglii przesyłam czek na £15 oraz najlepsze życzenia z okazji 10-lecia istnienia „Nowego Czasu”. Łączę pozdrowienia tERESA ZAgóRSKA Za prezenty urodzinowe dziękujemy najserdeczniej również Pani Marii Dowgiel, Pani Ninie Janczewskiej, Monice S. Jakubowskiej, Uli i Jurkowi Jaroszom, Marii Kalecie, Ewie Obrochcie
z rodzinnego albumu
Artystki Agata Hamilton i Joanna Ciechanowska wzięły sobie do serca podpowiedź redaktora naczelnego na temat stroju obowiązującego na urodzinach „Nowego Czasu”: – Strój niepoprawny politycznie – panie w lisich futrach, panowie w garniturach pachnących naftaliną.
20| nasze urodziny
październik 2016 (223)| nowy czas
Jesteśmy z wami już dziesięć lat... W urokliwych wnętrzach Ambasady RP w Londynie, w atmosferze przyjaźni i serdeczności świętowano urodziny Jubilatki i Jubilata. Przybyli na nie nie tylko Wyspiarze, ale także goście z kraju. Różni ludzie, w różnym wieku, z różnych środowisk… Rozległo się gromkie 200 lat chórem odśpiewane Krystynie Cywińskiej, były kwiaty i ciepłe życzenia. Zapłonęły symboliczne świece w postaci słów i wspomnień. „Nowy Czas” wszedł w kolejne dziesięciolecie, a w tej ważnej chwili towarzyszyli mu przedstawiciele środowisk polonijnych kilku pokoleń. Całość dopełnił koncert. Na scenie pojawili się Barbara Dziewięcka (skrzypce) i Ivan Guevara (fortepian), którzy porywającymi dźwiękami muzyki latynoskiej wprawili słuchaczy w radosny, świąteczny nastrój, jak na urodzinową uroczystość przystało.
Małgorzata Bugaj-Martynowska
D
ziesiąte urodziny „Nowego Czasu”, pisma, które przez te lata z sukcesem buduje pomost między pokoleniami Polaków na Wyspach Brytyjskich, nie obawiając się na swoich łamach podejmowania tematyki trudnej, wrażliwej i ważnej, zbiegły się z urodzinami znanej i popularnej felietonistki – Krystyny Cywińskiej. Autorka ta od prawie dekady publikuje na łamach „Nowego Czasu”, a przed laty była związana z „Tygodniem Polskim”, sobotnim wydaniem „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza, ponad 30 lat zaś była dziennikarką Polskiej Sekcji BBC. Niezwykły to zbieg okoliczności – Krystyna Cywińska urodziła się 6 października, a właśnie w tym dniu w 2006 roku wyszedł również pierwszy numer „Nowego Czasu”.
Często pod wiatr, ale trwa... „Nowy Czas” narodził się z potrzeby nawiązania dialogu między pokoleniami polskich emigrantów na Wyspach. Powstał w warunkach intensywnego napływu przybyszy z Polski. Pismo będące ośrodkiem intelektualnym nie tylko stało się podporą codzienności w nowych warunkach, na nowej, emigracyjnej drodze tysięcy Polaków, ale przede wszystkim – podejmując na swoich łamach międzypokoleniowy dialog – uświadamiało nowo przybyłym rozmiar historii i dziedzictwa kulturowego emigracji wojennej i powojennej, tym samym utwierdzając ich w przekonaniu, że miejsce, które wybrali na swoją emigracyjną wędrówkę, nasiąknięte jest polską myślą i duchem. Sytuacja ta sprawiła, że młodzi, nowi przybysze z Polski, stawiając swoje pierwsze kroki na Wyspach, mogli się czuć pewniej i bezpieczniej. Dzięki zakorzenionej tutaj od dziesiątek lat Polonii i łącznikowi, jakim wówczas był i do dzisiaj jest „Nowy Czas”, nowi przybysze stali się częścią i współtwórcami małej Polski w Wielkiej Brytanii. Stali się częścią polskiej społeczności, częścią emigracyjnej kultury i historii, które składają się na solidny fundament „Nowego Czasu”. – Zawsze kiedy biorę do ręki „Nowy Czas”, przypominają mi się najlepsze tradycje londyńskich pism emigracyjnych, które były na najwyższym poziomie i do dzisiaj inspirują nie tylko Polaków, ale również obcokrajowców. Jestem przekonany, że podczas kolejnej dekady będziemy nadal sięgali po „Nowy Czas”, będziemy zainspirowani
Przy urodzinowym stole
jego tekstami i odważnymi felietonami – mówił prof. Arkady Rzegocki, Ambasador RP w Londynie, składając życzenia redaktorom pisma: Teresie Bazarnik i Grzegorzowi Małkiewiczowi.
Utrzymać poziom „Nowy Czas” to jedyne pismo na Wyspach publikujące artykuły również w języku angielskim. Taki zamysł świadczy o potrzebie integracji, o otwartości na społeczność, której Polacy na Wyspach są częścią. Pismo nie zamyka się tylko w polskim getcie, a jego zawartość nie stanowią przedruki z prasy krajowej dopełnione ogłoszeniami, czyniąc z niego produkt komercyjny. Między innymi również i dzięki temu zapracowało na szacunek i popularność. – Każdy miesiąc jest trudnym okresem w naszej pracy redakcyjnej, która często wygląda bardzo prozaicznie. Redakcję stanowią dwie osoby, których wspiera armia współpracowników. Te dziesięć lat to niezwykła przygoda, ponieważ „Nowy Czas” zaistniał dzięki Państwu – powiedział Grzegorz Małkiewicz, redaktor naczelny pisma, dodając, że nie zdawał sobie sprawy, że ma tak liczną rodzinę.
– Fenomen tego pisma bierze się z intensywnego namysłu jego redaktorów i założycieli nad nową sytuacją, która już ponad dziesięć lat temu zarysowała się na Wyspach. Było nią wejście Polski do UE i napływ nowej polskiej emigracji. Kto wówczas myślał i przewidywał, tak jak to czynili założyciele pisma, że skutkiem tych zmian mogą być dwa scenariusze. Całkowita izolacja zasłużonej wojennej i powojennej emigracji niepodległościowej i żywioł młodych, którzy na Wyspy przybywali? – pytał prof. Wacław Lewandowski, felietonista „Nowego Czasu” związany z tytułem od wydania pierwszego numeru. Prof. Lewandowski podkreślał, że w tamtych czasach koniecznością stało się założenie nowego ośrodka intelektualnego w celu wzbudzenia wśród nowo przybyłych emigrantów z świadomości istnienia polskości na Wyspach, ponieważ nie przybywali oni na ziemię obcą, ale do miejsca, gdzie znajdywali oparcie dzięki polskiej tożsamości. – Ktoś musiał zrozumieć, że ci młodzi staną się częścią polskiej społeczności, tej, która istnieje w Wielkiej Brytanii od lat. Im też należało się prawo współuczestniczenia w dziedzictwie emigracji. To rozważanie leżało u podstaw nowego pisma – jego początków należy się doszukiwać w zamierzeniach Grzegorza Małkiewicza, gdyż
nasze urodziny |21
nowy czas |październik 2016 (223)
JE Ambasador RP Arkady Rzegocki
Nasi współpracownicy i czytelnicy : Ewa Żabicka i Zygmunt Łoziński
Mirek Malevski i Andrzej Lichota
Barbara Dziewięcka
właśnie w tym duchu chciał on przekształcić „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, którego był redaktorem. Jednak tego mu zrobić nie pozwolono. Pozostawało stworzyć pismo nowe i podjąć trudne, ale ważne zadanie – podsumował prof. Lewandowski. Każde wydanie kolejnego numeru „Nowego Czasu” to wyzwanie i mozolna praca. Na progu tych wyzwań stoją finanse, których nieustannie brakuje, aby nieodpłatne, społeczne pismo, łączące myśl i godzące światopogląd kilku pokoleń mogło bez stresu i przeszkód trafiać co miesiąc do polskiego czytelnika. Swoje poparcie zaoferowała Maja Lewis – znana aktorka i działaczka na Wyspach, która wystąpiła z apelem o stałe wsparcie finansowe, oferując pismu raz w roku całościowy dochód z jednego z teatralnych przedstawień wystawianych w Ognisku Polskim.
Czy „Nowy Czas” nie zasługuje, podobnie jak dzisiaj „Tydzień Polski” będący kontynuacją „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, na wsparcie innych podmiotów? Wsparcie tej samej rangi, które regularnie jest przyznawane redakcji „Tygodnia”? Może właśnie przy okazji urodzin warto przyjrzeć się sytuacji i ruszyć z konkretną pomocą, aby „Nowy Czas” mógł trwać i służyć Polakom na Wyspach przez co najmniej kolejną dekadę. Uczmy siebie i innych szanować, wspierać i dbać o dobra wokół nas, zwłaszcza te, które na stałe wpisują się w kanon emigracyjnego dziedzictwa kulturowego, zanim pozostaną po nich tylko piękne wspomnienia. Małgorzata Bugaj-Martynowska
22| kultura
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Amerykanie w pryzmacie kultury
Wojciech A. Sobczyński
A
merykanie nigdy nie robią niczego połowicznie. Ich miasta zasłynęły swoimi drapaczami chmur. Finansjera szczyci się największymi możliwościami. Ekonomiczna potęga państwa poparta największą na świecie siłą militarną demonstruje od czasu zwycięstwa w II wojny światowej, że punkt ciężkości przesunął się ze starej Europy za Ocean Atlantycki. Podziw i zawistna pogarda to dwie przeciwności, którymi Europejczycy kwitują wszelkie wieści przychodzące z Ameryki. Tak zwany kompleks amerykańskiego bogatego wujaszka jest dobrze znany w Polsce, ale nie tylko. Włosi, Grecy, Hiszpanie, Irlandczycy, a właściwie wszystkie nacje mają w Ameryce swoich bogatych wujaszków. W Wielkiej Brytanii ten problem jest bardziej skomplikowany i wiąże się ze wspólną historią, językiem, przegranym konfliktem o niepodległość i stale rosnącą potęgą Stanów Zjednoczonych. Słyszałem nieraz całkiem zacne osoby wyrażające się z pogardą o poziomie amerykańskich uniwersytetów, muzealnictwa i wszelkich aspektów życia kulturalnego, z teatrem, sztukami pięknymi i muzyką poważną w szczególności. Na ogół przyjmowałem takie spostrzeżenia z nieukrywanym niedowierzaniem, zadając nieuniknione pytanie: – Jak można nie doceniać takich kompozytorów, jak na przykład Charles Ives, Aaron Copland czy Samuel Barber, dramaturgów, takich jak Tennessee Williams czy Artur Miller, lub pisarzy, takich jak Ernest Hemingway, John Steinbeck, William Faulkner i wielu innych? Dodać można byłoby przykłady poezji, filmu, muzyki popularnej i nowoczesnego jazzu – lista byłaby długa, a wszystkie te osiągnięcia dotyczą młodego państwa, mającego zaledwie 240 lat. Parę dni temu sztokholmski Instytut Nobla przyznał nagrodę literacką Bobowi Dylanowi. Jest to wspaniałe i zasłużone wyróżnienie. Uzasadniając swoją decyzję, komitet Nobla wymienił wkład Dylana w rozwój poetyckiego języka i specyfiki metaforycznego wyrazu. Pośrednio nagrodę dostali także niezliczeni słuchacze Boba Dylana na całym świecie. Teksty piosenek Dylana przemawiają nadal z podobną siłą do dzisiejszych pokoleń, jak i za czasów jego młodości. Kiedyś mówił o bezkompromisowym wyzwoleniu swojego pokolenia. Teraz mówi o przemijaniu życia, dzieląc się wspomnieniami i doświadczeniami. W ostatnim numerze „Nowego Czasu” wspominałem o wystawie poświęconej amerykańskiemu ekspresjonizmowi abstrakcyjnemu, którą można oglądać w Royal Academy. Nie będę ukrywał swojego entuzjazmu w jej ocenie. Oglądałem ją z zapartym tchem nie dlatego, że jest wielka i ma tyle słynnych nazwisk, ale dlatego, że jest kluczowym narzędziem do zrozumienia sztuki drugiej połowy dwudziestego wieku. Ekspresjonizm Abstrakcyjny jako ruch artystyczny po-
jawił się w powojennej Ameryce jako afirmacja inności, nowego, śmiałego zmierzenia się ze światem. Poczucie zwycięskiej siły i narodowego optymizmu zostały wzbogacone falą emigracji ze zdewastowanej wojną Europy. Wśród emigrantów znajdowali się ludzie szczególnie utalentowani, reprezentujący świat nauki i sztuki. Katedrom wydziałów naukowych uniwersytetów europejskich zagroziły pustki. Ustawodawstwo amerykańskie, popierające filantropijną działalność poprzez ulgi podatkowe, stworzyło warunki, dzięki którym nastąpił nowy renesans. Nowy Jork jak magnes przyciąga artystów, stał się nowym Paryżem, a bogaci Rockefellerowie – Medyceuszami nowego świata. Jednym z nich była Peggy Guggenheim, która wróciła z Europy nie tylko wzbogacona osobistymi kontaktami z najlepszymi artystami, ale także przywiozła ze sobą ogromną kolekcję ich prac, wywierając ogromne wrażenie na wszystkich zainteresowanych. Powstały kolekcje i muzea. Posypały się zamówienia na amerykańską sztukę wyrażającą nowe aspiracje prężnego społeczeństwa. Wielkie przestrzenie wystawiennicze wypełniły obrazy, których skala przerastała wszystko, co było do tej pory. Nie chciałbym sprawić wrażenia, że chodzi tu tylko o wielkość rozmiarów. Nie bez przyczyny termin Abstract-Expressionism zapożyczył połowę swojej nazwy z wcześniejszego europejskiego nurtu artystycznego – ekspresjonizmu. Nie będę zanudzał czytelników relatywnymi porównaniami obu stylów, powiem jedynie, że obydwa podejmowały głęboko pojęte wyzwanie – próbę pokazania wewnętrznych przeżyć artysty. Młodzi Amerykanie wzbogacili intelektualny proces gestem fizycznym, rozmachem ręki, odwagą doboru koloru, a czasem nawet dopuszczając się destruktywnego ataku na tworzony obiekt. Wystawa w Royal Academy jest znakomitym przekrojem sztuki tego okresu. Jednocześnie jest przykładem światłego patronatu RA dla nas wszystkich. Jeśli wybierzecie się tam, drodzy czytelnicy, to zapewniam Was, że oprócz sztuki zobaczycie to, co zauważyłem, rozglądając się dookoła wśród zwiedzających – będziecie wśród ludzi kultury, artystów, miłośników, kolekcjonerów i intelektualnej elity tego miasta. Będziecie patrzeć na wspaniałe obrazy Pollocka, de Kooninga i wielu innych. Będziecie też widzieli najliczniej reprezentowanego amerykańskiego artystę, którym jest rzeźbiarz David Smith. Trzy jego prace witają zwiedzających już na dziedzińcu Akademii, a później w każdej sali pokazana jest kolejna rzeźba, tworząc główny wątek całości wystawy. *** Niedawno pisałem o nowo powstałej Newport Street Gallery w południowym Londynie, której właścicielem jest Damian Hirst. Galeria ma przepiękną przestrzeń wystawienniczą. Damian Hirst pokazał tam już dwie wystawy – Johna Hoylanda i Jeffa Koonsa. Opisywałem wtedy walory architektoniczne obiektu. Z przyjemnością donoszę czytelnikom, że właśnie ten budynek został wyróżniony jako najlepszy projekt roku coroczną prestiżową Stirling Prize przyznawaną przez RIBA (Royal Institute of British Architects). Autorem projektu jest firma Caruso St John, której należą się serdeczne gratulacje. Na zdjęciach prace Amerykanów w Royal Academy: obraz Willema de Kooninga i rzeźba Davida Smitha
Zemsta, Scena Polska UK w Teatrze POSK-u
ZemSta w POSK-u,
czyli zwycięstwo sceny poetyckiej, która na naszych oczach stała się teatrem Teresa Bazarnik
S
cena Poetycka POSK-u działa już dwanaście lat. Zaczynała bardzo skromnie. Na scenie Jazz Cafe dwa razy do roku, z pretensjonalnym kandelabrem w rękach witającego gości konferansjera, grupką oddanych wielbicieli – niestety nieliczną, i znakomitymi, profesjonalnymi aktorami. Absolwentami wyższych szkół aktorskich w Krakowie, Warszawie czy Łodzi. A przede wszystkim z czuwającym nad nią wielkim duchem artystycznym w drobnym, acz niespożytym ciele reżysera Heleny Kaut-Howson, która na scenach brytyjskich wielokrotnie pokazała swój artystyczny pazur. Co ich łączy? Miłość do polskiego słowa i sceny, ambitny repertuar. Skromne wieczory poetyckie, w których słowo i gest mają znaczenie najważniejsze, czasem dyskretne światło, aktorzy we własnych ubraniach, brak scenografii, poza jakimiś symbolicznymi rekwizytami. Słowa poetów często czytane z kartki. Można było jednak zauważyć, że sceniczny temperament i znakomity warsztat rozpychają aktorów, że teatr rapsodyczny to dla nich za mało. Ale sił nie mierzono na zamiary – Scena Poetycka zamieniała się w teatr organicznie, spektakl po spektaklu. Stali widzowie mogli tę ewolucję obserwować, kiedy wypowiadane słowa układały się w przemyślany scenariusz i wraz z ruchem nabierały dramatycznego napięcia, zaczęły się pojawiać elementy scenografii, codzienne ubrania nabierały charakteru kostiumów, kiedy ich prywatność łamały dodatkowe elementy, dobrane z sentymentem lub poczuciem humoru. Przełomem stała się inscenizacja Pana Tadeusza. Dzięki znakomitemu scenariuszowi Wojtka Piekarskiego wybrane sceny z epopei wieszcza zabrzmiały nowocześnie, trochę śmiesznie, trochę strasznie. Dzięki warsztatowi aktorskiemu utrzymującemu oszalamiające tempo i umiejętności mówienia wierszem, w taki sposób, że stawał się mową wręcz współczesną, nadała mu aktualnego brzmienia. Kostiumy były jednak wciąż bardzo umowne, scenografia też.
Prawdziwym wejściem w teatr była ostatnia inscenizacja Sceny Poetyckiej, która dopiero niedawno zmieniła swoją nazwę na Scena Polska UK (jakby nie wierząc wciąż we własne siły – bała się nazwy Teatr Polski, choć pierwszym spektaklem udowodniła, że do takiej nazwy jest w pełni uprawniona). O zamyśle nowej premiery Sceny Polskiej znakomicie mówi Helena Kaut-Howson, przytoczmy jej słowa: „Zemsta jest grywana w teatrach polskich od prawie dwustu lat i sposób jej interpretacji zmienia się wraz z upływem czasu. (...) Do dziś istnieje kilka tradycji interpretowania Zemsty na scenie. Pierwsza trzyma się ściśle epoki, w której dzieje się akcja, kostiumów historycznych i klasycznego sposobu gry. Druga interpretuje Zemstę jako alegorię polityczną. Widzi konflikt w kategoriach satyry na współczesnych Polaków, często na skłócone partie i ugrupowania polityczne... W naszym spektaklu wybieramy drogę pośrednią i traktujemy komedię Fredry jako świetną zabawę teatralną z ukłonem zarówno do współczesności, jak i do przeszłości. (…) Pozwalamy widzom odczytywać w tej zabawie aluzje do wszystkiego, co im się wydaje znajome i rozpoznawalne, a przede wszystkim dowcipnie i bardzo wyraziście przedstawić naturę ludzką.” W spektaklu wyreżyserowanym przez Wojtka Piekarskiego pod artystycznym okiem Heleny Kaut-Howson wszystkie elementy interpretacyjne zostały zrealizowane. Mamy znakomitą zabawę i świetne, dowcipne, krwiste charaktery. Wojtka Piekarskiego w roli zacietrzewionego szlachciury Cześnika Raptusiewicza, perfidnego Rejenta Milczka w wykonaniu Konrada Łatachy, który knując intrygi wznosi co rusz oczy do nieba, jako że wszelkie niecne postępki trzeba usprawiedliwić wolą nieba, boć „z nią się zawsze zgadzać trzeba”. Rozkoszna, pełna żywiołowej radości Klara (znakomita Katarzyna Paradecka) i zmanierowana, jednocześnie bardzo wyrachowana Podstolina. W tej roli Magda Włodarczyk, która nigdy wcześniej nie błysnęła aż takim urokiem, jakby udowadniając tezę, że aktor potrzebuje ram w postaci sceny, kostiumu, makijażu i oświetlenia. Mistrzowskim warsztatem zapanowała nad widownią Renata Chmielewska w roli Dyndalskiego, ale to nie było niespodzianką, gdyż ta aktorka może grać przysłowiową miotłę czy czytać książkę telefoniczną i zrobi z tego majstersztyk sztuki aktorskiej. Damian Dudkiewicz wcielo-
ny w Papkina grał wszystkim, każdym mięśniem, palcem u kończyn, sztuczną peruką czy własną łysiną, drgnieniem powieki czy przyspieszonym uderzeniem serca, które unosiło całą klatkę piersiową, ale czyż hiperkabotyna można zagrać inaczej? Trudna rola, bo kabotyństwo źle zagrane może irytować od pierwszej fałszywej miny, rola wymagająca niemal nieustannej obecności na scenie. Fredro, ze swym archaicznym językiem może budzić pewne obawy – szczególnie wśród osób oderwanych od własnego kraju, a w dużej części urodzonych poza nim, słabiej władających językiem. Ale czy wzdrygamy się przed Szekspirem, nawet jeśli nie wszystko zrozumiemy z jego wyrafinowanego satroangielskiego języka? Niuanse lingwistyczne są ważne, ale nie tylko o nie chodzi: liczy się człowiek i wszechświat, i to, w jaki sposób aktor się z nim zmaga. W Zemście kosmicznego wymiaru nie ma, raczej zaściankowe przywary, ale problem wciąż ten sam: ja i drugi człowiek, sąsiad zza ściany, zza płotu, zza głębokiego rowu wykopanego w tkance narodu, w Polsce, na Ealingu, gdziekolwiek. Taka jest też scenografia: dowcipna, trochę sarkastyczna: feretrony, flagi, atmosfera starego dworku, symbole dumnej historii i narodowej tromtadracji. Kielnie i kaski polskich budowlańców, którzy przyjechali na Wyspy po lepsze życie. No i mur. Między nami w kraju nad Wisłą, i w małej Polsce nad Tamizą, między tobą a mną… Czy jest szansa na porozumienie? Na zgodę bez zemsty? Jest! W młodości bez zaszłości, w radości bez uprzedzeń, co pięknie zagrali Katarzyna Paradecka i Jarek Ciepichał (Wacław), miotany między uczuciem do pięknej Klary i respektem wobec ojca. I ta młodość staje się siłą Sceny Polskiej UK. Zespół istniejący od lat miał sporą słabość w postaci aktorów w zbliżonym przedziale wieku – a tu nagle erupcja młodości w postaci bardzo zdolnych młodych aktorów. W młodości wiara w zgodę (bez bagażu ograniczających wolność wyboru zaszłości). W młodości siła Sceny Polskiej UK (pod okiem doświadczonych, oddanych swemu zawodowi profesjonalistów). W młodości nadzieja na nową publiczność (z pomocą mądrych nauczycieli). Wróżę dobrze, bo to teatr profesjonalny, który zawsze ma nam coś ważnego do powiedzenia. Należy tylko nauczyć się go słuchać. I nie zapominać, że istnieje, że jest naszą dumą. Bo jest językiem, który jest naszą ojczyzną. A bez ojczyzny trudno żyć, nawet poza jej granicami na własne życzenie.
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Dialektyka Boba Dylana W październiku 2016, Bob Dylan (Robert Zimmerman) otrzymał literacką nagrodę Nobla. Jak łatwo było przewidzieć podzieliło to znów ludzi na Mohikanów i Irokezów. Czy uda się nam kiedyś zapalić fajkę pokoju?
Jerzy Jacek Pilchowski
P
oczątkiem jego drogi (1961) była pielgrzymka do chorego Woody Guthrie. Po przybyciu do Nowego Jorku, Dylan zamieszkał w Greenwich Village i rozpoczął typowe dla artystycznej bohemy życie. Wieczory w knajpkach w których recytowano wiersze i śpiewano piosenki. Jego dziewczyną została komunistyczna „księżniczka” Suze Rotolo. Dzięki temu miał co jeść i gdzie mieszkać. Otworzyło to też przed nim różne drzwi. Po raz pierwszy na deskach prawdziwej sceny stanął w Club 47 jako „backup” dla Carolyn Hester. Lawina ruszyła. Nie minęło wiele niedziel i Dylan zaczyna występować samodzielnie. Następnym kamieniem milowym była pozytywna recenzja w „The New York Times”. W miarę jak się rozkręcał, Suze stawała się coraz mniej ważna. Odszedł od niej w roku 1963. W typowy dla siebie sposób wyszedł praktycznie bez słowa i pożegnał się z nią dopiero po pewnym czasie pisząc piosenkę „Don’t Think Twice, It’s All Right.” (Nie martw się, jest dobrze): It ain’t no use to sit and wonder why, babe It don’t matter, anyhow ... Dziewczyno. Nie ma sensu siedzieć i myśleć dlaczego. To nic nie znaczy, w żaden sposób ... Koniec romansu z Suze to początek romansu z Joan Baez. Jak wieść niesie, Pete Seeger skomentował to słowami „She adopted him.” (Ona go zaadoptowała). To celna prawda o tym jak wyglądała znajomość Dylana z Baez. Newport Folk Festival w roku 1963 to początek okresu w którym Dylan był niekwestionowanym głosem pokolenia. Wtedy właśnie poleciały do nieba słowa i dźwięki „Blowin’ in the Wind” (Wiatr niesie): How many roads must a man walk down Before you call him a man? The answer my friend is blowin’ in the wind The answer is blowing in the wind …
Ile dróg musi przejść człowiek Zanim dorośnie … Odpowiedź mój przyjacielu unosi wiatr Odpowiedź unosi wiatr … W tym samym roku, Dylan zaśpiewał również „Mr Tambourine Man”. Tytuł tej piosenki to pseudonim chłopaka który grał na gitarze, której pudło miało kształt tamburynu. To jedna z najciekawszych piosenek Dylana: Hey ! Mr Tambourine Man, play a song for me I'm not sleepy and there is no place I'm going to … Hey! Panie Tamburyn, zagraj mi piosenkę Nie jestem śpiący i nie mam dokąd iść … Czy tekst ten jest banalny czy może filozoficzny? – “The answer my friend is blowin’ in the wind”. Jedno jest pewne. Teksty które pisał Dylan to dużej klasy poezja. Sztuka przez wielkie S polega przecież na tym aby banalnie proste rzeczy powiedzieć (wyśpiewać) w taki sposób aby stały się filozofią i poruszały najczulsze struny w duszach różnych ludzi. Również tych bezdusznych. Można oczywiście Dylana minimalizować. Można powiedzieć, że były tylko głosem hippisów. Niczego to nie zmienia. Czy się to komuś podoba czy nie, hippisami było wtedy prawie całe powojenne pokolenie. Był to okres w którym pokolenie to wkraczało w dorosłe życie i zaczynało dostrzegać, że świat dookoła nich to wysokie szklane domy, w których na parterze są banki, a na najwyższych piętrach apartamenty z barem i jacuzzi. I z góry dobiegały do nich pełne złości słowa: Dajemy wam czekoladę, paciorki i samochody, w zamian macie od rana do wieczora zap... dla nas jak samochody wyścigowe. Oh well. Nie był to zły interes i początkowo młodzi ludzie odpowiadali: Dobra. Dobra. Zanim zaczniemy, to chcemy się jeszcze trochę pobawić. Sytuacja zaczyna się jednak komplikować gdy z góry popłynęło żądanie, aby wyjechać gdzieś daleko i zabijać lub być zabijamym. Zapadła cisza w której tym głośniej, zabrzmiało „A Hard Rain's A-Gonna Fall” (Nadchodzi wielka burza); Oh, what did you see, my blue eyed son? I saw ten thousand talkers whose tongues were all broken I saw guns and sharp swords in the hands of young children. And it's a hard, it's a hard, it's a hard, and it's a hard It's a hard rain's a-gonna fall. Co widziałeś mój niebieskooki synu? Widziałem tysiące kłamców Widziałem broń w rękach dzieci
To trudne, trudne, trudne, to trudne Nadchodzi wielka burza oraz „The Times They Are a-Changin’ ” (Czasy są inne); Come gather 'round people Wherever you roam And admit that the waters Around you have grown And accept it that soon You'll be drenched to the bone If your time to you Is worth savin' Then you better start swimmin' Or you'll sink like a stone For the times they are a-changin' Ludzie, zbierzcie się wkoło Gdziekolwiek jesteście I przyznajcie że woda Dookoła was jest wzburzona I przyznajcie, że niedługo Przemokniecie do kości Jeśli twoje życie Jest warte uratowania To lepiej zacznij płynąć Albo utoniesz jak kamień W czasach które są inne … Na głowach i w głowach młodych ludzi zaczęły więc kwitnąć kwiaty. Wiosną 1965 roku Dylan i Baez pojechali do Anglii i Bob nie dopuścił Joan na scenę. Phil Ochs został przez niego wywalony z samochodu za to, że lekko skrytykował którąś z jego nowych piosenek. Dookoła Dylana był więc najczęściej tylko tłum obcych mu ludzi. W tym zmieniającym się często otoczeniu Dylana pojawił się też Allen Ginsberg czyli autor kultowego poematu „Skowyt”. Zaowocowało to piosenką „Subterranean Homesick Blues” (Smutek ukrytej tęsknoty za domem): Johny's in the basement Mixing up the medicine I'm on the pavement Thinking about the government The man in a trench coat Badge out, laid off … Janek w piwnicy Szykuje narkotyki Ja lężę na chodniku Myśląc o rządzących Facet w wojskowym płaszczu Odczep się, daj mi spokój ...
kultura |25
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Trzeba przyznać, że było to genialne spojrzenie w przyszłość! W tym czasie (1965), Dylan zaczyna też odwiedzać Silver Factory. Tam poznaje Edie Sedgwick. Chyba nie przewidział, że zostanie przez nią przeżuty i wypluty. Płakał i cieszył się jej upadkiem (amfetamina) w piosenkach „Like a Rolling Stone” (Jak kamyk w strumieniu) i „Just Like a Woman” (Tak jak kobieta). Był to też czas historycznego występu na Newport Folk Festival. Dylan zaśpiewał wtedy „Maggie's Farm” (Gospodarstwo Maggi) przy akompaniamencie elektycznej gitary. W środowisku ortodoksyjnych folkmanów wybuchł wielki skandal. Oni nie rozumieli, że ich akustyczny czas właśnie dobiega końca i Dylan zapoczątkował nowy nurt; folk-rock. Tym razem los nie dał mu jednak szansy na bycie lokomotywą. W roku 1966, niedaleko Woodstock (nie mylić z Bethel czyli miejscowością w której w roku 1969 odbył się festiwal „Woodstock”) Dylan ma poważny wypadek motocyklowy. Wrócił po roku ale pociąg już odjechał. Na środek sceny wrócił Dylan pośrednio gdy Joan Baez zaśpiewała „Diamond and rust” (Diamenty i rdza): Well I'll be damned Here comes your ghost again But that's not unusual It's just that the moon is full And you happened to call And here I sit Hand on the telephone Hearing a voice I'd known A couple of light years ago We both know what memories can bring They bring diamonds and rust No cóż. Szlak mnie trafi Znów wraca twój duch Ale to nic dziwnego Jest pełnia księżyca przypadkowo zadzwoniłeś Siedzę więc Ze słuchawką w ręku Słuchając głosu który znałam Kilka lat świetlnych wstecz … Oboje wiemy co mogą przynieść wspomnienia Przynoszą diamenty i rdzę … Cierpiał więc i chyba zaczął wierzyć, że stary Bóg go opuścił. W roku 1972 przyjmuje chrzest. Trudno powiedzieć czy mu to pomogło, ale rok później osobiście wrócił na środek sceny. Pisze muzykę do filmu „Pat Garrett i Billy Kid” i piosenka „Knockin’ on Heaven’s Door” (Pukanie do bramy nieba) staje się wielkim przebojem: Mama, put my guns in the ground I can't shoot them anymore. That long black cloud is comin' down I feel I'm knockin' on heaven's door. Knock, knock, knockin' on heaven's door Mamo, położyłem moją broń na ziemię Nie mogę już więcej do nich strzelać Ta długa czarna chmura nadciąga Czuję, że pukam w bramę do nieba Puk, puk, puk w bramę do nieba … I znów znika. I znów wraca osobiście aby (1975) przypomnieć światu historię Rubina „Hurricane” Cartera: Pistols shots ring out in the barroom night Enter Patty Valentine from the upper hall She sees the bartender in a pool of blood Cries out "My God they killed them all” Here comes the story of the Hurricane The man the authorities came to blame Człowieka którego władze oskarżyły For something that he never done Wieczorem w barze, rozległy się strzały z pistoletu Weszła Patty Valentine z sali na górze Zobaczyła barmana w kałuży krwi Krzyczy “Mój Bożę oni ich wszystkich zabili”
Tak zaczyna się historia Huragana O coś czego nigdy nie zrobił … I znów znika. I znów wraca aby (1997) zaśpiewać “Not Dark Yet” (Jeszcze nie jest ciemno): I was born here and I’ll die here against my will I know it looks like I’m moving, but I’m standing still Every nerve in my body is so vacant and numb I can’t even remember what it was I came here to get away from… Tu się urodziłem i tutaj umrę wbrew własnej woli Wiem, wygląda że idę ale stoję Każdy impuls w moim ciele jest pusty i osowiały Nawet nie pamiętam przed czym tutaj uciekłem … I znów znika. I znów wraca pośrednio (2005) gdy na ekrany wchodzi dokumentalny film Martina Scoresa “No Direction Home: Bob Dylan”. I znów znika. I znów wraca pośrednio (2012) gdy na księgarskich półkach pojawia się książka Dawida Daltona „Who is that Man?” (Kim jest ten człowiek?). To ciekawa książka i dookoła niej rozgorzała dyskusja w której obie strony sporu pisały i mówiły „What is that Man?” (Czym jest ten człowiek?). Zamiana who czyli kim na what czyli czym dobrze pokazuje problem jaki mamy z oceną poezji Dylana. Jedni w tym „czym” widzą coś takiego jak nowojorska Statua Wolności, inni tylko ziarnko piasku które zaskrzypiało na chwilę pod butem historii. „I znów znika. I znów wraca ...” to oczywiście tylko moja sztuczka retoryczna która ułatwiła mi pisanie o tym, że w świetle reflektorów można być obecnym osobiście lub pośrednio. Chcę się bowiem cofnąć do roku 1969. Powstała
wtedy piosenka „Okie from Muskogee”. Jej autorem i wykonawcą był Merle Haggard: We don't smoke marijuana in Muskogee; We don't take no trips on LSD We don't burn no draft cards down on Main Street; We like livin' right, and bein' free. I'm proud to be an Okie from Muskogee My nie palimy marihuany w Muskogee; My nie odfruwamy pod wpływem LSD My nie palimy kart powołania na głównej ulicy Żyjemy uczciwie i jesteśmy wolni. Jestem dumny z bycia Oki z Muskogee Wielkim paradoksem tamtych czasów jest fakt, że ta piosenka była równie popularna jak piosenki Dylana. Również wśród hippisów. Trudno to zrozumieć. Trudno bowiem uwierzyć, że większość hippisów wcale nie była lewicowa. To tylko trockistowscy „red diapers” (czerwone pieluszki) zap... wtedy jak wyścigowe samochody aby ruch ten przejąć. Byli skuteczni tylko przez historyczną chwilkę. Niech więc wolno nam będzie mieć czasami rozdwojenie jaźni. Suze Rotolo, w wydanej w roku 2008, książce „A Freewheelin’ Time” ("The Freewheelin' Bob Dylan" to tytuł drugiego albumu Dylana) zacytowała fragment własnego pamiętnika z roku 1964: I believe in his genius, he is an extraordinary writer but I don’t think of him as an honorable person ... Wierzę w jego geniusz, on jest wyjątkowym pisarzem, ale nie myślę o nim jako o człowieku który ma honor ... Trudno o lepsze podsumowanie.
VII edycja Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą Komunikat z zebrania ZG SPPzG z dnia 10.10.2016 r. 14 kwietnia 2016 roku zmarła prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą i redaktor rocznika „Ekspresje” dr Alina Siomkajło. W dniu 10 października zebrał się Zarząd SPPzG. Najpilniejszą sprawą była konieczność powołania nowego prezesa, na miejsce dr Aliny Siomkajło. To bardzo trudne zadanie wejść w rolę redaktora pięciu roczników i osoby o dużym dorobku naukowym. Zarząd zaproponował tę funkcję panu dr. Grzegorzowi Małkiewiczowi, redaktorowi miesięcznika „Nowy Czas’’. Po dłuższym wahaniu propozycja została przyjęta. Dr Grzegorz Małkiewicz będzie pełnił obowiązki prezesa ZG SPPzG do planowanego na kwiecień 2017 r. Walnego Zebrania Stowarzyszenia. Następnie ustalono skład jury Nagrody literackiej. Do kapituły Nagrody weszli: Marek Baterowicz (przewodniczący), Wojciech Ligęza, Elżbieta Lewandowska, Grzegorz Małkiewicz i Andrzej Paluchowski. W rezultacie tych procedur przygotowawczych, tak jak co roku odbędzie się uroczysty wieczór Nagrody Literackiej za 2015 rok. Termin uroczystości: 25 listopada o godz. 18-30 w Sali Malinowej POSK-u. Tegoroczną nagrodę otrzyma pośmiertnie dr Alina Siomkajło – za całokształt pracy krytyczno-literackiej oraz za redagowanie pięciu tomów rocznika „Ekspresje’’. Ma ona zasilić fundusz „Ekspresji". W czasie wieczoru redaktor Bernard Nowak zaprezentuje nowy, VI tom rocznika, niemal w całości poświęcony Alinie Siomkajło. Pismo będzie zawierać artykuły i wiersze Jej poświęcone oraz fragmenty Jej własnych, niepublikowanych dotychczas, prac.
26| drugi brzeg
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Andrzej Wajda 1926– 2016 Odszedł najbardziej zasłużony polski reżyser naszych czasów, laureat m.in. Złotej Palmy, Cezara, nagrody BAFTA, Srebrnego Niedźwiedzia i Oscara za całokształt twórczości oraz licznych nagród na krajowym podwórku. Był czynny zawodowo do końca swoich dni, choć premiery swojego najnowszego filmu Powidoki już nie doczekał. W świecie najbardziej znane są jego dokonania z najwcześniejszego okresu twórczego, kiedy razem z Kazimierzem Kutzem, Jerzym Stefanem Stawińskim, Andrzejem Munkiem, Stanisławem Różewiczem (bratem poety Tadeusza) i innymi robił filmy w ramach słynnej Polskiej Szkoły Filmowej, którą na zajęciach z historii kinemato-
grafii wymienia się jednym tchem między włoskim neorealizmem a francuską Nową Falą. To wtedy powstały m.in. Kanał czy Popiół i diament. Wielokrotnie adaptował polską (i nie tylko) literaturę w filmie oraz teatrze, tworząc niezapomniane arcydzieła, jak Ziemia obiecana, Popioły, Panny z Wilka, Brzezina. Przez kilkanaście lat walczył z systemem, by zrobić Człowieka z marmuru o Mateuszu Birkucie zapomnianym bohaterze okresu stalinowskiego, murarzustachanowcu, który musi stawić czoło „nowej” rzeczywistości. Kontynuacją tego filmu był Człowiek z żelaza, opowiadający o losach syna Birkuta na tle
Po mszy żałobnej w Kościele Mariackim w Krakowie. Urnę z prochami Andrzeja Wajdy niesie wdowa, Krystyna Zachwatowicz
wydarzeń w stoczni gdańskiej w sierpniu 1980 roku. Wajda dla kultury polskiej był kimś w rodzaju wieszcza. Dlatego podczas studiów na krakowskim filmoznawstwie nazywaliśmy go Wajdelotą. Niby trochę ironicznie, ale gdy przychodziło do jakiegokolwiek hierarchizowania reżyserów polskich, zawsze mieliśmy dla niego poczesne miejsce i należny szacunek. Pewnego dnia, chyba w 1997 roku, odwiedził nas na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wydał mi się wtedy zagubiony, niepewny siebie, jak gdyby szukał nowych ścieżek twórczych, bo rzeczywistość tuż po upadku komuny wydawała mu się płaska i nijaka. Zresztą takie też, z małymi wyjątkami, było polskie kino tamtego czasu. Wyglądało na to, że stracił grunt pod nogami, bo nie dostrzega w nowej Polsce żadnych wielkich tematów na film. Pytał nas, czy warto ekranizować Pana Tadeusza, czy to aby nie jest zbyt anachroniczne, czy można tym zaintereresować uczniów i studentów. Odpowiedzieliśmy, że jeżeli będzie to ekranizacja na miarę genialnego Wesela, to na pewno warto. Po sukcesie Pana Tadeusza reżyser odważył się jeszcze zrobić Zemstę, znów narażając się na zarzuty, że i tym razem dobrą frekwencję zapewnią uczniowie szkół. Trochę błaznowaliśmy, że Wajda jest niczym membrana, zachłanna i ciekawska wszelkich filmowych trendów czy nowinek, by natychmiast przetworzyć to po swojemu i posłać w świat. Gdy tryumfy święci neorelizm włoski, reżyser robi Pokolenie, kiedy zachwyt budzi francuska Nowa Fala, powstają Niewinni czarodzieje, a kiedy Europę zachwyca surrealizm Luisa Bunuela – Wajda kręci Piłata i innych. „Był chory na Polskę; tę chorobę wyniósł z rodzinnego domu, od rodziców. Zarówno wybór tematów, jak i sens swoich filmów podporządkowywał więc patriotycznej użyteczności” – pisze prof. Tadeusz Lubelski, autor biografii Wajda. Reżyser opisywał rozmaite, najczęściej tragiczne epizody z historii Polski, prowokując do dyskusji. Był wręcz uzależniony od dialogu z publicznością, bez której nie wyobrażał sobie pracy reżysera. Prowokował i obrywał od prawie wszystkich i zawsze, bo nie bał się korzystać z bolesnych symboli i rozdrapywać narodowych ran. Jak napisał krytyk filmowy Zdzisław Pietrasik: „…był [Wajda] wielkim patriotą, posądzanym, właściwie do swoich dni ostatnich, o brak patriotyzmu”. Miał nieustający apetyt twórczy. Kończył jakieś dzieło i szukał natchnienia, spieszył się, jakby miał mało czasu. Niedawno stwierdził, że gdyby wiedział, że ma go tyle (przeżył 90 lat), to by się tak nie szarpał, nie pędził. Kiedy myślę Wajda, widzę tragicznego w dwójnasób Tadeusza Janczara, mówiącego nerwowym głosem: „ja jestem tylko nerwowy cywil” (Pokolenie) i umierającego w zakratowanym kanale z widokiem na Armię Czerwoną (Kanał), widzę Maćka Chełmickiego umierającego na śmietniku historii (Popiół i diament), Chrystusa konającegona krzyżu gdzieś na wysypisku obok autostrady (Piłat i inni), szarżę ułanów na niemieckie czołgi (Lotna), zastygłych w bezruchu weselników, pośród których Jasiek szuka złotego rogu (Wesele), rozbierającą się (niech mi Mistrz wybaczy) wieczorową porą Alinę (Kronika wypadków miłosnych), wstrząsające sceny mordowania polskich oficerów strzałem w tył głowy (Katyń)... Andrzej Wajda spoczął na krakowskim Salwatorze, z którym związany był od czasów wojny. Jacek Ozaist
drugi brzeg |27
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
moral conscience of the Poles…who joined the war of Solidarity for Democracy and Freedom’. The Daily Telegraph talked of him as the person who; ‘spearheaded the renaissance in Polish cinema in the 1950s with a trilogy celebrating the work of the Resistance during the war’. The U.K. based British Film Institute said; ‘From the Nazi invasion of his homeland through four-and-ahalf decades of Soviet dominion, across 40 features including the towering classics Ashes and Diamonds, The Promised Land and Man of Iron, Andrzej Wajda…embodied and expressed the tumultuous history of twentieth-century Poland’.
I
Man of Film… Man of Theatre… Man of Industry… Man of Humanity
T
he sad news of the passing away of Andrzej Wajda, Poland’s and indeed one of the world’s greatest film directors generated a world-wide response. Tributes poured out from seemingly every corner of the globe. The New York Times announced the matter thus: ‘Andrzej Wajda, Towering Auteur of Polish Cinema, Dies at 90’. The Los Angeles Times described his career as; ‘manoeuvring between a repressive communist government and an audience yearning for freedom…’ Le Monde spoke of him as; ‘the
should like add a little to what has been said already by taking a little about Wajda’s theatre work and the way he worked. I was privileged to be based at Stary Teatr, or the ‘Old Theatre’ in Krakow, firstly as an Assistant Director and then as the Director of a revival of The Importance of Being Earnest. All of this took place between October 1987 and March 1989. This was a highly historic time in Poland. During the latter part of this time Andrzej Wajda was preparing his production of Dybuk. A piece of classical Jewish theatre concerned with ‘possession’ by the spirit of a dead person. During this period I had occasion to become acquainted with most of the actors and directors associated with the theatre. Later activity with The Polish News Service and a number of modest roles in Polish feature films as well as journalistic projects at the Gdynia Film Festival, gave me ample opportunity understand the nature of Polish film and theatre, from the inside. It must be admitted that Poland was and indeed still is a complex country. It lives with the heritage of the historic; Separation and Division, Nazi Occupation and the dark years of Stalinism. More recently of course the country bore the impact of ‘Martial Law’ too. The presence of the stain of history led me to see Poland as a country with a deeply wounded soul. Yet amidst all of this history one had a real sense that the people who populated film and theatre were like a large family. Most knew and somehow respected each other and yet were able to deride not only each other but themselves with merriment. Within all of this stood Andrzej Wajda, for sure a ‘towering figure’. Not only because of his attainments but also because how he was able to be a conduit for the artistic and spiritual life of his country. Furthermore, he was profoundly respected for not only his work in the theatre but the way that he worked and that he worked so hard. Clearly, Wajda was most known throughout the world for his film work. However, a number of his very successful films started out as stage plays. Wajda himself said some quite beautiful things about of his theatre work that are worth recalling I should like to return to; Double Vision: My Life in Film (1998) here he says; ‘In the theatre I meet the actor eye to eye. I must endure that look. I must answer his every question…I can't hide behind the camera, as I sometimes do when making a film…The actor in the theatre is conscious that it is he and only he who shoulders’ the blame for the failure of the play. This gives him a feeling of self-value, while many film actors, especially those who do not appear often, feel mere pins in the huge machinery of cinema. Analytical rehearsals, workshops, stage rehearsals, endless talks in and out of the theatre bring me closer to the actors…I look into their eyes, because I know that I can't hide my ignorance. Film actors are usually perfectly able to manage for themselves, quick to suggest various solutions, they are flexible and determined at the same time…this work [in
the theatre] really teaches me something more - to be true to the actor. Here I must forget all the formulas I use in filmmaking…’ Interestingly, in Maciej Karpinski’s book The Theatre of Andrzej Wajda (1998) the author states that; ‘In the summer of 1972 he announced that he was leaving the film industry to devote himself entirely to work in the theatre, maybe even forming his own company.’ Yet at the same time he was very much in the tradition of what has sometimes been referred to as the ‘painterly theatre’. As an enthusiastic student of Polish Theatre in the ‘eighties I bought a copy of August Andrzej Grodzicki’s; Polish Theatre Directors (1979) It contained a chapter on what the author considered the most important Polish theatre directors of the time. These were Axer, Dejmek, Grotowski, Grzegorszewski, Hanuszkiewicz, Jarocki, Kantor, Swinarski, Szajna and indeed Wajda. It is poignant that Andrzej Wajda was the last of these alive. Speaking of his theatre work in the book Wajda says; ‘I would never be able to direct a play if, I did not know its background. The scenery must appear before my eyes and only later the action itself. That is why I design my productions myself.’ Indeed to understand Wajda fully one must think about the role of theatre in Poland. Maceij Karpinski was to refer to this in his book The Theatre of Andrzej Wajda (1989). ‘The theatre plays a role in Polish society which has little to do with mere entertainment. Its prestigious social function is defined by the historical fact that throughout the period when the country was partitioned…the theatre was practically the only place in which Poles could cultivate their national culture. This gave rise to the notion of the theatre’s political and moral mission, a notion which continues to determine the direction in which it moves today. As an artist who is particularly sensitive to national traditions, Andrzej Wajda understands precisely what Polish society expects from the theatre, namely a conscientious voice which can take up historical or ethical issues and discuss the most fundamental human and national problems. For Poles the theatre is at once a school, a library, a political forum, even a temple, and only secondarily a place of recreation. It is taken seriously by the public and approaches its moral and social obligations with gravity.’ Certainly the most comprehensive biography on Wajda was written by Janina Falkowska who had access to his archives and published in; Andrzej Wajda History, Politics, and Nostalgia in Polish Cinema (2007). In it the author describes how; ’During my many long hours in the archive I contemplated elements of the preproduction stage of film production-an arduous, painstaking processincluding detailed correspondence with set organizers, actors and crew, as well as financial considerations of the bills, balance sheets, and receipts’ Furthermore the author adds a description of the files that Wajda made containing film reviews and audience response from critics, colleagues and most touching from the public…From these letters, Wajda is revealed as an artist who truly loves people’. She went on to say that; Unlike a filmmaker functioning in the context of a complex system of command in a Hollywood studio Wajda is both master and commander, and he has the absolute last word in his choice of every set designer, director of photography, camera operator, actor and composer. In this sense, he can be seen as one of the greatest independent filmmakers in the world’. For concluding evidence of Wajda’s humanity one only has to refer to Wajda’s Oscar acceptance speech of 1990 when he said, in Polish, of course that; ‘I accept this great honour not as a personal tribute, but as a tribute to all Polish cinema’. Kevin Hayes
28| czas przeszły teraźniejszy
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Jak przez Wajdę o mały włos nie straciłam pracy
R
ozpoczęłam właśnie swoją pierwszą pracę po studiach – pracę w Starym Teatrze w Krakowie, najlepszym wtedy teatrze w Polsce. Szczęśliwa i onieśmielona wielkimi nazwiskami artystów, scenografów, reżyserów. Do moich obowiązków należało redagowanie oraz korekta programów, przygotowywanie do druku wraz z grafikiem – słynnym w Krakowie Lechem Przybylskim – afiszy i plakatów. Pierwszy spektakl, do którego miałam opracować program i afisz teatralny – skok na głęboką wodę. Zbrodnia i kara w reżyserii Andrzeja Wajdy. Choć Wajda był już wybitnym, cieszącym się wielkim uznaniem reżyserem filmowym, lubił pracę w teatrze. Zwłaszcza w Starym Teatrze w Krakowie. Oboje z żoną, Krystyną Zachwatowicz, pałali wielkim sentymentem do podwawelskiego grodu. Mieli tam swoje mieszkanie przy ul. św. Jana, przyjaciół z teatru, Akademii Sztuk Pięknych, Piwnicy pod Baranami. Kiedy reżyserował Wajda, w teatrze panowała atmosfera świątecznego podekscytowania, choć sam artysta jej nie kreował; chętnie przyjmował studentów podczas prób, traktował współpracowników z szacunkiem i wręcz pewnego rodzaju uniżeniem. Na pierwszym planie zawsze by-
li aktorzy. To im pozwalał dawać z siebie wszystko, niekiedy wręcz poprowadzić linię interpretacyjną. – No dzieci, pokażcie, co potraficie – prowokował często na próbach. Jeśli nikt nie uderzył we właściwą strunę, sam wchodził na scenę i pokazywał, jak on by to zagrał. Miał znakomitą intuicję i dobrą rękę do aktorów. Rzadko pudłował. Miał też bardzo wyczulony słuch. Słuchał aktorów, asystentów, przypadkowych uczestników prób, słuchał widzów… Bardzo często robił pokazy przedpremierowe, wnikliwie obserwując reakcję publiczności, nie po to, by spektakl robić pod jej oczekiwania, ale wsłuchując się, czy coś w nim nie pęka, za bardzo nie zgrzyta. Choć przecież prowokować lubił. Przynosił do teatru swoje metody pracy nie tylko z aktorami. Zawartość programu omawiał z redaktorem szczegółowo. PrzyZbrodni i karze zapraszał mnie na spacery na Planty, wypytywał, podpowiadał. Ustaliliśmy zawartość programu oraz układ graficzny afisza. Choć w przypadku afisza niewiele było do ustalania, bo w Starym Teatrze miały one swój charakterystyczny układ z logo przypominającym tarczę zegarka (zaprojektowanym przez Lecha Przybylskiego), nazwiskami aktorów, reżysera, scenografa, autora muzyki, datą i miejscem premiery (teatr miał w tym czasie trzy sceny). Na afiszu Zbrodni i kary Wajda zażyczył sobie, by najpierw były większymi literami nazwiska trzech głównych aktorów: Barbary Gra-
Andrzej Wajda podczas próby w Starym Teatrze
bowskiej, Jerzego Radziwiłowicza i Jerzego Stuhra oraz… pozostałych, czcionką zwykle stosowaną. Czasy były straszne dla niepoddającej się reżymowi kultury. Skąpe przydziały papieru, długie terminy w drukarni. Ogólnie rzecz biorąc, brak wszystkiego i opóźnienia we wszystkim. A cóż mogło być największą ambicją nowo przyjętego konsultanta programowego? By pachnący farbą drukarską program i afisz pojawiły się na premierze (co w tamtych czasach wcale nie było oczywistością). Biegam więc do zecerów na ulicę Mikołajską (po drodze też do Pewexu – zaopatrzona w dobry koniak dla drukarzy miałam większą siłę przebicia), stoję nad nimi przy układaniu czcionek, cieszę się, sprawdzam, by nie wyszło Pajda, zamiast Wajda, jak po pierwszym złożeniu, i nie śpię po nocach. Wreszcie biorę z drukarni pierwsze sto afiszy – bo taki zwój mogę udźwignąć, pędzę do teatru, zadyszana biegiem i zachłyśnięta szczęściem wpadam do gabinetu dyrektora, Stanisława Radwana, wybitnego kompozytora teatralnego i filmowego (był autorem muzyki między innymi do filmów i spektakli Wajdy, również do Zbrodni i kary). Z nieopisaną dumą nowicjusza rozwijam rulon z afiszami. – Co to jest?! – cedzi przez zaciśnięte zęby dyrektor Radwan. Jego zwykle szara twarz robi się ze złości coraz bardziej czerwona. Zmrożona skanuję wzrokiem litery na afiszu, nie ma Pajdy zamiast Wajdy, nie ma Rydwan zamiast Radwan. Przerażenie wstrzymuje mój oddech, więc o mało nie mdleję. – Grabowska, Radziwiłowicz, Stuhr i oraz…?!!! – skaczą ze zdenerwowania żuchwy na twarzy dyrektora. – Stary Teatr, proszę pani, to nie fabryka gwiazd! To teatr zespołowy. Pan Wajda w filmie może promować gwiazdorstwo, ale nie tutaj. Afisze na przemiał! Nie straciłam pracy tylko dlatego, że był to pierwszy spektakl, do którego przygotowywałam materiały (i pierwszy reżyser, z którym dane mi było współpracować). Takie to były czasy…, kiedy zespół i obowiązujące zasady były ważniejsze od fanaberii wielkiego reżysera. Do spektakli Andrzeja Wajdy przygotowałam jeszcze kilka innych programów, afiszy i plakatów, ale już nigdy nic nie poszło na przemiał. Był wielkim reżyserem, z którym praca była ekscytującym wyzwaniem. Teresa Bazarnik
Niech się kręci rockandrollowa machina Tomasz Likus: człowiek instytucja. Promotor koncertów i organizator imprez. Piszą o nim w piosenkach, pokazują na zdjęciach, wysyłają setki maili po prośbie: o wejściówkę, wywiad, autograf czy atencję. Przyjaciele nazywają go Dziki, on siebie zaś – kogutem domowym. Dla reszty świata jest Buchem i wie, co w trawie piszczy. Z Tomaszem Likusem rozmawia Monika S. Jakubowska
S
potykamy się w maleńkim barze nieopodal stacji Queen’s Road Peckham. W powietrzu wisi zapach tradycji, a z sufitu sypie się tynk. Punkową scenografię dopełniają ścianka z kolorowymi kapslami i stoły zbite na sposób „Adam Słodowy – zrób to sam”. Buch zabiera mnie w podróż do początku. Do przeszłości, gdy razem z przyjacielem Zackiem wpadli na pomysł zorganizowania pierwszego koncertu w Londynie. – Był rok 2002. Zack zadzwonił do klubu i dostaliśmy termin. Wkrótce po tym pojechaliśmy do Polski. W Warszawie spotkanie z managerem zespołu i dogadanie szczegółów, a już w marcu 2003 odbył się pierwszy w Londynie koncert Kultu. Pierwszy koncert i pierwszy sukces. Dwa tygodnie przed imprezą bilety były wyprzedane, a nieistniejąca już The London Astoria pękała w szwach. Przed klubem tysięczny tłum czekał na cud rozmnożenia biletów i pojemności sali. Nielicznym udał się zakup u „konika”, ale zapłacili słono ? 150 funtów za pojedynczą wejściówkę. Pozostali oczekujący, w przypływie frustracji lub geście rozpaczy, przewrócili policyjny radiowóz. Gdy w Soho mówiło się o zamieszkach, agencja koncertowa Buch zacierała ręce i planowała dalszą rockandrollową inwazję.
– Biznes się kręcił – wspomina ciężkie czasy Buch – a ja kręciłem kilometry, rozwożąc kurierskie przesyłki. Pracowałem od rana do wieczora, aż zaczęło brakować mi i sił, i czasu. W 2007 stwierdziłem, że muszę zdecydować się na jedno. I wybrałem. Do dnia dzisiejszego mam na koncie ponad 200 koncertów, wystaw i innych imprez, które udało mi się zorganizować. Od tamtego czasu upłynęło wiele wody i wybrzmiało wiele pieśni. Jak grzyby po deszczu zaczęli wyrastać nowi organizatorzy ze swoimi mniej lub bardziej udanymi próbami ukulturalniania nowej fali polskiej emigracji, która dobiła do Wysp Brytyjskich. Wystarczyło kilka lat, by z głodnych polskości entuzjastów zmienić nas w mniej lub bardziej wybrednych sybarytów. Mamy swoje koncerty, wieczorki, teatry i teatrzyki. W kinach polskie premiery, a w supermarketach bigos z kiełbasą. Jeśli do tego dodać „oferty lokalne” i po sąsiedzku wyskoczyć na koncert Foo Fighters, Davida Gilmoura czy innej Madonny, my, odbiorcy, mamy bogaty szwedzki stół, z którego każdy może wybierać, co chce. – Publiczność jest zadowolona – komentuje Buch – a nam, promotorom, zostaje coraz twardszy orzech do zgryzienia. Muzyczny rynek polonijny, który tu powstał, działa trochę na zasadzie „każdy sobie rzepkę skrobie”. Bywają, owszem, sympatie i symbiozy. Zdarza mi się współpracować z Mega Yogą Londyn czy tutejszym sztabem WOŚP-
-u. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystkim nam jest coraz trudniej sprzedawać imprezy. Sytuacja polityczna i gospodarcza w Europie jest zwariowana. Brexit, spadek wartości funta, a my podnosimy ceny biletów, bo artyści zarabiają w złotówkach. Ludzie się dziwią, że drogo, a nam, z dnia na dzień, wszystko przestaje się kalkulować. Biznes Bucha wyrósł z serca, brak mu chłodnych kalkulacji. Swojej publiczności proponuje takie ramki, w jakich sam się chętnie widzi. Nie zaprasza gwiazd disco polo ani przedstawicieli celebryckiego popu. – Dla mnie ważne jest, by gościć takich artystów, których twórczość niesie ze sobą jakiś przekaz. Żeby nie było płytko. Na początku mogłem wybierać i przebierać w kapelach, a dziś widzę, że zaczyna brakować zespołów, które mógłbym zaprosić na koncert. By uniknąć płycizny, Buch rzucił się na głęboką wodę i na wiosnę 2016 roku zorganizował dwa dni muzycznej uczty pod szyldem Buchfest. Imprezie patronowało Polskie Radio, a na scenie pojawili się: Dezerter, Kasia Nosowska, Pidżama Porno, Strachy na Lachy, Maleńczuk, Raz Dwa Trzy i Voo Voo. – Festiwal był doskonałym podsumowaniem mojej trzynastoletniej działalności. Do współpracy zaprosiłem zarówno zespoły, z jakimi miałem już przyjemność
ciąg dalszy > 30
30| czas na rozmowę
ciąg dalszy ze str. 29 pracować, jak i te, które miały zagrać u mnie po raz pierwszy. Zaraz po festiwalu zaczęły docierać do mnie pozytywne reakcje artystów, dziennikarzy oraz publiczności. Co więcej, już wtedy pytano mnie o następną edycję Buchfestu. Radiowa Trójka przygotowała obszerną relację z festiwalu i wymusiła na mnie obietnicę „powtórki z rozrywki” w roku przyszłym – podkreśla Tomasz Likus. Wśród gwiazd największego formatu pojawił się w czasie tego festiwalu mało znany londyński zespół Gabinet Looster. Otwierali Buchfest nie bez kozery – są podopieczny-
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
mi samego Bucha. Manageruje im od ponad osiemnastu miesięcy i pokłada w nich wielkie nadzieje. Zapytany o zespół mówi, że to związek bardziej z miłości niż rozsądku. – Zakochałem się w chłopakach, ich muzyce, w tym, co robią. I – jak to w miłości bywa – nie ma to nic wspólnego z rozsądkiem (śmiech). Staram się wypromować ich jak najlepiej, pchnąć do przodu. Wielkim plusem organizowania koncertów dla takich gwiazd, jak Kult, Hey czy Pidżama Porno, jest możliwość wpuszczenia na scenę młodego zespołu jako support. Gabinet Looster miał już kilka okazji do pokazania się szerszej publiczności. Od prawie dwóch lat obserwuję jak dobrze są przyjmowani. Mają duży potencjał i wierzę, że go wykorzystają. Pomimo ciężkich czasów i chwiejnej wartości wszyst-
kiego wokół, pytany o plany pan Buch nie milknie. – Jeszcze w tym roku zapraszam na dwa koncerty Kultu w ramach Trasy Pomarańczowej: 12 listopada w Londynie i 13 listopada w Hadze. W międzyczasie wybieramy się z Gabinetem Looster na dwa koncerty: w łódzkiej Wytwórni i katowickim Spodku, gdzie wystąpią jako support kultowego Kultu – co jest dla chłopaków wielkim wyróżnieniem. Poza tym wiosną zespół nagrał materiał na debiutancką płytę, którą będziemy chcieli wydać w przyszłym roku. 2017 tuż za rogiem. Kilka dni temu w sieci pojawiły się pierwsze szczątkowe informacje dotyczące drugiej edycji Buchfestu. Rozdzwonił się Buchowy telefon, zapycha się skrzynka mailowa. Kolejni artyści liczą na zaproszenia, a publiczność już czeka na bilety. Pomimo czarnego widma Brexitu rockandrollowa machina Tomasza Likusa nie zatrzymuje się. Uprasza się więc o sprawdzanie rozkładu jazdy, zapinanie pasów i przygotowanie na ostrą jazdę bez trzymanki. No to Buch!
Rozmawiała: Monika S. Jakubowska
Kolekcja Lurczyńskiego czy kolekcja POSK-u? – Wyprzedają kolekcję POSK-u – dzwoni poruszony czytelnik do redakcji „Nowego Czasu”. Sygnał dość niepokojący. Kolekcja POSK-u to kilkadziesiąt prac znakomitych polskich artystów tworzących na Wyspach Brytyjskich od II wojny światowej (a nawet i przed tym czasem, tak jak Feliks Topolski). Wielkie nazwiska, zapisane na kartach historii sztuki nie tylko polskiej (Marian Bohusz-Szyszko, Stanisław Frenkiel, Marek Żuławski, Halina Subiennicka, Janina Baranowska – by wymienić tylko kilka postaci spośród wielu). Dlaczego taką kolekcję wyprzedawać? Z takim pytaniem zwracamy się do Joanny Ciechanowskiej, dyrektora Galerii POSK. – Fałszywy alarm! – to pierwsza reakcja osoby najlepiej zorientowanej. – I niebezpieczny, bo sieje niepotrzebny zamęt i niepokój – mówi Joanna Ciechanowska. – POSK w ciągu wielu lat otrzymywał w darze dzieła artystów polskich. Słowo „kolekcja” pojawiło się po raz pierwszy, kiedy Monika Skowrońska, członek Rady POSK-u i ówczesny zastępca prezesa, otrzymując kolejne dary nie tylko malarskie, zgromadziła je, łącznie z biurkiem, szablami i osobistymi dokumentami Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego, w jednej z sal POSK-u. Porozwieszała również – prosząc mnie o pomoc – prace malarskie na korytarzach, na ścianach wzdłuż klatki schodowej i w salach POSK-u. Około 15 lat temu (może wcześniej?) POSK dostał również w darze całą spuściznę po Mieczysławie Lurczyńskim. Jest to prawdopodobnie około 200 lub więcej małych obrazów namalowanych na sklejce, nieoprawionych, które walały się po różnych schowkach i od czasu do czasu były
dokończenie > 33
|31
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Ze szkicownika Marii Kalety:
Mosty Blackfriars Na mojej często uczęszczanej drodze ze stacji London Waterloo do Tate Modern jest widok na Tamizę, który zawsze mnie intrygował. Pomiędzy dwoma mostami Blackfriars, drogowym i kolejowym, są dwa rzędy przedziwnych i nierealnych, wystających z rzeki poczwórnych kolumn. By wyjaśnić tę zagadkę, muszę zacząć od historii. Budowę pierwszego kamiennego mostu (a trzeciego w ogóle w Londynie) ukończono tutaj w 1769 roku. Most Williama Pitta (jak się politycznie poprawnie nazywał) nie przetrwał stulecia i został zastąpiony nowym, otwartym przez królową Wiktorię w 1869 roku – to ten, stojący do dzisiaj, patrząc w górę rzeki. Kilka lat wcześniej jedna z konkurujących ze sobą linii kolejowych, London Chatham Dover Railway, postanowiła uruchomić nowe połączenie z południową Anglią i zbudować wiadukt kolejowy tuż obok starego, przeznaczonego do zburzenia mostu Pitta. Żeby więc było łatwiej i taniej, projekt obu nowych mostów, drogowego i kolejowego, powierzono jednemu autorowi Josephowi Cubittowi. Oba z czasem nazywały się już tak samo – mosty Blackfriars. Do ich budowy wykorzystano część kamienia portlandzkiego odzyskanego z kilka lat wcześniejszej zakończonej przebudowy mostu Westminster – to ciekawe, że już wtedy tak bardzo liczono się z każdym groszem wydawanym na miejskie inwestycje. Ostatecznie wiadukt kolejowy otwarto 21 grudnia 1864 roku. Nawiasem mówiąc, lata sześćdziesiąte dziewiętnastego wieku to fascynujący okres w historii londyńskiej komunikacji, że przypomnę tylko otwarcie w styczniu 1863 roku pierwszej w świecie linii kolei podziemnej z Bishop’s Road (dzisiaj Paddington) do Farrington Street. Ale na tym nie koniec, w maju
1886 roku otwarto nowy wiadukt kolejowy. Nie wiem, czy to z braku pieniędzy w miejskiej kasie na posadę londyńskiego urbanisty nowy most, nazwany St Paul’s Bridge, stanął zaledwie kilka metrów dalej od już istniejącego, patrząc w dół Tamizy. Zaprojektował go Henry Marc Brunel, ale proszę nie pomylić go z jego bardziej znanym ojcem, Isambardem Kingdom Brunelem, geniuszem sztuki inżynieryjnej tamtych czasów. Niestety, środkowy most zbudowany w formie długiej metalowej klatki nie był zbyt atrakcyjny i z czasem przestał również spełniać swoją komunikacyjną funkcję, między innymi w związku z budową w sąsiedztwie dwóch tuneli pod dnem Tamizy. Ostatecznie został zdemontowany w 1985 roku, użyczając część swojej konstrukcji wsporczej sąsiadowi, który zabrał także jego imię. Ten nowszy przeszedł całkiem niedawno gruntowną modernizację – został znacznie poszerzony, robiąc miejsce dla nowych peronów, przykryto go też nowym dachem z paneli słonecznych. Niestety, mimo tych współczesnych i funkcjonalnych pomysłów, moim zdaniem, również nie jest wizualnie atrakcyjny. Dlaczego stare kolumny wsporcze Cubitta nie zostały zburzone? Techniczne wytłumaczenie jest proste – stanowią one część fundamentów sąsiedniego mostu więc mogłoby to być dla niego ryzykowne strukturalnie. I całe szczęście, bo ten rząd pozostawionych świadków historii tego miejsca jest zachwycający w swej formie nawiązującej do romańskich kolumn zwieńczonych korynckimi głowicami i pomalowanych w ostrym odcieniu czerwieni. Wykonane były z odlewanego żeliwa wypełnionego betonem, więc mogą stać jeszcze długo, zgodnie zresztą z łacińską inskrypcją „Invicta” (niepokonany) widoczną na ocalałym do dziś herbie
znajdującym się na południowym końcu nieistniejącego już mostu. Ufając więc w solidność tych kolumn, jeden z internautów (Eamonn Morris – którego praw autorskich do tej idei nie mam zamiaru przypisywać sobie), rzucił pomysł, aby zbudować na nich domy. To nic nowego, wszyscy znają przepiękny most Rialto w Wenecji czy średniowieczny
most Notre Dame w Paryżu. Po co zresztą szukać daleko, przecież stary osiemnastowieczny London Bridge uginał się pod ciężarem trzypiętrowych kamienic wzdłuż całej swojej długości. No i może to być jakiś sposób na kryzys mieszkaniowy w Londynie. Ja pierwsza zapisuję się na małe studio – do Tate Modern będzie całkiem blisko.
KOŁO LWOWIAN w Londynie zaprasza na
TRADYCYJNY WIECZÓR PRZYJACIÓŁ LWOWA
połączony z degustacją likierów i wódek Baczewskiego i bufetem na lwowską modłę
Niedziela, 6 listopada o godz. 16.00, Sala Malinowa POSK-u 236-248 King Street, London W6 0RF Wstęp £10.00. Cały dochód przeznaczony na dzieci i harcerzy we Lwowie
wiersz
Maja Elżbieta Cybulska
Dziś oda Horacego Do Leukonoe w tłumaczeniu Adama Ważyka:
Łabędź Nie dociekaj nie nasza to rzecz Leukonoe kiedy umrzeć mam ja kiedy ty nie odsłaniaj babilońskich arkanów Co ma być niech będzie Czy wiele zim przed nami czy właśnie ostatnia pędzi Morze Tyrreńskie na oporne skały rozważnie klaruj wino nadzieję odmierzaj na godziny – czas biegnie zazdrosny o słowa – i weseląc się dziś nie dowierzaj przyszłości Horacy
październik 2016 (nr 223) | nowy czas
To jest chyba najczęściej przekładana oda Horacego ze względu na to, że w oryginale występuje carpe diem, nieprzetłumaczalne dosłownie na polski, więc Ważyk, stosując się do przekazu poety, wybrał „weseląc się dziś”. W wierszu najbardziej ujęło go wzruszenie, choć mnie się wydaje, że przenika go spokój raczej niż emocja. O Leukonoe nie wiemy nic, co w czasach niepohamowanego wścibstwa może wywołać niedosyt, ale przecież najważniejsze jest przesłanie skierowane do towarzyszącej osoby, w którym zostaje zespolona rezygnacja z umiarem. Przy winie oczywiście. Horacy, syn wyzwoleńca, przebywał w Tiburn (obecnie Tivoli), niewielkiej posiadłości w Górach Sabińskich, darowanej mu przez Mecenasa. Tym razem jemu usługuje niewolnik imieniem Taliarch. W odzie poświęconej podwładnemu (w tym samym zbiorze, co wiersz Do Leukonoe i inne ody, również w tłumaczeniu Ważyka) Taliarch wygląda trochę na skąpca, bo Horacy nie szczędzi mu przygany: „w dwuusznym dzbanie daj tu bez żalu/ czteroletniego sabina”. To „bez żalu” świadczy, że sługa nie grzeszył szczodrością. Nie ma to nic wspólnego z Leukonoe, ale sytuuje poetę w domowych realiach. Już słychać upomnienie: a panu przydałoby się więcej oszczędzać, bo z torbami pójdziemy. Przyjrzyjmy się „nie dociekaj” w pierwszym wersie. A cóż innego robi sam Horacy? On docieka cały czas. Czy odkrył coś, przed czym chce przestrzec słuchaczkę, czy też przyjął za pewnik przekazywane wskazówki i tylko potwierdza, co wszystkim jest wiadome? Cokolwiek za tym się kryje, jego styl jest zwięzły, zdania „gotowe”, wyważone, rzucane bardziej niż rozwijane. Czytając zbiór (22 ody), odnosi się wrażenie, że można dowolnie przestawiać strofy, nie burząc znaczenia poszczególnych utworów. To trochę jak w jakimś idealnym
wzorze, gdzie elementy są tak precyzyjne, że nie naruszają kompozycji, niezależnie od tego, gdzie się znajdują. Nie zdziwiłabym się, gdyby po krótkim namyśle dodał słowa wieńczące moją ulubioną odę „Do Apollina”: Synu Latony pozwól mi się cieszyć tym co jest moje zdrowiem i nietkniętą władzą umysłu pozwól niech się za mną nie wlecze starość brzydka i bez lutni. Starość najwidoczniej posłuchała, bo doszedł 57 lat, ale zgrzybiałość go ominęła. Chciałabym, żeby i dla mnie była łaskawa. Skoro wprowadziłam już akcent osobisty, pozwolę sobie na reminiscencję. Jakiś czas temu, na południu Turcji poszłam z samego rana, w towarzystwie angielskiego podróżnika, do świetnie zachowanego teatru greckiego. Siedliśmy sobie na najwyższych miejscach i milczeliśmy. Po dłuższej chwili mój towarzysz wstał i odczytał elegię, którą ułożył po śmierci swego brata. Po czym ja, zupełnie spontanicznie, wyrecytowałam pierwszą strofę XXIV Pieśni Kochanowskiego: Niezwykłym i nie leda piórem opatrzony Polecę precz, poeta, ze dwojej złożony Natury: ani ja już przebywać na ziemi Więcej będę; a więtszy nad zazdrość, ludnemi Miasty wzgardzę. Nie muszę dodawać, że moje próby przekładu tego fragmentu na angielski okazały się żałosne i niepotrzebne, bo przecież mogłam odesłać mego słuchacza do oryginału albo do niewątpliwe istniejącego przekładu. Utwór Kochanowskiego jest przetworzeniem ody Horacego Do Mecenasa o przemianie poety „z dwóch natur złożonego” w łabędzia. Wprawdzie Ważyk określa proces owej metamorfozy mianem „brutalnego”, ja bym wybrała słowo „nieunikniony”, bo jedna część nie może istnieć bez drugiej. Kochanowski zobrazował go w trzeciej strofie: Już mi skóra chropawa padnie na goleni. Już mi w ptaka białego wierzch się głowy mieni; Po palcach wszędy nowe piórka się puszczają, A z ramion sążeniste skrzydła wyrastają. (Czyż wizja Jana z Czarnolasu trzepoczącego „sążenistymi skrzydłami” nad „ludnemi miasty”, którymi „wzgardza”, nie rozpala wyobraźni?) Przytoczony epizod wygląda na fantazję. Proszę sobie tylko wyobrazić, że pisząca te słowa, w antycznym teatrze greckim, na obrzeżach jakiejś tureckiej mieściny, recytuje bliżej nieznanemu Anglikowi wiersz poety polskiego Renesansu oparty na strofach Horacego. Ale obecność starożytnych fantazją nie jest. Oni czuwają bez przerwy; zawsze gotowi coś przypomnieć, zaproponować, a nawet czegoś nauczyć, choć akurat ten cel jest skazany na niepowodzenie. Wracam zatem do Leukonoe i do udzielonej jej rady: „nie dociekaj”. Tę czynność Horacy zarezerwował dla siebie jako sposób na życie, które przecież nie było pozbawione dramatów. W młodości związał się z Brutusem i przyłączył do republikanów. Walczył razem z nimi przeciwko Oktawianowi, a po klęsce pod Filippi skorzystał z amnestii, wrócił do Rzymu i sekretarzował kwestorowi. Pomyślnym zbiegiem okoliczności osiadł w Tiburn, gdzie popijając sabina lub falerna, rozmyślał nad sensem życia i przeznaczeniem człowieka. Dziś dociekania wyszły z mody. Są godnym szacunku, ale zdecydowanie archaicznym luksusem. Niezbadane są jednak arkana losu. Kto wie, czy w nieokreślonej przyszłości nie wzlecą horacjańskim łabędziem i nie poszybują triumfalnie nad bezrefleksyjnym czasem.
kultura |33
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Kolekcja Lurczyńskiego... ciąg dalszy ze str. 29
wystawiane na sprzedaż w Galerii POSK przez panią Janinę Baranowską (wówczas dyrektora Galerii). Ceny najlepszych prac osiągnęły 120-150 funtów. Często też małe obrazy były przekazywane na akcje charytatywne organizowane w POSK-u, gdzie sprzedawano je za 510 funtów. Na ostatniej wystawie Lurczyńskiego, zorganizowanej około 10 lat temu, nikt nie kupił ani jednego obrazu. Monika Skowrońska zbudowała „porządną” szafę i zamknęła prace Lurczyńskiego na klucz, wiedząc, że jego najlepsze obrazy są sprzedawane za niską cenę, cała kolekcja zaś nie jest skatalogowana i nie wiadomo, kiedy i co może zniknąć. Tak też od 10 lat Lurczyński wegetuje w schowku Galerii POSK. W tej chwili tzw. Kolekcją POSK-u nie opiekuje się nikt. Monika Skowrońska zrezygnowała z funkcji opiekuna, a Biblioteka ze swoimi etatowymi pracownikami zajmuje się jedynie zbiorami bibliotecznymi. Ja ? jako wieloletni wolontariusz w funkcji dyrektora Galerii POSK – nie mam czasu na dodatkową opiekę nad zbiorem obrazów Mieczysława Lurczyńskiego. Postanowiłam jednak w związku z wilgocią spowodowaną przeciekiem w schowku galerii i potrzebą uzyskania większej przestrzeni wyciągnąć z tego miejsca część obrazów Lurczyńskiego i poprosić osobę z zewnątrz, wykazującą się dużym entuzjazmem (nazwisko znane Radzie POSK-u oraz redakcji „Nowego Czasu”), o skatalogowanie jego prac (wymierzenie, opisanie, sfotografowanie), może założenie strony internetowej, i ewentualnie zajęcie się reklamą, z możliwością sprzedaży z procentem (commission). Prace nad projektem przeprowadzone bezpłatnie zajęłyby prawdopodobnie parę miesięcy. Przedstawiając tę propozycję na Radzie POSK-u, nigdy nie spodziewałam się takiej opozycji wobec tego projektu. W końcu jednak został on poparty przez Zarząd i zaakceptowany przez większość Rady, kiedy opisałam realia magazynowania po kątach dzieł lepszych i gorszych, które są regularnie przekazywane na rzecz POSK-u, głównie po śmierci artysty. Tak jak powiedział prof. Jan Sienkiewicz w wywiadzie przeprowadzonym przeze mnie dwa lata temu dla „Nowego Czasu”, nie wszystkie dzieła z Kolekcji przedstawiają wartość większą niż fakt, że są malowane przez polskich artystów. Prace Lurczyńskiego jednakże mogłyby być warte więcej, jeśli ktoś chciałby się zająć ich promocją, a na to trzeba czasu, entuzjazmu, rozeznania na rynku sztuki i aktywności w internecie. Może byłby to pierwszy krok do szerszej reklamy spuścizny Polaków na Wyspach Brytyjskich, która do tej pory wegetuje w schowkach, na korytarzach, w polskojęzycznych artykułach, katalogach i nie wychodzi poza polskie ściany POSK-u. Zapraszam każdego entuzjastę sztuki do obejrzenia obrazów Lurczyńskiego – podkreśla Joanna Ciechanowska – a także do bezpłatnej, konkretnej pracy nad Kolekcją POSK-u. Dobrych rad mamy bardzo dużo, sugestii jeszcze więcej, propozycji pomocy sporo, ale wolontariuszy, którzy zakasaliby rękawy na dłuższy czas, niestety nam brakuje. Gdyby w tak otwarty sposób rozmawiać o wszystkich problemach dotyczących naszej spuścizny, może byłoby ich mniej… Opracowała: Teresa Bazarnik
Ostatnia rodzina w kinach UK Zwycięzca festiwalu filmowego w Gdyni zostanie wprowadzony do kin sieci Odeon w Wielkiej Brytanii i Irlandii od 4 listopada. Ostatnia rodzina to rozgrywająca się w ciągu 28 lat warszawska saga słynnej rodziny Beksińskich: Zdzisława – jednego z najbardziej cenionych, a zarazem kontrowersyjnych malarzy polskich końca XX wieku, oraz Tomasza – wyjątkowego dziennikarza muzycznego, prezentera radiowego i tłumacza z języka angielskiego. W legendarne postaci Zdzisława i Tomasza wcielili się Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik. Towarzyszą im Aleksandra Konieczna jako Zofia Beksińska oraz Andrzej Chyra w roli marszanda Piotra Dmochowskiego.
Film zdobył właśnie Złote Lwy dla najlepszego filmu, a także nagrodę publiczności, dziennikarzy i nagrody aktorskie dla Andrzeja Seweryna i Aleksandry Koniecznej na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni. W sierpniu Andrzej Seweryn otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. Ostatnia rodzina jest jednym z najbardziej oczekiwanych tytułów tego roku. Dystrybucja w Polsce rozpoczęła się 30 września i film zostanie pokazany w ponad 200 kinach w całym kraju. Jest to niewątpliwie jedno z najważniejszych wydarzeń polskiej kinematografii w tym roku. W Wielkiej Brytanii i Irlandii film będzie pokazywany w około dziesięciu miastach, z angielskimi napisami, czyli w podobnym modelu, w jakim zaprezentowany został na tutejszym rynku film Bogowie Łukasza Palkowskiego. Od 4 listopada film będzie emitowany w sieci kin ODEON na terenie Wielkiej Brytanii i Irlandii.
34| pytania obieżyświata
Kto wymyślił ogród angielski?
Włodzimierz Fenrych
P
rzy pałacowych rezydencjach zazwyczaj są ogrody. Od frontu znajduje się dziedziniec, na który niegdyś podjeżdżały powozy gości, a dziś – limuzyny. Na tyłach pałacu zaś roztacza się park. Dzieli się zwykle na dwie części – symetrycznie rozplanowany i równiutko przystrzyżony tzw. ogród francuski oraz nieregularnie rozplanowany tzw. ogród angielski. Pierwowzorem ogrodu francuskiego, gdzie klomby i nisko przycięte żywopłoty są jakby odrysowane od linijki, jest ogród Ludwika XIV w Wersalu. Ogród angielski – nieregularnie rozplanowane ścieżki, rozległe trawniki, grupy swobodnie rosnących drzew – jest wzorowany na... No właśnie, na czym? Czy istnieje wzorzec angielskiego ogrodu analogiczny do Wersalu? A jeśli istnieje, to gdzie? Jednym z najpopularniejszych malarzy początku XVIII wieku był Claude Lorrain, pejzażysta. Malował on rozświetlone nieziemskim blaskiem krajobrazy pełne antycznych ruin ukrytych w zieleni. Był on szczególnie popularny w Anglii, gdzie nazywa się go tylko imieniem – Claude – tak jak w innych krajach mówi się o Rafaelu lub Leonardzie. Obrazy Claude’a są tak urocze, że chciałoby się do nich wejść. Jego wielbicielem był Richard Boyle, Earl of Burlington, jeden z najbogatszych ludzi w Anglii. Innym był William Kent, malarz. Obaj marzyli o tym, żeby wejść do obrazu Claude’a. Zetknęli się podczas podróży do Włoch, gdzie zwiedzali te same ruiny. Po powrocie postanowili urzeczywistnić marzenie – Burlington miał na ten cel pieniądze, a Kent pomysły. Postanowili zbudować taki ogród, jak krajobrazy na płótnach Lorraina. Na realizację pomysłu wybrali podlondyńską (wówczas) rezydencję Burlingtona w Chiswick (obecnie zachodni Londyn). W owym czasie (około 1720 roku) wokół rezydencji arystokratów powstawały ogrody wzorowane na Wersalu – symetryczne, z nisko przyciętymi żywopłotami, równiutkimi klombami, nawet stawy były odrysowane jak od linijki. Styl rokoko wprowadził tu zmianę – klomby i żywopłoty odrysowane były nie od linijki, a od krzywika, niemniej tak samo równo przycięte i symetryczne. Kent i Burlington mieli w zamyśle zmianę znacznie bardziej radykalną – chcieli odtworzyć antyczny ogród rzymski. Z przekazów pisanych wnioskowali, że antyczne ogrody (takie jak na przykład u Horacego) były nieformalne, natura miała tam do powiedzenia więcej niż nożyce ogrodnika. Formalny ogród przy rezydencji w Chiswick już istniał, Burlington postanowił go przerobić i polecił wykonanie nowego projektu Kentowi.
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Podłużną sadzawkę zaplanował Kent tak, by była lekko zagięta i tym sposobem robiła wrażenie rzeki. Aby to wrażenie spotęgować, zbudował nad nią murowany most. Zaplanował rozległe trawniki, tak by z pałacu był widok na ową sztuczna rzekę. Drzewa i krzewy rosły w kępach przypominających te naturalne. Żywopłoty były nie po to, by podkreślać symetrię, ale by tworzyć atmosferę interesujących zakątków. Mogły na przykład stanowić tło dla marmurowych rzeźb w antycznym stylu. No bo skoro ogród ma być jak w starożytnym Rzymie, to muszą być w nim marmurowe rzeźby – Kent ustawiał w różnych miejscach ogrodu portrety sławnych mężów albo wielkie kamienne amfory. W starożytnych ogrodach stały też zapewne świątynie pogańskich bóstw, zatem i w Chiswick takie postawiono. Jońska świątynia w parku w Chiswick stała się wzorcem dla podobnych obiektów stawianych w pałacach arystokratów w całej Europie. Ogród z rzeką, mostem, swobodnie rosnącymi drzewami i bez geometrycznych klombów robił wrażenie naturalności, ale było to tylko wrażenie – ogród był bowiem tak samo sztuczny jak ten w Wersalu. Murowany most jest wystarczająco szeroki dla ruchu kołowego, ale nic nim nie jeździ, bo z obu stron prowadzą doń tylko ścieżki. Jest on również zupełnie niepotrzebny, bo rzeka jest sztuczna i właMurowany most nad podłużną sadzawką w Chiswick Park, która sprawia wrażenie rzeki
ściwie można powiedzieć, że została wykopana, żeby most ładnie wyglądał. No i wygląda ładnie, a o to właśnie chodzi. Lord Burlington był również architektem, co wśród ówczesnej arystokracji było rzeczą wyjątkową. Podobno nie rozstawał się z podręcznikiem architektury renesansowego mistrza włoskiego Palladio. Rezydencja w Chiswick została zbudowana wedle zasad wyłożonych w tym podręczniku i dziś jest uważana za czołowy przykład tzw. architektury palladiańskiej. Lord Burlington był jednym z pierwszych popularyzatorów klasycyzmu w architekturze, acz nie był w tej dziedzinie pierwszy. Miał wybitnych poprzedników, takich jak choćby Sir Christopher Wren. Natomiast w projektowaniu ogrodów on oraz William Kent byli pionierami, a ogród w Chiswick uważa się za ich pierwsze dzieło. To jest właśnie wzorcowy romantyczny ogród angielski. Mieszkańcy dzisiejszej londyńskiej dzielnicy Chiswick prawdopodobnie nie są świadomi tego, że ten obecnie miejski park miał taki wpływ na dzieje sztuki. Do niedawna zresztą był cokolwiek zaniedbany, dopiero kilka lat temu sporym nakładem kosztów przywrócono mu dawną świetność. Turyści jednak raczej tu nie przyjeżdżają. Dlaczego? Ano dlatego, że nie tylko mieszkańcy Chiswick nie są świadomi roli, jaką ogród ten odegrał w dziejach sztuki. Tak naprawdę mało kto o tym wie.
wędrówki po londynie |35
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Dulwich Picture Gallery polskie początki Teresa Bazarnik
Znane są powszechnie skłonnności Anglików do przedsięwzięć charytatywnych – fundowania instytucji użyteczości publicznej, szpitali, szkół, muzeów, galerii itp. Ale fakt, że najstarsza publiczna angielska galeria obrazów, Dulwich Picture Gallery, powstała poniekąd dzięki kolekcji zebranej na zamównienie polskiego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego – nie jest powszechnie znany, choć w samej galerii i w jej publikacjach pełno śladów świadczących o polskich koneksjach tego miejsca.
P
rzypomnijmy więc historię dziwnego zbioru obrazów, który stał się bezpośrednią inspiracją do powstania pierwszej publicznej galerii na Wyspach Brytyjskich. W 1790 roku król Staś, znany w kręgach europejskich miłośnik i koneser sztuki, za pośrednictwem swego brata Michała Poniatowskiego złożył zamówienie na kolekcję obrazów, która stanowić miała zalążek polskiej galerii narodowej. Zadanie stworzenia takiej kolekcji powierzył dobrze prosperującemu, osiadłemu w Anglii francuskiemu marszandowi Noelowi Desenfans. W ciągu kilku lat kolekcja rozrosła się w zbiór znakomitych płócien. Niestety, nadszedł rok 1795. Tragiczny dla losów naszego kraju, króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i dość dramatyczny dla francuskiego marszanda, którego abdykacja polskiego króla zostawiła ze wspaniałą kolekcją i… pustą kieszenią. Desenfans, nie bacząc na polityczne pryncypia, zaczął podejmować nerwowe próby odzyskania swoich pieniędzy. Niestety, król Staś był niewypłacalny, caryca Katarzyna obojętna na finansowe zobowiązania króla bez tronu, a rząd angielski nie wykazywał zainteresowania kolekcją. Za swoją pracę Desenfans zdążył jednak otrzymać zapłatę honorową – król Stanisław Poniatowski zanim został pozbawiony tronu, nadał mu honorowy tytuł: Consul General of Poland. Finansowe tarapaty nie zabiły na szczęście w marszandzie prawdziwego miłośnika sztuki i filantropa. Obrazy zebrane na zamówienie polskiego króla połączone z jego własną kolekcją postanowił udostępnić społeczeństwu, nosząc się z zamiarem otwarcia pierwszej w tym kraju galerii publicznej. Chciał również, by galeria stała się miejscem, gdzie młodzi adepci sztuk pięknych mogliby studiować płótna wielkich mistrzów. Choć nie zdążył urzeczywistnić swojej idealistycznej wizji, to nim zmarł, zdołał zarazić swoim pomysłem przyjaciela, malarza i
również kolekcjonera sztuki. Francis Bourgeois, nadworny malarz króla Stasia, który od polskiego monarchy otrzymał szlachectwo, stał się spadkobiercą kolekcji Desenfansa, z zastrzeżeniem jednak, że ma być ona przekazana na cele publiczne i pieczołowicie chroniona. Po śmierci Bourgeois kolekcja Desenfansa przekazana została do Dulwich College. W celu udostępnienia jej szerszej publiczności Bourgeois przekazał też w swoim testamencie dziesięć tysięcy funtów na zbudowanie specjalnego miejsca na ekspozycję zebranych dzieł sztuki. Zaprojektowaniem galerii miał się zająć rozsławiony już wówczas autor projektu architektonicznego budynku Bank of England, John Soane. Galeria otwarta została w 1813 roku, dwa lata po śmierci Bourgeois, jako pierwsza publiczna galeria w Anglii. Oprócz swej podstawowej funkcji spełnia jeszcze jedną rolę – część galerii jest mauzoleum jej fundatorów. Zatrzymując kolekcję Desenfans nigdy nie odzyskał swoich pieniędzy, ale dzięki temu król Polski, Stanisław August Poniatowski wpisał się na trwałe w historię brytyjskich muzeów i przysporzył chwały marszandowi, którego bankructwo doprowadziło do stworzenia trwałej wartości publicznej. Dulwich Picture Gallery, położona na terenie przylegającym do Dulwich College i naprzeciwko pięknego parku jest miejscem niezwykle urokliwym, o bardzo specyficznej atmosferze, gdzie w ciągu tygodnia w ciszy i spokoju można podziwiać płótna największych mistrzów (m.in. Rembrandta, Van Dycka, Rubensa, Poussina, Murilla, Watteau, Canaletta, Gainsbourough, Hogartha) eksponowanych bez męczącego natłoku wielkich galerii i ze znakomitym światłem dzięki sufitowym otworom okiennym, a także podziwiać oryginalną architekturę budynku stworzonego przez Johna Soane’a. W weekendowe dni galeria jest znacznie bardziej zatłoczona, gdyż piękne tereny Dulwich Village i okolic przyciągają nie tylko turystów, ale i londyńczyków z innych dzielnic stolicy.
Dziś Kartagina to zaledwie porośnięte palmowymi gajami fundamenty rozebranych przez najeźdźców budowli
Katedra św. Wincentego w Tunisie
Wielblądem, dżipem i taksówką przez Tunezję Na dromadera się nie wsiada, na dromadera się nasuwa. Wystarczy podejść od tyłu, rozstawić szeroko nogi nad garbem siedzącego zwierzęcia i mocno złapać za uchwyt siodła – a wielbłąd, podnosząc się, sam umieści jeźdźca na swym grzbiecie. dziś często stanowią atrakcję dla turystów pragnących przeżyć kilkugodzinną, całodobową lub nawet kilkudniową saharyjską przygodę. Tekst i zdjęcia Marcin Kołpanowicz
W
ielbłąd wstaje w trzech etapach: gdy rozkraczyłem się nad swym dromaderem, ten najpierw katapultował mnie w górę (zerwał się na „łokcie” i „pięty” jednocześnie), potem próbował przerzucić mnie przez głowę (gwałtownie wyprostował tylne nogi), a następnie usiłował strząsnąć mnie do tyłu (co było rezultatem wyprostowania przednich nóg). Kiedy zwierzę stanęło już na dobre, jego kończyny zaczęły wykonywać dziwny balet – co jakiś czas to jedno, to drugie kopyto wyskakiwało w górę bez ostrzeżenia, jakby porażone prądem; miałem wrażenie, że dromader chce mnie kopnąć w stopę, choć najczęściej trafiał siebie samego w brzuch. Zaskakująco różnorodne były wydawane przez niego odgłosy: od popiskiwań i bulgotań, przez chrząkanie i warczenie, po przerażający ryk, przypominający apogeum wściekłości Godzilli. Zdany na nieposkromiony apetyt mojego wierzchowca przemieszczałem się wraz z nim od jednej wystającej z piasku ostrej trawki lub kolczastej gałązki do drugiej, dopóki mój dromader nie podprowadził mnie do reszty jeźdźców. Gdy dołączył do grupy, natychmiast poszukał ucha swojego kolegi i zaczął je intensywnie ogryzać – uświadomiłem sobie wtedy, że to z tego powodu uszy wielbłądów tak często są w opłakanym stanie. A gdy ruszyliśmy, zrozumiałem także, dlaczego wielbłądy nazywane są „okrętami pustyni”. Zwierzę porusza się zupełnie inaczej niż koń: idąc, unosi na przemian obie prawe, a następnie obie lewe kończyny, co powoduje charakterystyczne kołysanie na boki. Niegdyś dromadery były podstawowym środkiem lokomocji i transportu w Tunezji,
Wstrętna szmata Po zamachu, do którego doszło w Muzeum Bardo w Tunisie i do którego przyznał się ISIS, rząd Tunezji wprowadził nadzwyczajne środki bezpieczeństwa i czyni wszystko, by podobna tragedia się nie powtórzyła. Zresztą w dzisiejszych dziwnych czasach prędzej w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku można zostać skróconym o głowę, zastrzelonym lub wysadzonym w powietrze – jeśli znajdzie się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. W Tunezji obcokrajowca na każdym kroku spotyka uśmiech, uprzejmość i życzliwość, co sprawia, że przez cały czas pobytu czułem się tam bezpiecznie. Poczucie zagrożenia miałem tylko raz: gdy wracałem już czarterem do kraju, w towarzystwie – śpiewających na całe gardło hotelowy hit turnusu Elo, elo, ziomale i bluzgających – rodaków, którzy po rozpiciu kolejnej flachy zaczęli się awanturować. Władze Tunezji, dla której wpływy z turystyki stanowią jedną piątą dochodu narodowego, czynią wszystko, by nie powtórzyła się tragedia z muzeum Bardo. Na rogatkach miast podejrzane samochody sprawdzane są przez patrole policyjne i wojskowe. Hotele i miejsca uczęszczane przez turystów mają bardziej dyskretną ochronę: monitoring i wmieszanych w tłum agentów. W Tunezji występuje islam w wersji soft; kraj ten wśród państw muzułmańskich uchodzi za najbardziej liberalny. Tunezyjczycy piją wino, Tunezyjki nie tylko nie noszą burek, ale w ogóle często nie zakładają chust. Jest tak od czasu reform wprowadzonych tutaj w latach 50. minionego wieku przez pierwszego prezydenta niepodległej Tunezji, Habiba Burgibę, który – być może pod wpływem swej żony, Francuzki – zapewnił kobietom równouprawnienie, zakazał bigamii, zaś hidżab nazywał wstrętną szmatą. Dziś ani radykalni islamiści, ani zamachowcy nie mogą tu liczyć na wsparcie wśród zwykłych ludzi. Już dwa tygodnie po strzałach w muzeum Bardo przez Tunis przeszła wielotysięczna manifestacja potępiająca terroryzm – to najlepiej pokazuje brak społecznej akceptacji dla ISIS. Tłum skandujący: „Tunezja jest wolna! Precz z terroryzmem!” niósł na transparentach hasła: Je suis Bardo oraz We are not afraid.
Mowa mozaik W Muzeum Bardo byłem tam dwa miesiące po tragedii: w ścianę przed wejściem do budynku wmurowano już płytę upamiętniającą ofiary zamachu, wśród nich trzech Polaków. Pod nią, na posadzce, stosy świeżych kwiatów. Płyta wykonana jest w technice mozaiki, bo chlubą tuniskiej kolekcji są właśnie rzymskie mozaiki, których zgromadzono tu najwięcej na świecie. Niegdyś zdobiły podłogi domów zamożnych obywateli, stanowiąc oznakę bogactwa i dobrego smaku, dziś wyeksponowane na muzealnych ścianach dają wyobrażenie o możliwościach techniki układania kolorowych kamiennych kostek oraz o finezji, do której doprowadzili ją starożytni artyści. Mozaiki są zarazem kopalnią wiadomości o życiu codziennym w pierwszych wiekach naszej ery: ukazują stroje, narzędzia, broń, meble, łodzie oraz obyczaje dawnych mieszkańców północnego wybrzeża Afryki. Choć chętnie przedstawiano sceny mitologiczne, to równie często tematem mozaik były polowania, walki gladiatorów, połów ryb czy uprawa roli. Oprócz pozostałości rzymskich, w muzeum Bardo wyeksponowana jest także bogata kolekcja mozaik wczesnochrześcijańskich, bo nie można zapominać, że w
podróże |37
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
pierwszych wiekach po Chrystusie wyznawcy nowej, prężnie rozwijającej się religii założyli tu wiele gmin. Najpiękniejszym zabytkiem z tych czasów jest chrzcielnica z Demny – wyłożony mozaiką, wyprofilowany podobnie jak współczesne jacuzzi basenik, w którym zanurzał się katechumen. Chrzcielnica oddzielona jest od zwiedzających czerwonym sznurem i można oglądać ją jedynie z daleka, jednak gdy pilnujący sali zauważył, jak zawzięcie fotografuję wszystkie mozaiki, podszedł do mnie i konfidencjonalnym tonem zapytał, czy chciałbym podejść bliżej do chrzcielnicy. Z radością przyjąłem jego propozycję, a wtedy strażnik wystawił dłoń i szepnął mi w ucho: – Bakszisz pur mua… Dzięki wyszperanym z kieszeni dwu dinarom mogłem wykonać ujęcie z góry i dotknąć tego niezwykłego świadectwa chrześcijańskiej historii Tunezji, która dziś jest w 98 proc. muzułmańska. Pozostałe dwa procent dzielą równo pomiędzy siebie żydzi i chrześcijanie, którzy cieszą się tutaj nieczęstą w krajach islamu swobodą religijną. Przy Avenue Bourguiba, głównej ulicy Tunisu, dokładnie naprzeciwko francuskiej ambasady stoi okazała katedra św. Wincentego, kościoły można znaleźć także w innych miastach, a na Dżerbie znajduje się czynna synagoga.
Na dywanie w Kairouanie Drugi raz bakszysz okazał się przydatny w Kairouanie. Po Mekce, Medynie i Jerozolimie jest to czwarte co do ważności miasto islamu, gdyż w tutejszym Meczecie Cyrulika przechowywane są trzy włosy z brody Mahometa. Choć nie-muzułmanie mogą poruszać się swobodnie po terenie meczetu, to nie wolno im wejść do pomieszczenia, w którym znajdują się relikwie. Udało mi się jednak skłonić leżącego na dywanie przed drzwiami świątyni dozorcę, by za drobną opłatą wziął mój aparat i wykonał wewnątrz (niestety, nieco ruszone) zdjęcie znajdującej się za kratą szklanej szkatułki, w której przechowywany jest fragment zarostu Proroka. Kairouan to miejsce warte dłuższego zatrzymania nie tylko ze względu na Meczet Cyrulika, czyli Sidi Sahaba, przyjaciela Mahometa, który był zarazem jego fryzjerem, ale także z powodu niezwykle malowniczych uliczek i mediny, w której, jak w Sezamie, zgromadzone są wszystkie skarby świata. Miasto zachowało egzotyczny, orientalny charakter, toteż zagrało Kair w filmowych przygodach Indiany Jonesa. Kairuan słynie z wyrobu dywanów, zarówno tych utrzymanych w stylu berberyjskim, o surowych geometrycznych wzorach, jak i bordowych, pokrytych drobnymi ornamentami w jasnej obwódce – w stylu tureckim. Spotkany na ulicy sympatyczny Kairuańczyk zaproponował mi wejście na taras domu swego brata, skąd, jak zapewniał, rozciąga się piękny widok na Wielki Meczet. Istotnie, meczet z dachu był widoczny, ale stanowił tylko pretekst – żeby dostać się na taras, trzeba było przemierzyć ogromny dwukondygnacyjny sklep z dywanami, w którym przy krosnach siedziały kobiety o zręcznych dłoniach i uważnych spojrzeniach, a „brat” i jego subiekci robili wszystko, żebym wyszedł z ich rodzinnego interesu obarczony przynajmniej dwoma 50-kilogramowymi dywanami pod pachami. Tylko nagłemu przypływowi asertywności zawdzięczam, że tak się nie stało.
Koloryt lokalny Całkowicie różna od pustynnego południa jest zielona i kwitnąca północ kraju. Płyną tam nieliczne w Tunezji stałe rzeki (największa z nich to Madżarda), dzięki którym możliwa jest uprawa warzyw, owoców czy winorośli. Między pustynią a żyznymi okolicami Tunisu rozciąga się półpustynia – bezkresne połacie monotonnego płaskiego stepu, z rzadka porośnięte krzewami i sukulentami. Na
ich gałązkach i kolcach powiewają tysiące niebieskich reklamówek, rozmieszczonych z taką regularnością, jakby to było efektem jakiejś ogólnonarodowej akcji. Niestety, podobnie jak w wielu innych krajach arabskich, ludność wykazuje się tutaj całkowitą beztroską i wręcz niechlujstwem, gdy chodzi o pozbywanie się odpadków. Wzdłuż dróg, utrzymanych zresztą bardzo dobrze, jak okiem sięgnąć ciągną się rozwleczone przez wiatr i zwierzęta śmieci. Na ulicach mniejszych miejscowości na każdym kroku piętrzą się połamane deski, gruz, sterty piasku, zwoje kabli, beczki po ropie, porzucone silniki samochodowe, sterczące druty zbrojeniowe – wszystko to okraszone plastikowymi butelkami, puszkami po napojach, pudełkami po papierosach i szmatami. Dramatycznym elementem dekoracji ulicy są łby krów, baranów czy wielbłądów wywieszone jako osobliwa reklama przed sklepami mięsnymi. Stały składnik kolorytu lokalnego stanowią przydrożne prywatne „stacje benzynowe”, przypominające nieco swym wyglądem aparaturę do pędzenia bimbru. Na rachitycznej konstrukcji z drutu spoczywa opleciona rurkami beczka z paliwem, które pochodzi z kontrabandy z Libii. Oficjalnie litr benzyny kosztuje w Tunezji 1,6 dinara (ok. 3 zł). Tę przemyconą można nabyć nawet za jedną czwartą ceny, ale zagadnięty taksówkarz twierdził, że jej nie kupuje, gdyż może uszkodzić silnik. Większość budynków wygląda, jakby ktoś postanowił je rozebrać, zanim skończył budować, więc ruiny starożytne, np. ogromny amfiteatr rzymski w El Jam, często wyglądają solidniej niż współczesne domy mieszkalne.
Starożytne all incusive Inaczej jest z Kartaginą, o której losie przesądził Katon, kończąc każde swe wystąpienie w senacie słowami: „A poza tym wydaje mi się, że Kartagina powinna zostać zburzona”. Tak też się stało: po wygraniu III wojny punickiej Rzymianie zburzyli, przeklęli i posypali solą fragment wybrzeża Morza Śródziemnego w pobliżu dzisiejszego Tunisu, gdzie wznosiła się ta stolica morskiej potęgi Fenicjan. Kartagina odżyła później jako rzymska kolonia, ale po podboju Afryki Północnej przez Arabów w VII wieku podzieliła los swej poprzedniczki. Dziś Kartagina to zaledwie porośnięte palmowymi gajami fundamenty rozebranych przez najeźdźców budowli Niegdyś dromadery były podstawowym środkiem lokomocji i transportu w Tunezji, dziś często stanowią atrakcję dla turystów
i zrujnowane Termy Antoniusza. Ich lokalizacja nad samym morzem przypomina lokalizację nowoczesnych kompleksów hotelowych. Podobieństw starożytnych term ze współczesnym SPA jest zresztą więcej, więc śmiało można je uznać za zapowiedź kwitnącego w Tunezji przemysłu hotelowego. Wszak samą nazwę SPA wywodzi się z łacińskiego salus per aqua – zdrowy przez wodę. Termy wzniósł cesarz Hadrian w II wieku, na wzór rzymskich Term Trajana, ale ponieważ nie doczekał końca budowy, otrzymały one imię jego przybranego syna, cesarza Antoniusza, który właściwie przyszedł na gotowe. W potężnej symetrycznej budowli zaprojektowano caldaria – baseny z wodą gorącą dzięki podpodłogowemu systemowi ogrzewania, tepidaria – pomieszczenia przypominające współczesną saunę, i frigidarium – centralnie umiejscowiony basen z zimną wodą. W budynku mieściła się biblioteka, jadalnia, gdzie serwowano także alkohol (all inclusive!), dom publiczny oraz latryna, w formie półokrągłej marmurowej półki ze znajdującymi się w niewielkich odległościach otworami, na których siedząc, można było podtrzymywać konwersację. Wodę miastu i termom zapewniała kombinacja fenickiej i rzymskiej myśli technicznej. Do gigantycznych, przetrwałych do dzisiaj punickich cystern w Bordż Dżedid wodę doprowadzano z odległego źródła w górach za pomocą zbudowanego przez Rzymian kamiennego wodociągu. O inżynierskim kunszcie Rzymian świadczy fakt, że w długim na 120 km wodociągu udało się utrzymać stały spadek trzech promili, czyli trzech metrów na jeden kilometr. Wyjazd do Tunezji kojarzy się dziś głównie z beztroskim i leniwym spędzaniem czasu pomiędzy solidnie nachlorowanym basenem, uginającym się szwedzkim stołem (nieśmiertelne pytanie polskiego turysty: „Czemu nie ma schabowego?”) a barem z darmowymi kolorowymi drinkami, w ośrodku, który niczym nie różni się od podobnych obiektów w Chorwacji, Egipcie czy Tajlandii. Przemysł turystyczny działa tu perfekcyjnie: codziennie klimatyzowane autokary zabierają tysiące gości z lotniska do hotelu, gdzie zaopatrzeni w elektroniczny klucz od pokoju i plastikową obrączkę identyfikacyjną zbijają bąki, dopóki ten sam autokar nie odstawi ich, czerwonych od słońca i cięższych o kilka kilogramów, z hotelu na lotnisko. Warto jednak wykorzystać czas spędzony w Tunezji na poznanie jej kultury, historii, krajobrazów, rękodzieła, kuchni i innych atrakcji, które oferuje ten różnorodny, zaskakujący i gościnny kraj.
38| historie nie tylko zasłyszane
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
Ucz się jezyków obcych, by zrozumieć polski Michał Opolski
N
ie lubię skrajności i boję się wszelkiego jarzma, również językowego. Nie domagam się więc lustracji polszczyzny i wykarczowania z niej wszelkich zapożyczeń, które nagromadziły się w naszym języku przez wieki. Musielibyśmy bowiem od nowa uczyć się komunikowania. Leżą mi na sercu, jak zwykle, tylko dwie kwestie – zdrowy rozsądek i proporcje. Mamy krawaty, więc nie róbmy z nich zwisów męskich, z pizzy zaś – podpłomyka z farszem. Zżymam się jednak, gdy obserwuję, jak importuje się nad Wisłę bez jakichkolwiek zahamowań słowa angielskie, których używa się coraz częściej tam, gdzie doskonale można by posłużyć się istniejącymi słowami polskimi. Jakikolwiek import ma sens, gdy sprowadzany towar jest u jego nabywcy deficytowy lub po prostu opłaca się go importować. Na razie w przypadku zasobów leksykalnych naszego języka deficyt nie jest tak duży, jak może to wynikać z szaleńczego importu. Nie wiadomo też, jak uzasadnić jego opłacalność. Na własne życzenie oraz przez własną głupotę robimy z naszego języka leksykalne śmietnisko, przez co porozumiewamy się coraz częściej nie za pomocą polszczyzny, lecz używając koszmarnego konglomeratu. Rzuciłem okiem tu i ówdzie. Naprawdę jest i śmieszno, i straszno…
Brifing księdza proboszcza? To jasne, że w jakimś tam telewizyjnym programiku o modzie pewna dama mówi: haj lajf, imidż lub luk, bo wyższe sfery, wizerunek lub wygląd to przecież nie to samo – brzmią prowincjonalnie, przaśnie. Ale czy w związku z tym, że dama ta ma wobec Zachodu coś do nadrobienia, mam za nią gonić i dostawać angielskiej obstrukcji językowej? Oczywiście że nie. Przełączam na inny program, naiwnie wierząc w to, że nie wszyscy zwariowali na punkcie językowych implantów. Co usłyszałem w kolejnej, tym razem poważnej stacji informacyjnej? Zapraszają na krótki brifing premiera. Na co? Bo nie chwytam? Chodzi o krótkie spotkanie informacyjne, tak? A, teraz już rozumiem, ale jestem pewien, że wielu Polaków nie zrozumiało (i nie ma się czemu dziwić), choć to do nich adresowano tę zapowiedź. Ale to już oczywiście ich wina, bo gdyby uczyli się języków obcych, to rozumieliby polski. Czy doczekamy się kiedyś brifingu księdza proboszcza zamiast ogłoszeń duszpasterskich? Czekam z niecierpliwością!
Trzeba się sfokusować, w czym pomoże nam kołcz Znów zmieniam kanał telewizyjny. Znalazłem poważny program publicystyczny. Skoncentrowałem się na odbiorze w dwójnasób, choć dziś wiem, że wypadałoby raczej się sfokusować, bo właśnie tego słowa użył gospodarz programu. Moda ta przyszła do nas już dawno. Kiedy kilka lat temu podjąłem pracę w pewnej instytucji, zanim pozwolono mnie i moim kolegom pracować samodzielnie,
musieliśmy przejść gruntowne szkolenie. Uczył nas – oczywiście – najlepszy kołcz z Warszawy. W prowincjonalnym Lublinie mówiliśmy jeszcze wtedy – instruktor lub szkoleniowiec. Nie wykluczam, że i te ostatnie słowa mogą być zapożyczeniami z języków obcych, ale powtórzę raz jeszcze – za cholerę nie rozumiem, dlaczego na siłę zastępujemy wyrazy już istniejące zwrotami angielskimi. Bo komuś ubzdurało się, że tak będzie brzmieć dużo lepiej, światowo? Moim zdaniem brzmi coraz bardziej groteskowo i żałośnie.
Fresz na kaca Jaki jest najlepszy sposób radzenia sobie ze skutkami zarwanej nocy? Każdy ma swój. Nie wiedziałem tylko, że dobrym sposobem na poranne dolegliwości jest fresz. Tak przynajmniej doradzał w polskiej telewizji pewien jegomość. Niewtajemniczonym wyjaśniam – chodzi o sok wyciskany ze świeżych owoców lub warzyw, a dowiedziałem się o tym tylko dzięki uprzejmości telewizyjnego prezentera, który w porę przetłumaczył radę z „polskiego” na nasz. Nadużywającym alkoholu doradzam naukę angielskiego, gdyż lada dzień bez tego nie będą w stanie dobrze wytrzeźwieć. Naoglądałem się tej naszej telewizji bez umiaru. A umiar trzeba przecież znać. Postanowiłem więc zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i pospacerować po mieście. I gdyby nie spacer, to może odpuściłbym sobie ten wywód na temat naszego języka, kwitując całą sprawę śmiechem z zakompleksionej Polski. Ale problem jest dużo szerszy, gdyż nie dotyczy już tylko kilku lub kilkunastu osób, które w mediach posługują się nieszczęsnym konglomeratem językowym, tylko niemal wszystkich – od pucybuta po prezydenta.
Ap to 50% of Odwiedziłem w Polsce kilka sklepów i po prostu oniemiałem. Wszechobecne sejle biją po oczach z każdego składu, który oferuje przeceny. Tu uwaga – nawet ap tu 50% of. Okazja! A raczej wypadałoby po nowemu stwierdzić – niezły bergejn. Szkoda tylko, że w żadnym z opisywanych sklepów nie znalazł się jakiś prowincjusz, który byłby łaskaw zamieścić również zwykłą informację w języku polskim: przecena do 50%. Znaleźli się za to „światowcy”, którzy nie omieszkali przetłumaczyć tej angielszczyzny na inne obce języki. Przepraszam, ale nie zwróciłem uwagi na jakie dokładnie, bo poczułem, że zaraz trafi mnie szlag. Nie mam nic przeciwko angielskim napisom w sklepach i na ulicach – skoro jesteśmy Europejczykami. Pełna zgoda. Jest tylko jeden mały problem. Prócz cudzoziemców, którzy przyjeżdżają nad Wisłę, mamy jeszcze kilkadziesiąt milionów polskich obywateli. Niektórzy z nich nie mówią po angielsku, inni zaś – do tego grona ja się zaliczam – są poirytowani faktem, że we własnym kraju zmuszeni są obcować tylko z angielszczyzną, mimo że w wielu sytuacjach zabrania tego ustawa o języku polskim. Do tej pory sądziłem, że cenimy sobie w Polsce niezależność, ale najwyraźniej zmierzamy do tego, by na gruncie językowym stać się kolonią brytyjską. A wystarczyłoby zamieścić informację o ofercie w kilku językach, również i w polskim, i taki Opolski nie miałby się do czego przyczepić.
Świeże sandwicze dla zakompleksionych Znam argumentację wszystkich tych, którzy mówią o żywotności języka. W wielu kwestiach się z nią zgadzam, ale tylko pod tym warunkiem, że mają uzasadnienie lingwistyczne. Co ma żywotność języka do natrętnego importu? Czy jedyną metodą rozwoju polszczyzny jest małpie, bezmyślne ulepszanie? Niech mi kaktus na dłoni wyrośnie, jeśli reklama, którą zobaczyłem na polskim lotnisku, ma coś wspólnego z rozwojem języka. Otóż przed jedną z lotniskowych jadłodajni było napisane: świeże sandwicze. Przytaczam tego językowego potworka w oryginalnej formie, pochodzącej – jakkolwiek by patrzeć – z lotniska w Europie. Nie twierdzę, że w XXI wieku nasz język osiągnął stopień ostatecznego rozwoju i nie będą nam potrzebne kolejne zapożyczenia. Śmiem tylko zauważyć, że wywieszanie w Polsce napisów w stylu Merry Christmas będzie prowadzić do powstawania coraz to nowych potworków językowych. Już teraz mógłbym mnożyć przykłady niemal w nieskończoność, dlatego strach pomyśleć, co stanie się z naszym językiem, jeśli nie zaczniemy w końcu kierować się zdrowym rozsądkiem. Dawno, dawno temu, polska arystokracja ukochała sobie francuszczyznę, często popadając w swoim uwielbieniu w zwykłą śmieszność. Dziś Polacy ukochali sobie angielszczyznę. Trudno jednak mówić o jakiejś wyraźnej symetrii, gdyż ta pierwsza, mimo wszystko, miała bardzo duży wpływ na naszą rodzimą kulturę, druga natomiast, przynajmniej w tej formie, której przykłady przytaczam, sprowadza nas do roli zakompleksionych pariasów, którzy na siłę próbują zaadaptować obcy język.
nowy czas | październik 2016 (nr 223)
historie nie tylko zasłyszane |39
Pan ZenobiuSZ Złamane serce Irena Falcone
Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.
Mój syn przeżywa nieszczęśliwą miłość. To znaczy miłość bez szczęśliwego zakończenia – mówię do Zenka. – A jak to właściwie jest, to szczęśliwe zakończenie to miałby być ślub? – Zenobiusz zaczyna chichotać. – A z mojego doświadczenia i z tego, co słyszę od kolegów, to właściwie ślub jest nieszczęśliwym zakończeniem miłości. Mój syn jest spokojnym i zrównoważonym młodym mężczyzną, ale od dwóch miesięcy zachowuje się jak człowiek nawiedzony. Ma huśtawki emocjonalne, czasami jest w euforii i twierdzi, że na pewno dziewczyna do niego wróci, a czasami wpada w czarną rozpacz. – Otóż, problem jest w tym – mówię do Zenka – że on nie wie, dlaczego ona z nim zerwała. Bo powiedziała mu to, co
Lewą ręką przez prawe ramię – Zęby mi się śniły dziś w nocy – zwierza mi się zatroskana Zuzanna. – To co? – pytam. – Jak to co? To niedobrze. Zły znak! – Zuzanno, co najwyżej jest to znak, że powinnaś pójść do dentysty i sprawdzić stan twojego uzębienia. – Ależ ty jesteś przyziemna. W takich przypadkach zawsze należy wiedzieć, co zrobić. – A co trzeba robić? – dociekam. – Zabezpieczyć się! – Przed czym? – dopytuję, nie wierząc własnym uszom. – No, przed urokami i żeby nic pecha ci nie przyniosło. Na takie rzeczy musisz zwracać uwagę – poucza mnie Zuzia. – Na jakie rzeczy? Na sny? Sen jak sen, dziś przyśniły ci się zęby, jutro co innego. Nie martw się tym. Jak mawiała moja babcia – sen mara, Bóg wiara. – Oj, nie tylko na sny. Na kominiarza, na koty, na sól… – ciągnie Zuzanna. – Co robisz, kiedy spotkasz kominiarza? – Łapię się za guzik – odpowiadam rozbawiona. – No widzisz, i to jest błąd. Gdy łapiesz się za guzik, to guzik będziesz miała. Monetę trzeba ścisnąć!
zwykle dziewczyny mówią, czyli że potrzebuje przestrzeni, aby odnaleźć siebie. Savino, mój syn, dostaje prawie gorączki, kiedy o tym mówi, a właściwie krzyczy: – No to gdzie ona siebie zgubiła? Ze mną, ze mną zgubiła siebie!? – Codziennie muszę tego słuchać – zwierzam się Zenkowi. – Już dalej nie mogę. Czasami zastanawiam się, czy nie wysłać go na jakąś terapię. Zenobiusz aż podskakuje na krześle: – Na jaką terapię pani Irenko! Do roboty niech idzie, to zaraz się wyleczy, za dużo ma czasu na myślenie. To jest chyba u pani rodzinne, wy wszystko analizujecie i kroicie na małe kawałki, a potem się tego nie daje z powrotem skleić. Poza tym to chyba oczywiste, ona na pewno sobie kogoś innego znalazła. Wieczorem siadam z moim synem do kolacji i ostrożnie próbuję zasugerować, że być może jego dziewczyna nie szukała samej siebie, lecz po prostu znalazła sobie kogoś innego. Savino natychmiast się oburza. – Ja wiem, kto mamie do głowy to wsadził. Zenek! On myśli, że to takie proste, że wszystkie kobiety są takie same. Niech mama mu powie, aby się nie wtrącał, bo to nie jest jego sprawa. Poza tym ona jest inna. Mija kilka dni. Mój syn spędza większość czasu u siebie w pokoju, a kiedy pojawia się sporadycznie na posiłki, ciągnie się za nim jakby czarna chmura z piorunami i deszczem. Któregoś dnia Zenek wpada niespodziewanie na kawę i zaczyna z Savinem rozmawiać na temat pracy na budowie. Zostawiam ich samych. Po godzinie Zenobiusz puka do mnie do pokoju i mówi, podkręcając wąsa: – Wszystko załatwione, od jutra pani syn będzie ze mną do pracy jeździł, mam taki mały remont mieszkania w Londynie. Jutro przyjadę po niego o siódmej rano. Pani się nie
martwi, ja go z tej miłości wyleczę – śmieje się, nadal podkręcając wąsa. Mija kilka dni, Zenobiusz pojawia się co rano przed drzwiami punkt 7, odwozi mojego syna co wieczór około 19. Widzę, że Savino pada ze zmęczenia i po zjedzeniu kolacji oraz kąpieli idzie natychmiast spać. Jest piątek, schodzę rano do kuchni, Savino patrzy na mnie ponurym wzrokiem i mówi: – Ja z tym Zenkiem nie wytrzymam, on codziennie rano w vanie włącza na całą parę jakieś polskie rockowe piosenki i śpiewa całą drogę. Ten jego entuzjazm mnie zabije. W tym momencie rozlega się pukanie do drzwi. Zenobiusz jak zwykle woła już od progu: – Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje. Klepie Savino po plecach i mówi: – Obudź się, jedziemy, jesteś Polakiem, siła i wiara nas łączy. Savino nieco podniesionym głosem odpowiada: – Ja jestem w połowie Włochem. Zenka zmroziło, widać, że nie wie, co powiedzieć. Po krótkiej chwili uśmiecha się jednak mówi : – Ale w połowie jesteś Polakiem. Włocha zostaw w domu, a Polaka zabierz do pracy. Tego wieczora słyszę, jak mój syn wzburzonym głosem rozmawia z kimś przez telefon. Zbiega na dół i woła do mnie: – Zenek miał rację! Ona mnie zdradziła i to z kim? Z moim kolegą. Nawet nie mogę mu lania spuścić, bo on jest policjantem. Następnego dnia Savino siedzi na dole i czeka na Zenobiusza. Słyszę, jak mój syn łamanym polskim opowiada Zenobiuszowi, co się stało. W ogóle nie zauważają, że wchodzę do kuchni. Patrzę, jak idą w stronę samochodu i obaj machają rękoma w trakcie rozmowy. W tym momencie zrozumiałam, że dziś do pracy wyszedł mój syn Polak.
– A to nowość! Zawsze słyszałam o guziku – widząc jednak niezadowoloną minę Zuzanny, obiecuję ze śmiechem: – Dobrze, od dzisiaj będę ściskała pieniążek. – Na kominiarza monetę, a na kukułkę banknoty. Im więcej, tym lepiej! – dodaje Zuza. – Na jaką znowu kukułkę? Przeoczyłam coś? – pytam. – No, moja droga, to nawet dziecko wie. Jeśli słyszysz po raz pierwszy w roku kukanie kukułki, musisz mieć przy sobie portfel z banknotami. – A karty bankowe mogą być? – podpuszczam Zuzię. – Oczywiście, że nie! Tylko banknoty się liczą! – Zuzanno, w mieście nie tak łatwo jest usłyszeć kukułkę. No, może w parku. A już na pewno w lesie. Zastanów się więc, kto do lasu chodzi z portfelem wypchanym banknotami? – pytam wiedziona zdrowym rozsądkiem. – Tego nie wiem, ale za to wiem, że banknoty muszą być, bo inaczej grozi ci bieda. No i na koty uważaj, żeby ci żaden drogi nie przebiegł. Ale to na pewno wiesz. – A jeśli przebiegnie? – dociekam. – To musisz iść okrężną drogą. W przeciwnym razie pech murowany. – Zuziu, mieszkam w okolicy, gdzie jest mnóstwo kotów i co chwila któryś staje na mojej drodze. Kręciłabym się zatem w kółko i spóźniłabym się tam, gdzie idę. A wtedy rzeczywiście mogłabym mieć kłopoty – dodaję rozbawiona. – To jeszcze zależy, jakiego zwierzak jest koloru. Kiedy spotkasz na swej drodze białego kota w dzień lub czarnego wieczorem albo w nocy, wszystko będzie w porządku. Jeżeli natomiast na odwrót – pech niechybny! – A co z kotami w białe i czarne cętki? Albo rudymi? – dopytuję, śmiejąc się. – Nie kpij sobie! Tego nie wiem, ale można to gdzieś spraw-
dzić. Zuzanna zamyśla się, a po chwili dodaje: – A o soli słyszałaś? Wiesz, co robić, gdy się rozsypie?. – Zmieść albo zebrać mokrą ściereczką – żartuję. – Nic podobnego! Bo spotka cię jakaś nieprzyjemna sytuacja albo się pokłócisz! Rozsypaną sól bierzesz lewą ręką i rzucasz nią za prawe ramię. Ojej, albo odwrotnie. Już dokładnie nie pamiętam – zatroskała się Zuzanna. – Ale jeśli rzucę tę sól przez obojętnie które ramię, to ona znów będzie rozsypana. I co wtedy? Powtórzyć? A jeśli tak, to spędzę w kuchni sporo czasu na zabawie z solą. Nie wiem, czy moja czekająca na obiad rodzina zrozumie, że jest, co prawda, głodna, ale za to bezpieczna. Bo ja zamiast przygotować posiłek, odczyniam uroki. I rzeczywiście może dojść na przykład do kłótni. Zuzanna jednak już mi nie odpowiedziała. Może znów zastanawiała się nad znaczeniem swojego snu… Albo szukała w pamięci jeszcze innych sytuacji, przed którymi powinna mnie przestrzec… A ja pomyślałam o tym, ileż jest tych wszystkich rzeczy, na które ona zwraca uwagę pewnie kilka razy dziennie. I prawdopodobnie nie tylko ona. Oprócz tego musi wiedzieć, jak zapobiec… Znajomość środków zaradczych jest bardzo ważna, gdyż w przeciwnym razie mogłoby się coś stać. I tu pytania się mnożą. No bo, na przykład, co zrobić, gdy się spotka blondyna wieczorową porą lub zobaczy pająka? I czy na widok przebiegającego drogę kota można powiedzieć: – Tfu, na psa urok!? Albo z tą kukułką? Czy na pewno tylko o kukanie chodzi? A czy listonoszowi można otworzyć drzwi, jeśli nie zadzwoni trzy razy? Aż skóra cierpnie. Lepiej zawczasu odpukać! W drewniane i niemalowane!
Lidia Krawiec-Aleksandrowicz
od rewolucji do ewolucji – wybiórczy kalejdoskop 10-lecia LONDON 08 (206)
LONDON
2014
2014
LONDON
LONDON
01 (199) FREE ISSN 1752-0339
ISSN 1752-0339
working with
ORLA .fm
2014
09 (207)
03 (201)
2014
FREE ISSN 1752-0339 ISSN 1752-0339
ROZMOWA NA CZASIE
»06
SWEGO NIE ZNACIE…
»26
Sztuka integracji
Wakacje w Folkestone
Dawid Skrzypczak: Doprawdy, żyjemy
Należy wyjść ze swoich czterech ścian i zacząć się interesować swoim otoczeniem. Wspomagaj sąsiadów, dbaj o miejsce, w którym mieszkasz, bądź aktywny na różne sposoby. Jeżeli lubisz grać w piłkę, zapisz się do lokalnego klubu. Jeżeli bliskie są ci prawa pracownicze, zacznij działać w związku zawodowym. Po prostu zrób coś nie tylko dla siebie – mówi Patryk Maliński
Adam Wojnicz: W wakacje nie trać
w bardzo ciekawych czasach. Europa po raz kolejny staje w obliczu zagrożenia konfliktem. Zagrożenie jest o tyle większe, że jego zarzewia znajdują się na rubieżach Europy oraz w samym jej centrum. Można wyróżnić trzy główne ogniska zapalne: sytuacja na Ukrainie, Bliski Wschód oraz radykalizacja środowisk muzułmańskich w Europie.
czasu i pieniędzy, zamiast jechać na drugą stronę Kanału, zatrzymaj się w Folkestone. Pogoda może nie taka jak w Hiszpanii czy we Włoszech, ale nie wydasz pieniędzy na drogie kremy. I dojazd tańszy. Zabrzmiało jak oferta agencji turystycznej? Nic z tego. Byłem, widziałem, doświadczyłem.
cover design by Joanna Ciechanowska, silhouettes by Gosia Łapsa-Malawska
»04
Gorący sierpień 2014
Fot. Joanna Ciechanowska
TAKIE CZASY
Lady Panufnik na tle portretu swojego męża Andrzeja Panufnika Stanisław Frenkiel „Ucieczka Kwika” ok. 1970 olej na płótnie
DONALD TUSK przyjechał w 2007 roku do Londynu, by namawiać polskich imigrantów do powrotu do kraju. Robił wszystko, by zawrócić imigracyjną nawałnicę. Nie tylko płomiennymi przemówieniami obiecywał nam drugą Irlandię, także drukowaniem poradników-powrotników za pieniądze z budżetu. Teraz sam dołącza do fali odpływającej z naszego kraju. W głosowaniu w sobotę 30 sierpnia został wybrany przewodniczącym Rady Europejskiej. Wyemigruje do Brukseli, zostawiając kraj, którego nie zamienił w Eldorado. Pytanie, E-migration. Will I make it?, niech pozostanie retoryczne. Grafika pod takim właśnie tytułem, której autorem jest nasza stała współpracowniczka JOANNA CIECHANOWSKA została nominowana do National Art Competition i będzie w połowie października wystawiona w Somerset House w Londynie. Joannie Ciechanowskiej oraz Donaldowi Tuskowi gratulujemy!
POSK–50 lat i jeszcze więcej
E-Migration. Will I make it?
ROK PANUFNIKA > 16 >25
NIKT NIE NARZEKA, ŻE DO WIELKIEJ BRYTANII PRZYJEŻDŻAJĄ ZAGRANICZNI BANKIERZY… Czy kradniemy Brytyjczykom pracę? DIMITRI COLLINGRIDGE z Channel 4: – Problem polega na tym, że nic nie kradniecie. Praca jest. Brytyjczycy nie chcą wykonywać pewnych prac, a ktoś je musi wykonać. Polacy pracują ciężko, są lepiej wykwalifikowani i paradoksalnie zmuszają Brytyjczyków do zmiany kwalifikacji. Z autorem programu o imigrantach rozmawia Aleksandra Łojek-Magdziarz
LONDON LONDON
9-22 October 2010 15 (151) FREE ISSN 1752-0339
29 July 2011 13 (170) FREE ISSN 1752-0339
LONDON
Trzecia część filmu Immigration; Inconvenient Truth będzie pokazana w Channel 4 w najbliższy poniedziałek, 21 kwietnia, o godz. 20.00.
October 2012 7 (185) FREE ISSN 1752-0339
LONDON 21 September 2010 14 (150) FREE ISSN 1752-0339
arteria »3-5
Dzie cię cy rasiz m?
WYROK Wyrokiem polskiej społeczności maczającej palce we prowokacjach artystycznych redakcja dwutygodnika „Nowy Czas” zostaje skazana na... dożywotnie organizowanie ARTerii!
WIELKA BRYTANIA
LONDON 18 APRIL 2008 15 (80) nowyczas.co.uk FREE
Kronika upadku
»9
Panowie Konsulowie, dziękujemy To nie jest dyplomatyczna kurtuazja, ani okolicznościowa uprzejmość – naprawdę szkoda nam, że swoją pracę kończą właśnie konsulowie Dariusz Adler i Jakub Zaborowski, którzy zaskarbili sobie ogromną sympatię różnych środowisk polskiej społeczności swoim osobistym zaangażowaniem w sprawy rodaków wszystkich pokoleń – daleko większym niż wymaga tego zakres ich obowiązków.
FAWLEY COURT
»8-9 To, że coś złego dzieje się w Barnfield South Academy w Luton, zaczęło wychodzić na światło dziennie co najmniej pół roku temu. Niektóre z kilkudziesięciu polskich dzieci stawały się obiektem drwin lub zaczepek. Rzucone do innego środowiska – z powodu podjętej przez rodziców decyzji o emigracji – szybko musiały się zaaklimatyzować i nauczyć angielskiego. W takiej sytuacji – będąc słabszym – łatwo zostać kozłem ofiarnym. »3, 4
Finally Ms Aida Dellal Hersham is called to give evidence. Dressed in black zip dress-outfit, with red-rich puffy scarf, Ms Hersham has already shed tears in Court and in its corridors. The strain is enormous. She admits in private “… at NOT enjoying the trial”. This in any event is what we are asked to believe.
Sława Harasymowicz
»7
»18
Na polu bitwy byłabym sanitariuszką
Czas na wakacje Podobnie jak w roku ubiegłym zawieszamy działalność wydawniczą na okres wakacji. Powrócimy we wrześniu z większą energią i nowymi pomysłami. Życzymy Państwu (i sobie) udanych i słonecznych wakacji! » 20-21
Komu potrzebny jest
Wojciech Goczkowski
Fawley 'High' Court: sensation and scandal!!!
KULTURA
THE POLISH WEEKLY
Artykuł ten nie powstał w celu obrażenia lub zgorszenia kogokolwiek, a szczególnie Zgromadzenia Księży Marianów, którego zasługi i pracę misyjną doceniam i szanuję. Ale w obliczu gorszących faktów, których wszyscy jesteśmy świadkami, zachowanie milczenia jest prostą drogą do cynizmu i oschłości serca – na to nikt nie może sobie pozwolić, a na pewno nie za cenę zachowania „świętego spokoju”.
„Nasze motto to prawda. Nasze działanie to nieustraszone jej bronienie”. Takie słowa przeczytali w 1843 roku czytelnicy pierwszego numeru „News of the World”. Redakcja, upchnięta początkowo w małym budynku przy londyńskim Strandzie, wkrótce stała się prawdziwą potęgą. Tak spektakularnego upadku nikt się nie spodziewał…
CZAS NA WYSPIE
NEW TIME
»6
FAWLEY COURT
Witajcie w ciężkich czasach
Private Eye o Fawley Court „Pani Hersham nie jest właścicielem Fawley Court ani w myśl kontraktu, ani w żaden inny sposób. Tytuł własności został nabyty przez Cherrilow Ltd., którego ja nie reprezentuję. A Pani Hersham nie ma żadnego związku ani nie czerpie korzyści z Cherrilow Limited”. W takim razie, co pani Hersham robi w Fawley Court, wynajmując architektów do jego renowacji?…
Rząd majstruje przy polityce społecznej. Na korektach się nie skończy. Cameron chce zmienić nasze myślenie. Wojna przeciwko rodzinom!, Złupią je podatki!, Furia niepracujących matek! – to tylko parę nagłówków, jakimi po zeszłotygodtygodniowej konferencji konserwatystów uraczyły nas brytyjskie gazety.
Moja rosyjska natura nie mogła znieść wszystkich „może” i „chyba”, tego delikatnego muśnięcia o prawdę w każdej rozmowie, mnie trzeba brać za mordę i już. Dlatego do aresztu leciałam z ulgą, bo tam było wszystko jasne, dopowiedziane – rozmowa ze Svetlaną Savrasovą, autorką książki Masz tylko dziadka, Lenina i Boga
Waldemar Januszczak
»8
CZAS NA WYSPIE
REPORTAŻ
»14-15
KULTURA
»16
Gauguin – twórca mitów?
W imię syna Na 1000 chłopców rodzą się w Indiach jedynie 933 dziewczynki. Większość z tych narodzin to i tak tragedia, bo pojawienie się córki do dziś jest równoznaczne z nieszczęściem. Stanowią ciężar dla rodziny, która musi otoczyć je opieką i zapewnić posag. I choć zwyczaj hojnego obdarowywania małżonka został oficjalnie zakazany, to nadal jest częstą praktyką. Historia w Indiach wciąż musi być męskiego rodzaju. Musi urodzić się syn.
Jaki był? Jakie tajemnicze wydarzenia kryją się za jego obrazami? Jechaliśmy długo, więc pasażer siedzący koło mnie i zaglądający mi przez ramię do gazety zapytał w pewnej chwili (po angielsku): – Właśnie, dlaczego Gauguin pojechał na Tahiti? Odpowiedzi na zaskakujące pytania przeważnie bywają szczere. Odpowiedziałam mu, że nie wiem i bardziej niż biografia artysty interesuje mnie jego malarstwo.
Jak zinterpretować to, co od kilku lat dzieje się w Fawley Court? Zła wola, ignorancja czy nieporadność w zarządzaniu dobrem zgromadzonym przez dwa pokolenia? Jak powinna zareagować polska społeczność w Wielkiej Brytanii na pomysł wystawienia na sprzedaż symbolu naszej obecności w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej? Oburzeniem czy współczuciem? Gniewem czy obojętnością? U wielu sprawa ta wywołuje uczucie smutku i rozczarowania. Czy można wyznaczyć cenę wartościom, które do tej pory wydawały się nie podlegać prawom rynku? Czy można zlicytować świadectwa nadziei i bohaterstwa? Smutne, że Marianie zachowują się tak, jakby trzeba im było to tłumaczyć. Sprzedaż Fawley Court prowokuje pytania o teraźniejszość i przyszłość polskiej społeczności w Londynie i na Wyspach, o jej tożsamość i zdolność samoorganizacji. Czy jesteśmy jeszcze jedną etniczną grupą w strukturze współczesnej wieży Babel, rozpoznającą się jedynie przez obyczajowe przyzwyczajenia, czy też stać nas na wysiłek podtrzymywania pamięci i kształtowania wizji przyszłości? Dla stworzenia wspólnoty i wychowania jednostki ważne jest połączenie tych dwóch elementów. Zdawał sobie z tego sprawę założyciel Fawley Court, ksiądz Józef Jarzębowski. Dlatego w szkole, którą założył w 1953
Fawley Court? znalazło się miejsce dla muzeum polskiej historii i polowego ołtarza w pałacowej kaplicy. Dzisiejsi następcy księdza Jarzębowskiego wydają się tego nie rozumieć. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy po raz pierwszy odwiedziłem Fawley Court w 2005 roku. Pojechałem, zachęcony przez spotkanych w Londynie Polaków, którzy opowiedzili mi o możliwości zwiedzenia Muzeum i poznania historii bohaterskiego księdza. Zgromadzenie Marianów kojarzyło mi się z Licheniem i kilkoma wykładowcami z czasów studiów. Kiedy wyjeżdżałem z Fawley Court moja wiedza poszerzyła się o wiele nowych faktów, ale niestety poznałem też w pełni czym są tzw. „mieszane uczucia”. Powodem moich wewnętrznych niepokojów była rozmowa z jednym z zakonników na temat przyszłości wspomnianego ołtarza. W opinii Marianina ołtarz powinien zostać usunięty z prezbiterium, ponieważ jego symbolika nie koresponduje ze współczesnością, a militarne elementy (skrzydła husarskie i głownia miecza) fałszują pokojowe przesłanie chrześcijaństwa. Wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej nie został poddany krytyce, ale już jego historyczne związki z Kultem Miłosierdzia Bo-
żego przedstawiały się mojemu rozmówcy dosyć mgławicowo i mętnie. Z naszej dyskusji wynikało, że tym co powstrzymuje Ojców Marianów przed przeniesieniem ołtarza do muzeum jest obawa przed reakcją, już coraz mniej licznych, ale wciąż żyjących ludzi z pokolenia, którego doświadczenie ten ołtarz przekazuje. Teraz już wiem (fakty o tym mówią), że zdaniem Marianów również cała posiadłość nie odpowiada nowym czasom. Otóż głębokim nieporozumieniem jest myśleć, że ołtarz i Fawley Court jest dzisiaj potrzebne wojennemu pokoleniu. Dla nich spełniły już swoją rolę. Dawały oparcie w czasie wojny i chroniły przed upadkiem w rozczarowanie i bezradność po przegranej wojnie. Przesłanie, jakie niesie niechciany ołtarz i jego otoczenie potrzebne jest przede wszystkim młodemu pokoleniu. Myślę, że w ten sposób rozumował również ksiądz Jarzębowski gromadząc pamiątki po Powstaniu Styczniowym i zachowując świadectwa czasów jemu współczesnych. Jak prowadzić pracę wychowawczą i duszpasterską nie mogąc pokazać materialnych świadectw ludzi, którzy w najtrudniejszych momentach swojego życia, Polski i historii Europy nie utracili wiary i nadziei?
Fawley Court to nie historyczne sentymenty, ale miejsce, które powinno należeć do przyszłości. Historia w nim opowiedziana może służyć następnym pokoleniom. Gdyby takiego miejsca nie było, należałoby je stworzyć. Święto Zesłania Ducha Świetego, obchodzone co roku w Fawley Court, wyznacza horyzont myślenia o przyszłości tego ośrodka, który musi wrócić do idei prowadzenia pracy edukacyjnej w poszerzonej i unowocześnionej formule. Jest w Fawley Court wystarczający potencjał, aby stało się centrum spotkania ludzi z różnych ras, kultur i narodów, którzy potrafią się porozumieć mimo różnic języ-
kowych i cywilzacyjnych. W ten sposób powstałaby również przestrzeń, w granicach której pojawiłaby się szansa podzielenia się z innymi własną historią i pamięcią pokoleń, co w kontekście zachodzących procesów jednoczenia się Europy ma wyjątkowe znaczenie. Wszystko jednak wskazuje na to, że władze Zakonu Marianów wolą widzieć przyszłość Europy bez historii Polski. Przeniesienie zbiorów księdza Jarzębowskiego do Lichenia jest tego wystarczającym dowodem i żadne słowa wyjaśnień nie mogą usunąć sprzed oczu tych niemożliwych do zaakceptowania faktów.
W Londynie powstaje Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, str. 3 NASZ CZAS
»4
FELIETONY
»13
LUDZIE I MIEJSCA
»15
KULTURA
Wicemistrz z charakterem górala
Jak feniks z popiołów
Polska urzędami stoi
Gdy dowiedziałem się o projekcie Letniego Seminarium Jagiellońskiego – Szkoła Liderów Polonijnych, firmowanego przez renomowane uczelnie: Uniwersytet Jagielloński oraz Polski Uniwersytet na Obczyźnie (PUNO) działający w Londynie, udział w nim wydał się dla mnie obowiązkowy.
Dwa miliony 300 tysięcy rodaków opuściło kraj, wyjeżdżając do pracy za granicę. Nie ma w Polsce miasta, w którym największe firmy nie zapowiadałyby na najbliższą przyszłość zwolnień grupowych. Ci, którzy pracę właśnie utracili, daremnie odwiedzają urzędy pracy– ofert nie ma i nikt tym ludziom niczego nie proponuje.
Po zdobyciu srebrnego medalu na paraolimpiadzie w Londynie, Janusz Rokicki wrócił do swojego normalnego życia, czyli do biedy i codziennej walki o byt. W nagrodę za sukcesy sportowe od wojewody śląskiego otrzymał... zegarek, a od miasta Cieszyn... książkę!
»23
CZAS NA RELAKS
»28
Diaboliczny romantyk jazzu
Z zewnątrz maleńka…
Adam Bałdych przebojem dołączył do grona polskich osobowości jazzu. W zalewie muzycznej przeciętności epoki iTunes i youtube, w czasach wszędobylskich sampli i miernych coverów, taki album jak Imaginary Room pozwala mieć nadzieję, że wartościowa muzyka wyprze w końcu wszechobecną medialną tandetę.
Restauracja Robin Hood znajduje się w bardzo bliskim sąsiedztwie POSK-u. Urokliwe miejsce, z możliwością wynajęcia lokalu na prywatną imprezę (do 70 osób), z niewielkim, ale zachęcającym parkietem, dobrym jedzeniem i – co w dobie kryzysu niezwykle istotne – atrakcyjnymi cenami.
Punktem kulminacyjnym wizyty papieża Benedykta XVI na Wyspach była beatyfikacja XIX-wiecznego słynnego teologa i duszpasterza, kardynała Johna Henry’ego Newmana. Papież wskazał go jako wzór świętości i żywotności Kościoła na ziemi brytyjskiej. Jego popiersie w Fawley Court (na zdjęciu) towarzyszyło Polakom w ich emigracyjnych losach. Było też duchową inspiracją wychowanków Divine Mercy College.
Wizyta Benedykta XVI
»4-5 Tragedy and Triumph
»6-7
LONDON 10 (208)
2014
LONDON October 2015
ISSN 1752-0339
FREE ISSN 1752-0339
09 (207)
nowy czas LONDON
2015
nowyczas.co.uk
LONDON
2014
nowy czas
[01/211] LONDON FREE ISSN 1752-0339
1-14 marca 2010 4 (140) FREE ISSN 1752-0339
ISSN 1752-0339
nowyczas.co.uk
cover design by Joanna Ciechanowska, silhouettes by Gosia Łapsa-Malawska
Rys. Andrzej Krauze
[08/217]
Dwaj panowie i… orkiestra [03] Fot. Filip Ćwiżewicz
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk
Książę Karol w POSK-u
– Czy ja też zostanę kiedyś królem? Nie udało nam się ustalić, czy książę Karol podczas wizyty w Polskim Ośrodku SpołecznoKulturalnym 23 lutego zapytał o to Króla Maciusia I. Adam »3 Zamoyski Sława Harasymowicz CZAS NA WYSPIE
>05 >25
»5
TAKIE CZASY
»9
REPORTAŻ
Waldemar Januszczak
»12
LUDZIE I MIEJSCA
»19
Solidarność 30 lat
Rozmówki polskie
Żywoty grzesznych
Pikantne figle Fryderyka
Frasyniuk, jakby w rewanżu, niefrasobliwie zakomunikował zebranym, że11 listopada to święto bez znaczenia dla współczesnych Polaków. Powinno być zniesione i zastąpione świętem 4 czerwca, kiedy Polacy po latach komunizmu poczuli się znowu wolni. – W czerwcu jest cieplej – dodał Frasyniuk – ludzie mogą świętować na ulicach, popijać wódkę.
Fresz po przedawkowanej nocy, po czym brifing w radiu, przed południem sejle, bo można złapać ap to 50% bergejn. Jeśli nie potraficie się na tym sfokusować, zawsze możecie liczyć na pomoc kołcza. Gdybyście opadli z sił i wasz imidż na tym ucierpiał, sandwicz na pewno pomoże wam odzyskać świeży luk…
Kim będę w moim ulicznym wcieleniu, jeszcze nie wiem. I nie wiem, jak długo ono potrwa. Wiem jedynie, że trzeba jakoś przetrwać tę śmieszną brytyjską zimę. Nie zimna się obawiam, a opadów, czyli przemoczenia ciuchów i legowiska. Noc z 9 na 10 grudnia przesiedziałem w bramie kościoła baptystów na skrzyżowaniu Camden Road i Hilldrop Road.
Urodził się blisko czterdzieści lat temu w Częstochowie, w rodzinie muzyków i intelektualistów. W wieku osiemnastu lat kończy liceum muzyczne w klasie skrzypiec. Dziadek, religioznawca, wywiera na nim duży wpływ. Fryderyk z fascynacją przegląda jego bibliotekę. W 2005 roku przyjeżdża do Anglii i zaczyna systematycznie malować.
LONDON 6-20 kwietnia 2010 6 (142) FREE ISSN 1752-0339
LONDON 7-21 June 2010 10 (146) FREE ISSN 1752-0339
CZAS NA WYSPIE
LONDON 14-28 February 2010 03 (139) FREE ISSN 1752-0339
»3
ROZMOWA NA CZASIE
Zaginiony pomnik Chopina znaleziony
Przez trzy dni polska muzyka królowała nad Tamizą. Mistrzem ceremonii był Nigel Kennedy – największy ambasador polskiej kultury.
Jest rok 1975, dokładnie 26 lutego. W londyńskim South Bank przed głównym wejściem do Royal Festival Hall ma się odbyć długo oczekiwana uroczystość odsłonięcia pomnika Fryderyka Chopina. Pomnik odsłonięto. Kiedy zniknął z tego prestiżowego miejsca? I gdzie się znalazł?
WYBORY POWSZECHNE W UK
»4-5
»6-7
Trzecia droga konserwatystów Więzy społeczne, wyrównywanie szans, ekologia i walka z dyskryminacją – takim językiem brytyjska lewica operuje od lat. Ale dziś na Wyspach mówią nim konserwatyści. Kampania wyborcza w Wielkiej Brytanii nabrała impetu po tym, jak premier Gordon Brown 6 kwietnia poprosił królową Elżbietę II o rozwiązanie parlamentu. Wybory powszechne odbędą się 6 maja.
KOMENTARZE
Rosyjskie śledztwo budzi wątpliwości Niedaleko miejsca, w którym rozmawiamy, mieści się Muzeum Szpiegostwa. Umieszczono w nim slogan: „nic nie jest takie, jakie się wydaje”. To ważne hasło, gdy ma się do czynienia z tego typu katastrofami. Wraz ze znajomymi zebraliśmy 44 pytania, na które mimo publikacji raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego wciąż nie znamy odpowiedzi. Zaczęliśmy również gromadzić przypadki jawnych kłamstw. I mamy już 27 przykładów kłamstw, które trafiły do mediów i przez jakiś czas obowiązywały.
TAKIE CZASY
LONDON
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk
LONDON
15-29 marca 2010 5 (141) FREE ISSN 1752-0339
16-29 stycznia 2010 1 (137) FREE ISSN 1752-0339
FAWLEY COURT
Świadkowie his tor ii 10 lutego 1940 roku to data pierwszej deportacji Polaków z Kresów Wschodnich. – Kresy to dla nas kraj lat dziecinnych, raj utracony– mówi Irena Godyń, świadek tej jednej z najtragiczniejszych kart naszej historii. – Zaskoczonych, przerażonych ludzi, którzy nie bardzo wiedzieli, jak się pakować i co zabierać, dowożono do czekających na stacjach bydlęcych wagonów. Oczyszczono Kresy Wschodnie z najbardziej
– według Sowietów – wrogiego elementu. Osadników z zemsty za 1920 rok; leśników, by zapobiec partyzantce. Zesłańców umieszczono w obozach administrowanych przez NKWD. Wykorzystywani byli do katorżniczej pracy w tajdze. Druga wywózka, 13 kwietnia 1940 roku, objęła rodziny wojskowych, policji, ziemian, nauczycieli i profesorów, działaczy społecznych i politycznych. Transporty skierowano do Ka-
zachstanu, do pracy w kołchozach, sowchozach i małych miasteczkach. Trzecia deportacja, 14-29 czerwca 1940 roku, objęła głównie uciekinierów z terenów Polski okupowanych przez Niemców. Umieszczono ich w obozach administrowanych przez NKWD, a przeznaczano do pracy w kopalniach węgla lub lasach. Czwarta – 14-22 czerwca 1941 roku – objęła głównie środowiska inteligencji i ziemiaństwa.
– Mówiono nam – wspomina Irena Godyń – że na zawsze, na wymarcie. Jednak na mocy układu Sikorski-Majski utworzono na terenie Związku Sowieckiego Armię Polską pod dowództwem gen. Andersa. Zwolniono więźniów i deportowanych. Przy wojsku znalazły schronienie osierocone dzieci i ludność cywilna. Na nieludzkiej ziemi zostały liczne groby rodaków, a także
»7
»11
Na czasie Grzegorz Małkiewicz: Znajomość własnej historii i pamięć o zmarłych przodkach to elementarne zasady każdej społeczności. Czy 14-letnie dziecko zasłużyło na najgorszą klątwę – „nie zaznasz spokoju nawet po śmierci”? Wituś Orłowski zasłużył na więcej. Stał się symbolem wygnania, nadziei i pojednania. W swoim krótkim życiu odbył daleką drogę, ale zrządzeniem losu, ta droga nie ma końca.
»12
CZAS NA WYSPIE
Sentymentalna podróż po Londynie
The Mackenzies of Fawley… the Chairman of Fawley Court Old Boys paid a visit to Scotland, to meet with Fawley's original owners the Mackenzie family, and Lady Mackenzie herself, to try and unravel or indeed dispel some of the myths linked to the Poles-inexile purchase of 1952. The visit proved welcoming, interesting, and in no small measure rewarding…
KULTURA
Wojciech Sobczyński: Tomasz Stańko występuje najczęściej jako lider kwintetów lub kwartetów, proponując własne kompozycje, na kanwie których opiera się improwizacyjna współpraca zespołu. Jest to proces fundamentalnie nowoczesny i stale budujący nowe, współczesne brzmienie. Tak jest teraz, tak też było od samego początku jego kariery, którą obserwowałem z bliska jako jego kolega jeszcze za licealnych czasów w Krakowie.
»14
Święte krowy Każdy naród ma swoje święte krowy. Stara emigracja londyńska też ma swoją. Profesora Władysława Bartoszewskiego. Sam się tak kiedyś nazwał. A było to w styczniu w 1997 roku. Stał profesor na podium w POSK-u i czarował publikę. Pewna leciwa emigrantka orzekła z uwielbieniem: – Ach, jego można słuchać bez końca. Na co jej towarzysz odparował, że na szczęście wszystko ma swój koniec. I wybył z sali.
»19
Stary człowiek opuszcza swój dom i umiera na jakiejś zabitej deskami stacyjce. Tym człowiekiem jest najbardziej znany i kontrowersyjny, przynajmniej pod koniec życia, pisarz Lew Tołstoj. W następstwie tej śmierci Astapowo, nikomu nieznana dziura w guberni riazańskiej, zaczyna coś znaczyć na literackiej mapie. Awans jest zupełnie nieoczekiwany, ale zgonu autora Wojny i pokoju należało się spodziewać.
ARTERIA
»19
LONDON
LONDON
26 March 2011 6 (163) FREE ISSN 1752-0339
6-20 kwietnia 2010 6 (142) FREE ISSN 1752-0339
Świadkowie historii: Czesława i Ryszard Grzybowscy. Fot. Ryszard Szydło
CZAS NA WYSPIE
»5
Zabrali nam l k
FELIETONY
»10
CZAS TO PIENIĄDZ
»13
CZAS PRZESZŁY…
»14
W realu i… Miliony, Matki na Facebooku biliony, tryliony r b tników
REPORTAŻ
»18-19
Kto nie śpi, ten… imprezuje
zapraszają artystów i dzieci na WIELKĄ AKCJĘ malowania GIGANTYCZNEJ PISANKI w kryptach kościoła St. George the Martyr Borough High Street,London, SE1 1JA (naprzeciwko Borough Station) 3 kwietnia od godz. 11.00 do 14.00.
CZAS NA WYSPIE
Carolina Khouri – urodzona w Libanie, wychowana w Polsce, mieszkająca w Londynie artystka zaprezentuje swoje prace z serii Strictly Woman 22 stycznia podczas Szalenie Snobistycznego Balu Artystycznego. Krypty kościoła St. George the Martyr, Borough High Street. Zapraszamy. »32 Sława Harasymowicz
CZAS NA WYSPIE
Adam Zamoyski
»6-7
Private Eye o Fawley Court
Street Photography, czyli fotografia uliczna jest gatunkiem zagrożonym. Fotograf rejestrujący życie na gorąco staje się coraz częściej osobą podjerzaną o – w zależności od wyobraźni stróża porządku – terroryzm, pedofilię, etc. Robienie zdjęć w miejscach publicznych nie jest wprawdzie zabronione przez prawo, ale w sprzyjających warunkach, a takie niestety władze sobie stworzyły, zawsze jakiś przepis można znaleźć. Czy nasze czasy zapisze tylko wszechobecna kamera policyjna? Damian Chrobak nie wyobraża sobie robienia zdjęć w innych warunkach. To właśnie ulica, w dodatku londyńska (bajeczne miejsce dla fotografa – jak mówi) jest najbardziej inspirująca.
LONDON LONDON
Wpływowy i opiniotwórczy brytyjski magazyn Private Eye opublikował 8 stycznia br. w stałej kolumnie Nooks and Corners materiał na temat próby sprzedaży Fawley Court. Ten satyryczny dwutygodnik, mający 700 tys. nakładu, który bezlitośnie wydobywa na światło dzienne wiele skandali życia publicznego jest lekturą obowiązkową posłów do parlamentu, księgowych, prawników etc.
KULTURA
»14
Waldemar Januszczak
WĘDROWKI PO LONDYNIE
»22-23
Krótka Eldorado, czy opowieść betonowe slumsy o Zosi i Henrim Od wyglądu nie mniej fascynująca jest Była przyjaciółką francuskiego rzeźbiarza Henriego Gaudiera. Mieszkali razem w Londynie – ona czterdziestoletnia Polka z przeszłością kilku związków, on niedoświadczony dwudziestolatek, początkujący artysta. Henri Gaudier dodał nazwisko Zosi (w odmianie żeńskiej) do swojego, jako symbol ich związku, jedyny, bo ślubu nigdy nie wzięli.
historia brutalistycznych osiedli, silnie powiązanych z powojennymi ideami państwa opiekuńczego. W zamyśle miały one stać się eldorado dla klasy pracującej, w większościzmieniły się w betonowe slumsy. Ale niektóre z nich są teraz miejscami porządanymi, co świadczy o tym, że to ludzie tworzą miejsce, a w brutalistycznych potworach da się żyć, jeśli tylko dać im tylkko trochę miłości.
LONDON
30 January – 12 February 2010 2 (138) FREE ISSN 1752-0339
26 June – 9 July 2010 11 (147) FREE ISSN 1752-0339
Ruszyła 9. KINOTEKA
»15
Nie strzelać do fotografa
arteria & nowy czas
PYTANIA OBIEŻYŚWIATA
Dlaczego w parku przy Fanhams Hall rosną strzeliste sosny?
»14
Twórczy apetyt nadal wielki
FELIETIONY
Jasna Polana Zapewne niejeden przechodzień, który znalazł się w Wielki Piątek w pobliżu Borough Road i Borough High Street, zastanawiał się, skąd się wzięło to białe UFO na kółkach. Ogromne jajo toczone z zapałem i siłą przesłania przez kilku artystów przemieszczało się ze studia rzeźbiarza Wojciecha Sobczyńskiego, gdzie zostało mozolnie skonstruowane, na miejsce wystawy – czyli do ogrodu kościoła St George the Martyr w Borough. »4-5
LUDZIE I MIEJSCA
Londyn. Miasto Big Bena i London Eye. Miasto Tate Modern i Katedry św. Pawła. Ale też Beatlesów, Sex Pistols i Oasis. Nic więc dziwnego, że o stolicy Wielkiej Brytanii traktuje tak wiele piosenek. Nic też dziwnego, że tyle tu miejsc związanych z gigantami muzyki rockowej.
»12
S t r i c t l y Wo m a n
FELIETIONY
»6-7
Kto zapłaci?
FAWLEY COURT
www.nowyczas.co.uk
Decyzja sądu przyszła w ostatniej chwili – księża marianie planowali ekshumację na poniedziałek 15 marca. Przygotowując się do niej usunęli już płytę nagrobną o. Józefa, krzyż i wykopali otaczający grób bukszpan. Zdjęcia, jakie udało się zrobić 11 i 13 marca są porażające. Wydaje się, że grób jest już pusty, ale firma mająca przeprowadzić ekshumację zapewniła nas, że szczątki o. Józefa Jarzębowskiego nie zostały naruszone i nadal znajdują się w grobie, pomimo usunięcia płyty nagrobnej.
Czyli relacja jak najbardziej subiektywna z jednodniowej wizyty marszałka Sejmu, p.o. prezydenta i kandydata na prezydenta Bronisława Komorowskiego w Londynie. 20 czerwca Polacy wybiorą prezydenta RP. Czy gry wyborcze pomogą nam w tej decyzji?
»11
»4
Wstrzymana ekshumacja
Gry wyborcze
Obawiam się, że wraz z nasileniem się różnych unijnych kontroli badających procedury rozdziału przez Polskę europejskich dotacji okaże się, że po 2013 roku kraj zostanie obciążony sporym rachunkiem, na jaki złożą się wydat-kowane nieprawidłowo kwoty, które trzeba będzie do Brukseli zwrócić. Pytanie – kto je zwróci?
NEW TIME
»3
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk
4-17 December 2010 19 (155) FREE ISSN 1752-0339
»3
Zaginiony pomnik Chopina znaleziony
Ach , c ó ż t o by ł z a b a l …
Jest rok 1975, dokładnie 26 lutego. W londyńskim South Bank przed głównym wejściem do Royal Festival Hall ma się odbyć długo oczekiwana uroczystość odsłonięcia pomnika Fryderyka Chopina. Pomnik odsłonięto. Kiedy zniknął z tego prestiżowego miejsca? I gdzie się znalazł?
WYBORY POWSZECHNE W UK
Piotr Skr zynecki z krakowskiej Piwnicy pod Baranami zwykł mówić: zabawmy się, bo kto nas zabawi, jak sami się nie zabawimy? No to się zabawiliśmy. Pier wszy Szalenie Snobist yczny Bal Ar tyst yczny za nami. Relacja na stronie. Poczytajcie, poczytajcie…
»6-7
DRUGI BRZEG
Trzecia droga konserwatystów
FELIETONY KOMENTARZE
»11
Ludwik Dorn poczuł się „sponiewierany” przez prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego. Nie on jeden. Zniesmaczony był premier i niektórzy członkowie Platformy Obywatelskiej, nie mówiąc o opozycji. Prezydent RP zaprosił generała Jaruzelskiego do udziału w obradach Rady Bezpieczeństwa Narodowego przed zbliżającą się wizytą prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Polsce. Czy grozi nam niebezpieczeństwo ze strony naszego wschodniego sąsiada?
Obawiam się, że wraz z nasileniem się różnych unijnych kontroli badających procedury rozdziału przez Polskę europejskich dotacji okaże się, że po 2013 roku kraj zostanie obciążony sporym rachunkiem, na jaki złożą się wydat-kowane nieprawidłowo kwoty, które trzeba będzie do Brukseli zwrócić. Pytanie – kto je zwróci?
FAWLEY COURT
CZAS NA WYSPIE
»6-7
Czają się na czatach Wokół roi się od pozornie atrakcyjnych ofert umów na usługi telekomunikacyjne, dostawę internetu itp. Podpisanie umowy zazwyczaj następuje bardzo szybko, w sympatycznej atmosferze. Nieco inaczej jednak może to wyglądać, gdy chcemy umowę zakończyć. Punktem zwrotnym może być powołanie się na prawa konsumenckie.
FAWLEY COURT
»8
Komu ufać… Kto by pomyślał, że w sprawie Fawley Court naszymi wrogami będzie mała garstka londyńskich polonijnych organizacji – organizacje kościelne, charytatywne, wychodzące tu pisma – które, co należy podkreślić, nigdy same nie poddały się otwartym, demokratycznym wyborom działając na rzecz Polonii! Jakim więc prawem organizacje te wpłynęły na los naszych „Bielan nad Tamizą”?
DODATEK
»12
The Mackenzies of Fawley…
» I-VIII
Specjalny dodatek dotyczący śledztwa w sprawie tragedii smoleńskiej
WEDRÓWKI PO WYSPIE
»17
Nottingham Wyjazd do Nottingham był dla mnie pierwszą dłuższą wyprawą na „dziką północ”. W Anglii, tak jak we Włoszech, istnieje podział ekonomiczny na północ i południe, tylko że w odwrotnej kolejności. Tutaj północ jest uważana za biedną, prymitywną i postindustrialną, natomiast południe kojarzy się z rozwiniętą gospodarką, kulturą i wysokim poziomem życia.
CZAS NA RELAKS
SPACER PO LONDYNIE
Niedziela wyborcza w Londynie. Jeszcze głosować nie możemy, ale w politycznym ferworze potrafimy zrobić niepolityczną akcję. Dorośli są tacy poważni. Ciszy wyborczej nie zakłóciliśmy.
the Chairman of Fawley Court Old Boys paid a visit to Scotland, to meet with Fawley's original owners the Mackenzie family, and Lady Mackenzie herself, to try and unravel or indeed dispel some of the myths linked to the Poles-inexile purchase of 1952. The visit proved welcoming, interesting, and in no small measure rewarding…
»21
KULTURA
Więcej o wyborach
»19 FAWLEY COURT
Jasna Polana Zapewne niejeden przechodzień, który znalazł się w Wielki Piątek w pobliżu Borough Road i Borough High Street, zastanawiał się, skąd się wzięło to białe UFO na kółkach. Ogromne jajo toczone z zapałem i siłą przesłania przez kilku artystów przemieszczało się ze studia rzeźbiarza Wojciecha Sobczyńskiego, gdzie zostało mozolnie skonstruowane, na miejsce wystawy – czyli do ogrodu kościoła St George the Martyr w Borough. »4-5
Stary człowiek opuszcza swój dom i umiera na jakiejś zabitej deskami stacyjce. Tym człowiekiem jest najbardziej znany i kontrowersyjny, przynajmniej pod koniec życia, pisarz Lew Tołstoj. W następstwie tej śmierci Astapowo, nikomu nieznana dziura w guberni riazańskiej, zaczyna coś znaczyć na literackiej mapie. Awans jest zupełnie nieoczekiwany, ale zgonu autora Wojny i pokoju należało się spodziewać.
»6
ROZMOWA NA CZASIE
»11
Dokumenty zdrady
Bo pacjent jest najważniejszy
Co wiemy o kupcu Fawley Court? Aida Hersham kilka lat temu brała udział jako powiernik w próbie sprzedaży katolickiego St Johns and St Elizabeth Hospital w Londynie i po interwencji Charity Commission musiała zrezygnować z pełnionej funkcji. Oficjalnie reprezentuje (czy rzeczywiście?) Cherrilow Ltd, firmę najpierw działającą w Anglii, którą potem w
Medyk Dental and Medical Centre – polska klinika w zachodnim Londynie. Mogłoby się wydawać, jedna z przychodni, jakich wiele. Jednak w atmosferze panującej w Medyku jest coś wyjątkowego. Plusy polskiej przychodni przy Hanger Lane można by mnożyć w nieskończoność. Są więc długie godziny otwarcia, dostosowane do potrzeb najbardziej nawet zapracowanych p
PUBLICYSTYKA
»13
Na czasie Wykształceni Polacy głosują na Komorowskiego. Jako Polak wykształcony (mam stosowne papiery) protestuję. Domagam się przestrzegania prawa wyborczego dającego mi swobodę wyboru według moich własnych kryteriów. Nie zrezygnuję z danej mi wolności wyboru pod wpływem jazgotu tak zwanych środowisk opiniotwórczych. Do ostatniej chwili będę wyborcą niezdecydowanym, podejrzliwym i nieufnym. Czego i Wam drodzy c
KULTURA
Miejsce narodzin punk rocka, rezydencja Henryka VIII i jedna z najdziwaczniejszych galerii na Wyspach. Takie rzeczy tylko w Chelsea.
»4-5
»14-15
Orchestra of Life? Nie… of Love Nasza orkiestra to głównie pasja i miłość do muzyki, dlatego mogłaby się nazywać Orchestra of Love. No i, oczywiście, stuprocentowe zaangażowanie. Ludzie, którzy w niej grają, muszą być nie tylko warsztatowo znakomitymi muzykami, ale również mieć wiele spontaniczności, bo Nigel jest nieprzewidywalny i w ostatniej chwili może zmienić przygotowany program, a my, nie dając się zaskoczyć, m
»14
Chelsea
Sława Harasymowicz
Inwokacja do szpilek – Kolekcjonowanie butów to moja pasja – jakby się zwierza. – Myślałam, że to twój wstydliwy nałóg i uzależnienie – wyrwało mi się. – Przez zakupy, staję się aktywnym uczestnikiem życia. Kupuję, więc jestem! – wyrecytowała. – Moja kolekcja butów jest moją indywidualną biografią, moją inspiracją, pamiątką, fantazją, talizmanem i modlitwą.
»11
Na czasie
Kto zapłaci?
Na otwarcie święta polskiego kina na Wyspach pokazano Essential Killing Jerzego Skolimowskiego (na zdjęciu). Reżyser, obecny na premierowym pokazie, przywitał gości mówiąc, że jest to jego najlepszy film. Po projekcji odbyło się spotkanie reżysera z widzami »3
»3
Przyjaciółka Renata Renata miała do mnie pretensje, że nie szanuję jej w roli Pani Generałowej. Nie mogłam jej wytłumaczyć, że nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia czy jest wdową po generale, czy po kapralu. Dla mnie zawsze była i będzie Renatą Bogdańską, moim kumplem, partnerem i przyjaciółką.
Więzy społeczne, wyrównywanie szans, ekologia i walka z dyskryminacją – takim językiem brytyjska lewica operuje od lat. Ale dziś na Wyspach mówią nim konserwatyści. Kampania wyborcza w Wielkiej Brytanii nabrała impetu po tym, jak premier Gordon Brown 6 kwietnia poprosił królową Elżbietę II o rozwiązanie parlamentu. Wybory powszechne odbędą się 6 maja.
CZAS NA WYSPIE
»3
W siódmym niebie nienawiści Od dawna już obserwuję toczącą się w internecie wojenkę, jaką Polacy w kraju wypowiedzieli emigracji. To, co dzieje się na forach, co wypisuje w komentarzach pod publikowanymi przez portale doniesieniami, jest z jednej strony ambarasujące, z drugiej zaś – niepokojące i skandaliczne.
FELIETONY
»11
Na czasie W tygodniku „Cooltura” z dn. 16 stycznia br. Piotr Dobroniak ogłosił swoje światopoglądowe credo: „Było – nie ma”. Trzeba przyznać, tytuł efektowny. Niczym z „Ziemi obiecanej” Reymonta, lepiej znanej w adaptacji Andrzeja Wajdy: „Pieniądze? Jakie pieniądze? Pan masz złote rybki w głowie”. W tym cytacie mogą odnaleźć się emigranci, którzy przypominają o swoich datkach na Fawley Court.
SPECTRUM
»14
KULTURA
»19
CZAS RELAKS
»26
Grey uniforms, Solidny dom snow and budowany goalkeepers ze słów
O zdrowiu z natury czerpanym
Growing up in Britain as a half Pole during the 80s and 90s had a considerable downside. Poland’s reputation was worth less than the zloty, to the average Brit Poland was a grey, backward hell-hole where everyone drove a tank and as such one could expect to be ridiculed or painfully patronised, unless…
Czy ocet może mieć lecznicze właściwości. Odpowiadam TAK! Na pewno ma wpływ na obniżenie poziomu cholesterolu w organizmie. PROSTE... popijając ocet „odkamienimy” swoje naczynia krwionośne... A to prowadzi do poprawy krążenia. Pijmy go jednak z umiarem…
Ziba Karbassi: – Zaczęłam pisać, kiedy byłam bardzo młoda. Przywiozłam tu swoje wiersze. Zawsze tak było, że cokolwiek zaczynałam budować, to potem traciłam. Tym razem postanowiłam zbudować solidny dom z języka, ze słów i wierszy. Taki, którego nikt mi już nie odbierze.
Londyn w bieli Jak na Wyspy, śnieg w listopadzie to zjawisko niezwykłe, szczególnie na południu. Pierwsza była północ, i tak zwykle bywało, a bukmacherzy przyjmowali zakłady, czy będą białe Święta. W tym roku w kilkanaście godzin po północy zasypało dokładnie południe. Zasypało Londyn, a
niektóre dzielnice (jak na przykład Crystal Palace, na zdjęciu) biała powłoka zamieniła w malownicze kurorty górskie. Swoją srogość zima rekompensuje pięknem krajobrazu i dostarczaniem uciech najmłodszym, łącznie z podarowanym czasem wolnym od nauki. Szkoły zamknięte,
ARTERIA
»15-17
Andrzejki
ulice nieprzejezdne. Kraj traci miliony, a rząd zastanawia się, czy może należałoby zakupić sprzęt odśnieżający. Prostego rozwiązania nie ma. Tymczasem zarejestrowano rekordowe zużycie gazu. Eksperci twierdzą, że może być źle, bo zapasów coraz mniej.
Takie spotkania są ważne, bo każdy Artysta czy artysta potrzebuje miejsca, gdzie da upust swym emocjom, gdzie przestaje być dziwakiem, gdzie znajduje zrozumienie, gdzie ociera się o sztukę, jak również staje się jej udziałem. ARTeria to mrowie ludzi ciekawych pod każdym względem.