MusickMagazine

Page 1

1


PRENUMERATA 2020

4 numery z dostawą do domu w tym 1 numer gratis Do pierwszych 200 zamówień dodajemy płytę z katalogu: Pagan Records Fallen Temple, Godz Ov War Productions, Mythrone Promotion Defense Records, SELFMADEGOD RECORDS

2


Zamawiaj. Czytaj.

72

80

4 numery (1 gratis!)

plus koszt przesyłki pocztowej, krajowej (list zwykły - priorytetowy)

ZAMÓW NA: www.musickmagazine.pl 3


4


5


6


Cześć, chyba niewielu ma wątpliwości, że My Dying Bride jest zespołem nietuzinkowym. Są ekstremalnie konsekwentni w tym, co robią. Mogli spróbować życia gwiazd rocka, ale to olali. Od 30 lat zajmują się właściwie sobą, precyzując swoją muzyką. Lata mijają, otoczenie się zmienia, wraz z nimi gust i sympatie słuchaczy, a Brytowie zagorzale robią swoje. Odrobina wyspiarskiej buty przydaje się w tym wyśmienicie. Ignorując mody i oczekiwania przez wszystkie lata stali się klasą samą w sobie. Na nich można polegać jak na Zawiszy. Potwierdza to nowy studyjny album, który jest głównym tematem nowego numeru. O nim, i innych sprawach, piszemy w obszernym materiale. Na krajowym podwórku dzieje się równie ciekawie - nie wiem czy o nasze dobre samopoczucie, ale z pewnością o zaspokojenie głodu dobrej muzyki zadbali ostatnio Medico Peste, Trauma, ARRM, Vermisst, Conquest Icon, Blaze of Perdition, Banisher, ROSK, Planet Hell. Ciekawe, w dużej części orzeźwiające płyty, a jedna różna od drugiej, i żadna nie potrzebuje dorabiania jej elitarności. Przy tym muzycy z tych zespołów równie sprawnie gadają, co grają, więc nie będziecie się nudzić podczas lektury tych wywiadów. Nawiasem mówiąc, wszystko wskazuje, że ten rok będzie bardzo udany dla krajowych wykonawców - słyszeliśmy już następne bardzo dobre materiały, które ukażą się w najbliższych miesiącach, i powiem tylko tyle, że jest na co czekać. A kolejny numer już niedługo. Więc nie żegnam się tylko mówię: na razie! Piotr Dorosiński

Planet Hell 16

Mdnight 27

#29 MUSICK INDEKS 6 Sacrilegium 10 na południe od nieba 12 trauma 16 Planet Hell 18 Abhomine 20 blaze of perdition 24 Conquest Icon 27 midnight 30 Faust 34 sepultura 39 Malokarpatan 42 my dying bride 50 ROSK 57 Banisher 60 Ludzie cienia 62 Berzerker Legion 64 ARRM 67 musick w delegacji 68 Mamiffer

Rosk 50

Banisher 57

73 BÖLZER 76 Morbid Stench 78 Medico Peste 82 THE DEATHTRIP 84 krótki e cięcie 86 Annihilator 88 Vermisst 91 recenzje

Wydawca: Magdalena Dorosińska Adres redakcji: ul. Niwy 4, 28-236 Rytwiany www.musickmagazine.pl info@musickmagazine.pl Redaktor Naczelny - Piotr Dorosiński Numer przygotowali: Grzegorz „Levi" Łukowski, Wojciech „Diovis" Szymański, Maciej Malinowski, vonMortem, Tomasz Mądry, Paweł Drabarek, Przemysław Kępiński, A., Paweł „Doominator” Domino, Przemysław Bukowski, Łukasz Radecki

Strona internetowa: Rafał Brzeziński Logo Musick Magazine: Ataman Productions Skład i łamanie: Paweł Jastrząb Okładka: My Dying Bride Zdjęcie: John Steel Projekt okładki: Sars

Musick Magazine nie zwraca niezamówionych materiałów, zastrzega sobie prawo do redagowania tekstów oraz nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi oraz poglądy muzyków umieszczanych w wywiadach. Wszystkie nazwy produktów wykorzystane w redakcyjnej części pisma należą do ich prawnych właścicieli i zostały użyte w celach informacyjnych.

7


Sacrilegium

Obrzęd przejścia Na drugi album Sacrilegium musieliśmy czekać dwadzieścia lat od debiutu, ale trzeci, ten podobno najważniejszy dla wszystkich zespołów w karierze, objawił się światu niedługo po Anima Lucifera. Wszystko wraca do normy ? Oby… Dzieje wejherowskich piewców wichru to niestety, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, dobitny dowód na to, że pasja i autentyczny talent to nieraz za mało, by osiągnąć powszechny szacunek i różnie pojmowany sukces. Przeszłość Sacrilegium jest niezwykle interesująca, ale nie chodzi absolutnie o rozpamiętywanie podjętych niegdyś decyzji i bezpowrotnie straconych szans na ich korektę, bo to zajęcie godne siwych kobiet i łajz życiowych, a nie twardych jak skała metalowców, którymi psiakrew jesteśmy. Imponujący staż sceniczny, nie podlegający dyskusji wkład w powstanie polskiego czarnego metalu i niepodrabialna do dziś magia debiutu domagają się jednak kilku pytań do Suclagusa o to, co się stało, że się zes… hmm… nie udało. 8

MUSICK MAGAZINE #29 / sacrilegium


nas zabrakło... W owych czasach byliśmy zespołem, który chętnie brałby udział w trasach koncertowych po Polsce i nie tylko, jednak żadne oferty do nas nie spływały, a koncerty, które graliśmy w tamtych latach były w większości przez nas samych organizowane. Jeżeli zaś chodzi o wytwórnie, to jedyna solidna oferta padła po nagraniu Embrace the darkness od już nie istniejącej niemieckiej Last Episode, która nie została przez nas podpisana, a tu może zatarłby się fenomen Wichra i być może dziś nie byłoby takiego rozpamiętywania i porównywania. Oczywiście to jest tylko mój punkt widzenia - jako muzyka i twórcy tych materiałów. Natomiast należy dodać, że w każdej dziedzinie życia aby osiągnąć sukces trzeba niestety oddać się sprawie na 100%, a my tego zwyczajnie nie uczyniliśmy. Problemy z utrzymaniem stałego składu, po Sleeptime straciliśmy pierwszego drummera i tak dalej.. Wszystkie te i inne rzeczy przyczyniły się do złożenia broni na parę lat.

Suclagus: Witam. Aby odpowiedzieć na twoje pytanie odniosę się trochę do tego Wichra, który to dla większości stał się płytą kultową. Dla mnie, twórcy tej płyty, zaskoczenie jest tym większe, że dowiedziałem się o tym że tak jest, po około 15 latach od jej wydania. Wiem, że brzmi to trochę dziwnie ale z mojej perspektywy właśnie tak to wygląda. Owszem, płyta ta, jak na tamte czasy, wywierała na mnie dość spore wrażenie, jednak nie przypuszczaliśmy, że odniesie jakiś większy sukces poza zamieszaniem w podziemiu. Po jej wydaniu nie otrzymaliśmy jakichś większych propozycji wydawniczych czy koncertowych, jedynie trasa z Behemoth i Helheim, na której

przeszłością. Angielszczyzna wyrugowana z linii wokalnych, specyficzne połączenie melancholii z agresją i programowa archaiczność brzmienia stały się wkrótce cechami charakterystycznych polskiej czarnej sceny lat 90-tych. Były jakieś obawy przed takim ryzykownym odcięciem się od skandynawskiej „jedynie słusznej” wersji czarnego metalu ? Absolutnie nie. Fascynacja pogańską przeszłością ukazywała poniekąd ducha naszych przodków i wbrew wcześniejszym założeniom zespołu poszliśmy tą drogą. Nie interesowałem się tym co pomyślą czy powiedzą nam inni, robiliśmy to co uważaliśmy za słuszne w danej chwili, a poza tym nigdy nie uważałem, że jest coś takiego jak jedyna słuszna wersja tej muzyki i do tego pochodzi ze Skandynawii. Tak na marginesie ciekawa teoria…

Zaczynaliście w 1993 roku ale skąd w ogóle pojawił się pomysł na czarny metal ? Co prawda rogate dźwięki zawładnęły rzeszą dusz w tamtym czasie ale przecież ani thrash jeszcze całkiem nie umarł, ani śmierć metal nie zamierzał rezygnować z miana najpopularniejszej z form podziemnego hałasowania. Co fascynowało bardziej – muzyka czy hermetyzm i swoista elitarność nowego ruchu ? Trudno dokładnie opisać co czułem kiedy zaczęły się rozmowy na temat założenia zespołu. Wiedziałem jedynie, że będę uczestniczył w czymś bardzo ważnym w moim życiu. Przekaz i forma w jaki sposób to zrealizujemy nie dawały w tamtym czasie żadnych złudzeń, że będzie to coś innego niż czarna muza. Mnie fascynowała muzyczna agresja i melancholia zarazem wykorzystywana w tym gatunku muzyki, a lirycznie nie było złudzeń, że okultyzm będzie myślą przewodnią naszej sztuki.

11 kwietnia 1996 roku pojawił się w Polsce album, który nie tylko przedefiniował moje prywatne fascynacje muzyczne, ale przede wszystkim zaskoczył sporą część tzw. sceny śmiałym zerwaniem z nabożnie dotąd kopiowanymi wzorcami. Sacrilegium przedstawił wizję czarnego metalu, w której słowiański charakter i klimat postawiono ponad nekrosound i bezmyślną leśną „łupankę”. Wierzysz, że Sacrilegium mogło nagrać kolejny album w podobnej stylistyce, czy Wicher był niepowtarzalnym świadectwem chwili, okoliczności nagrywania i atmosfery w grupie ? Anima lucifera jest z tego okresu, a jest zupełnie innym albumem, śmiało można stwierdzić, że Wicher jest jedyny i niepowtarzalny (śmiech). Wiesz, okres który mnie dzieli od tamtych lat zatarł już poniekąd wszystkie okoliczności, które towarzyszyły nam w trakcie sesji i po niej, ale decyzje o nagraniu takiego albumu były przemyślane. Zamiar był taki, aby nagrać płytę ponadczasową i teraz wiem, że to się nam udało (śmiech). Tyle, że wszystko za późno.

Jasne, opowiedzenie się za czarnym metalem miało wtedy w Polsce dodatkowo pewien posmak ryzyka i pionierskich wręcz zapędów, wszak niczego podobnego w podziemiu dotąd nie było. Naprędce powstawały zasady, kod akceptowalnych postaw i wypowiedzi, a chwilę później korespondencyjne wojenki, listy wrogów idei i cały ten syf, który przesłaniał wspaniałą muzykę. Co pamiętasz lepiej – euforię z uczestnictwa w odświeżającym scenę rebelianckim zrywie czy te kulawe akcje z szukaniem zdrajców i pozerów ? Dobrze to nazwałeś. Syf… Ja osobiście nie brałem w tym udziału, wszytko to przeszło obok mnie, dlatego z perspektywy czasu uważam, że szkoda prądu na wspominki o tego typu zachowaniach.

Na ile przy tych narzekaniach, że skończyliście się na Wichrze przepełnia cię coś w rodzaju dumy, że to, co zrobiłeś jest na tyle ważne dla ludzi, że skłonni są atakować za późniejsze zmiany oblicza Sacrilegium właśnie ciebie – twórcę dźwięków, które niby kiedyś ubóstwiali. Co powiesz tym, którym brak kopii debiutu w waszej dyskografii odebrał obiektywne podejście do kolejnych, odmiennych muzycznie, wydawnictw ? Oczywiście cieszy fakt, że Wicher stał się właśnie taką płytą, uwielbianą i cały czas odkrywaną przez młodsze pokolenia, ale czy czuję się dumny… hm… raczej zaskoczony jak już mówiłem wcześniej. A brak szeroko pojętego obiektywizmu pozostawię bez komentarza.

Sleeptime wyjątkowo udanie przywoływał to, co dotąd można było usłyszeć wyłącznie na wydawnictwach tworzonych trochę dalej na północ od Wejherowa, ale już na splicie z North pojawia się w Sacrilegium wyraźna fascynacja pogańską

Zanim zniknęliście na długie lata pojawiły się dwie demówki, ale nie ma co ukrywać, że ani Recidivus, ani tym bardziej Embrace the Darkness niestety nie przypominały długograja i chcąc nie chcąc, trzeba się było pogodzić z tym, że Wicher już się

MUSICK MAGAZINE #29 / sacrilegium

9


nie powtórzy. Kiedy zapadła decyzja, że to koniec ? Był w ogóle taki moment, zauważalny „punkt zero”, czy może sen twórczy Sacrilegium pojawił się jak ten prawdziwy – niepostrzeżenie ? Hmm… „punkt zero” określiłem na początku wywiadu, w sumie nie wiem czy chciałbym dodać coś jeszcze. Co działo się do chwili podjęcia decyzji o rejestracji Anima lucifera ? Gitara odwieszona na kołek czy może leniwe ślizgi po gryfie bez wielkich planów i oczekiwań ? Kiedy po raz pierwszy poczułeś, że to, co grasz w zaciszu domowym to będzie znów Sacrilegium ? Do rejestracji Anima lucifera przymierzałem się bardzo długo, ogólnie po naszych niepowodzeniach, a zwłaszcza zaprzepaszczonych szansach, odchodziła ochota na granie, tym bardziej że życie zweryfikowało priorytety… Natomiast decyzja o nagraniu tej właśnie płyty padła po przesłuchaniu taśmy z naszych prób i namowie znajomych, którzy to właśnie uświadamiali mnie w kwestii braku Sacrilegium na scenie. Być może rozpamiętywanie naszej przeszłości w rumuńskich knajpach czy informacje spływające do mnie drogą elektroniczną też przyczyniły się do podjęcia takiej decyzji, to już w sumie nieważne. Ale to że będzie to Sacrilegium nie było żadnych wątpliwości. Uczciwie mówiąc nic innego nie potrafię grać (śmiech). Drugi album siłą rzeczy nie mógł zadowolić wszystkich, ale oceniany bez zbędnego balastu porównań do debiutu jawi się jako solidny, świetnie wyprodukowany i zaaranżowany metal z polskim znakiem jakości i wyczuwalnymi rogami. Jesteś wciąż zadowolony z powrotu w takim stylu, czy może trzeba było poszukać odrzutów z sesji Wichra i jechać po sentymentach (w tym miejscu mrugam znacząco lewym okiem)? Oczywiście że jestem zadowolony, każdemu zespołowi życzę takich powrotów. Nie ma sensu walczyć z przeszłością i za wszelką cenę odnosić się do niej, zbyt mocno ją odczułem, aby mieć teraz nad czym rozmyślać. Aktywny muzyk przez całe życie dąży, a bynajmniej stara się dążyć do tego by zrobić coś czym zaskoczy swoich odbiorców, fanów. Kiedy powstawało Sacrilegium nie było niczym innym jak w dniu powrotu, a wręcz powiedziałbym lepszą jego wersją, bardziej dojrzałą i przemyślaną i raczej w tym upatrywałbym naszych inspiracji dalszej egzystencji. Dosłownie przed chwilą w moim małym domku w lesie wybrzmiał po raz pierwszy Ritus transitorius. Wbrew przewidywaniom malkontentów Sacrilegium nie przeobraziło się w wybitnie klawiszową czarną orkiestrę z wycyzelowanym przesadnie brzmieniem. Dźwięki wypluwane (tak właśnie !) pomiędzy Inicjacją a Ergo non est deus nasycone są niemal pierwotną energią, a największa w tym zasłu-

10

ga dewastujących ścieżek perkusyjnych. Dlaczego prędkość nie jest dostosowana do warunków panujących na drodze (do komercyjnego sukcesu) i kto jest za to odpowiedzialny ? Być może jest tak ponieważ w trakcie tworzenia tego materiału nastąpiło wiele zmian w moim życiu. Nienawiść, złość, okrucieństwo i ból z jakim się spotkałem w owym czasie być może sprzyjały w przełożeniu tego na sztukę i teraz spotykamy się z efektem tych doznań. Dodać należy, że reszta zespołu także nie była dłużna, każdy z nas świadomie w tym uczestniczył i odcisnął swe piętno.

Moim zdaniem najlepszym momentem płyty jest Królestwo cienia. Zdajesz sobie sprawę, że ten utwór brzmi jak cudownie odnalezione „stare” Sacrilegium ? Dużo masz jeszcze w głowie takich kojarzących się z przeszłością pomysłów ? (śmiech) Być może kiedyś je jeszcze usłyszymy. Jak już mówiłem, nie potrafię grać inaczej (śmiech), ten rytm perkusji najlepiej wpada w ucho, trzeba dość mocno pracować nad tym aby nie było za bardzo podobnie do starszych utworów. Podejrzewam, że każda inna melodia zagrana w podobny sposób da ten sam efekt, no ale staram się unikać takich sytuacji.

Na Anima Lucifera diabeł był eleganckim i elokwentnym sukinsynem z wypielęgnowaną studyjnie facjatą. Na Ritus Transitorius wszystko jest jakby prostsze i bardziej bezpośrednie. Diabeł też jest, ale szkaradnego koziego smrodu nie maskują już opary eleganckich klawiszowych perfum. Dzikość tej płyty to efekt fascynacji zwierzęcym pierwiastkiem ludzkiej natury czy po prostu dojrzała rezygnacja z koloryzowania zła naszego powszedniego? Bardzo dobrze to ująłeś - „rezygnacja z koloryzowania zła naszego powszedniego”… Pisząc muzykę, a następnie teksty do niej, dokładnie wiedziałem o czym będą i jaki będzie przekaz całości, no może poza Ergo non est deus, ale w tym przypadku tak się składa, że akurat utwór ten, podsumował niejako całość materiału. Ale do rzeczy… Nie miałem zamiaru niczego koloryzować, płyta ta dała mi możliwość wypowiedzenia się na temat nurtujących mnie pytań i przeszywających myśli, które są z nami na co dzień. Bagaż doświadczeń w pewnych dziedzinach życia pokazał mi niejednokrotnie, że dławienie takich emocji w sobie raczej wyniszcza cię od środka, niż daje ci możliwość bycia swobodnym. A dlaczego tak bezpośrednio ? Ponieważ taką właśnie jestem osobą, nie czaruję i nie koloryzuję.

Uwagę zwraca również polskojęzyczna warstwa liryczna Ritus Transitorius. Czy twoim zdaniem przepełnione negatywnymi emocjami teksty są równoprawnym elementem tego materiału czy tylko jego uzupełnieniem ? Wierzysz, że ktoś je (jeszcze) czyta i na dodatek próbuje zrozumieć ? Nie masz wrażenia, że większość obecnie wydawanych płyt „konsumowana” jest zbyt powierzchownie ? Polskie teksty, mnie osobiście dają swobodę wypowiedzi, no i jestem też otwarty na konstruktywną krytykę naszych fanów, którzy zwrócili kiedyś na to uwagę. Z drugiej strony anglojęzyczne teksty w żaden sposób nie oddają tego co chciałbym przekazać. Oczywiście przygotowujemy wersję anglojęzyczną do druku aby reszta globu dowiedziała się co mamy do powiedzenia, ale to dopiero na winylu. A czy w obecnych czasach jest tak jak pytasz ? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, zakładam że jest podobnie jak kiedyś, część fanów skupia się na dokładnym przeanalizowaniu tego co autor ma na myśli, a część podchodzi do tego powierzchownie.

Tytułowy „obrzęd przejścia” to wyłącznie nowy rozdział, nowe otwarcie na poziomie muzycznym, czy również dowód braku akceptacji otaczającego świata i zasad nim rządzących ? Kim możemy się stać gdy ucichnie ostatni na płycie Ergo non est deus ? Obrzęd przejścia ? W każdym z nas następują zmiany, te wewnętrzne czy zewnętrzne, te pod wpływem pewnych emocji czy danych sytuacji, zdobywania wiedzy czy samej egzystencji w otaczającym nas świecie. Ja sam, poprzez to, że traktuję tę płytę bardzo osobiście, doświadczyłem poniekąd takich zmian, a tytuł całości odzwierciedla to doskonale. No właśnie, a kim możemy się stać po Ergo non est deus ? Moim zdaniem podsumowanie całej płyty, ale niekoniecznie. Może teza do rozważań dla wielu ludzi, którzy na co dzień boją się o tym rozmawiać lub nie dopuszczają do siebie myśli, że może być inaczej.

MUSICK MAGAZINE #29 / sacrilegium

Czym dla ciebie jest Ritus Transitorius ? Kolejnym krokiem czy świadomym podsumowaniem tego jak wyobrażasz sobie czarny metal po „przebudzeniu”? Zrywając niemal całkowicie z dotychczasowym obliczem Sacrilegium sporo ryzykujesz, bo muzyka, którą właśnie wypuściliście między ludzi nie jest łatwa do przyswojenia „od pierwszego wejrzenia”. Stawiasz szczerość ponad schlebianie gawiedzi ? Płyta która się ukazała, jest świadectwem tego, że Sacrilegium ma jeszcze sporo do powiedzenia. Nie twierdzę tu, że staniemy się zespołem, który będzie wypluwał płyty jedną po drugiej, ponieważ czas odgrywa tu dużą rolę, a jak wiemy zawsze jest go za mało. Natomiast nie uważam abym czymś ryzykował, zrobiliśmy to ponieważ każdy z nas tego pragnął. Opinie oczywiście będą i to pewnie skrajnie różne, nie dbam o to. Najważniejsze, że grono fanów się zwiększa co raczej nie oznacza złego posunięcia. Sacrilegium jest obecnie częścią mocno niedocenianej stajni Werewolf Promotion. Jak to się stało, że podpisałeś cyrograf z tą, a nie inną wytwórnią? Czym Wojbor


kusił najbardziej? Kasą, koncertami w gwiazdorskim towarzystwie, czy darmowymi karnetami do wrocławskiego zoo ? (śmiech) Nie ukrywam faktu, że to Sacrilegium szukało wydawcy, a nie odwrotnie, po tym jak „nasza” wytwórnia zbyt długo zwlekała z odpowiedzią. A Werewolf Promotion proponował normalny układ i spodobało mi się jego podejście, otwartość w rozmowie i klarowne wyjaśnienia. Nam nie zależało na kasie, chodziło tylko o wydanie materiału, a co będzie dalej czas pokaże. Jakiej muzyki słuchasz dzisiaj najwięcej? W zlepkach dźwięków wymyślonych przez innych szukasz wciąż inspiracji czy muzyka jest już tylko pokarmem dla duszy? Śledzisz jeszcze to, co dzieje się w autentycznym podziemiu? Słucham dużo różnej muzyki, szczególnie kiedy oddaję się samotności w norweskiej chacie (śmiech). Właśnie tak, bo właśnie tu spędzałem mnóstwo czasu choć na szczęście wszystko wraca powoli do normy i mam nadzieję na stałe pobyć w kraju. Oczywiście jest też kwestia nastroju - u mnie wiek spowodował większe otwarcie się na muzykę, chociaż w ostatnich miesiącach gościło tylko Sacrilegium (śmiech). A tak na marginesie - czy w dzisiejszych czasach istnieje to autentyczne

podziemie? Wszystko jest przecież dostępne jak na tacy. Byłeś obecny przy bolesnych narodzinach polskiego czarnego metalu. Co czujesz, kiedy z dość hermetycznego ruchu ta muzyka wyewoluowała w kolejny, rozpoznawalny nawet przez gospodynie domowe, odłam muzyki rockowej? Czy obecność w ogólnopolskich dziennikach i plotkarskich serwisach internetowych lidera zespołu na literkę „B” albo odcinkowa opera mydlana, z cerkiewnym chórem w tle, to dowód na siłę gatunku i jego zdolności adaptacyjne czy raczej świadectwo upadku lub nieodwracalnej degeneracji ? Chyba na siłę dopatrujemy się czegoś na zasadzie załamania się systemu, bo komuś się powodzi, czy ma możliwości pokazania się inaczej. Często przebywam poza krajem i nie spotykam się z takimi relacjami pomiędzy różnymi wyznaniami jak w Polsce. Wszyscy są wolni i mogą robić co chcą, zachowując przy tym normalne oznaki człowieczeństwa. W Polsce mamy tyle zakłamanych moherów, że na siłę będą wszystkich przekonywać do swoich racji i najczęściej dotyczy to wyznań religijnych. Jestem zdania, że powinna być równowaga pomiędzy tymi światami, ale żeby była musi być ktoś, kto w jakiś sposób walczy z tą hipokryzją.

Nie jestem już w stanie policzyć ile razy Nantur odchodził i wracał do Sacrilegium, ale odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym razem miało to coraz mniejsze znaczenie dla tworzonej muzyki. Wierzysz, że „następnym razem” dogadacie się lepiej czy może już bez wahania mówisz o sobie „Sacrilegium to ja”? Absolutnie masz rację, za każdym razem nie miało to już dla mnie znaczenia i mieć nie będzie. Temat jest zakończony bezpowrotnie. Czego tak naprawdę oczekujesz po wydaniu nowej płyty? Sukces, w tym w szczególności ten finansowy, pewnie nie jest celem do którego dążysz wyjmując gitarę z futerału, ale w jakim miejscu chciałbyś być za rok lub dwa? Mógłbym rzec, że to już koniec, dopiąłem swego, ale słuchając tego co zrobiłem (zrobiliśmy) nakręca mnie na więcej. Właśnie tak to działa. A za rok czy dwa chciałbym być w kraju, ponieważ tylko w taki sposób Sacrilegium ma szanse przetrwać i tworzyć dalej. Na koniec jeszcze raz wielkie dzięki dla wszystkich, którzy czynnie brali udział w powstaniu tej płyty: Werewolf Promotion, Revisq & Zenial, Black Metal Promotion, Valley Sound Studio, North Studio i Joannie Treder Foto Art. Dzięki za wywiad. Autor: A. Zdjęcie: Joanna Treder Foto Art

MUSICK MAGAZINE #29 / sacrilegium

11


OD NIEBA

Ciekawe czy ktoś liczył jak długo trwała absencja Na Południe od Nieba na łamach Musick Mag.? Długo? Tak, zdecydowanie za długo. Doszło nawet do tego, że niektórzy z Was zaczęli podpytywać Naczelnego rubrykę wspiera Moans Music o powody nieobecności naszej rubryki. A powodów było kilka… Przede wszystkim sporo zmieniło się w @MoansMusicPoland moim życiu i musiałem najpierw poukładać wszystkie puzzle, żeby móc się na spokojnie i rzetelnie skupić na ocenie nadsyłanych materiałów. Drugim powodem była zdecydowana intensyfikacja działań i praca nad nowym albumem mojej macierzystej formacji. Po trzecie musiałem trochę odpocząć, nabrać dystansu i zatęsknić za tym aby „przewalać” tony nagrań, w tym nie zawsze po mojej linii programowej tak aby robić to naprawdę sumiennie i w miarę uczciwie, starając się ze świeżą głową podejść do tego co dzieje się na naszej rodzimej scenie. A na tej dzieje się mnóstwo i co musi cieszyć coraz więcej kapel znajduje coraz lepszych i prężniej działających wydawców, właściwie z każdego zakątka metalowego świata. To musi cieszyć. Zostało jednak wiele kapel, które zaczynają w piwnicach, przecierając szlaki dla siebie i innych. I to głównie na nich skupimy się w tym i kolejnych częściach NPON….

12

supported by Moans Music


supported by Moans Music

13


trauma

Zespół, który wywodzi się z pierwszej fali death metalu w Polsce. Weterani naszej sceny. Uparci i konsekwentni. Te wszystkie określenia charakteryzują Traume, zespół założony w latach 80., ubiegłego wieku przez Mistera. I od tamtego czasu nieprzerwanie działający. Za konsekwencją i niewatplliwą pasją do death metalu idzie jakość – Trauma im dojrzalsza tym lepsza. Najlepszym tego dowodem jest nowa, bardzo dobra, płyta zatytułowana Ominous Black. Z Misterem rozmawiałem w dużej mierze własnei o niej, ale nie tylko.

Piotr Dorosiński: Przez całe swoje dorosłe życie grasz death metal. Ze swoim zespołem przeszedłeś długą drogę, i raczej nie była to ścieżka usłana różami. Ktoś mógłby nabawić się prawdziwej traumy od tego wszystkiego, ale nie wy. Jak to się robi, żeby przez tak długi czas zachować klasę i nie dać się zwariować? Mister: To prawda, prowadzę ten zespół nieprzerwanie od ponad 30 lat. Przyznam, że samemu jest mi trudno w to uwierzyć, że tak długo w tym wytrwałem. Zaczynaliśmy jako Thanatos w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Po prostu, kilku nastolatków zapatrzonych w tuzów brutalności tamtego okresu postanowiło sprawdzić się w śmierć metalowym rzemiośle. Po 4 latach działalności zmieniła się nazwa naszego zespołu, bo

14

musiała się zmienić z wiadomych powodów (istniał juz wtedy w Holandii inny Thanatos – dop. autor), ale szliśmy dalej obraną wcześniej drogą, szukając w death metalu ujścia dla naszych emocji, no i oczywiście nietuzinkowego sposobu do wyrażenia siebie. Bawiliśmy się muzyką i mieliśmy nieopisaną radochę ze wspólnych prób i koncertów. Dziś inspiruje nas przeróżna muzyka i w naszym mniemaniu dzieli się ona wyłącznie na dobrą i złą. Jednak nigdy nie ukrywałem, że właśnie na gruncie ekstremalnej stylistyki czujemy się spełnieni jako muzycy i to się nie zmieniło na przestrzeni tych wszystkich lat. Trzeba po prostu kochać to, czym się zajmujesz i robić na co dzień swoje, niezależnie od tego, co robią danym momencie inni. Nie ważne czy

MUSICK MAGAZINE #29 / trauma

jest to wędkowanie, szachy czy łojenie death metalu z kumplami. Trzeba mieć pasję w życiu, która cię uskrzydla i rozwija wewnętrznie. Gramy, bo kochamy to robić i nie będę dorabiać do tego filozofii. Może właśnie to jest receptą, aby wytrwać w boju tak długi czas. Jak traktujesz swój zespół - jako hobby, namiętność, sposób na spędzanie czasu, czy coś jeszcze innego? To konglomerat tych wszystkich rzeczy plus kilka innych. Trauma, dla mnie prywatnie, to wszystko, co mam tak naprawdę namacalnie i wiem, że jutro nie zniknie, jeśli nie zwali mnie z nóg choroba albo nagła śmierć. Zależy to ode mnie i chłopaków, z którymi wspólnie dźwigam ten TRAUMAtyczny ‚‘krzyż‘‘. Pewne epizody w życiu się zaczynają, ewoluują, kończą ostatecznie, tak jak u każdego normalnego człowieka, również i u mnie. Zespół wciąż funkcjonuje i jest aktywny. Wcale nie jest prosto to wszystko ogarniać tak, jak należy i pewnie nie zawsze potrafię tego dokonać, ale próbuję ze wsparciem łobuzów z mojej ekipy i to jest najważniejsze. Podejmujemy walkę, choć czasem jej wynik nie bilansuje się. Nie chcę popadać w marazm i narzekać, bo absolutnie wszyscy w zespole kochamy to, co robimy. Jesteśmy pasjonatami, każdy z nas ma jakąś pracę, mniej lub bardziej regularną, dzięki której jest w stanie zapełnić siaty w Biedrze i opłacić rachunki. Nikt nigdy nie obiecywał nam fortuny i dobrobytu z grania death metalu, a staż i doświadczenie jakie nabyliśmy trochę nas już z tym losem pogodziły. Ważne, że wciąż jest flow i banan na twarzach całej TRAUMAtycznej ekipy po każdym dobrym


gigu i niekończących się rozmowach z maniax przy stoisku z naszym merchem. Jest dobrze! Pasja i satysfakcja to jedno, ale przyznaj, że były momenty, kiedy chciało ci się przysłowiowo płakać? No oczywiście, że tak i nie zamierzam się krygować na gościa, którego nic nie jest w stanie ruszyć i wyprowadzić z równowagi. Nic tak mnie nie osłabia jak niemoc, szczególnie w sytuacji, kiedy należałoby zająć się merytoryczną stroną jakiegoś przedsięwzięcia, a nie rzeczami, których nawet nie powinieneś brać pod uwagę. Porównałbym to do siedzenia w bolidzie formuły 1, który na starcie nie chciał odpalić, a tobie pozostaje jedynie wąchanie spalonej gumy opon konkurentów i znikające sylwetki ich szybkich maszyn w oddali. To były najgorsze momenty w tym całym procesie powstawania materiału na najnowszy album Traumy. Dotyczyły wyłącznie aspektów technicznych. Nową płytę nagrywaliśmy we trzech, ponieważ tak było prościej ze względów logistycznych i czasowych, ale nasz basista Bubek, który wspomaga nas na koncertach od lat, był bardzo mocno zaangażowany w powstawanie tej płyty od strony technicznej. Cały serwis komputerowy, odzyskiwanie danych z dysku, który trafił, kolokwialnie mówiąc, szlag, jak i stworzenie dla mnie przestrzeni technicznej do pracy to jego zasługa. Dzięki jego zaangażowaniu i wsparciu można było to wszystko w ogóle ukończyć. Gdyby nie on płytę Ominous Black sfinalizowalibyśmy za 10 lat, lub na emeryturze. W Internecie rzuciło mi się oczy coś błahego, ale odbiegającego od standardów – ma to związek z waszymi dość licznymi koncertami w całym kraju. W kontrze do stereotypowego wyobrażenia o życiu muzyka rockowego, z tych wyjazdów oprócz zdjęć z samych koncertów dzielisz się fotografiami z miejsc, które udało się wam odwiedzić przy okazji. Wielu muzyków narzeka, że widzą jedynie szosę i kluby w których grają oraz alkohol po koncertach, a tu proszę - da się? da się! ;-) Wcisnąłeś hamulec na rokendrolowe życie? No, da się jak najbardziej, jeśli tylko masz na to ochotę i czas. Uważam, że należy się cieszyć w życiu czym się da, bo tylko raz jesteśmy na tym ziemskim padole i powtórki nie będzie, jak wiadomo. Jutro może przecież nigdy nie nadejść, bo nie wiemy co za chwilę się wydarzy i jakie będzie to miało dla nas konsekwencje, więc carpe diem. Po prostu. Od jakiegoś czasu mamy taki lot, aby coś zobaczyć, pozwiedzać w ramach rozprostowania kości po trudach podróży Traumobusem. Grzechem byłoby nie zatrzymać się, skoro już jesteśmy w okolicy czegoś, co warto bez wątpienia zobaczyć. Oczywiście nie zawsze jest na to czas, ale kiedy akurat taka sposobność się nadarza, to coraz chętniej z niej korzystamy. W kwestii rokendrolowego życia to wiadomo, że jest fajne, ale nie może trwać bez końca. Nasze wątroby prędzej czy później musiałyby się zbuntować po tylu latach walki w terenie (śmiech). Szczerze mówiąc, już jakiś czas temu odpuściłem popijanie

Bez dorabiania filozofii przy każdej nadarzającej się okazji. Jeżdżę na co dzień samochodem, a to jednak do czegoś zobowiązuje. Swoje już w życiu wypiłem, więc teraz mogę delektować się cieczą rozweselającą bez potrzeby zalewania się w trupa za każdym razem, kiedy ta akurat jest w użyciu. Poza tym spójrzmy prawdzie w oczy, nie da się grać dobrych koncertów, jak jesteś nawalonym wrakiem w trakcie teleportacji na inną planetę. Ludzie przychodzą na koncerty i płacą za bilety, nie po to, żeby zobaczyć festiwal żenady, ale żeby doświadczyć rasowego death metalowego wpierdolu. W minionym roku zagraliście dwuczęściową trasę pod szyldem Trumatyczne Misteria. Jak zapamiętasz te koncerty? Rzeczywiście przygotowanie tychże koncertów kosztowało nas sporo pracy. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest bardzo prosta, od a do z robiliśmy wszystko sami. Było sporo problemów technicznych, było też kilka pechowych sytuacji i to zapamiętam na pewno. Takie rzeczy to norma, bo przecież problemów nie ma tylko ten kto nic nie robi, tylko narzeka i ocenia innych. Jak mawiają niektórzy: co cię nie zabije, to cię wzmocni! Ale nie ma co biadolić, bo lżej na sercu od tego na pewno się nie zrobi. Zapamiętam te koncerty pozytywnie, każdy z nich czegoś nas nauczył, a każda lekcja jest na wagę złota. Pomimo, iż zajmujemy się tym od wielu lat, to zawsze mają rację bytu sytuacje, które coś wnoszą, a my zyskujemy dzięki nim inną perspektywę, nawet na rzeczy, które wydawały się oczywiste. Zespół musi się rozwijać, gdyż stagnacja działa deprymująco na nas wszystkich. Finansowo wyszliśmy na plus, więc traumy do końca życia po nieudanej trasie nie będzie (śmiech). Zapamiętam wielu niezwykle miłych ludzi, z którymi rozmawialiśmy po koncertach, dla których to, co robimy ma ogromne znaczenie. W kilku przypadkach nawet nie przypuszczałem, że aż tak ogromne! To niezwykle miłe i budujące. Swoja drogą, death metal i koncertowe misteria, to już znamy od Vader (śmiech). Oba zespoły łączy wiele, i tyleż samo dzieli. Obserwujesz, co się dzieje w zespole Petera? Faktycznie, określenie misteria w pewnych kręgach kojarzy się z Vader niemal natychmiastowo (śmiech). W przypadku Traumy bardziej chciałem się odnieść do mojej ksywki, którą mam od urodzenia ze względu na moje nazwisko. Nie zamierzaliśmy w jakikolwiek sposób utożsamiać się tą nazwą z Vader. Czy śledzę losy ekipy Petera? No oczywiście, że tak. Jestem wielkim fanem tego zespołu od niemal samego początku ich istnienia. Znamy się z Peterem od końca lat osiemdziesiątych. Wspólne

imprezy w Olsztynie, czy nawet u nas w Elblągu, wspólni koledzy, wspólne wypady na koncerty, koczowanie na dworcach PKP. To wszystko pamiętam doskonale i z ogromnym sentymentem po latach wspominam. Dziś widujemy się bardzo rzadko ze względu na styl życia i wieczne podróże po świecie chłopaków, ale kiedy się czasem spotkamy, zawsze jest miło. To jeden z najlepszych zespołów koncertowych, jakie widziałem na własne oczy. Nie wszystkie płyty Vader mnie wgniatają w ziemie tak, jak Ultimate Incantation, De Profundis czy Black to the Blind, ale większość z nich to majstersztyk wbity w tron death metalu. Uwielbiam ich oglądać i słuchać na żywo. Byliśmy z nimi na dwóch trasach koncertowych, zagraliśmy razem sporo pojedynczych sztuk i festiwali i znam ten band dobrze również od zaplecza. Myślę, że mieliśmy sporo okazji aby podpatrzyć i nauczyć się od nich obycia scenicznego, bo mimo podobnego stażu, Vader doświadczenia ma nieporównywalnie więcej niż Trauma. Zawsze traktowaliśmy wspólne granie jako cenną lekcję scenicznego rzemiosła. Podziwiam ich za wiele rzeczy, ale głównie za fakt, że kopią dupę na żywo jak nikt inny. Na tych koncertach towarzyszyło wam sporo młodych, nieznanych zespołów. Oglądasz występy supportów? Jak je oceniasz? Ktoś szczególnie Cię zainteresował? Zawsze staram się obejrzeć przynajmniej częściowo zespoły grające przed nami, podobnie jak reszta moich chłopaków, bo w większości są to po prostu bardzo solidne składy. Często widzę w tych ludziach nieposkromioną pasję do muzykowania, dlatego należy im się szacunek i uwaga. Czasem bywa tak, że nawet nie mam wyjścia kiedy nasz TRAUMAtyczny kram jest rozstawiony na polu bitwy niedaleko sceny, i jestem zmuszony przyjąć na czachę wszystkie koncerty (śmiech), ale takie są uroki klubowego grania. Część zespołów z którymi dzieliliśmy scenę podczas Traumatycznych Misteriów to już nie młodzieńcy, a stare wygi mający wyrobioną markę oraz staż w podziemiu. Bardzo podobały mi się koncerty Deathstorm, Cancerfaust, Fanthrash, Arcane Dust, Infernal Bizarre, Sutener, Mass Insanity, Furia Gniew, Hegeroth, Straight Hate, Tankograd, Horda i kilku innych. Między tymi koncertami zarejestrowaliście nowy, ósmy pełny album. Przy okazji Karma Obscura powiedziałeś Leviemu w wywiadzie dla nas: Jestem optymistą i wierzę w najnowszy album Traumy, powtórzysz te słowa w przypadku Ominous Black? Ile sobie obiecujecie po tej płycie? Momenty premiery wszystkich naszych płyt zawsze były i będą dla mnie wyjątkowym czasem. Jest z tym trochę tak, jak z narodzinami kolejnego dziecka w kochającej się rodzinie, jesteś dumny i chcesz pokazać je całemu światu. Wierzę w ten album, inaczej nasza praca i zaangażowanie nie miałyby sensu. Oczywiście nie mam pojęcia jak zostanie przyjęty przez dziennikarzy i fanów, ale podświadomie jestem dobrej myśli. Wewnątrz zespołu również panuje rewelacyjna

MUSICK MAGAZINE #29 / trauma

15


atmosfera, wszyscy są zadowoleni i pełni energii! Czuję, że wysmażyliśmy niezły kąsek przynajmniej dla tych ludzi, którzy znają nasze płyty i lubią muzykę na nich zawartą. Ominous Black powinien im się spodobać, choć na pewno jest to na swój sposób inna płyta, niż nasze wcześniejsze albumy, ale o to przecież chodzi, żeby podejmować inne tropy, a nie deptać w miejscu wokół sprawdzonych patentów. Zachowaliśmy jednak cechy naszego stylu do których przyzwyczailiśmy naszych fanów przez te wszystkie lata. Jeśli pytasz o aspekt komercyjny to trudno powiedzieć jakie mam oczekiwania, bo wolę się miło zaskoczyć, niż niemiło rozczarować jak to już miało miejsce w przeszłości. Dla mnie najważniejsze jest to, że w końcu, po tylu latach, znów będziemy mogli podzielić się naszą nową muzyką z fanami, którzy wyczekują tego tytułu z wielka niecierpliwością. Wspomniałeś już kilka razy o słuchaczach Traumy, to kapitał nie do przecenienia? Myślę, że tak. Od kilku lat bardziej to zauważam, kiedy więcej czasu spędzamy na naszym stoisku z merchem. Jesteśmy wówczas na pierwszej linii frontu, bo nigdzie się nie ukryjesz i trzeba przyjąć na klatę każdy rodzaj człowieka, każdą osobowość. Wiadomo ludzie bywają rożni, ale mamy też przy tym okazje porozmawiać z fajnymi maniakami zainfekowanymi wręcz TRAUMAtycznie naszą muzyką. To cholernie miłe i budujące, kiedy słyszysz ile ci ludzie wiedzą o naszej muzyce, o nas samych i ile to dla nich znaczy. To są bardzo przyjemne momenty i w ten sposób rodzą się nierzadko nowe sympatyczne znajomości. Mamy ogromny szacunek dla tych wszystkich ludzi, bo dodają nam skrzydeł swoim wsparciem i sprawiają, że rośnie w nas przeświadczenie, że to, co robimy ma sens, nie tylko dla nas samych, ale też dla nich. To trzecie wydawnictwo, które nagrywacie w trójkę - ty, Chudy i Mały. Nam w 2013 roku powiedziałeś: Tak (jako trio - dop. autor) jest znacznie wygodniej i sprawniej przebiega proces nagrywania całości - oby na pewno? Ominous Black dzieli 6 lat od poprzedniej płyty. Skąd ta przerwa? Przyznam, że po wydaniu Karma Obscura poczułem lekki zawód całą sytuacją z opóźnieniem wydania tej płyty i wyczekiwaniem, kiedy w końcu to nastąpi. Przez jakiś czas musiałem odpocząć od pisania death metalu i nabrać potrzebnego dystansu. Miałem prawie przez rok inny uboczny projekt z muzykami spoza sceny metalowej, dzięki temu się wyluzowałem i wróciłem na właściwe tory. Grało nam się wyśmienicie, mieliśmy regularne próby, pomysły, ale w końcu, jak to już w życiu bywa, ów zespół wykitował śmiercią naturalną. Z Traumą w tym czasie graliśmy koncerty, promowaliśmy świeżo wydaną płytę, ale nie pisałem żadnej ekstremalnej muzy w tym czasie. Kiedy poczułem w końcu ten upragniony wiatr w żaglach i przyszedł czas na komponowanie nowych numerów, to równolegle powstała koncepcja żeby to wszystko stworzyć i zarejestrować u nas, w naszym malutkim studio, w którym do tej

16

pory powstawały wszystkie pre – produkcje wcześniejszych płyt Traumy, a następnie zmiksować to w profesjonalnym studio. Sam się tym zająłem, ale po drodze musiałem się sporo nauczyć, no i napotkałem mnóstwo technicznych problemów, które niewiarygodnie wydłużyły czas powstawania płyty. Podczas komponowania szło gładko, ale w trakcie nagrywania tracków, wszystko się komplikowało, chrzaniło niesamowicie, straciliśmy po drodze dane z twardego dysku, gdzie zapisany był cały projekt. Słowem przeszliśmy przez Pireneje katastrofy z naszym komputerem, który finalnie wylądował na śmietniku. Skład w jakim nagrywaliśmy nie wpłynął absolutnie na czas nagrań. Ta płyta od strony technicznej powstała w bólach niemal porodowych, ale w końcu Ominous Black jest i tylko to się liczy. O jakim projekcie wspomniałeś przd chwilą? Projekt nazywał się Overmars. Nazwa została zaczerpnięta od nazwiska pewnego holenderskiego piłkarza sprzed lat. Muzycznie obracaliśmy się w klimatach starego Soundgarden, Black Sabbath, czy Kyuss. Zrobiliśmy ten projekt dla zabawy, był na to czas i ochota aby pograć razem. Siorbaliśmy haustami pozytywną energię, ile wlezie i zaspokajaliśmy łaknienie wspólnego muzykowania z uśmiechem na twarzach. Elbląg to nie jakaś wielka metropolia, więc środowisko muzyków raczej zna się od lat. Mój dobry koleś i przy okazji świetny basista Kłosek, dogrywał linie basu do kilku moich numerów, które wyczarowałem w wolnej chwili jakiś czas wcześniej i na tyle te piosenki przypadły mu do gustu, że zaproponował, aby spróbować jak to zabrzmi na żywo. Poprosiliśmy o wsparcie innego ziomka Buliego, aby załadował na pakę auta swoje beczki i tak ruszyliśmy z buta z próbami. Nie mogliśmy znaleźć na stałe wokalisty i tak w sumie zespół rozpłynął się jak kamfora w powietrzu, nie zostawiając po sobie żadnych nagrań dla potomnych. Trochę szkoda, bo lubię kończyć to, co zaczynam, ale tym razem się nie udało. Nowy materiał to wynik skrupulatnej pracy nad nim, czy napisanie tych 9 utworów przyszło ci spontanicznie? Ile w tworzeniu muzyki pomogli Chudy i Mały? Komponuje wyłącznie w chwilach, kiedy jest po prostu wena i feeling, które są dla mnie gwarancją udanego finału. Mamy to szczęście, że sami możemy decydować jak długo pracować nad muzyką i bardzo sobie chwale ten rodzaj niezależności artystycznej.

MUSICK MAGAZINE #29 / trauma

Nie zawsze człowiek jest w życiowej formie, ma energię i odpowiedni potencjał by wykreować coś wartościowego. Lepiej przeczekać takie momenty i zająć się w tym czasie czymś zgoła innym, bardziej konstruktywnym, niż walczyć na siłę i pod prąd zyskując jedynie frustrację zamiast dobrej muzyki. Tak, jak już wspomniałem to problemy techniczne blokowały naszą pracę a nie brak natchnienia. Tym razem pracowaliśmy bardziej spontanicznie, niż wcześniej. Z Małym działaliśmy tak jak zawsze, bez zmian, ale partie wokalu wykreowane zostały w zupełnie inny sposób. Chudy był bardziej zaangażowany, niż wcześniej, bo to on improwizował często do riffów, które słyszał po raz pierwszy. To był eksperyment, który sprawdził się w kilku utworach, więc tak pojechaliśmy już do końca płyty i wyszło rewelacyjnie. Również teksty na Ominous Black, w całości są jego autorstwa, tak więc Chudy odwalił kawał dobrej roboty. Niezbitym dowodem na to, że kierujecie się jako zespół w dobrym kierunku jest Ominous Black. To według mnie jedna z najciekawszych propozycji w waszej historii. Kiedy Karma Obscura wydaje mi się momentami stonowana w sensie wolniejszego tempa i stawiania na atmosferę, teraz wasze numery są bardziej organiczne, szybsze i agresywne, jak chyba nigdy przedtem. Dzięki za dobre słowo o naszej najnowszej płycie. Dla wielu ludzi Karma Obscura to opus magnum naszej twórczości, ale jeśli można zrobić po tylu latach jeszcze lepszy album, to mogę się tylko z tego cieszyć. Ciężko mi się ustosunkować do twojej opinii, ponieważ nie jestem obiektywny i zupełnie inaczej pewne rzeczy czuję i postrzegam jako twórca tych nagrań. Nie należę do ludzi, którzy przed przystąpieniem do pracy tworzą jakiś plan tego, co zamierzają stworzyć i poruszają się według niego pracując nad muzyką. Mój plan zawsze był taki, żeby tego planu po prostu nie mieć. Ilekroć starałem się coś spiąć w jakiś schemat, to finalnie wychodziły mi rzeczy kompletnie z tym planem nie związane. Chaos jest siłą napędową w moich kreacjach muzycznych. Kieruję się intuicją, instynktem i emocjami. Lubię płynąć bezwiednie, tworząc muzykę, kierowany tym, co podpowiada mi serce i nie poddawać się żadnym odgórnym uwarunkowaniom, które mogłyby wpłynąć na to, co tworzę. Ten rodzaj wolności podczas pisania muzyki sprawia, że nie popadam w rutynę, nawet po tak wielu latach zabawy w death metal. Te płyty różnią się od siebie z jednego podstawowego powodu. Tworząc Ominous Black bylismy trochę innymi ludźmi niż za czasów Karma Obscura, w innym wieku i w innym momencie naszego życia. Wszystko co nas otacza, czego doświadczamy, zmienia perspektywę z jakiej patrzymy na wszystko. To wpływa na różnice między tymi albumami. Nie jest to absolutnie wynikiem naszego świadomego działania ani skrzętnie obmyślonej strategii. Wasza działka to death metal - nie inaczej jest teraz, z tym że w tym stylu przemawiacie własnym głosem. Powiem więcej, mam


wrażenie, że do nowych utworów przemyciłeś sporo pomysłów spoza death metalu, nie tracąc przy tym brutalności. Tak, jak już powiedziałem wcześniej, inspiruje nas nie tylko ekstremalna muzyka. Każdy ciekawy pomysł, czy rozwiązanie znamienne dla innej stylistyki niż metalowa, które uda mi się przetransponować na grunt death metalu po prostu zostaje, gdyż wpływa odświeżająco na całość. Na Ominous Black jest sporo odniesień do doom metalu, black metalu, rocka progresywnego etc. ale odważne podejście do muzyki i samej stylistyki deathmetalowej może sprawić, że nie utknie ona w martwym punkcie. Nie zrozum mnie źle, absolutnie nie silimy się na to, aby być oryginalnymi za wszelka cenę. To się po prostu dzieje samo w tym moim zwariowanym i nieprzewidywalnym procesie tworzenia. W żaden sposób nie staramy się być niedeathmetalowi i nie jest to szukanie na siłę czegoś specjalnego. Jeśli jakiś riff, który wyrywa mi się z duszy za pośrednictwem moich palców na gryfie brzmi dobrze i komponuje się z całością utworu, to po prostu go akceptuje, nawet jeśli nie brzmi złowieszczo i brutalnie. W waszej muzyce nie brakuje rytmicznych, wręcz melodyjnych fragmentów. Czy to efekt wspomnianego przez ciebie na początku dzielenia muzyki na dobrą i złą, co dałoby się przenieść na grunt twojego zespołu w tym sensie, że death metal nie musi być oparty tylko i wyłącznie na blastach i growlu? Zamykanie się w 100% w jakimś kanonie zawsze będzie ograniczało twoje ruchy. To prawda, dzielę muzykę na dobrą i złą, ponieważ to pomaga mi w patrzeniu na nią nie oczami dziennikarza, który musi zaszufladkować danego wykonawcę, bo inaczej nie dostanie wypłaty (śmiech). Myślę, że bardziej jak ktoś, kto potrzebuje globalnej perspektywy. Tylko od twórcy zależy jaką drogę wybierze i dokąd ona go zaprowadzi. Może się okazać, że każda z nich będzie dobra, jednak ostatecznie na coś trzeba się zdecydować, żeby ukończyć płytę. Uwielbiam blasty i szybkie stopy, growl i ten cały death metalowy Inter City, ale masz rację, muzyka Traumy nie jest utrzymana tylko w takich rytmach i to mi się podoba. Często szukamy prostych rytmicznych patentów, bo są przejrzyste, czytelne i charakterystyczne, a to zawsze są pożądane atrybuty w dobrej muzyce. Czy tylko mi się wydaje, czy słyszę, że w zamykającym całość Collossus łączycie motywy przypominające dokonania Gorefest i Nile? (śmiech) Ja tego nie słyszę, no ale nie jestem obiektywny i pewnie wszystko na tej płycie słyszę w inny sposób niż odbiorcy. Z drugiej strony, jest mi cholernie miło, gdyż oba zespoły należą do moich ulubionych i traktuję tę opinię jako komplement, a nie zarzut. Jak znam życie, każdy usłyszy w tym numerze coś innego, ale to świadczy niezaprzeczalnie o tym, że z nikogo skóry nie ściągaliśmy, aby lansować się na mieście.

Nowe utwory zarejestrowaliście w twoim studio, a wyprodukowałeś je wspólnie z braćmi Wiesławskimi. W przypadku Karma Obscura, w twoim Traumatic Sound Studio zrobiliście próbną produkcję, właściwa miała miejsce w Hertzu. Teraz poszliście o krok dalej - czy to znaczy, że coraz poważniej zająłeś się produkcją muzyki? Od dawna interesuję się nagrywaniem i nagrywam na co dzień jakieś rzeczy, głównie dla siebie i na potrzeby Traumy, ale zdarzyła mi się w tym roku sesja nagraniowa pełnego albumu jednej metalowej kapeli, więc doświadczenia przybywa. Dlaczego tracki do miksu przygotowane były w dużej mierze w Traumatic Sound Studio? To proste, aby zminimalizować koszty nagrania tego albumu, to po pierwsze, a po drugie żeby nie pracować pod presją czasu, co w każdym studio nagraniowym jest codziennością. Finalnie, jak już wspomniałem, skończyło się mega problemami, co wydłużyło czas nagrań nieprawdopodobnie i dostarczyło mi tyle stresu, że aż trudno w to uwierzyć. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc nie wszystko poszło tak, jak chciałem. Z drugiej strony sporo też się na tym poligonie nauczyłem, a ta wiedza przydaje mi się na co dzień. Całość chcieliśmy zmiksować i poddać masteringowi w Hertzu, bo pracujemy w kooperacji z braćmi Wieławskimi nieprzerwanie od ponad 20 lat. Wiedziałem, że w razie opresji wyciągną mnie z każdego bajora. Nowy materiał brzmi klasycznie, ale jest zaktualizowany do współczesnej wersji. Bo mamy lata 20. XXI wieku, nie odwrotnie. To efekt tego, że nie silicie się być oldschoolowi do przesady? Trzeba się w jakiś sposób określić do czasów jakie mamy, poza tym sam rozwój technologi umożliwia coraz to nowe podejście do produkcji studyjnej. Dziś mam też bardziej otwarty umysł, niż kiedykolwiek wcześniej, na różne rzeczy. Jestem w stanie zachwycić się nawet garażowym brzmieniem zespołu, jeśli tylko ono koresponduje z nim samym. Oldschoolowe brzmienie bardzo mnie kręci, szczególnie w szwedzkim wydaniu, ale nie sądzę aby taki charakter produkcji pasował do zawartości Ominous Black. Brzmienie w muzyce metalowej to niezwykle istotna kwestia i nigdy tego nie bagatelizowaliśmy. Nie wiem, czy sound naszej nowej płyty jest zajebisty, czy też nie. Wiem jednak na pewno, że jest optymalny i pasuje do muzyki jaką teraz stworzyliśmy. Nasze płyty od strony produkcyjnej brzmią różnie mimo, że zostały nagrane w większości w tym samym studio z braćmi Wiesławskimi. Nigdy nie zamierzaliśmy dublować siebie samych i za każdym razem próbowaliśmy uchwycić nieco innego brzmienia. Ponieważ każdy kolejny album Traumy to inny poniekąd rozdział, dlatego mieliśmy inne podejscie i priorytety, wzgledem kreowanego dla nich brzmienia w studio. Na Ominous Black niżej nastroiłem wiosła i zabrzmiały dzięki temu bardzo masywnie i ciężko. Należało uważać z nimi w dolnych rejestrach, aby nie przykryć przecudownych partii basu. Bas na

tej płycie jest kluczowy, wyrazisty i nieszablonowy. Czułem od samego początku, że w taką stronę właśnie powinienem na nim zagrać, i w taki śmiały sposób stworzyć pomost między gitarami rytmicznymi i sekcją. Brzmi fenomenalnie i jest cały czas słyszalny, na czym mi bardzo zależało. Okładkę przygotował dla was Mariusz Lewandowski. Taka beksińska jest. Pasuje do tytułu krążka. Niezmiernie jestem uradowany, że obraz który zdobi front Ominous Black pochodzi spod pędzla Mariusza Lewandowskiego, którego bardzo cenię. Mariusz nigdy nie krył swojej fascynacji mistrzem Beksińskim, ale mimo to jego prace mają nieco inny charakter. To niezwykle utalentowany artysta. Uwielbiam jego styl i sposób postrzegania otaczającego nas świata, w tych wszystkich schizofrenicznych, powykręcanych wizjach i niepokojem jątrzącym się z jego obrazów. Jakiś czas temu, przez przypadek, natknąłem się na jego galerie i wymiękłem. Spróbowałem się z nim skontaktowac w sprawie okładki nwoego albumu. Zaczęło się od tego, że strasznie przypadła mu do gustu nasza muzyka, w efekcie czego też chciał nawiązać współpracę. Przegadaliśmy sporo czasu, to niezwykle sympatyczny i miły człowiek. Jestem dumny, że to jego praca zdobi okładkę nowej Traumy. Debiutujecie tym wydawnictwem w barwach Selfmadegod. Co musiał zrobić Karol żeby przekonać was do siebie? A może to wy zabiegaliście o jego uwagę? Żadna tajemnica, to my odezwaliśmy się do Karola z gotowym materiałem, aby go przekonać do Ominous Black. Na szczęście, nie trzeba było tego robić długo, ponieważ nowy materiał bardzo mu się spodobał od pierwszego odsłuchu. Potem już tylko pozostało nam się dogadać w pewnych istotnych kwestiach. Poszło bez obijania sobie pysków, grzecznie i kulturalnie, co dobrze wróży na przyszłość (śmiech). Pracowaliście z różnymi wydawcami, na pewno wyrobiłeś sobie zdanie na temat tej branży - zdradź je nam. Branża zmienia się jak wszystko wokół, bo czas leci i wymusza te zmiany. Bywały lata bardziej przychylne graniu metalu, sprzedaży tej muzyki w znacznie większych nakładach niż obecnie, ale kiedy stagnacja dopadała całą scenę to i sprzedaż spadła radykalnie. Niektóre labele, tak jak i zespoły, nie przetrwały trudów i po prostu padły. Internet w moim odczuciu zmienił wszystko. Mam jednak przekonanie, że w ogólnym rozrachunku, na dobre. Faktycznie, pracowaliśmy na swojej drodze z różnymi wydawcami, ale absolutnie nie zamierzam wylewać tutaj pomyj, ani co gorsza nikogo szykanować. Trzeba patrzeć w przyszłość, a nie rozdrapywać historie, które są za nami, wydarzyły się i nic tego nie zmieni. Autor: Piotr Dorosiński Zdjęcia: Selfmadegod

MUSICK MAGAZINE #29 / trauma

17


Planet Hell Planet Hell wraca płytą zręcznie balansująca między deathmetalową mocą a progresywnymi elementami. I mają dość zaskakujący pomysł na koncept całości – historię uczucia dwojga bohaterów zbudowana na kanwie powieści Stanisława Lema, Solaris. Jednak żeby nie wprowadzić kogoś w błąd – to że opowiadają taka historie, nie czyni tej płyty wesołą i lekką rozrywką. Planet Hell nie staracie się być atrakcyjni dla jak największego grona słuchaczy. Nazwa w końcu do czegoś zobowiązuje – ich planetą jest piekło, nie raj. Zresztą, Astrogator – główny kompozytor i wokalista, wszystko nam o tej płycie ładnie opowiedział.

Piotr Dorosiński: Chcemy żeby technologia miała coraz więcej cech człowieka, a równolegle sami się zmieniamy w roboty. Dokąd nas to zaprowadzi - chciałbyś doczekać np. koncertu kapeli deathmetalowej złożonej z robotów? Astrogator: To zależy. Jak na razie projekt Dadabots muzyków-programistów, który zakłada wykorzystanie sztucznej inteligencji do tworzenia muzyki jest dla mnie asłuchalny. Natomiast jeżeli by z premedytacją stworzyć takie dzieło od podstaw, mogło by to być ciekawe. Weźmy na przykład projekt Pata Metheny Orchestrion gdzie Pat występował sam z grupą urządzeń - czy to sterowanych przez niego, bądź też komputerowo sprzężonych z jego gitarą. Te roboty używały oryginalnych instrumentów i ogólne wrażenie jak dla mnie było niesamowite! Nieprzewidywalny, ludzki ułomny pierwiastek zawsze będzie tym czymś zaskakującym, czego może zabraknąć w odhumanizowanej formie sztuki, również w muzyce. U Pata, który jest wybitnym gitarzystą i kompozytorem ułomności nie dostrzegam, ale musisz przyznać, że jego improwizacje są nieprzewidywalne, czasami szalone. Pomysł nagrania płyty deathmetalowej o miłości jest dość niezwykły, żeby nie rzec kosmiczny. A szczerze mówiąc, to w pierwszej

18

Diabolus ex Machine

chwili pomyślałem, że wam odbiło (śmiech). O czym na tej płycie opowiadacie? Mission Two jest inspirowana najsłynniejszą powieścią Stanisława Lema, Solaris. W powieści jest opisana próba nawiązania kontaktu z obcą formą życia, która jest planetą w całości pokrytą żywym oceanem. Planeta generuje fantomy, żywe twory pojawiające się na stacji kosmicznej krążącej na jej orbicie. Materializują się w ludzkiej formie i stanowią projekcje wewnętrznych rozterek poszczególnych członków załogi. Ta część powieści z pozycji głównego bohatera opowiada o próbie odkupienia winy. Pojawia się jego młodziutka, zmarła przed laty żona, która popełniła samobójstwo po małżeńskiej kłótni. Skąd w ogóle na to pomysł? Inspirując się Lemem już na Mission One, oddaję mu hołd również na Mission Two. Lem był geniuszem, a wątki z Solaris są ogromnie inspirujące, pasują do kosmicznego konceptu Planet Hell. W utworach opowiadamy wycinek tych historii, które są przedstawione w sposób otwarty, tak aby można było je interpretować po swojemu. Wątki dotyczące obcej planety i obcej formy życia to słowno-muzyczne pejzaże, a relacje między głównymi bohaterami są zarówno pełne namiętności jak i kosmicznej pustki - tak jak w normalnym życiu. W tym szaleństwie jest metoda – płyta już jest i wcale nie brzmi jak dziwadło (śmiech). Przeciwnie – udała się wam rzecz, która właściwie nie miała prawa wyjść. Słowem ry-

MUSICK MAGAZINE #29 / planet hell

zyko się opłaciło, teraz możecie się czuć jak prawdziwi badacze (śmiech). Spenetrowaliście teren dotąd przez nikogo nie tknięty, bo Mission Two to raczej pierwsza płyta z death metalem o miłości. Rzeczywiście palnąłem tak w jednym wywiadzie - pierwsza deathmetalowa płyta o miłości i… trochę się tego wystraszyłem (śmiech), ale to wyszło jakoś tak samo z siebie. Czytając Solaris na nowo nie byłem do końca pewny w jakim kierunku to pójdzie. Wiedziałem tylko, że muszę zachować równowagę pomiędzy wspomnianymi pejzażami a ludzkimi emocjami. Te emocje okazały się bardzo silne i to one sprawiły, że w death metalu stało się możliwe opowiedzenie o prawdziwej miłości. Ważne było też, że koledzy z kapeli wspierali mnie w tym, jak to mówisz, szaleństwie od samego początku. W końcu razem tworzyliśmy tę płytę. Jak tematyka tekstów wpływała na kształt samych kompozycji ich aranżacji? Co było pierwsze – teksty czy muzyka? A: Za teksty jestem odpowiedzialny ja, muzykę tworzyliśmy wspólnie. Zwykle pracuję w ten sposób, że wypisuje sobie chwytliwe frazy w języku angielskim, które przychodzą mi do głowy po lekturze. Potem w głowie wsłuchuję się w melodię tych fraz, zaczynam słyszeć riff, rytm i szkicując utwory w komputerze mam coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego - te elementy wpływają na siebie. Obrabiamy je potem na próbach. Reszta kapeli miała bardzo duży wkład w całość - nie tylko podczas wspólnej pracy na próbach, ale też podsyłając mi


propozycje riffów, rytmów i czasem gotowe aranżacje.

wiadaniem dźwiękami złożonych i niebanalnych historii.

Zanim pogadamy szerzej o Mission Two zróbmy remanent na Planecie Piekło, tak od premiery Mission One do teraz. Przede wszystkim zagraliśmy wiele udanych koncertów, że wspomnę o choćby tych gdzie supportowalismy Obituary czy udziale w MetalGate Czech Death Fest u boku m.in. Suffocation, Decapitated i Samael. Przede wszystkim lubimy ze sobą grać, świetnie się bawimy i mamy podobne poczucie humoru, co pozwoliło gładko przejść z projektu w zasadzie solowego jakim jest „jedynka” do w pełni zespołowej „dwójki”.

Nowe wydawnictwo w pewnej mierze nawiązuje do pomysłów z debiutu, ale ma też nowe składniki. Pierwsze, co rzuca się w uszy to brzmienie, które jest teraz bardziej analogowe. Cały album jest skonstruowany i wykonany precyzyjnie, a to mniej sterylne brzmienie uwypukla smaczki całości. Dokładnie o to chodziło. Żeby na tym albumie było dużo przestrzeni, żeby gitary brzmiały potężnie ale nie nużąco, żeby poza klasycznym przyłojeniem można było wysłuchać artykulacyjnych niuansów i współbrzmień rozbudowanych akordów. Bas jest zdecydowanie z przodu i nie kopiuje linii gitar. Bębny mają potęgę na stopie i tomach, a werbel i blachy przez nieoczywiste aranżacje nadają miejscami etniczno-jazzującego charakteru.

Po ukazaniu się waszego debiutu nasze środowisko potrzebowało czasu żeby was zaakceptować. Mam na myśli to, że nie od razu zaczęły spływać pochlebne opinie pod adresem tamtej płyty. Z czasem coraz częściej chwalono waszą muzykę. Jak duży wpływ na to miała praca u podstaw w postaci sporej liczby koncertów, jakie w tym okresie zagraliście? To na pewno miało duże znaczenie. Wielokrotnie po koncercie słyszałem, że wszyscy byli ciekawi czy będziemy w stanie odegrać na żywo to, co jest na płycie i okazywało się, że umiemy to zrobić. Myślę, że ważny jest też fakt, że Planet Hell nie był projektem zaplanowanym i wykalkulowanym na zimno. Pojawił się z pewnej potrzeby, jest autentyczny i wydaje mi się, że ludzie też tak to odbierają. Gdyby się trzymać frazeologii technicznej to można powiedzieć, że Planet Hell jest zespołem niekompatybilnym z resztą dzisiejszej sceny. I wcale nie zawężam tego wyłącznie do naszego podwórka. Stylistycznie, pomysłem na siebie i otoczką wokół muzyki różnicie się od innych dzisiejszych zespołów. Nie toniecie w monotonii większości premier. Tak jak wspomniałem, nie było w tym zimnej kalkulacji. Otoczka otoczką, ale tekstowo to SF jest tym z czym czuję się dobrze od dziecka i nie muszę się wysilać - wartości ogólnoludzkie przedstawiane w fantastycznym świecie zawsze będą pełne emocji, zawierały wiele przenośni i pobudzały wyobraźnię. Zawsze chciałem grać inaczej, dodać coś więcej od siebie. Miałem to szczęście, że trafiłem w moim zespole na ludzi, którzy pragną tego samego - poruszać się w pewnych ramach ale nie powielać schematów. Słuchamy bardzo różnej muzyki, inspirujemy się wzajemnie. Gdybyś miał komuś nie znającemu waszej poprzedniej płyty w prosty sposób opowiedzieć o muzyce z Mission Two to co byś powiedział? Zawsze potrzebny jest termin muzyczny na określenie stylu kapeli. Uważam że gramy progresywny death metal, co w moim pojęciu oznacza poruszanie się na pograniczu różnych stylów muzyki ekstremalnej z odniesieniami również do rocka progresywnego, który nieodłącznie jest związany z opo-

Obawiałeś się, że przez to, że nowe numery są mniej sterylne może uciec z nich intensywność i brutalność. Ja bym powiedział, że eksperyment się powiódł. Nie pędzicie na złamanie karku, ale też nie chodzicie w kółko - bardziej słyszę to, że dzisiaj brzmicie świeżo, sugestywniej i jeszcze mocniej klimatycznie, niż to że czegoś jest tu mniej niż na jedynce. Zgadza się. Budowanie nastroju jest tym razem bardziej złożone niż na jedynce. Spokojniejsza część utworu sprawia, że kolejny mocniejszy motyw brzmi bardziej brutalnie w kontekście całości. Głównym stylem wciąż jest death metal, ale wzbogacacie swoje numery odmiennymi wpływami. Od nieśmiertelnego Voivod, przez wyraźny wpływ progresywnych artystów czy zespoły z nurtu cold wave, po nawet dalekie echa The Mother and the Enemy Lux Occulty. Lubisz kiedy nie jest zerojedynkowo w muzyce? Zdecydowanie. Nawet jak Slayer zaczął kombinować, to mnie się to podobało… A porównanie do Lux Occulty uważam za wielki komplement. Był to zespół, który wyprzedził swoją epokę. Ważnym elementem całości są interludia, którymi łączycie wszystko w jedną spójną opowieść nie tylko lirycznie, ale i muzycznie. W tych fragmentach kłania się twój sentyment do zespołów z nurtu tzw. zimnej fali i Nocturnus. Zgadza się? Bardziej zimna fala niż Nocturnus. U nich klawisze były jednak bardziej melodyczne, u nas są to ambienty bardziej inspirowane muzyką filmową. Z zimnej fali uwielbiam Dead Can Dance i Cocteau Twins. Innym niezbędnym elementem całej układanki jest grafika towarzysząca muzyce i tekstom. Opowiedz o tym, co straci ten, kto pozna Mission Two jedynie z youtube a nie z fizycznej wersji tej płyty. Przygotowaliśmy playlistę na youtube w taki sposób, że ilustracje i teksty będą widoczne, natomiast na pewno nie zastąpią fizycznego obcowania z płytą. Teksty opisują-

ce pejzaże planety są ilustrowane ogólnodostępnymi zdjęciami NASA. Oczywiście żadna misja NASA poza naszą (śmiech) nie doleciała do Solaris, ale w ich archiwach można znaleźć wychwycone przez teleskopy obrazy z tamtych okolic. Tekstom opisującym relacje między głównymi bohaterami odpowiadają zdjęcia tajemniczej kobiety, zjawy. Autorką zdjęć jest Mariola Weiss. Poza tym wewnątrz okładki znajdziecie kolejne wcielenie naszego zespołowego astrodroida. Co przekonało was do współpracy z Mad Lion, i czego się po tej współpracy spodziewasz? Przemka znam od lat i nawet jak nie współpracowaliśmy ze sobą zawsze mogłem liczyć na jego pomoc, choćby z gościnnym ogarnianiem merchu za czasów The No-Mads - wtedy zawsze skrupulatnie się rozliczał i nie chciał od nas kasy. Współpraca zrobiła się bliższa za czasów Mission One, gdzie Przemek był odpowiedzialny za formę elektroniczną wydawnictwa, bo fizyczny nośnik był wydany przez Thrashing Madness Leszka Wojnicza-Sianożęckiego. Rozmawiałem z Leszkiem również na temat dwójki, ale miał w tym czasie bardzo napięty grafik związany z innymi zakontraktowanymi już wydawnictwami. Przemek już przy jedynce zorganizował nam kilka fajnych koncertów, a teraz dzięki niemu zagraliśmy z Pestilence. Właśnie, jak było na tych koncertach? To były dwa koncerty na Mad Fest, ale w sumie zagraliśmy cztery koncerty w ramach trasy Death Before Winter. Wszystkie zespoły z tej trasy wchodziły w skład Mad Fest, a były to czeskie Hypnos i Tortharry, holenderski Bloodphemy, niemiecki Profanation i my. Skład Mad Fest poza headlinerem w postaci Pestilence uzupełniały rodzime Besatt, Det Gamle i Offence. Pestilence zagrali rewelacyjnie! Na żywo mimo tak znacznego stażu Patricka, cały czas mamy do czynienia z pierwotną energią i chirurgiczną precyzją. Dla wspomnianej na wstępie piątki zespołów był to czas wspólnej przygody i konkretnej zabawy. Świetni ludzie! W pamięci utkwił mi też klub Nostromo w Goerlitz, gdzie wnętrze było urządzone jak statek kosmiczny z Obcego - musimy pojechać tam na sesję zdjęciową! A co sadzisz o nowym Nocturnus? Zaskoczyła mnie pozytywnie! Spodziewałem się, że będzie to coś pomiędzy The Key i Thresholds, ale nie spodziewałem się że zabrzmi tak świeżo! Nie ma mowy o odgrzewanych patentach! Świetny album! Płyta jest na rynku, co dalej? Jakie macie plany na najbliższe miesiące? Przede wszystkim koncerty. Wiemy już że w lutym 2020 nasz gwiezdny korab wyląduje w Warszawie, Wrocławiu i Tychach a w kwietniu w Rzeszowie. Chcemy tez popracować nad wizualizacjami, które wzmocnią nasz sceniczny przekaz. Autor: Piotr Dorosiński Zdjęcia: Sebastian Turkowski

MUSICK MAGAZINE #29 / planet hell

19


Abhomine

W podziemiach wielkiej huty muzycznej stali trudzą się byty, o których istnieniu statystyczny kierownik zmiany nie ma bladego pojęcia. Zamiast optymalizować proces produkcji, wytapiają i wykuwają metal przy zastosowaniu pradawnych metod, wyżej ceniąc sobie wkładanie serca w uprawianie tradycyjnego rzemiosła niż wydajność współczesnej metalurgii. Aspiracje tych bytów nie wybiegają poza ich naturalne środowisko pracy, a ich najstarsi wyjadacze – zrzekając się awansów na rzecz roli przodownika pracy – wolą być panami piekieł niż sługami w niebie. I zdaje się, że będący bohaterem niniejszego artykułu Pete Helmkamp jest właśnie takim starym wyjadaczem wśród zamieszkujących metalowe piekło bytów. Mając zapewne w głębokim poważaniu notowania listy Billboard 200, branżowe trendy czy robienie muzycznej kariery, powołuje do życia projekty, pod którymi łoi ukochaną przez siebie, blackened deathmetalową ekstremę.

Okazją do wyciągnięcia od niego kilkunastu wyjątkowo lapidarnych odpowiedzi była tym razem premiera Proselyte Parasite Plague – drugiej płyty studyjnej Abhomine, pod którą to banderą Helmkamp jest sterem, żeglarzem i okrętem, choć warto odnotować, że na swym pokładzie ugościł ostatnimi czasy perkusistę o dumnie brzmiącym pseudonimie The Black Lourde of Crucifixion. Nie dajcie się jednak zwieść jego statusowi i zdjęciom na The Metal Archives, bo, jak oświadcza szef projektu: Abhomine to nie duet. Abhomine to moje dziecko. Wszystkie utwory piszę tu sam. The Black Lourde of Crucifixion wnosi od siebie partie perkusji i wokal wspierający. Wielkim szacunkiem darzę pracę, jaką wykonał on na rzecz metalowego podziemia, a jego wkład jest dla mnie zaszczytem. Helmkamp to człowiek pracy. Człowiek czynu, który nie tracąc czasu na jałową, medialną paplaninę koduje znaczenia z lingwistyczną oszczędnością godną wytrawnego

20

poety. Poproszony o rozwinięcie tematu strony merytorycznej tytułu najnowszej płyty Abhomine, krótko, dosadnie, prawdopodobnie zgodnie ze swym prywatnym słownikiem, choć niekiedy w zaskakująco uniwersalny sposób, zdefiniował poszczególne jego człony (Neofita: niewolnicy jako kozły ofiarne; pasożyt: wewnętrzny, wrogi krwiopijca; plaga: pandemia) rzucając na koniec trzema przyporządkowanymi do nich pojęciami: Uczeń Żywiciel Choroba. Fani mają rebus, ja nie muszę przesadnie zużywać klawiszy w laptopie, wszyscy są zadowoleni. Równie krótko i na temat przybliża płaszczyznę liryczną utworów z nowej płyty. Chcecie wiedzieć, o czym jest Heresy Pulpit? O systemie pasożytów społecznych wyczerpujących swoje źródło. Jeśli zaliczacie się do tych, których światopogląd nie jest religijny waszym hymnem może stać się od dziś Infidel and Unclean. Gogamgoz mówi o kulturowych normach związanych z zachowaniami będącymi

MUSICK MAGAZINE #29 / abhomine

przejawem nienawiści do samego siebie. W Blacklist mózg Abhomine wykłada mechanizmy rządowej likwidacji niewygodnych osób. Z kolei Saracen opowiada o uśpionych komórkach dżihadu na zachodzie. No i zostaje nam jeszcze Progeny Devoid, którego tekst porusza zagadnienie młodych terrorystów-samobójców. Ale te liryki tak naprawdę traktują o nieludzkiej stronie człowieka i, będącej następstwem rzeczonej, nieuniknionej regeneracji społecznej tkanki. To tak w temacie terroryzmu i towarzyszącego premierze płyty oświadczenia ze strony jej autora, w którym oznajmił on, że Sprawiedliwość zostanie wymierzona błyskawicznie. Broń dłutem światopoglądów. Dla spokoju ducha widzę w tych słowach przerysowaną, artystyczną metaforę. Będąc członkiem warmetalowego Revenge Helmkamp pograł sobie również metalową ekstremę co się zowie, znacznie silniej zorientowaną na blast-beatową rzeźnię, niż to, co robił pod innymi nazwami. Skoro jednak logo Revenge, bądź co bądź, troszeczkę odcina się na ich tle, to czy echo tamtego masakrowania wciąż słychać zdaniem zainteresowanego w muzyce, którą wykonuje on do dziś? Czy Revenge odcisnął się w pewien sposób na Abhomine? Echo mojego grania zarejestrowano na trzech pierwszych albumach Revenge. No i wszystko jasne. Czy, podobnie jak ja, uświadczycie w nowych kawałkach Abhomine pewien podskórny, warmetalowy feeling, czy też nie, faktem jest natomiast, że pod kożuchem surowizny i pozornym bałaganem instrumentalnych dysonansów kryją się na Proselyte Parasite Plague całkiem konkretne riffy. Taki materiał może być przemyślany, lecz zagrany podług podziemnego etosu, ale równie dobrze może spontanicznie wyrzucić go z siebie doświadczony muzyk, który umiejętność sprawnego znajdowania właściwych gitarowych sekwencji ma zwyczajnie przećwiczoną. Która z tych dwóch alternatyw jest udziałem nowego Abhomine? Majestatyczny, wokalny atak. Dysharmoniczne riffy. Nietuzinkowa rytmika. Złowrogie melodie. Prymitywna perkusja. Abhomine. Sam bym tego lepiej nie ujął.


W bezkompromisowej szorstkości, w dzikiej prymitywności, ale i w odhumanizowanej machinalności nowego albumu Abhomine Pete Helmkamp zdaje się zatracać niczym Buffalo Bill z Milczenia owiec w zaspokajaniu swoich makabryczno-transwestyckich perwersji. Jego oświadczenie w tej sprawie również nie pozostawia najmniejszych niedomówień, a jednocześnie nie pozwala się łatwo zanegować: Nekromantyczny, surowy, dziki, ofensywny black death to moje życie! Ze stylistycznego terroryzmu destyluję samą esencję. To się niewątpliwie chwali. Bycie black/deathmetalowym terrorystą nie jest jednak dla każdego. Kim trzeba być, co trzeba zrobić, co jeść na śniadanie, by poddać swą pasję muzykowania próbie ognia piekielnego i wyjść z tego cało? Trzeba się wydostać z łupiny przeciętniactwa. Muzyka ekstremalna ewoluuje formalnie. Tworzenie czegoś z niczego jest nieskończenie satysfakcjonujące. Zamierzam komponować ekstremalną muzykę metalową do końca mojej egzystencji. Jak się okazuje, mimo słodkiego wrażenia obcowania z siermiężnym atakiem blackened deathmetalowego barbarzyńcy, rozpięty na przestrzeni trzech lat proces powstawania Proselyte Parasite Plague był chyba jednak bardziej świadomy, niż się wydaje. Jak zapewnia bowiem mistrz ceremonii – styl i kształt kompozycji Abhomine są w pełni określone przed wejściem do studia. A to nie koniec, bo wychodzi na to, że każdy krążek tego jednoosobowego tworu poddawany jest starannej, masteringowej obróbce. Mastering Proselyte Parasyte Plague to robota mojej żony, Cecile i jest on absolutnie koniecznym etapem pracy nad płytą. Bez niego rzeczywiste brzmienie utworów jest stłumione. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko utworzyć petycję do Steve’a Harrisa z Iron Maiden o poddanie masteringowi A Matter of Life and Death, bo wygląda na to, że sporo nas ominęło! W 1984 roku, w wieku czternastu lat, kupiłem sobie następujące płyty: At War With Satan Venomu, Show No Mercy Slayera i Melissę Mercyful Fate. Znalazłem w tej muzyce kombinację mroku, szybkości i ataku, której szukałem – wspomina Helmkamp. W tym miejscu jest to istotne o tyle, że trzy lata później był już współzałożycielem Order From Chaos, którego pełny debiut, Stillbirth Machine, jest – z całej dyskografii Helmkampa – właśnie tym albumem, do którego najprędzej odniósłbym zawartość Proselyte Parasite Plague, gdybym już koniecznie musiał ją odnieść do któregoś z nich. W tej muzie rzeczywiście jest pierwotny duch metalowej ekstremy, ale na jego podanie Amerykanin ma własny, trudny do krótkiego sprecyzowania patent. Później mamy na osi czasu jego muzycznej biografii erę być może najbardziej legendarnego zespołu z jego udziałem, niesamowitego Angelcorpse. Mój interlokutor wypowiada się o nim raczej nieskromnie: Angelcorpse stworzył w latach 90. podgatunek black/death metalu. Angelcorpse od-

Blackened deathmetalowa dymarka... w kosmosie zwierciedla moje blackened deathmetalowe korzenie. Występy Angelcorpse są miażdżące, co napawa mnie wielką dumą. Ciężko się dziwić, bo taki Exterminate do dziś stanowi perfekcyjny przykład tego, jak dyscyplinować nieokiełznaną dzikość celem przekształcenia jej w militarną siłę rażenia i tego, jak, w dobrym guście, wzbogacić bezkompromisowe, metalowe granie o pierwiastek podniosłości. Drugi duży album Abhomine to jednak rzecz bardziej upodlona, regresywna, przemawiająca do prymitywniejszych, muzycznych instynktów. Z drugiej jednak strony – w paradoksalnie kuriozalny sposób futurystyczna, odczłowieczona, zimna. Wpływy Morbid Angel słychać było i w Angelcorpse, ale Proselyte Parasite Plague dopomina się wręcz o tytuły debiutów Possessed czy Necrophagii w przypisach, przy czym w kategorii wzorce

RECENZJA ABHOMINE Proselyte Parasite Plague

Pete Helmkamp sprawdził się w kilku oddziałach, sprawdza się również walcząc w pojedynkę. O ile jednak idąc na front z flagami Angelcorpse czy Revenge opierał ofensywę na automatycznej sile rażenia, o tyle w Abhomine naciera barbarzyńsko na przeciwnika z wielkim toporem w prawicy. Dokładnie tak było na pierwszym albumie tej formacji, Larvae Offal Swine i nie inaczej dzieje się na krążku jej ostatnim. Chociaż, Proselyte Parasite Plague jest tak właściwie jeszcze surowszy, jeszcze dzikszy, jeszcze bardziej szorstki. Może

blackmetalowe przychodzą tu na myśl takie nazwy, jak Bathory, Hellhammer czy Blasphemy. Były wokalista i basista Angelcorpse w jednej osobie nie pozwala jednak upchać leżących u podstaw swej ostatniej kreacji, muzycznych namiętności w tak ciasne szufladki: Abhomine to rezultat 33 lat grania i słuchania ekstremalnej muzyki. Czy świeżynka spod tego szyldu to zatem crème de la crème oferty płytowej Pete’a Helmkampa? Oceńcie sami. Na pewno nie jest to najmniej czytelne dzieło w dorobku artysty. Bardziej zezwierzęcony i zanieczyszczony materiał muzyk popełnił choćby nasączając swoje ukochane granie brudnym industrialem na Mechanized Misanthropy – jedynym długogrającym albumie Feldgrau. Każdemu stęsknionemu za płytami Angelcorpse i ogólnie blackened deathmetalową ekstremą Helmkampa w bardziej poukładanym i dopracowanym wydaniu, zawsze zostaje Kerasphorus. Czy – a jeśli tak to kiedy – możemy spodziewać się dużego debiutu tego z kolei projektu? Z tego wszystkiego zapomniałem zapytać. Jakby zadanie tego pytania miało oczywiście jakiś głębszy sens. Autor: Przemysław Kępiński Zdjęcia: Osmose

to tylko złudzenie spowodowane tym, że poprzednik miał silniej uwypuklone dolne pasmo, co tworzyło wrażenie deathmetalowego ołowiu, podczas gdy tym razem Helmkamp zdecydował się postawić na hałaśliwą, ścierną, jazgotliwą fakturę brzmienia? Przecież przy uważnym przesłuchaniu PPP odkrywamy, że wszystko tu dobrze słychać, a rozdziewiczający traklistę Heresy Pulpit ma pod skórą coś z zimnej, industrialnej machinalności. Sposób projektowania riffów w oparciu o dysonanse pachnie niekiedy nawet Voivod czy Myopią, a chwilami można odnieść ulotne wrażenie, że granie to ociera się o grind core. Nim zostanę posądzony o dziennikarskie herezje, spieszę zaznaczyć, że PPP to formalnie i oficjalnie metal czarnej śmierci w czystym wydaniu. To nie jest nawet trafiona propozycja dla fanów Angelcorpse. Bardziej adekwatnym adresatem będzie tu raczej ktoś, kto z łezką w oku wspomina pierwszy album jeszcze wcześniejszej kapeli Helmkampa – Order From Chaos, debiut Possessed (posłuchajcie tylko Blacklist) czy demówki Hellhammer. Pamiętajmy jednak o Feldgrau i policzmy wspomnianą niebanalność tej zacnej płycie na plus. Przemysław Kępiński

MUSICK MAGAZINE #29 / abhomine

21


PRENUMERATA 2020

4 numery z dostawą do domu w tym 1 numer gratis Do pierwszych 200 zamówień dodajemy płytę z katalogu: Pagan Records Fallen Temple, Godz Ov War Productions, Mythrone Promotion Defense Records, SELFMADEGOD RECORDS

22


Zamawiaj. Czytaj.

72

80

4 numery (1 gratis!)

plus koszt przesyłki pocztowej, krajowej (list zwykły - priorytetowy)

ZAMÓW NA: www.musickmagazine.pl 23


Blaze of Perdition mimo relatywnie młodego stażu scenicznego mają za sobą bogatą przeszłość. Wszystkie pozytywne wspomnienia neutralizuje bardzo gorzki smak nieszczęśliwego wypadku, w którym brali udział muzycy. Nie poddali się jednak losowi, i wciąż są. A przyszłość rysuje się przed nimi co najmniej obiecująco. Do snucia planów uprawnia nowy materiał pod tytułem The Harrowing of Hearts, który świat usłyszał za sprawą jeden z największych wytwórni metalowych na świecie, Metal Blade. Gdzie to wszystko zaprowadzi zespół z Koziego Grodu przekonamy się pewnie nie wcześniej niż za 2-3 lata. Na szczęście już teraz możemy posłuchać nowych nagrań i sami sobie wyrobić opinię o nich. A dodatkowo przeczytać szczery wywiad z wokalistą kapeli, Sonnellionem.

Nie mamy nic do stracenia Piotr Dorosiński: Słuchając The Harrowing of Hearts aż trudno uwierzyć, że ten sam zespół nagrał kiedyś Towards the Blaze Perdition. Mocno zmieniliście się przez te 10 lat. Sonnellion: Cóż, czas zapierdala nieubłaganie, a my nie staramy się z tym walczyć, a pokornie próbujemy dotrzymać mu kroku. 10+ lat to niemało dla ludzi w naszym wieku, także nie da się ukryć, że po drodze sporo się w nas poprzestawiało. Życie nas również nigdy nie rozpieszczało, także pozostaje mi tylko przytaknąć - zdecydowanie nie jesteśmy tymi samymi ludźmi co przed dekadą i fakt ten w bezpośredni sposób przekłada się na naszą muzykę. Z pewnością jesteś człowiekiem, który może mówić, że wie, co to być doświadczonym przez los. Dzielisz życie Blaze of Perdition na etapy? Punkty zwrotne, największe sukcesy i wpadki? S: Życie samo z siebie dzieli się na pewne etapy i chyba nie zawsze mamy nad tym jakąkolwiek kontrolę. U nas na pewno momentem przełomowym był wypadek, który mocno przesortował wiele rzeczy w naszych głowach. Uważam jednak, że każdy kolejny album jest w pewien sposób nowym rozdziałem i odbiciem naszego stanu ducha w danym momencie. Wpadek i wszelkiego rodzaju potknięć było więcej niż mógłbym zliczyć, ale staramy się ich nie rozpamiętywać, tylko na bieżąco wyciągać z nich wnioski i unikać przykrych powtórek z rozrywki. Czasem się to udaje, a czasem nie, ale jesteśmy tylko ludźmi. Jakimś sukcesem z pewnością jest zainteresowanie się nami labelu rangi Metal Blade, ale też z pewną rezerwą podchodzę do takich rzeczy i jestem świadom, że kluczem będzie tutaj nasza muzyka, nie logo, pod którym ukaże się płyta. Mam jednak nadzieję, że ich zasięg ułatwi nam chociażby działalność koncertową i w jakiś sposób przyczyni się

24

do wzrostu naszej pozycji, ale jest jeszcze zbyt wcześnie by cokolwiek prorokować. Jak zawsze - czas pokaże. Czyli jesteś zdania, że ciekawa muzyka broni się sama? S: Chciałbym żeby tak było. Oczywiście realia są jakie są i świadom jestem, że przy obecnym zatrzęsieniu zespołów nie jest to takie proste, ale nie zamierzamy brudzić się żadnymi tanimi chwytami promocyjnymi, czy śliskimi zagrywkami na łatwiznę, żeby więcej osób na nas spojrzało. Wolę być niedoceniony przez szczerość niż doceniony za kłamstwo. Miałem co innego na myśli, mianowicie, że gdyby faktycznie muzyka broniła się sama wytwórnie byłyby zbędne. A tak nie jest, więc to pod jakim znaczkiem wydaje dana kapela ma spore znaczenie. Was teraz promuje jedna z najbardziej rozpoznawalnych wytwórni w heavy metalu. To w jaki sposób potraktuje wasz album będzie mieć znaczenie dla przyszłości waszego zespołu, czy tego po tym kontrakcie oczekujecie, czy nie. Nie mów, że nie masz tego świadomości? S: Są zespoły, które mają szczęście i od razu odlatują w kosmos nawet bez zaplecza wytwórni, są i takie, co zapierdalają latami, nie mając z tego absolutnie nic, choć grają na równie wysokim, bądź nawet wyższym poziomie i mają za plecami duże marki. Niestety, popularność w dużej mierze zależy od zjawisk czysto socjologicznych, momentu w czasie, nawyków, gustu i potrzeb odbiorcy w danej chwili i prawdopodobnie wielu innych zmiennych, które nie sposób przewidzieć. Siła wytwórni na pewno nie jest bez znaczenia, bo pozwala przebić się przez gąszcz innych wydawnictw samym faktem posiadania odpowiedniej logówki na tyle pudełka, ale koniec końców wszystko

MUSICK MAGAZINE #29 / Blaze Of Perdition

sprowadza się do twojej muzyki i tego, czy jest dla niej obecnie miejsce na (nienawidzę tego słowa) rynku. Znaczenie ma też wsparcie finansowe, bo profesjonalna produkcja płyty, promocja w magazynach i cały ten wydawniczy burdel do najtańszych nie należą. W tym momencie album się jeszcze nie ukazał, mogę zatem jedynie wierzyć, że wszystko potoczy się jak najbardziej pomyślnie i że nie zginiemy gdzieś w gąszczu bardziej uznanych zespołów. Poza tym - czy my mamy cokolwiek do stracenia? Nie jesteśmy wybitnie popularną nazwą. Ani Pagan ani Agonia nas szczególnie nie wywindowały i wydaje mi się, że na tę chwilę możemy jedynie zyskać. A co się faktycznie wydarzy? O to zapytaj mnie za rok-dwa. Wydaje mi się, że w najgorszym wypadku nie zmieni się nic, a powrót do robienia muzyki już czysto hobbystycznie i bez parcia na pełną aktywność promocyjno-koncertową to również nie jest koniec świata, bo i tak sednem sprawy jest dla mnie spełnienie artystyczne. Reszta to jedynie mniej lub bardziej przyjemny dodatek do życia, w którym ze względu na stan zdrowia i tak nie uczestniczę.


W waszej muzyce od dłuższego czasu jest mniej agresji i złości, a więcej stonowanego klimatu i emocji. Tworzenie muzyki może być terapią po tak tragicznym wydarzeniu jak wypadek w którym zginął człowiek? S: Niejednokrotnie już wspominałem, że pisanie tekstów jak najbardziej ma dla mnie w pewien sposób znaczenie terapeutyczne i pozwala poukładać część kłębiących się w głowie myśli, także pozostaje mi tylko przytaknąć. Jeśli chodzi o muzykę - młodzi ludzie

są zazwyczaj bardziej nieokiełznani i niekoniecznie stabilni emocjonalnie. Tacy byliśmy też my i to w bezpośredni sposób wpływało na formę naszej muzyki. Jak już wspomniałem wyżej, dzisiaj wszyscy mamy już ponad 30 lat na karku i spory bagaż doświadczeń zarówno jako zespół, jak i tych prywatnych, indywidualnych dla każdego z nas. Jesteśmy bardziej poukładani emocjonalnie, stonowani, zwyczajnie dojrzalsi. To w efekcie prowadzi do chęci tworzenia czegoś, co celniej odzwierciedlałoby nas samych.

Od wspomnianych wydarzeń, nie grasz właściwie koncertów. Robisz wyjątki, jak na ostatniej edycji Merry Christless – jak było? S: Tak, zdarza mi się pojawić na scenie, choć z wiadomych przyczyn - bardzo rzadko. Koncert na Merry Christless wypadł jak najbardziej zadowalająco. Byłem konkretnie wyczerpany podróżą i kilkugodzinnym oczekiwaniem na nasz występ, bo mój kręgosłup nie jest w stanie znieść tak długiego obciążenia bez odpoczynku,

MUSICK MAGAZINE #29 / Blaze Of Perdition

25


ale w ostatecznym rozrachunku nie mam powodów do narzekań. Z pozostałych kapel widziałem jedynie Bolzer i Triumph of Death. Bolzer mi się podobał, choć brzmienie nie powalało i zabrało im sporo uroku, toteż oglądałem ich tylko przez chwilę. Ekipa pana Tomasza natomiast wypierdoliła mnie z wózka. Można sobie stękać o odcinaniu kuponów i drodze na łatwiznę, pewnie jest w tym nawet ziarno prawdy, ale występ mówił sam za siebie. Poza tym ja jestem sentymentalny, a że pierwszy w życiu koncert z BoP grałem w koszulce Hellhammer z okładką Triumfu Śmierci, traktuję ten występ jako swojego rodzaju podsumowanie i w jakiś sposób spełnienie młodzieńczych marzeń. Z Nergalem gadałeś o twoim występie? S: Nie gadałem, nie znamy się prywatnie. Czy nowa płyta to wciąż black metal? W nowych nagraniach jest tyle samo tego gatunku, jak i wpływów rocka: od progresywnego stylu do gotyku. S: Nie jesteś pierwszym, który porusza ten temat i czuję, że będzie to jedno z najczęściej zadawanych pytań na temat tej płyty. Nie raz wspominałem przy okazji przeróżnych wywiadów czy prywatnych rozmów między znajomymi, że to co czyni black metal black metalem, tkwi w treści - nie w formie. I choć tutaj - zważywszy na mnogość indywidualnych interpretacji ram i prawideł gatunku - prawdopodobnie również jest pole do dyskusji, wg mnie BoP wciąż jest zespołem black metalowym, choć nasza interpretacja tej łatki przypuszczalnie różni się od tego, jak może ją pojmować ktoś inny. Nadal poruszamy się po zbliżonej płaszczyźnie tematycznej i nadal traktujemy to 100% serio. Co się zmieniło, to prawdopodobnie podejście do treści, którymi się dzielimy i sposób w jaki je podajemy, nie przejmując się już zbytnio ramami stylistycznymi. Zresztą, już na poprzednim albumie było mnóstwo wskazówek odnośnie tego, dokąd zmierzamy. Wpływy gotyku słychać było już na poprzednim albumie, ale teraz wyraźnie rzuca się w uszy melodyjność nowych utworów i ich przystępniejsza forma. A jak dodam do tego, że album wydajecie w dużej wytwórni to mogę chyba zapytać czy tym wydawnictwem chcecie dotrzeć do szerszej publiczności? S: No więc właśnie. Jeśli ktoś naprawdę wsłuchał się w Conscious Darkness i ma jako-takie pojęcie na temat muzyki, nie powinien być specjalnie zaskoczony obraną tutaj przez nas drogą. Mniej lub bardziej melodyjnie graliśmy właściwie zawsze, wystarczy sięgnąć po The Hierophant, czy posłuchać Ashes Remain bądź Detachment Brings Serenity z poprzedniczki. Zmieniła się jednak forma podania owych melodii i samych kompozycji. Wpuściliśmy jeszcze więcej powietrza, w kilku utworach uwzględniliśmy nawet refreny, co w konsekwencji poprowadziło nas bardziej w kie-

26

runku rocka czy post-punka, aniżeli black metalu, przynajmniej w jego pierwotnej formie. Czy chcemy dotrzeć do szerszej publiczności? Prawdę mówiąc nie wiem, bo nie myślę tymi kategoriami. Zresztą, żyjemy w bardzo dziwacznych czasach i jeżeli ktoś już naprawdę chce kalkulować swoją muzykę pod target, może się nieźle zaskoczyć. Przykład z brzegu - Mgła, choć jak najbardziej melodyjna i przystępna, wciąż bardzo wyraźnie trzyma się rdzennej, black metalowej formy, praktycznie całkowicie pozbawionej ozdobników i uśmiechów do innych gatunków czy chwytów pod publiczkę, a ich popularność jest przecież bezdyskusyjna i stale rośnie. Skoro wspominasz Mgłę - wasz „singlowy” Transmutation of Sins porównuje się właśnie do twórców Exercises In Futility. Przynajmniej ja nie jestem specjalnie zaskoczony takim porównaniem, bo specyficzna melodyjność waszego nowego materiału wcale nie jest daleka od tego, co nagrywa Mikołaj z ekipą. S: Prawdę mówiąc nie słyszę tutaj większego podobieństwa, a na pewno nie było ono zamierzone. Po wejściowym, leśnym riffie, utwór nabiera punkowego kopa i odjeżdża w kierunku, którego Mgła raczej nie eksploruje. Jest na płycie moment, który faktycznie może kojarzyć się z nimi, ale akurat w innym utworze i pojawił się raczej naturalnie. Tak, czy owak, nie czerpiemy bezpośredniej inspiracji z krakowian, od tego jest już w końcu Uada czy inna Groza. Siłą rzeczy poruszamy się jednak po mniej lub bardziej zbliżonych płaszczyznach, zatem pewne punkty styczne są chyba nieuniknione i takie porównania na pewno nie są dla nas w żaden sposób krzywdzące. Wymieniałem się ostatnio opinią o waszej płycie z jednym, nazwijmy go na potrzeby tego wywiadu, aktywistą scenowym. I zadał pytanie, które tak naprawdę jest skierowane do was: Kiedy w końcu nagrają (BoP – dop. – PD) płytę, która nie będzie wpisywać się w trendy? Co na to powiesz? S: Nagraliśmy już trzy takie płyty licząc od Near Death Revelations, także wspomniany aktywista niech najpierw odwiedzi laryngologa, a potem posłucha ich jeszcze raz. O jakim konkretnie trendzie mowa? Trendzie na wózki inwalidzkie? Fakt, to już było w Enochian Crescent, ale jeśli się nie mylę, nie skończyło się żadną modą.

MUSICK MAGAZINE #29 / Blaze Of Perdition

Złości cię krytyka waszej muzyki, to zrozumiale. Ale musisz mieć tego świadomość, bo złośliwości jest na naszej scenie coraz więcej, nie sądzisz? S: Przeciwnie - absolutnie nie złości mnie krytyka, niespecjalnie uwiera mnie złośliwość, której i mnie samemu nie brakuje i nikomu nie odbieram prawa do własnego zdania. To stała część jakiejkolwiek działalności wiążącej się z oddawaniem dzieła odbiorcy i spędziłem w tym kociołku wystarczająco długo, by nauczyć się z tym sobie radzić. Nie znaczy to jednak, że jestem zobowiązany do szanowania absolutnie każdej, nawet zupełnie nietrafionej, czy wręcz głupiej opinii na nasz temat tylko dlatego, że ktoś ma prawo ją wygłosić. To mit, który prawdopodobnie stworzył Internet dając głos masom. Fakt posiadania zdania na jakiś temat jeszcze nie legitymizuje jego znaczenia i wartości, a cynizm i duma z własnej ignorancji i powierzchowności to jedne z najbardziej znienawidzonych przeze mnie cech u bliźniego. Tworząc nowe utwory nie kalkulowaliśmy zbyt wiele jak mają wyglądać. Riffy i teksty powstały naturalnie, w sposób jaki je czuliśmy w tamtym momencie - tak mówisz o tych nagraniach. I ja to kupuję, ale The Harrowing of Hearts jest, jak rozumiem, wynikiem pracy zespołowej, więc potrzebny był wam jakiś plan. Co było dla waszej czwórki mianownikiem przy tworzeniu nowych numerów? A może to XCIII był scenarzystą, a w komplecie po prostu to wyreżyserowaliście i odegraliście? S: Częściowo już na to odpowiedziałem, zatem skupię się na drugiej części pytania. Jest to chyba najbardziej kolektywnie napisany materiał BoP, przynajmniej z mojego punktu widzenia. XCIII i jego pomysły jak najbardziej są rdzeniem naszej muzyki, zapewniającym jej pewną formę spójności charakteru i konsekwencji rozwoju, ale absolutnie każdy odwalił tutaj kawał świetnej roboty i z pewnością dodał cząstkę swojej duszy do całości, faktycznie aranżując jego poszczególne elementy i mając bezpośredni wpływ na ostateczny kształt materiału. Macie dwóch nowych muzyków w składzie. Powiedz kto to, i dlaczego właśnie ich wybraliście do składu? S: DQ znany z hałasowania w Mord’A’Stigmata oraz M.R. z In Twilight’s Embrace, aczkolwiek zainteresowani na pewno wiedzą kim są ci ludzie. Współpraca jest po prostu naturalnym efektem odpowiedniej chemii oraz zbieżnego spojrzenia na istotne dla nas w kontekście działalności zespołu kwestie i w zasadzie tyle, nie ma potrzeby by tu cokolwiek umagiczniać. Królestwo niebieskie to numer oparty na gotyckiej chwytliwości i punkowych bębnach. Plus tekst po polsku. Mówiąc wprost to na swój sposób przebojowy numer. Nie nagraliście czegoś podobnego wcześniej. S: Chyba nie. Tekst po polsku jest naturalną kontynuacją koncepcji zapoczątkowanej na naszym debiucie i tym samym za-


mknięciem trylogii królestw, nagrywanych co drugi album. Sam utwór faktycznie jest jednym z najbardziej wyrazistych na płycie, głównie przez swój Siekierowo-The Cultowy drive, który pozwolił mi zaaranżować bardzo bujające, marszowe zwrotki, przeplatane charakterystycznymi już dla nas, romansującymi z gotykiem, melancholijnymi melodiami i pewną formą romantyzmu, jeśli można to tak ująć. Kobiece szepty, szlochy/wzdychania nieodparcie kojarzą mi się z podobnymi motywami z nagrań Tiamat czy Sadness. Ty prywatnie lubisz ekipę Edlunda. Pożyczasz trochę od Tiamat do twórczości Blaze? S: Jeśli tak, to nieumyślnie. To znaczy nie siadam do aranżacji i nie mówię sobie: o, tutaj zrobię Tiamat, a tu Funeral Mist. Forma podania wokali w konkretnych momentach jest uzależniona od muzyki i staram się zachować spójność między nią, a moim głosem, np. nie zakrzykując zbyt subtelnych fragmentów growlem. A że ten album ma znacznie więcej chwil oddechu, to i więcej zawarłem w nim odpowiednich emocjonalnie i pasujących nastrojem wokali. Aha, szepty nie są kobiece - są moje - ale ja mam groźny głos tylko jak krzyczę. No tak, jedynie co mnie tłumaczy z tej wpadki to fakt, że w Internecie potrafisz być złośliwy i wyrachowany, dlatego nie połączyłem tej łagodnej barwy z tobą ;-) S: Złośliwy bywam, a i owszem, wyrachowany - nigdy. Ba, wyrachowanie jest cechą, którą wręcz gardzę, a moje (nasze) internetowe ja, to jedynie maleńki, nieco pozbawiony kontekstu i tła osobowościowego wycinek całości. Sam staram się unikać oceniania innych wyłącznie przez pryzmat ich internetowej persony, choć nie zawsze jest to łatwe, bo specyfika tego medium nie-

stety wyraźnie polaryzuje odbiór właściwie wszystkiego, co w nim widzimy. W każdym razie na naszą osobowość składa się znacznie więcej elementów, niż dają nam ujrzeć komentarze, hermetyczne żarty, memy i cały ten sieciowy śmietnik. Warto o tym pamiętać. Nowy materiał jest bardzo klimatyczny, wręcz nastrojowy. Taka muzyka potrzebuje treści, która uzupełni dźwięki. Wybraliście historię z The Harrowing of Hell. Opowiedz o tym. S: Jak pewnie wiesz, część inspiracji czerpię z prac pana Junga. Zejście Chrystusa do piekieł przedstawiał jako element procesu indywiduacji, eksploracji swojego wnętrza i w tym kontekście opisałem to w swoich tekstach, gdzie serce symbolizuje źródło naszych ukrytych pragnień, wypartych emocji i pasji oraz cech, których nie jesteśmy bądź nie chcemy być świadomi. Koncept jest bezpośrednią kontynuacją pomysłów, które zakiełkowały w When Mirrors Shatter i które rozwinąłem na Conscious Darkness, tym razem nadając im nieco inny, mniej introwertyczny, a bardziej otwarty na interpretację, ogólny kontekst i odnosząc się już nie tylko do samego siebie, a także do ogółu społeczeństwa czy człowieka i jego miejsca we wszechświecie. Przyznaj się –w jakiej części projekt okładki The Harrowing of Hearts jest twoim pomysłem? S: Okładka bazuje na motywie Chrystusa jako Fons Vitae, a koncept został zaczerpnięty z kilku dzieł przedstawiających go w tym kontekście. Oczywiście odpowiednio go zmodyfikowaliśmy, by adekwatnie nawiązać do tematyki poruszanej w tekstach.

Ogół pomysłu jest mój, ale zarówno XCIII jak i sama artystka dorzucili swoje trzy grosze do całości. Autorką pracy jest moja przyjaciółka Izabela Grabda. Nazwisko raczej nieznane, ale z całego serca życzę jej, by to się zmieniło. Zapytałem o to, bo zawodowo zajmujesz się tworzeniem opraw graficznych dla różnych zespołów, więc z pewnością byłeś zaangażowany w powstanie tej okładki, i pewnie byłeś jej wnikliwym recenzentem. Czy da się porównać przygotowanie samemu projektu z kolejnego zlecenia z zatwierdzenie grafiki na płytę swojego zespołu? Co jest bardziej wymagające/trudne? S: Wszystko tak naprawdę zależy od ludzi z którymi współpracuję i stopnia zrozumienia między nami. Gdy jestem po stronie designera, z pokorą znoszę humorzastość klientów, nawet gdy się z nimi nie zgadzam, przynajmniej do pewnej granicy. Taka praca. Oczywiście bywają momenty, w których mówię: stop i staram się podcinać im skrzydła gdy wzlatują za wysoko, a ich pomysły zaczynają bujać w obłokach. Jako klient, dzięki wiedzy i empatii nabytej po drugiej stronie, jestem raczej wyrozumiały i staram się współpracować z artystą, wskazując drogę i pomagając mu w osiągnięciu wspólnego przecież celu zamiast obrzucać władczymi żądaniami. A jak oceniasz współpracę z naszym świerszczykiem? S: Przy okazji okładki z Morbid Angel myślałem, że się potnę, bo przerobiliśmy chyba ze sto propozycji, ale później szło już gładko. Tylko nie każ mi więcej pracować przy grafikach z Batushką. Autor: Piotr Dorosiński Zdjęcia: Michalina Woźniak

MUSICK MAGAZINE #29 / Blaze Of Perdition

27


Conquest Icon Warszawski Conquest Icon to najbardziej płodnych zespołów nie należy. 10 lat temu zadebiutowali bardzo mocnym, wydanym własnym sumptem albumem Hellspire, potem pojawił się jeszcze split z kilkoma innymi warszawskimi projektami, a następnie o zespole zrobiło się cicho. Chłopaki jednak w końcu znaleźli czas i spłodzili swój drugi, świetny album, który na dniach ukaże się nakładem Godz ov War. Jestem już po wielu odsłuchach i mimo, że mamy początek lutego wiem, że będzie to jedna z moich ulubionych tegorocznych płyt z death metalem. Nie pozostało nic innego niż pogadać z zespołem, a na moje pytania odpowiedział Andy Blakk, czyli główny sprawca całego zamieszania.

28

MUSICK MAGAZINE #29 / conquest icon

Maciej Malinowski: Zechciałbyś przybliżyć trochę historię powstania Conqest Icon i idee za nim stojące? Zespół powstał z inicjatywy twojej i Vita, i początkowo był to w sumie projekt. Stała za tym jakaś ciekawsza historia? A nawet jeśli nie stała to wiesz - część przyszłych fanów Conquest Icon mogła być jeszcze we wczesnej podstawówce, kiedy wychodził wasz debiut. Andy: Conquest Icon powstał w 2009 roku po mojej dłuższej przerwie od grania spowodowanej kontuzją i problemami osobistymi. Przerwa miała trwać kilka miesięcy, a trwała kilka lat... Z Empherionem spotkaliśmy się na imprezie u Adriana z Pyorrhoea. Początkowo rozmawialiśmy o zrobieniu jakiegoś intro do Empheris. Po jakimś czasie okazało się, że mamy bardzo podobne spojrzenie na muzykę i postanowili-


śmy razem coś nagrać. W założeniu miał być to jednorazowy projekt, ale kiedy nagraliśmy Hellspire to poczuliśmy niedosyt i postanowiliśmy to kontynuować. Vit nagrał wokale na pierwszej płycie i Splicie We Are The Ancients, a potem odszedł. Jakieś szczegóły na temat jego odejścia? Zakładam, że nie była to niechęć do tras koncertowych. Andy: Empherion już od dłuższego czasu wspominał mi, że We Are The An-

obozie Conquest Icon działo się niezbyt wiele. Andy: Pomysł, żeby Ronve został gardłowym w Conquest Icon wyszedł od Empheriona, kiedy nagrywaliśmy We Are The Ancients. Już wtedy Ronve nagrał dla nas kilka wokali (na przykład do Remnants). Poza tym, na We Are The Ancients znajduje się Purifier, projekt Ronve i Empheriona, również wspomagany przez naszego bębniarza Impa. W międzyczasie nagrał też wokale na jedną z płyt Mus-

matu do napisania podstawowych linii perkusji – nie jestem perkusistą i to, co stworzyłem było bardzo proste, wręcz banalne. Nagrywałem numery, które gitarowo były ciekawie zaaranżowane, ale przez ubogą linię perkusyjną efekt końcowy był bardzo daleki od tego, który sobie założyłem. Masę muzyki w ten sposób odrzuciłem jeszcze zanim się podzieliłem nią z resztą zespołu. Dopiero w sali prób numery nabierały właściwego kształtu. Do 2017 roku spotykaliśmy

sorgski oraz Zło. Major, prócz Gortal z którym stworzył Deamonolith, przez jakiś czas grał w Pandemonium i nagrał z nimi płytę Nihilist. Imp cały czas gra w Saltus, a Blast w Pyorrhoea. Ostatni raz zagraliśmy 30 maja 2013 na koncercie poświęconym Sławkowi ‘Mortiferowi’ Archangielskiemu i potem faktycznie było o nas cicho, ale jak widzisz koledzy raczej się nie nudzili. Są jednak rzeczy ważne i ważniejsze – ważniejszym było zająć się sprawami rodzinnymi i zakończyć pewne niedokończone tematy.

się bardzorzadko – czasami raz na dwa miesiące. Większość materiału była już napisana, ale nie mieliśmyzbyt wielu okazji, żeby go ograć. Dopiero od połowy 2017 Impi ja zaczęliśmy regularnie grać próby i materiał był gotowy w połowie 2018. Wtedy to zarejestrowaliśmy ślady perkusji w JNS studio. I znów proza życia skomplikowała nam proces nagrywania, bo z braku czasu musieliśmy podzielić sesje nagraniowe na kilka części, oddzielone od siebie o kilka miesięcy. Ostatnie ślady zostały nagrane we wrześniu 2019, a potem siedziałem nad miksami i masteringiem.

Czysta dzicz cients będzie jego ostatnim udziałem w Conquest Icon. Sporo na ten temat rozmawialiśmy, ale podjął decyzję i nie udało mi się jej zmienić. Niedługo później odszedł też z Empheris, więc myślę, że miał ważne powody. Od jakiegoś czasu nie mieszka już w Warszawie, ale nadal mamy ze sobą kontakt i myślę, że wcześniej czy później znowu coś razem zrobimy w tej czy innej formie.

Dobra panowie, właśnie zerknąłem na datę wydania waszej debiutanckiej płyty i wychodzi na to, że między jedynką a dwójką mamy 10 lat przerwy (nie licząc splitu). Zrobiliście sobie przerwę czy po prostu proza życia? Początkowo działaliście chyba dość szybko, bo płyta ukazała się jakiś rok po powstaniu zespołu. Andy: Ot, proza życia. Pojawiły się dzieci, razem z basistą wpadliśmy na genialny pomysł powrotu na studia po kilkunastu latach przerwy. To dość znacząco wpłynęło na aktywność zespołu. Nie zawiesiliśmy działalności, ale bardzo ograniczyliśmy ilość prób. Może i zbyt długo to trwało, ale chyba wyszło nam to na dobre. W pewnym momencie miałem zbyt dużo rzeczy na głowie, zarówno prywatnie jak i zawodowo i miałbym ogromne problemy pogodzić to z graniem w dwóch zespołach. Z tego powodu musiałem zrezygnować z gry w Empheris. Coraz rzadziej pojawiałem się na próbach, nie mogłem być na koncertach i kilka razy zespół musiał zagrać beze mnie. Była to bardzo niekomfortowa sytuacja i źle się z tym czułem (i cholernie żałuję, że nie zagrałem z nimi przed Possessed). Nie chciałem tego samego w przypadku Conquest Icon, stąd też zdecydowałem się na ograniczenie działalności zespołu. Empheriona zastapił Ronve udzielający się wcześniej w Taran, Ebola czy Warfist i na nowej płycie odwalił kawał świetnej roboty. Przez jakiś czas nie był on zbyt aktywny muzycznie, ale słychać, że nie zardzewiał. W jakich okolicznościach dołączył do zespołu? Wiem, że dołączył 8 lat temu, ale przez te 8 lat w

Teoretycznie od prawie dekady macie pełny skład, ale dopiero teraz słychać coś o koncertach, a nowy album ukaże się całkiem niedługo nakładem Godz ov War. Czy to oznacza, że teraz będzie się działo więcej niż przez ostatnie kilka lat? Andy: Patrząc na to z perspektywy poprzednich siedmiu lat, to tak – będzie się działo u nas więcej. W tym roku pojawimy się na kilku koncertach. Dwa już są w 100% potwierdzone – zagramy u boku legendarnego Ancient Rites w Warszawie (23.X.2020) i Wrocławiu (24.X.2020). Rozpoczęcie współpracy z Godz ov War rozwiązuje kilka kluczowych kwestii – choćby dostępność naszych materiałów. Z całą pewnością mogę też powiedzieć, że na trzecią płytę nie trzeba będzie czekać kolejne 10 lat. Od kolegów z zespołu, który również należy do Godz Of War, mamy propozycję zrobienia splitu – mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie, bo byłoby to bardzo interesujące przedsięwzięcie. Dobra, porozmawiajmy o nowej płycie, bo jest o czym. Mnie osobiście Empire of the Worm wyjątkowo przypadł do gustu. Pracowaliście nad albumem przez cały okres hibernacji, czy po prostu zabraliście się do roboty i poszło bardzo szybko? Andy: Płyta powstawała długo, bo od 2014 roku. Jak wspomniałem wcześniej, z powodów rodzinnych, tudzież edukacyjnych musieliśmy bardzo ograniczyć ilość prób, a to wpływało na sam proces tworzenia. Początkowo używałem auto-

Jak ty sam określiłbyś muzykę na Empire of the Worm? Oczywiście jest to death metal w 100%. Pytam jednak, bo ciekaw jestem jak ty sam ją postrzegasz. Z jednej strony dużo tu klasycznego amerykańskiego death metalu od Possessed po Incantation, z drugiej surowe brzmienie, pogłosy na wokalach i klimat, który kojarzy mi się trochę z klasyką muzycznej dziczy z Ameryki Północnej. Andy: Na płycie znajduje się utwór Unholy Death Metal, który – moim zdaniem – doskonale oddaje ducha muzyki zawartej na Empire of the Worm. Jest to death metal polany blackmetalową smołą. Pisząc numery nie zakładaliśmy jak ta płyta ma być zaaranżowana, jak mają być napisane numery. To wychodziło zupełnie spontanicznie. Początkowo niektóre numery miały w sobie więcej black metalu, ale podczas ogrywania ich w sali prób nabierały bardziej deathmetalowego charakteru. Jeśli zaś chodzi o ten gatunek - death metal powinien być surowy, duszny, brudny i dziki. Taka forma jest nam najbliższa i w takiej muzyce najlepiej się czujemy. Mam wrażenie, że nowy album jest bardziej oldskulowy od debiutu, ale jednocześnie nie wpasowuje się w żaden obecnie popularny trend. Samo tak wyszło, czy chciałeś żeby wasz death metal był w swojej klasyczności w jakiś sposób inny?

MUSICK MAGAZINE #29 / conquest icon

29


Andy: Jak posłuchasz Hellspire, naszych numerów ze splitu We Are The Ancients i nowej płyty to znajdziesz wiele wspólnych elementów. To wychodzi samo z siebie – mam taki styl pisania riffów i budowania kompozycji. Gramy staro szkolny death metal, więc ciężko byśmy wymyślili koło na nowo... Jednakże robimy to po swojemu. Niezbyt lubię nowoczesny death metal - bliżej mi do tego, co powstało w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, co przekłada się na muzykę, którą tworzymy. Jak ma się sprawa z tekstami? Kto jest ich autorem. Jeśli dobrze pamiętam, na debiucie było sporo mrocznego science -fiction, ale teksty na Empire of the Worm są chyba bardziej klasyczne –ciemność, bluźnierstwa czy tematy około religijne. Coś się zmieniło w waszym nastawieniu? Andy: Prócz Empire of the Worm oraz Crown the Beast, które są mojego autorstwa, teksty napisał Ronve. Tym razem odeszliśmy od science-fiction a bardziej skupiliśmy się na horrorze i ciemnej stronie ludzkiej natury. Nie tyle nastawienie się zmieniło, co osoby, które zajęły się warstwą tekstową... Ronve nie do końca dobrze czuł się w klimatach sci -fi, więc nie było sensu żeby się do tego zmuszał. Podobnie jak sama muzyka i teksty, okładka też daleka jest od komputerowego kolażu widniejącego na froncie debiutu. Kto jest autorem tego obrazka i jak ma się on do tekstów? Andy: Autorem okładki i dodatkowych grafik na płycie jest Ihasan. Nie jest to obrazek bezpośrednio związany z tekstami, a bardziej z tytułem płyty – Empire of the Worm. Tytuł płyty zainspirowany jest jednym z opowiadań mojego serdecznego kolegi, Łukasza Radeckiego (Imperium robali ze zbioru Królestwo Gore). Na płycie tytułowy robal jest alegorią najgorszych ludzkich instynktów. Jednocześnie jest też bardzo luźną interpretacją wspomnianego opowiadania. Logo też macie nowe i jest bardziej klasyczne niż poprzednie. Czy jego autorem również jest wrocławski Szpajdel, czyli Ihasan? Andy: Zmiana logo przewijała się w rozmowach między nami od dłuższego czasu. Doszliśmy do wniosku, że to już inny zespół niż ten, który nagrywał Hellspire i przydałoby się to jakoś zaznaczyć. Poprosiłem Ihasana, żeby zaprojektował nam nowe logo. Wysłałem mu nowe numery żeby się nimi zasugerował i po kilku dniach wysłał mi logo. Bardzo klasyczne. Ihasan zrobił świetną robotę. Płyta okazała ukaże się nakładem Godz ov War, która to bardzo odważnie sobie poczyna, co chwilę wydając różne ciosy z podziemia, o których chwilę wcześniej mało kto słyszał. Jesteście chyba zadowoleni, że Greg wziął was pod

30

swoje skrzydła, co? Masz jakieś realne cele, które chciałbyś osiągnąć z Conquest Icon? Andy: Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni. Greg robi świetną robotę jeśli chodzi o promowanie zespołów, które wydaje. Nie chcę żeby to źle zabrzmiało, ale nie mam żadnych konkretnych celów. Chcę nadal robić muzykę, czerpać z tego jak najwięcej przyjemności, co w sumie już jest jakimś celem… Muzyka nie jest moim źródłem utrzymania, więc mogę pozwolić sobie na to, żeby tych celów sobie nie stawiać. Przez kilka lat tworzyłeś też elektronikę z okolic darkambient/drone. Robisz coś jeszcze w tym temacie? Gdzie można znaleźć twoje wcześniejsze nagrania? Twoja strona niby wciąż istnieje, ale raczej nie jest updejtowana. Andy: Niestety, już nie. Nie mam na to czasu. Niewykluczone, że kiedyś do tego wrócę, bo nadal lubię dark ambient/drone i często takiej muzyki słucham (głównie w pracy - jestem programistą i takie dźwięki pomagają mi się skupić). Na razie jednak nie ma na to szans – doba jest za krótka... Suicide Circle (to akurat dark/ electro a nie darkambient) można znaleźć na Jamendo.com a Vurm na youtube. Kilka lat temu jako po prostu Andy Blakk wypuściłeś nagrany wraz z obecnym bębniarzem Conquest Icon bardzo fajny materiał Stages of Necrosis. Czy ukazał się on kiedykolwiek w formie inaczej niż bandcamp/youtube? Przy okazji możesz powiedzieć coś więcej o tym materiale i okolicznościach jego powstania? Andy: To było bardzo spontaniczne. Podczas pisania muzyki do Conquest Icon powstało kilka kawałków, które były odmienne stylistycznie i nie za bardzo pasowały do reszty materiału. Były to fajne numery i nie chciałem ich wrzucać do szuflady - zrobiliśmy więc epkę Stages of Necrosis, która ukazała się jedynie w Internecie. Podczas nagrywania bębnów na Empire of the Worm, Imp zarejestrował kilka śladów specjalnie dla mojego projektu. Na razie zbieram pomysły. Jak będę gotowy, to nagram nowy materiał i wtedy będzie okazja wydać stary i nowy materiał na CD. Śledzisz w ogóle obecną scenę metalową? Wyłapałeś ostatnio coś interesującego? Andy: Niestety, nie śledzę. W natłoku codziennych zajęć ciężko mi znaleźć na to czas. Obiecuję jednak poprawę! A w łapy wpadł mi ostatnio peruwiański Hadez Morituri Te Salutant z 2014 roku. Uwielbiam takie granie. Czysta dzicz! Tak sobie patrzę na CV muzyków obecnego składu Conquest Icon i w sumie moglibyście się reklamować jako taki mały all star band, nie uważasz? Oczywiście żartuję, ale nie zmienia to faktu, że obec-

MUSICK MAGAZINE #29 / conquest icon

ny skład to doświadczeni muzycy. Ciężko było ich wszystkich pozbierać? Andy: Wszyscy znamy się od lat, jesteśmy dobrymi kolegami, więc to naturalne, że gramy razem. Poza tym, graliśmy ze sobą w różnych konfiguracjach (Pyorrhoea, Devilyn, Empheris, Omnemogram) i dobrze się rozumiemy, i uzupełniamy. Mam nadzieję, że jeszcze ładnych kilka lat w tym składzie pogramy. Prawie wszyscy jesteście z Warszawy. Byłbyś w stanie podać swoje top 5 warszawskiego metalu? Andy: Pozwolę sobie tego nie robić, bo musiałbym uprawiać prywatę wymieniając zespoły kolegów. Poza tymi oczywistymi nazwami wymienię Truchło Strzygi (w sumie, też koledzy). Młode chłopaki, ale z ogromnym potencjałem i myślę, że osiągną naprawdę wiele. Grają hybrydę black metalu i punka, i jakkolwiek dziwnie by to połączenie nie wyglądało robią to cholernie dobrze. Szczerze polecam. Przynajmniej dwaj członkowie to zagorzali fani piłki nożnej i Legii Warszawa. Czy ty też masz podobne zainteresowania? Andy: Nie, z piłką nożną mi zupełnie nie po drodze. Nie rozumiem też idei kibicowania. Czasami chłopaki przychodzą na próby w tych fikuśnych strojach stadionowych i drą ryje, ale ich ignorujemy, więc nawet nie wiem co tam wrzeszczą. Natomiast od kilku lat jeżdżę na rowerze i można powiedzieć, że to na tym punkcie odbiła mi korba (śmiech). Staram się jeździć 4-5 razy w tygodniu, po godzinie dziennie. W weekendy mogę ruszyć na dłuższe trasy. Dobra, to na koniec coś z muzyką niekoniecznie związanego. Słyszałem, że lubisz czasem wypić piwo po 150 zł za butelkę. Czy mógłbyś opisać walory smakowe tego trunku niedostępnego dla przeciętnego zjadacza chleba? Czy to dzięki sprzedaży debiutu Conquest Icon pijesz takie drogie rzeczy? Andy: (śmiech) raz się zdarzyło i to zupełnie przypadkowo. To było na początku rewolucji piwnej w Polsce i piwa importowane ze Stanów były cholernie drogie. Wpadłem do sklepu i złapałem kilka butelek. Nie były wprowadzone do systemu, więc wziąłem ją w ciemno i miałem się rozliczyć następnego dnia. Okazało się, że wziąłem jakąś mocno limitowaną wersję piwa. Oczywiście, trochę się zaiskrzyłem następnego dnia, kiedy płaciłem. Gdybym wiedział ile kosztuje, to bym nie brał. To była mocno wytrawna Imperialna IPA, na eksperymentalnych chmielach i było to najbardziej goryczkowe piwo, jakie w życiu piłem. No nie, bez przesady, nie piję takich drogich piw. To była jednorazowa przygoda. Autor: Maciej Malinowski Zdjęcie: archiwum zespołu


Środowy poranek. W jednym z mieszkań w Cleveland w stanie Ohio dzwoni telefon. Uporczywie, nachalnie. Po kilku takich seriach dzwonków do aparatu podchodzi zamaskowany osobnik w kapturze, a może i nie. To Jamie Walters aka Athenar. Odbiera telefon i słyszy w słuchawce zapytanie czy on to on i czy można zadać mu kilka pytań. On odpowiada, że jest wcześnie rano, a ja zastanawiam się, czy nie lepiej było zadzwonić o północy, bo zespół, który reprezentuje ów osobnik nazywa się Midnight. I właśnie wypuszcza nowy, diabelnie dobry album w Metal Blade Records.

MUSICK MAGAZINE #29 / MIDNIGHT

31


Wojciech ‘Diovis’ Szymański: Wiesz, nurtuje mnie taka jedna kwestia. Chyba nie lubisz nowoczesnych technologii? Athenar: Może nie do końca jest tak, że nie lubię. Raczej po prostu nie chcę stać się ich niewolnikiem. Pytam, bo chyba zdecydowanie wolisz wywiady przez telefon albo twarzą w twarzą? Tak, są bardziej osobiste, jeśli wiesz co mam na myśli. Też jestem pod tym względem dość staroświecki, bo dawniej robiłem wywiady za

jawiają się na okładkach waszych płyt, ale też często pozują w waszych koszulkach? Tak, to prawda. Nie jestem jakoś szczególnie wyczulony jakiej płci są ludzie, którzy obnoszą się w ciuchach z logo zespołu, bo wszyscy jesteśmy ludźmi. Zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy związane z muzyką. W zeszłym roku graliście całkiem sporo koncertów i dzieliliście scenę między innymi z Obituary, Abbath, Devil Master, Electric Wizard i wieloma innymi. Czy wolisz występować z zespołami podobnymi do was od strony muzycznej, czy jest ci wszystko jedno kto gra przed wami lub po was?

że muzycy, z którymi jadę w trasę są aktywni, grają w innych zespołach i wystarczy im niedużo czasu, żeby ograć to, co potem wykonujemy na koncertach. A propos muzyków Midnight. Obaj pochodzą z twojego rodzimego stanu Ohio. Commandor Vanik gra w heavy metalowym Vandallus, który jest całkiem znany na przykład w Niemczech, a drugi gość, o kontrowersyjnym nicku SS też udziela się tu i ówdzie. Nie mają problemu z odnalezieniem się w zespole, w którym jesteś liderem i chyba jednak kimś w rodzaju alfy i omegi? Tak, rozumieją całkiem nieźle dynami-

DIABELSKA MUZYKA NA PIERWSZYM MIEJSCU pomocą listów, wymieniałem się kasetami za pośrednictwem tradycyjnej poczty, ale z drugiej strony internet ma też dobre strony, bo teraz muzycy mieszkający w różnych częściach świata mogą się w trymiga wymieniać plikami muzycznymi. Szczerze powiedziawszy, to nawet nie wiem jak wypalić cedeera w komputerze czy wysłać cokolwiek przez internet, chociaż wiem, że to jest wygodne i stanowi ułatwienie w wielu przypadkach. Wszystko to jednak zajmuje mi dużo czasu, często nie mam pojęcia jak to zrobić i przez to jest to frustrujące, więc głównie z tym mam problem. Ale oczywiście nie jest nic złego w tym, że sama komunikacja jest szybsza. Midnight jest dość popularny, szczególnie w Niemczech, niektórych częściach Azji, w Australii. Czy odczuwasz, że w jakichś miejscach macie zdecydowanie większe wsparcie? Na pewno w Niemczech i ogólnie w Europie, a także w niektórych częściach Stanów. Na przykład w Kalifornii czy w Teksasie. Wszędzie tam, gdzie dociera nasza muzyka i jest na nią zapotrzebowanie. Nie mam powodów, aby się na cokolwiek skarżyć pod tym względem. A czy spotkałeś się z zainteresowaniem wobec Midnight okazywanym w jakiś niezwyczajny sposób, jak na przykład z wytatuowanym logo zespołu na cyckach czy dziwnym merchu robionym chałupniczo? Tak, zdarzało się tak wiele razy. To naprawdę świetne, że nasz zespół wywołuje takie emocje, iż ktoś decyduje się robić takie rzeczy. To są często bardzo unikalne rzeczy i to jest wspaniałe, że ktoś pokazuje, iż docenia to, co robimy. Ja to również doceniam, bo ktoś oprócz tego, że kupi album i go posłucha, to w szczególny sposób inspiruje się tym i ukazuje swoje oddanie temu, co robimy. Czy zauważyłeś, że kobiety nie tylko po-

32

Nie jestem jakoś szczególnie uczulony na to z kim gramy jak chodzi o styl muzyki, ale osobiście chciałbym grać z tymi, których muzykę lubię i ją sobie cenię. Przez kilka ostatnich lat, gdy zaczęliśmy grać na festiwalach i różnych innych spędach nauczyłem się, żeby robić swoje i nie poddawać się dyktatowi organizatorów kto ma zagrać, a kto nie. Oczywiście, że i ja wolałbym grać z tymi, których muzyka mnie interesuje, ale nie ma w sumie znaczenia kto to będzie, bo nie zawsze to od nas zależy. Na przykład chciałbym zagrać przed Judas Priest czy Sodom, to byłoby wspaniałe. Pod koniec grudnia graliście jednak kilka gigów w Niemczech w towarzystwie potężnego Venom. Jakie masz odczucia? Było fajnie zagrać z jedną z moich ulubionych kapel. Według mnie jednak Venom osiągnął takie brzmienie, jakie najbardziej lubię, gdy grał w trójkę i byli to Cronos, Mantas i Abaddon. Teraz też ta muza ma pałera i dobrze się tego słucha, ale mam dziwne odczucie, gdy widzę na scenie tylko Cronosa i obok starych kawałków próbują przebić się z nowymi kawałkami. A udało ci się chociaż spotkać z Cronosem? Nie, niestety nie. A jak wyglądają przygotowania do granych tras? Czy kontaktujesz się z pozostałymi kolesiami na zasadzie ‘hej, przybywajcie na próbę!”, czy jesteście na tyle profesjonalni, że każdy ćwiczy w domu i dopiero na kilka dni przed wyjazdem zbieracie się razem, żeby pograć? Oczywiście, że zbieramy się, żeby przećwiczyć pewne kawałki, które zagramy lub by sobie niektóre przypomnieć. W moim przypadku jest tak, że niekoniecznie ćwiczę głos, ale staram się przypomnieć teksty i takie gówno, jakie zwykle się przeoczy w trakcie przygotowań. Mam jednak to szczęście,

MUSICK MAGAZINE #29 #28 / MIDNIGHT neolith

kę tego, co gramy pod tym szyldem. Lubią grać muzykę i na całe szczęście lubią nasze kawałki. Jeśli wolą grać trochę inne dźwięki, to realizują się na innym polu, ale przede wszystkim muzyka jest tym, co lubią robić, więc nie ma z tego tytułu żadnych problemów. Czym jest dla ciebie rock ‘n roll? Co to dla ciebie znaczy? Czy to tylko muzyczny styl, gatunek, czy może coś w rodzaju stanu umysłu? Rock ‘n roll jest tym, czym chcesz, żeby był. Od niego wszystko się zaczęło i z niego wyłoniły się przecież te wszystkie podgatunki, jak heavy, speed, death, thrash i grindcore. Te wszystkie style oznaczają rock ‘n roll. To jest coś, co lubisz grać lub słuchać i chcesz, żeby tym było. Rock ‘n rolla kojarzy się głównie z pionierami tego stylu takimi, jak Chuck Berry, Little Richard, Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, The Rolling Stones. Słuchasz takiej muzyki na co dzień? O tak, to moi ulubieńcy. Little Richard był w swoim czasie tak ekstremalny, jak w ostatnich dekadach death czy black metal. Wystarczy posłuchać jak skowyczy i krzyczy w swoich wczesnych kawałkach. To było nie do pomyślenia, że w latach 50., pod koniec tej dekady jakiś czarnoskóry homoseksualista wyjdzie przed szereg z tymi swoimi krzykami i rykami w muzyce, która do tej pory była ułożona, a dzięki niemu stała się ekstremalna. Już wtedy szedł swoją ścieżką. Wiele lat później pojawił się oczywiście death metal, black metal z corpse paintami i każdy mówił, że to takie ekstremalne, ale to właśnie ludzie tacy, jak Little Richard byli pierwsi w takim podejściu do muzyki. Little Richard, Chuck Berry, Bo Didley… Uwielbiam tych gości! Tak, pamiętam Bo Didleya i jego kwadratową gitarę. Tak, miał taką.


Niektórzy określają muzykę Midnight właśnie jako rock ‘n roll, inni jako black ‘n roll, black thrash albo satanic heavy metal. Obchodzą cię te wszystkie szufladki i to, jak ludzie nazywają waszą muzykę? Nie, ja zawsze wyjaśniam ludziom, że jeśli chcą jakoś szufladkować muzykę, to OK, niech tak robią. Niech nazywają ją jak chcą, ale i tak nie ma takiego znaczenia czy muzyka idzie w tę stronę czy w inną, bo chodzi jedynie o to czy komuś się to podoba, czy nie. To może lepiej byłoby powiedzieć, że gracie ‘midnight metal’? O tak, zdecydowanie wolałbym, żeby tak właśnie było. W którejś z recenzji przeczytałem, że Midnight jest rodzajem tribute bandu dla

starego Venom, Motörhead, pierwszych płyt Bathory czy wczesnego Sodom. Czy wkurzają cię te porównania? Wcale nie. Tak jak wspomniałem, niech każdy odbiera to tak jak chce, żeby było. Oczywiście, że w pewien sposób składam hołd tym, na których muzyce się wychowałem, ale nie odbieram tego tak, że jesteśmy tribute bandem. Little Richard, Chuck Berry, Motörhead, Venom i Bathory to różne światy, a nasza muzyka odbiega od tego w ten czy inny sposób. Ale nie zaprzeczysz, że grasz taką muzykę, jakiej chciałbyś słuchać? Tak, to proste i właśnie tak jest. Szczerze mówiąc, to słyszałem wyłącznie pełne albumy Midnight, ale w swojej dyskografii macie też całkiem sporo pomniejszych wydawnictw. Czy któreś z nich lubisz bardziej od innych? Wiesz, nagrywanie utworów na różne splity, małe płytki i tego typu wydawnictwa jest generalnie w porządku, ale uważam, że to pełno wymiarowe albumy, wydawane też na winylach, w pełni oddają pewną koncepcję i to, co chcesz przekazać jako zespół. Zacząłeś grać bardziej na poważnie w 1991 roku w takim zespole, który nazywał się Boulder. Popraw mnie, jeśli się mylę. Nie, nie, tak właśnie było. Byłem wtedy jeszcze dzieciakiem i chodziłem do szkoły średniej. To był właściwie mój pierwszy zespół, z którym nagrałem płytę, więc można tak to określić. Grałeś z nimi przez kilka dobrych lat. Co więc zdecydowało, że postanowiłeś opuścić ten zespół, jak i pozostałe, z którymi grałeś, by stworzyć swój nowy, jednoosobowy band? Kiedy grasz z kimś przez wiele lat, to z czasem w życiu pojawiają się nowe plany. Nie każdy oddaje się temu, co robimy na 100 procent. Jest trzech czy czterech różnych ludzi. Jeden chce się skupić na edukacji w szkole, inny chce iść do pracy, a jeszcze inny zakłada rodzinę, a ja tkwię pośrodku tego i chcę po prostu grać muzykę, na tym się skupić najbardziej. W takim punkcie przychodzi ten moment, że nie potrzebujesz już zespołu do

rozumiemy się o co w tym wszystkim chodzi i nie próbujemy dokonywać zmian dla samych zmian. Bardziej skupiłem się tym razem na napisaniu dobrych kawałków. To miały być proste utwory z ciekawymi tekstami i tak chyba jest.

tego, co chcesz robić i zaczynasz robić coś na własną rękę. Jak już wspomniałem, grałeś wcześniej w wielu innych kapelach, a one tworzyły różne odmiany muzyki - od stoner/sludge’u po heavy metal, od thrash metalu po grindcore. Czy któreś z nich miały jakikolwiek wpływ na to, co robisz pod szyldem Midnight? Bezpośrednio to może nie. Wiesz, to jest tak, że czasem nie znosisz tego, co robisz, bo tutaj grasz tylko na basie, tutaj grywasz wyłącznie na koncertach i tak naprawdę nie wnosisz zbyt wiele do tych zespołów. Ale w końcu to było granie ze znajomymi, z przyjaciółmi. Był jednak taki jeden zespół, z którym grałem i to było coś. Od lat 80. w moim rodzinnym Cleveland działał Destructor. To byli tacy nasi lokalni bohaterowie. Kiedy poprosili mnie, żebym dołączył do nich na bas, to poczułem się zaszczycony. To byli kilka lat starsi ode mnie kolesie, pojechałem z nimi po raz pierwszy na koncerty w Europie i było super. Wiele się wtedy nauczyłem. Na jednym z poprzednich albumów twojego zespołu znalazł się cover utworu T.A.P.. Próbowałem znaleźć co to za grupa ten Black Axe, ale nic nie znalazłem na ich temat. Ten kawałek brzmi jak Motörhead skrzyżowany z wczesnym Venom. Czy możesz powiedzieć coś więcej na ten temat? Może to jakiś band z Twojego rodzinnego Cleveland? To zespół, który działał po sąsiedzku, na tej samej ulicy, gdzie mieszkam. Nigdy nic nie wydali, nie grali też żadnych koncertów. Kiedy ja jeszcze chodziłem do podstawówki, to oni już byli w szkole średniej, ale byli koleżkami z sąsiedztwa. Nosili makijaże i grali obleśne, głupie piosenki (śmiech). Mnie to odpowiadało, a że byli trzy, cztery lata starsi, to mi to imponowało i lubiłem te ich kawałki. Nie grali jak większość coverów Slayera czy Metalliki, tylko swoje utwory, zresztą bardzo dobre. Mieli na mnie w tamtym czasie wpływ i często chodziłem do piwnicy, w której grali próby. Nowy album, Rebirth By Blasphemy, już jest tuż tuż, można powiedzieć, że w chwili, gdy ten wywiad się ukaże, już obiega świat. Co według ciebie różni ten album od poprzednich, jakie nagrałeś pod szyldem Midnight? Nie przynosi on na pewno żadnych dużych zmian jak chodzi o styl muzyczny. Gram już od jakiegoś czasu z tym samym gitarzystą i bębniarzem, więc mniej więcej

Masz wobec tego albumu jakieś oczekiwania? Więcej koncertów, więcej sławy? Nie, nie mam jakichś specjalnych oczekiwań. Nie gram dla sławy, nie o to w tym wszystkim chodzi. Jeśli ludzie lubią naszą muzykę, to świetnie. Jeśli nie, to też jest w porządku. Ilość koncertów wymaga też pewnych mentalnych i fizycznych aspektów oraz niezłej wytrzymałości, więc te około 60 koncertów, jakie zagraliśmy w zeszłym roku wcale nie jest takim złym wynikiem. Nie jestem też zmuszony do życia z muzyki, aby dzięki niej móc opłacać rachunki. Po prostu robisz to, co lubisz i w takich dawkach, jak chcesz? Tak dokładnie jest. Jesteś też znany z kamuflażu i występów w kapturze i masce. Jak wpadłeś na ten pomysł? To jest image, który współgra z muzyką, idzie z nim w parze. Pozostaję dzięki niemu anonimowy, bez twarzy. Jeśli komuś się to spodoba, może bardziej skupić się na muzyce i pomyśleć, że to może być każdy i jednocześnie nikt. Każdy może sobie wyobrażać kto kryje się za maską. Muzyka jest więc na pierwszym miejscu? O to też w sumie chodzi. A tak poza tym, to bycie człowiekiem bez twarzy jest dla mnie łatwiejsze w wielu sytuacjach i niektórzy nawet nie wiedzą, że się ze mną witają. (śmiech) Podobno jesteś fanem drużyny Pittsburgh Steelers. Dlaczego nie na przykład lokalnej sławy Cleveland Cavaliers? Oczywiście, że kibicuję też koszykarzom z Cleveland Cavaliers, ale i naszej podstawowej futbolowej drużynie Cleveland Browns. Główny powód, dla którego stałem się fanem Steelers jest dość niezwykły i może nawet niedorzeczny. Gdy byłem małym dzieckiem pod koniec lat 70., już wtedy odzywał się we mnie rockandrollowy buntownik. Ktoś mi powiedział o drużynie Browns i nie dawali mi tego, czego oczekiwałem, więc jakby wbrew naturze polubiłem Steelers, bo oni nosili czarne kaski, jak Lord Vader z Gwiezdnych wojen. Jako sześciolatek zadziałali na mnie na zasadzie podziwu dla czarnych charakterów, a za takich uważałem futbolistów Steelers. Sentyment więc pozostał… A interesujesz się innymi dyscyplinami sportu? Oglądam mecze futbolowe i koszykarskie, ale w stu procentach moją pasją jest muzyka. Muzyka jest na pierwszym miejscu. Autor: Wojciech „Diovis” Szymański Zdjęcia: Metal Blade

MUSICK MUSICK MAGAZINE MAGAZINE #29 #28 / MIDNIGHT / neolith

33


Faust Treść przodem

Skreślone autentyczną, średniowieczną kaligrafią teksty w książeczce. Po jej prawicy – materiał niewstydzący się przed debiutem Vltimas warsztatu, a przed klasyką polskiego metalu – wiarygodności. Pod kontrowersyjną swą nadekspresyjnością recenzją mojego pióra istne, internetowe pandemonium. Faust powrócił. Mój rozmówca, a jego gitarzysta, Tomasz Kaman Dąbrowski, nie mógł w nocy spać, lecz bynajmniej nie z powodu puszczonego u kumpla w piwnicy, na starym Kasprzaku Blue Suede Shoes. Głowę rozsadzał mu dojrzewający w niej, utkany z wersów komentarza społecznego koncept album. Wspólnota brudnych sumień odziera model hartowanej w bólu i gniewie, metalowej płyty z woalki mitycznego banału, obnażając przed osłupiałymi odbiorcami żywioł łoskotu co się zowie. Jeśli do tej pory myśleliście, że życie rodzinne zabija u metalowych muzyków kreatywność, to czas zweryfikować stereotypy. Na przykład czytając poniższy wywiad przy dźwiękach nowego Faust. Zapraszam. 34

MUSICK MAGAZINE #29 / Faust

Przemek Kępiński: Sporo mówi się ostatnio o waszej nowej płycie – genialnej Wspólnocie brudnych sumień. Spotkała się ona ze stuprocentowo zasłużonym aplauzem, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto pójdzie pod prąd zachwytów. Wiele negatywnych osądów pociągnęła za sobą premiera waszego ostatniego wydawnictwa studyjnego? Jak brzmiały przemawiające za nimi argumenty? Tomasz Dąbrowski: Dziękujemy za uznanie. Jak na razie jedyna, nazwijmy to – negatywna reakcja, na jaką trafiłem, to równająca nas z glebą recenzja na facebook’owej stronie jednego z zinów poświęconego grind/gore/ death metalowi – porównano nas do takich shitów jak Paradise Lost czy Kat, co bardzo mi się spodobało. Cenię sobie recenzje, które coś wnoszą dla odbiorcy, opisują, porównują, wprowadzają gatunkową i jakościową selekcję – jeśli szukasz grindu, na tej płycie Fausta go nie znajdziesz. Póki ktoś ocenia naszą muzykę, a nie próbuje obrażać nas personalnie, to nie widzę problemu. Po to jest krytyk, żeby oceniał – ludzie, którzy ufają jego wyborom, mają dzięki temu łatwiej w życiu, ale i sporo ich omija. Oczywiście najbardziej cieszy nas fakt, że wielu dziennikarzy wskazuje naszą płytę jako jeden z najciekawszych polskich albumów 2019 r. Faust od zawsze przejawiał niemały potencjał, odniosłem jednak bardzo silne wrażenie, że wylegitymowawszy się Wspólnotą brudnych sumień załatwiliście sobie awans do bezdyskusyjnej pierwszej ligi metalowego łojenia. Mieliście świadomość tworzenia


historii podczas pracy nad tym materiałem, czy odzew was jednak przerósł? Gdy nie ma cię na scenie 15 lat, a poprzednie dwa albumy, mimo ciepłego przyjęcia, nie znajdują oficjalnego wydawcy, wówczas nie masz wygórowanych oczekiwań, ja nie miałem szczerze mówiąc żadnych. Nagle idzie to w świat, sypią się pochwały, kółka różańcowe zwierają szeregi – nie trudno nie czuć się przytłoczonym. Gdy widzę, że ktoś dał 5.5/6 albo 10/10 nadal wpadam w panikę i spuszczam wzrok, ale próżność i duma z muzyki i chłopaków z zespołu moszczą sobie małe gniazdko na dnie czaszki. To fajne uczucie, gdy ktoś doceni twoją sztukę, gdy znika strach, że ktoś wbije ci kołek w serce, gdy się otworzysz. Gdy kontaktowaliśmy się w sprawie niniejszego wywiadu zdradziłeś, że Wspólnota brudnych sumień nie była komponowana w sposób wykalkulowany, że wykułeś te wszystkie riffy tak, jak czułeś. Mam rozumieć zatem, że nowy album Faust wyszedł z ciebie naturalnie i że było w tym procesie więcej metalheadowej spontaniczności niż analitycznej pracy nad dziełem? Trudno kalkulować muzykę, gdy powstaje ona z potrzeby serca i z założeniem, że będzie to zaledwie kilka numerów, które trafią do szuflady, dla siebie, dla osiągnięcia spokoju ducha. A jeszcze trudniej, gdy nie masz pojęcia – a ja nie mam – o tym, jak muzykę pisze się w profesjonalny sposób, w oparciu o teorię. Nie, kalkulacji to nie było nawet odrobinę. To był sposób na pozbycie się bałaganu z głowy. Wspólnota brudnych sumień to pierwszy, samodzielnie przez ciebie napisany zestaw utworów Fausta. Moje zdanie na temat efektu takiego stanu rzeczy już znasz, ale ciekawi mnie, jak doszło do tego, że składanie piosenek tej formacji spoczęło wyłącznie na twoich barkach. Wszystkie poprzednie materiały studyjne komponowałem wraz z drugim wokalistą i gitarzystą, Grześkiem Goliankiem. On był autorem większości materiału i odpowiadał za jego aranżacje i sklejanie w gotowe numery. Nie wchodziłem mu w paradę, chyba że przynosiłem na próby gotowe, zamknięte utwory. Mi zwykle pozostawiano teksty. Po wydaniu Misantropic Supremacy Faust nieoczekiwanie zawiesił działalność na kilkanaście lat. Gdy znowu zacząłem robić muzykę i miałem połowę materiału, Grzesiek zażartował: Zrób z tego kolejną płytę Fausta, sam jednak z braku czasu wahał się, czy wziąć udział w pracy nad tym albumem. Pomyślałem, że może to dobry pomysł, żeby sprawdzić, czy jako założyciel kapeli jestem też cokolwiek wart jako jej dyrektor artystyczny, czy potrafię to ogarnąć od strony zapięcia aranżacji i produkcji. Twoje przejęcie stanowiska przy metaforycznym pulpicie z nutami wyszło muzyce Faust na dobre. Wspólnota brudnych sumień to album technicznie zaawansowany, ale zdumiewająco skupiony na bardzo konkretnych pomysłach. Odpowiada

ci taki stan rzeczy, lubisz być wyłącznym kompozytorem w kapeli? Teraz już wiem, że odpowiada mi funkcja kreatora celu i jego reżysera, jednak jedynym kompozytorem się nie czuję. Od początku wiedziałem, o czym chciałbym, żeby ta płyta była i jaki ma nieść przekaz – odpowiadało mi, że mogę o tym decydować. Mam wrażenie, że reszta zespołu momentami nie wiedziała, gdzie we mgle leci ten samolot z nimi na pokładzie, bo założenia były mocno pokręcone. Wszyscy mieli niezapięte pasy i zaryzykowali dla mojej wizji swoją reputację. Na szczęście jakoś wylądowaliśmy kierując się przeczuciem. Tu jest też czas na małe sprostowanie: w dwóch utworach sporo muzyki skomponował drugi gitarzysta, Krzysiek Załęski. Gdy wpadał do mnie z gitarą, dosłownie wylewały się z niego riffy, wymyślał wszystko na bieżąco. Kilka z nich zdążyłem nagrać szybko na laptopa i trafiły na płytę. Spotkania z Krzyśkiem otwierały mi oczy na nowe pomysły. Bez niego nie byłoby tej muzyki. Nie wolno pominąć Darka z Painthing, który nadał utworom przestrzeni i atmosfery grozy, choć w pierwszej chwili jego genialnych partii klawiszy można nawet nie zauważyć. A to piękne finałowe solo w balladzie/horrorze Samotność osadzone na moim głównym riffie to z kolei robota basisty Gajosa. A to, że cały ten death/trash metalowy pociąg jedzie na silniku marki Pavulon, a klimat stoi na wokalu Maćka, to oczywiste. Skoro jesteśmy już przy tym temacie – podczas rozmowy ze mną wspomniałeś, że muzykę tworzysz bardziej na czuja, niż ustawiając nuty na pięciolinii. Wspólnota brudnych sumień brzmi jednak bardzo profesjonalnie. Podskórnie można tu wyczuć ducha oddolnej, muzycznej inicjatywy, atmosferę starego, polskiego, metalowego podziemia, ale wasz ostatni krążek spokojnie broni się w kategoriach metalu współczesnego z najwyższej półki, nie tylko tej krajowej. Myślisz, że gdybyś zdobył muzyczne wykształcenie pewien pierwiastek dzikości mógłby się gdzieś zagubić? Chodzi ci po głowie zgłębienie muzycznej teorii? Teoria na pewno ułatwia życie. Dzięki niej muzyk wie, że aby osiągnąć cel A musi użyć narzędzi B i C. Muzyka to matematyka, gotowe klocki, dzięki którym z góry wiesz, jak coś zbudować, jak zrobić, żeby dźwięki powodowały smutek, albo radość, czy agresję. Musisz tylko wiedzieć, co chcesz zbudować i dzięki znajomości teorii nie musisz zastanawiasz się, jak to zrobić. Ja nie mam bladego pojęcia, jak gram, jakie są to dźwięki, jakie skale. Cholera – ja nie wiem nawet co to są skale. Mam problem z zapamiętaniem nazwy strun. Nie jestem z tego powodu dumny, chciałbym to zmienić. Gdy podczas nagrania klawiszowiec pyta jaki grasz tu dźwięk?, ja nie znam odpowiedzi, a on traci czas, żeby go zlokalizować. Wśród profesjonalistów to obciach. Dlatego nigdy nie uważałem siebie za muzyka. Nie jestem muzykiem, używam muzyki tak jak analfabeta języka, choć nie potrafi pisać.

Wydaje mi się, że Wspólnota brudnych sumień to zbiór najlepszych, muzycznych szkiców, które pojawiły się w procesie bardzo intuicyjnej pracy z instrumentem i które pieczołowicie dopracowywaliście później do perfekcji. Jak bardzo rygorystyczną selekcję riffów przyszło ci przeprowadzić, by wyłonić te wszystkie perełki, które później złożyły się na utwory? Można powiedzieć, że najnowsze dzieło Faust było komponowane na spontanie, ale aranżowane i wykonane już z dbałością o detale? W zasadzie to nie było żadnej większej selekcji, praktycznie wszystko, co wymyśliłem jest na płycie. Utwory rodziły się gotowe, trzeba było tylko je zgrać z głowy i dopracować. Ja w przeciwieństwie do Krzyśka nie wymyślam 100 riffów dziennie. Obmyślałem sobie historię, jej fabułę i bohaterów. W tej scenie jest strach, strach brzmi tak. I już mam zalążek riffu. Potem pojawia się scena, gdzie strach przeradza się w agresję i nienawiść a one brzmią TAK. Emocjonalnie to traktowałem, rzucałem jakieś podstawowe dźwięki, które miały pasować mi nastrojem. Dopiero potem dopracowywałem te tragicznie zagrane pomysły podczas mozolnej pracy. Jeśli chodzi o efekt końcowy, to nie jestem studyjnym nowicjuszem i wiedziałem, że bez dobrego studia i realizatora nie nagramy tego death/thrash metalowego spektaklu. Położyłem główne linie gitar. Gdy Paweł (Pavulon) do moich wskazówek na temat pożądanego w danym miejscu klimatu zagrał bębny, okazały się one jego potężnym, twórczym wkładem w ten materiał. Dopiero ten delikatny szkielet złożony z surowych gitarowych pilotów i gotowej, w stu procentach żywej perkusji, obudowaliśmy właściwą tkanką, mięsem a nawet mięchem. Wspólnota brudnych sumień brzmi mniej więcej tak, jakby Gojira przenieśli się w czasie do roku 1986, wybrali się do Polski na Metalmanię, napili się z kolesiami z Kata, Turbo, Testu Fobii czy Wilczego Pająka i nasiąknąwszy tym klimatem nagrali album. Gdy słuchając go zamknę oczy widzę po prostu sylwetkę Ostatniego wojownika, który zamiast wiatru czuje we włosach Oddech wymarłych światów. Wiem jednakowoż, że numery na Wspólnotę brudnych sumień powstały bez żadnego planu. Do staropolskiego – że tak zapytam – metalu nawiązałeś zatem celowo? A może to zwyczajnie kwestia mocno oldschoolowej, czy wręcz punkowej, nutki w głosie Macieja Bartkowskiego? Świetna wizja! Co do Gojira to wiem, jak potężnie brzmią, ale nie do końca trafia do mnie ich muzyka, ja dość ortodoksyjnie traktuję metal. Cała reszta to dla mnie kult absolutny, z Turbo i Kat na czele, których płyty razem z Destroyers i Wilczym Pająkiem stoją u mnie na honorowym miejscu na półce. Obok stoi Slayer, Kreator i Testament oraz sporo death metalu spod znaku Cannibal Corpse, czy Morbid Angel. Drugi gitarzysta ma podobne preferencje. Możesz się zdziwić, że Maciek, który u nas bardziej śpiewa, niż growluje, jest z nas wszystkich największym fanem totalnej ekstremy i stałym bywalcem festiwalowego Brutala, ale najstarsze korze-

MUSICK MAGAZINE #29 / Faust

35


nie ma w scenie punkowej. Jeśli czujesz w naszej muzyce klimat tamtych wspaniałych lat, to jest to dla mnie powód do dumy. Tego, z czego wyrośliśmy nie da się ukryć. Choćbyś chciał, nie dasz rady. Każdy tworzy przetwarzając to, co odcisnęło na nim swoje największe piętno. Ktoś powiedział, że każdy artysta kradnie od innych, zwykle nieświadomie. Ja się z tym stwierdzeniem w pełni zgadzam. Na poprzednim, regularnym albumie, Misantropic Supremacy, znalazły się i bezpośrednie ciosy, takie jak utwór tytułowy czy cover Destroyers – Noc królowej żądzy, ale ogólnie był to materiał z bardziej progresywnymi ambicjami. Na jego następcy wiele rzeczy uległo uproszczeniu, ale zaserwowaliście też masę aranżacyjnych smaczków. Czujesz, że Wspólnota brudnych sumień to granie bardziej wyrafinowane, dojrzalsze? To, co progresywne na Misantropic…, to głównie dzieło Grześka, ówczesnego wokalisty i gitarzysty. Bardziej tradycyjne elementy wychodziły z kolei częściej ode mnie. To był nasz trzeci materiał studyjny, na którym chcieliśmy pokazać, że potrafimy zbudować mega szybkie, piętrowe i ultra zawiłe aranżacje. To może wynikało z naszych kompleksów... Im szybciej, trudniej i więcej zmian tempa na minutę, tym lepiej. Efekt był taki, że ludzie dziwili się, że jesteśmy to w stanie odtworzyć na koncertach. Wspólnota… powstała 15 lat później, gdy nie chcemy już niczego nikomu udowadniać, gdy nie mamy ochoty z nikim się ścigać i nie marzy nam się kariera muzyczna. Tu, na Wspólnocie… jest mniej dźwięków, mniej kombinacji, tu pierwsze skrzypce gra treść a nie forma i nienaganna technika. Ten album jest o czymś. Ja uważam go za bardziej dojrzały. Skład Fausta zmienił się niemal całkowicie. Z tego starego ostałeś się bodaj już tylko ty. Jest to dziś dla ciebie zupełnie inny zespół? Faust powstał z mojej inicjatywy w 1996 roku – na wsi, pod Wyszkowem. Wyobrażasz sobie, jaki to musiał być kosmos w tamtych latach, gdy Polska szalała na punkcie disco polo? Jak ludzie na nas patrzyli, gdy ze stodoły z namalowanym na wrotach 5 metrowym logo Slayer dochodził ten nieludzki łomot? To było moje całe życie, inwestowałem w to 100% czasu i energii. Muzycy z pierwszego składu musieli nawet obowiązkowo przeczytać Fausta Goethego. Taka to była poważna sprawa. Dla mnie to nadal ta sama historia. Ludzie nadal kojarzą mnie przede wszystkim jako Kamana z Faust. Nie jestem w stanie amputować swojego życiorysu od Fausta. To nadal ten sam twór, który starzeje się i zmienia, jak ja. Poza tym, ciągle jestem w kontakcie z Grześkiem, jest to całkiem możliwe, że w przyszłości dołączy do składu jako kolejny, dodatkowy kompozytor. Już na ten materiał miał nagrać jeden skomponowany numer, ale przez złośliwość rzeczy martwych do tego nie doszło. Pisząc recenzję waszego nowego arcydzieła zgadywałem, że inspirowałeś się dokumentem Tomasza Sekielskiego Tylko nie

36

mów nikomu, bo w melodeklamacji utworu Zanim się obudzę mamy do niego bezpośrednie odniesienie, ale z notki biograficznej wynika, że twoje zainteresowanie tematem pedofilii w Kościele sięga głębiej i szerzej. Jak oceniasz to, co dla sprawy zrobił rzeczony Tomasz Sekielski albo np. Wojciech Smarzowski w kapitalnym Klerze? To dobrze, że o tym się rozmawia, że to tabu już tak naprawdę nie istnieje. Kościół chroniąc przestępców nieodwracalnie stracił swój autorytet. Zawiódł wiernych oraz swoich własnych funkcjonariuszy. Sekielski i Smarzowski pokazali to otwarcie i bez pardonu, pokazując autentyczne postaci. Pedofilia w tej instytucji to geneza naszej Wspólnoty Brudnych Sumień. Gdy urodziła mi się córka i zrozumiałem, jak krucha i bezbronna to istota, dotarło do mnie, jak ogromnym złem jest przemoc wobec dzieci. Skala tego zjawiska w Kościele Katolickim poraża, do tego instytucja ta nierzadko obarcza winą ofiary. Gdy zacząłem pracować nad tą płytą, filmu Sekielskiego jeszcze nie było. Gdy się ukazał mieliśmy już zarejestrowaną połowę albumu. Moim fundamentem była książka pt. Żeby nie było zgorszenia, dokumentująca przypadki pedofilii wśród księży. Są w niej opisane losy kilku ofiar. Tak się złożyło, że kilka z tych osób trafiło potem także do dokumentu Sekielskiego. Nie wydaje ci się, że Kościół Katolicki finalnie straci na bezczelnej postawie, jaką przyjmuje w obliczu problemu pedofilii? Że księża czy biskupi zdecydowanie zyskaliby w oczach wiernych, gdyby przyznali się do zaniedbań i przedsięwzięli stosowne kroki, zamiast rościć pretensje związane z rzekomymi atakami na Kościół? Że to przede wszystkim im powinno zależeć na wyleczeniu własnej instytucji z nowotworu, jaki ją toczy? A może uogólnienia rzeczywiście są szkodliwe dla tej wartościowej części duchowieństwa? Czytając wypowiedzi niektórych księży na temat np. LGBT, można dojść do wniosku, że paradoksalnie jest w nich mniej dewocji, niż w hejcie ze strony co bardziej radykalnych wiernych... Tak, często słyszymy, że czepiamy się kleru, gdyż pedofile to nie tylko kler. Owszem, nie tylko, z tym, że żadna inna instytucja nie chroni swoich pracowników przed odpowiedzialnością karną. Słyszałeś o problemie pedofilii wśród pracowników korporacji taksówkowych, kelnerów albo kasjerów supermarketów? Ja też nie. Do tego zawodu z racji jego specyfiki ciągnie nie tylko kapłanów z powołania. Nikt się nie dziwi, że jako kapłan nie masz żony, że otaczasz się mężczyznami lub dziećmi, że bierzesz je na kolana, przytulasz i głaskasz, że młodzi chłopcy pomagają na plebanii. To nie jest grupa zawodowa, jak każda. W lutym 2017 r. katolicki dziennikarz związany z KAI oświadczył publicznie, że w Polsce, w każdej diecezji jest od kilku do kilkunastu księży pedofilów i dotyczy to tylko spraw zgłoszonych. Diecezji jest chyba 44, a to oznacza minimum 200 kapłanów. Przemnóż to przez dowolną liczbę ofiar każdego z nich. Ofiar może być 200 albo tysiące. To hierarchowie z tylko znanych sobie powodów

MUSICK MAGAZINE #29 / Faust

tolerują ten stan rzeczy, co w efekcie skończy się totalnym upadkiem autorytetu instytucji Kościoła, tak jak w Niemczech, czy Irlandii. A że ekstremiści zdarzają się także po drugiej stronie, to też prawda, z tym, że Kościół sam co chwilę dostarcza im argumentów, których nawet przeciętnie zaangażowany w sprawę obywatel nie może lekceważyć. Tracą na tym wierni, duchowni o otwartych umysłach, a w szerszym kontekście cała europejska kultura zbudowana na fundamencie tej religii. Czym jest tytułowa Wspólnota Brudnych Sumień? To wspólnota tych wszystkich ludzi, którzy stają w obronie sprawców, którzy bagatelizują lub ukrywają ich winy, którzy odpowiedzialnością za zło obarczają ofiary. Czy robią to ze strachu przed korozją wizerunku wspólnoty, z głupoty, czy z tego powodu, że ich morale leży dwa metry pod mułem na dnie – nie ma to znaczenia. Oni reprezentują prymitywne, pełzające zło. Tacy ludzie pierwsi podpalali stosy, oni pierwsi powieszą murzyna czy geja, a potem po mszy za ich dusze zjedzą rosół z rodziną. W przepysznie melodyjny sposób zakończyliście utwór Wyznanie niewiary, ale w Samotności poszliście jednak o krok dalej, gdyż jest to numer przypominający coś na kształt metalowej, poetyckiej ballady. W jej tekście stawiasz człowieka pośrodku obojętnego na jego krzywdę wszechświata. Ma to wymiar alegoryczny w odniesieniu do reszty konceptu tekstowego i tragedii konkretnych ofiar pedofilii, czy należy umieścić te wersy w szerszym kontekście? W Wyznaniu Niewiary tekst jest najpierw bardzo brutalny. Opisuje on przebieg egzorcyzmów, które kończą się seksualnym wykorzystaniem i śmiercią dziecka, a potem opisuje rozpacz ojca, który taki los zgotował własnej córce. Tu kontekst jest oczywisty, oparty na autentycznej tragedii. W Samotności pojawia się niepokojąca dźwiękowa scena sugerująca porwanie dziecka, jednak numer ten wyjęty z kontekstu całej płyty może być interpretowany dowolnie. Tak jak się domyśliłeś, utwór ten jest o tym, że w obliczu nieszczęścia nasze życie tak naprawdę nikogo na świecie za bardzo nie interesuje. Może rodziców, może kogoś, kto naprawdę kocha… Gdy przeżywamy tragedię, raczej jesteśmy dla innych balastem i wyrzutem sumienia. Co według ciebie zadecydowało o tym, że Faust – zespół mający na wyciągnięcie ręki uznanie fanów i recenzentów – nie był w stanie zaistnieć w tzw. wielkim świecie? Myślisz, że tegoroczne wydawnictwo będzie w stanie to zmienić? Sukces artystyczny już osiągnęliśmy, tak mi się wydaje. Nie bez powodu przecież poświęcasz nam swój czas, a wydawca strony, których druk kosztuje krocie. Byłoby miło, gdyby przy okazji zwróciła się przynajmniej połowa poniesionych kosztów na studio, ale to mrzonki, dziś nikt nie kupuje płyt, bo muzyka jest za darmo. Dla kolekcjonerów zrobiliśmy atrakcyjnego bookleta do CD w formie nawiązującej do średniowiecznych


manuskryptów i wersję kasetową, ale takich ludzi jest niewielu. Myślę, że te 15 lat temu zabrakło nam motywacji, poddaliśmy się, zamiast ugruntować swoją pozycję. W Polsce panowała bieda i bezrobocie… trzeba było zająć się pracą. Gdy skład się posypał i wszyscy prócz mnie wyjechali za chlebem za granicę, nie byłem w stanie tego wówczas opanować. Dziś wystarczy, że możemy pokazać ludziom naszą sztukę, na więcej nie mamy parcia, robimy to dla siebie. Płytę wydaliśmy sami, kasetę – firma Nebelwerfer Productions. Oprócz nas samych wydawnictwa te rozprowadza prężna wytwórnia Putrid Cult, która traktuje nas jak swój zespół. To nam wystarcza. Opiłowałeś gitarowe partie i skreśliłeś teksty w oparciu o koncept własnego autorstwa. Czy w związku z tym uważasz Wspólnotę brudnych sumień za swoje muzyczne dziecko, czy jednak byłoby to stwierdzenie niesprawiedliwe względem reszty zespołu? Chyba nie obrażę żadnego z chłopaków, jeśli powiem, że poświęciłem tej płycie najwięcej czasu z nas wszystkich, jednocześnie doceniając ich ogromny w nią wkład. Ostatnie dwa tygodnie w studiu kosztowały mnie kilka kg wagi z niewyspania i nerwów, ale jestem dumny z tego, co osiągnęliśmy. Wszyscy się w ten projekt bardzo zaangażowali, a ja bez nich miałbym nadal tylko teksty i pilota gitarowego oraz tajemniczy plan. Nawet autorka grafik dała z siebie wszystko, poświęcając kilka tygodni na ich namalowanie. Aranżując nowe kawałki pozwoliliście sobie na field recording. Czy to znaczy, że wszystko, co słychać na Wspólnocie brudnych sumień zarejestrowaliście sami, że nie wspieraliście się żadnymi gotowcami? Album wymiata między innymi dlatego, że tworząc go, nie traciłeś z oczu bazowych struktur, ale nie korciło cię, by bardziej poeksperymentować z ozdobnikami, powtarzałeś sobie w myślach, że nie możesz z nimi przesadzić? Ozdobniki i zawijasy mają sens, jeśli służą czemuś więcej niż tylko ego muzyka. Zresztą, nawet gdybym chciał, to nie jestem aż tak sprawnym gitarzystą. Tu pojawia się sporo dźwięków w tle, ale jest ich tylko tyle, żeby słuchacz nie miał wątpliwości o co akurat chodzi. Nic ponad miarę. Chodziłem do kościoła nagrywać dziecięcy chór, Gajos zrobił jednego dnia około 30 km na rowerze jeżdżąc po placach zabaw z dyktafonem, mamy spowiedź w konfesjonale oraz burzę letnią z deszczem, nagraną w nocy z mojego okna, nawet dzieci w wieku od 3 do 14 lat zaprosiliśmy do studia. Z kilku gotowców z bazy dźwięków też skorzystaliśmy, bo nie było wyjścia, ale nie było tego dużo i są to detale. W sferze instrumentalnej postawiliśmy jednak na oszczędne środki wyrazu. Jak już wspominałem, chodziło nam o treść, a nie formę. Co dalej z Faust? Planujecie kolejny album czy trasę? Pójdziecie za ciosem? Jesteście otwarci na propozycje wydawnicze?

Marzę o tym, żeby ktoś wydał Wspólnotę Brudnych Sumień na winylu, bo dla kolekcjonerów mogłoby to być coś unikalnego od strony wizualnej. Grafiki wzorowane są na średniowiecznych manuskryptach, wykonane z użyciem autentycznych w tamtych czasach technik i narzędzi, każdy tekst jest ręcznie wykaligrafowany. Są też grafiki bonusowe i trzymana przez nas w sekrecie alternatywna wersja ballady Samotność. Co do koncertów – po pierwsze: nie wiem, czy chciałbym ten materiał grać na koncertach, bo traktuję go bardzo poważnie, a koncert to jednak jest rozrywka przy piwku, ale z drugiej strony mamy sporo sprawdzonego koncertowo materiału z poprzednich płyt. Ja osobiście nie mam potrzeby pchać się na scenę, wolę stać pod nią jako fan, ale jeśli będzie zapotrzebowanie, to będzie nad czym myśleć. Z inicjatywą powrotu do składu koncertowego wyszedł kilka dni temu Grzegorz Golianek, główny filar kapeli w poprzednich latach – ostatnio prawie codziennie dyskutuję z nim o szczegółach powrotu na scenę i chyba to zrobimy. Na razie skupiamy się na reedycji, na wydaniu po raz pierwszy na jednym CD materiałów demo z ‚98 i pierwszej płyty Król moru… (Król moru i perła – przyp. autora) z ‚99 r. z wieloma bonusami – w kilku stare numery zaśpiewał Maciek Bartkowski. Graliśmy wtedy taki celtycko/słowiański black/thrash/heavy metal z growlującym wokalem, Maciek zaśpiewał to po swojemu. To będzie niewielki limit płyt na Polskę, większość nakładu trafi do Kazachstanu i Rosji nakładem Narcoleptica Productions. A nowy album… pojawi się, jak będziemy mieli za pomocą muzyki coś ważnego do powiedzenia. Szczerze mówiąc nowa idea już mnie dręczy. To może teraz pytanie do Maćka: Tomek przyznaje, że jesteś wokalistą, jakiego szukał, co absolutnie nie dziwi. Twój wokal jest fenomenalny! Jest w nim masa punkowego buntu, ale nie jest niechlujny. Słychać w nim stary, dobry, polski thrash, ale perfekcyjnie wkomponowuje się on również w partie, które mogłyby z powodzeniem trafić na album takiego np. Breathing Hell, Virgin Snatch czy Nader Sadek. Rzeczywiście tkwisz korzeniami w latach 80.? Dorzuciłeś coś od siebie, jeśli chodzi o teksty, czy zaśpiewałeś po prostu to, co przedłożył Tomek? Sam się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku że nie wiem, czy to lata 80., 90. czy jeszcze jakieś inne. Od czasu do czasu jestem na jakimś koncercie, gdzie jaram się samą sztuką, ale patrzę też na to okiem analitycznym. Mam też taką pracę, która pozwala mi na słuchanie dużej ilości muzyki. Nie jestem w stanie przez 8 godzin słuchać samej rzeźni. Po kilku godzinach schodzę do spokojniejszych klimatów, soundtracków filmowych, rockowych i bluesowych ballad. Pewnie też dlatego linie melodyczne i cała ta otoczka wokalno-teatralna wygląda tak, a nie inaczej. Co do tekstów: gdy dołączyłem do składu, Tomek miał już przemyślany koncept i napisaną większość tekstów, z którymi identyfikowałem się już

od pierwszej chwili. Spotykaliśmy się u niego na wsi, żeby te teksty przedyskutować, określić, w których miejscach ma się pojawiać wokal i jakie ma nieść emocje. Na mnie spoczęła ostatecznie aranżacja linii wokalnych, mam nadzieję że zrobiłem to dobrze. Pavulon, jesteś solidną marką na współczesnej, metalowej scenie i Tomek nie krył tego, że czuł się zaszczycony mogąc gościć cię za zestawem perkusyjnym Fausta. Pytanie brzmi: co ty czułeś dołączając do wspomnianego zespołu? Gdy usłyszałeś próbkę gitarowych możliwości Tomka wiedziałeś od razu, że to dźwięki, w których się odnajdziesz? Z Tomkiem skontaktował mnie Grzesiek Golianek, razem współpracujemy nad innym jego projektem muzycznym. Gdy dołączyłem do zespołu jako muzyk sesyjny, cały Faust w studio to był tylko Tomek, ścieżki gitar opracowane na podstawowym poziomie na pendrive i jego wizja całości tej płyty w jego głowie. Nie wiedziałem, co z tego wyniknie, ani co on ostatecznie z tego wyrzeźbi, nawet nie znałem tekstów tylko bardzo ogólny zarys. Przy nagrywaniu kolejnych numerów w studio Tomek opowiadał pokrótce, jaki w danym fragmencie ma być odczuwalny klimat i co w danym miejscu będzie działo się w tle lub z wokalem. Poza tym nie ingerował w to, co i jak mam grać, miałem dużą swobodę. Gdy skończyliśmy nagrywać bębny powiedziałem Tomkowi, że od wielu lat na jednej sesji nie grałem jednocześnie tak wolnych i tak szybkich partii. To, że płyta jest tak dobrze przyjmowana, świadczy o tym, że chyba wyszło to nie najgorzej (śmiech). Grasz w bardzo wielu mocno rozpoznawalnych kapelach. Jakie miejsce na ich liście zajmuje Faust? Fakt, że wniosłeś pod ten szyld niewątpliwą jakość jest niezaprzeczalny, ale czy nie jest też przypadkiem tak, że sam Faust wniósł co nieco i do twojego muzycznego życia? Na chwilę obecną nie zagraliśmy jeszcze żadnego koncertu i nie wiem, czy go zagramy, a jeśli tak, to w jakim składzie i czy w ogóle ja w nim będę. Koncerty to jest jedna wielka niewiadoma, inwestycja czasu i sporych pieniędzy, jeśli chcesz coś zrobić dobrze – inaczej nie ma to sensu. Na razie, Tomek skupia się na promocji płyty, a ja rzadko kiedy jestem tak naprawdę na miejscu. Jeśli jestem w Polsce, to gram próby lub udzielam lekcji. Muzyka to mój podstawowy zawód i każda sesja nagraniowa to ważne doświadczenie, tak samo było w tym przypadku. Odpowiedź na twoje pytanie przyniesie dopiero przyszłość. Tak prywatnie, to nasze dzieciaki wariują bawiąc się razem w chowanego, a Tomek zaopatruje mnie w naprawdę niezłe czerwone wino własnej produkcji. Myślę, że jeżeli powstanie kolejna płyta Faust, to znowu zasiądę za perkusją. Na dzień dzisiejszy tyle mogę obiecać (śmiech). Autor: Przemysław Kępiński Zdjęcia: archiwum zespołu

MUSICK MAGAZINE #29 / Faust

37


Rozmawiamy z Derrickiem Greenem, wokalistą legendarnej Sepultury. Co to „quadra”? Pod jakim względem proces nagrywania nowej płyty był bardziej komfortowy od poprzednich? Skąd w Sepulturze chęć do eksperymentowania? Skąd pomysł na napisanie utworu o Muhammedzie Alim? Jakie problemy dotykają amerykańskie i brazylijskie społeczeństwo? Na te i wiele więcej pytań odpowiedź znajdziecie poniżej. Paweł Drabarek: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „Quadra” to jakby rozwinięcie pomysłów z Machine Messiah - co miałeś na myśli? Derrick Green: Podczas prac nad Machine Messiah nie mieliśmy aż tyle czasu na dopracowanie każdego aspektu płyty. Teraz było zupełnie inaczej – mogliśmy spokojnie przygotować się do nagrań jeszcze przed wejściem do studia, wiedzieliśmy, że nie musimy się śpieszyć i możemy sobie pozwolić na zabrnięcie w ślepy zaułek, zmianę kierunku – na odrobinę eksperymentowania, jednym słowem. Powróciliśmy do wielu pomysłów, które kiełkowały nam w głowie już podczas nagrywania poprzedniego albumu, ale i do takich, które w jakimś stopniu na Machine Messiah wykorzystaliśmy. Działanie pod presją czasu zazwyczaj wpływa na proces twórczy źle; z drugiej strony, z nadmiaru czasu bierze się często grzech przekombinowania... To prawda, ale nie sądzę, aby tak było w naszym przypadku. Na poważnie zaczęliśmy pracować nad nowym krążkiem jakoś na początku ubiegłego roku. Większość czasu spędzałem wtedy w Los Angeles, gdzie mieszkam od jakiegoś czasu, więc Andreas (Kisser – gitarzysta) oraz Eloy (Casagrande – perkusista) wysyłali mi swoje pomysły, a ja na spokojnie wymyślałem do tego melodie i teksty. Dużo czasu to dużo komfortu oraz możliwość wybrania najlepszej wersji, a nie pierwszej lepszej, którą się napisało.

38

AD 2020

Z jednej strony mówisz o większej ilości czasu i komforcie; z drugiej, w wywiadach wspominałeś o tym jak męczący i wymagający był proces pisania i nagrywania nowego krążka. Chodzi głównie o to, że próbowaliśmy wielu nowych rzeczy, co zawsze jest trudne i niekiedy frustrujące, szczególnie jeśli długo coś ci nie wychodzi. Z drugiej strony, kiedy już wyjdzie, tak że jesteś zadowolony z efektu... To wspaniałe uczucie. W ogóle uważam, że wkraczanie na nowe terytoria, stawianie sobie kolejnych wyzwań, to to co czyni cię wartościowym artystą.

Podzielenie krążka na 4 części było jednym z efektów tych poszukiwań? Tak, wiedzieliśmy że chcemy to zrobić jeszcze zanim zaczęliśmy pisać utwory na nowy album. Chcieliśmy pokazać różne oblicza zespołu, ale też naszych osobowości. Pierwsza część jest oldskulowa, przypominająca starą Sepulturę, bardzo thrashową. W kolejnej części thrash stanowi bazę, którą mieszamy z elementami groove’u, brazylijskiej rytmiki - czegoś co może się kojarzyć z Roots. Potem album staje się bardziej eksperymentalny i instrumentalny, a w ostatniej części stawiamy na melodie i ładne piosenki. I to właśnie ta melodyjna strona Quadry jest moją ulubioną. Podobają mi się te rozbudowane, epickie kompozycje w stylu Guardians Of Earth czy Agony of Defeat. Ważną rolę na nowej płycie odgrywa też gitara klasyczna – Andreas zawsze dużo na niej grał, ale rzadko w takim stopniu wykorzystywał ją w Sepulturze. Jednym z najciekawszych momentów na krążku jest instrumentalny The Pentagram. Och, to świetny kawałek! Zainspirowany amerykańskim zespołem The Fucking Champs, większość ich kawałków jest instrumentalna – po prostu dwie gitary i perkusja. Z tego co wiem zespół się rozwiązał, ale mocno polecam zapoznać się z ich płytami. Z innych inspiracji – Muhammad Ali, któremu poświęciliście jeden z utworów. Zarówno ja, jak i Andreas jesteśmy wielkimi fanami sportu, a Muhammad Ali to jeden z najwybitniejszych sportowców w historii. Wyróżnia go nie tylko skala jego talentu, ale też siła jego przekonań – będąc na szczycie zrezygnował z kariery, żeby

MUSICK MAGAZINE #29 / Sepultura

przeciwstawić się wojnie w Wietnamie i dyskryminacji czarnoskórych w USA. Rzadko w dzisiejszych czasach można spotkać kogoś kto tak zdecydowanie stawia opór zjawiskom, które mu się nie podobają. Quadra to miejsce z którego pochodzisz, albo lepiej – miejsce do którego należysz i z którym jesteś mocno związany; które jakoś na ciebie wpływa. Tak przynajmniej tłumaczył ten tytuł Andreas w jednym z wywiadów. Przez 20 lat mieszkałeś w Brazylii, ale pochodzisz, zdaje się z Cleveland... Jak wyglądała twoja quadra? Jak na ciebie wpłynęła? Jestem szczęściarzem, że urodziłem się w tym miejscu. W docenieniu tego pomogła mi przeprowadzka do Brazylii i podróże. Na własne oczy widziałem ludzi, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja i musieli dorastać w gorszych warunkach, nierzadko po prostu walcząc o przetrwanie. Tak więc, cóż, moja „quadra” była... zajebista (śmiech). Mam wspaniałych rodziców, którzy zawsze mnie ogromnie wspierali, co cholernie pomagało mi na każdym etapie życia. Potrafili zbudować bezpieczne środowisko, dzięki któremu mogłem swobodnie eksperymentować i próbować nowych rzeczy, żeby znaleźć swoją drogę w życiu. Kolejna rzecz to szkoła. Moja była świetna – uczyła krytycznego myślenia, otwartości, umiejętności przystosowywania się do zmieniającej się rzeczywistości. Takich rzeczy, które – szczególnie w dzisiejszych czasach, ale chyba w każdych – cholernie się przydają. Quadra to po portugalsku... boisko. W jaki sposób powiązaliście to słowo z waszym konceptem? To metafora. Na boisku, na korcie, czy gdziekolwiek, gdzie odbywa się jakaś gra, musisz postępować według konkretnych zasad, które są unikalne w miejscu, w którym się znajdujesz. Na tej samej zasadzie każdy z nas rodzi się i dorasta w jakimś miejscu, w którym panują określone zasady czy tradycje. Często nawet nie zastanawiamy się, czy te reguły mają sens, po prostu za nimi podążamy. Na nowej płycie poruszasz wiele problemów społecznych z różnych zakątków świata, z różnych quadr. Piszę o rzeczach, które mnie inspirują,


wkurzają; o takich, które z różnych względów uważam za istotne. Isolation to piosenka o systemie penitencjarnym w USA, który jest totalną żenadą. Symbolem tego jest izolatka, która jest totalnym zaprzeczeniem tego, do czego służy więzienie. Wtrącając człowieka do takiej celi, pozbawiając go kontaktu z innymi ludźmi, dehumanizujesz go. To prawie jak tortury. Nie ma szans, żeby on się zresocjalizował. W sumie ten kawałek to krytyka nie tylko systemu penitencjarnego, ale całego systemu sprawiedliwości w Stanach. Kraj, który ma się za ostoję wolności, ma też jeden z największych odsetków uwięzionych na osobę na świecie (według danych Prison Policy Initiative w więzieniach przebywa 2,3 miliona obywateli USA, czyli 0,7 procent populacji; w Polsce osadzeni stanowią ok. 0,2 procenta. - przyp. red.). Zdaje się, że jeden z utworów dotyczy innego poważnego społecznego problemu w USA – plagi uzależnień od opioidów. To tutaj prawdziwa epidemia! Zdałem sobie z tego sprawę dopiero kiedy wróciłem na stałe do Ameryki. Masa ludzi jest uzależniona od leków przeciwbólowych wydawanych na receptę; coś jak heroina, ale znacznie silniejsze. Niewyobrażalna liczba ludzi umiera z powodu przedawkowania tych środków każdego roku; w USA otwarcie mówi się o kryzysie opioidowym. Inny temat, który poruszam w tekstach, to depresja, czy polityczne manipulacje, których pełno zarówno w Stanach, jak i Brazylii... Jako społeczeństwa jesteśmy coraz bardziej podzieleni, sami w sumie nie wiemy z jakiego powodu – ja uważam, że tą rzeczą są pieniądze; one rządzą światem. A żeby te pieniądze zdobyć ludzie są zdolni

do okropnych rzeczy; jak choćby manipulowanie innymi. Internet mocno to ułatwił. Dał manipulatorom dostęp do większej liczby odbiorców. To prawda, dziś manipulowanie masami jest znacznie łatwiejsze niż w przeszłości, ale to nie znaczy wcale, że ludzie są obecnie bardziej podli czy łasi na władzę niż wcześniej. Po prostu teraz mamy narzędzia umożliwiające łatwe wpływanie na innych. Ludzie niekiedy mają wyrobiony pogląd na daną sprawę, ale tak naprawdę... sami nie wiedzą dlaczego. Nie potrafią przytoczyć sensownych argumentów i nie umieją spojrzeć na nią z różnych perspektyw. Żyją w swoich bańkach, czerpiąc informacje z serwisów społecznościach, których algorytm pokazuje im wiadomości, które chcą widzieć – czyli takie, które potwierdzają ich postrzeganie świata. Ważne jest abyśmy wszyscy czasami się na chwilę zatrzymali i zastanowili, dlaczego mamy takie, a nie inne poglądy. Czy my naprawdę wierzymy w to, co wierzymy, czy może tylko bezmyślnie powtarzamy to, co mówią inni? Może warto byłoby się zapoznać z innym punktem widzenia? Przede wszystkim ważna jest otwartość, chęć rozmowy z osobą reprezentującą odmienne poglądy. O tym mniej więcej była wasza poprzednia płyta. Na Machine Messiah poruszacie kwestie technologii, sztucznej inteligencji i ich wpływu na społeczeństwo. Generalnie jestem wielkim fanem technologii i sztucznej inteligencji, uważam że póki co przynosi więcej pożytku niż szkód, ale jednocześnie uważam, że powinniśmy być ostrożni. Należy dobrze przemyśleć

ich wykorzystanie w niektórych aspektach życia. Ostatecznie technologia to tylko narzędzie, i od nas zależy czy użyjemy jej w dobrym czy złym celu. Wracając do problemów poruszanych przez was na nowym albumie – mówimy głównie o Stanach, ale również w Brazylii sporo się w ostatnich latach działo – choćby dojście do władzy Bolsonaro, afera Lava Jato, nieustająca deforestacja Amazonii... Tak, zresztą wiele z naszych tekstów opisuje sytuację w Brazylii. Mamy np. piosenkę o osobach, które starają się chronić Amazonię przed wycinką drzew. Sprzeciwiają się ludziom, którzy zorientowani są jedynie na zysk i nic innego ich zupełnie nie obchodzi, więc nierzadko są zabijani. Wspominałeś, że przeprowadziłeś się do Los Angeles. Co skłoniło cię do wyprowadzki z São Paulo? Poczułem, że nadszedł już czas, żeby wrócić do ojczyzny. W Stanach mam wielu przyjaciół, rodzinę, sporo rzeczy do roboty, moja wyprowadzka nie przeszkadza też specjalnie w kontekście Sepultury, bo dzisiaj większość rzeczy można ogarnąć zdalnie, a ja chciałem jakiegoś nowego impulsu w życiu. Mieszkałem w Cleveland, mieszkałem w Nowym Jorku, w Los Angeles jeszcze nie. Jak wyglądała twoja wyprowadzka do Brazylii 20 lat temu? Podobno to był twój pierwszy raz w Ameryce Południowej, nie znałeś nikogo stamtąd, nie znałeś języka... To było... ekstremalnie trudne (śmiech). Sporo czasu zajęła mi aklimatyzacja w Brazylii, pierwsze lata nie były łatwe. Musisz

MUSICK MAGAZINE #29 / Sepultura

39


przyzwyczaić się do innej kultury, nauczyć języka, odnaleźć jakoś w tym społeczeństwie. Fajne jest to, że ludzie są tutaj niesamowicie przyjaźni, otwarci i pomocni. Brazylia to teraz mój drugi dom. Bardziej byłeś wystraszony czy podekscytowany te 20 lat temu? Chyba jednak podekscytowany. Ale głównie dlatego, że nie było wtedy jeszcze internetu i nie mogłem naczytać się jakichś przerażających gówien o tym kraju (śmiech). Tak jest czasami lepiej. São Paulo ma złą sławę. Brazylia ma złą sławę. Ale nic nie jest czarno-białe. São Paulo to przeogromne miasto. Los Angeles czy Nowy Jork to przy tym małe mieścinki – nie uwierzysz, dopóki nie zobaczysz. 20 milionów ludzi! Tu mieszka tyle ludzi co w Australii (śmiech). To betonowa

40

dżungla, ale w każdym momencie możesz wyskoczyć na plażę, zamoczyć nogi w oceanie, niedaleko masz też lasy. Oczywiście jest też sporo problemów – kiepska edukacja, bieda, korupcja, przestępczość, ale też rasizm, chociaż wiele osób stara się tego nie widzieć. Kiedy przyjechałem tutaj na przełomie wieków, byłem zaskoczony tym, jak wielu ludzi, których spotykam, nie umie czytać. To było dla mnie nie do pomyślenia. Uderzyło mnie też duże rozwarstwienie społeczeństwa, ogrom ludzi żyje tutaj w biedzie. Ale wiesz co – mimo wszystko, pozytywów jest znacznie więcej. Poza tym od tamtego czasu sporo zmieniło się na lepsze. To świetne miejsce do życia. Myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ogromna jest Brazylia. A przecież ma powierzchnię raz większą niż terytorium Unii Europejskiej, do której należy 28 państw. Dlatego trudno rozmawiać po prostu o Brazylii. To tak jakby rozmawiać o Europie – a przecież każdy kraj ma swoje problemy. Tutaj w każdym regionie ludzie wyglądają inaczej, mówią w innym akcencie, mają inne tradycje i zwyczaje. Po Brazylii można podróżować latami, a i tak nie zobaczysz

MUSICK MAGAZINE #29 / Sepultura

wszystkiego. To niesamowicie piękny kraj. Niestety, zdecydowanej większości Brazylijczyków nie stać na podróże po własnym kraju – paradoksalnie jest to droższe niż wyjazd np. na Florydę - tam łatwiej o okazje na tanie loty, ale i infrastruktura hotelowa jest bardziej rozbudowana i stosunkowo niedroga. Inna sprawa, że jeśli mieszkasz na północy kraju, to bliżej masz do Miami niż na południe Brazylii, gdzieś przy granicy z Urugwajem. Odwiedziłeś kiedyś fawele? Jasne, odwiedzałem, grałem tam koncerty... Tam mieszkają świetni ludzie! Fawele bardzo źle się kojarzą, ale ostatecznie nie są to aż tak straszne i niebezpieczne miejsca. Spora część faweli to tzw. klasa pracująca – uczciwi, ciężko pracujący ludzie, których po prostu nie stać na mieszkanie w centrum miasta, nie żadni przestępcy, chociaż oczywiście i tacy się tam zdarzają. Generalnie, jest to cholernie skomplikowana sprawa. Jeśli interesuje cię ten temat, polecam film Elitarni z 2007 roku. Kapitalna rzecz. Autor: Paweł Drabarek Zdjęcia: Marcos Hermes


41


PRENUMERATA 2020

4 numery z dostawą do domu w tym 1 numer gratis Do pierwszych 200 zamówień dodajemy płytę z katalogu: Pagan Records Fallen Temple, Godz Ov War Productions, Mythrone Promotion Defense Records, SELFMADEGOD RECORDS

42


Zamawiaj. Czytaj.

72

80

4 numery (1 gratis!)

plus koszt przesyłki pocztowej, krajowej (list zwykły - priorytetowy)

ZAMÓW NA: www.musickmagazine.pl 43


44


Kolor płomieni

Łukasz „Shadock” Radecki: Bardzo się cieszę, że mogę już trzeci raz rozmawiać z wami na łamach Musick Magazine i pogratulować wam znakomitej trzeciej płyty! Adam: Dziękuję ci bardzo za dobre słowa i... cholera, jak ten czas leci. Pamiętam wyraźnie pierwszy wywiad, ale zapomniałem, że były dwa! Co płyta, to wywiad (śmiech). Właśnie, mamy trzeci album, przyjęło się nawet, że to najważniejszy dla metalowego zespołu, bo decyduje niejako o jego być albo nie być. O tym, czy popadnie w niebyt przeciętności, czy po-

szybuje ku szczytom wiecznej chwały. Odczuwaliście presję szykując Krupinske Ohne? Ach tak, przekleństwo trzeciego albumu... Cóż, Nordkarpatenland zyskało wiele pochwał, więc oczywiście trzeba było pomyśleć, co będzie dalej. Jednak sposób, w jaki robimy albumy postrzegam raczej jak tworzenie różnych wersji ustalonego pomysłu – niekoniecznie próbując przebić cały czas poprzednią płytę. Tak więc rozumiem doskonale ludzi, którzy na przykład twierdzą, że nasz debiutancki album jest najlepszy. Mam tak samo z wieloma z moich ulubionych

Malokarpatan

Nowy album Malokarpatan przynosi nowe oblicze zespołu, choć wciąż głęboko zakorzenione w słowiańskim folklorze i tradycjach ludowych, to poważniejsze i mroczniejsze. Dlatego też trzecia już rozmowa z liderem zespołu na łamach Musick Magazine dotyczyła teraz nieco odmiennych tematów niż dotąd. Rzadko kiedy rozmowa o prawdziwych diabłach i czarownicach, pogaństwie i black metalu bywa tak przyjemna. Zresztą, przekonajcie się sami.

MUSICK MAGAZINE #29 / malokarpatan

45


zespołów i zawsze lubiłem te, które potrafią się na nowo odkrywać, jednocześnie pozostając wierne swoim korzeniom. Spójrz na różnorodność Judas Priest sięgając od ich debiutanckiego albumu po Painkiller. Uważam, że każdy z naszych albumów ma grupę fanów, która będzie go lubiła bardziej niż inne i tak powinno być, do czasu, gdy nagramy kiedyś naprawdę gówniany album (śmiech). Czy to w takim razie oznacza definitywny koniec Remmirath? Nie było żadnej aktywności od 2015 roku, ale nigdy naprawdę nie pogrzebałem tego zespołu. Sądzę, że możesz go porównać do pacjenta w śpiączce, który może, ale równocześnie nie musi pewnego dnia wrócić do świata żywych. Osiągnąłem maksimum tego co chciałem w eksperymentalnej formie muzyki na drugim albumie i jeśli kiedykolwiek powstałaby trzecia płyta, to mogłaby wyjść całkowicie poza metal (najprawdopodobniejszy scenariusz), albo wrócić do blackmetalowych korzeni z dema (bardzo mało prawdopodobne, ponieważ wolałbym zrobić z tego osobny projekt). Nadal jestem bardzo zadowolony z drugiego albumu i nie mogę znieść większości debiutu, tak więc uczucia są mieszane. A co z innymi projektami waszych muzyków? Chodzi mi o Krolok i Algor. Z jednej strony odnoszę wrażenie, że nie możecie usiedzieć w miejscu i ciągle potrzebujecie nowej muzycznej przestrzeni, z drugiej, Malokarpatan staje się coraz potężniejszy i bardziej świadomy muzycznie. I chyba najbardziej absorbujący. Dla pozostałych chłopaków tylko wtedy, gdy pojawia się duża ilość koncertów, które wykonujemy. Ale zarówno Krolok i Algor pracują wolniej w porównaniu do Malokarpatan, więc mógłbym od nich oczekiwać trochę większej aktywności w tym roku i sporej w przyszłym lub następnym. W Malokarpatan piszę całą muzykę i teksty, więc nie są w żaden sposób obciążeni, mogą być tak kreatywni jak tylko chcą w swoich zespołach. Planuję zrobić przerwę od tak wielkiej ilości koncertów (ale nie przed końcem tego roku), co może również oznaczać więcej koncertów Krolok, już im to nawet zaproponowałem. Rozszerzyliście skład, rozumiem jednak, że wynika to raczej ze względu wspomnianych koncertów? Czy jednak Aldaron miał jakiś wpływ na nowy album? Tak, zasadniczo mogę nagrać wszystko poza bębnami (nie byłbym w stanie utrzymać rytmu nawet jeśliby od tego zależało moje życie), ale bardzo szybko po założeniu zespołu otrzymaliśmy oferty grania na żywo, więc w jakiś naturalny sposób wyewoluowało to w pełny skład. Staram się dawać innym swobodę wymyślania własnych aranżacji i na nowym albumie wnieśli największy, do tej pory, wkład. Możesz to usłyszeć na przykład w odmiennych niż wcześniej strukturach i aranżach gitar. Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, byłoby to bardziej prymitywne, ale Krupinské

46

ohne jest bardzo specyficznym albumem, więc pasują do niego bardziej złożone rzeczy. Ja chciałem tylko mieć ten jeden dziwaczny album, który wyróżnia się w dyskografii – czy na lepsze, czy na gorsze, to zależy od gustu. Skoro jesteśmy przy nowej płycie, w poprzednim wywiadzie dla nas wspominałeś, że wstęp do Nordkarpatenland może się kojarzyć niektórym z One Road to Asa Bay. Teraz nie ma szans na pomyłkę, biorąc pod uwagę, jak rozpoczyna się V brezovych hajech pobliz Babinej zjavoval są nam pdsvetny velmoz. Te chóry, ten patos... Lubisz ten rozmach? Oczywiście, chodzi tu tylko o sam początek, bo potem rozwijacie szerzej skrzydła, przyznam, że tym razem wyjątkowo mroczne. Zawsze byłem wielkim fanem wikińskiej ery Bathory, lubię ją na równi z ich wczesnymi, satanistycznymi wydawnictwami. I uwielbiam cały ten klimat epickiego metalu jak Manowar, Manilla Road, Legend czy nawet KISS z okresu albumu The Elder. Tak więc cała ta otwierająca sekwencja była w dużej części zainspirowana Twilight of the Gods, ale także częściowo przez pompatyczny styl „rock opery”, który był popularny w latach 70. i myślę, że również inspirował Quorthona, ponieważ słuchał bardzo odmiennej muzyki. Inspirowałem się również muzyką klasyczną, na przykład Richardem Straussem, chociaż oczywiście jestem tylko metalowym muzykiem z zerową wiedzą o teorii muzyki i z bardzo ograniczonymi umiejętnościami. Nagrałem na ten album również wiele specjalnych dźwięków i efektów na instrumentach perkusyjnych, możesz je usłyszeć w każdym utworze, jeśli uważnie posłuchasz. To również przywodzi na myśl korzenie muzyki klasycznej i było wykorzystywane przez rockowe zespoły przez cały czas w latach 60. i 70. Stwierdziłbym, że nowy materiał duchowo, klimatem, bardziej przypomina debiutancką płytę, ale jest też znacznie mroczniejszy i cięższy. Nie brak tu też szalonej progresji z drugiego albumu, ale melodyka została tym razem bardziej ograniczona. Mniej Iron Maiden, więcej Mercyful Fate? Zabawne, jak różni ludzie odmiennie to odbierają, słyszałem również opinie, że to dalszy rozwój od miejsca, w którym skończyło się Nordkarpatenland. Dla mnie jedynym celem było zrobienie kolejny raz innego albumu, nienawidzę się powtarzać. W ten sposób przemieniasz się w tego starego gościa w pubie opowiadającego w kółko ten sam dowcip i wiele zespołów wpada w pułapkę zrzynania z samych siebie. Ale tak, definitywnie chciałem, żeby ten album miał mroczniejszy i bardziej melancholijny klimat niż Nordkarpatenland. Następnym razem może powrócimy do wspólnego śpiewania melodii w stylu Scorpions z lat 70., kto wie? Zawsze zdaję się na instynkt i robię to, co wydaje mi się właściwe w danym momencie.

MUSICK MAGAZINE #29 / malokarpatan

Skupmy się na opowieści, to ona zdominowała bowiem nowy album. Tym razem odchodzicie od przaśnych przyśpiewek o ludowych bajaniach, mamy do czynienia z koncept albumem i to o dość mrocznym i posępnym wydźwięku. W zasadzie to w większości prawdziwa historia. Zaczerpnąłem ją z literatury faktu, książki Krupinské prísne právo wydanej tutaj w późnych latach 70. Opowiada o sabacie wiedźm w miejscowości Krupina w XVII wieku (burzliwy okres, gdy polowania na czarownice ogarnęły całą Europę), które zostały przesłuchane i zamordowane. Ich zeznania były przechowywane w historycznych archiwach miasta i wyżej wspomniana książka koresponduje z cytatami z tych wypowiedzi. Dodałem jedynie odrobinę własnych pomysłów w niektórych introspektywnych fragmentach. Opowieść o tajemniczym panu, szlachcicu z kozimi kopytami, przywołanym do pomocy, przypomina wiele polskich legend o pomocnych diabłach, które często brały pod opiekę ciemiężony przez bogatych lud chłopski. Wspaniale to słyszeć! Tak, to zjawisko miało zdecydowanie społeczny aspekt, ponieważ te całe czary były w pewnym sensie religią dla niektórych chłopów i w ten sposób może być postrzegane jako rodzaj buntu. Od kiedy black metal ma być muzyką Szatana – wiecznego Przeciwnika – pasuje idealnie. Jeśli czytasz Aradię, Ewangelię Czarownic (pozostawię ludziom, żeby zdecydowali, czy to fałsz czy autentyk – w mojej opinii przynajmniej tam zachowało się nieco oryginalnego chłopskiego folkloru), to naprawdę podkreśla również ten aspekt społeczny. Dla naszego albumu, wziąłem po prostu to, co było w zeznaniach historycznych i dodałem własne fragmenty. Przesłuchiwane kobiety same mówiły, że podeszły do diabła jako szlachcica i tak wolały go postrzegać. Wspomniane diabły w Polsce doczekały się kiedyś nawet własnego pocztu. Jak to wygląda z diabłami słowackimi? Myślę, że są bardzo podobne w całym słowiańskim świecie. W Słowacji i w Czechach są bardzo popularnymi postaciami w opowieściach ludowych, do tego stopnia, że mamy jakieś „dobre” diabły, lub przynajmniej takie o komediowych cechach. Rodzajem lokalnej osobliwości jest „čert” przebrany za myśliwego (może jest to też polski fenomen?), który sięga archetypu dzikich lasów będących siedliskiem złych mocy – aż do Boga Pana ze starożytnego świata. To jest typ diabła świata Malokarpatan - nie ma w naszej koncepcji wiele miejsca na jego biblijną wersję. Wspominasz sądy czarownic. Jak to wyglądało na Słowacji? Tak, jak powiedziałem, album dotyczy prawdziwych procesów czarownic, które miały miejsce w mieście Krupina w XVII wieku. Były dość podobne do innych takich wydarzeń w Europie, tylko tutaj było to


rzadsze, a i wyroki były czasem łagodniejsze. Ale obszar Krupina naprawdę wyróżnia się liczbą przesłuchiwanych i straconych osób, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. W tekstach swojej nowej płyty łączycie dwa, dla niektórych przeciwstawne światy – diabeł i pogaństwo. Jak to jest? Niektórzy twierdzą, że jak w tekstach nie ma Szatana, to już nie black metal, jak są pogańskie bóstwa i stwory, to już w ogóle tylko skansen i dziupla w drzewie. Nie jestem pewien, gdzie widzisz tam przeciwne pogańskie bóstwa? Wspominam Pana i symbolicznie Velesa (w postaci niedźwiedzia) – których widzę jako słowiański odpowiednik Szatana, obie postacie są tradycyjnie związane ze Ścieżką Lewej Ręki - kierunek obecny w każdej religii czy duchowości, w tym w pogaństwie. Byłaby to opozycja, gdybyśmy śpiewali pochwały Peruna, ale Weles jest jego przeciwnikiem/rzucającym wyzwanie i symbolizuje mroczne, chaotyczne siły w świecie duchowym naszych przodków. Cały fenomen procesów czarownic jest w zasadzie dobrym przykładem, jak przetrwały pogańskie wierzenia i jak wpłynęły na chrześcijańską definicję Diabła. To, co w dzisiejszych czasach nazywamy Tradycyjnym Paneuropejskim Satanizmem ma ścisłe korzenie w pogaństwie i stąd wywodzi się też Diabeł w uniwersum Malokarpatan, mimo że sam nie mam żadnych powiązań z żadnymi grupami i organizacjami. Wspaniała słowiańska kultura, słowackie teksty, kultywowanie narodowej tradycji... Taki patriotyzm lokalny często jest odbierany jako nacjonalizm. Nie sądzę, żebyście mieli z tym problem, ale nie sądzisz, że tego typu poglądy są raczej typowe dla drugiej fali black metalu i w zasadzie z założenia gatunku – błędne? Nigdy nie próbowaliśmy być podręcznikowym przykładem literackiego stylu Pierwszej Fali Black Metalu, mimo pewnych punktów stycznych – większość wczesnych zespołów była bardziej zainteresowana hollywodzkim satanizmem, bez żadnej konkretnej ideologii – co mi w zupełności wystarcza, bo najbardziej interesuje mnie ich muzyka i niesamowita atmosfera w niej się skrywająca – to wciąż napędza wszystkich zakapturzonych magików dnia dzisiejszego. To, co możesz nazwać elementami czarów w naszej koncepcji, wywodzi się bezpośrednio z soli naszej ziemi, że tak to ujmę. To rodzaj ludowej duchowości, połączonej bezpośrednio z otoczeniem – to czyni religie abrahamowe tym, czym są – ponieważ wywodzą się z zupełnie innego krajobrazu, a to krajobrazy kształtują duszę ludzi je zamieszkujących. Osobiście nie widzę w tym nacjonalizmu, po prostu trzymanie się tego, kim jesteś i poszukiwanie esencji black metalu we własnej kulturze, co lubię szczególnie, gdy zespoły robią to niezależnie od kontynentu z jakiego pochodzą. Muszę pochwalić klawisze na waszej nowej płycie. Dla mnie to nie tylko wspa-

niałe nawiązanie do klawiszowej estetyki lat 70., ja tam słyszę soundtracki do włoskich horrorów z tamtych lat. Takiego wstępu jak w Filipojakubska noc na Strangangielskich Skalach nie powstydziliby się Goblin do żadnego z filmów Dario Argento. Dziękuję bardzo! Sądzę, że jesteśmy dalecy od wspaniałości Goblin w naszej twórczości, ale bez wątpienia mają oni na nas wpływ, podobnie jak inne soundtracki z włoskich horrorów! Tym razem używaliśmy prawdziwego syntezatora moog (choć nie całkiem z lat 70tych), dzięki naszemu szwedzkiemu przyjacielowi, Axelowi, który bywał w wielu zespołach, aktualnie gra w Initation. Niemal udało nam się załatwić, dzięki jego znajomościom, prawdziwy mellotron, który jest w dzisiejszych czasach cholernie rzadkim instrumentem, niestety, nie wypaliło. Może następnym razem. Axel nagrał większość partii syntezatorów, pozostałe 20% zrobiłem w studio ja, jedną wykonał nasz realizator dźwięku. Jestem wielkim fanem syntezatorów, ponieważ perfekcyjnie kreują wspaniałą atmosferę, jednak zawsze staram się nieco kontrolować i ich nie nadużywać, aby materiał pozostał odpowiednio metalowy. Myślę, że na kolejnym albumie zdecydowanie do nich powrócimy. Postrzegasz wasze albumy w kolorach. Debiut był czerwienią, druga płyta zielenią, jaki kolor przyznasz nowej płycie? Dlaczego? Coś jak ciemny pomarańcz (w zasadzie limitowana edycja na winylu będzie w takim właśnie kolorze) – jak jesienny zachód słońca przebijający przez liście, ale także jak kolor płomieni, co koresponduje z tytułem albumu. To wyszło jakoś naturalnie, że tym razem nad albumem unosi się ogólnie jesienna, melancholijna atmosfera. Dodatkowo sesja nagraniowa i sesja zdjęciowa również odbyły się jesienią, co się świetnie dopełnia. To dobry kontrast do Nordkarpatenland, gdzie całość była inspirowana nastrojem późnowiosennych i wczesnoletnich wieczorów, gdy świat kwitnie witalną energią. Stridžie dni z drugiej strony były zimowym albumem, szczególnie z tytułowym utworem mówiącym o ludowych zwyczajach i prymitywnej chłopskiej magii tradycyjnej dla tej pory roku. W Polsce dostrzegam modę na słowiański folklor. Ludzie coraz chętniej sprawdzają, co było na naszych ziemiach przed

przybyciem chrześcijaństwa, jak wiele tradycji przeszło do dzisiejszych obrzędów, również kościelnych, powstaje dużo inspirowanych kulturą książek, poradników. Jak to jest w Słowacji? Wydaje mi się, że ogólnie jest to pozytywny trend, ale bardzo słabo interesuję się tego typu organizacjami, przynajmniej w oparciu o moje lokalne doświadczenia w tym temacie. Uczestniczyłem kiedyś w uroczystości przesilenia letniego i byłem nieco zniesmaczony mieszanką eko-bio -paczuli-hippisowskich kobiet z jednej strony i prostackich skinheadów z drugiej. Po prostu najgorsza mieszanka ludzi, jaką mogłem sobie wyobrazić. Osobiście nie jestem poganinem, neopoganinem, rodzimowiercą, czy jak tam chcesz to nazwać. Po prostu mam naturalny szacunek dla duchowości naszych przodków i inspiruję się tym, jako lokalną wersją większej całości. Nie lubię opowiadać za bardzo o swoich wierzeniach, ale wydaje mi się, że najbliżej mi do niektórych heretyckich ruchów gnostyckich, które były w przeszłości prześladowane przez Kościół. Interesuję się również duchowością Wschodu, ale sądzę, że jako Europejczyk nigdy nie będę w stanie tego w pełni zrozumieć, ponieważ jest to zbyt odległe kulturowo, mimo że wywodzi się z tych samych starożytnych korzeni. Słowiański folklor pojawiał się też bardzo często w ramach dyskusji o adaptacji Wiedźmina dla Netflix. Oglądałeś może? Czytujesz powieści fantasy? Jakie? Niestety, nie odpowiem na to pytanie, bo nie mam Netflixa. Ogólnie nie interesuję się serialami. Kiedyś pożyczyłem jakieś książki Sapkowskiego, ale pamiętam jedynie, że z jakiś powodów mi to nie przypasowało. Oczywiście podziwiam starą klasykę – J. R. R. Tolkiena czy R.E. Howarda, ale generalnie preferuję książki non-fiction. To, co naprawdę uwielbiam z Polski to stary film Wilczyca, chciałbym, żebyśmy mieli taki klejnot horroru w naszej kinematografii! Polecam ci także Medium, Widziadło a przede wszystkim Diabła - powinny ci się spodobać. A tak, Diabeł! Widziałem to i nie da się tego porównać z żadnym innym filmem, jaki oglądałem. Lubię też Opętanie Żuławskiego, odświeżałem je kilka tygodni temu z moją dziewczyną. O tych dwóch, o których mówisz nigdy nie słyszałem, więc na pewno je sprawdzę. Kolejny, który bardzo lubię, to Lokis z 1970. Zgadza się, też jest znakomity. Cóż, pozostaje podziękować za rozmowę i liczyć, że spotkamy się na koncertach w Polsce. Żaden problem i również bardzo dziękuję! Polacy! Do zobaczenia znów podczas tegorocznej trasy z Cult of Fire. Nie możemy się doczekać ponownego spotkania z najdzikszą publicznością w Europie! Autor: Łukasz ‘Shadock” Radecki Zdjęcia: Invictus

MUSICK MAGAZINE #29 / malokarpatan

47


nie mogło powstać w Barcelonie

48

MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride


MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride

49


Nowy początek wywiad z Andrew Craighanem

My Dying Bride już od trzech dekad raczą nas swoimi radosnymi melodiami. Łatwo jednak nie mają i wielu już by się poddało, ale nie oni. Smutasy z Yorkshire nie uznają jak widać słowa „nie” i prą do przodu, po prostu robiąc swoje. Dzięki temu możecie posłuchać ich czternastego krążka zatytułowanego The Ghost of Orion. Jako wieloletni fan jestem z tego powodu bardzo zadowolony, a więcej o swoim nowym dziele opowie wam Andrew Craighan, gitarzysta oraz współzałożyciel brytyjskiej formacji. Adam Borys: Podobno nad muzyką na The Ghost of Orion pracowałeś całkowicie sam. Domyślam się, że było to bardzo wyczerpujące doświadczenie? Andrew Craighan: Gdybym powiedział, że inni członkowie zespołu nie mieli wpływu na muzykę, to nie byłoby to uczciwe. To prawda, że odpowiadam za zdecydowaną większość tego materiału, ale ostatecznie każdy dodaje coś od siebie, odciska swoje piętno. W moim przypadku komponowanie muzyki to nieustający proces, robię to praktycznie cały czas. Zarówno w przypadku Feel the Misery, jak i The Ghost of Orion, inni muzycy także wnieśli coś swojego. Jestem otwarty na ich opinie, dużo rozmawiamy i jeśli uznamy, że zachodzi taka potrzeba, to wprowadzamy zmiany. Nie jestem w tej kwestii dyktatorem. Nie miałem na myśli bycia dyktatorem, ale z powodów pozamuzycznych obowiązki kompozytora spadły ostatecznie na ciebie, nieprawda? Tak. To z pewnością trudne, ale nie ma co skupiać się na negatywnych aspektach. Prace nad The Ghost of Orion zaczęliśmy zwyczajnie, spotykając się na sali prób, ale – tak jak wspomniałeś – nieprzewidziane sytuacje oraz zmiany personalne w zespole spowodowały, że cały obowiązek spadł na mnie. Przez pewien moment nie widywaliśmy się, praktycznie nie mieliśmy

50

MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride


kontaktu. Z pewnością było to bardzo czasochłonne. Musiałem wstawać wcześniej, żeby pogodzić pracę nad muzyka z moją pracą zawodową. Najtrudniejsze w tym wszystkim było to, że zawsze byłem zwolennikiem współpracy zespołowej z innymi muzykami i nie podobało mi się, że musiałem wszystko robić sam. Brakowało mi tej atmosfery, towarzystwa reszty zespołu, ale cóż… Nie było innego wyjścia. Wspomniałeś o zmianach personalnych - My Dying Bride opuścili Calvin oraz Shawn. Co stało za ich decyzjami? Nie za bardzo mogę wchodzić w szczegóły, musiałbyś porozmawiać bezpośrednio z Calvinem. Myślę, że gdybym ci opowiedział całą historię, to mógłbyś w nią nie uwierzyć. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że Calvin odszedł ponieważ nie chciał już grać w My Dying Bride. Masz wrażenie, że pokonanie tych wszystkich problemów dodało wam sił? Natrafiliśmy na wiele przeszkód, niestety miały one wpływ także i na moje życie prywatne. Calvin postanowił odejść. Shawn… nie wiem czy mogę to powiedzieć, ale przeszedł załamanie nerwowe. Nie mógł poradzić sobie z presją, nie był w stanie pracować i odpuścił. Nie ukrywam, że sytuacja w jakiej znalazło się My Dying Bride była dla mnie trudna, zwłaszcza, że Aaron także całkowicie wyłączył się z życia zespołu z powodu choroby swojej córki. Oczywiście, było to w pełni zrozumiałe! Sam jestem ojcem i nie potrafię sobie wyobrazić przez co musiał przechodzić! Wszyscy rozumieli jego sytuację, ale jako zespół znaleźliśmy się w bardzo trudnym położeniu. Nie jestem jednak typem osoby, która się poddaje. Wiedziałem, że musimy po prostu robić swoje i iść dalej, a co ma być, to będzie. The Ghost of Orion nie jest co prawda świadectwem tych wszystkich wydarzeń, one po prostu przydarzyły się w trakcie pracy nad płytą, ale ten album pokazuje, że My Dying Bride trwa dalej i że jesteśmy silni. To jednak nie koniec zmian. Po raz pierwszy od czasu As the Flower Withers skorzystaliście z usług innego studia. Potrzebowaliście odmiany od pracy z Magsem? Jakby nie patrzeć – był on prawie że kolejnym członkiem My Dying Bride. To prawda, sami postrzegamy Magsa jako jednego z nas. Pierwotnie The Ghost of Orion także miało powstać we współpracy z nim, ale niestety osobiste zobowiązania nie pozwoliły mu znaleźć dla nas czasu. Nie chcieliśmy zmieniać producenta, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Tak się złożyło, że nasi przyjaciele z Godthrymm nagrywali u Marka Mynetta i polecili nam jego studio. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy i okazało się, że mamy bardzo podobne spojrzenie na muzykę, kwestie brzmienia i tego, czym jest My Dying Bride. Zmiksował demo, które nagraliśmy na naszej sali prób i zabrzmiało to fantastycznie! Zależało mi, żeby tym razem spróbować czegoś innego,

w końcu - co mieliśmy do stracenia? Bardzo podoba mi się produkcja ostatnich płyt Rotting Christ czy Gorgoroth. Brzmią ciężko, drapieżnie ale i bardzo nowocześnie i podałem te przykłady Markowi. Okazało się, że pracował właśnie nad albumem Rotting Christ, więc doskonale wiedział o co mi chodzi. Daliśmy mu prawie w pełni wolną rękę. Samo brzmienie gitar to zmiksowane brzmienie 6 różnych wzmacniaczy! Brzmi to cholernie ciężko! Jednocześnie nowy album może wydawać się bardziej przystępny… Nie było to celowe. To, co mogło na nas wpłynąć, to brak jakiegokolwiek ciśnienia. Nie graliśmy koncertów, nikt nas nie poganiał i mogliśmy robić swoje w spokoju. Potraktuję twoje słowa jako komplement, bo to niełatwe zadanie żeby muzykę, w założeniu ciężką i mroczną, uczynić też przystępną. Widocznie rozwinęliśmy się jako kompozytorzy. Jedną z rzeczy, którą cenię w My Dying Bride jest to, że udaje wam się sprawić, że każda wasza płyta brzmi inaczej, ale zachowujecie jednocześnie ten pierwiastek który sprawia, że od pierwszych dźwięków wiadomo co to za zespół. To przemyślane działanie? Po części przychodzi to naturalnie, ale zawsze staram się unikać podobieństw do płyt, które nagraliśmy wcześniej. Nie można jednak przesadzać, pewnych rzeczy nie unikniesz, a starając się na siłę unikać podobieństw zapędzisz się w martwy punkt. Tak po prostu brzmimy, to po prostu My Dying Bride. Który wasz album jest dla ciebie najważniejszy? Lubię wszystkie, ale gdybym miał wybrać jeden… niech będzie Angel and the Dark River, ponieważ zaryzykowaliśmy i udało się. Czasami sam się zastanawiam jak wpadliśmy na pewne pomysły, które znalazły się na tym krążku. Byliśmy wtedy młodsi, odważniejsi (śmiech). Co prawda od dawna jej nie słuchałem, ale to dlatego, że celowo unikam naszej muzyki przy pracy nad nowa płytą. Czy Jeff Singer, który nagrał perkusję na The Ghost of Orion, jest pełnoprawnym członkiem My Dying Bride? Mam nadzieje, że zostanie z nami na stałe, ale szczerze mówiąc jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Początkowo miał nam tylko pomoc przy rejestracji materiału, ale współpraca układa się bardzo dobrze. Z mojej perspektywy jest już członkiem zespołu, to świetny człowiek i wspaniały bębniarz. To teraz pytanie, które z pewnością chciałoby wam zadać wielu fanów – czy jest szansa, że będzie można zobaczyć was na żywo podczas trasy klubowej? Szansa jest zawsze, jeśli album będzie miał dobre przyjęcie to możliwe, że pojedziemy w krótką trasę po Europie. Nieste-

ty, wszyscy pracujemy, nie możemy rzucić tego wszystkiego ot tak. Nie znam jeszcze żadnych terminów, wiem tylko, że w tym roku zagramy na kilku festiwalach. Chciałbym oczywiście wrócić do Polski, mamy z waszym krajem piękne wspomnienia. Zwłaszcza koncerty w latach 90. – to było coś wspaniałego. Mieliście wtedy opinie mocno imprezowego zespołu, krążyło wiele zwariowanych historii z wami w roli głównej. Wciąż zdarza wam się zaszaleć? Większości z nich nie pamiętam, jeśli mam być szczery (śmiech). Sporo tego było, ale w końcu to jeden z powodów do założenia zespołu – żeby móc robić głupie rzeczy, których nie moglibyśmy robić nie będąc w zespole (śmiech). Teraz trochę zmądrzeliśmy. Jasne, wciąż zdarza nam się robić różne wariactwa, ale nie na tym poziomie co kiedyś (śmiech). Zmian w przypadku My Dying Bride było dużo więcej – opuściliście Peaceville na rzecz Nuclear Blast. Czym była podyktowana ta decyzja? Wydawało się, że ta współpraca będzie trwać wiecznie. Po Feel the Misery skończył się nasz kontrakt z Peaceville. Od jakiegoś czasu współpracujemy z managerem Paradise Lost i Opeth, i to on namówił nas, żeby spróbować sił gdzie indziej. Dostaliśmy kilka ofert, ale tak naprawdę się od siebie nie różniły. Po wielu rozmowach zdecydowaliśmy się na Nuclear Blast. W Peaceville chyba zrobiło nam się zbyt wygodnie, potrzebowaliśmy nowego wyzwania. Tam byliśmy daniem głównym, w Nuclear Blast z kolei jesteśmy nikim i bardzo nam się to podoba. Oni mają swoje priorytety i zespoły, które są dla nich najważniejsze, a my w spokoju skupiamy się na swojej robocie. Dla nas to w pewnym sensie nowy początek na wielu poziomach. Nuclear Blast wnieśli nową energię i są w tym biznesie naprawdę bardzo doświadczeni. Planujecie obchodzić XXX-lecie działalności zespołu? Nie, jesteśmy zbyt leniwi (śmiech). W sumie to powinniśmy, masz rację… jakoś jednak nie zaczęliśmy o tym myśleć. A czy przez te trzy dekady zauważyłeś duże zmiany wśród waszych odbiorców? Większość naszych fanów to chyba jednak ludzie, którzy pamiętają nas z lat 90. Jasne, widzę sporo młodych twarzy, ale to nie oni są fundamentem, tak mi się przynajmniej wydaje. Nasi fani są tak starzy jak my. Dostrzegasz wpływ, jaki przez te 30 lat wywarliście na innych? Szczerze mówiąc jestem osobą dość wycofaną. Nie udzielam się w mediach społecznościowych, nie wychodzę zbyt dużo. Docierają jednak do mnie historie o tym, jak wpłynęliśmy na życie niektórych ludzi i zawsze mnie to zdumiewa. Pracujemy ciężko i cieszę się, że inni wynoszą z tego

MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride

51


coś dobrego. Gdy zaczynaliśmy, to nie mieliśmy planu, tylko muzykę. Nie uwierzyłbym wtedy, że 30 lat później będę z tobą rozmawiał, jeśli wiesz co mam na myśli. Zawsze interesowało mnie co zaszło w zespole pomiędzy wydaniem 34,788%... Complete a The Light at the End of the World? Wasza muzyka zmieniła się wtedy dość diametralnie. 34,788%... Complete był, pod wieloma względami, bardzo trudnym albumem. Nie podobało mi się to, w jaki sposób został on nagrany. Był zbyt mało mroczny, zarówno dla mnie jak i dla My Dying Bride. Podczas komponowania jasno powiedziałem, że nie chcę brać w tym udziału. Nie lubiłem też perkusisty, z którym wtedy pracowaliśmy (Bill Law, przyp. AB). Nie podobał mi się jego wpływ na zespół. Calvin odpowiadał więc za większość muzyki, a po nagraniu albumu… odszedł. Wydawało mi się to bardzo nie w porządku, ale nie chciałbym tutaj za bardzo wchodzić w szczegóły. Miał wtedy problemy osobiste. Tak więc różnica między „procentami” oraz The Light... jest bardzo prosta – na pierwszej płycie mnie nie było, a drugą skomponowałem sam. W tamtych czasach strasznie nie lubiłem 34,788%... Complete, uważałem ten album za pomyłkę, ale zostałem przegłosowany. Sporo czasu zajęło nam odbudowanie się po tym krążku, a The Light at the End of the World brzmi tak, jak uważam, że powinniśmy wtedy brzmieć. Co ciekawe, na sali prób 34,788%... Complete zapowiadało się zupełnie inaczej. To były proste, ciężkie numery zainspirowane Black Sabbath. Wszystko zmieniło się jednak w studio, to nie brzmiało tak, jak powinno. Nie znosiłem też okładki. Nie podobał mi się tytuł. Szczerze mówiąc,

gdybym miał większy wpływ, to całość wyglądałaby zupełnie inaczej, włącznie z okładką i tytułem. Dość mocno odsunąłem się wtedy od zespołu, ale na szczęście Calvin odszedł pierwszy. Bill z kolei wrócił do Kanady i trzeba było poskładać wszystko od nowa. Postawiłem wtedy warunek, że jeśli mamy grać dalej, to nigdy kurwa więcej nie zrobimy tego, co zrobiliśmy na 34,788%... Complete. Nigdy. Że My Dying Bride to zespół doommetalowy, darkmetalowy… określenie nie jest ważne, ważne jest nasze brzmienie. Teraz już rozumiem, czemu na The Light at the End of the World wróciliście do starego logo… Dokładnie, po prostu reanimowaliśmy nasz zespół i wróciliśmy do tego, czym My Dying Bride powinno być. Byliście jednak wtedy na topie – graliście trasy z Iron Maiden. Nie zdecydowaliście się jednak na pełne, muzyczne zawodowstwo. Żałujesz tej decyzji? Nie, absolutnie. Kocham grać muzykę, uwielbiam koncerty, ale gardzę lotniskami, kontrolami, tłumami, tym całym zamieszaniem. Gdybym miał ciągle podróżować, to bym oszalał. Oczywiście mówię za siebie. Uważam, patrząc na wyniki sprzedaży, że udało nam się osiągnąć sukces, ale nie potrafiłbym grać regularnych tras. Dawno byśmy się rozpadli. Podziwiam zespoły, które żyją w trasie – to bardzo trudne. Na samej scenie odcinasz się od wszystkiego, skupiasz się na dostarczeniu muzyki najlepiej jak umiesz. Masz na sobie dużą odpowiedzialność, ale i otrzymujesz z tego sporo satysfakcji. To całe podróżowanie na koncerty jednak nie jest dla mnie.

Nowa nadzieja wywiad z Aaronem Stainthorpem

Czy czternasta płyta doskonale znanego zespołu istniejącego od 30 lat może zaskoczyć? Czy w ogóle może wzbudzać jakieś emocje? Czy można czekać niecierpliwie na kolejny koncert zespołu, który widziało się już kilkanaście razy? Jeśli mowa o angielskim My Dying Bride, to każda z odpowiedzi musi brzmieć – oczywiście, że tak! Zwłaszcza, jeśli istnienie tego zespołu było przez chwilę zagrożone nie mniej, niż zdrowie córki wokalisty, Aarona Stainthorpa. 52

MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride

Gdy mowa o doom metalu i Wielkiej Brytanii, to na myśl przychodzą trzy nazwy – My Dying Bride, Anathema i Paradise Lost. Wszyscy na początku obracaliście się w podobnych klimatach muzycznych, wasze drogi poszły w różnych kierunkach, ale łączy was pełna wspólna wibracja. Jak myślisz, skąd się wzięła? Myślę, że nasze początki były bardzo podobne, byliśmy marzycielami. Mieszkaliśmy w bardzo biednych, robotniczych dzielnicach i nie było tutaj niczego, co mogłoby nastrajać cię pozytywnie. Było mrocznie i ponuro. Yorkshire to bardzo ładne miejsce, jeśli chcesz pozwiedzać, ale oprócz tego nie ma tu nic ciekawego. Po prostu chcieliśmy się stąd wyrwać, posmakować rock’n’rolla. Wychowaliśmy się na tej samej muzyce, na gwiazdach rocka i chcieliśmy być tacy, jak oni. A co do naszego brzmienia… cóż, miejsca w których mieszkamy wyglądają tak, jak brzmi nasza muzyka (śmiech). Aaron stwierdził kiedyś, że to niemożliwe, żeby My Dying Bride powstało w Barcelonie. Tam jest po prostu za dużo słońca (śmiech). Nie da się być załamanym i smutnym siedząc pod parasolką na plaży i popijając drinka (śmiech). W Yorkshire ciągle pada i jest ciemno, na pewno nas to inspirowało. Dużo słuchaliśmy Celtic Frost, więc oni też mieli na nas wpływ. To był też dobry czas, żeby założyć zespół – instrumenty były dostępne, było gdzie grać. Takich zespołów jak my było dużo, widocznie mieliśmy więcej pasji i szczęścia. Nie zapominaj też o Peaceville Records, oni bardzo nas wszystkich wspierali. Myślę, że po prostu wszystko wydarzyło się w odpowiednim czasie i miejscu. Autor: Adam Borys

Paweł „Doominator” Domino: Gratulacje – w tym roku zespołowi stuknie 30-tka! Parę słów podsumowania? Aaron Stainthrop: Kiedy zaczynaliśmy 30 lat temu nie spodziewałem się, że przetrwamy tak długo. W dodatku do głowy by mi nie przyszło, że po tylu latach będziemy silniejsi niż kiedykolwiek i wciąż będziemy mieli wiele do zaproponowania naszym fanom. Ostatecznie zamknęliście wszelkie sprawy z Peaceville dzięki wydaniu demo Towards the Sinister na winylu oraz boxie A Harvest of Dread. Nasz kontrakt z Peaceville dobiegł końca. Zrobili dla nas wszystko, co mogli. W porównaniu do Nuclear Blast to mała wytwórnia. A w nas jest głód, chcemy dotrzeć z naszą muzyką jak najdalej i do tego celu taka wytwórnia jak Nuclear Blast nadaje się najlepiej. Zmieniliście wytwórnię po raz pierwszy od wydania debiutu. To prawie jak rozwód rodziców... Peaceville było bardzo lojalne wobec nas, a my byliśmy lojalni wobec nich, nie


mogę na nich narzekać. Ale poczuliśmy, że zespół staje się za duży na ich możliwości. To była niełatwa decyzja, bo wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Myślę, że rozumieją, że potrzebujemy zmiany, że chcemy spróbować czegoś innego. Mieliśmy propozycje od wielu wytwórni, ale kiedy pojawiło się Nuclear Blast, to nas przekonali nas tym, co mogą dla nas zrobić i jak mogą nam pomóc. Mówili nam: Nie zmieniajcie się, nie spieszcie, nic nie róbcie nic na siłę, po prostu podpiszcie kontrakt. Nagrajcie płytę we własnym tempie, nie róbcie nic nowego, nic dziwnego. Chcemy My Dying Bride, bo to jest My Dying Bride, nie róbcie nic innego.

nim. Brakowało w nim jeszcze wywiadów z częścią członków zespołu, znaleźli ich i uzupełnili tę część, by oddać historię zespołu, tak jak należy. Ta sytuacja nie miała nic wspólnego ze zmianą wytwórni. Częścią tego projektu była EPka Hollow Cathedra, w dwóch wersjach - flexi i klasyczny 7”. Czyim pomysłem było wyrycie tekstu utworu na stronie B? Mogliśmy umieścić na stronie B dowolny utwór koncertowy lub dać fanom coś ekstra. A, że to tak nietypowe wydawnictwo, to chcieliśmy zrobić coś naprawdę wyjątkowego. Uzgodniłem z Peaceville, że

wi przed występami. Są one dla nas ważne. Wciąż jest masa nerwów przed każdym, co oznacza, że to wciąż jest pasja i wciąż skupiamy się nich. Nie jesteśmy typem zespołu, który gra trasy, 300 koncertów w roku. Wręcz przeciwnie, więc koncert jest czymś szczególnym. A ponieważ ten był na zamku, to znaczy, że będziemy go zawsze pamiętać.

Więc jeśli ktoś niepokoi się, że nasz zespół się zmieni w wyniku tej współpracy, to mogę zapewnić, że wciąż jesteśmy My Dying Bride. Po prostu pracujemy teraz z nimi, bo do niczego nie próbowali nas zmuszać, dali nam wolną rękę. Na Harvest... oraz Meisterwerk III umieściliście masę utworów archiwalnych. Czy możemy się jeszcze spodziewać podobnych składanek? Nie, nic już nie zostało. Dokładnie przejrzeliśmy archiwa, czasem znajdując utwory, o których sami zapomnieliśmy. Jedyne, co zostało to jakieś demówki. Niektóre z wczesnych utworów mamy na taśmie i teraz je kopiujemy do wersji cyfrowej. Nagrania z sali prób mają fatalną jakość. Ale może dla zagorzałych fanów będzie zabawne przekonać się, że w Turn Loose the Swans było pięć riffów więcej. Przy nowym albumie jest wiele różnych wersji utworów. Na komputerze mam utwór z samymi deathmetalowymi wokalami. Może kiedyś oczyścimy te utwory i je wydamy, ale na Harvest... jest wszystko, co nagraliśmy profesjonalnie. Peaceville w którymś momencie wycofało zapowiedzi boxu, który miał już tytuł, okładkę i był w przedsprzedaży. Ten box był tylko opóźniony, nie całkowicie zaniechany, wciąż trwały prace nad

tym razem tak zrobimy. Wyszło nieźle, a sam utwór jest znakomity i bardzo chciałbym go któregoś dnia zagrać na żywo.

Co pięć lat, na swoje jubileusze, staraliście się przygotować jakieś specjalne wydawnictwo. Miał być nim Harvest…, była nim też Evinta, która jak wiadomo była efektem lat przygotowań. Jak postrzegasz ostateczny efekt, czyli 3-płytową książkę? Opinie były dość zróżnicowane? Opinie były zróżnicowane, bo ludzie sądzili, że jest to kolejny, pełnoprawny album My Dying Bride, a nim nie był. Prace nad tym wydawnictwem zajęły nam 16-17 lat. Nie przejmowałem się negatywnymi opiniami, bo większość z nich opierała się na nieporozumieniu. To odrębna całość. Ze swojej strony uważam, że oprawa graficzna, strona artystyczna, współpraca z Peaceville były idealne. Powstanie całości było tym trudniejsze, bo muzyka była pisana właściwie od nowa.

Box wyraźnie podkreśla, że w zespole jest dwóch liderów. To musi być komfortowa sytuacja, mieć partnera, któremu możesz ufać, wiedzieć, że nie podejmuje decyzji po to, by pompować swoje ego lub dla podkreślenia przywództwa, ale dla dobra zespołu? To jest bardzo ważne by decyzje były podejmowane z punktu widzenia całego zespołu, nie indywidualnych oczekiwań. Kiedy zaczynasz coś robić tylko dla siebie, wtedy trzeba się ciebie pozbyć, żeby zespół funkcjonował prawidłowo. Andrew jest moim przyjacielem od lat, znamy się świetnie. Ostatnia wasza wizyta w Polsce miała miejsce na Castle Party w 2017… Tak, to był dobry festiwal - kameralny, z ciekawą publicznością. Rzadko gramy w takich miejscach jak zamek. Pamiętam, że mieliśmy armatę w garderobie (śmiech). W ogóle nasza garderoba wyglądała jak muzeum. Pogoda była cudowna, ludzie byli cudowni. To chyba nie był po prostu kolejny występ. Nigdy nie jest po prostu kolejny koncert, dlatego wciąż jesteśmy nieco nerwo-

Czy wiesz, że w Bolkowie był koleś, który specjalnie na wasz koncert przyleciał z Irkucka na Syberii? O cholera, to musiał przebyć bardzo daleką drogę. Mam nadzieję, że był zadowolony z naszego występu.

Kolejnym powodem do świętowania jest wydanie nowej płyty, The Ghost of Orion. Spodziewam się, że możesz zamknąć kolejny rozdział, pomimo swoich rodzinnych problemów oraz zmian składu, mających miejsce w ostatniej chwili? Oczywiście. Przez ostatnie kilka lat byliśmy mniej aktywni, przeszedłem bardzo ciężkie chwile. To już prawie 5 lat od ostatniej płyty, więc ten album to prawie jak reunion. Zmieniła się nam wytwórnia, mamy nowego producenta, w zespole są nowi ludzie.

MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride

53


Nowa wytwórnia, nowy producent, nowi członkowie. Czy to już koniec listy „rzeczy nowych”? AR: (Śmiech) Mam nadzieję, że tak. Niektóre z tych doświadczeń były dość ciężkie, ale wyszliśmy z nich silniejsi niż kiedykolwiek. Pewnie niektórzy będą próbować powiązać tytuł nowego albumu z mitologicznym Orionem. To nie był z jednej strony zbyt miły koleś, z drugiej walczył z przeciwnościami i wrogami do końca. Myślę, że nasi fani będą próbowali znaleźć i takie skojarzenia. Nie było sensu odkrywać wszystkich kart od razu. Płyta ukazuje się dopiero w marcu i chcielibyśmy pozostawić jej trochę tajemniczości. Okładka bez wątpienia przywołuje ducha klasycznego malarstwa niderlandzkiego z XVII wieku, choć wygląda też nieco współcześnie. Ale, szczerze mówiąc, nie widzę powiązań pomiędzy nią a tytułem, a tekstów jeszcze w całości nie znam. AR: Kiedy poznasz teksty na pewno złapiesz powiązania. Wasze okładki i tytuły zawsze były szczególne. W końcu jaki zespół deathmetalowy umieści na okładce łabędzia? Tak, to się sprawdzało. Nie chcieliśmy być typowym zespołem deathmetalowym. Oczywiście, deathmetalowa estetyka ma swoją wartość, ale kiedy okładki są do siebie podobne, to po pewnym czasie robi się to nudne. Przeżyłem śmierć czasu śpiewasz w utworze otwierającym i to wiele mówi o twojej walce, na szczęście wygranej. I jak pewnie każdy poeta zmieniasz swoje osobiste doświadczenia w uniwersalny przekaz? Lubię starą poezję, zwłaszcza romantyczną, lubię też nową poezję. To dla mnie naturalny sposób przekazywania rzeczy, o których chcę powiedzieć. Co do nagrywania nowej płyty mówisz, że rejestrowanie wokali było tym razem bardzo bolesne. Co pomogło ci znaleźć właściwy nastrój, sposób nagrywania i śpiewania? Andrew i Mark, inżynier ze studia, bardzo mi pomogli. Myślałem, że jestem gotów do powrotu do My Dying Bride i śpiewania, ale okazało się, że to nie jest takie oczywiste. Walczyłem o to, by zrozumieć muzykę, wejść znów do zespołu. Wszedłem do studia i próbowałem zaśpiewać, tak jak sądziłem, że powinno to być zrobione, ale to już nie pasowało do tego rodzaju muzyki. Wyglądało na to, że żyję przeszłością próbując to zrobić tak, jak kiedyś i sądząc, że to będzie w porządku. Ale nie było. Muzyka My Dying Bride się zmieniła. Ja też musiałem i sprawiło mi to trudność. Każdego dnia siedziałem w studiu, a efekt tego był kiepski. To było bardzo frustrujące. Ale zrozumiałem, że jeśli w coś naprawdę wierzysz, to musisz o to walczyć. I

54

walczyłem o tę płytę, każdego dnia nagrań. To była wewnętrzna walka. Cieszę się, że mam to już za sobą. I zawsze będę patrzył na ten album, jako na najtrudniejszy, jaki kiedykolwiek zrobiłem. Było ciężko, ale poradziłem sobie z tym i jestem z tego bardzo dumny. Nie wiem, jak będę na ten album patrzył za 5-10 lat. Może będę go kochał, a może nienawidził, ale z pewnością jego powstanie zapadnie mi na zawsze w pamięci. Wydaje mi się, że sytuacja o której mówisz zmieniła twoje wokale, szczególnie te czyste. Mam wrażenie, że było dużo eksperymentowania w studio, jako że pojawiło się sporo elementów, których jak mi się zdaje wcześniej nie było, np. szepty w utworze tytułowym, metalicznie brzmiący głoś w The Old Earth i inne. Tak, dużo próbowaliśmy, bo moje pomysły się nie sprawdzały. Więc Mark prosił by wykonać wiele różnych wokali, nawet w jednym utworze. Jeden werset mogłem śpiewać nawet 10 razy i on miksował je razem. A potem śpiewałem kolejny werset 10 razy. To zajmowało masę czasu i było frustrujące. Niektórych z tych „cichych” efektów część ludzi może nie będzie lubić, ale my naprawdę ich potrzebowaliśmy. Nie bylibyśmy zadowoleni robiąc po raz kolejny to samo. Wydaje mi się, że ostatecznie dodało to bogactwa brzmieniu wokali. Deathmetalowe wokale były łatwe, zawsze są. Świetnie jest je robić i zawsze to kocham. Nawet kiedy staję się coraz starszy, widzę, że nie sprawiają mi one problemów. I jeśli tylko mój głos nie odmówi posłuszeństwa, to zawsze będą na naszych płytach. A czy łatwo było je śpiewać, kiedy tylko głowa wystawała ci nad wodę w video do Your Broken Shore? No łatwo nie było, ale to rock’n’roll. Kiedy nagrywaliśmy video było naprawdę zimno i po prostu zmarzłem. Więc chciałem tylko to zrobić - im szybciej, tym szybciej wrócić do domu, do łóżka. A już lada chwila będziemy zaczynać nagrywać nowe wideo(rozmowa miała miejsce w połowie stycznia - PD), do drugiego utworu na płycie, To Outlive the Gods, które ukaże się w marcu. W międzyczasie Nuclear Blast planuje video tekstowe do utworu Tired of Tears. Warunki będziecie mieć tym razem lepsze do nagrania tego wideo? Prawdopodobnie nie. Widziałem już, co będę musiał zrobić i nie będzie łatwo. Jak zobaczyłem scenariusz, to od razu cisnęło mi się myśl: naprawdę muszę to zrobić?! Będzie las, młoda kobieta… Brzmi dobrze! Idealnie! Skoro mówimy o Tired of Tears, to możesz mnie poprawić, jeśli się mylę, ale cały czas czuję folkowy klimat w tym utworze. Kiedy go słucham, gdzieś w tyle głowy mam wasz utwór z EPki, Scarborough Fair.

MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride

Ciekawe to, co powiedziałeś. Ludzie mówią mi, że na tej płycie są elementy folkowe, ale ja tego nie słyszę. Z tym że ja patrzę ze środka na zewnątrz. Wy patrzycie z zewnątrz do środka. Podchwytujecie różne pomysły, sugestie w muzyce. Wiele osób mówi mi, że ta płyta przypomina im poprzednie, na przykład Songs of Darkness, Words of Light albo A Line of Deathless Kings. Ale znów, ja tego nie widzę i nie słyszę powiązań. Ale inni w sposób oczywisty słyszą te podobieństwa. I to świetna sprawa, bo oznacza, że słuchają płyty bardzo dokładnie. Nie leci im w tle, kiedy grają na x-boxie. To, co ja nazywam folkowym klimatem, obecnym nie tylko we wspomnianym utworze, wy być może określacie jako prostszy i bardziej chwytliwy krążek. Co do tego ostatniego nie zgodziłbym się, bo chwytliwe utwory były na każdej z waszych płyt. W przeszłości chcieliśmy to pokazać, bo byliśmy młodymi kolesiami, którzy chcieli udowodnić, że potrafią grać. Tworzyliśmy utwory z dziwną dynamiką. Teraz, kiedy mieliśmy ciekawy riff, to nie musieliśmy go grać w dziwny sposób, tylko tak, jak go czuliśmy. Pod tym względem zachowaliśmy ten album jako łatwiejszy do słuchania i bardziej przystępny. Może łatwiejszy do przyswojenia dla starych fanów, ale liczę, że i nowi też go polubią. Bo mam nadzieję, że przysporzy on nam nowych fanów. Nie chciałbym tu używać słowa komercyjny, bo z pewnością taki nie jest, dla nas to bardziej przystępny album od tego, co dotychczas zrobiliśmy. To jest płyta, której mogę słuchać kilka razy pod rząd. Ale teraz sprawa, która nie daje mi spokoju - dlaczego nie śpiewasz w utworze The Solace? Dla mnie ten utwór jest jak nowa nadzieja. Zaczyna się bardzo mrocznie, jak to u was zwyczajne, ale ma też bardzo optymistyczny klimat. Wokalnie to słyszę krzyżówkę Loreeny McKennitt i wczesnej Sinéad O’Connor. To miłe. Myślałem nad umieszczeniem tam jakiś wokali, ale kiedy usłyszeliśmy ostateczne nagranie wykonane przez Lindy-Fay Hellę (wokalistka Wardruna - PD) to podobało mi się to tak bardzo, że nie było potrzebne bym tam dodatkowo mieszał swoim głosem. To piękny wręcz kawałek. Andrew zagrał wszystkie gitary, Lindy wykonała wszystkie wokale. Zastanawiałem się nad dodaniem jakiś szeptanych partii albo narracji i nawet próbowałem w domu zrobić jakieś demo. Brzmiało w porządku, ale czy naprawdę dodawało wiele do muzyki? Odpuściłem. Nowy album jest zamknięty, jak się spodziewam celowo, klamrą dwóch utworów, Your Broken Shore i Your Woven Shore. Kompletnie różnią się one stylistycznie, pod względem klimatu i właściwie wszystkiego. Taki mały koncept? Nie, nie jako koncept. To, co chcieliśmy mieć, to Your Broken Shore jako początek.


Na początku płyty twój świat jest w kawałkach. Kiedy album się kończy te części znów się ze sobą łączą. Więc istnieje nie tylko mrok, nieszczęście, zagłada i przygnębienie. Lubimy myśleć, że za sprawą tego drobnego kawałka muzyki album zamyka pozytywna nuta. Niektórzy parę broken na początku i woven na końcu mogą uznać za banalną, ale myślę, że to całkiem ładnie się układa. Nie ma całościowego konceptu, ale miło jest połączyć całość albumu takimi utworami. Mam nadzieję, że kiedy ludzi posłuchają albumu w całości da on im pozytywny nastrój. Niektórzy mówią, że depresyjna muzyka wywołuje u nich chandrę, ale ja im nie wierzę. Wierzę, że jest to potężna, silna, emocjonalna muzyka, z którą można poczuć łączność. Jeśli zakończysz pozytywną nutą, wtedy ludzie pozostają po jej zakończeniu w pogodnym nastroju. W przeszłości bywaliśmy szaleni, przez cały czas w wiesielczo-posępnym nastroju i byliśmy pod tym względem bezlitośni. To się sprawdzało w tamtym czasie, ale teraz tak nie robimy. Tym razem chcieliśmy pozostawić każdego słuchającego płyty w lepszym nastroju. Z odrobiną światła zamiast całej miażdżącej ciemności, z którą zostawialiśmy go w przeszłości. Czy określenie „nowa nadzieja” można uznać za słowo kluczowe dla tego albumu? AR: Tak, myślę, że można tak stwierdzić. Czy twoje osobiste doświadczenia zmieniły perspektywę i marzenia na przyszłość? O tak! Kiedy przechodzisz przez doświadczenia tak trudne, że nie wiesz, czy psychicznie im podołasz, bardzo zmienia to twoje życie. Jestem teraz inną osobą, niż byłem kilka lat temu. Mniej przejmuję się błahymi problemami. Tak jak np. dzisiaj, potrzebowałem wydrukować sobie jakiś dokument, a moja głupia drukarka zmięła papier. W przeszłości bym się wściekł, rozwalił ją i wyrzucił. Tymczasem popatrzyłem i stwierdziłem, że się zepsuła i muszę kupić nową. Jestem dużo bardziej wyciszony. Zrozumiałem, co to znaczy dotrzeć do granicy utraty czegoś, co bardzo mocno kocham. Kiedy dotarłeś do tej granicy, nic innego się nie liczy. I głupimi, trywialnymi sprawami, które doprowadzały mnie do szaleństwa, już więcej się nie przejmuję. Życie jest zbyt krótkie, by martwić się głupimi drobiazgami, teraz martwię się tylko ważnymi dla mnie sprawami. I to bardzo ułatwia życie. Jestem obecnie o wiele mniej zestresowany, i dobrze mi z tym. Zatem było to, mimo wszystko dobre doświadczenie? Myślę, że wyszedłem z tego jako lepsza osoba. Tytuł poprzedniej płyty brzmi niemal jak deklaracja tego, o czym jest wasza muzyka – doom and misery. Jest ona emocjonalna, osobista, twoje teksty są i zawsze były bardzo osobiste. Jak postrzegacie tę płytę, bo z mojego punktu widzenia wasze

płyty są coraz lepsze. Co jest z waszego punktu widzenia nowego na tym krążku? Cały jest nowy, ale nie chcieliśmy stracić łączności z naszymi korzeniami. Doomowe elementy zawsze będą obecne w naszej muzyce. Nie chcemy zapuścić się za daleko od swoich korzeni, musi być słychać, że to My Dying Bride. Kochamy to, co robimy. Jesteśmy w tym dobrzy, nie chcemy burzyć doomowych fundamentów, na których budowaliśmy ten zespół. Niemniej zawsze staraliśmy się zróżnicować naszą muzykę, bo inaczej stalibyśmy się nudni. Różnorodność jest środkiem, który może sprawić, że będziesz cały czas interesujący dla słuchacza. Macie grono zagorzałych fanów i myślę, że nikt z nich nie oczekuje od was, że stworzycie As the Flower Withers p. 15. Macie wsparcie silnej wytwórni. Czy zatem macie jeszcze jakieś marzenia do spełnienia? Nie wydaje mi się, bym miał jeszcze wiele celów w muzycznym życiu, bo mieliśmy do-

tąd sporo szczęścia. Kiedy jesteś młody i zakładasz zespół pierwszą rzeczą jaką chcesz zrobić jest nagranie demo. Dzieciaki teraz tego już nie robią, ale my robiliśmy, i dobrze, bo mamy, co wspominać. Potem pomyśleliśmy, że świetnie byłoby wydać 7” EPkę i udało się nam to zrobić bardzo wcześnie. Następnie podpisaliśmy kontrakt z Peaceville, stało się to też szybko. Kolejnym celem było zagrać w Europie. I to też się udało, na bardzo wczesnym etapie kariery. Dalej chciałem wejść do wielkiego sklepu w środku Londynu, HMV, chyba największego na świecie, i zobaczyć tam własne płyty. I kiedy pierwszy raz zobaczyłem w nim wielką reklamę płyty swojego zespołu, nie byłem w stanie w to uwierzyć. Stąd też nie jestem pewien, czy wiele celów w muzyce jeszcze mi zostało. Miałem dużo szczęścia. Sporo osiągnęliśmy jako zespół przez te lata. Autor: Paweł „Doominator” Domino Zdjęcia: John Steel

MUSICK MAGAZINE #29 / my dying bride

55


Spotkaliśmy się z Krzysztofem Traczykiem chwilę po szczecińskim koncercie w ramach trasy z Tides From Nebula. Udaliśmy się do samochodu, włączone zostało ogrzewanie oraz dyktafon. I zaczęliśmy rozmawiać. O tym, co poniżej.

ROSK W głąb siebie

56

MUSICK MAGAZINE #29 / ROSK


Tomasz Mądry: Czym jest dla ciebie smutek? Krzysztof Traczyk: Wesołe pytanie, jak na początek. Smutek potrafi być wieloma rzeczami, jest negatywną emocją, którą człowiek przeżywa w konkretnych momentach życia, ale jednocześnie potrafi być ogromnym motywatorem i medium do tworzenia sztuki. Nie ma co go gloryfikować i jako człowiek być ciągle smutnym, ale jest w życiu każdego człowieka i nie ma co przed nim uciekać. Wydaje się mi, że pod tym względem potrafi być wartościowy i łączyć ludzi. Warto o nim śpiewać, warto o nim mówić, bo on zawsze będzie. Wydaje się mi, że w stosunku do Miasma, na remnants granice smutku jeszcze bardziej przesunęliście. Tak. Miasma w pewnym sensie była bardziej rozpaczliwa, w sposób agresywny, wyładowania emocjonalnego. I to nie jest smutek, tylko przechodzi w stronę czegoś skrajnego. Smutek jest jednak trochę wycofaną emocją. I o ile Miasma była terapią krzykową, kiedy wyrzucało się z siebie różne rzeczy. I liczyliśmy, że również publika dzięki temu jest w stanie się oczyścić i wykrzyczeć. A remnants jest zajrzeniem w głąb siebie, zrobieniem kroku do tyłu, etapem, gdzie z tymi rzeczami należy się skonfrontować na spokojnie i po cichu je przemyśleć. Jeśli chodzi o współczynnik smutku jest to dalej posunięte, ale smutek jest i będzie dla nas rzeczą definiującą. Taki też był cel, żeby spróbować to wyrazić jeszcze ciekawszymi środkami. Oglądając koncert, na równi ze smutkiem postawiłbym również intymność. Jest cholernie intymnie, ale wydaje się mi, że smutek jest intymny i jeśli z kimś dzielisz się swoim szczerym smutkiem, to się obnażasz. I też ta historia, w porównaniu do Miasmy, gdzie mieliśmy śmierć tysięcy, plagę i kataklizm dotyczący wielu ludzi, a tu dotyczy jednej osoby, co automatycznie staje się bardziej cofnięte i intymne. Taki był cel, jeśli chodzi o płytę, o występy na żywo, nie ukrywamy za ścianą dźwięku niedociągnięć, tylko tacy jesteśmy. Opowiesz o historii stojącej za tekstami? Wyczytałem, że o ile np. nad muzyką na Miasma pracowaliście indywidualnie, to nad tekstami już kolektywnie. Na nowej płycie nad tekstami pracowaliśmy kolektywnie, bo koncepty, jakie mają być wyrażone na danym albumie tworzymy kolektywnie. Ktoś rzuca pomysł i wszyscy musimy go przemielić. Szczególnie przy remnants położyliśmy nacisk, żeby ta historia była wspólna. Mieliśmy burze mózgów, rozmowy o tematach trudnych i mieliśmy na celu znalezienie tematu, w którym każdy mógłby znaleźć swój pierwiastek i coś, co każdego z nas męczy, boli. Dopiero gdy przemieliliśmy sferę emocjonalną, zaczęliśmy myśleć nad historią, którą chcemy opowiedzieć. Jest to opowieść o starym człowieku, który dociera do ostatnich chwil swojego życia

i konfrontuje się ze śmiercią najbliższej osoby, a on zastanawia się, czy jest coś, co go dalej trzyma przy życiu, mając dokoła tylko wspomnienia i przedmioty przypominające mu o tej osobie oraz o tym, co było, co nigdy nie będzie i czy ta przeszłość jest warta kontynuowania własnej egzystencji. Jest to ciekawe, ponieważ oczami starego człowieka opowiadacie historię stworzoną przez młodych ludzi i ich doświadczenia. Wcieliliście się w jego rolę. W pewnym sensie wcieliliśmy się w rolę starca, nie opowiadamy wszem i wobec, jak to jest być starym, bo nie mamy prawa czegoś takiego wiedzieć. Ta historia jest medium, do którego wrzuciliśmy swoje obawy, ale nie głosimy żadnej prawdy o tym, czym jest starość i samotność, jest to nasza wizualizacja tego. Być może każdy będzie szukał cząstek czegoś, co czuje. Tak wyszło z naszych rozmów, że to najlepiej odda przeróżne emocje, jakie w sobie mieliśmy. Kilka rzeczy mnie zaintrygowało, jedną z nich jest to, czy was nie wkurwiają gadający ludzie w publice? Dzisiaj była rewelacja. Dzisiaj był najlepszy pod tym względem koncert na trasie. To jest trudny temat, ludzie idą na koncert, żeby się pobawić i nie będziemy stawać na środku sceny i mówić: bardzo prosimy o wyłączenie telefonów komórkowych i o ciszę, ale jest to materiał wymagający, jest to płyta trudna, dla nas do wykonywania i dla słuchacza. W jakimś stopniu się nie dziwię, że ktoś nie jest w stanie stać w ciszy przez 45 minut i słuchać. Wolałbym, żeby w takiej sytuacji wyszedł i się nie męczył, niż gadał z kumplem o dziewczynach, ale nie powiemy ludziom, co mają robić. Dziś na cichych fragmentach czuć było bardzo dużo szacunku i spokoju w publiczności i to było zajebiste. Płyta jest kameralna, ale sale, w jakich gracie jednak spore, nie gryzie się to wam? Wiesz co, nie jesteśmy na pewno na takim etapie, żeby dyktować tego typu rzeczy i wybierać sobie sale. To, że Tidesi wzięli nas na trasę jest to tak ogromny zaszczyt i tak ogromna frajda, zajebista sprawa. Ciężko by było dobrać miejsca specjalnie pod to i organizacyjnie, żeby zrobić trasę po miejscach, które do tego by pasowały. Gdzie byś wolał taki materiał usłyszeć? Mały klub, stoliki i na 50 osób. Duża sala rozbija mi całą intymność. Ja bardzo lubię grać w małych miejscach. Z metalowym materiałem to było zajebiste, ja i Grześ, drugi wokalista, staliśmy wśród ludzi, nie było granicy, publika i zespół, więc małe sale są pod tym względem super dla nas, tworzą intymność i bliższą relację między słuchaczem, a zespołem. Sala tutaj była pośrednia, nie wszyscy się zmieściliśmy na scenie, część z nas musiała zejść na dół i to też jest faj-

ne, daje możliwość widzenia siebie i komunikowania się. A pojawił się taki pomysł, żeby na akustyczną modłę przerobić jakiś kawałek z Miasmy? Czy to pozamykane rozdziały. Właściwie to nie. Może na samym początku był pomysł, żeby zrobić coś na bis, ale to są dokładnie, jak mówisz, rozdziały i trochę nam nie pasuje taki recycling i przerabianie rzeczy. Po to wybraliśmy takie instrumentarium, żeby za jego pomocą mówić o innych rzeczach. Nie wykluczam, że kiedyś, w ramach specjalnego eventu, czy rocznicy zrobimy coś takiego, ale tak samo nie wykluczam, że przearanżujemy jakiś numer z remnants. Niewykluczone, że te utwory będą jeszcze żyły, zresztą materiał z Miasmy po premierze płyty się zmienił w trakcie grania i ten materiał też może pójść w różne rejony, ale w zasadzie to jest kolejny rozdział i nie będziemy do niego doklejać numeru z Miasmy. Gryzie się to z koncepcją opowiadania historii. Zauważyłem, że utwory z remnants w wersji koncertowej się rozbudowują, niczym kwiat, ale też, iż płyta jest niepokojąco wciągająca. Po pierwszym przesłuchaniu, nie wiedziałem, czy dam radę przez ten dojmujący smutek przejść ponownie, po drugim przesłuchaniu odbiór się trochę zmienił, a po kolejnym zauważyłem, że ona wciąga, niczym wejście na bagnisko. Opinie, które do nas spływają są przeróżne, jeśli chodzi o skrajności. Ludzie dawali już sygnał, że doceniają pomysł i koncepcję, ale nie są w stanie przebrnąć, jest to dla nich za ciężkie i zbyt niekomfortowe. A są też ludzie zauważający na tej płycie sporo dobrych melodii i są w stanie słuchać jej w kółko. I to też jest zajebiste. Na pewno nie jest to płyta dla każdego, jest trudna. Totalnie kumam to, że ludzie nie będą chcieli do niej wracać, nie będę ich do tego zmuszał. Czy formuła akustycznego grania jest ostateczną, czy też jest kolejnym etapem? To jest ta płyta. Nie mamy kompletnie pojęcia, gdzie nas zaprowadzi trzecia, ale to nie będzie pójście w jakąś stronę, ponieważ coś się nam nie udało albo udało. Ta płyta była dla nas zajebistą lekcją, ponieważ nauczyliśmy się zupełnie inaczej komponować muzykę i przykuwać uwagę do każdego najmniejszego detalu, czy dźwięku i myślę, że to w szczególności z nami zostanie, jak będziemy robili kolejne rzeczy, większa świadomość kompozycyjna i aranżacyjna. A długo trwało oswajanie się z graniem akustycznym? Z jednej strony potrafi obnażyć ono niedoskonałości warsztatowe, aranżacyjne, pokazać dobitnie braki w samej kompozycji, z drugiej daje szeroki wachlarz rozwiązań, które nie do końca mogłyby sprawdzić się w graniu elektrycznym, czy to z wykorzystaniem dodatkowego instrumentarium, albo wyko-

MUSICK MAGAZINE #29 / ROSK

57


rzystaniem dwóch głosów, jak w waszym przypadku. Długo, ale nie aż tak długo, jak mogłoby się wydawać. Dla gitarzystów nie był to wielki przeskok, bo na akustykach już grali jakiś czas i nie było to dla nich przestawienie się. Bardziej problemem była przestrzeń aranżacyjna i nauczenie się, żeby nie wpychać za dużo. Słusznie powiedziałeś, że w tej muzyce wybrzmiewają inne, drobne rzeczy, przez to potrafi mieć i ma większy przekaz emocjonalny. I pokora, żeby nie wrzucać za dużo, żeby te drobne rzeczy działały, było to bardzo trudne. Michał, nasz bębniarz, większość życia grał metal, a tutaj musiał się bardzo wycofać, zanim złapał flow, zanim rzeczywiście zakumał, w jaką stronę skierować swoje partie, które są świetne, nie ma tam żadnego kombinowania, to było wbrew pozorom wyzwaniem. Mogłoby się wydawać, że trudne przejścia i szybkie tempa będą problemem, natomiast tutaj był nim ten spokój. Dla nas wokalnie było to przeogromne wyzwanie. Łatwiej jest drzeć japę i hycać po scenie, niż spokojnie siedzieć na miejscu i być świadomym, że każdy fałsz będzie słychać. Te fałsze są i będą, nie jesteśmy zajebistymi, wyuoczonymi wokalistami, ale jakoś to wszystko się zamyka i muzyka i koncept. Trwało to z 1,5 roku zanim mieliśmy szkice wszystkich numerów, ale to też było przebijane graniem Miasmy cały czas. Problemem było, że nie mogliśmy się totalnie skupić na tym, ale jak już złapaliśmy spokój i zrobiliśmy sobie parę miesięcy myślenia i kombinowania w akustycznych rzeczach, dosyć szybko zaczęło to mieć ręce i nogi. Co trwało dłużej, komponowanie, czy aranżowanie remnants? Komponowanie trwało dłużej. Bardzo dużo wiedzieliśmy o tych numerach zanim je skomponowaliśmy. Wiedzieliśmy czego każdy z nich będzie dotyczył, jaki będzie przekaz emocjonalny, przez to też wiedzieliśmy na ile możemy sobie pozwolić, więc już na etapie kompozycji musieliśmy mieć bardzo duży wgląd w to, jak ostateczny aranż miałby wyglądać. Nawet gdy mieliśmy do doszlifowania partie melodyjne, czy skrzypce, wiedzieliśmy gdzie jest przestrzeń na konkretne rzeczy. W studio aranżowania numerów już nie było. W zeszłym roku graliśmy ten materiał po raz pierwszy na Niewiośnie z Blindead i tam były jeszcze, na szczęście, zmiany, ale komponowanie było zdecydowanie najbardziej wymagające, bo mieliśmy pomysł, do którego musieliśmy te numery dociągnąć. Dlaczego te zmiany były na szczęście? Wiesz, zmiany są z reguły, naszym zdaniem, na lepsze. Bardzo się cieszę, że graliśmy ten materiał przez Blindead. Raz, że była to zajebista impreza, a dwa, że to nam wyznaczyło termin, żeby spiąć tyłki i spróbować ten materiał skleić, podejść do niego z zewnątrz. Zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy do Niewiosny, zagraliśmy koncert

58

MUSICK MAGAZINE #29 / ROSK

i mogliśmy z czystym sumieniem powiedzieć sobie: to działa, a to nie działa, więc zmieniamy. Fajny test. Nie było tak, że to Wardruna i Amenra pociągnęły was w stronę akustyczną? Absolutnie. Wardruna w naszych sercach była odkąd założyliśmy zespół, Amenra zresztą też. Powstaliśmy tydzień po koncercie Amenra. Nie powiedziałbym, że to nas muzycznie pociągnęło. Kiedyś był pomysł, żeby ta hipotetyczna akustyczna płyta była nordycko-folkowa, ale to był tylko punkt wyjścia, pewna myśl. Jesteśmy ogromnymi fanami obu tych zespołów i przez tę trasę przegapiliśmy koncerty Wardruny i Amenra. Przegapimy koncert Cult Of Luna i może nie będę się już rozwijał. (śmiech) Amenra pokazuje, jak można robić pustą i strasznie smutną muzykę. Pustą, w sensie przerażającej przestrzeni między dźwiękami. Zresztą byłem na akustycznym koncercie Amenry i był to jeden z najtrudniejszych koncertów, na jakich byłem w życiu, stałem i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, byłem kompletnie sponiewierany. Zapomniałem o jednym wątku i chciałbym do niego wrócić. Wydaje się mi, że w stosunku do Miasmy, na remnants straciliście jedną rzecz, transowość. Tak, zgadzam się. Straciliśmy transowość w kontekście rytualności, co jest paradoksalne, bo po dzisiejszym koncercie podszedł do mnie gość i powiedział: to nie był koncert, to był rytuał. Natomiast na tej płycie nie ma z pełną świadomością ciągłości, że każdy numer mieli się z kolejnym i stają się jedną całością. Te utwory opowiadają jedną historię, ale są od siebie oddzielone w pewnym sensie. Każdy opowiada inny temat, każdy ma przyporządkowany do utworu przedmiot, który jest interpretacyjnym punktem wyjścia dla danego numeru. I przez to te utwory stanowią zamknięte całości. Taka była intencja i to absolutnie słuszna uwaga, nie ma tej transowości. Jest cisza, zamknięcie i spojrzenie co się dzieje dalej. Znajoma z Łodzi, z którą dziś rozmawiałem, zwróciła uwagę, że zwykliście grać koncerty bez światła, przeczytałem w jakimś wywiadzie, że próby gracie przy minimalnym świetle lub bez niego. Skojarzyło się mi to z koncertem Hexis, gdzie zespół grał w kompletnej ciemności, jedynie ze stroboskopem i choć sama muzyka była mega depresyjna, to ten brak światła dopierdalał jeszcze bardziej. Z Miasma i remnants jest tak, że jednak musimy się dostosować do miejsca, w którym gramy i to jest jedna sprawa. Druga sprawa jest taka, że musimy sygnalizować sobie, gdzie jesteśmy, więc jest to niebieskie światło plus niektóre koncerty gramy ze skrzypaczką, która ma nuty i potrzebuje mieć na nie światełko. Natomiast z Miasmą lubiliśmy grać bez światła, jeśli były ku temu warunki i w Łodzi takie były. Magnetofon jest zdaje się byłym kinem, z tyłu

jest ekran na całą szerokość sceny i tam puszczaliśmy np. wizuale. I to było to, nasze sylwetki na tle wizualizacji. Nie mamy obecnie możliwości grania prób bez światła, ale tworzy to na pewno jakiś klimat. Kolejną konstatacją z dzisiejszego koncertu, co zresztą zauważyłeś, są wizualizacje. I jak rozmawiamy o tej płycie, w głowie wyświetla się mi film, w którym gracie, jest to niebieskie światło, a z tyłu za wami opowiadana jest historia tego starszego człowieka. Aż tak dosłownie nie polecieliśmy i na pewno nie polecimy. Natomiast są zrobione wizualizacje do tego setu i do tej pory mieliśmy w trasie jedno miejsce, gdzie mogliśmy z nich skorzystać. Wizualizacje nie opowiadają żadnej historii, są bardziej tłem, ale skupiają się na przedmiotach, którym odpowiadają kolejne numery, więc jest nadzieja, że jeszcze pogramy w wizualizacjami, jest taki plan. Okej, rozmawialiśmy dogłębnie o muzyce, to na koniec mam pytanie z zupełnie innej beczki. Dawaj. Wjeżdżasz. Zajawki, pasje, koniki pozamuzyczne. Wow. Wszystkich nas? Powiedz za siebie. Daj mi się chwilę skupić. Chyba mogę powiedzieć ogólnie, bo w sumie jest sporo rzeczy wspólnych. Po pierwsze, połowa naszego zespołu pracuje w Gamedevie przy robieniu gier, jest to ogromna zajawka i zdradzę, że na całej trasie, na bekstejdżu łoimy z Tides From Nebula w Call Of Duty. I to jest całkiem zajebista sprawa. Nasz basista robił udźwiękowanie do gier w CD Projekt, a drugi wokalista jest bardzo utalentowanym grafikiem. Kurde... co tam jeszcze. Jestem tak skupiony na tej trasie i wszystkim, co otacza ten album, że nie ma ich wiele. Pracuję w księgarni, więc jestem zakręcony między książkami, to na pewno. Czy mi właśnie uświadomiłeś, że nie mam pasji pozamuzycznych? Nie, uświadomiłem tobie, że strasznie wsiąkłeś w klimat płyty, to jest godne pozazdroszczenia! Prawda jest taka, że jakbyś mnie zapytał, co zamierzam robić, jak skończymy grać tę płytę i abstrahując od zespołu Rosk, powiedziałbym, że kleił muzyczkę, sam, czy z którymś z chłopaków. To przerażające, bo mi to w tej chwili uświadomiłeś, ale to jest tak wysoko w hierarchii obecnie, że nie ma co mówić o pozostałych. To tylko świadczy, że ten zespół nie jest dla ciebie tylko hobby. Nie! Daj spokój, ten zespół to jest życie. Autor: Tomasz Mądry Zdjęcia: Krucza, Aleksandra Burska


Weterani polskiej sceny

p o w r a c a j ą z ó s m ą p ły t ą !

banisher

DEIVOS

azure emote

cd / ltd cd box / t-shirt

cd / ltd cd box / t-shirt

cd / t-shirt

degrees of isolation ZAMÓW ONLINE: WWW.SELFMADEGOD.COM

Casus Belli

the third perspective

POSŁUCHAJ: SELFMADEGOD.BANDCAMP.COM


PRENUMERATA 2020

4 numery z dostawą do domu w tym 1 numer gratis Do pierwszych 200 zamówień dodajemy płytę z katalogu: Pagan Records Fallen Temple, Godz Ov War Productions, Mythrone Promotion Defense Records, SELFMADEGOD RECORDS

60


Zamawiaj. Czytaj.

72

80

4 numery (1 gratis!)

plus koszt przesyłki pocztowej, krajowej (list zwykły - priorytetowy)

ZAMÓW NA: www.musickmagazine.pl 61


62


63


64


Banisher Oczyszczenie

Według notki wytwórni wszystkie teksty na Degrees of Isolation opowiadają o emocjach towarzyszących zatrzymaniu, przebywaniu w areszcie i niełatwej sztuce powrotu do normalności po przymusowym odosobnieniu. Nie trzeba być geniuszem dedukcji żeby wskazać czytelną inspirację tych rozważań o nieoczekiwanym zderzeniu z bezdusznym mechanizmem wykluczenia za wyimaginowane winy, ale moim zdaniem dużo ważniejsza jest odwaga Banisher w podjęciu próby ukazania tej historii w zapomniany już nieco sposób. Przyznam, że dawno nie miałem przyjemności obcować z tak przemyślanym albumem koncepcyjnym. Przy całym szacunku dla wysmakowanej oprawy muzycznej serwowanej przez rzeszowski z pochodzenia skład więcej uwagi poświęcę więc tej nasyconej szczerością opowieści o bólu, rozczarowaniu i osamotnieniu, a moim i Waszym po niej przewodnikiem będzie Hubert.

MUSICK MAGAZINE #29 / banisher

65


A.: Historia opowiadana przez Banisher na Deegres of Isolation to bez wątpienia przejmujący dowód na destrukcyjną potęgę pozornie skupionego na szacunku dla człowieczeństwa wymiaru sprawiedliwości, który jednostkę traktuje tyleż bezstronnie co powierzchownie. Snuta przy wtórze inteligentnie agresywnej muzyki opowieść to studium wewnętrznej walki o zachowanie godności, sposób na oczyszczenie głowy z demonów przeszłości czy może przestroga dla nas wszystkich? Czy poznawania tytułowych stopni izolacji da się uniknąć albo przewidzieć? Hubert: Istotnie pisanie tej płyty było dla mnie swoistym katharsis. Komponując ten materiał miałem w głowie jeszcze wiele ciągnących się za mną traumatycznych wspomnień i słychać to we wszystkich utworach. Jest wściekłość, gniew, smutek, rozpacz, trauma, nadzieja, nostalgia i wreszcie ulga. To bardzo osobisty materiał. Wspomniałem już o tym we wstępie, ale wciąż jestem poruszony szczerością, którą dzielicie się ze słuchaczami. Wierzysz, że wyciągnięty na światło dzienne z najgłębszych zakamarków duszy bagaż rozczarowań, gniewu i bolesnego osamotnienia będzie choćby w minimalnym stopniu doceniony przez nabywców płyty? Wierzysz w ogóle, że ktoś jeszcze czyta teksty? Wierzę, że znakomita część słuchaczy, która kupuje płyty czyta teksty. Szczególnie te osoby, które nie grają na instrumentach (nie mówię, że ci, co grają tego nie robią). Uważam, że warto zagłębić się w teksty zawarte na tej płycie, bo wszystkie utwory są jakąś prawdziwą opowieścią, tam są autentyczne historie pisane na bazie przeżyć. Wszystko zaczyna się od Kłamstwa. To Kłamstwo stoi za tym, co zdarzy się później, a tytułowi aktorzy i wspólnicy są potrzebni wyłącznie by je uwiarygodnić, nieustannie podsycać i jednocześnie zbudować na nim wizję rzeczywistości,

w której nie ma już miejsca na obronę przed owym Kłamstwem. Czy rozczarowanie tymi, którzy zamiast oczekiwanego wsparcia zaprzedali się Kłamstwu mija z czasem czy wręcz przeciwnie – rośnie i paraliżuje otwartość w relacjach z innymi ludźmi? Gwoli wyjaśnienia – tytułowi aktorzy i wspólnicy to pojęcia prawne, którymi określa się winnych i współwinnych/podejrzanych oraz osoby również biorące udział w danym przestępstwie. To jest wręcz niewyobrażalne, co jeden człowiek jest w stanie zrobić drugiej osobie tylko po to, żeby wybronić się z własnych problemów. A drugą niesamowitą rzeczą jest to, jak ludzie potrafią cię skreślić i oceniać na bazie pogłosek, nie mając pojęcia o tym, co się wydarzyło. Na szczęście, są też ludzie, którzy jednak potrafią się wstrzymać z osądem oraz tacy, którzy są w stanie bezgranicznie pomagać najbliższym. Szalejący diabeł w ISO5 to przejaw ciągłej walki z regułami świata za kratami czy tylko desperacka manifestacja niezgody na przedmiotowe traktowanie i odebranie możliwości obrony przed usankcjonowanym ubezwłasnowolnieniem? Devil in ISO 5 akuratnie opowiada o tym drugim. Dodatkowym zabarwieniem tej historii jest to, że jest to opowieść o niezrównoważonej psychicznie osobie, która oprócz tego, że manifestowała swoje niezadowolenie, robiła to w tak ekstremalny sposób, że nie dawała żyć wszystkim innym na około. I tytułowa izolatka ISO 5 wcale w tym nie pomagała. Extradition przynosi obraz dalszego odzierania z godności, bo to, kim byliśmy przed pojawieniem się wspomnianego wyżej Kłamstwa przestaje mieć za murami znaczenie. Kiedy przychodzi moment, że odizolowany od świata zaczyna czuć się jak rzecz? W zasadzie dokładnie w momencie aresztowania. A prawdziwie podłe uczucie pojawia się w momencie zmiany swoich ubrań na odzież przydzielaną w areszcie. To jest wręcz niesamowite, bo jakby w sekundzie po zmianie odzienia nagle strażnicy przestają już być

mili, tylko traktują cię jakby i tak wszystko już było przesądzone. Miejsce, do którego trafia się przez Kłamstwo ma swoje zasady. Dla jednych są święte, dla innych niezrozumiałe lub zwyczajnie głupie, ale czy istnieje w ogóle możliwość ich ignorowania? Dzięki nim pewnie zwyciężymy i przeżyjemy, ale czy istnieje zagrożenie, że przez ich stosowanie powrót do normalności może być dłuższy i trudniejszy? W takich miejscach trzymanie się zasad jest niczym świętość. Zrobisz coś nie tak i możesz wpaść w poważne problemy. Wtedy powrotu do normalności mogłoby już nie być w ogóle. Lockdown to obraz samobójczej wręcz rezygnacji wobec ogłupiającego automatyzmu nieróżniących się niczym od siebie dni odosobnienia. Bez światła słonecznego i bez wyraźnego rytmu dobowego mózg prędzej czy później zaczyna podsuwać coraz bardziej autodestrukcyjne pomysły uwolnienia się od tej przejmującej pustki pozbawionej czasu, wymiarów i sensu. Czy samotność może sprawiać fizyczny ból? Trudniejsza jest jej ostateczna akceptacja czy sama walka z jej przejawami? Czas działa tam jak w Interstellar, tylko że w drugą stronę. Minuty płyną jak godziny, godziny niczym dni, a dni niczym tygodnie. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie jesteś się w stanie niczym zająć. Nie pójdziesz sobie do sklepu, do kina, spotkać się ze znajomymi, nigdzie nie wyjedziesz. Możesz tylko siedzieć zamknięty w czterech ścianach, a jedyne zajęcia oprócz jedzenia i spania, to robienie pompek i czytanie Biblii, bo w niektórych miejscach dadzą ci tylko to. O ile w ogóle. Nikt, kto tego nie przeżył, nie będzie w stanie tego pojąć nawet w pięciu procentach. Szczególnie agresywny tekst w Apotheosis to tylko sprzeciw przeciwko wszelkim rodzajom hipokryzji (wizerunkowej, światopoglądowej, religijnej) czy może bardziej stanowczy sprzeciw człowieka, który przeżył więcej niż inni wobec każdego fałszu, którym karmieni jesteśmy na co dzień. Bez wskazywania palcem kto bardziej się w błocie hipokryzji wytarzał, bez szukania powodów i metod. Dlaczego hipokryzja wciąż jest tak opłacalnym sposobem na życie? Apotheosis to jeden z pierwszych utworów jaki mieliśmy gotowy, stąd jest jedynym utworem odbiegającym tematycznie od konceptu lirycznego Degrees of Isolation. To pokazanie środkowego palca wszystkim tym, którzy robią rzeczy na pokaz, wbrew sobie, bo co ludzie powiedzą ? Tekst Echoes ma zdecydowanie najbardziej ponury wydźwięk z wszystkich zamieszczonych na Degrees of Isolation, choć dotyczy człowieka, który wszystkie stopnie izolacji zostawił już daleko za sobą i po prostu próbuje na nowo żyć. Łatwiej jest odzyskać

66

MUSICK MAGAZINE #29 / banisher


umowną wolność czy wymazać z pamięci więzienną rzeczywistość? Wierzysz, że można ostatecznie zamknąć za sobą tamte drzwi czy szczęk obracanego w nich klucza na zawsze zostaje już w głowie? Jest bardzo ciężko, ale jakoś trzeba to pokonać. To bardzo czasochłonny proces i musi minąć trochę czasu, zanim wszystko w głowie poukłada się na nowo. Trzeba w jakiś sposób zamknąć tamten etap i dla mnie właśnie takim ostatecznym punktem było skończenie pracy nad Degrees of Isolation. Trzeba żyć dalej i robić swoje. Nigdy nie przeżyłem niczego choćby w minimalnym stopniu podobnego do historii opowiedzianej na tej płycie. Nie mam też zamiaru ukrywać, że prosty ze mnie człek i pewnie nie wszystko dobrze zrozumiałem, ale jedno wiem na pewno. Nie poszliście na łatwiznę. Kiedy zapadła decyzja, że koncept albumu będzie taki a nie inny? Na końcowym etapie powstawania płyty. Stwierdziliśmy, że to właśnie ta tematyka będzie idealnie oddawać klimat tych utworów. Wahaliśmy się do ostatniej chwili, bo jednak to są bardzo osobiste przeżycia i niełatwa tematyka, ale tak właśnie musiało być. Uważam, że wyszło fenomenalnie i jestem niezmiernie dumny i zadowolony, że taką decyzję podjęliśmy. Kiepski ze mnie również autorytet w dziedzinie nowoczesnego i dynamicznego metalu. Szanuję, nierzadko podziwiam muzykę, którą z wyjątkowym wyczuciem tworzycie, ale miałbym problem ze znalezieniem płyt z takimi dźwiękami na swoich półkach. Czujesz, że znaleźliście już niszę stylistyczną, w której chcecie zakotwiczyć na dłużej czy nie stawiacie sobie żadnych ograniczeń na przyszłość? Nie ma żadnych ograniczeń na przyszłość. Na Degrees of Isolation pojawiło się masę nowych rozwiązań, których nigdy wcześniej w tym zespole nie stosowaliśmy. Płyta jest niesamowicie różnorodna, jest bardzo dużo melodii, cały czas coś się dzieje, każdy utwór to coś nowego i innego. Dzięki temu płyta jest ciekawa i słucha się jej bardzo przyjemnie. Jak będzie na następnym wydawnictwie? Nie mam pojęcia. Będzie dokładnie tak, jak mi wypłynie spod palców. Z racji muzykowania w innych składach jesteście narażeni na nieustanne, często mocno nieuprawnione, porównania do kilku większych orkiestr, ale czy to jeszcze pomaga czy może już tylko drażni i przeszkadza w uzyskaniu większej rozpoznawalności Banisher? Jestem już znieczulony na te porównania. Ludzie lubią doszywać zespołom łatki, bo tak im jest łatwiej. Jeśli to ma pomóc, to okay. Jeśli ma to pomóc również nam, to nie mam obiekcji. A szczerze mówiąc wątpię by miało to zaszkodzić. Niby atakujecie zmysły nawałnicą perfekcyjnie rytmicznych dźwięków, szarpiących mielącymi riffami i wspomaganych wściekłym rykiem, ale słucha się tego wy-

bornie i na swój sposób lekko i przyjemnie. Nie da się ukryć, że największa w tym bodaj zasługa niebanalnych solówek i podskórnej melodyki, ale co byś powiedział wszystkim niezdecydowanym? Co jest największą wartością muzycznej warstwy Degrees of Isolation? Szczerość, muzykalność i różnorodność. To są zdecydowanie największe atuty tej płyty. Stąd przyjemnie się tego słucha. Ten album po prostu chwyta za serce. Słyszę na płycie sporo szwedzkiej fantazji i precyzji (Meshuggah i ich nieco zapomnianych rodaków z Theory In Practice). Genialny dwugłos gitar w Extradition wręcz wywołał w moim małym domku w lesie ducha Luciferion z czasów The Apostate, ale zamiast kontynuowania wyliczanki nazw stawiam po prostu tezę, że Banisher generalnie bardziej opiera się na wizji europejskiego nowoczesnego metalu niż na tym, co pod tym szyldem pogrywa się za oceanem. Jak Ty to widzisz? Odpowiem chyba najprościej i najsensowniej jak się moim zdaniem da – urodziliśmy się w tej części Europy i takie właśnie dźwięki spod palców wydobywają ludzie stąd. Nigdy nie będę grał jak Amerykanin z Mississippi/LA/NYC, Hiszpan, Hindus czy Włoch. Oni mają inne poczucie rytmu, melodii. Jeżeli jesteś szczery w tym co robisz, to twoja muzyka będzie oddawać to, kim jesteś jako człowiek, oddaje twoje cechy charakteru, ja tak właśnie rozmawiam w języku muzyki. To się nie bierze z powietrza. Tak właśnie czuję metal który lubię, chcę grać i tworzyć. A to czy ktoś to nazwie w ten sposób i inny, to już jest oddzielna kwestia. Może być nowoczesny metal z Europy C. Nie da się ukryć, że poruszacie się bez kompleksów nawet w dość zaawansowanych aranżacyjnie i warsztatowo pomysłach, ale czy nie brakuje w tym wszystkim drugiego gitarzysty? Rzecz jasna nie mówię tu o pracy studyjnej, ale zastanawiają mnie ewentualne niedogodności przy odtwarzaniu tak wielowymiarowego materiału na koncertach. To realny problem czy niepotrzebnie wyolbrzymiam deficyt gitarzystów na pokładzie Banisher? Na pewno jakoś sobie z tym poradzimy w czteroosobowym składzie. Komponując i nagrywając muzykę nie zastanawiasz się, ile osób będzie to odgrywało. Utwór ma być kompletny i spełniać twoje wizje. Graliśmy już w pięć osób, trzy, nawet przez chwilę w sześć. Najskuteczniej jest dla nas jednak we czwórkę. W dobie zaawansowania dzisiejszej technologii gdzie jest kupę fajnych rozwiązań gitarowych, efektów, looperów myślę, że nie będziemy mieli problemu z odegraniem tego materiału tak, by brzmiał on kompletnie. Jesteście już aktywni muzycznie dość długo, nie musicie też mieć żadnych kompleksów przed prezentacją nowego materiału, ale znów zmieniliście wytwórnię. Czym kusił Karol, a czego zabrakło u poprzednich wydawców?

Każdy z poprzednich wydawców wywiązał się ze swoich obowiązków bardzo dobrze, zarówno Unquiet Records, jak i Deformeathing. Mam nadzieję, że współpraca z Selfmadegod Records będzie kolejnym krokiem naprzód dla zespołu, ale to zależy również od nas. Samo wydanie płyty to nie wszystko, w dużej mierze to zespół musi ciężko pracować, by się rozwijać. Grać koncerty, nagrywać teledyski, mieć coś do zaoferowania dla słuchaczy. Tych rzeczy brakowało podczas poprzednich wydawnictw. Tym razem chcemy to rozwiązać lepiej. Trudno przemilczeć fakt, że atmosferę krążka genialnie oddaje okładka, za którą odpowiada wielce przeze mnie szanowany i podziwiany Sztukmistrz z Lublina. Jej projekt powstawał specjalnie na potrzeby tego krążka czy wybieraliście spośród już gotowych prac stworzonych przez Łukasza? Okładka wykonana przez Łukasza jest graficznym dopełnieniem całości albumu. Przedstawiliśmy mu koncept płyty, wysłaliśmy muzykę i teksty oraz ustaliliśmy wspólnie jakąś wstępną wizję, co chcielibyśmy mniej więcej uzyskać i daliśmy mu wolną rękę na wykonanie ilustracji. Wyszło wręcz celująco. Ale nie tylko sama okładka jest genialna, gdyż booklet zawiera tyle ciekawych rzeczy, że można się w niego gapić godzinami i co chwilę odkrywać jakieś nowe detale. Na przykład skany ręcznie zapisywanych transkrypcji gitarowych pisanych z głowy w celi, bez instrumentu. Na zasadzie wpada do głowy pomysł, czy melodia, starasz się to zapisać fonetycznie lub jako tabulaturę „w ciemno”, co możesz sprawdzić dopiero parę miesięcy później próbując zagrać to na gitarze. Te riffy można usłyszeć na płycie. Także nabywcy płyty będą mieli bardzo ciekawe zajęcie przy przeglądaniu bookletu. Sceniczna aktywność to dość przewidywalne, zwykle powtarzalne, zdarzenia. Kolejna płyta, kolejne koncerty i kolejne dni, które znikną w niepamięci. Teksty na Degrees of Isolation opisują jednak coś na tyle ważnego, że trudno traktować ten materiał jedynie jako kolejny materiał w dyskografii. To punkt zwrotny w działalności Banisher czy tylko konieczne rozliczenie z przeszłością, bez którego kolejnych materiałów po prostu by nie było? To czas by iść naprzód? Dla mnie jest to okazja, by powrócić jeszcze silniejszym, bardziej zdeterminowanym i lepszym w tym, co uwielbiam robić. Bo będę miał taką możliwość, bo po prostu będę mógł. I chcę to wykorzystać i myślę, że jest to też doskonała okazja dla samego zespołu, żeby również iść naprzód. Nie ma nic gorszego na świecie niż świadomość tego, że możesz już nigdy nie robić tego, co uwielbiasz, tego, na co masz ochotę, a ja znam to uczucie, więc chcę wykorzystywać czas w swoim życiu najlepiej, jak będę potrafił. Myślę, że ta płyta będzie pierwszym tego przykładem. Autor: A. Zdjęcia: Selfmadegod

MUSICK MAGAZINE #29 / banisher

67


4 tłuste kąski, każdy z innej parafii - takie coś wybrałem do tego odcinka. Jest szybko, gęsto, prosto, klasycznie i odważnie. Próbujcie. Autor: Piotr Dorosiński

68

MUSICK MAGAZINE #29 / ludzie cienia


Ludzie cienia

odcinek 12

MUSICK MAGAZINE #29 / ludzie cienia

69


Berzerker Legion to nowy projekt muzyków znanych z Asphyx, Hypocrisy, Vader, Wombbath oraz Dark Funeral. W momencie, kiedy czytacie ten wywiad Obliterate the Weak jest już jakiś czas po swojej premierze. Szczegółami dotyczącymi płyty, samej grupy, jak i swoim stosunkiem do fizycznych nośników muzyki podzielił się ze mną Alwin Zuur, lider, gitarzysta i główny kompozytor zespołu.

Berserkerowie

Przemysław Bukowski: Cześć, Alwin! W ramach wstępu, co ostatnio słychać w obozie Asphyx? Są już jakieś plany na kolejny album w tym lub przyszłym roku? Alwin Zuur: W chwili obecnej zaczynamy prace nad kolejną płytą, powstają nowe utwory, gramy próby, mówiąc krótko: niebawem będzie się coś działo w temacie. Wszystko w swoim czasie, bardziej precyzyjnej daty nie jestem w stanie zdradzić, najpewniej przyszły rok. Dużo ostatnio gramy koncertów, stale się coś dzieje, także z czasem ciężko.

Skoro już przy tym jesteśmy, będzie to materiał nieco szybszy czy cały czas w tym charakterystycznym dla was doom/death metalowym klimacie? To będzie typowy Asphyx w stylu tego, co można było już usłyszeć na Incoming Death, Deathhammer czy też Death... The Brutal Way. Jest wszystkiego po trochu. Będą i wolne, i szybsze utwory, także tak, to będzie dobrze znany Asphyx. Oczywiście nie będzie to powtórka wspomnianych płyt, gdyż zawsze uda nam się wpleść jakieś nowe pomysły i rozwiązania. Tyle na razie mogę zdradzić. W 2017 r. dane mi było widzieć was razem z Mayhem na deskach warszawskiej Progresji. Powiedz, proszę, jak to się stało, że byliście w składzie tylko jednego z koncertów, jakie odbyły się wtedy w ramach owej trasy po Polsce?

70

Nigdy nie gramy tras, to już tradycja. Grywamy pojedyncze koncerty, zawsze staramy się, żeby na dany rok przypadał jeden koncert w kraju, który akurat mamy w planach. Średnio wychodzi jakieś 25 koncertów rocznie. W tym roku zagramy u was na Summer Dying Loud.

Okej, czas przejść do głównego tematu wywiadu, czyli Berzerker Legion. Z końcem stycznia wydajecie swój debiutancki album. Powiedz mi, proszę, jak się zeszliście, żeby stworzyć ten projekt i co było inspiracją, przyczyną, dla której założyliście ten zespół? Po raz kolejny jest to death metal. Death metal to jedyna muzyka, jaką chcę grać. Jeżeli gram w jakimś zespole, to zawsze będzie ten styl. Pomysł na założenie Berzerker Legion wyszedł od Tomasa Elofssona, gitarzysty Hypocrisy oraz mnie. Poznaliśmy się w 2012 r., graliśmy wtedy wspólnie jakiś koncert. I tak od słowa do słowa podczas after party zgadaliśmy się, żeby może coś kiedyś wspólnie pograć. Zakumplowaliśmy się i temat powracał za każdym razem, gdy zdarzyło się wspólnie grać. W końcu zaczęliśmy wymieniać się muzyką, pomysłami. Pierwsze trzy utwory powstały zanim jeszcze powołaliśmy do życia Berzerker Legion. Zaczął powstawać konkretny zamysł, aby wydać tę muzykę pod jakimś szyldem.

MUSICK MAGAZINE #29 / Berzerker Legion

Wtedy też zaczęliśmy szukać muzyków, którzy chcieliby do nas dołączyć, muzyków już z doświadczeniem takim jak nasze. Tak znaleźliśmy Jonniego Petterssona (Wombbath) na miejsce wokalisty – potrzebowaliśmy kogoś z brutalnym, niskim wokalem; Jamesa Stewarta (Vader) jako perkusistę – biorąc pod uwagę jego umiejętności techniczne, oraz Fredrika Isakssona (Dark Funeral, Excruciate), przyjaciela Tomasa, do roli basisty. I tak oto, po tylu latach pomysł został wcielony w życie. Ciekaw jestem, jak układa wam się współpraca w ramach zespołu, jak tworzycie muzykę w warunkach, gdy każdy jest w innym kraju? Każdy z utworów jest dziełem moim lub Tomasa. Wszelkie podstawy, przygotowywanie tego na komputerze jest moim i jego zadaniem. Potem rozsyłamy to do siebie, oceniamy, dorzucamy pomysły. Na nowej płycie 6 kawałków jest mojego autorstwa, Tomas napisał 5. Pamiętam, że James dostał ode mnie surowe utwory, do których nagrał w Polsce perkusję. Podstawy nakreśliłem, ale James rzecz jasna dodał trochę smaczków itd. Miał tutaj wolną rękę. Jako że wszyscy w zespole jesteśmy zgodni co do kierunku, w którym to wszystko powinno zmierzać, nie było żadnych większych dyskusji odnośnie zmian czy poprawek. Jednym słowem – nie


było jakichkolwiek problemów ze wzajemną współpracą. Skoro wspomniany został James – czy miałeś okazję poznać pozostałych członków Vader: Petera, Hala oraz Marka? Jasne, poznałem ich któregoś razu, ale w ramach współpracy z Jamesem nie miało to miejsca. Ostatnio jak widziałem Vader na żywo, to rozmawiałem właśnie tylko z Jamesem, z pozostałymi nie. Jako zespół wypadają niesamowicie. Dane mi było usłyszeć już 3-4 utwory z Obliterate the Weak. Są mocarne, ciężkie, ale także melodyjne z bardzo fajnymi solówkami. Zastanawiam się, co było waszą główną inspiracją podczas ich tworzenia, co znacząco wpłynęło na kompozycje? Jest tu zarówno sporo melodyjności, jak i brutalności, dużo oldschoolowych riffów. W utworach mojego autorstwa bardzo słychać inspirację goetheburskim brzmieniem. Można przywołać tu takie zespoły jak At the Gates, Eucharist, stary Amon Amarth, stare In Flames, czy Dark Tranquillity. To były zespoły, które zapoczątkowały melodyjne granie w pierwszej połowie lat 90. Moim zamierzeniem było połączenia brutalnego, oldschoolowego grania z tą bardziej melodyjną odsłoną death metalu. Słychać też w tym zespoły, w których gramy, czyli wpływy Asphyx lub Hypocrisy, ale wiesz, ciężko, żeby tego nie było. Death metal ma już ponad 30 lat i ciężko jest stworzyć coś bez odniesień do tego, co już egzystuje, co zostało nagrane. Ciężko jest być oryginalnym, ale wciąż można tworzyć dobrą muzykę. Także takie były tu inspiracje i jestem z nich dumny, tak samo jak z rezultatu, jaki udało nam się na tej płycie osiągnąć.

już przez niego przygotowany jakieś 5-6 lat temu. Jednak kiedy już znaleźliśmy wydawcę, nie byłem do końca z tego projektu zadowolony, stwierdziłem, że można zrobić to lepiej. Jako że mój znajomy był wtedy zajęty, znalazłem gościa imieniem Roberto Frederiko i poprosiłem, aby pomógł nam nieco przerobić posiadane już logo. I tak też się stało, cały koncept został przez niego podrasowany do obecnej formy. Jest tu więcej symetrii i ostrych form, pasuje do nazwy zespołu i grafiki zdobiącej album. Także w powstawianie naszego logo zamieszane były dwie powyżej wspomniane osoby.

Pomówmy teraz trochę o grafice zdobiącej okładkę albumu oraz o waszym logo. Słyszałem, że autorem okładki jest indyjski grafik Adi Christianize. Nie jestem pewien, czy Adi pochodzi z Indii, ale gdzieś z tych regionów. Trafiłem na jego prace w internecie. Miał już na koncie projekty dla różnych zespołów. Spodobało mi się to, co stworzył i zapytałem, czy nie chciałby przygotować czegoś dla nas. Na etapie powstawania okładki mieliśmy już gotowy tytuł – Obliterate the Weak. Musiało być to coś związanego z berserkerami, ze słowem obliteration (z ang. „zniszczenie, eliminacja” – przyp. red.) oraz weak (z ang. „słaby” – przyp. red.). Spodobały nam się jego propozycje, już na etapie surowych szkiców. Grafika zawiera wszystko, o czym wspomnieliśmy i jest prosta w swej wymowie – jeżeli jesteś zbyt słaby, żeby dołączyć do grona berserkerów, giniesz. W tle widać ruiny miasta, wojownika klęczącego przed berserkerem oraz pole zasłane poległymi. Także wszystko według planu – Obliterate the Weak.

Pora na moje ulubione pytanie i, zdaje się, zadaję je większości swoich rozmówców, zawsze jestem tego ciekaw. Płytę wydajcie w formacie CD i bodajże w 2-3 wersjach winylowych. Jak bardzo przykładacie wagę do fizycznego formatu płyty i czy sam jesteś kolekcjonerem? Oczywiście, że tak! Absolutnie! Zawsze chcę mieć na półce płyty zespołów, które uważam za dobre, których muzyka do mnie przemawia. Jeżeli chce się, aby scena muzyczna, scena metalowa przetrwała, trzeba kupować płyty. Szukanie wydawcy dla naszej nie było takie łatwe, jakość wypuszczanych teraz wydawnictw jest różna, często kiepska. Trudnym jest, aby zwróciły się zainwestowane pieniądze, głównie przez to, że wielu ludzi korzysta z portali streamingowych takich jak Spotify. Ja na przykład w ogóle tego nie mam, nie korzystam. Używam tylko YouTube do odkrywania nowych zespołów. Jeżeli coś mi się nie spodoba, wtedy nie kupuję. Jasnym jest, że nie mam potrzeby posiadania wszystkiego. Osobiście potrzebuję też jakichś zdjęć, informacji o zespole, wydawnictwie. Zwracam uwagę na takie rzeczy. Co się tyczy naszej płyty, tak, jest wydana w kilku wersjach. Nie pamiętam w tej chwili, jakie dostępne są kolory winyli, ale jest w czym przebierać. Wersja CD też jest w jakiś sposób wyjątkowa, opakowana w tzw. slipcase. Posiada też jeden dodatkowy utwór, którego nie ma na wydaniu winylowym. Także dajemy tu fanom wybór. Niektórzy zapewne zdecydują się na oba formaty. Lubię, gdy płyta wydana jest ciekawiej, jest czymś wyjątkowym, standardowe wydania to już nie to samo.

Czy Adi był też pomysłodawcą logo, czy jest ono dziełem kogoś innego? Logo wykonał mój dobry przyjaciel z Hiszpanii - Ciezar Faladarez. Prototyp logo był

Skoro już rozmawiamy o płycie jako wydawnictwie, dlaczego zdecydowaliście się na Listenable Records? Czy dostaliście też propozycje od jakichś innych labeli?

Owszem. Zanim jeszcze powstał zespół, i gdy mieliśmy już z Tomasem gotowe 3 utwory, zrobiliśmy z tego promo pack w formie multimedialnej i wysłaliśmy go do wielu wytwórni. Chcieliśmy zobaczyć, jaki będzie odzew. Nie mieliśmy parcia, aby znaleźć się sporego wydawcę. Wiesz, to dopiero pierwsza płyta. Oczywiście byliśmy już znani z innych zespołów, ale wciąż musieliśmy udowodnić, na co nas stać pod tym nowym szyldem. Nazwiska nie są gwarancją, że powstanie dobry album. Zależało nam na solidnej wytwórni, nie za małej, nie za dużej, ale z renomą. Chcieliśmy położyć nacisk na kwestię dystrybucji, aby płyta była wszędzie dostępna. Z dużymi wytwórniami jest tak, że nigdy nie podpisują z Tobą kontraktu od razu. Wydajesz płytę, obserwują, co się dzieje i dopiero wtedy pojawiają się propozycje. I jest to zrozumiałe. Co się tyczy Listenable, byli nam dobrze znani. Wydali sporo naprawdę świetnych płyt, mają dobrą dystrybucję, budżet. Zdecydowaliśmy się na nich, tym bardziej, że polecali nam ich przyjaciele. Szanowałem tę wytwórnię od dawna i jestem dumny, że teraz jesteśmy jej częścią. Współpraca jak na razie układa się super. Czy macie już jakieś plany odnośnie do trasy koncertowej, może jest gdzieś w nich Polska? Plany są, jak zawsze. Kwestią jest czas. W chwili obecnej jesteśmy zajęci promocją płyty, wywiadami. Daliśmy już dwa pierwsze koncerty, jako takiej trasy jeszcze nie ma, ale już zaczynamy załatwiać kolejne występy. Na tę okoliczność musimy też zagrać więcej prób, żeby ograć perfekcyjnie utwory z płyty. Poza tym Asphyx, Vader i Dark Funeral mają spore plany koncertowe i to też musimy jakoś ogarnąć. Także mogę odpowiedzieć twierdząco na Twoje pytanie, ale nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy to nastąpi. Wracając jeszcze na moment do kolekcjonerstwa, jaka jest Twoja opinia na temat sceny death metalowej w Polsce? Masz może jakieś ulubione płyty/zespoły z naszego kraju? Myślę, że polska scena była znana i prężna w przeszłości. W sumie to wciąż jest. W czołówce jest Vader, to od wielu lat istna death metalowa maszyna, potem Decapitated. Zdarzyło nam się wspólnie grać, fajne wspomnienia. Powiedz, proszę, tak na koniec, jak obecnie wygląda sytuacja z Supreme Blood Court, będzie jeszcze jakiś materiał pod tym szyldem? W chwili obecnej jedynymi członkami grupy jestem ja i Martin. Były plany względem nowego wydawnictwa, zacząłem pisać muzykę, ale potem pojawił się Berzerker Legion, Gods Forsaken (gram tam na gitarze) i zeszło to na dalszy plan. Oczywiście zespół wciąż istnieje, z czasem coś wydamy, ale w tej chwili są inne priorytety. Autor: Przemysław Bukowski Zdjęcia: Christel Janssen

MUSICK MAGAZINE #29 / Berzerker Legion

71


ARRM 72

MUSICK MAGAZINE #29 / arrm


Przy okazji naszej pierwszej rozmowy na łamach Musick Magazine, Artur Rumiński już na początku wspomniał, że nie lubi wywiadów. Mimo to, jest jednym z najlepszych rozmówców, z jakimi miałem do czynienia. A co miał do powiedzenia w temacie drugiej płyty ARRM i nie tylko, znajdziecie w poniższej rozmowie. Tomasz Mądry: Weszliśmy właśnie w nowy rok. Jakie uczucia towarzyszą tobie na okoliczność roku poprzedniego? Jaki to był rok dla ciebie? Artur Rumiński: Bardzo ciężki. (śmiech) I bardzo intensywny. Nagrałem kilka płyt,

bem radzenia sobie z życiem. Masz podobnie? Tak, dokładnie. Wydaje się mi, że Piernikowskiemu chodziło o to, że to, co tworzysz wychodzi z ciebie. I wszystkie do-

a jednocześnie jest trochę ciemniejsza w barwie, co jakby kontrastuje z jednej strony z okładką, ale z drugiej tych barw jest więcej, więc się z nią uzupełnia. Każdy utwór jest inny, ale wszystkie razem, tworzą koncepcyjność albumu. Trochę tak, ale grafika i brzmienie pojawiły się przy końcowej części tworzenia tego materiału. Płyta powstawała ok. dwóch lat i był to najdłuższy proces tworzenia materiału, jaki mieliśmy w naszym kolektywie muzycznym. Nie było zamierzone, że płyta ma tak wyglądać, a numery być tak ułożone. Graliśmy, jak czuliśmy, każdy przez te dwa lata miał ciężkie sytuacje w swoim życiu i tak nam to wyszło. (śmiech) W ARRM bardziej chodzi o uczucia, niż o to, jak ma to wyglądać na

Improwizacja kontrolowana zagrałem kilka tras. Robiłem to, co robię cały czas: grałem próby, grałem koncerty, nagrywałem płyty. Strasznie szybko przeleciał tamten rok. A czego mogę tobie życzyć na rok obecny? Spokoju. W kilku rozmowach, jakie czytałem przygotowując się do naszego wywiadu pada stwierdzenie, że jesteś słabym gitarzystą. Wciąż uważasz siebie za takowego? Chodziło mi bardziej, że od strony technicznej nie jestem gitarzystą, który potrafi grać solówki, zna dźwięki, pozycje na gitarze. I cały czas tak uważam, tak naprawdę nic się nie zmieni. Jedyne doświadczenie, jakie mam, dotyczy komponowania numerów i wizji całości, niż strony technicznej. Jako gitarzysta, od strony technicznej, kompletnie nie mogę się porównywać z normalnymi gitarzystami. Natomiast czuję się dobrze w kompozycjach i zbieram coraz większe doświadczenie z roku na rok. Czy czujesz się muzykiem docenianym? Nie zastanawiałem się nad tym, tak naprawdę, bo robię swoje, a muzykę robię głównie dla własnej przyjemności, zaspokajam tym siebie. Niespecjalnie zależy mi na tym, żeby ktoś mnie doceniał. Zespół to jest zespół, chodzi o kolektyw, co z tego powstaje, a nie o jedną osobę. Czytałem ostatnio ciekawą rozmowę z Piernikowskim, z którym łączy ciebie osoba Jana Klaty i on nazywa muzykę sposo-

świadczenia pozamuzyczne odbijają się na muzyce, którą komponujesz. Przynależysz do jakiejś sceny muzycznej? Interesuje w ogóle ciebie taka stadność? Kiedyś, 20-25 lat temu, próbowałem albo chciałem przynależeć do jakiejś sceny muzycznej, ale przez to, że zawsze się interesowałem różnymi gatunkami muzycznymi, nigdzie się nie łapałem. Spoglądałem troszeczkę, co się dzieje na scenie metalowej, punkowej, hard core’owej, noize’owej, także przez wachlarz muzyki, jakiej słuchałem, poznawałem ludzi z różnych scen muzycznych i subkultur, ale nigdy się z nimi nie związałem na tyle, żeby podpinać się pod subkulturę. Zawsze byłeś muzykiem poszukującym, czy to na płytach solowych, gdzie szukałeś nowych rozwiązań, później przyszły kolejne projekty, ale na wysokości ostatniej płyty Thaw wydaje się, że kompletnie zerwałeś się ze smyczy i druga płyta ARRM jest na to najlepszym dowodem. Tak, czuję że zerwałem się ze smyczy już trzy lata temu, totalnie nie zastanawiałem się nad odbiorem albo gatunkiem muzycznym. Robiłem to, co czułem, że jest spoko. Kompletnie nie patrzę się za siebie, robię to, co uważam, że się mi podoba, mogę mieszać gatunki po swojemu, kombinować, z czego mam dużą frajdę. Porozmawiajmy o drugiej płycie ARRM, którą odbieram jako odważniejszą i bogatszą od debiutu pod względem aranżacyjnym, dla mnie ta płyta bardziej oddycha,

zewnątrz i jaka ma być koncepcja. A resztę odbiorca może już sobie odbierać na swój własny sposób. Tym, co mnie zaskoczyło, był też brak syndromu drugiej płyty, zaskakuje jak zespół szybko wskoczył na swoją orbitę, znaleźliście brzmienie, które zapoczątkowaliście na debiucie, obraliście kierunek, trajektorię lotu i sobie po niej lecicie bez żadnej napinki. Tak, dokładnie. W ogóle się nie spieszymy. Wszystko leci swoim torem. Pierwsza płyta była zrywem, była ekipa, zebrałem chłopaków, z którymi ARRM tworzyłem już dziesięć lat temu, a zespół powstawał z zupy ambientowej, która się lała, później dochodziły do tego różne osoby. Czujemy się wolnymi ludźmi jak gramy tę muzykę. Zaryzykuję stwierdzenie, że Be Present zaczyna się tam, gdzie miał zakończenie Horseback. Coś w tym jest, rzeczywiście. Horseback był ostatnim numerem, jaki zrobiliśmy na pierwszej płycie i on już nas, może nieświadomie, kierował na te tory, które są na drugiej. Znalazłem naszą pierwszą rozmowę, gdzie wymieniałeś Horseback, jako utwór reprezentatywny dla zespołu i to się mi pięknie połączyło, jak słuchałem Be Present. Rzeczywiście tak i ten numer zrobiliśmy, jako pierwszy na nową płytę. Może dlatego wraca on do końcówki pierwszej płyty i dalej się to rozwija przy kolejnych numerach.

MUSICK MAGAZINE #29 / arrm

73


Jednocześnie otworzyliście sobie nowe drzwi z napisem improwizacja dzięki Birth. Cały czas próbujemy improwizować, ale nie jesteśmy tak dobrymi muzykami, żeby totalnie odpaść w improwizację, bo oczywiście jest improwizacja w tych numerach, ale kontrolowana przez nas. Chcielibyśmy usiąść, improwizować i tak nagrywać płyty, ale jednak wolimy mieć wszystko pod kontrolą.

był nagrany na setkę, jak inne, ale pomysł na Wacława Zimpla wpadł mi do głowy, jak go nagraliśmy i chciałem mieć w nim gościa. Pytam o to, gdyż ten kawałek się mega skleił. Wacław bardzo się wpasował w ten numer i nie spodziewaliśmy się, że taki będzie efekt końcowy. To świetny muzyk, dokładnie wiedział, o co chodzi i dopasował się idealnie.

Między płytami zagraliście sporo różnych koncertów oprócz koncertów klubowych były i te festiwalowe, rozstrzał tych imprez był niesamowity. Czy te grane dla różnej publiki koncerty miały wpływ na proces twórczy? Kompletnie się nie sugerowaliśmy, na jakich impreza gramy i w ogóle to na nas nie wpłynęło przy robieniu drugiego materiału.

A czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że pełne zadowolenie z nagranej płyty może oznaczać śmierć artystyczną? Moim zdaniem takie popadnięcie w samozachwyt to jest koniec. Tak, ale tę płytę robiliśmy dwa lata temu, przez ten czas nazbierało się nam strasznie dużo pomysłów, każdy z nas słucha różnej muzyki, wymieniamy się tym i pomysły cały czas powstają w głowie. Zatem na ten moment to jest najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy, ale wiemy, że na luzie zrobimy sobie kolejną płytę, z której też będziemy mega zadowoleni, bo wiemy jak to robić, żeby siebie uszczęśliwić. (śmiech)

A jak wam się grało dla takiej zmiksowanej publiczności? Fajnie, dlatego, że gramy na różnych imprezach, czy festiwalach muzycznych, poznaje nas dużo ludzi, docieramy do tych, którzy słuchają metalu, rocka, muzyki psychodelicznej i jak się to komuś spodoba, to fajnie, to nam też się podoba, że jest fajny odbiór. Nie musimy się dostosowywać, żeby np. na festiwalu metalowym grać te mocniejsze numery, bo ludzie będą się nudzić. Po prostu siadamy i gramy na każdym koncercie swoje. No i właśnie to jest ciekawe, kompletnie się nie patrzycie na oczekiwania publiczności, nie naginacie się, robicie swoje. Na scenie zamykamy się w swoim kręgu. Ostatnie koncerty, jakie graliśmy, jeszcze przed premierą płyty, kiedy graliśmy cały nowy materiał, to była dla nas taka godzinna podróż, totalnie odcinaliśmy się, że jesteśmy na koncercie, siedzimy ze sobą i zapominamy o tym, co się dzieje przed nami. A jak to jest z presją u ciebie? Sesje nagraniowe bywają szybkie, nerwowe, czasem chaotyczne, sesję debiutu ARRM określałeś jako jedną z najlepszych, w jakich brałeś udział. Wydaje się mi, że przy sesji do II mieliście jeszcze większy ubaw. Tak, dokładnie. Sesja drugiej płyty, to była najlepsza sesja nagraniowa, w jakiej braliśmy udział. Towarzysko, personalnie, muzycznie i miejsce, w jakim nagrywaliśmy, wszystko wpłynęło na to, jak nam te numery wyszły. One są nagrane tak, jak je słyszysz, na setkę w studio, nie ma tam żadnego przekłamania. I tak samo, jak siedzimy na koncercie, siedzieliśmy w studio. Wiadomo, że jest troszeczkę większa presja i nerwy, bo są mikrofony i wiesz, że to musi być zagrane od początku do końca super i zostaje już na całe życie. Wrócę jeszcze na chwilę do Birth, czy on był również nagrany w pełni na setkę, wraz z udziałem Zimpla? Tutaj akurat jest wyjątek, że choć numer

74

Delikatnie odbiję od ARRM, w kierunku twoich płyt solowych, otrzymałem od ciebie płytę datowaną na 2019 rok i moim zdaniem to notatnik z pomysłami bliskimi temu, co się znalazło na płycie ARRM. Tak, tylko że ten materiał powstał już po nagraniu płyty i miałem potrzebę, żeby wziąć gitarę i nagrać jeszcze parę rzeczy, czułem, że czegoś jeszcze mi brakuje. Dla mnie jest to uzupełnienie tej płyty. Usiadłem w pokoju i nagrałem tyle, ile on trwa, jeden numer za drugim, od strzała. Numery, które są na moim solowym materiale są totalnie dzikie od strony kompozycyjnej, nic nie było wcześniej ustalane. Gitara w rękę i nagrywanie. Odbijmy w stronę Thaw. Moim zdaniem Grains była płytą, którą przeszła jakby po cichu, koncertów też nie naliczyłem zbyt wiele. A powodem było niezrozumienie tego materiału przez słuchaczy, jak to widzisz z perspektywy osoby będącej w środku zamieszania? To jest ciężka płyta w odbiorze. Przyzwyczailiśmy ludzi do tego, że jest ciężko i brudno, ale można się jakoś zaczepić, jest zwrotka, refren, a na tej płycie nie chcieliśmy grać tego samego, co robiliśmy wcześniej, czuliśmy, że to nasza droga i na pewno na następnej płycie też będzie ciężko i niezrozumiale dla osób, które nie zrozumiały Grains. Każdy muzyk lubi dobrze brzmieć, szukasz nowych rozwiązań, zaopatrujesz się w nowe, ciekawe instrumenty lub wspomagacze instrumentów. Zapewne, jako gitarzysta, masz też jakiś wyśniony instrument. Nie, w kwestiach materialnych jestem spełniony. Mam sprzęt, który zawsze chciałem mieć i o którym nie myślałem, że mogę mieć. Reszta rzeczy, to mogą być zwykłe zachcianki, że chciałbym mieć jakąś kostkę, a tak naprawdę ze wszystkich innych rzeczy,

MUSICK MAGAZINE #29 / arrm

jakie mam, spokojnie mogę to wyciągnąć. Postrzegam ciebie, jako lokalnego patriotę, w życiu którego Sosnowiec odgrywa ważną rolę, niekiedy jest tak, że miejsce zamieszkania, otoczenie, oddziaływują na tworzenie, czy Sosnowiec ciebie inspiruje? Sosnowiec zaczął mnie inspirować niedawno, przy nagraniach solowych. Rzeczy glitchowe, noise’owe biorą się z obserwacji miasta, które jest totalnie znienawidzone, brzydkie i brudne, a z drugiej strony dla mnie jest ładne i wyciągam z tego te najfajniejsze rzeczy. Tak, w jakim sensie mnie inspiruje i czuję, że lokalny patriotyzm pojawia się w tych materiałach, może to śmieszne, ale tak jest. W przypadku ARRM Sosnowiec w ogóle nie działa, jako inspiracja, ale przy solowych rzeczach, raczej tak. Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, natomiast jakiś czas temu przeszedłeś na etap pełnoprawnego muzyka, z muzyki się utrzymujesz, jak to wygląda z twojej perspektywy, czy jest to duże poświęcenie, jak wygląda bilans zysków i korzyści z bycia muzykiem na pełny etat. Bardzo słabo, to nie są pieniądze, z których mogę się utrzymać. Czasem są, czasem ich nie ma, a zespoły, które mam nie grają muzyki mainstreamowej, to ciężka muzyka w odbiorze, dla ludzi, którzy szukają, a wiadomo, że to jest mniejszy procent tych ludzi. Pieniądze, które mamy z koncertów, kompletnie nie wystarczają na opłacenie rachunków, czy dzielenie się nimi po koncercie. Głównie chodzi nam o to, żeby jechać na koncert w normalnych warunkach, musimy wynająć busa, dźwiękowca, czasem osobę od świateł i to są praktycznie koszta. Ważne, że nie dokładam do tego, ale wychodzimy na zero. Jeśli jest zarobek na koncercie, inwestujemy go w merch, który sprzedajemy na koncertach albo w instrumenty, kostki, pałki, naciągi. Bycie muzykiem na pełen etat, to ciężka sprawa ogólnie. Co z zespołem Zgliszcza? Na razie zostawiliśmy to, straciliśmy zajawkę, ale myślę, że to kiedyś wróci na spokojnie. Na koniec, powiedz proszę, czy lepiej gra się siedząc, czy stojąc? Siedząc. (śmiech) Jest bardzo fajnie, podoba się mi to, że w przypadku koncertów ARRM ludzie to łapią i na koncertach klubowych widząc, że siedzimy, nie krępują się żeby też usiąść na podłodze i posłuchać tej muzyki na spokojnie. Sam mam tak, że idę na koncert np. Swans trzygodzinny, uwielbiam zespół, kocham te numery, ale już z nogi na nogę przeskakuję i bardziej myślę, jak mnie nogi bolą, niż skupiam się na muzyce. ARRM też ma długie numery, wiem, że są to ciężkie numery do wystania i na pewno ze strony odbiorcy, wygodniej jest sobie usiąść i wysłuchać takiego koncertu nie myśląc o bólu. Autor: Tomasz Mądry Zdjęcie: archiwum zespołu


MUSICK MAGAZINE #29 / musick w delegacji

75


Zanim użyjesz google, co pomyślisz, drogi czytelniku, czytając imię i nazwisko Faith Coloccia? Większości z was zapewne nic to nie powie, dla pewnego procenta skojarzenie pójdzie w kierunku życiowej partnerki Aarona B. Turnera, a pozostali będą znali ją z takich projektów, jak Mamiffer lub Mára oraz prac graficznych na niezliczonej ilości płyt, które pewnie macie na swojej półce z muzyką. Moje skojarzenia wloką się w dawną przeszłość, gdy występowała z Aaronem, jako support na trasie z Minsk oraz świetną płytą debiutancką, która do dziś wzmaga emocje i wspomnienia, a że niedawno wydała najlepszą płytę w dorobku, która na dodatek wraz z Pyroclasts Sunn O))) zdobyła pierwsze miejsce w osobistym podsumowaniu 2019 roku, postanowiłem przybliżyć szanownemu gronu ową utalentowaną, przesympatyczną, uśmiechniętą osobę, która z wielką pasją opowiedziała o cudzie narodzin oraz związanym z tym aktem albumem The Brilliant Tabernacle. Tomasz Mądry: Zastanawia mnie, jak to jest być częścią rodziny artystycznej, trochę niezorganizowanej i odbiegającej od stereotypowej pracy między 9 a 17. Faith Coloccia: Tak, to prawda. Wraz z moim partnerem rozmawialiśmy o tym, jak bardzo odmienne jest życie artysty ze względu na plan zajęć, znajomych i przyjaciół, którymi się otaczamy. Jednakże, jako artyści, mamy również możliwość odkrywania naszych najciemniejszych zaułków. Nie wydaje się mi, że inni ludzie są skłonni, żeby traktować to jako część ich pracy. Częstokroć takie życie jest bardzo emocjonalne i poddające nas próbom, czego nie doświadczają inni w swoim codziennym życiu. Dobrze jest otaczać się taką społecznością, która od czasu do czasu przypomina, iż jako artyści prowadzimy inne style życia. A tak w ogóle, nasza

76

Otoczenie wzmaga kreatywność rozmowa jest możliwa, ponieważ nasze dziecko ma 3 latka i chodzi do przedszkola. I o ile dzieci wielu z tych normalsów budzone są o 6 rano i chodzą spać o 6 po południu, to nasze dziecko zasypia np. o 10 wieczorem. (śmiech) O, to chcę wieść właśnie takie życie! Wiesz co, jest ono całkiem fajne. (śmiech) Czy fakt zostania matką wpłynął na ciebie, jako twórcę? Tak, zdecydowanie! Szczególnie na początku nie miałam czasu ani na ćwiczenia, ani na nagrania, ponieważ zajmowałam się naszym dzieckiem i dotarło do mnie, jak to jest czasochłonne. Jednocześnie całkowicie zmieniło moje artystyczne zajęcia. Poczułam się lepszą artystką, lepiej

MUSICK MAGAZINE #29 / mamiffer

też zarządzającą czasem. Zaczęłam mieć o wiele mniej wolnego czasu, jednocześnie mając świadomość tego, co potrzebuję. Zatem, z jednej strony zabrało mi sporo czasu przeznaczanego na sztukę, ale też dało mi tak dużo, iż było warto stać się matką i pozostać artystką. Wydaje się, że stałaś się dzięki temu bardziej wrażliwa, zarówno, jako osoba, jak i artystka. O tak, o wiele bardziej wrażliwa. Zbliżyłam się do uczucia wrażliwości oraz zwracania uwagi na ludzi i ludzkość. W momencie, kiedy zaszłam w ciążę i spodziewałam się dziecka, stało się to takie oczywiste. Teraz zauważam, jak życie stało się bardziej instynktowne i mam większą świadomość tego, co mogą odczuwać inne osoby.


Możesz wyjaśnić zbieg przyczynowo -skutkowy między miejscem zamieszkania, a jego wpływem na swoją twórczość? Wywiera to na ciebie duży wpływ? O, tak. Tak się mi wydaje. Dorastałam na pustyni w Kalifornii, nie było drzew, za to dużo kaktusów, słońca i gorąca. Gdy dorosłam postanowiłam się przenieść tutaj, do miejsca, w którym jest dużo drzew, a słońce nie świeci tak często. Uważam, że otoczenie wpływa na mnie ozdrowieńczo tak, jak wówczas, gdy tworzę muzykę. To otoczenie wzmaga kreatywność, są takie pory roku, że wcale nie jest przyjemnie na zewnątrz, zostaję zatem w środku i tworzę. To całkiem dobra wymówka na porę zimową. Wiosną i latem zajmuję się sadzeniem roślin i dostosowałam czas tworzenia, grania tras i

nie jeśli poszukujesz konkretnego rodzaju dźwięków i brzmienia. Przypomina to bardziej polowanie na dźwięki i ich archiwizowanie. Masz w głowie określone brzmienie, takowego poszukujesz oraz nagrywasz. Sposób, w jaki dokonuję własnych nagrań opiera się jedynie na ograniczeniach mojego sprzętu. Nagrań dokonuję na kasetach magnetofonowych z lat 80. Ograniczenia jakie ze sobą niosą traktuję, jako część procesu kompozycyjnego. Dużo pracuję z moim przyjacielem, Danielem Menche, od którego się też sporo nauczyłam i traktuję, jako mistrza nagrań terenowych. (śmiech) Jest bardzo dobry w obserwowaniu, poszukiwaniu oraz nagrywaniu określonych dźwięków. Dzięki niemu nauczyłam się zanurzać w dźwiękach natury.

nowych, oprócz jednego utworu Hymn Of Eros, który z założenia miał być psychodeliczny i transcedencyjny. Co ciekawe, na tej płycie nie ma strachu, jest w niej jasność. Myślę, że najlepszym opisem może być tytuł piosenki otwierającej All That Is Beautiful. Trochę przerażające jest dla mnie pokazywanie światu jasnej strony. (śmiech) Nie zależało mi na prezentowaniu uczucia smutku lub straty, co jest typowe dla moich nagrań, ale czułam potrzebę ujęcia określonej chwili i dzielne czekanie, co ludzie na to powiedzą. (śmiech) Za World Unseen stała pewna życiowa sytuacja, o którą byłaś pytana w praktycznie każdym wywiadzie, a czy za The

Mamiffer nagrywania do pory obsiewu. W naszym klimacie aura jest zimna i ponura, ale za to mamy cztery piękne miesiące i wówczas zostajemy na miejscu. (śmiech) Wydaje się, że sporo zdjęć promocyjnych powstaje w okolicy waszego miejsca zamieszkania, widać na nich sporo przestrzeni i drzew. To musi być naprawdę magiczne miejsce. I takie, owszem, jest. Kiedy się tu przeprowadziłam, po pobycie na pustyni, poczułam piękno natury, ciągłego zanurzania się w niej. Nabrałam wtedy do natury i jej potęgi ogromnego respektu. Miejsce, w którym żyjemy jest takie prawdziwe. Zimą wielokrotnie odcina nam prąd lub drzewa spadają na linie energetyczne i pozostajemy bez prądu przez 4-5 dni. Musimy polegać wtedy na własnych umiejętnościach zdobywania drzewa i rozpalania ognia. Uważam, że miejsce zamieszkania pozwoliło mi bardziej zintegrować się z naturą. Pozwoliło też na zostanie jeszcze bardziej niezależną osobą. O tak, pozwoliło stać się bardziej samodzielną, ale i nawiązanie dobrych stosunków z sąsiadami. Jeśli coś się dzieje, każdy sprawdza, co się dzieje u innych, czy mają jedzenie. Natura i warunki pogodowe przypominają ludziom, że mają siebie, co też jest dobre. Zanim przejdziemy do Mamiffer, pozwól, że zapytam o nagrania terenowe, ponieważ większość ludzi wciąż postrzega to, jako wyciągnięcie mikrofonu, sprzętu nagrywającego i to wszystko. A nie wydaje się mi, żeby to było takie proste, szczegól-

Moim zdaniem w Mamiffer nie tylko nagrania terenowe iakt twórczy jest istotny, lecz również wpływ muzyki na sferę fizyczną oraz transcendencję. Hmmm... ma to sens. Uważam, że ciekawe jest umiejscowienie w muzyce określonego momentu w czasie. Przypomina to doświadczenie chwili przez czyjeś uszy i pozwolenie pozostałym na bycie częścią tego. Mamiffer ma otwartą formułę, musi to być dla ciebie ciągłe wyzwanie i proces nauki. Delektuję się tym. Każde kolejne wydawnictwo jest wyzwaniem również dla mnie samej. Choć równie istotne jest współpracowanie z innymi, wspólne kolaboracje, czy techniki improwizacyjne. Jedna rzecz jest niezmienna. Mamiffer wymaga uwagi słuchacza i jest doskonale zbalansowany między szorstkością, a pięknem. Jakkolwiek The Brilliant Tabernacle jest o wiele delikatniejsza, niż np. World Unseen. To płyta kobieca. O tak. To był zupełnie odmienny proces, ponownie współpracowaliśmy z naszym producentem Randallem Dunnem i niekiedy spoglądał na mnie, mówiąc: okej, ale jak wrócisz do domu, proszę nie nagrywaj już na kasety kolejnych pięciu wersji tekstu do tej piosenki. (śmiech) Chcieliśmy, aby płyta wyszła taka delikatna, w ogóle nie edytowaliśmy poszczególnych podejść, co zazwyczaj miało miejsce. Zależało nam na sytuacji, w której po założeniu słuchawek, następuje doświadczenie, które pochodzi z czyjegoś umysłu. Nie chciałam odciągać ludzi od emocji, moim celem było, aby byli obecni tu i teraz w trakcie słuchania piosenek. Nie używaliśmy też praktycznie nagrań tere-

Brilliant Tabernacle stoi konkretna historia? Główny wątek stojący za The Brilliant Tabernacle opiera się na pewnej opowieści oraz jej odwrotności. Każda z piosenek jest określonym etapem podróży. Opierałam się na standardowej przypowieści o podróży bohaterów opowieści, z którymi masz do czynienia np. w folkorze. Występuje tam główny bohater, który opowiada o swojej wyprawie. Zmieniłam jednak tego bohatera na społeczność związaną ze sobą więzami krwi, skoncentrowaną na kobietach i aby była to podróż do wnętrza siebie. Każda z opowieści zaczyna się jakby od końca i przez każdą musiałam przejść, poczynając od narodzin syna, chciałam więc, aby miał na swój sposób świadomość tego, skąd się wziął. Interesował mnie biologiczny aspekt tego, jak się pojawił, że jako matka byłam jego żywicielką. Zaintrygowało mnie w tej opowieści, jak bardzo wszystko jest ze sobą połączone: wspomnienia z myślami, a te z uczuciami. Umiejscowiłam akcję w teraźniejszości, jako dokument celebrujący życie. Zatem tekstowo mamy do czynienia z konceptem, ale i muzycznie jest to bez wątpienia album koncepcyjny także. Nie wyobrażam sobie innego słuchania, niż jako całość, w jednym podejściu. Tak, tak powinno być. W ogóle, pomyślałam sobie, że jeśli miałabym skierować moje dziecko w stronę jakiejś religii, nie byłaby to jedna, konkretna. Chciałabym mu naświetlić, jaka doktryna stoi za Pismem Świętym i dać wskazówki, co składa się na religię. Stąd pojęcie tabernakulum na

MUSICK MAGAZINE #29 / mamiffer

77


określenie miłości, jako wskazówki do postępowania. The Brilliant Tabernacle była nagrywana w latach 2013-2018. Czy to dlatego, że jesteś tak wybredna, czy też materiał ten potrzebował dojrzeć? (śmiech) W 2013 nagrałam około 20 utworów fortepianowych z Randallem Dunnem, a mój przyjaciel, Eyvind Kang, nagrał na wszystkich partie smyczków. Byłam w owym czasie dość zajęta, zainicjowałam nowy projekt – Mára, zatem te podstawowe ścieżki, które znalazły się na The Brilliant Tabernacle zostały zarejestrowane w tamtym czasie, podobnie, jak i utwory z World Unseen i rzeczy dla Mára. Dużo czasu zajęło mi rozgryzanie czym są te kompozycje i w jakim kierunku zmierzają, składałam te puzzle w całość. Sporo z tych piosenek miało znaleźć się już na World Unseen, lecz je stamtąd zabrałem i całkowicie od nowa przeniosłam na fortepian i smyczki. Właśnie dlatego tyle to zajęło. (śmiech) Zauważyłem, że ten proces tworzenia jest dla ciebie czymś prostym. Wystarczy, że usiądziesz przy fortiepianie i z miejsca masz gotowy kawałek. Tak, to prawda. Czasami odnoszę wrażenie, że dana piosenka układa się sama z siebie, co może brzmieć, jako coś kompletnie prostego. Czuję, że wracamy tutaj do pytania o życie w rodzinie artystycznej. Bycie artystą oznacza permanentną pracę umysłową, ciągle w głowie tlą się i buzują różnorakie pomysły, które się na coś składają i pewnego dnia uwalniają się w formie pomysłów, które już możesz przedstawić światu. W ten sposób powstaje większość moich kompozycji. Możemy zaryzykować stwierdzenie, że w swoim archiwum przechowujesz już utwory z przeznaczeniem na kolejne albumy Mamiffer i Mára? Tak, gotowe jest już demo nowego albumu Mára, częściowo jest już on nagrany. Posiadam również nagrany nowy Mamiffer w formie utworów fortepianowych, choć nie jestem pewna, co się z nimi stanie. Poza tym, mam nagrany kolejny krążek Mamiffer, który musi poczekać na swoją kolej i ukaże się w przyszłym, 2020 roku, jest to nagranie z udziałem polskiej orkiestry, grającej utwór Mamiffer. Jak dużym wyzwaniem było zaaranżowanie i nagranie wokali na The Brilliant Tabernacle? Brzmią one bardzo naturalnie i organicznie, jesteś o wiele pewniejsza siebie, niż wcześniej. Tak, to prawda. Zazwyczaj, gdy komponuję, w głowie słyszę też partie smyczków, gitar lub wokalu. W temacie głosu, miałam zarysowane partie melodyczne, którym nadawałam odpowiedniego kształtu i dopasowywałam słowa. Niekoniecznie zatem potrzebuję tekstu komponując, ale zarysowuję określone melodie. Kiedy napisałam teksty, zaczęłam je dopasowywać do przestrzeni w obrębie kompozycji. Jeśli ktoś zobaczyłby, jak pracuję mógłby wysnuć wniosek, że bardzo powoli uczę się bycia wokalistką. (śmiech) Do czasu

78

narodzin syna, bałam się śpiewu. Podejrzewam, że był to proces poszukiwania własnego głosu i uwierzenia w siebie. Widziałem Mamiffer po raz pierwszy w Berlinie, na trasie z Minsk i dotarło do mnie, iż intymność ze sceny płynąca musi się przekładać na dużą dozę skupienia. To wyzwanie, które stawiają przede mną ciężkie, głośne zespoły i granie w rockowych miejscówkach. Bywało, że rozgrzewałam się pośród rozmawiających ludzi, nie miałam problemów ze skupieniem. (śmiech) Wielokrotnie takim pięknym wyzwaniem było rozpoczynanie koncertu Mamiffer wśród rozmawiającej publiczności, którzy nagle milczeli. Jednakże pozwalam sobie na interakcję z energią panującą w pomieszczeniu, skupianie uwagi publiki. I pomimo, że nie zawsze się to sprawdza i tak doceniam to doświadczenie. Zauważyłam, iż na większości koncertów ludzie znajdują się w czasie rzeczywistym, chcąc poczuć emocje i z tego bierze się owa doza skupienia. Pozwól, że zapytam o oprawę graficzną The Brilliant Tabernacle, ponieważ jest spójna z muzyką i tekstami. Czy jest to twoja zaduma nad stanem emocjonalnym, w jakim się znajdowałaś w danej chwili, czy też jest twoją reakcją na muzykę i słowa? Hmmm... miałam trudności ze stworzeniem oprawy graficznej do tej płyty, co nie zdarzyło się od dłuższego czasu. Chciałam oddać odpowiednie uczucie na postrzeganie świata, jako kościoła, Ziemi jako miejsca będącego czczonym, gdy nasza planeta będąc traktowaną jako swoiste tabernakulum, staje się świętością. Poczułam, że następujący motyw rozkwitania, który w obecnym stanie jest stanem uśpienia w nasionie niesie potencjał stworzenia nowego życia. Podobnie czułam z kolorami, świat widziałam w postaci witrażu. Tył oprawy graficznej przedstawia natomiast odbijające się na ciebie złoto. Chciałam stworzyć coś magicznego dla osoby, która posiada wydanie fizyczne. Gdy przeglądałem twoje prace graficzne, naszło mnie, że nie można ciebie zdefiniować jednym słowem. Oczywiście są charakterystycznie cechy dla twoich prac, myślisz konceptualnie, oprawa graficzna koresponduje z choćby kolorami winyli, jednocześnie wydaje się, iż tworzysz z niesamowitą lekkością coś innego. To chyba fajnie, prawda? (śmiech) Wraz z dorastaniem, rozwijałam się artystycznie, używałem dostępnych w otoczeniu materiałów. Tata miał swój garaż, a w nim skrzynkę z narzędziami, otaczała nas natura i pustynia, gdy poszłam do szkoły artystycznej miałam to szczęście trafić na wspaniałych nauczycieli, jedną z najważniejszych rad, jaką wówczas otrzymałam było: nie rób tego, czego wymagają, ale pozwól im to mieć. Pomyślałam wówczas, że powinnam pracować w sposób, w jaki czuję się najbardziej komfortowo, jako artystka i odrzucić aspekt takiej chwilowej czymś podjarki. Pozostając w zgodzie z własnym sobą i wewnętrznym kompasem podążam we właściwym dla siebie kierunku.

MUSICK MAGAZINE #29 / mamiffer

Czy dzielisz się pomysłami z Aaronem? Czy też zwykliście pracować niezależnie od siebie. Pracuję niezależnie, choć czasem prosi mnie o pomoc w stworzeniu oprawy graficznej, posiadanie kreatywnego partnera jest częstokroć bardzo dobre, ponieważ oferuje konstruktywną krytykę i zauważa rzeczy, których jedno z nas nie widzi. Czasem pokazuję mu jakąś ze swoich prac i pytam go, czy wprowadzać jakieś zmiany. Bardzo doceniam posiadanie takiej osoby u boku. Swoją muzykę wydajesz na wszystkich możliwych nośnikach, masz jeden ulubiony? Winyl nadaje się bardzo dobrze do większych form i podoba się mi z tego powodu. Podoba się mi tworzenie czegoś na kształt książki. Jednocześnie wkręcona jestem w streaming i dzielenie się muzyką, dzięki czemu możesz zabrać ją gdziekolwiek zechcesz. Sporo jest negatywnych głosów w temacie płatności za pliki, iż prowadzi to do deizntegracji muzyki, mnie jednak kręci to, że moja piosenka może dotrzeć do kogoś, kto nigdy o mnie nie słyszał, a to doprowadzi go do nośnika fizycznego. Opowiedz o swoim najbardziej zapamiętywalnym doświadczeniu życiowym oraz koncertowym, zarówno z perspektywy artysty, jak i fana. Och... niech pomyślę... To bardzo trudne pytanie. (śmiech) Jeśli chodzi o doświadczenie życiowe, na pewno był to poród, to był najlepszy dzień w moim życiu, kompletnie psychodeliczny, doświadczyłam wówczas jak wiele siły mamy w sobie, jako istoty ludzkie. Czułam, że zmieniam swoje życie na zawsze. A doświadczenie artystyczne... nie myślałam o tym od długiego czasu. (śmiech) Widziałam Swans w 1994, czy 1995, wydali Soundtracks for the Blind i byli na trasie Swans Are Dead. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, grali ciągiem przez trzy godziny, nie mieli nawet żadnego supportu. Moc, jaką niosła ze sobą grupa współpracujących ze sobą na scenie osób, doprowadziła mnie do punktu, w którym sama zaczęłam tworzyć. W kilku wywiadach znalazłem twoje wypowiedzi dotyczące aspektu wieczności, chwili bez początku i końca, pozwól, że zapytam zatem: czym dla ciebie jest nieskończoność. Och... kiedy myślę o wieczności, przychodzi na myśl uczucie chwili obecnej. Kiedy w życiu kogoś dzieje się coś wielkiego i mówi, że czas się zatrzymał, jest to dla mnie równoznaczne z uczuciem wieczności danej chwili. Jeśli cała komunikacja składa się z cząsteczek, światła oraz energii, bycie zanurzonym w chwili obecnej i świadomość życia jest sama w sobie wiecznością, a może i nieśmiertelnością. Tak to widzę. (śmiech) Gratuluję płyty, dzięki za rozmowę i wszystkiego dobrego dla całej rodziny. Wzajemnie, dzięki za bardzo dobre pytania, miło się z tobą rozmawiało! Autor: Tomasz Mądry Zdjęcia: Ethan DeLorenzo


79


80 72


BÖLZER Prosty strzał energii

Mało który zespół od początku wzbudzał takie emocje i wciąż utrzymuje wokół siebie zainteresowanie bez siania wymuszonych kontrowersji. O Bölzer mówiło się w kategoriach objawienia, aury, jaką wokół siebie roztaczali, twórczości oraz niekiedy trudnym do ogarnięcia szaleństwie. Jako, że z przeglądanych przed naszą rozmową wywiadów z Okoi Thierry Jonesem wiało sztampą, postanowiłem w proces myślowy stojący za duetem wejść, jak najgłębiej się da, a udzielone odpowiedzi tylko podsyciły opowieści o tym, czym Bölzer jest. MUSICK MAGAZINE #29 / BÖLZER

81


Tomasz Mądry: Co oznacza dla ciebie chaos w ujęciu osobistym, jak i muzycznym? Jak istotną rolę odgrywa w Bölzer? Okoi: Chaos jest dla mnie bezimiennym, bezkształtnym i pozbawionym granic wirem, gdzie wszystko ma swój początek i do którego wszystko musi powrócić. Jest Alfą i Omegą, istniejącą na równi z nami, jak i bez nas. Takie postrzeganie sprawy inspiruje i uspokaja mnie, ponieważ jest jedyną możliwą do wytłumaczenia hipotezą bytu, która nie zaprzecza ani samej sobie, ani empirycznemu światowi, którego istnienia doświadczamy. Dzięki temu nie muszę polegać na niebezpiecznych dla umysłu odpowiedziach propagowanych przez abrahamową triadę zagłady. To co ma wpływ na mnie, jako na jednostkę, automatycznie znajduje zastosowanie w mojej sferze kreatywnej, zatem zespół w sposób naturalny również koncentruje się na tym zagadnieniu. Nazywasz siebie dualnym maniakiem. Co pozwala ci zrównoważyć materię chaosu? Minimalizm, który określiłeś mianem prawdziwej formy sztuki? A może to romantyczny aspekt występujący w Bölzer? Nie sądzę, że jest to pytanie o świadome przeciwstawianie się chaosowi samemu w sobie, raczej, przynajmniej w moim przypadku, o stwarzanie możliwości stworzenia lub zbudowania czegoś, co odzwierciedla lub odwzajemnia rzeczy niewidoczne, jakich doświadczam. Unikając zbędnego filozofowania, większość tego, co robię polega na czystej intuicji (opartej na bardzo mocnym poczuciu wewnętrznego zorientowania oraz sporej dawce przypadkowości) i nie jestem skłonny do wnikliwego analizowania każdego związku z materią metafizyczną, żeby na końcu zrozumieć, że nie niesie ze sobą żadnej odpowiedzi. Jedną z naszych słabości, jako gatunku, jest stworzenie możliwości niszczenia esencji przez nazywanie tego, co potrafimy skategoryzować, udomowić, a ostatecznie zdominować (dobry przykład, w jak przemyślany sposób to porządek zdobywa przewagę). Wydaje się mi, że w swojej twórczości nie tyle starasz się odnieść do muzyki, jaka się otaczałeś we wczesnych latach, ile do ducha owej muzyki, przepuszczając ją przez swój własny filtr, pozwalający na wyłapanie esencji i przeniesienie tych elementów do Bölzer, zgadzasz się? Staram się kierować swoją kreatywność do miejsca w pełni świadomie niezależnego od tego, co robią inni ludzie, lecz nie twierdzę, że jestem w tym już odpowiednio dobry, haha. Mogę tylko stwierdzić, że całkowite odarcie z zewnętrznych wpływów nie ma raczej racji bytu w muzyce takiej jak ta i lepiej pasuje do szerszych tonalnie gatunków. Dla mnie osobiście inspiracja i kreatywność zrodzone są z bezimiennego, płynnego źródła zbliżonego i posiadającego właściwości porównywalne do wody. Z natury jest ono bardzo kobiece oraz nie do końca oczywiste. Doświadczenia te nauczyły mnie cierpliwości, jak i

82

komponuję. Jestem przekonany, że moje podejście do riffów jest trochę niekonwencjonalne i niekoniecznie wszystkim pasuje, ale czuję się z tym dobrze!

szczerości pośród innych wartości, które powinny wpływać na owocną relację. Jako mężczyzna nauczyłem się dzięki niej wiele o mnie samym. Postrzegam Bölzer jako zespół pozbawiony granic stylistycznych oraz ograniczeń. Za każdym razem nie mogę się opędzić od myśli, jak to możliwe, aby pisać tak bezpośrednie i szalone kawałki. Wydaje się, że jest to coś, co dzieje się od początku do końca poza kontrolą. Doceniam twój entuzjazm, przyjacielu, lecz wskazana jest tu skromność! Nasza muzyka podlega stylistycznym oraz technicznym ograniczeniom, szczególnie w porównaniu do naprawdę genialnych artystów pośród dziedzin sztuki, jakimi się parają. Relatywizując, wszystko jest prostym strzałem energii w bezgranicznym morzu nicości, poddanym ocenie (lub nie) w mgnieniu oka. Jeśli iskra, którzy wytworzymy znajduje uznanie w oczach innych osób, czuję się zaszczycony i szczęśliwy, że mogę się nią z nimi podzielić. W nawiązaniu do poprzedniego pytania, pozwól że zapytam o wpływ eksperymentowania i aspektu improwizacyjnego w procesie twórczym? Nie uważam Bölzer za projekt eksperymentujący, choć pozwalamy sobie na specyficzną swobodę celem przełamania kilku konwencji. Jeśli jakiś pomysł wywołuje między nami pozytywną reakcję, staramy się na tej bazie coś stworzyć i przekonać się, gdzie nas zabierze. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Jesteśmy świadomi, że muzyka porusza się w określonych stylistykach, a granice, które dostrzegamy niekoniecznie należy ignorować. Improwizacja ma miejsce w trakcie prac studyjnych, większość ambientowych elementów w kompozycjach, typu intro oraz outro jest wynikiem eksperymentów lub improwizacji. A skąd bierze się to specyficzne podejście do melodii? Z jednej strony, chwytliwych, z drugiej, totalnie obłędnych. Nie jestem pewien! Jestem wyczulony na melodykę w obrębie muzyki klasycznej, czy jazzu, aczkolwiek przyznaję, że jestem wybredny co do melodii, które do mnie trafiają. Dorastałem będąc zanurzonym w wielu odmiennych stylach muzyki i cieszyła mnie każda dobrze napisana piosenka, bez względu na jej stylistykę. Staram się zachować zdrowy krytycyzm, kiedy sam

MUSICK MAGAZINE #29 / BÖLZER

Czy Bölzer pozwala realizować twoją wizję w 100%? Pytam o to, ponieważ wspominałeś o możliwych innych projektach, w które się zaangażujesz. Jak wspomniałem, Bölzer zna swoje miejsce i ograniczenia, których jesteśmy świadomi, lecz które nie stanowią dla nas utrudnienia. Obydwaj mamy mnóstwo pomysłów, które wymagają naszej całkowitej uwagi. Więcej o tym w swoim czasie! Przeczytałem gdzieś, że Bölzer to coś więcej, niż tylko zespół. Zgodzisz się, że to postawa życiowa? Myślę, że każda pasja, która pochłania tyle czasu i energii, co nasz zespół, staje się integralną częścią twojego życia i tożsamości. Zatem, tak - jako wehikuł pozwalający definiować moją osobistą filozofię i charakter, Bölzer jest nieodłącznym elementem naszych życiorysów, ale nie oznacza to, że niżej oceniamy nasz czas spędzany na zajęciach niezwiązanych z graniem. Dzięki Bölzer i związanych z koncertowaniem podróżach, udało nam się poszerzyć nasze horyzonty i przyjąć bardziej wyluzowaną postawę. Przez to powrót po trasie do normalnego rytmu życia w Szwajcarii przypomina trochę szok kulturowy. Myślę, że każdy koncertujący muzyk zna to uczucie. Jak się pracuje w duecie? Oznacza to wzajemne uzupełniania się, bazowania na przeciwieństwach, a może kreatywny konflikt osobowości? Łączy nas silna przyjaźń, którą na wiele sposobów zdefiniował zespół, ale którą wciąż doceniam samą w sobie. Wierzę, że tak samo dzielimy nasze mocne oraz słabe strony, mając na uwadze podejmowane decyzje, jak i zwiększony poziom samokrytycyzmu. Konflikty personalne między nami występują sporadycznie, zazwyczaj są krótkimi chwilami braku autorefleksji. Słychać, iż pracujecie jak jeden organizm. Jak długo zajęło wam przeniesienie takiego rodzaju zrozumienia na poziom, na jakim się znajdujecie? Współpracujemy ze sobą owocnie od czasu pierwszej próby w 2008, choć nie można tego brać za pewnik, ani za żądanie, nauczyliśmy się komunikować w ciszy. Pomimo obfitych biesiad, jakie miały wtedy miejsce, byliśmy bardzo produktywni i dość szybko pojawiły się zręby naszego stylu, co złożyło się na utwory z Roman Acupuncture. Luksusem jest dzielenie się niewypowiedzianym zrozumieniem z kimś, szczególnie na poziomie kreatywnym, za co jestem wdzięczny. Zastanawiałem się nad statusem zespołu i uzmysłowiłem sobie, że ludzie rozmawiają o Bölzer bez aspektu czasowego, ale w odniesieniu do kolejnych wydawnictw


oraz ich zawartości, co może być postrzegane, jako jedna z mocniejszych stron zespołu, szczególnie jeśli zwykliśmy żyć w rzeczywistości, gdzie dziennie wychodzi cała masa nowej muzyki. Wygląda na to, że nasz styl potrafi polaryzować publikę, co uważam za pozytywny jego aspekt, jeżeli chodzi o tę konkretną scenę. Dla nas każde wydawnictwo jest refleksją nad konkretnym momentem w czasie. Kiedy opuszczam orbitę po zakończeniu prac nad płytą, staram się skoncentrować całą swoją energię na następnych pomysłach. Chciałbym wyrazić najwyższe uznanie dla fanów, którzy trawią naszą twórczość w równie lekkomyślny sposób, haha! Bölzer prezentuje nowe podejście z każdym wydawnictwem. Słuchając ich, słyszę korelację między muzyką, a brzmieniem, lecz żadne z nich nie brzmi, jak poprzednie. W którym momencie objawia się wizja brzmienia? Odbywa się to zawsze stopniowo, trwa przez całą długość procesu, od zrębów muzyki po jej rozkwit. Jak już wspomniałem, staramy się przejść w inny stan umysłu po zamknięciu cyklu każdego z wydawnictw, pozwalając świeżym pomysłom pokazać nam nowy kierunek. Przypomina to budowanie czegoś nieznanego na znajomym gruncie. Struktura i balans jest tym, nad czym skupiam się tworząc – powiedziałeś. Masz w głowie kierunek w jakim podążasz? Czy to w ogóle dla ciebie istotne? A może wolisz skupić się na nieograniczonym przepływie emocji? Siłą napędową naszej muzyki od zawsze był riff. Riff dyktuje jakiej energii i jakim emocjom oddamy się w utworze, chwytając moment pierwotnej siły, która wskaże kierunek naszej intuicyjnej podróży. W tym znaczeniu, mamy do czynienia z niepohamowaną emocjonalną aktywnością prezentowaną jakby była rozważnie zbudowana. Soma oraz Aura były koncept albumami, Soma skupiała się na aspekcie żeńskim, Aura na męskiej energii. A czym jest Lese Majesty? Stoi za nim jakiś koncept? Lese Majesty opiera się na spontanicznych emocjach, zbliżonych do tych, które stanowiły rdzeń naszych inspiracji w trakcie prac nad materiałem demo. Tyle, że teraz udało nam się te emocje lepiej ustrukturyzować. Po nagraniu Hero dotarło do nas, że znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym, w którym konieczne okazało się przedstawienie bestii jej odbicia w lustrze, choćby po to, by ujrzeć jej reakcję. Wiele aspektów lirycznych zrodziło się z niechęci do szacownych instytucji oraz z lojalności wobec Ziemi i jej religii. W gruncie rzeczy Lese Majesty opowiada o przebudzeniu ze śmiertelnego zamroczenia abrahamską fantazją i przekazaniu areny buntowniczym głosom indywidualizmu.

Postrzegam Lese Majesty za wasz najbardziej eklektyczny materiał. Oczywiście, to wciąż Bölzer, ale wypróbowujący nowych rozwiązań w strukturach utworach, jak i w nich samych, wprowadzający nowe rozwiązania: klaskanie, gwizdanie, coś na kształt pieśni wojennych etc. Zgodziłbym się, że ów materiał jest być może bardziej eklektyczny z natury, aczkolwiek nie było to naszą świadomą intencją. Nie jest mi po drodze z przeintelektualizowaną ekspresją, pozwalam raczej tym małym niuansom, jak gwizdanie lub ambientowe interludia, pojawiać się spontanicznie w duchu, z którego się wywodzą. W jakim stopniu Lese Majesty daje odpowiedź na pytanie o kierunek na drugiej płycie długogrającej? Nie mogę konkretnie wskazać, jaką formę będzie miał nasz kolejny album. W obecnym stadium mamy dopiero szkielety kompozycji. Jakkolwiek mogę powiedzieć, że zostanie zachowany, a nawet mam nadzieję, przekroczony rozmach, jaki osiągnęliśmy na obecnym materiale. Wpływ psychodelików na muzykę Bölzer jest znany, a co z tekstami, które nie są oczywiste, sprowadzają na manowce. Nasza muzyka nie jest inspirowana psychodelikami i czuję, iż nadmiernie interpretowane mogą być nasze wcześniejsze z tym doświadczenia. Jestem głęboko przekonany, że konkretne psychodeliki, gdy podchodzi się do nich z szacunkiem, mogą niesamowicie wspierać poszerzanie horyzontów (lub ich odkrywanie). Wydaje się mi, że znacznie ważniejsza jest umiejętność odnajdywania inspiracji za pomocą naturalnych środków, jak sport, sztuka, czy natura. Ucieczka w góry i zanurzanie się w wyżej wymienionych stymulanty stanowi punkt wyjścia dla pisania tekstów. Szwajcaria postrzegana jest za idylliczne miejsce do życia, a jaka jest największa bolączka współczesnej Szwajcarii? Mamy mnóstwo naturalnego piękna oraz historii w Szwajcarii, a to ze względu na zamożność i przesadny komfort życia. Wiele osób żyje w przysłowiowej bańce wypełnionej sztuczną harmonią oraz zadowoleniem, gdzie kariera i stan materialny stanowią o dobrym samopoczuciu. Jednak bez wątpienia takowe spaczenia nie są dla tego kraju wyjątkowe, jako że duża część świata rozwiniętego ma podobne problemy. Kilka lat temu opublikowałeś pewne oświadczenie. Smutnym jest, że niektórzy wciąż wymagają od drugiej osoby wyjaśnień kim jesteś i o czym myślisz. Czy coś się zmieniło przez ten czas? Bycie zmuszonym do zaangażowania w temat osoby mojego ojca i naszych korzeni etnicznych było dla mnie bardzo smutne i frustrujące, ale jestem przekonany, że rozjaśniłem dzięki temu kilka kwestii,

które miały na celu demonizowanie mojej osoby z powodu głupich i egocentrycznych pobudek. Każdy (łącznie z mainstreamowymi mediami), kto uważa, że jestem rasistowskim bigotem, nie tylko obraża mnie i moją rodzinę, ale również wystawia siebie samego na pośmiewisko. Jakie rady otrzymałeś od ojca-muzyka? Ojciec nauczył mnie wielu wartościowych rzeczy w życiu, chociażby tego, by oceniać drugą osobą po czynach i zachowaniu, a nie ubiorze, ale również sprawił, że stałem się otwarty na zróżnicowane gatunki muzyczne. Wydaje się, że nauczyłem się paru biznesowych za i przeciw, bazując na jego przykładzie, co okazało się przydatne od pierwszego dnia mojej działalności. Czy zdarzyło się wam grać razem? Tak, choć mamy sporo do nadrobienia odkąd dzieli nas spora odległość. Powinienem doprowadzić do naszego wspólnego projektu, póki nie jest na to za późno! Z wiekiem jestem coraz bardziej świadomy, jak podobne formy muzycznej ekspresji wybraliśmy. To przyjemne, aczkolwiek otrzeźwiające spostrzeżenie. Opowiadałeś o trzeciej sile, którą jest JA. Na FFTTF Morbid Angel wymienione są trzy jej aspekty: Jestem, Będę, Tworzę. Który jest tobie najbliższy? Każdy z wyżej wymienionych wymaga niezależności w przedstawionym kontekście. Z mojej perspektywy powiedziałbym, że wszystkie trzy. Zainicjowałeś powstanie własnego labela Ligthning & Sons. Z jakich powodów? Dbania o własne interesy, trzymania ręki na prawach wydawniczych, a może masz ambicje pobawić się w wyszukiwanie talentów? Decyzja powołania własnego labela Ligthning & Sons przede wszystkim miała na celu zwiększenie własnej autonomii w kontekście biznesowym oraz możliwość estetycznej reprezentacji naszej twórczości, jako całości. Nasze wcześniejsze wytwórnie traktowały nas dobrze, lecz w trakcie tworzenia nowej płyty byliśmy świadomi osiągnięcia punktu zwrotnego, należało zatem uczynić krok w kierunku dalszej niezależności. Niezależnie od rezultatu stanowi to wyzwanie oraz ważne zobowiązanie. Jak na razie, żadnych planów, co do A&R! Jaka wg. ciebie jest najważniejsza wartość w muzyce? Szczerość wobec siebie oraz podążanie za inspiracjami, gdziekolwiek mogą zaprowadzić. Dzięki za poświęcony czas! ps. podziękowania dla Maćka Stankiewicza za pomoc merytoryczną. :) Autor: Tomasz Mądry Zdjęcie: archiwum zespołu

MUSICK MAGAZINE #29 / BÖLZER

83


Morbid Stench - nowy nabytek naszego rodzimego Putrid Cult. Zespół, który skutecznie i z pasją rzeźbi w Death/Doom Metalowej materii. Efektu możecie posłuchać na ich debiutanckim krążku Doom and Putrefaction, a jest czego słuchać! Oj, jest! Zapraszam do rozmowy o zespole, nowej płycie, a i innych sprawach, jaką odbyłem z wokalistą grupy Ronaldem Jeminezem vel The Master Bucher. Przemek Bukowski: Na początek przedstaw nieco swój zespół naszym czytelnikom i opowiedz, jak zaczęła się historia Morbid Stench. Jak się poznaliście, co zainspirowało cię do założenia zespołu? Ronald Jeminez: Morbid Stench to zespół z Ameryki Środkowej, który łączy elementy gęstego i klimatycznego doom z ciężarem i brutalnością death metalu. Ta mieszanka ma na celu stworzenie szczególnej złowieszczej i hipnotycznej atmosfery. Zespół powstał, kiedy kilka lat temu Morbid i ja nawiązaliśmy kontakt. No początku ubiliśmy kilka wspólnych transakcji, a potem pojawiły się plany odnośnie nagrania i wydania muzyki. Pierwszą rzeczą, którą wspólnie zrobiliśmy to był projekt o nazwie Disorder, skończyło się na tym, że udzieliłem się wokalnie na 2 utworach z ich albumu En El Rio Del Olvido, podobał nam się rezultat i postanowiliśmy zacząć coś, co później przerodziło się Morbid Stench. Przejdźmy do waszego debiutanckiego albumu, w końcu jest! Okazuje się, że jest dostępny dzięki polskiej wytwórni Putrid Cult. Jak zaczęła się wasza współpraca z Morgulem?

84

Morgul i Morbid mieli ze sobą kontakt ze względu na działania w obu swoich wytwórniach. Kiedy zaczęliśmy rozglądać się za wytwórniami, do których moglibyśmy wysłać materiały promo, było oczywiste, że Putrid Cult będzie wśród nich. Morgul okazał się fajnym gościem, naprawdę oddanym muzyce i bardzo cieszymy się z tego, że to właśnie z nim podjęliśmy współpracę.

dostrzec trochę wpływów Rippikoulu, Sempiternal Deathreign, Sinostrous Diabolus. Oczywiście nie zamierzamy kopiować którejkolwiek z wyżej wymienionych zespołów, staramy się stworzyć własną muzykę uwzględniającą to, co miało na nas wpływ. Jesteśmy z Ameryki Środkowej i chcemy, aby było to zauważalne, słuchając całości zarówno muzycznie, jak i koncepcyjnie.

Doom and Putrefaction to hołd dla starej szkoły. Wydaje się, że czerpiecie wiele inspiracji od takich zespołów, jak Treblinka, wczesny Paradise Lost, Asphyx, a nawet Necros Christos. Efektem jest dobrze zbalansowana, oldschoolowa mieszanka death i doom Metalu. Powiedz mi, co skłoniło cię do pójścia właśnie tą drogą w waszej muzyce? Słuchamy wielu klasycznych grup. Jesteśmy w to zaangażowani od ponad dwóch dekad, byliśmy świadkami eksplozji sceny deathmetalowej lat 90., która przyniosła powstanie kilku kamieni milowych dla tego gatunku. Biorąc pod uwagę sporą ilość wolnych i ciężkich fragmentów myślę, że można w naszej muzyce

Okładka albumu doskonale koresponduje z muzyką i atmosferą materiału. Używaliście głównie czarno-białych elementów przy wszystkich wydawnictwach. Jak ważny jest dla ciebie aspekt graficzny? Z jakich rzeczy czerpiesz inspirację, czy muzyka ma tu mówić sama za siebie? Jest naprawdę ważny, dlatego poświęcamy temu wiele uwagi. Jeśli chodzi o Morbid Stench, skupiamy się nie tylko na komponowanie muzyki z określonym nastrojem lub pisaniem tekstów według określonego podejścia, całość wychodzi poza te elementy i obejmuje różnorodne aspekty, które łączymy w bardzo specyficzny sposób, który wpływa na ogólny koncept. Są zespoły, które zapominają o

MUSICK MAGAZINE #29 / Morbid Stench


tym, jak ważne jest utrzymanie spójnej wizji. Wszystko musi dobrze się ze sobą łączyć. W naszym przypadku sedno jest dosyć proste i zawarte w tytule albumu. Jak oceniasz Doom and Putrefaction już po jego wydaniu, czy jesteście całkowicie zadowoleni z efektu, który osiągnęliście, czy uważasz, że coś można było jeszcze zrobić? Czy masz jakieś szczególne wspomnienia dotyczące procesu nagrywania? Album jest dokładnie tym, co chcieliśmy osiągnąć z tym materiałem. Jak dotąd reakcja na płytę jest naprawdę dobra i cieszy nas to niezmiernie. Jeśli chodzi o twoje drugie pytanie, byłem w tyle z tekstami do albumu. Czas uciekał i nie pojawiała się żadna inspiracja, absolutnie nic. Pomyślałem, że może potrzebuję tutaj trochę presji, więc zarezerwowałem studio z tygodniowym wyprzedzeniem. Mimo tej przerwy, nic właściwie nie ruszyło w temacie tekstów. Kiedy zacząłem nagrywać wokale, miałem gotowe teksty do tylko dwóch numerów (The Eucharist & Disincarnated, Intoxicated & Mutilated), w pozostałych musiałem improwizować. Jednak najtrudniej było, kiedy zdałem sobie sprawę, że jest jedna piosenka bez żadnych tekstów ani linii melodycznej. I tu też musiałem improwizować. Teksty, wokale powstawały na bieżąco, a całość wyszła płynnie i naturalnie, do tego stopnia, że ​​zostało to nagrane za pierwszym podejściem! Właściwie wszystkie wokale na płycie zostały nagrane w ciągu jednej sesji trwającej 2 godziny. Wasz wokalista jest członkiem Necrogod, z którym w 2017 roku nagraliście 7-calowy EP. Jak oceniasz tego rodzaju wydawnictwa? Jak wspominasz pracę nad splitem The Bifid Tongue of Doom & Death? Pomysł pojawił się, kiedy odwiedziłem Salwador i Gwatemalę w 2017 roku, aby zagrać tam kilka koncertów z Morbid Stench. W pewnym momencie Morbid, Diego Estrella (Evil Domain Productions, był na trasie wraz z Lucifera) i ja zaczęliśmy rozmawiać o wydaniu Morbid Stench na winylu. Z drugiej strony, Necrogod to deathmetalowy projekt, przy którym działam z Roggą Johanssonen (The Grotesquery, Paganizer i wiele innych), więc poprosiłem go o skomponowanie utworu na takie wydawnictwo i w ciągu kilku dni był gotowy. Wydaje mi się, że jest to świetne wydawnictwo, pokazuje fajne połączenie death metalu w wykonaniu NECROGOD (Burning in Disgrace) i elementów doom metalu Morbid Stench (The Malodourous Crucifix). Dlatego 7” zatytułowana jest The Bifit Tongue of Doom and Death i dlatego na przedniej okładce jest wąż, a na tylnej dwa demony. Jesteście też członkami Insepulto i Conceived by Hate, oba zespoły wydały swój materiał sumptem polskiego Psycho Records i rosyjskiego Satanath. Wydaje się, że znajdujesz dużo wsparcia ze strony wytwórni i fanów z Europy Wschodniej.

Czy ich oferty były lepsze niż wytwórni z twojego otoczenia? Czy uważasz, że europejski grunt jest lepszy dla waszej muzyki? W przypadku Insepulto miałem już kontakt z Robertem z Psycho Records. Kiedyś pisałem recenzje do niektórych webzinów, a on wysyłał mi trochę materiałów, w ten sposób nawiązaliśmy kontakt. Kiedy wysłałem mu kilka utworów z debiutanckiego albumu Insepulto Morbid Spawn of Resurrection, natychmiast zaoferował nam możliwość wydania albumu, co oczywiście zaakceptowaliśmy, ponieważ wiedziałem, jak dobrze zrobione były jego dotychczasowe wydawnictwa. Tak, dostrzegliśmy ogromne wsparcie z tej części Europy i bardzo to doceniamy.

płytach, jestem pewien, że znasz polską scenę znasz bardzo dobrze. Czy masz tu jakieś ulubione grupy? Coś, co może wpływa na Ciebie w jakikolwiek sposób, inspiruje? Oczywiście, Polska zawsze miała kapitalną i mocną scenę. Przynajmniej ja tak to widzę. Pamiętam Bundeswehrę, a tak naprawdę to ich winylowy split z Nergal, który ukazał się za pośrednictwem Warmaster Records z Kolumbii. Przypomnam sobie też inny zespół, Aberration i demo Massacre of the Earth. Nie można też zapomnieć o Dead Infection, Pandemonium. Ci drudzy to jeden z moich ulubionych zespołów z Polski. Jest jeszcze Vader, Dies Irae. Macie naprawdę sporo genialnych zespołów z których możecie być dumni!

Jak wygląda sceny metalowa w Salwadorze i na Kostaryce? Czy możesz polecić jakieś zespoły z twojej okolicy? Środkowoamerykańska scena nie dociera specjalnie daleko, ludzie o wiele lepiej kojarzą zespoły z sąsiedniego Meksyku (Cenotaph, The Chasm , Disgorge, Tenebrarum, Denial, Toxodeth etc.) lub południowoamerykańskie, jak brazylijskie klasyki pokroju Sarcofago, Sepultury, Sextrash, MX, Chakal. Mistrzów z Peru, takich jak Mortem lub Hadez, chilijski Attomik Aggressor, Deth Yell, kolumbijska Masakra, wenezuelski Krueguer lub argentyński Vibrion. To ekipy, które ludzie utożsamiają ze sceną Ameryki Łacińskiej, południowoamerykańskiej, ale Ameryka Środkowa… Tutaj wygląda to słabo. Jednak mieliśmy kilka godnych polecenia grup: Horgkomostropusa z Hondurasu, Kabaka z Salwadoru, Pseudostratiffied Epithelium z Kostaryki (byłem częścią tego zespołu w latach 90.).

Coraz więcej zespołów chce dotrzeć do jak największej liczby fanów, mierząc w gwiazdorstwo. Chyba wiesz, co mam na myśli. Tworzenie muzyki dla mas, image na pokaz, szokowanie dla zwrócenia na siebie uwagi, pieniądz priorytetem. Co sądzisz o dzisiejszej sytuacji sceny? Czy jest jakiś zespół, który mocno wspierasz / podziwiasz? Czy są jakieś do których pałasz niechęcią? Moim zdaniem, jeśli jesteś w zespole, to jest to wynikiem potrzeby wyrażenia swoich pomysłów i emocji. Potrzeby stawiania sobie wyzwań, aby być lepszym i stale się rozwijać. Widziałem tak wiele przypadków muzyków sfrustrowanych Metalem, ponieważ ograniczał ich działanie. Zawsze myślałem, że jeśli twoim celem jest zwrócenie uwagi mediów, to nieuchronnie jesteś skazany na to, że tutaj się tego nie osiągnie. Dla mnie ta muzyka nie jest środkiem do zdobycia uwagi, sławy, to podróż, szansa na nawiązanie kontaktów z ludźmi, znalezienie osób w innych, odległych krajach, takich jak na przykład Polska, dzielenie tej samej pasji, posiadanie wspomnień z konkretnych chwil w życiu związanych z niektórymi albumami lub koncertami. To jest dla mnie ważne. Nie mogę prosić o nic więcej.

Doom and Putrefaction został wydany na 3 różnych nośnikach. Czy sami jesteście kolekcjonerami? Czy mógłbyś wymienić jakieś wydania o szczególnym znaczeniu dla ciebie? To jest coś bardzo istotnego i ważnego dla całej naszej trójki i jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Wiesz, trzech starych kolesi, to format fizyczny jest koniecznością. Nie mamy nic przeciwko cyfrowemu, ale dorastaliśmy widząc albumy w winylach, na CD lub taśmie. Format cyfrowy jest dla nas czymś dziwnym, ale rozumiemy, że nowsze pokolenia są do niego znacznie bardziej przyzwyczajone ... i w sumie dobrze. Mam w swojej kolekcji kilka wyjątkowych tytułów, na przykład Slumber of Sullen Eyes Demigod na 12’’ LP, pierwsze wydanie z Drowned Productions, odzyskałem go w latach 90., kiedy wyszedł wydany przez ich wokalistę Esę Linden. Mam pierwszy pressing Sarcofago INRI. Posiadam też kilka taśm, ale nie pamiętam teraz tytułów. A nie, czekaj! Mam demo Pandemonium Devilri. To z pewnością cenny materiał w mojej kolekcji. Mówiąc o fascynacjach muzycznych,

Czy planujecie odwiedzić Europę ze swoim nowym materiałem, aby fani mogli waszej płyty na żywo? Wiesz, czekamy tu na was. W 2017 roku Concieved by Hate zagrało kilka koncertów w Polsce. Nie wiem, czy uda się to z Morbid Stench. Fajnie byłoby zagrać u was, poznać fanów i wypić wspólnie kilka piw Wielkie dzięki za wywiad Dzięki wielkie! To była prawdziwa przyjemność móc zamienić z Tobą kilka słów. Przy okazji pozwalam sobie przesłać piekielne pozdrowienia wszystkim polskim fanom! Autor: Przemysław Bukowski Zdjęcie; archiwum zespołu

MUSICK MAGAZINE #29 / Morbid Stench

85


PRENUMERATA 2020

4 numery z dostawą do domu w tym 1 numer gratis Do pierwszych 200 zamówień dodajemy płytę z katalogu: Pagan Records Fallen Temple, Godz Ov War Productions, Mythrone Promotion Defense Records, SELFMADEGOD RECORDS

86


Zamawiaj. Czytaj.

72

80

4 numery (1 gratis!)

plus koszt przesyłki pocztowej, krajowej (list zwykły - priorytetowy)

ZAMÓW NA: www.musickmagazine.pl 87


Medico

Medico Peste nie zostawia wątpliwości – nie chcą być jednym z wielu, i nie są. To, co proponują na najnowszym albumie zatytułowanym The Black Bile to mały majstersztyk. Aż serce rośnie, kiedy słucham tej płyty, słysząc tyle zajebistości w jednym miejscu. Ekipa z Krakowa umie nie tylko ciekawie grać, ale i opowiadać o sprawach związanych z zespołem. Mówią Lazarus i The Fall. Piotr Dorosiński: Schizofreniczny black metal. Czyj to pomysł na streszczenie nowej płyty? Jak rozumieć to hasło, w prostych słowach? Lazarus: Season of Mist chciał byśmy w skrócie opisali swoją muzykę. Biorąc pod uwagę tematykę i specyficzną atmosferę uznaliśmy, że to hasło najlepiej opisuję zawartość nowego materiału. Przez pierwsze lata działalności uparcie podpinano nas pod nurt RBM, co – patrząc na nasze ówczesne inspiracje – wcale nie dziwi. Jednak pod względem przekazu nigdy nie byliśmy częścią tego nurtu, choć religia i antagonizm wobec niej cały czas były jednymi z motywów przewodnich. W swojej całości – muzycznej, lirycznej i wokalnej – The Black Bile jest albumem chaotycznym, dwubiegunowym, z gwałtownymi wahaniami po całej długości spektrum emocjonalnego – od skrajnej rozpaczy, po psychopatyczny szał – zaś religia wystę-

88

puje bardziej jako zespół psychopatologiczny... A w najprostszych słowach: coś między Shining a Deathspell Omega. Medico Peste nie wzbudza kontrowersji, krytyka jakoś specjalnie się wami nie zajmuje - mają inne adresy do pojedynków. A wy po cichu robicie swoje, np. nowy album. Może i jesteście mało ofensywni w mediach, i brak wokół was zgiełku i szumu, do tego rzadko nagrywacie i reglamentujecie koncerty, ale na afiszu utrzymujecie się cały czas i nie jesteście anonimowi. Co w waszej opinii decyduje o tym, że nie musicie przy okazji kolejnych materiałów na nowo debiutować? tF: Alternatywą do zgiełku, promocji, aktywności w social media jest po prostu skupienie się na graniu. Włożyliśmy cały swój czas i energię w to, żeby nagrać dobry album i wydaje mi się, że właśnie to utrzymuje nas na powierzchni. Nawet

MUSICK MAGAZINE #29 / Medico Peste

jeżeli znikamy na kilka lat, co się zdarzało, to ludzie o nas pamiętają, bo wiedzą, że zagraliśmy w przeszłości dobre rzeczy i wiedzą, że za jakiś czas można od nas oczekiwać kolejnej, solidnej płyty.

Nigdy nie posadziłbym was o poczucie samozajebistości. W końcu tworzyć taki zespół jak Medico wymaga z pewnością sporo pokory i samozaparcia, ale teraz zabrzmiałeś dwuznacznie. Interesuje mnie czy jesteście podobnego zdania do tych, którzy uważają, że lajki są gówno warte? A jak tak, to jak promować swoją muzykę, bo nie dam się przekonać, że w dzisiejszych czasach da się nie zginąć wśród tłumu zespołów jedynie w oparciu o jakość muzyki. W końcu takich Musicków na całym świecie została dosłownie garstka, nie damy rady wszystkiego sami uciągnąć (śmiech). tF: Do samozajebistości nam bardzo daleko, mocno krytycznie podchodzimy do tego, co robimy, ale robimy to z pasją i w pocie czoła. Jeśli ktoś by mi puścił MP, to niezależnie od tego, czy by mi się to spodobało, czy nie, pomyślałbym sobie – grają nie od wczoraj, nie napisali tego w tydzień na kolanie i nie nagrali w dwa dni. Miałem na myśli, że po prostu gramy i będziemy grać i nie będziemy nigdy wypuszczać gówna opakowanego w brokat.


Mam wrażenie, że ta płyta powstała w myśl zasady: nic na siłę. Wbrew pozorom na nowej płycie nie odlecieliście daleko w kosmos w poszukiwaniu inspiracji. Duża część nowych utworów to klasyczny, prosty black metal. W kombinacji z zupełnie niemetalowymi elementami daje to efekt zarówno tradycjonalizmu, jak i dziwności oraz świeżości. tF: Tak, ta płyta jest stosunkowo prosta i powstawała długo i powoli. Może tam są elementy dziwne, niepasujące, inspiracje czy to lynchowskim jazzem, czy muzyką pokroju The Tiger Lillies, ale to wszystko warzyło się w kotle z dość tradycyjnym i surowym black metalem, aż połączyło się z nim w jednolitą masę.

Peste

A jak już eksperymentujecie to zaglądacie do światów rzadko odwiedzanych przez inne zespoły z puli blackmetalowej. Dobijacie momentami nawet do ciężkich, kwaśno-jazzowych rejonów. Połączyliście różne elementy, a mimo to zadziwiająco dobrze się tych numerów słucha. Jest klarownie, tak akurat, żeby się słuchacz w tym nie pogubił. Mówiąc wprost - podoba mi się ta płyta, bo gracie muzykę do słuchania, a nie sztukę dla sztuki. tF: Gramy przede wszystkim muzykę dla siebie. To jest absolutny priorytet, ja po nagraniu chcę puścić sobie płytę i posłuchać jej z przyjemnością. Nawet jeżeli łączymy inne gatunki, to nie jest to eksperyment dla samego eksperymentu, czy dla szoku. Nie jest to laboratorium, w którym sprawdza się co jeszcze z czym można połączyć w ekstremalnej muzyce metalowej. Robimy coś, czego chcemy słuchać i jeśli ty też chcesz tego słuchać, to bardzo do-

Pod znakiem Łazarza

Nazywanie tego, co zrobiłeś dobre, czy solidne, jest moim zdaniem bardzo daleko od zajebiste, przełomowe, czy inne megalomańskie lepsze od innych. Lajki są odbiciem rzeczywistości, pokazują w przybliżeniu jak ludzie myślą o twoim zespole, i w ogóle czy coś myślą. Myślę, że wyświetlenia kupione na hinduskiej farmie nie są wiele warte, tak samo jak lajki po chwilowym hajpie, o którym ludzie zapomną za parę miesięcy, ale lajki od ludzi, którzy słuchają twojej muzyki są warte wiele i wiele mówią. To wskaźnik ważny i godny obserwowania, ale też obserwowania z dystansem, bo może bardzo mylić. No i najważniejsze – one mówią tylko o twojej popularności i rozpoznawalności, ale nigdy o jakości tego, co robisz. Poczekaj, ten wtręt o samozajebistości wziął się stąd, że po prostu zrozumiałem, iż promocja jest dla ciebie sprawą nieistotną, bo liczy się tylko jakość muzyki. To nie miało żadnego związku z posądzaniem was o narcyzm. To tak gwoli wyjaśnienia. Idźmy dalej. Zgodzicie się, że The Black Bile nie jest wydawnictwem

do którego można przypiąć powiedzenie: najważniejsze jest pierwsze wrażenie? The Black Bile największe wrażenie robi w całości, słuchane na wyrywki traci moc. Przynajmniej jak tak to odbieram, bo kiedy posłuchałem „singlowego” God Knows Why pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy była taka: przekombinowali. A kiedy usłyszałem cały krążek takiego wrażenia nie miałem nawet przez chwilę. L: Na pewno coś w tym jest. O ile mam swoje ulubione numery, które słucham na wyrywki myślę, że odbiorca tego materiału po połowicznym przesłuchaniu go miałby mylny obraz całości. Dlatego zgadzam się z tobą, że jest to jedna z tych płyt, przez które trzeba przebrnąć od początku do końca, by zrozumieć o co tu chodzi. tF: Ja prawie zawsze polegam na pierwszym wrażeniu, jakie robi na mnie płyta i prawie nigdy nie daję drugiej szansy. Najlepiej kiedy album jest całością jako historia, ale każdy pojedynczy kawałek też opowiada tą historię w skali mikro. A nawet jeśli nie opowiada, to dobrze jeśli zaintryguje na tyle, żebyś posłuchał całej historii.

brze, bo stoimy po tej samej stronie. Dobrze powiedziane, bo przecież to, że ktoś nie chce słuchać Medico Peste, nie oznacza, że jesteście do dupy. Chcielibyście, żeby The Black Bile trafił też do słuchaczy spoza środowiska blackmetalowego? To album niejednoznaczny, to już ustaliliśmy. Jednocześnie jest tak brzydki i ponury, że dla niewyrobionego ucha może to być nie do przejścia. tF: Wydaje mi się, że to metalowy album i trafi raczej do ludzi z takim właśnie backgroundem. Jeśli będzie go słuchał ktoś z poza – będzie mi bardzo miło. L: Spodziewam się, że sporo ludzi właśnie ze środowiska blackmetalowego uzna ten album za nie do przejścia, głównie przez te eksperymentalne rozwiązania. Z kolei to one mają szansę trafić do ludzi spoza tej grupy – oczywiście pod warunkiem, że ponurość i brzydota są estetyką, której szukają w muzyce. Płyta ma mnóstwo zakamarków, różnych źródeł inspiracji - oprowadźcie nas po nich.

MUSICK MAGAZINE #29 / Medico Peste

89


tF: Banalnie mogą odpowiedzieć, że DMDS, The Tiger Lillies i francuski black metal sprzed kilkunastu laty były dla mnie głównymi filarami muzycznymi inspirującymi nowy album, ale powiem ci coś nieoczywistego, co może cię zaskoczyć. Miałem kiedyś sen, w którym uciekam przed czymś. Nie wiem do końca co to jest, bo nie chcę się obrócić i zobaczyć. Uciekam przez łąkę lub ogród, jest dzień. Kiedy czuję, że to coś się zbliża – moje mięśnie zaczynają się zatrzymywać, ruszam się powoli, jak w jeziorze pełnym smoły. Powietrze gęstnieje, jakbym znalazł się pod wodą, czuję wtedy przerażającą bezradność wobec zbliżającego się. Bardzo często kiedy robiliśmy płytę przypomninałem sobie to uczucie i próbowałem je zamknąć w rytmach i melodiach. L: Do wspomnianych powyżej inspiracji dodałbym post–punk, którego obaj jesteśmy miłośnikami, a który w naszej muzyce pojawił się już na EP Herzogian Darkness. W paru miejscach wpletliśmy też nieco luźniejszej formy, jak chociażby w pierwszych minutach Were the Saviours Believers?, który to fragment swoim balladowo-knajpianym stylem przywodzi mi na myśl libację w barze dla potępionych. Fajnie jest zajrzeć do takiego baru, bo można poznać coś nowego, ja np. dopiero teraz, z naszej rozmowy, dowiedziałem się o The Tiger Lillies. I powiem wam, że to jest niesamowite, iż w czasach, kiedy niemal wszystko jest na wyciągnięcie ręki, człowiek wciąż jest nieświadomy istnienia fajnych rzeczy. Jak się znajduje takie wynalazki jak wspomniani Brytyjczycy? tF: A jesteś świadomy, że nagrali już jakieś 25 albumów? Nie wiem, ja The Tiger Lillies słucham od liceum, na koncercie byłem już dwa razy i generalnie jestem ich ultrasem od zawsze. Jak pierwszy raz usłyszałem piosenkę Boatman i usłyszałem klauna, który falsetem obwieszczał 16–letniemu mnie, jakim piekłem jest życie, które właśnie rozpoczynam – rozerwało mnie na strzępy. Polecam każdemu. L: Dobrze jest mieć dziwnych znajomych z różnych środowisk muzycznych – bardzo pomaga w dostępie do takich wynalazków. The Tiger Lillies poznałem lata temu z polecenia the Falla i zakochałem się bez pamięci. Miałem przyjemność zobaczyć ich na żywo w Londynie, gdzie występowali w namiocie cyrkowym – jeden z najlepszych gigów na jakich byłem. Co jest klamrą The Black Bile? Musi przecież być jeden główny element, który pozwolił wam w sposób wręcz bezbłędny połączyć odległe od siebie stylistyki. tF: Tak jak wcześniej wspomniałem, bardzo dużo elementów na the Black Bile nie pasuje do siebie i nie ma żadnej klamry, która w łatwy sposób je połączy. Myślę, ze klamrą jest właśnie to, że te dziwaczne elementy fermentowały w naszych głowach tak długo, aż zaczęły się ze sobą zlewać i stały się jednorodne. Ich wzajemne zazębienie się jest tu je-

90

dyną klamrą, jedynym spoiwem, które to wszystko trzyma. Ta płyta zostawia różne pytania otwarte, zwłaszcza to: czy, a jeżeli tak, to gdzie jest granica w black metalu, której jako zespół nie chcecie przekroczyć? L: Podczas pracy nad tym albumem parokrotnie zadawaliśmy sobie pytanie: czy z danym motywem nie przeginamy – czy wciąż kontynuujemy właściwą narrację, czy też podczas balansowania na linie między straszne a śmieszne nie spierdoliliśmy się na tę drugą stronę. Chcielibyśmy utrzymać ten balans. tF: Granie w kółko blackmetalowego standardu nie ma sensu, takie płyty nie są nikomu potrzebne, bo wiele bardzo dobrych klasycznych albumów już istnieje, dlatego granice trzeba naginać. Trzeba tylko, parafrazując Prusa, nie rozmachać się tak, żeby jedną nogą wpaść do chlewa. Nic na siłę. Czy Medico Peste z 2011 i obecne to dwa różne zespoły? Ja widzę duże zmiany, a jak to wygląda z Waszej perspektywy? tF: Wydaje mi się, że to ten sam zespół, że pewne DNA pozostało i towarzyszy zespołowi od początku, ale wtedy była to postać larwalna, a teraz zaczyna przybierać postać rozwiniętego organizmu. L: W efekcie wspomnianego rozwoju zaczęliśmy śmielej sięgać po nowe, często odległe od metalu inspiracje, które nadały charakteru temu wydawnictwu, jednocześnie wciąż trzymając się blackmetalowego rdzenia. Medico Peste zawsze będzie zespołem blackmetalowym, ale na ten moment nie wyobrażam sobie,

MUSICK MAGAZINE #29 / Medico Peste

byśmy przestali kombinować i bawić się formą, wracając tym samym do dawnego, bardziej konserwatywnego oblicza. Ciekawe jest to, co mówicie – podkreślacie powrót do pierwotnej formy gatunku, ale na swoich zasadach. Nie wspomnieliście jednak dotąd ani razu o oryginalności. Przeciwnie, otwartym tekstem mówicie o swoich konkretnych inspiracjach. A wydaje mi się, że w naszym środowisku od pewnego czasu panuje sytuacja podobna do tej na rynku headhunterskim, wiecie rozmowy kwalifikacyjne, pytania pokroju w czym jesteście najlepsi, dlaczego to akurat wy, a nie ktoś inny itp . I jakaś część współczesnych muzyków kupuje taką narrację. Dla mnie to sztuczne i niewiarygodne. Czy faktycznie oryginalność jest kluczowa w tworzeniu muzyki? tF: Bardzo dobre i ciekawe pytanie. Oryginalność w ogóle nie jest naszym celem. Wynika z tego, że robimy swoje, a nie dlatego, że chcemy się wyróżniać stylem. L: Moim zdaniem nie. Boleśnie wtórna muzyka wciąż może być dobra, jeśli tylko jest autentyczna. Co nie zmienia faktu, że nie wnosi nic nowego do gatunku, nie rozwija go i osobiście wolę posłuchać oryginału, niż wiernej reprodukcji. W naszym wypadku specyficzne gusta muzyczne i życiowe doświadczenia, które ukształtowały nas w ten, a nie inny sposób, wpłynęły na inność naszej muzyki. Wprawdzie kontakt ze środowiskiem mam znikomy i dawno temu przestałem nadążać za tym, co dzieje się na scenie, ale z mojej perspektywy, współcześnie jakość i oryginalność muzyki często schodzą na drugi plan – za scenografią i marketingiem.


Nowym materiałem uciekacie z powodzeniem łatce zespołu muzyków Mgły. Trzeba dużo złej woli, żeby usłyszeć u was celowe nawiązania do twórczości Mgły. A jednocześnie trzeba mieć zaufanie do siebie, i mocno wierzyć w swoje umiejętności, żeby materiał dać do wyprodukowania Mikołajowi. Ta sytuacja była dla was i Mikołaja wyzwaniem, czy poszło bez zbędnej spiny? L: De facto producentem tego albumu był The Fall, zaś Mikołaj odpowiadał za mix i mastering. Nie, nie było mowy o jakiejkolwiek spinie. W przeciwieństwie do debiutu, tym razem dokładnie wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć i jak ma brzmieć ta płyta. Dlatego sam proces nie był ciężki, a jedynie bardzo żmudny przez to, jak drobiazgowo podchodziliśmy do sprawy, spędzając w studio wielokrotność czasu, jaki poświęciliśmy pracy nad Tremendum. tF: Moim zdaniem, współpraca przebiegała świetnie. Mikołaj uczestniczył podczas nagrywania, czy miksowania absolutnie każdego materiału Medico, znamy się od lat, wiemy jak ze sobą rozmawiać i czego oczekiwać, żeby dojść tam, gdzie chcemy. Jednocześnie część instrumentów nagraliśmy w warunkach domowych – bez niego, a wokale, na których wyjątkowo się skupiliśmy, nagrywaliśmy w studiu tylko we dwójkę – Lazarus i ja, jako realizator. Uznaliśmy, że chcemy je nagrać w możliwie największym skupieniu i można powiedzieć – uświęconej atmosferze. Wszyscy z Medico gracie w innych zespołach, i macie wspólny kanon - black metal. To wszystko wraca do was jak fala zwrotna, w postaci porównań do waszych głównych zespołów. Ciężko tworzy się muzykę ze świadomością, że część z jej słuchaczy może z góry porównać ją do konkretnego zespołu, często jedynie z powodu przynależności do składu? L: Osobiście spotkałem się jedynie z analizowaniem wpływu Mgły na muzykę Medico Peste. Faktem jest, że 3 z 5 muzyków tworzących ten zespół grało/wciąż gra sesyjnie z Mgłą. Zarzekanie się, że na przestrzeni tych 8 lat nie wyciągnęliśmy żadnych nauk z tego doświadczenia byłoby po prostu śmieszne. Jednocześnie styl i charakter tych dwóch zespołów są na tyle różne, że odnajdywanie znaków równości między zimnym wyrafinowaniem Mgły i chaotycznym dziwactwem Medico Peste jest dla mnie niezrozumiałe. tF: Zespoły, w których gram są na tyle różne, że ciężko mi sobie wyobrazić, żeby ktoś je porównywał i odnosił do siebie. Masz na myśli jakieś konkretne przypadki? Tylko te, kiedy opiniodawcy idą na skróty i w skrajnym lenistwie wyciągają wnioski, że skoro to zespół muzyków Mgły, Owls Woods Graves czy Bestial Raids (o tak, w All Too Human jest moment, po gęstym środkowym fragmencie, w którym sprzężenia gitar brzmią jak z najlepszych dokonań Kielczan, czy Revenge),

to każda nuta w podobnym stylu musi mieć swoje źródło w tych konkretnych zespołach. To niepoważne, ale prawdziwe – mam wrażenie, że w takich przypadkach ktoś niemal fikcyjnie słucha muzyki, tzn. nie poświęca jej swojego czasu – jedynie zalicza kolejny tytuł. Sami jesteście fanami muzyki, to ciekawy jestem waszego zdania na ten temat. tF: Ja się z czymś takim za bardzo nie spotkałem, chociaż czasem widzę opinie w necie typu Medico brzmi jak Mgła, tak jak to miało wielokrotnie miejsce w przeszłości – Blaze of Perdition brzmi jak Behemoth. Wydaje mi się, że to po prostu piszą ludzie, którzy słuchają metalu od 3 lat i znają 10 zespołów, więc do czegoś z tej listy muszą cię porównać. No, ale czy takie sporadyczne dziennikarskie pomyłki powinniśmy traktować poważnie? L: To o czym mówisz przywodzi mi na myśl okres sprzed ok. 10 lat, gdy wszyscy zakładali konta na last.fm i - aby osiągnąć pożądany obraz samego siebie – scrobblowali wszystko jak leci, nawet nie słuchając muzyki. Do własnej opinii prawo ma każdy, zaś reszta po wysłuchaniu tej opinii powinna już sama ocenić, czy taki opiniodawca zasługuję na dalszą uwagę.

Podkręcicie tempo z zespołem? Mając tak dobrą płytę i za sobą niezłego wydawcę, można myśleć o poważniejszych planach koncertowych itd. L: Można powiedzieć, że już podkręciliśmy. W dniu premiery płyty startujemy z trasą po Polsce u boku Mord’A’Stigmata. W planach na ten rok mamy też dłuższą trasę na Zachodzie, plus nieco pojedynczych gigów i festiwali. W międzyczasie z wolna zabieramy się też do pracy nad następną płytą. Tempo jest wysokie i oby utrzymało się jak najdłużej.

Z drugiej strony granie w takim zespole jak MP może tworzyć alibi - w ten sposób można tłumaczyć małą aktywność wydawniczą czy sporadyczne koncerty. Jak to wygląda w waszym przypadku? L: Z mojego punktu widzenia jest to błogosławieństwem i przekleństwem tego zespołu. Błogosławieństwem, bo doświadczenie zdobyte podczas tylu lat naszej współpracy z Mgłą bardzo nam pomogło – zarówno w rozwoju muzycznym, jak i w promocji zespołu. Przekleństwem, bo intensywna działalność koncertowa Mgły poważnie utrudniała nam koncertowanie na przestrzeni ostatnich lat. Ostatecznie zdecydowaliśmy się zaangażować dwóch muzyków sesyjnych, którzy wspomogą nas na tych koncertach, których przez swoje obowiązki nie dadzą rady zagrać The Fall i EVT. Przy czym problem długiej posuchy wydawniczej po wydaniu Tremendum nie wynikał z naszego zaangażowania w inne zespoły. Myślę, że w pewnym sensie było odwrotnie – każdy zaangażował się w inną działalność po części dlatego, że MP znalazło się w impasie przez dużą ilość złej krwi, jaka była wtedy w zespole, a mój 3–letni pobyt za granicą i przerwa od muzyki też się do tego przyczyniły.

Przemiana (cokolwiek to znaczy w kontekście waszej historii), symbolika Łazarza czy snu o którym opowiadał the Fall, schizofrenia, przekraczanie granic percepcji – tej tytułowej żółci musiało się sporo z was ulać. Czy te pojedyncze rozdziały/teksty, składają się w jedną opowieść? (To, przynajmniej z mojego perspektywy, bardzo intrygująca tematyka. Może chcecie coś więcej powiedzieć o tekstach?) L: Tak naprawdę teksty Medico Peste od początku poruszały taką tematykę i można powiedzieć, że na tej żółci został zbudowany zespół. Przy czym sam w początkowych latach naszej działalności przywiązywałem do tekstów znacznie mniejszą wagę, niż do wyrażania ich treści przez wokal. Obecnie wygląda to inaczej, i o ile The Black Bile nie jest pełnoprawnym albumem koncepcyjnym, wszystkie teksty są ze sobą powiązane i możemy mówić o rozwoju tej historii, z finałem w numerze tytułowym.

Ta zła krew, skąd się wzięła? L: Różnice charakterów i wizji muzycznej, różny stopień zaangażowania w zespół, ego i nieumiejętność dojrzałego rozwiązywania problemów – typowe problemy młodych muzyków. Dzisiaj umiecie już zadbać o te sprawy? L: Tak, dziś droga, jaką ma podążać zespół jest dla wszystkich jasna i zmierzamy w tym samym kierunku.

Na samym początku napomknąłeś o tematyce, którą poruszacie na The Black Bile. O czym więc mówicie na tej płycie? L: O przemianie – jakkolwiek banalnie to zabrzmi. Album w kilku rozdziałach opisuje proces odklejenia od znanej rzeczywistości i przekraczania bezpowrotnie granicy percepcji. Jak wspomniałem, religia odgrywa w tym wszystkim rolę symptomatyczną – jako świadectwo zżerającego umysł szaleństwa, ale również symboliczną – poprzez motyw wskrzeszenia/ponownych narodzin Łazarza i rytualnego zanurzenia w tytułowej czarnej żółci.

Teksty mają wpływ na waszą muzykę, czy odwrotnie? L: Może inaczej – zarówno teksty jak i muzyka podążają za pierwotnym konceptem zespołu. Mamy wyznaczony konkretny temat i każdy przedstawia swoją interpretację. Tyczy się to całości – tekstów, instrumentów i wokalu. Coś jeszcze jest na tej płycie ważne, a o tym nie rozmawialiśmy? L: Po dłuższym namyślę chyba przerobiliśmy już z grubsza wszystko, co najważniejsze... Autor: Piotr Dorosiński Zdjęcie: Season of Mist

MUSICK MAGAZINE #29 / Medico Peste

91


THE DEATHTRIP Nowy album międzynarodowego projektu The Deathtrip sprawił mi bardzo miłą niespodziankę. Ciekawy, nowoczesny black metal, coś dla fanów DHG, Urfaust, Darkspace. Nie powinno to dziwić, bo w składzie są osobnicy umoczeni w działalność w DHG, Code, czy Thorns. Z tym ostatnim związany jest mój rozmówca Host. Początkowo odpowiadać miał Kvohst, więc ja dalej nie wiem, czy Kvohst i chwost znaczy to samo?

Paweł Doominator Domino:Witaj! Dzięki korzyściom wynikającym z obecnej technologii działalność zespołu złożonego z trzech osób mieszkających w różnych krajach nie jest już trudne. Czy ten stan miał jakiś wpływ na przygotowanie płyty? Host: Faktycznie, to wogóle nie był problem. Stworzyłem wszystkie utwory, a po-

92

tem nagrałem je z perkusistą mieszkającym w mojej okolicy. Później album na długo utkwił w otchłani zanim zostały dodane bas i wokale, ale zarówno Thomas, jak i Matt dokładnie wiedzieli co robić, więc nie potrzebowali wiele pomocy. Jak sądzę odległość staje się problemem, kiedy cel jest bardziej konfliktujący i niepewny. Płyta przynosi trochę niespodzianek. Pierwszą jest okładka. Ten styl jest bardziej typowy dla zespołów stoner/doom. Dlaczego wybraliście/zażyczyliście sobie tego obrazka? Ten artysta dysponuje całkiem nietypową stylistycznie metodą przedstawiania mrocznych i mistycznych tematów. Wydawało nam się, że byłoby to ciekawą kontynuacją i sposobem na oddalenie się od estetyki pierwszej płyty, tak by nie okazała się ona bezpośrednio odnoszącym się do niego następcą. Tytuł Demon Solar Totem odwołuje się bardziej do elementów pogańskich, czy mitologicznych. Już was nie interesują piekielne klimaty? Czuliśmy, że takie przedstawienie mistycznego i kosmicznego pierwiastka pasuje do atmosfery utworów, a nietypowa kombinacja słów przywołuje pewne poczucie mocy. Poza tym zachowaliśmy rytm trzech słów od Deep Drone Master do Demon Solar Totem.

MUSICK MAGAZINE #29 / The Deathtrip

Tytuł dotyczy starożytnego plemienia, którego wierzenia jednoczyły je z życiem i śmiercią, czyniąc ich jednością z wszechświatem. Czym zasadniczo jesteśmy jako ludzie. Czymś co było niegdyś i zostało utracone. W tym stanie i przynależności do tego bóstwa jesteś w stanie osiągnąć wrota na drugą stronę. Dotyczy to utraconej cywilizacji i odgrzebywaniu tej duchowości oraz pewnych inspiracji z angielskich pisarzy okultystycznych. Tytuł utworu Angels Fossils brzmi prowokacyjnie zabawnie. Anioły, stworzenia duchowe, sedno religijnego stylu myślenia i skamieniałości, główne narzędzie i dowód ewolucji w jednym utworze? Ciekaw jestem wyjaśnienia… Myślę, że Kvohst jest świetny w obrazowaniu tych dziwnych, ezoterycznych tematów i przedstawień, zachowując w opowieści element psychodeliczny, podobnie jak i duchowe podstawy. Angels Fossils dotyczy duchowej archeologii, odkrywaniu i wiedzy na temat miejsc mocy w naturze. To starożytna ciemność, której obawiali się chrześcijanie oraz wieczne źródło istnienia. Drugą jest styl muzyczny. Zdecydowanie mniej surowy i pierwotny, niż debiut. Bardziej melodyjny i hipnotyczny. Jeśli musiałbym porównywać pierwsze skojarzenia, ja-


kie przychodzą mi na myśl, to Kvist i Burzum. To była świadoma zmiana stylistyczna? Tak, masz rację mówiąc, że jest tu więcej pierwiastka hipnotycznego i było to świadome. Głębsza, niemal transowa podróż. Oczekiwałem, że różnorodność wokali uczyni brzmienie mniej szorstkim, ale też bardziej wielowarstwowym i nawiedzonym. Naprawdę nie miało sensu powtarzanie pierwszej płyty, jako że stanowiła ona odrębną całość. Duch jest wciąż bardzo podobny, jako że w pisaniu riffów nie zmieniło się wiele, ale jest tu więcej atmosfery. Niemniej Angels Fossils był jednym z pierwszych utworów The Deathtrip, jakie stworzyłem, bo powstał około 2004 roku.

znów słuchać i z tego wszystkie one się wzięły. Ale tak, Panzerfaust był dla mnie i posępnego black metalu albumem esencjonalnym. A wokale!!! Tak było, odkąd dostałem taśmę z surowym miksem utworów, a to wrażenie we mnie pozostało. Trudno nie zapytać, co sądzisz o reaktywacji Hellhammer? Widziałeś koncert Thomasa? Ostatnio widziałem fragmenty występu. Skoro on chce to grać, a ludzie chcą tego słuchać (czego jestem pewien wielu chce), to nie jest to problem. Jestem pewien, że jest w tym masę nostalgii, więc jeśli chcą to celebrować, to w porządku.

PSYCHODELICZNE PIEKŁO

Awaiting a New Maker ma w sobie nieco ducha Mayhem. Jednakże spodziewam się, że nie zgodzisz się na tak oczywiste tropy interpretacji? Mogę dostrzec tu nieco ducha Mayhem, ale mogło się tak stać za sprawą dawnego wkładu Snorrego w Mayhem. Są tu, w pełzających riffach elementy wczesnego Thorns plus trochę Slayer z okresu South of Heaven, kiedy celują w wolniejsze, bardziej złowieszczo brzmiące utwory w rodzaju Spill the Blood, prawdziwy klasyk.

Trzecia i najbardziej oczywista to linie wokalne. Można tu usłyszeć sporo nawiedzonych czystych wokali. To już będzie stały element w zespole? Jak sądzę, to głównie sprawka Kvohsta korzystającego ze swojego daru szerokiego spektrum brzmień wokalnych, mającego na celu wywołać rozmaite nastroje i sprawdzić, dokąd to zaprowadzi. Początkowo, dopóki Kvohst nie pojawił się na pokładzie, nie było intencji zastosowania czystych wokali. Ale, tak jak mówisz, to naprawdę dodało dodatkowego wymiaru, dzięki jego nawiedzonym i bardziej rytualnym możliwościom. W dodatku pomaga to wznieść album jeszcze wyżej mimo mojemu dawnemu postrzeganiu jak wokale powinny brzmieć w tych utworach. Waszą nową wytwórnią jest Profound Lore. Zostajecie tu na dłużej, czy dalej wolicie 1-płytowe kontrakty, tak jak miało to miejsce w przypadku Svart i Avantgarde? W Europie wciąż pozostajemy w Svart, ale wybraliśmy Profound Lore na drugą stronę Atlantyku, aby pomogło nam przekazać wiadomość tam w Stanach. W Avantgarde byliśmy dlatego, że Roberto chciał wydać CD z naszymi demówkami, to nie była wytwórnia na stałe. Okładkę i tytuł A Foot in Each Hell łatwo skojarzyć z dziełem Dantego. Wygląda na to, że jesteście bardziej przywiązani do staroświeckiej wizji piekła, tej z kotłami i siarką. Tego fizycznego piekła, nie bardziej nowoczesnego, psychologicznego czy psychoanalitycznego? Sądzę, że okładka była bardziej przedstawieniem psychodelicznego piekła niż typowym motywem black metalowym. Aldrahn narysował dziwne twarze i zastanawiał się,

czy można je użyć jako okładkę. Potem użył tego i dorobił resztę okładki, więc jest to bardziej jak dziwna podróż, śmiertelna podróż, ale prowadząca do piekła. Tytuł początkowo dotyczył samobójstwa, refleksją nad przyczynami i skutkami. Niedaleko jest od “deathtrip” do “deathtrap”, a tym, co jest pomiędzy wydaje się być całe życie. Czyż to nie ironiczne, że całe życie można umieścić pomiędzy dwiema literami? Cóż, wszystko z pewnością jest kwestią postrzegania, względną. Ha, więc czy jest to podróż, czy pułapka jest subiektywne, z pewnością. Ale tak, jak sądzę śmiertelna podróż jest jak napełniające i uwalniające doświadczenie ku (lub po) ostatecznej otchłani, której się doświadcza, podczas gdy śmiertelną pułapkę odczuwa się bardziej jak beznadziejne ograniczone zabiegi, jako że od tego zakończenia nie ma ucieczki. Co, jak sądzę, można postrzegać na różne sposoby. A czy masz jakiś pomysł na to, dokąd ta podróż prowadzi? Przed śmiercią oczywiście. Lub po, jeśli wierzysz w życie po śmierci. Cóż, podróż życiowa zapewne będzie powoli wypalać swoje paliwo, podczas gdy śmiertelna podróż powinna w przeszłości doprowadzić do kolejnego albumu… Wasze demówki i debiut sugerują, że waszą największą fascynacją był Darkthrone. A dokładniej mówiąc – Panzerfaust. Flag of Betrayal, a zwłaszcza Something Growing in the Trees z wyraźnymi elementami Darkthrone oraz Hellhammer/Celtic Frost są pod tym względem bardzo wymowne. Tak, powiedziałbym, że to uczciwa ocena. Hipnotyczne i minimalistyczne aspekty Transilvanian Hunger oraz wolniejsze elementy Panzerfaust, wraz z oczywiście innymi wpływami, ale black metal w początkowych latach 2000. po większej części zatracił swój kierunek. Większość zespołów zmierzała ku rozwijaniu umiejętności, zabawnym kompozycjom i produkcji, kostiumom, itd. Mnie to nie brało, więc stworzyłem takie utwory, jakich sam chciałbym

Utwór z demo, Radiant Death Engine, mimo iż jest bardzo prostym utworem przynosi pewne echa industrialne. Dlaczego porzuciliście ten pomysł, nie byliście zadowoleni z rezultatu? Radiant Death Engine był jednym z utworów Aldrahna, który jak sądzę napisał po opuszczeniu Dødheimsgard, ale przed dołączeniem do The Deathtrip. To było jego nagranie i być może dlatego doświadczasz odmienności kompozycji na tle innego materiału. A czy Cosmic Verdict ma coś wspólnego z S-F? W tym gatunku jest dość częste, że kosmici izolują Ziemię, bo uważają jej mieszkańców za nieco opóźnionych w rozwoju. Myślę, że było w tym wiele z ogólnych rozmyślań Aldrahna i sprawdzania, gdzie go ta ścieżka zaprowadzi. Wiele przypadkowych myśli i rozmyślań, łączonych razem by stworzyć cały utwór, jak mi się wydaje. Utwór zamykający debiut, Syndebukken, kończy się partią didjeridu. Czy miała ona podkreślić jego pierwotny charakter? Myślę, że mogła to być część charakteru Aldrahna, przejawiająca się w pierwotnych i może nieco duchowych kwestiach. W dodatku, to nie było coś mocno łączonego z black metalem, choć wydawało się to nieźle pasować, dlatego zostało tam włączone. A co oznacza twój pseudonim? Tłumacz znalazł podobne słowo w języku bułgarskim, ale cos mi się zdaje, że to nie to samo. W dawnej polszczyźnie jest podobnie brzmiący wyraz „chwost” znaczący „ogon”. Bliżej? W porządku, to pewnie pytanie do Kvohsta. Nie mam pojęcia, co oznacza jego pseudonim, a co do Hosta, to oznacza coś w rodzaju postaci zabawiającej gości. W dodatku była to pierwotna nazwa zespołu, kiedy zacząłem tworzyć riffy/utwory, więc był to dodatkowy powód, by przy nim pozostać. Czy masz marzenia, które się jeszcze nie spełniły? Drugi album Thorns. Autor: Paweł „Doominator” Domino Zdjęcie: Svart/Profound Lore

MUSICK MAGAZINE #29 / The Deathtrip

93


Witam wszystkich bardzo serdecznie po małej przerwie! Ku uciesze, tudzież zmartwieniu, tym razem niniejszą rubrykę poprowadzi uwielbiany/znienawidzony* (niepotrzebne skreslić) przez czytelników Pawlak. Być może jest to pierwszy i ostatni występ mój jako prowadzącego, ale mam nadzieję, że kolejne będą się ukazywać, a być może wróci to do formuły, gdzie razem z Levim będziemy przedstawiać co tam na świecie słychać, lecz tym razem jesteście skazani moi milusińscy wyłącznie na mnie! I jeszcze jedno na koniec, nie opisujemy tu gówien, a jeno pozycje subiektywnie uznane za warte zainteresowania! Odnośnie chłamu to dla lubujących się w jego opisie odsyłam do autorskiego periodyku. By nie tracić czasu przechodzimy do sedna, albowiem co nieco się nazbierało!

krótkie cięcie

94

MUSICK MAGAZINE #29 / krótkie cięcie


MUSICK MAGAZINE #29 / krรณtkie ciฤ cie

95


Agresywni jak nigdy Sporo zmian zaszło ostatnio w życiu Jeffa Watersa. Przeprowadzka, nowy kraj, nowe studio, nowa rodzina... No i w końcu nowy album, siedemnasty w 35-letniej historii Annihilator. Razem z Jeffem zastanawiamy się, jak wspomniane wyżej zmiany wpłynęły na tworzoną przez niego muzykę, skąd u niego tyle złości oraz wracamy do początków kariery – kilku lat głodowania przed premierą Alice In Hell czy też tajemniczej historii z propozycją dołączenia do Metalliki. Paweł Drabarek: Rozmawiamy kilka dni po premierze nowego krążka – jesteś zadowolony z tego, jak został przyjęty? Jeff Waters: Bardzo! Powiedzieć, że jestem zadowolony to mało. Jeszcze żadna z naszych płyt nie odbiła się tak szerokim echem w mediach społecznościowych – to zasługa naszych współpracowników odpowiedzialnych za promocję. Sporo było w ostatnim czasie wywiadów, poza tym w miesiącach poprzedzających premierę albumu intensywnie koncertowaliśmy, no i nagraliśmy parę teledysków. Ciężka praca procentuje. Czasy się zmieniły. Teraz fan oczekujący nowej płyty może ją mieć w 5 sekund po premierze. Podoba ci się zmiana jaka zaszła w dostępności muzyki na przestrzeni lat? Lubię to, że zespół z drugiego końca świata może nagrać sobie piosenkę i wrzucić ją do sieci, a ja po kilku kliknięciach jej odsłucham i dam zespołowi feedback. Poza tym, zanim kupię płytę, mogę jej przesłuchać i zdecydować czy zaprezentowana muzyka w ogóle mnie interesuje, czy nie. Jeżeli np. znajdę zespół, który nagrał tylko jedną piosenkę, która

96

mi się podoba, mam możliwość kupienia tej jednej piosenki, nie muszę inwestować pieniędzy w całą dyskografię (śmiech). To cholernie użyteczne, bo wydałem masę kasy na płyty, na których znalazła się jedna sensowna piosenka. Wciąż kupujesz fizyczne nośniki? Jasne, jestem pod tym względem tradycjonalistą. Jeśli znajdę w sieci jakiś ciekawy zespół, lecę do sklepu kupić jego płytę. W zeszłym roku przeprowadziłeś się z Kanady do Anglii – przewożenie płyt musiało być uciążliwe. (śmiech) Na szczęście tutaj jest od groma sklepów muzycznych, nie muszę przywozić płyt z Kanady, mogę kupić sobie nowe. Zacząłem temat nie bez powodu – wydaje się, że fakt twojej przeprowadzki mocno wpłynął na proces tworzenia Ballistic, Sadistic. Nie da się ukryć, że to ogromna zmiana w moim życiu. Wyobraź sobie, że jesteś po pięćdziesiątce, całe życie mieszkałeś w Kanadzie,

MUSICK MAGAZINE #29 / Annihilator

aż tu nagle żenisz się z kobietą z Wielkiej Brytanii i stajecie przed wyborem – co dalej? Ona przyjeżdża do Kanady, czy to do niej? Zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Wiesz, praktycznie całe swoje życie poświęciłem muzyce, jeździłem w długie trasy – myślę, że łatwiej jest mi dzięki temu przystosować się do nowego otoczenia. Poza tym, mój tata pracował w służbach specjalnych, więc jako dziecko często zmienialiśmy miejsce zamieszkania – kilka lat spędziliśmy też w Londynie. Mówiłeś w wywiadach, że na nowy album będzie „agresywny jak nigdy dotąd” - fakt przeprowadzki jakoś na to wpłynął? Zdecydowanie. To był dla mnie szok, dużo stresu, te emocje musiały gdzieś znaleźć ujście. Mam nową rodzinę, nowy dom, zbudowałem studio, w związku z przeprowadzką musieliśmy np. przełożyć trasę koncertową, dodatkowo w 2018 zmarł Randy Rampage, który śpiewał na Alice in Hell... Sporo stresogennych sytuacji... Negatywne emocje mogą napędzać kreatywność.


Och, zdecydowanie. Zawsze chciałem brzmieć agresywnie, jak Slayer czy Pantera, ale nigdy nie było we mnie wystarczająco złości, żebym był w stanie stworzyć tak bojową muzykę. Miałem świetnych rodziców, wychowałem się w dobrym domu, dzięki czemu mało było we mnie wkurwienia. Ostatnimi czasy nieco się zmieniło. Dlatego nowy album jest bardziej agresywny niż poprzednie. Co słychać choćby w The Attitude. Przekaz bardzo punkowy. Często piszę piosenki o konkretnym zdarzeniu z mojego życia, czymś bezpośrednio ze mną związanym, ale staram się pisać tak, by każdy mógł się z nią w jakiś sposób utożsamić. Tak właśnie było z The Attitude - która mówi o tym, że jeśli masz w życiu jakiś cel, jakąś pasję; coś co napędza cię do działania, nieważne czy to muzyka, jakaś inna dziedzina sztuki, czy biznes, zawsze znajdą się ludzie, którzy z zazdrości będą cię zniechęcać, krytykować i rzucać kłody pod nogi. Będą prezentować bad attitude, złe podejście do życia – stąd refren: fuck your attitude. Jeśli chodzi o pisanie tekstów, inspiracje czerpię zewsząd. Piszę o rzeczach które dotykają mnie na co dzień, czasem o poważnych problemach społecznych, takich jak alkoholizm, choroby psychiczne, depresja, a czasem po prostu o jakimś horrorze, który zrobił na mnie wrażenie. Jestem obserwatorem, dużo myślę, analizuję, staram się wyciągać wnioski z nawet najbardziej banalnych codziennych zdarzeń. W swoich tekstach rzadko oceniam, generalnie staram się nie mówić ludziom co jest dobre, a co złe. Ballistic, Sadistic to w zasadzie pierwszy krążek w nowym składzie – bardzo młodym, warto dodać. Jak wam się pracowało? Rzeczywiście, mam bardzo młody zespół. Fabio Alessandrini, perkusista, ma 26 lat, Aaron Homma, który gra na gitarze, 32, a basista Rich Hinks 31. To świetni ludzie, z mnóstwem energii i miłością do metalu. Większość albumu napisałem z Fabio, a fakt przeprowadzki bardzo mi to ułatwił – jeśli chcieliśmy się spotkać, nie musiałem przemierzać Atlantyku. Pod tym względem mieszkanie w Wielkiej Brytanii jest bardzo wygodne. Jestem teraz w Amsterdamie – to raptem godzina lotu ode mnie. Na Ballistic, Sadistic wspólpracowałeś z Johnem Gallagherem, basistą i wokalistą Raven. Jak doszło do tego, że John pojawił się na nowej płycie? Wpadł po sąsiedzku (śmiech). Jak rozmawialiśmy, w zeszłym roku przeprowadziłem się do Anglii, do uroczego miasteczka Durham, położonego w północno-wschodniej części wyspy, rzut beretem od Newcastle, gdzie mieszka John. Znałem się z nim już wcześniej, koncertowaliśmy razem, choćby na 70000 Tons Of Metal – dlatego jak tylko zaczęliśmy nagrywać płytę, pomyślałem o nim. No i wpadł, żeby nagrać trochę wokali na płytę. Oprócz Johna na płycie pojawia się wokalista death metalowego Winds Of Genocide. Rozumiem, że też po sąsiedzku?

Dokładnie. Kat również mieszka w Durham. Zarówno on, ja, jak i John mamy zupełnie inne wokale, pomyślałem więc, że nasze głosy będą się dobrze uzupełniały. Byłeś w młodości fanem Raven? Bo inspiracje NWOBHM na Ballistic, Sadistic słychać. Szczególnie w pierwszym numerze... Zdecydowanie, jestem fanem brytyjskiego heavy metalu z tamtych czasów. Raven na pewno jest jednym z zespołów, które mnie inspirują od początku kariery. Lubię w nich to, że mają poczucie humoru, nie biorą wszystkiego na poważnie – to słychać też w muzyce, nie ma w niej nadęcia. Na nowej płycie słychać różnorodne inspiracje, gdybym miał tak wymieniać zespoły, które są dla mnie ważne i które mają na mnie wpływ, zajęłoby mi to pewnie z 10 minut (śmiech). Generalnie uważam, że Ballistic, Sadistic ma w sobie coś z naszych pierwszych dwóch płyt - Alice In Hell i Never, Neverland. Myślę, że dawno nie byliśmy tak blisko tego poziomu. A może wynika to trochę z tej złości, którą masz teraz – czy też miałeś podczas pisania i nagrywania nowej płyty – w sobie? Zdaje się, że okresu przed nagraniem pierwszego albumu również nie wspominasz nadzwyczaj dobrze... W połowie lat 80. zorientowałem się, że jeśli chcę coś osiągnąć w muzyce, muszę zmienić miejsce zamieszkania. W Ottawie nie roiło się raczej od zespołów metalowych... Dużo więcej działo się w Montrealu, czyli francuskojęzycznym mieście, oraz w Vancouver, które znajduje się po drugiej stronie Kanady, na zachodnim wybrzeżu. Zdecydowałem się na przeprowadzkę właśnie tam, do tego odległego miasta. Początki były trudne – w zasadzie to pierwsze kilka lat brakowało mi kasy na jedzenie, głodowałem, liczyłem na pomoc innych ludzi, zupełnie mi obcych. Pomagała mi np. właścicielka mieszkania, które wynajmowałem, ale dała mi deadline – powiedziała, że jeśli w ciągu dwóch lat nie zacznę zarabiać sensownych pieniędzy na muzyce, będę musiał poszukać normalnej pracy. Debiutancki album nagrywałem w dwugodzinnych sesjach w środku nocy, 2 – 3 razy w tygodniu. W dzisiejszych czasach jest łatwiej zacząć karierę w tym biznesie? Jeśli jako karierę rozumiemy możliwość zarabiania na życie wyłącznie poprzez muzykę, to nie, absolutnie nie. W latach 80. a nawet w latach 90. pieniądze w muzyce metalowej były dużo większe, potem przyszedł internet i kasa się skończyła. No może nie skończyła, ale było jej dużo mniej, a wytwórnie zaczęły oglądać każdy grosz i nie były tak skłonne do inwestowania środków w początkujące zespoły. Poza tym, metal nie jest już tak popularny jak wcześniej. Uważam, że dziś zrobienie naprawdę dużej kariery grając w zespole metalowym jest ekstremalnie trudne, kompletnie nie do porównania z latami 80., kiedy zaczynałem ja. Z drugiej strony – nie jest to niemożliwe. Jeśli miałbym dać młodszym jakąś radę, powiedziałbym – pracuj ciężko, postaraj się poznać ten biznes z każdej strony, nie tylko z perspektywy muzyka, a może się udać.

W 1992 roku byłeś bliski dołączenia do Metalliki. Co ciekawe dowiedziałem się o tym jakieś 20 lat po fakcie (śmiech). Byłem w Londynie, na gali Golden Gods Metal Hammera, w roku 2014, kiedy podbił do mnie Jason Newsted i zapytał co poszło nie tak w 1992 roku. Nie wiedziałem o co chodzi. Okazało się, że po tym jak James został poparzony przez pirotechnikę na koncercie w Montrealu, zespół zaczął szukać gitarzysty, który mógłby go zastąpić na kilka koncertów. Zrobili głosowanie i wybrali mnie. Skontaktowali się z moim menadżerem, problem w tym, że menadżer nie skontaktował się ze mną (śmiech). Przyznam, że trochę się wtedy wkurzyłem. Dlaczego twój menadżer postanowił ci o niczym nie mówić? To działo się jakoś w okolicach premiery „Never, Neverland”, albumu, który był naszym największym sukcesem. Management bał się, że mógłbym opuścić zespół (a przy tym menadżera), co było głupotą, bo Metallica chciała mnie na kilka koncertów, przecież nie zastąpiłbym Jamesa, czy Kirka na stałe (śmiech). Ale cóż, zarabiali na mnie wtedy sporo kasy, więc prawdopodobnie woleli być ostrożni, przez co ja przegapiłem szansę na zagranie kilku koncertów z zespołem, którego jestem fanem. A jak wyglądała historia z twoim niedoszłym dołączeniem do Megadeth? To było przed wydaniem Rust in Peace, Dave szukał gitarzysty do zespołu i zaproponował, żebym pojawił się na czymś w rodzaju przesłuchania. To było krótko po premierze Alice In Hell, płyty, która odniosła spory sukces, tak więc nie mogłem sobie pozwolić, żeby zrezygnować z Annihilator i musiałem odmówić. Ostatecznie do zespołu dołączył Marty Friedman. Dave zawsze miał dobre oko do gitarzystów. Kiko Loureiro, który gra obecnie w Megadeth to jeden z najlepszych gitarzystów ostatniej dekady; facet potrafi zagrać wszystko. Ogromny talent. Jestem teraz wraz z żoną w Amsterdamie – kilka dni temu poszliśmy na koncert Megadeth i Five Finger Death Punch, spędziliśmy trochę czasu z chłopakami. Dave to mój przyjaciel i wspaniały artysta, kto wie, może kiedyś napiszemy wspólnie kilka utworów. Byłoby fajnie. Miałeś też nagrywać Sepulturę. (śmiech) To również działo się jakoś przed wydaniem Alice In Hell. Ludzie z wytwórni zaproponowali, żebym wyprodukował jakiś album w oczekiwaniu na premierę mojego debiutanckiego krążka. W tym czasie nagrywać się miały dwa zespoły – Sepultura z Brazylii oraz Defiance z Kalifornii. Oczywiście wybrałem Defiance (śmiech). Nie myślałeś o napisaniu autobiografii? Myślałem, ale chyba wstrzymam się z tym do emerytury (śmiech). Autor: Paweł Drabarek Zdjęcia: Kai-Swillus

MUSICK MAGAZINE #29 / Annihilator

97


Tradycja blackmetalowa Czarnego metalu nigdy za wiele. Polskiego tym bardziej, dodam od siebie, bo każdy relatywnie młody skład dowodzi, że przynajmniej w tej dziedzinie jesteśmy absolutną światową potęgą. Na całe szczęście nie wszyscy pragną od razu ścigać się z Behemoth, Mgłą, Furią czy Batushką. W zaśnieżonych lasach i innych, niedostępnych dla przypadkowych uszu i oczu, miejscach wciąż tlą się ognie starodawnej rebelii, a w ich blasku trwa taniec zapomnianych duchów z przeszłości. Gdzieś tam można natknąć się na Vermisst, a o tym, co z dala od ludzkich siedzib tworzy ten niebanalny skład opowie Beltah, gitarzysta i założyciel projektu.

A.: Zdajesz sobie sprawę, że specyficzna poetyka tytułów wydawnictw i poszczególnych utworów Vermisst dla przywołanych wyżej przypadkowych uszu i oczu jest zwykle powodem zdziwienia, uśmiechu, a nierzadko złośliwych komentarzy na temat wieku lub inteligencji ich autorów. Starsi kojarzą podobne klimaty chociażby z płyt rodzimej Arkony lub większości projektów, w których maczał palce Wened, ale czy taka powszechna ignorancja wobec kanonów podziemnego czarnego metalu była jednym z powodów powstania Vermisst?

Belath: Zdaję sobie sprawę, aczkolwiek zastanawiam się jaki musi być poziom intelektualny tych kreatur, które dziwi bądź tym bardziej śmieszy taka estetyka. Nie mam zamiaru nikomu się tłumaczyć z podjętych decyzji, aczkolwiek wyjaśnię jedynie, że odwołuje się ona bezpośrednio do noworomantycznch tradycji Młodej Polski i nurtu Sturm und Drang… Twórczość poetów tego okresu jest o wiele bardziej mroczna i ponura niż owe przypadkowe uszy i oczy mogą sobie wyobrazić, a przede wszystkim zrozumieć. Leży to poza zasięgiem ich wąskich umysłów. Nie zaprzątamy sobie tym absolutnie głowy. Teksty Vorghasta pisane piękną polszczyzną w znakomity sposób uzupełniają i uwypuklają archaicznego ducha, którego staraliśmy się przywołać w naszych kompozycjach. Tak prozaiczna przyczyna, jak to określiłeś powszechna ignorancja wobec kanonów podziemnego czarnego metalu nie mogła w żadnym wypadku wpłynąć na decyzję o stworzeniu bytu jakim jest Vermisst. Jedynie nasze wieczne umiłowanie do chłodu, nocy, pustki, zimy i głęboka nienawiść do współczesnego świata i jego pseudo wartości. Egoistyczna potrzeba kreacji.

Debiut pojawił się zupełnie niespodziewanie, ale jednocześnie jednoznacznie dowodził waszego wielkiego wyczucia i szacunku dla tradycji. Emanacje prawiecznych widm ukazały się bowiem wyłącznie na kasecie, rzecz jasna limitowanej, lecz jednocześnie było to wydawnictwo w pełni profesjonalne i sygnowane przez poważany label. Od początku chcieliście to zrobić właśnie tak, czy były pomysły objawienia się światu samodzielnie kopiowanymi kasetami z kserowanymi okładkami ? Czy niespodziewanie? Nagraliśmy materiał, wysłaliśmy go do dwóch, czy trzech wytwórni. I tyle. Ni mniej ni więcej. Nie promowaliśmy go w żaden specjalny sposób, tym bardziej nie poprzez użycie w tym celu tzw. social mediów, czy innych kanałów służących do zwiększenia popularności. Fallen Temple wyraziło swoje zainteresowanie. To dobra wytwórnia i nie szukaliśmy dalej. Nie było sensu. Taśma została wydana w takiej formie jak sobie życzyliśmy, a współpraca z Dawidem przebiega bardzo sprawnie. Nie mamy innych oczekiwań. Nie było pomysłu wydania materiału samodzielnie. Po pierwsze, osobiście nie utrzymuję praktycznie żadnych kontaktów na tzw. scenie, a po drugiej nienawidzę pakowania paczek, rozsyłania ich i całego procesu z tym związanego. Nie mówiąc już o tworzeniu jakiejś manufaktury nagraniowej, kopiowaniu kaset etc. No i poza wszystkim byliśmy pewni, że nagraliśmy materiał wysokiej jakości i ktoś go wyda. Wcześniej czy później.

Vermisst 98

MUSICK MAGAZINE #29 / vermisst


Kiedy w ogóle powstał Vermisst ? Data debiutu mniej więcej odpowiada początkom grupy, czy tworzyliście muzykę wcześniej bez specjalnego ciśnienia na rejestrację materiału ? Projekt powstał w mojej głowie w połowie 2018 roku, aczkolwiek wraz z Vorghastem od dobrych 25 lat jesteśmy zainfekowani złowrogimi zaklęciami rzucanymi przez upadłe dusze. Przez hymny nocy, które dziś już mało kogo potrafią poruszyć i wzbudzić weń tak intensywne emocje i uczucia. Nagranie muzyki było dla mnie naturalnym procesem, który był jednakże mocno przeciągnięty w czasie. Wiedziałem, że to nastąpi. Wcześniej, czy później. I w końcu, po wielu latach udało się przybliżyć do realizacji moich wizji. Emanacje prawiecznych widm to bez wątpienia czarny metal pełen zimnych partii gitar i naturalnie ascetycznych bębnów. Nasycenie go podniosłymi partiami klawiszowymi przywodzi mi na myśl nieco bardziej klimatyczne oblicze czerni reprezentowane przez Evilfeast. To luźne skojarzenie i być może niezbyt trafne, ale co było główną inspiracją tamtego materiału? Cenicie w ogóle to co tworzy Grimspirit? Evilfeast to zdecydowanie luźne skojarzenie i mimo tego, iż nie słucham zbyt często jego płyt, to bardzo doceniam dokonania Grimspirita, zarówno na płaszczyźnie ideologicznej jak i czysto muzycznej. Ten projekt jest zdecydowanie jednym z najważniejszych przedstawicieli współczesnego black metalu w naszym kraju. I aby nie było wątpliwości, mam na myśli TEN black metal. Co do inspiracji zaś, najistotniejsze z nich to Kvist, wczesny Manes, Strid, dwie pierwsze płyty Satyricon, dema Asakku. Nie mówię tutaj o podobnej budowie riffów czy strukturze utworów, ale raczej ogólną atmosferę nadnaturalnej grozy, którą udało się przywołać w swoich kompozycjach wyżej wymienionym artystom. Drugie demo Frosty grimness essence przynosi nie tylko nowe - doskonale podkreślające charakter wykonywanej muzyki logo, ale również rezygnację z efektownych partii klawiszowych i partii basu. Poza opętaną atmosferą w Wymarłych przestrzeniach nocy reszta materiału to barbarzyński i surowy wyziew. Skąd ta zmiana oblicza Vermisst ? Frosty grimness essence, hmm… To dość osobliwe wydawnictwo. Zmiana nie była w żaden sposób planowana. Dwa pierwsze utwory zostały nagrane bardzo szybko, bardzo intuicyjnie, podczas zimowych zmierzchów i nocy stycznia zeszłego roku. Skumulowało się we mnie wiele negatywnych emocji. Sięgałem wtedy po gitarę, by oswoić demony starające się zburzyć namiastkę wewnętrznego spokoju w mojej głowie. Vorghast nieomal natychmiast podchwycił moją energię, nagrał wokal i perkusję. Stwierdziliśmy wspólnie, że nic więcej nie trzeba dodawać. Żadnych specjalnych mixów, czy masteringów. Zostawiliśmy lustrzane odbicie tego, co siedziało wewnątrz nas w tamtych mrocznych chwilach bez żad-

nych zniekształceń. Trzeci i czwarty track zostały niejako nagrane przy okazji innych prób. Final Agony wyraziło zainteresowanie, my nie mieliśmy nic przeciwko i tak to wygląda.

się wewnątrz nas oraz tych, które słyszymy podczas nocnych spacerów po lasach i cmentarzach. Oczekiwania? Spełniamy jedynie własne, pod kątem tego jak powinien brzmieć i wyglądać staromodny black metal.

Na Frosty grimness essence zabrakło nie tylko pewnych instrumentów, ale i jednej z osób odpowiedzialnych za poprzednie wydawnictwo. Kim jest Kvalvaag ? Pełnoprawnym członkiem Vermisst czy braterską duszą, która, kiedy tylko zachodzi taka potrzeba, wspiera brzmieniowo lub realizatorsko pomysły waszego autorstwa?

Po Morkelokk odetchnąłem z ulgą, bo już pierwsze takty Czasu chtonicznej zemsty dobitnie dowodzą, że wrócił bas i klawisze. Zmieniły się nieco partie wokalne. Nabierając głębi straciły nieco pierwotnej agresji i dzikiej wrzaskliwości, ale w dużym uproszczeniu Zmierzch stalowej ciemności wydaje mi się logiczną kontynuacją debiutu? Jak ty oceniasz obecne oblicze Vermisst? Vorghast ma absolutnie wolną rękę w nagrywaniu wokali. Po przesłuchaniu muzyki, stwierdził, że właśnie takie będą najlepiej doń pasować. Nie mylił się, prawda? Idealnie pasują do całości. Muzyka stała się bardziej nastrojowa, transowa.Wrzaski mogłyby zakłócić transcendentalne melodie gitar i zniekształcić ten specyficzny nastrój mistycyzmu, którym emanuje muzyka. Zgodzę się z tobą. Na Zmierzchu stalowej ciemności podążamy drogą, którą obraliśmy na samym początku. Nie zamierzamy z niej zbaczać w ża-

Podczas nagrywania Frosty grimness essence miałem przerwę w kontaktach z Kvalvaagiem, poza tym jak wspomniałem wyżej, nie widzieliśmy potrzeby, aby dodawać tam dodatkowe instrumenty. Kvalvaag jest Norwegiem, który podziela moją fascynację skandynawskim black metalem lat 90. Ma swój własny projekt, pod którego szyldem zrealizował dotychczas trzy albumy. Na naszym pierwszym demo udzielał się tylko sesyjnie. Od Zmierzchu stalowej ciemności jest już pełnoprawnych członkiem Vermisst. Nagrał niesamowite partie klawiszy i włożył ogrom pracy w złożenie muzyki w jedną całość. To, że brzmi ona tak jak brzmi, to w dużej mierze jego zasługa. Kvalvaag doskonale czuje ducha Vermisst i mimo dzielącej nas odległości współpracujemy bez żadnych problemów. Po nieco bardziej klimatycznym pierwszym materiale uderzyliście naprawdę siarczystą dawką mrozu i posępności. Kiedy powstawały pierwsze pomysły na Zmierzch stalowej ciemności mieliście już jasną wizję kierunku, który chcecie obrać, czy do końca pilnie śledziliście opinie na temat wcześniejszych wydawnictw, by spełnić wyrażane w nich oczekiwania ? Pierwsze pomysły powstały tuż po wydaniu debiutu. Nie było żadnej specjalnej wizji poza tym by wszystko brzmiało jeszcze bardziej chłodno i ponuro. Proces nagrywania wyglądał zupełnie inaczej niż wcześniej, wszystko przeciągnęło się mocno w czasie. Zmierzch stalowej ciemności stał się dla mnie w pewnym momencie wielkim ciężarem, który chciałem po prostu zrzucić z krzyża. Po nagraniu gitar wraz z Bloodwhipem ze Zmory i Mordhell (który pomagał mi jako muzyk sesyjny) praktycznie pół roku czekaliśmy aż zostanie nagrana reszta. Masa problemów, komplikacji i innego przyziemnego gówna, z którym musieliśmy się zmagać. Opinie? Raczysz żartować. Słuchamy jedynie głosów odzywających

MUSICK MAGAZINE #29 / vermisst

99


Vermisst. Jeśli chodzi o cały gatunek, to myślę, że wszystko zostanie tak jak jest. Z jednej strony więcej kretyńskich zespołów, z drugiej zaś głębokie podziemie, trochę dobrych wydawnictw, trochę słabych. Będąc szczerym, nie interesuje mnie to za bardzo. Zostawiam innym myślenie o przyszłości i głoszenie teorii z nią związanych. Już zbyt wielu różnej maści mędrców wygłosiło swoje racje w tym względzie.

den sposób. Teraz, czy w przyszłości. Wciąż ku idealnemu obrazowi śmierci i ciemności. Jako się rzekło we wstępie – jesteście piewcami najbardziej złowieszczej i surowej formy czarciego metalu, jednak daleki jestem od porównań Vermisst wyłącznie do znanych norweskich grup. Coś mi mówi, że równie często słuchacie innych Skandynawów, zwłaszcza Szwedów z Bekëth Nexëhmü, Hädanfärd czy nawet Azelisassath? Jak to z tym jest? Odpowiem za siebie w tym przypadku. Bekëth Nexëhmü to dobry band, jedna czy dwie płyty zatrzymały się w moim odtwarzaczu nieco na dłużej, Hädanfärd nigdy nie słyszałem, Azelisassath tylko kilka utworów. Pomijając klasykę, z bardziej współczesnego black metalu, powiedzmy nagranego w nowym millenium, najbardziej cenię całą dyskografię amerykańskiego Krohm, wybrane materiały Leviathan, Xasthur, I Shalt Become, Sun of the Sleepless, Lunar Aurora, debiut i dwójkę Shining. Z nowszych rzeczy to debiut rodzimego Ravenmoon Sanctuary, Chaos Moon z albumem Eschaton Memoire, Ringare Under the Pale Moon, Manii Kollaps oraz Sinnets Irganger, wszystko Black Cilice, debiut Vemod. Wracając jeszcze do projektów gościa z Bekëth Nexëhmü to o wiele lepsze od rzeczonego są moim zdaniem dwie płyty nagrane ostatnio z jego udziałem, a mianowicie Muvitium Evighetens Circle i Greve Nordarikets Strid. Doskonale nastrojowy i zimny, północny black metal. Nie da się ukryć, że wszystko co do tej pory nagraliście przesycone jest nieuchwytnym pierwiastkiem polskości. Nie chodzi tylko o tytuły i teksty, ale o umiejętne korzystanie z chwalebnej przeszłości polskiego czarnego metalu, co moim zdaniem jest nie tylko słyszalne, lecz wręcz nadaje całości wyjątkowego charakteru. Jakie są wasze najważniejsze polskie inspiracje? Nie będę wielce odkrywczy jeśli powiem, że dema i debiut Sacrilegium, wczesny dorobek Graveland, szczególnie In the Glare of the Burning Churches oraz The Celtis Winter, mimo wszystko Behemoth From the Pagan Vastelands i Sventevith, Infernum, Fullmoon, gdański Mastiphal, Legion, oczywiście demo i debiut Veles. No i zapomniałbym, Mysteries. Absolutnie Mysteries. Kapitalny motyw we wstępie Zamarzniętych płomieni mizantropii, i inne na swój sposób chwytliwe motywy pojawiające się w różnych miejscach Zmierzchu stalowej ciemności są z kolei dowodem na to, że melodia nie musi być niczym obciachowym. Wierzysz, że specyficznie melodyjne fragmenty wciąż mogą mrozić krew w żyłach? Czy czarny metal może mieć w ogóle jakieś ograniczenia stylistyczne, czy wystarczy szczerość przy jego kultywowaniu? Oczywiście, że melodia jest ważna. Odpowiednio skomponowane melodie potrafią przenosić umysł w inne wymiary i przestrzenie. Według nas black metal powinien właśnie brzmieć tak, jak to pokazujemy w naszych nagraniach i nagraniach naszych

poprzedników, którymi się inspirujemy. Ma on rzecz jasna różne oblicza i nie wszystkie z nich są złe. Jednak black metal to konkretny wizerunek, przekaz, pewien rodzaj ideologii i naszym zdaniem nie ma nic wspólnego z wygłupami na scenie, przebieraniu się w idiotyczne kostiumy, tandetną formą kiczu, przepychu, lansem w mediach i innymi poniżającymi zachowaniami. Po umieszczeniu utworów z pierwszego demosa na splicie sygnowanym przez Hell is Here i późniejszej współpracy z Final Agony Records znów jesteście w Fallen Temple. Tym razem po raz pierwszy na płycie kompaktowej, o ile to w ogóle ma dziś jeszcze znaczenie. Próbowaliście szukać innego wydawcy czy o wszystkim zadecydowały odczucia związane z wcześniejszą współpracą przy debiucie? Nie próbowaliśmy. Powierzenie Zmierzchu stalowej ciemności Fallen Temple to był naturalny krok. Podczas wydania demo wszystko układało się perfekcyjnie, poza tym Dawid jest świetnym człowiekiem, który rozumie i akceptuje nasze pomysły. Płyta kompaktowa ma znaczenie. Przede wszystkim to, w jaki sposób zostanie opakowana. Nam zależy na dobrej jakości samego wydania i w miarę wiernym oddaniu naszych pomysłów przy tworzeniu layoutu. Chcemy by wszystko wyglądało tak jak sobie zażyczymy. Dawid bez najmniejszych problemów i niedomówień realizuje nasze prośby i konsultuje efekty swej pracy. Zapewne będziemy kontynuować współpracę w przyszłości. Nadmienię tylko, że winylowa wersja Zmierzchu stalowej ciemności ukaże się za kilka miesięcy w limitowanej wersji na czarnym 180 gramowym krążku dzięki duńskiemu labelowi Skjold. Na płycie znajdą się trzy bonusowe utwory, które są obecnie nagrywane specjalnie na tą okazję. Niezależnie od słyszalnych różnic w ostatecznym kształcie wszystkich wydawnictw Vermisst bez wątpienia opowiadacie się za tą mniej atrakcyjną dla tłumów formą czarnego metalu, stawiając surową energię ponad dźwiękowe smaczki i brzmieniową sterylność. Jaka przyszłość czeka cały gatunek? Dalsze zmiękczanie wizerunku, czy powrót do źródeł i zdecydowana ucieczka od wszelkiego schlebiania gustom gawiedzi? Osobiście staram się nie zaprzątać już głowy. Mam swoje wyobrażenie jak powinien wyglądać black metal i staram się, by materializowało się ono właśnie poprzez

100 MUSICK MAGAZINE #29 / vermisst

Jakie są wasze oczekiwania po wydaniu nowego materiału? Zaakceptujecie szeroko pojmowany sukces jeśli się tylko przydarzy, czy za wszelką cenę będziecie unikać pułapki popularności zmieniającej niejeden zacny skład w stado baranów ? Nie mamy specjalnych oczekiwań. Mamy jedynie nadzieję, że płyta trafi w ręce ludzi, którzy docenią nasz sposób pojmowania black metalu. Przy nagrywaniu tego typu muzyki i postawie, którą staramy się prezentować nie wierzymy w możliwość odniesienia jakiegokolwiek sukcesu. Poza tym zamierzamy pozostać na peryferiach tego całego nurtu. Tak samo jak na peryferiach systemu, w którym przyszło nam żyć. Chcemy robić swoje, wydawać muzykę od czasu do czasu i tyle. Znacie pewnie losy kapel, które mając za punkt wyjścia czarny metal wybrały drogę permanentnego kompromisu tylko po to, żeby choć na chwilę poczuć się jak gwiazdy rocka. Wielu się zeszmaciło, czy jest jednak ktoś, kogo szkoda mimo tak głupich wyborów ? Odpowiem w nieco w inny sposób. Kto się nie zeszmacił ? Kiedy się nad tym zastanawiam do głowy automatycznie przychodzą mi jedynie trzy nazwy. Manes - ich wszystkie albumy mimo zmiany stylu są znakomite i wciąż bardzo atmosferyczne i refleksyjne. Ulver - eksperymentowali od samego początku, czego większość zdaje się nie dostrzegać. Poszli w swoim własnym kierunku, a za nim nikt nie ośmielił się podążyć. I na koniec nieco inna bajka - Katatonia. Od pierwszego demo do dziś rozwijają swój wyjątkowy, oryginalny styl. Bardzo cenię każdą ich płytę. Każda z nich jest wypełniona takimi emocjami, że często mam ciarki na plecach podczas słuchania, a wierz mi, że nie zdarza się to często. Szczególnie w obecnych czasach. To w ogóle jedna z moich ulubionych grup. Jestem ich fanem od wielu, wielu lat. Chciałbyś jeszcze coś dodać? Żywię szczerą nadzieję, że ten świat się skończy wcześniej, niż później. Człowiek jest największym pasożytem, największą zarazą, która nawiedziła tę planetę od zarania dziejów. Jedyną pociechą jest to, że przeminie. Jak wszystkie inne gatunki przed nami. Niestety żaden z nich nie zostawił po sobie większego spustoszenia niż tzw. ludzkość. Również dziękuję za ten wywiad i interesujące, niebanalne pytania. Autor: A. Zdjęcia: archiwum zespołu


słowo

naczelnego

MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje

101


102 MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje


MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje

103


PRENUMERATA 2020

4 numery z dostawą do domu w tym 1 numer gratis Do pierwszych 200 zamówień dodajemy płytę z katalogu: Pagan Records Fallen Temple, Godz Ov War Productions, Mythrone Promotion Defense Records, SELFMADEGOD RECORDS

104


Zamawiaj. Czytaj.

72

80

4 numery (1 gratis!)

plus koszt przesyłki pocztowej, krajowej (list zwykły - priorytetowy)

ZAMÓW NA: www.musickmagazine.pl 105


106 MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje


MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje

107


108 MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje


MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje

109


110 MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje


MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje

111


112 MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje


MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje

113


114 MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje


MUSICK MAGAZINE #29 / recenzje

115


116 MUSICK MAGAZINE #28 / recenzje



118


119


120


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.