7 minute read
Krokodyl w naturze
Krokodyl w naturze
Tekst i zdjęcia Jakub Degee
perfectdiver nr 1/201811
Niektórzy idą w nurkowanie pod lodem, inni we wraki, jeszcze inni w nurkowanie techniczne i jaskiniowe. Ci, którzy dalej chcą obcować ze zwierzętami zwykle wybierają nurkowanie z rekinami. Z różnymi rodzajami żarłaczy można nurkować w klatkach. Z kilkoma innymi gatunkami można odważyć się i nurkować bez zabezpieczenia. Tzw. shark diving stał się w branży nurkowej symbolem nurkowania na adrenalinie. Jak już się „zaliczyło” wszystkie gatunki rekinów, chce się więcej takiego rodzaju doznań. Ale z jakimi gatunkami?
Krokodyle są odpowiedzią na to zapotrzebowanie. I nie mówimy tutaj o małym krokodylu, który jest wypuszczany ze związanym pyskiem w czasie specjalnie opłaconych zanurzeń na Palau lub małych, niegroźnych krokodylach na Kubie.
Taka okazja pojawiła się 5 lat temu na archipelagu Chincorro, należącym do Meksyku, który znajduje się blisko granicy z Belize. Tamtejsi rybacy żyjący na terenie rezerwatu przyrody i mający pozwolenie na połowy ryb i homarów, zawsze, w określonych miesiącach, od lat zmagali się z setkami krokodyli, które żyją na tamtejszej wyspie i wśród mokradeł. Nikt nie wie, jak krokodyle dostały się na archipelag oddalony dziesiątki kilometrów od stałego lądu. Krokodyle nie pływają tak daleko. Najbardziej prawdopodobną teorią jest przypuszczenie, że krokodyle zostały porwane przez sztorm i wyrzucone na brzeg archipelagu Chincorro, gdzie nie mając naturalnych,
zagrażających im drapieżników (nawet ludzie nie mogą na nie polować ze względu na to, że jest to teren rezerwatu) szybko się rozmnożyły i zapanowały nad całym terenem.
W pierwszym etapie podróży trzeba się dostać do Cancun, oazy resortów all inclusive. Następnie trzeba spędzić 5–6 godzin w samochodzie kierując się na południe drogą do Belize. Po półtorej godziny mija się Tulum – które kiedyś było celem wycieczek ze względu na zabytki, a dziś pełne jest resortów stylizujących się na obcowanie z dziką przyrodą. Po trzech godzinach mijamy ostatnie znaczącej wielkości miasteczko i od tego miejsca sygnał komórkowy zanika całkowicie.
Po 5–6 godzinach docieramy do Xcalak, małej rybackiej osady. Tutaj konieczny jest nocleg, żeby z rana zapakować się na specjalnie wynajętą łódź i popłynąć w kierunku Banco Chincorro. Organizacją tego wyjazdu, jak i innych ekspedycji zajmuję się osobiście. Nie korzystam z krajowych czy europejskich organizatorów wyjazdów nurkowych i staram się samodzielnie dotrzeć do lokalnego operatora, żeby bezpośrednio z nim dokonać wszystkich ustaleń i ułożyć agendę dopasowaną do mojego projektu.
Podróż łodzią trwa dwie godziny, ale zawsze odbywa się pod fale, co oznacza dużo wrażeń i jeszcze więcej wody przelewającej się przez pokład. Wszystkie rzeczy są pochowane w wielkich wodoszczelnych skrzyniach Peli, więc tylko my musimy znieść te warunki. Dobry sztormiak jest tu bardzo wskazany, ale rzadko komu udaje się przebyć tę trasę w suchym t-shircie.
perfectdiver nr 1/2018
Jeszcze przed zameldowaniem się w domu Pana Matraki, który użycza nam swojej izby na kolejne dwie doby, zatrzymujemy się na nurkowanie na jednej z raf rezerwatu. Jest to wyjątkowe nurkowanie, ponieważ służy polowaniu. Polowaniu!?!? Na terenie rezerwatu??? Na pewno wiele osób uzna to za niedorzeczność. A jednak jest to działanie całkowicie legalne, potrzebne, zaplanowane i w zgodzie z organizacją nadzorującą połowy skrzydlic (Lion fish). Chodzi mianowicie o to, że ten gatunek majestatycznych ryb nie występował na wschodnim wybrzeżu Ameryk przed rokiem 1980. Jest to tzw. invasive species. Przybył tu z Morza Czerwonego lub Oceanu Indyjskiego. Przez brak naturalnych drapieżników rozmnożył się w niespotykanym tempie i dokonał ogromnych spustoszeń na rafach (patrz mapka).
Upolowane skrzydlice posłużą jako przynęta dla krokodyli. Jest to jedyny gatunek ryby, którego można używać do nęcenia gadów, dlatego tak ważne jest pozyskanie odpowiedniej ich ilości w czasie nurkowania. Do polowania służy prosta dzida z jednej strony zakończona trzema ostrymi szpikulcami z drugiej guma służąca do naciągnięcia dzidy i jej wystrzelenia. Działa to tylko na bardzo niewielką odległość, ale i tak jest to bardzo mało precyzyjne narzędzie. Pewnie o to chodzi, żeby nikomu nie przyszło do głowy użycia go do polowania na inne gatunki.
perfectdiver nr 1/2018
Po złowieniu odpowiedniej ilość skrzydlic kierujemy się do urokliwej wioski rybackiej składającej się z kilku drewnianych domków na palach. Brzmi jak water-bungalowy na Malediwach, jednak te chatki wyglądem przypominają bardziej stragany z blaszanym daszkiem. Co ciekawe, żaden domek znajdujący się w tej turkusowej lagunie nie ma zejścia do wody, żeby żaden gad nie wdrapał się do środka.
Oczywiście nie ma bieżącej wody i korzysta się jedynie z deszczówki zebranej w dużej beczce. Każdy dostaje 1/3 małego wiaderka jako dzienny limit wody do wykorzystania. Nie ma też elektryczności, ale zabraliśmy ze sobą mały generator, żeby móc naładować baterie do aparatów fotograficznych.
W chatce nie ma łóżek ani żadnych innych wygód. Jedyną opcją jest rozwieszenie hamaków i spanie jeden obok drugiego, w jedynej dostępnej izbie.
Przejrzystość wody zależy głównie od warunków pogodowych. Gdy morze jest spokojne, a prąd słaby, to widoczność jest bardzo dobra. Natomiast przy silnym wietrze, falach i mocnym prądzie czasem widać tylko na metr długości. W takich warunkach, będąc w wodzie, trzeba bardzo uważać na wszelkie dźwięki. Krokodyle mają słaby wzrok, ale potrafią zlokalizować swoją ofiarę po pluskach, czy innych ruchach wody.
Sama konfrontacja z krokodylem wygląda w ten sposób, że zakłada się maskę z rurką i ciężki pas balastowy (min 8 kg dla utrzymania dużej stabilności w wodzie), a następnie z łódki po drabince, możliwie jak najciszej, wchodzi się do wody. Na przeciw krokodyla stoi croc handler (tym razem i za każdym poprzednim w moim przypadku był to Belg: Mathias Van Asch) uzbrojony wyłącznie w dwumetrowy gruby drewniany kij. Można zająć pozycje po prawej lub lewej stronie specjalisty od krokodyli, czyli w wodzie może przebywać
perfectdiver nr 1/2018
jednocześnie tylko dwóch nurków/fotografów. Po uzgodnionym wcześniej czasie np. po 20 minutach, pierwsze dwie osoby wychodzą z wody i dopiero wtedy wchodzą kolejne.
Croc handler (polska nazwa nie przychodzi mi do głowy) ma wsparcie dwóch osób na powierzchni: kapitana łodzi i członka załogi. Jeden stoi na dziobie i przyciąga uwagę krokodyla rzucając mu przynętę przyczepioną na żyłce. Drugi jest na rufie i zabezpiecza tyły, czyli patrzy czy inny krokodyl nie zakrada się z innego kierunku. Pomimo tego, że na wyspie występuje od 300 do 500 krokodyli, to tylko mała część z nich daje się nakłonić do wyjścia z mokradeł i skorzystania z oferty darmowego posiłku.
Założeniem mojego projektu było maksymalne przybliżenie oka krokodyla. Chciałem zrobić największe, pod względem możliwości wydruku, oko wolno żyjącego krokodyla. Jako aparat służył mi średnioformatowy Hasselblad X1d. Używałem do tego obiektywu 120 mm makro. Okazało się jednak, że jest to za małe powiększenie, więc
perfectdiver nr 1/2018
wspomogłem się soczewka SubSee +5 dioptrii. Ale nawet z takim powiększeniem oko krokodyla nie wypełniało kadru. Ostatecznie zdecydowałem się na użycie soczewki SMC1. W takim zestawie aparat ostrzył 8 cm od końca makroportu, więc żeby zrobić to zdjęcie musiałem podejść tak blisko krokodyla. Zajęło to bardzo wiele prób, ponieważ żaden krokodyl nie pozwalał sobie na
zbliżenie ogromnej obudowy aparatu z lampami na 8 cm od jego oka.
Osobiście jestem bardzo zadowolony z tego wyjazdu i dlatego wróciłem w to samo miejsce kolejny raz. Samo odcięcie się od cywilizacji, życie w chatce rybaka, spanie w hamaku, surowe warunki mieszkalne, obiad ze świeżo złowionych ryb jest dla mnie wspaniałym doświadczeniem, a miejsce czynią całkowicie unikatowym. Natomiast możliwość spojrzenia czterometrowej bestii z czasów dinozaurów prosto w paszczę jest świetnym zastrzykiem adrenaliny. Wtedy naprawdę można poczuć, że się oddycha pełną piersią. Za rok polecę tam znowu, żeby kolejny raz pokazać w kreatywny sposób zwierzęta, które żyją na ziemi od dwóch milionów lat.