3 minute read

Krzywym okiem – pisze Dariusz Staniewski

Dariusz Staniewski

Dziennikarz z bardzo bogatym stażem i podobno niezłym dorobkiem. Pracował w kilku lokalnych mediach. Do niedawna dziennikarz „Kuriera Szczecińskiego”, m.in. autor poczytnej (przez niektórych uwielbianej, przez innych znienawidzonej) kolumny pt. „Kurier Towarzyski” (w piątkowym „Magazynie”). Współautor dwóch książek i autor jednej – satyrycznie prezentującej świat lokalnej polityki. Status w życiu i na Facebooku: „w związku” z piękną kobietą. Wielbiciel hucznych imprez, dobrej kuchni i polskiej kinematografii.

Advertisement

Krzywym okiem

Nie jestem jakimś specjalnym kibicem piłki nożnej. Ale pamiętam (naocznie, dzięki telewizyjnym transmisjom) kilka bardzo ważnych wydarzeń z historii polskiego futbolu. Wygraną - przegraną Polski z Anglią na Wembley, tzw. mecz na wodzie rozegrany na Mistrzostwach Świata w 1974 roku w RFN, kiedy mogliśmy wygrać z gospodarzami i awansować do finału, ale pogoda tego dnia sprzyjała Niemcom. Deszcze niespokojne tym razem potargały nie sad, ale murawę. Oni zostali mistrzami, a my wylądowaliśmy na trzecim miejscu. Pamiętam także na tych samych mistrzostwach jak Orły Górskiego rozgromiły drużynę Haiti 7:0. Kolejne MŚ – w 1978 roku w Argentynie i mecz z gospodarzami. Kazimierz Deyna, dziś uznawany za polskiego piłkarza wszechczasów, nie strzela karnego i było „po ptakach”. Ale najlepiej pamiętam Mistrzostwa Świata w Hiszpanii w 1982 roku. A szczególnie jeden mecz biało-czerwonych. Oglądałem go w domu. A kilka ulic dalej ojciec mojego kolegi, człowiek będący już wtedy w mocno średnim wieku, tuz przed rozpoczęciem meczu zebrał całą rodzinę i zapowiedział: za każdego gola strzelonego przez Polaków wypije „setkę” wódki czystej. Graliśmy wtedy z Peru. Kto pamięta wynik? Ja nie zapomnę do końca życia – wygraliśmy 5:1. Nie zapomnę dumy z naszej drużyny i z taty kumpla, który bohatersko dotrzymał podjętego zobowiązania. Niejeden młodszy miałby z tym kłopot, bo tempo było solidne – wszystkie bramki strzeliliśmy w drugiej połowie spotkania. Ale wtedy w głowach ciągle huczało nam jeszcze sztandarowe hasło epoki Edwarda Gierka i ówczesnej propagandy sukcesu: „Polak potrafi!”. A ojciec kumpla przekuł je w czyn na naszych oczach. Ale w przypadku pewnych spotkań piłkarskich lepiej jednak nie podejmować takich zobowiązań i nie czcić goli zdobytych przez „naszych” nawet drobnymi, symbolicznymi, wręcz „naparstkowymi” porcjami aqua vitae. Nawet w przypadku meczy klasy okręgowej. Dlaczego? Weźmy pod uwagę np. spotkanie z listopada tego roku, które rozegrały drużyny „Wybrzeża Rewalskiego” i „Pomorzanina Nowogard”. Drużyna z Rewala wygrała z zespołem z Nowogardu. Ale ile! 53:0! Padł absolutny rekord! To najwyższe zwycięstwo w historii polskiej piłki! Obliczono, że gole dla Wybrzeża Rewalskiego padały co 100 sekund. Łatwo więc obliczyć, że nawet przy „kuśtyczku” C2H5OH za każdą bramkę, to i tak wyszedłby ponad litr trunku. A to już prawdziwe wyzwanie nawet dla zdrowego, młodego chłopa. Drużyna z Nowogardu jest w finansowym dołku, nie ma trenera, zawodnicy trafiają na boisko chyba z „łapanki” urządzanej na ulicach miasta w dniu meczu. Ale musi grać, żeby nie została zdegradowana do niższej tabeli rozgrywkowej. Trzeba więc podziwiać tych zawodników za odwagę, hart ducha i wolę walki. Przy okazji tego wyjątkowego meczu padł jeszcze jeden rekord. I to w dodatku świata! Osiągnął go jeden z zawodników drużyny z Rewala zdobywając aż 22 gole. To o jeden więcej niż wynosił dotychczasowy rekord pewnego szwedzkiego zawodnika. Trzeba mie kopa i oko zarazem. Przejdzie do historii. Podobnie, jak bramkarz drużyny z Nowogardu. Chyba przeżył. Bo nie słychać doniesień, aby go nowogardzcy kibice zlińczowali. Ktoś może być jednak rozczarowany, że w tym tekście nie ma ani linijki o zbliżających się świętach, choince, prezentach, „Last Christmas” duetu Wham, św. Mikołaju, pasterzach co przybieżeli, tradycyjnym zabójstwie karpia, fajerwerkowych szaleńcach, zmrożonym winie musującym zw. szampanem i sylwestrowej zabawie „na siłę”. A przecież to grudzień. To może chociaż kilka słów o Pierwszej Gwiazdce? Proszę bardzo, niech będzie także element kosmiczny. Bo okazuje się, że gdzieś tam, hen daleko nad nami, krąży asteroida, która od kilku tygodni nosi oficjalną nazwę … „Szczecin”. Odkryli ją trzej uczniowie szczecińskiej „trzynastki” razem z opiekunem. Do tej pory funkcjonowała pod roboczym numerem. Teraz po oficjalnym potwierdzeniu odkrycia asteroidzie nadano nazwę „Szczecin”. Kosmiczna stolica Pomorza Zachodniego krąży w pasie asteroid między Marsem a Jowiszem. I człowiek z dumy pęcznieje i radość go rozpiera i duma, że mieszka w kosmicznym mieście! I chciałby to wykrzyczeć całemu światu! I aż się prosi o pieśń jakąś na ten temat albo wiersz jakiś. Może coś w tym stylu: „Gdzieś tam w kosmosie Szczecin krąży. Spłacę kredyty zanim w Ziemię walnąć zdąży? Wyścig przedziwny – co mnie pogrąży. Czy komornika egzekucji dzida, czy spadająca asteroida?”. Albo „Jak szybko krąży Szczecin na niebie, tak ja dziewczyno biegnę do Ciebie. W biegu tym bidon z wodą się przyda, jak w herbie miasta asteroida”.

Wesołych Świąt i lepszego, zbliżającego się, roku.

CELEBRUJ MOMENTY...

This article is from: