4 minute read
Co warto wiedzieć o winach pisze Anna Ołów - Wachowicz
Anna Ołów - Wachowicz
Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz. A jak będzie niedobre? I właśnie wywaliłam beztrosko 39 złotych? Ojeja, ale właściwie to czy się kiedyś jakiekolwiek wino nie dało wypić? Ostatecznie wleje się do cebulowej. Albo do grzańca.
Advertisement
Co warto wiedzieć o winach
Ja Wam nie powiem, bo muszę przyznać, że nie mam złudzeń – nie znam się. Nie rozróżnię bez butelki przed oczami czy ten riesling to aby mozelczyk czy też wcale nie. Prawdę mówiąc, ja nie zawsze mogę odróżnić shiraz od caberneta czy tannata. Mogę sobie czytać w nieskończoność profesjonalne materiały i degustować hektolitry słynnych hiszpańskich rezerw lub też wielkich bordoskich. Mogę uporczywie doszukiwać się niuansów wśród kalifornijskich czy afrykańskich blendów, a i tak jestem beznadziejna w rozpoznawaniu na poziomie podstawowym. Oglądam „Francuski pocałunek” ze sceną, kiedy Meg Ryan wywąchuje z fiolki trufle i porzeczki, a potem je rozpoznaje w winie i zachodzę w głowę, czy to nie ściema. Bo też próbowałam. Skutek jest jedynie taki, że mogę stwierdzić, co lubię najbardziej. Merloty lubię. Nie oszukujmy się. Polak wszystkie te carménère, malbeki, barbery i tym podobne, nebbiolo czy pinoty spotyka i używa intensywnej znajomości z nimi wyłącznie na wyjazdach, gdzie całe to pyszne towarzystwo winodajne rośnie. Dlatego jestem przekonana, że niejedna i niejeden z Was też ma czasem taki moment, kiedy stoi w Lidlu lub Carrefourze przed półką z alkoholami i udaje, że się zna. Bo trzeba jakieś wybrać samodzielnie i szybko, a to nie jest kwestia życia i śmierci tylko obiadu i kolacji. Jak jest to np. wtorek po południu i wino ma być np. do tradycyjnego polskiego spaghetti (czyli klusek z sosem pomidorowym na mielonym), to się nie oszukujmy – celujemy w półki wytrawnych czerwonych na wysokości swojej klatki piersiowej. Ja mam metr sześćdziesiąt dwa, to sobie tam przykucnijcie i będzie. Na tej wysokości jest właśnie przedział cenowy przeznaczony na wtorek, środę czy inne okazje dnia powszedniego. Na wysokości wzroku są natomiast wina na walentynki, obiad z teściami, albo chociaż jubileusz. Wyżej leżą te na pierwszą randkę w domu. Takie, naprawdę lepsze i lepiej, żeby warto było tak zainwestować. Te wina będą również odpowiednie na wizytę dawno nie widzianej koleżanki z liceum, która wyszła właśnie za neurochirurga, zrobiła sobie biust z ustami (naraz, choć nie w tym samym miejscu na ciele) albo ogólnie się jej właśnie poszczęściło i przyjdzie się pochwalić, więc sprzątasz do stanu akceptowalnego przez sanepidu dla laboratorium szczepionek i kupujesz najdroższe wino na jakie Was stać. Każdy ma swoją własną hierarchię i nomenklaturę, ja mam taką, ale Wy też dzielicie sobie półki choćby na: okazję i bez. Nawet jak się znacie. Prawda? Całkiem na dole leżą winowytwory i bez szacunku do siebie raczej się tego nie bierze, bo skopie i sponiewiera zarówno honor, jak i neurony. Ale wróćmy do sedna, zwykły wtorek jest. Stoisz więc i chociaż tyle wiesz, że do makaronu z mielonym w pomidorach to raczej czerwone i raczej wytrawne. Ewentalnie pół. To się w zasadzie znasz. Wiesz również, że sziraz czy melbek to szczepy. Ale już całe to szato jedno z drugim to jeden pies. Rocznik. Bo ja wiem, czy w 2015 w Gruzji lało czy nie? Sprawdzać? Jeszcze sobie można przypomnieć co tam ostatnio przeczytałaś o winiarskich regionach świata, że Armenia to teraz cudne szczepy i zbiory, Gruzja też owszem, ale już np. Chile to się ostatnio przejadło, pardą – przepiło. Już więc ci świta, że chilijskie wino nie jest najlepsze i możesz wziąć australijskie. Ja biorę często po okładkach, co oznacza, że jednak na rympał. Dla uspokojenia czytam te smaczne opisy, bo przecież żadna etykieta nie będzie miała informacji, że cię po wypiciu pokrzywi, taki kwas, siarka i kocie siuśki. Nie nie. Zawsze jest tak ładnie napisane, że pyszota. Sugestywnie i barwnie. Nabiera się od razu ochoty, żeby przy półce wyrwać zębami korek i już się delektować. Czemu ja się nie zatrudniłam jako opisywacz tych wszelkich rozkoszy na etykietach win? Taka przyjemna praca. Nad aromatami wina pracują latami i dekadami winemakerzy, a taki opisywacz się tylko napije i napisze. Czytam: „Oryginalne francuskie białe wino, Chardonnay, rocznik 2008 jest pełne nut migdałów, aromatów gruszki i brzoskwini. Idealne do wędlin i jako aperitif. Piękna połyskująca szata”. No świetnie, jakoś nie ogarniam połyskującej szaty. To i tak zresztą białe. Białego dzisiaj nie. Może to: „Czerwone wino półwytrawne o pięknej ciemno-czerwonej barwie. Złożony bukiet przywodzi na myśl dojrzałe grona. Po wspaniałym ataku następują eleganckie, obfite taniny. 9 różnych parceli Gamay podzielone wzdłuż całej apelacji Moulin à Vent składa się na to wino – owocowe i dobrze zbudowane, o typowym aromacie fiołków”. No o, to to. To mówi do mnie, że będą nuty. Bukietu, rozkoszy, kosmosu. Jak nic będzie objawienie po pierwszym łyku. Do kasy. Potem w domu się trzeba będzie pokajać, że się wzięło przypadkiem zupełnie dobre wino, a tu ktoś zjadł cały parmezan i na spaghetti musisz starkować tylżycki, więc po co ten cały anturaż i dylematy. A jak będzie niedobre? I właśnie wywaliłam beztrosko 39 złotych? Ojeja, ale właściwie to czy się kiedyś jakiekolwiek wino nie dało wypić? Ostatecznie wleje się do cebulowej. Albo do grzańca. O, właśnie, to może wrócę po drugie. Podsumowując. Co warto wiedzieć o winach? Jak najwięcej. Bo się potem wypada tak jak ja, ignorantka. A już za australijskiego malbeca do grzańca to ja bardzo szczególnie przepraszam każdego szanującego się znawcę i miłośnika win. Tak tylko żartowałam.