3 minute read

Felieton – pisze Ania Ołów-Wachowicz Trochę głębiej upchnięta Dulska, czyli manewry wizytowe

Anna Ołów - Wachowicz

Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz. Kot nr 1 w tym czasie, wyłazi również do ogrodu, opuszcza taras i nieskrępowanie, za przeproszeniem, sra w azalię.

Advertisement

TROCHĘ GŁĘBIEJ UPCHNIĘTA DULSKA, czyli manewry wizytowe

– Świetnie, to wpadnę. Zobaczę, jak mieszkasz – odpowiedziała na moje spontaniczne zaproszenie dawno niewidziana koleżanka. „Zobaczę, jak mieszkasz!” – ta mała trochę głębiej upchnięta Dulska w mojej głowie natychmiast pomyślała: Cholera. To trzeba wysprzątać, bo zaprawdę zobaczy. Spotkałyśmy się znienacka na koncercie i obie postanowiłyśmy odbiegać od narodowego wzorca rodaka, który na pytanie „co u Ciebie” natychmiast zaczyna marudzić i narzekać na krzyż. Własny i pański. My, będąc ponad to, zapewniłyśmy po amerykańsku siebie nawzajem, że super, fantastycznie, jest dobrze. Praca, rodzina, pasja, mąż – no wszystko jest. Kobiety z ugruntowanymi cnotami niewieścimi. Skoro się zbudowało markę, trzeba do niej przystawać, nieprawdaż. Zagoniłam więc rodzinę do histerycznego sprzątania, ale już. Dali się bez zdziwienia, bo ja miewam takie rzuty, że mi nagle stan domostwa mocno przeszkadza i zarządzam wspólną generalkę. Niekiedy taki kompulsywny perfekcjonizm mi się włącza, choć wcześniej sprawnie omijałam slalomem nasz lekki bajzel i jakoś mi nie wadził. Udając, że jestem ponad takie rzeczy jak popisówka przed koleżanką, oczywiście nie powiedziałam swoim wyrobnikom, że sprzątamy na wizytację. I ładnie posprzątaliśmy, aż by się Małgosia Rozenek uśmiechnęła aprobująco, ale lekko. Testu rękawiczki to już byśmy nie przeszli. Przed wyjściem do pracy zostawiłam w wylizanym mieszkaniu ład i błysk, a nawet świeże kwiaty. Najlepszą filiżankę starannie ustawiłam na tarasie, na stoliczku z rozłożonym Harper`s Bazaar, że niby tak rano przed wyjściem ja, mistrzyni logistyki i wewnętrznej stabilizacji, pijam kawę, wertując trendy. Zamiast, co ma miejsce w alternatywnej, acz prawdziwej, rzeczywistości, standardowo ganiać rozczochrana między pomieszczeniami i drzeć się na rodzinę w gaciach, że się znowu wszyscy pospóźniamy. Nie, nie, nie. Żadnych takich. Miało być katalogowo jak wrócę z pracy z koleżanką. Wracamy więc. Przed drzwiami mówię jej, że niby: „Ale wiesz, ja tak prosto z pracy, w domu nieogarnięte” i wchodzimy. I zaiste... W przedsionku wita nas Kot nr 1, który wygląda, jakby właśnie musiał rzygnąć. I owszem, malowniczo haftuje kępą kłaka i trawy w przejściu. Omijamy kota i wchodzimy do salonu, gdzie mój syn właśnie rozbiera i czyści rower. Gul mi skacze, ale to dopiero preludium. Udajemy się bowiem do kuchni, gdzie kwitnie życie organiczne na blatach, najwyraźniej żarł tu suchary pułk wojska, popijając kefirem, który – nie wiem, kapał przez przestrzelone szczęki? Było jedzone i widać, że smakowało: zlew pełen, z kosza wystają pudełka po fastfujdach. Wegańskie ciasto z cukinią dla gościa, szczęśliwie nietknięte, nie znalazło amatorów. Na stole dziecko mniejsze rozłożyło warsztat szycia i właśnie przerabia moje koronkowe, przenoszone majtki na suknię balową dla jednej z trzech rozkraczonych i rozczochranych Barb – wciągając przy tym z powrotem do nosa obfite gile, bo przecież pyli i jest katar w związku z tym. W drodze przez te kolejne domowe kręgi piekła Dantego, docieramy na taras. Żółty cały od cholery, która właśnie intensywnie napyliła z powietrza. Dechy są całe cętkowane w ciapy na żółtym, bo musiało około południa nieźle pokropić. Deszcz rozprawił się również z estetyką rozłożonego Harper`s Bazaar, który teraz leży jak zmięta i pokurczona szmata, makulatura walająca się od tygodnia po tarasie. Stanowi przy tym idealne tło dla rozwalonego centralnie na stoliczku Kota nr 2, liżącego sobie właśnie tyłek w pozycji jogi. Na nasz widok kot wstaje i bezczelnie sprawdza mordą zawartość jedynej w tym domu zabytkowej filiżanki wystawionej jako expose i symbol dobrego gustu panującego w tym domu. Po sprawdzeniu, że jak zwykle niedobre, kot spluwa kawą i zaczyna się wściekle drapać, jak najgorszy pchlarz we wsi. Kot nr 1 w tym czasie, wyłazi również do ogrodu, opuszcza taras i nieskrępowanie, za przeproszeniem, sra w azalię. W ciszy, jaka zapanowała, gdyż koleżankę chyba zatkało, a mnie jakoś zabrakło słów komentarza, zwykle łatwych i nawet bywa, że dowcipnych, wychodzi na scenę żywa puenta: małżonek w swoich najgorszych ukochanych nad życie spodenkach roboczych, tych z wyrwą na zadku i nie widząc gościa drze się: – A Ty wiesz, że koty Ci nasikały w te jakieś zasłony z lumpeksu, które zostawiłaś w torbie?!

Kurtyna.

This article is from: