Joanna Popłońska
An(hedonia)
Copyright © 2014 by Joanna Popłońska Redakcja Joanna Ślósarska Na okładce „Powiśnie” — obraz Joanny Ślósarskiej Projekt okładki Joanna Ślósarska Projekt typograficzny i skład Mariusz Bartosiak Patronat Polskie Stowarzyszenie Strategii Twórczych ISBN 978-83-62157-94-5 Łódź 2014 Wydawnictwo Primum Verbum 90-508 Łódź, ul. Gdańska 112 www.primumverbum.pl wydawnictwo@primumverbum.pl
Seria „Lancet”
Joanna Popłońska
An(hedonia)
Primum Verbum Łódź 2014
Terapia lustrzana
Siedziała przy stole, wpatrując się w plamę na obrusie. Lniana tkanina zapamiętała zarys kubka. Kleks płowiał, coraz słabiej wślizgując się w powietrze zapachem kawy. Wyławiała rozgrzaną smugę aromatu i łapczywie ją wdychała. Lewa dłoń zamrowiła. Opuszki rozżarzyły się rojem małych igieł. Ukłucia drgały w napastowanych palcach, kumulowały się w nadgarstku, parząc go. Ból promieniował, rażąc przedramię. Wlewał się ukropem w żyły. Mięśnie kamieniały. Źrenice zawłaszczyły czernią tęczówkę. Próbowała chwycić kant stołu. Obrus poczuł, jak kikut przesuwa się po nim, próbując zakotwiczyć się niewidzialnymi palcami w drewnie. Materiał zaczął się brudzić. Szarość wypełzała gasząc biel. Płótno tężało. Pozbawiało się splotów, wysnuwając z siebie grubą nić. Kołowrotek cofał się, wypluwając z siebie chmury beżowego puchu. Łodygi pęczniały wilgocią i łączyły się w jedną, która wydłużała się, wypuszczając z siebie zdrewniały korzeń upstrzony włośniczkami. Znad korzenia wyrastały lancetowate liście. Pięły się, obrastając rozwidlającą się łodyżkę. Jej odnogi zwieńczały pękate, zbrązowiałe pąki. Spośród nich wyzierał niebieski, pięcioramienny kwiat lnu. Przeturlał się po obnażonym stole, gładząc rozpostartą główką fantomową dłoń. Błękit rozlał się w pomieszczeniu. Płatki 5
Wspomnienia lustra
Strwożone stópki sunęły po twardej podłodze. Podeszwy odrywały się od nieprzystępnej powierzchni, goniąc za oddechem. Droga rozciągała się splątana nocą. Ciemność przyspiesza małe serca. Zobaczyła rozbielony prostokąt. Zaczął się kurczyć, wypuszczając świetlne półokręgi. W progu uśmiechnęły się znajome kolana. Zgięły się, stykając się z podłożem. Przylgnęła rozognionym policzkiem do miękkich piersi. Są takie uszy, które wysnują z powietrza najsubtelniejsze drganie. – Co się stało? Ten głos był pozornie przygaszony. Słyszałam w nim dźwięczące kolory. – Coś skrobie. Nie mogę spać. Wtuliła się mocniej. Materiał koszuli przesiąkł pachnącym ciepłem. Oddech rozprężył się. Policzki ostygły. Pękata rączka wtopiła się w mamine plecy. Szorstka dłoń głaskała muślinowe włosy. Puci warkoczyk. Tak mówiła.
11
Dziewczynka z akwarium
Patrzyła na wielkie akwarium. W środku pływała dziewczynka. Ospale przebijała się przez ciecz mierzwiąc stopami znajdujące się na dnie rośliny. Miała opadnięte kąciki ust i okrągłe, sztywne oczy, które odbijały zakrzepły wzrok welonów. Wyciągała ku nim giętkie ręce, leniwie unoszone przez wodę. Ryby kołysały się gnuśnie. Na chwilę przebudzały się, by wymknąć się dziecięcym dłoniom. Powietrzne podmuchy drapowały rozmokły błękit sukienki. Włosy ześlizgiwały się, przeczesywane wodnym chybotaniem. Rośliny sennie poruszały się wraz z oddechem filtra. Jednostajny szum regularnie przerywało chlupotanie falujących kończyn. Bawiła się w ogrodzie. Słońce osiadało miedzianymi błyskami na brązowych włosach. Spod bezbarwnych fundamentów wystrzeliwały zaprasowane wgniecenia płatków malwy. U ich korzeni rozchodziły się różnokolorowe maczki kalifornijskie. Wichrzyła igiełki ich liści. W palce wsiąkał ciemnoróżowy sok z rozgniatanych kwiatów. Roztarła kilka z nich farbując nimi usta. Wyjęła z kieszeni poskładaną kartkę. Rozłożyła. Sięgnęła po żółty kwiatek. Zmiażdżyła go na białej stronie. Pozostawił po sobie cytrynową smugę. Uszczypnęła kolejny. Zrolowała go na papierze, pozostawiając pomarańczową ścieżkę. Urwała łososiowy. Rozwodniona plama ulokowała się obok poprzednich. Uszczknęła amarantowy
15
Draże
Promień oblekał wichrzące piasek włosy. Śmiejące się kolana zaciskały się na trzepaku. Rozstawiał nogi i huśtał pojaśniałą dziewczynkę. – Mogę mieć stopy w górze! – dźwięczała. Kiwała się. Spływający ból ścieśnił się w głowie. Błękit bujał ją i taił wołania krwistych szumów. – Jesteś za krótka, żeby dotykać spleśniałej gleby – nucił. Dom świszczał pod spękanym naskórkiem. Przygnębiły się zmacerowane fundamenty. Rdza strzępiła blaszany dach. Zasnute siecią liści czatowały czarne koraliki. Wyjmowała z prostokątnych pudełeczek spłaszczone drażetki. Skubnęła żółtą, przycisnęła nią różową i wstrzeliła do plastikowego kieliszka wypełnionego kolorowymi pchełkami. W drugim odmierzyła pięć mililitrów rubinowego soku. Zapachniało malinami. Kamuflujące, zielone błyski piór zruszały zwartą koronę. W trący szelest wdarło się chropowate krakanie. Ściany broczyły pod pełzającym tynkiem. Podmywało się troskliwe podparcie. Pochylił się napastowany dach. Pod trzepakiem stygła betonowa wylewka. 19
Sukienka z sitowia
Czarne skrzydła smagały odrętwiałe niebo. Rozpraszało się pod naporem wiatru ufnie pozwalając, by zagarnął je zakrzywiony, ciemny dziób. Lazur świszczał, przeganiany prądem usłanym uległymi piórami. Nie czuję siebie. Tak mało jest tu dotykania. Mam nicość między pazurami. Zawijam w nie pustkę. Przestrzeń na mnie nie reaguje. Jak głośno drży podmuch, który z siebie strząsam. Mój głos trze i chrobocze. Ghhhhhrhha, ghhhhhhhhhhhhhrhhha. Wrzyna mi się w głowę. Wierci. Obezwładnia. Wyczołguje się charcząc. Gryzie gardło. Pięćdziesiąt klaśnięć skrzydłami. Błękit. Dwieście jeden wizgów powietrza. Błękit. Tysiąc osiem uniesień kruczych ramion. Błękit. Pragnę swojego ciężaru. Kości wypełnionych szpikiem. Ślizg.
23
(An)hedonia
Kropla wysnuła się z kanalika w pomiętym sklepieniu. Pęczniejąc, ociężale odlepiała się od zmartwiałej powierzchni. Ścieśnione chmury osypywały się ziębnącymi drobinami. Zlodowaciałe igły sklejały się przytłaczając gałęzie zbryloną watą. Mgławy brzask zadrżał w rozgwieżdżonym śniegu. Stężała poświata wytaczała się tworząc dymne tunele pomiędzy drzewami. Wyłonił się z posiniałego kłębowiska. Obnażony łeb prześwitywał przez zmętniałe wyziewy. Racice utrwalały wgłębienia w rozkruszonych kryształkach. Wpadały we własne ślady. Przeciążony konar chrzęsnął i spadł. Chrupocząc wbił się w zmrożoną pokrywę, rozciągając za zwierzęciem pokiereszowane badyle. Nie odwrócił się. Nurzał się w mlecznych tumanach. W zabielonym powietrzu majaczyła posiwiała sierść. – Przyjdź do mnie jelonku! – dźwięk wysączał się z otworu w skale. Przedzierał się przez zgęszczony oddech. Zaplątał się w stłoczonych oparach. Zamroczone wnętrze pieczary rozżarzyło się powabnym światłem. Wymykające się ciepłe pasma przetykały chyboczącą mgłę. Rozpraszały się w spienionej osłonie. Ześlizgiwały się z niej nie mogąc znaleźć przejrzystości.
29
Niech to we mnie wyschnie
Objęła pień. Lewa dłoń zacisnęła się na szorstkiej strukturze, prawa sztywno do niej przylgnęła. Nieopatrznie przesunęła policzek w górę, trąc nim o chropowatą korę, która zostawiła po sobie pionowe, piekące smużki. Czerwone krople wsiąknęły w brunatne fałdy. Spłaszczony nos napierał na wypukłości i wgłębienia. Skóra na czole odgniotła się w zetknięciu z nierównościami. Ciało przywarło do pnia. Lewa strona mocno i ufnie. Prawa drętwo. Drzewo mruczało. Ledwo dosłyszalnie. Soki szumiały wspinając się. Krew pulsowała w ich rytmie. Poczuła wibrację. Łagodną, uspokajającą. Wypełniła się żywiczną wonią. Mięśnie rozluźniły się. Kark odtajał.
– Spójrz na tę panią – powiedział starszy mężczyzna – ma dwie pionowe bruzdy między brwiami, nadające jej surowego wyglądu. Musi się często złościć lub smucić. Zapadnięte skrzydełka nosa i wydęte usta świadczą o niezadowoleniu. Emocje rzeźbią nas od środka i utrwalają się w zmarszczkach. – Myślisz, że twarz odsłania człowieka? – zapytała. – Jestem w stanie bardzo wiele z niej wyczytać – odparł. Nie dostrzega, jak tej pani drżą ręce ukryte w kieszeniach.
35
Transfuzja
Brnął w aksamitnej, perłowej mazi. Jego kroki były hamowane ciężkością otoczenia. Masa była ciepła, smagała jego skórę, ale nie przyklejała się do niej. Omiatała go gęstością. Spowalniała. – Budyń? – pomyślał. Zanurzył palec i położył go na języku. – Waniliowy. Usłyszał łoskot. Coś przeleciało koło niego. Ważka, motyl? Nie wiedział. – Po co to wszystko? Podążył za dźwiękiem przebijających powietrze skrzydeł. Ujrzał długi, krwisty, ostro zakończony dziób i białe pióra, uwieńczone na skrzydłach i ogonie czarną obwódką. – Widzisz mnie? – zaśmiała się. – Czy jestem odpowiednio duża, żebyś mnie zobaczył? Stopiła się z powietrzem. Jego uszu dobiegło ledwo słyszalne drganie. Zanim zdążył je zidentyfikować, ucichło. Maź stawała się chłodniejsza, o zbitej strukturze. Z każdym krokiem napotykał na opór. Próbował wysunąć nogę, wróciła na swoje miejsce pokonana twardością. 41
Szklarnia
Nieustępliwe płachty rolet broniły dostępu blademu słońcu. Stłoczone cebulki spozierały płochliwie ze szpar pobielonej skrzynki. Pokój mglił się plątaniną dymu. Siedział utrwalając garbatą wypukłość w oparciu fotela. Pochylona głowa wcieliła się w monitor. Dłoń zastała się na komputerowej myszy, pstrykającej pod osowiałymi palcami. Meble schowały się pod kocem kurzu. Z wysuniętych szuflad komody wydostawały się zgnębione fałdy ubrań. Herbaciane wnętrza kubków przystawały do siebie tworząc pszczele plastry. Skumulowane talerze przyssały się kleistymi resztkami. Na ozłoconych bulwach osiadał słodko lepki aromat. Ściśnięte w drewnianym kojcu obserwowały przysłonięty kręconymi włosami ekran. Rozśpiewany dźwięk wbił się w ospałe kliknięcia. Wstał. Podłoga hamowała go rozproszonymi przeszkodami. Podszedł do łóżka. Obnażył prześcieradło. Zasłonił kołdrą. Zerknął na stolik. Dzwonek czatował w oddali. Podszedł do poszarzałej, wiszącej półki. Starł pył z telefonu. – Słucham. – Dostałam ten numer od właściciela mieszkania. Wynajmowałam je przed panem. – Tak?
45
16 godzin
Zielone ściany, stolik, telewizor, szafa. Jest tak, jak być powinno. Szczury będące potomstwem oschłych matek – mówi ekran – o wiele gorzej reagują na stres niż szczury, których matki liżą i głaszczą swoje młode. Zmienia kanał. Małe szympansy są świadkami, jak kłusownicy zabijają ich mamy, wcześniej odcinając im kończyny, w tym szympansim przytułku opiekunki wolontariuszki zajmują się nimi, karmią je i pielęgnują. W nocy maluchy płaczą. Kobiety czuwają, trzymając je za rękę i gładząc ich brunatne futro. Nic ciekawego.
Wtulił się w jej plecy, chłonąc zapach nagiej skóry. Pod palcami miał jej ciepły, miękki brzuch. Wyswobodziła się z uścisku. – Dobra. Godzina minęła. Trzysta złotych. Desperacją jest przytulać się do prostytutki.
49
Intensywność
– Co widzisz? – zapytała wskazując na ławkę. Zerknął. Nie zaśmiała się, nie mrugnęła. Jej twarz pozostała nieruchoma. – Ławkę. Widzę ławkę, moja droga. Nie wiem, czemu ma służyć ten niezwykle trudny test – zniecierpliwił się. – Tylko to widzisz? Przypatrz się, proszę – złapała go za rękę. – Nadal widzę ławkę. Nic się nie zmieniło – odparł. Pochyliła się. – A ty co widzisz?! – złapał ją za ramiona i szarpnął do tyłu. – Co tam jest? Kręciła głową. Goniły ją ścieśnione myśli. Przygarbiła się. – Widzę ławkę i coś jeszcze – odparła cicho. – Co jeszcze? – spytał łagodniejszym tonem starając się ją objąć. Stała sztywna, nie poddała się jego barkom. – Drzewo. Rosło wiele lat. Żywione słońcem, pojone deszczem. Wiatr wałęsał się, szarpał liście. Światło przedzierało się przez gęstwinę gałęzi w nieustannej wojnie z cieniem – gawędziła zanurzając wzrok w przestrzeni. – Granatowe niebo. Konary podrygują w walce z mocarnym podmuchem. Piorun rozrywa ciemność. Trzask! – skurczyła się zatykając uszy. – Odgłos łamanych gałęzi.
53
Błękitne schrony
Rozgniecione głazy rozpostarły się na ziemi. Świerki zastygły, opatrując się martwicą. Korzenne rzemienie smagały ciężką pokrywę. Tłukły w nieugięte fundamenty. Sproszkowane powietrze zagęszczało płuca. Odległy dom chwiał się zamglony perzyną. Popielatowłosa kobieta człapała, prowadząc rozespane dzieci. – Musimy się pospieszyć – ponaglała. Odpowiedziały jej przyćmione, modre spojrzenia. – Nogi mnie bolą – odezwała się przydymionym szeptem dziewczynka. – Jestem głodny – chłopiec wysnuł z siebie zetlałe szemranie. Zatrzymała się. Ukucnęła, przyciskając do piersi bursztynowe główki. Zadźwięczała kolorowymi bańkami. Brzask zaigrał w okrągłych oczach. Ścisnęła uległe rączki. Rozległ się rozwlekły tupot brodzących kroków. Śledziły ich okopcone chmury. Błękit parował z ust kobiety. Wieszała na nim poszarpane, białe runo.
57
Kuchenne rękawice
Jesień zszargała korony drzew. Torturowane wiatrem oddawały skrzepliny liści. Ogołacane przestały wyciągać do słońca proszalne paliczki konarów. Lepki sok gromadził się w gościnnej spiżarni pnia. Ziemia zakopywała się w sobie, zbijając się w grudy. Zahibernowana czekała na puchowe okrycie. Ekran odbijał szkło. Telewizor mruczał. Koił wzrok. Kołysał. Zagrzebali się w fotelach. Ich stopy grzały się w grubych, wełnianych skarpetach, wsuniętych w futrzaną miękkość bamboszy. Przylgnęli do polarowych szlafroków. Otoczyły ich puszystą otuliną. Na ławie leżała cała apteczka cukierków i ciastek. Czekoladowa gęstość rozpływała się, masując języki. Oszałamiała rozwijającą się słodkością. Bose stopy odrywały się od zasnutej chłodem gleby. Ściśnięty grunt raził je piekącym zimnem, chroniąc się przed wyżłobieniami. Na skórze wyrastały fiołkowe plamy. Ubranie dziewczyny przypominało poszarpany, jutowy worek. Sztywna, szara tkanina wpuszczała wiatr do pokaleczonych splotów. Mroźny podmuch uwikłał się w wyrastające przy cebulkach włosów zioła i poniósł ze sobą zapach dziurawca. Usłyszeli brzęczenie dzwonka. Rozbił monotonny dźwięk telewizora. Kobieta skryła słodkości pod ławą.
63
Czy to…?
Szła na początku konduktu. – Płaczą. Dlaczego ja nie potrafię? – zastanawiała się. Właśnie straciła najbliższą osobę. Przed chwilą dotykała lodowatej dłoni i czuła mrożącą ostateczność. Ta ręka głaskała ją po włosach, dotykała dając ciepło. Jeszcze dwa dni temu muskała palcami jej linie papilarne, bruzdy, załamania. Całowała twardą skórę. Czuła, że zewsząd uchodzi życie. Pojedynczymi komórkami ciała. Odchodząc, snuło charczącą pieśń gasnącego oddechu. Widziała coraz wolniej unoszącą się klatkę piersiową, z trudem popychaną mięśniami. Opadała najpierw rytmicznie, później zagubiła regularność, jakby mózg od czasu do czasu przypominał sobie, że należy oddychać. Jakby serce jeszcze rwało się do pracy, ale miało niesubordynowanych podwładnych, którzy odmawiali pomocy. Osamotnione trzepotało jeszcze, jeszcze pompowało krew w nadziei, że nie wszystko stracone. I nagle stanęło. Cisza zatrzymania pracy serca jest najbardziej dojmującą ciszą. Taką, która unieruchamia przestrzeń. To coś więcej niż bezdźwięk. To bezkres. Kazanie księdza. Ta sama formułka. Zmieniają się tylko personalia nieżyjącego i przytaczane są inne fakty z życia. – Mógłby to jakoś urozmaicić – pomyślała. – Zalać się łzami, położyć krzyżem na ołtarzu. Byłoby teatralnie. Widowiskowo. 69
Terapia lustrzana ����������������������������������������������� 5 Wspomnienia lustra ����������������������������������������� 11 Dziewczynka z akwarium ��������������������������������� 15 Draże ������������������������������������������������������������ 19 Sukienka z sitowia ������������������������������������������� 23 (An)hedonia ���������������������������������������������������� 29 Niech to we mnie wyschnie ������������������������������ 35 Transfuzja ������������������������������������������������������� 41 Szklarnia �������������������������������������������������������� 45 16 godzin ������������������������������������������������������ 49 Intensywność �������������������������������������������������� 53 Błękitne schrony ���������������������������������������������� 57 Kuchenne rękawice ������������������������������������������ 63 Czy to…? ������������������������������������������������������� 69