Granatowa zielona

Page 1

Granatowowa i Zielona Wyprawa Przygoda Na Kaukazkich Szlakach

Strona | 1


Granatowo - zielona wyprawa, bo myślę, że tak nazwać mogę przygodę, w której dane było mi wziąć udział. Było to niesamowicie inspirujące i głębokie przeżycie. Podróż, która rozpoczęła się od stanowczego i zdecydowanego „TAK JADĘ”, które potem przerodziło się w szereg wątpliwości. Wątpliwości, które nie wynikały z specyfiki samego przedsięwzięcia, ale z moich obaw. Wielokrotnie padało wewnątrz pytanie czy dam rady, czy nie będę balastem dla reszty zespołu, co może się wydarzyć na wyprawie, jak to będzie? Wątpliwości zaczęły znikać już po pierwszym kontakcie z uczestnikami wyjazdu. W momencie, gdy dotarliśmy do Wrocławia i zaczęły się rozgrywki w ZONIE 71 już wiedziałem, że to będzie coś, czego jeszcze nie przeżyłem. 11 dni, bo tyle w sumie trwała ta wyprawa było najbardziej niesamowitymi, 11-nastoma dniami, jakie zapiszę w mojej pamięci. Żeby nie były to tylko na pozór puste słowa, warto by się trochę o tym, co tam się działo rozpisać.

Pierwszy lot, nocleg na ławeczce i do Shatili… To, że Opolska spełnia marzenia było wiadome dla mnie od początku, ponieważ jednym z moich marzeń był lot samolotem. Lot był zarówno marzeniem jak i swoistym wyzwaniem, ponieważ latanie było dla mnie czymś jeszcze nieznanym, dlatego też nie wiedziałem. Czego mogę się spodziewać. Dziś wiem, że nie różni się to niczym od jazdy autobusem czy pociągiem. Kolejne z wyzwań pojawiło się już w Tbilisi gdzie po podróży do Warszawy i locie do Kutaisi liczyłem na kąpiel, która jednak nie nastąpiła. Brak kąpieli był świadomą decyzją, konieczną do realizacji wyższego celu. Celu który zrozumiałem dość szybko, ale utwierdziłem się w nim dopiero po kilku dniach wyprawy. Trzy dni w „drodze” do Shatili bardzo mnie wykończyły. Mimo snu w autobusie, samolocie czy busie nie był on na tyle wartościowy na ile być powinien. W związku z wspomnianym zmęczeniem, gdy już zaleźliśmy się w górach ich ogrom odrobinę mnie przytłoczył. Żegnaj Shatili, witaj przygodo! Pierwsza noc była zbawienna, po jej upływie wróciła energia i chęci do stanięcia twarzą w twarz z wyzwaniem. Poranek i południe dnia pierwszego przyniosły złudne wrażenie o tym, że wędrówka będzie łata i przyjemna a moje obawy o „wspinaczce” okazały się nadzwyczaj przesadzone. Popołudnie zweryfikowało mylne odczucia i już po pierwszych kilku niewielkich wzniesieniach uświadomiłem sobie, że BĘDZIE CIĘŻKO. Nie spodziewałem się jednak, że aż. Już pierwszego dnia obecność towarzyszy wędrówki okazała się przydatna. Dzięki ich wsparciu udało mi się dotrzeć do drugiego miejsca noclegu. Tego dnia rozpoczęły się też żywieniowe parodie, bo przecież Polacy lubią ziemniaki, NO NIE? Ratunkiem był KISIEL, o tak! Morale poleciały do góry, aby opaść na początku dnia następnego. Tylko wyżej i wyżej, ciągle w górę! Po nocnej regeneracji sił i śniadaniu, które składało się z CIASTEK i o dziwo CIASTEK, przyszedł czas na to by ruszyć w drogę. Zamiar był taki by przejść tego dnia Atsuntę, jednak plany zostały szybko zweryfikowane i dotarliśmy TYLKO do jej podnóża. To „tylko” jest tutaj stwierdzeniem przesadzonym, faktycznie to było AŻ do podnóża Atsunty. Nieustana „wspinaczka” w pierwszych kilku godzinach sprawiła, że chętnie wróciłbym do cieplutkiego domku. JednoStona | 2


cześnie widoki wokół sprawiały, że czułem niedosyt, czułem, że chcę zobaczyć więcej, przejść kolejne kilka kroków więcej. Mimo zmęczenia starałem się nie poddawać i chociaż przemierzałem niewielkie odległości między jednym a drugim postojem to jednak robiłem postępy. Dodatkowo demotywacja dla mnie, zarówno tego dnia jak i następnego była „dokładna” ocena odległości przez naszych przyjaciół. Dreptanie z godziny na godzinę czując świadomość, że przecież to już miało być tu. Było to niewątpliwie „tragiczne” przeżycie. W chwili wątpienia (która to już będzie… chyba przestałem liczyć) po raz kolejny z pomocą przyszedł ktoś z zespołu i sprawił, że dotoczyłem się do samego obozu. Zgarnięcie „ślimaka” i przepchnięcie go przez strome zbocza „Mordoru” przed obozem musiało być wyzwaniem a jednak ktoś się go podjął, dziękuję . W momencie, gdy już obóz był na „wyciągnięcie ręki” a sił zaledwie 1%, przyszła kolejna pomoc, która zabrała plecak i zatargała go do obozu, za to również dziękuję. Dzień ten był na tyle wyczerpujący, że nawet nie było chęci do zjedzenia kolacji, jedynie duże dawki gorącej, słodkiej herbatki sprawiały mi radość. Ciężka noc a po niej na 3431 m n.p.m. To dopiero początek. Ze względu na pewne problemy trzeba było znaleźć kogoś, kto przygarnie nas do namiotu na tą noc. 4 osoby (ja przecież mały nie jestem) w „niewielkim” namiocie i górski podłoże sprawiły, że nie udało mi się pozostać w objęciach Morfeusza na wystarczająco długi czas by zregenerować siły (zdjęcie mówi samo za siebie) zawsze to jednak coś. Dzień o dziwo tak jak i poprzedni rozpoczął się od podejścia Jednak fakt, że jestem już tak daleko sprawił, że motywacja do zdobycia Atsunty była ogromna. Wspinając się swoim „super” tempem udało mi się nawet dogonić niektórych członków ekipy którzy minęli mnie wcześniej. Niesamowite widoki dookoła motywował do tego by piąć się wyżej i wyżej, naprzód i naprzód. Udało mi się nawet podbiec „kawałek” do miejsca postoju które miało być dla mnie ostatnim większym odpoczynkiem przed stromym podejściem po łupkach. „Samotna” wspinaczka, ogromny nie do opisania wręcz wysiłek i cała masa niezliczonych postojów. Jednak mimo tego wszystkiego chciałem iść dalej, zniknęło pojawiające się wcześniej ZWĄTPIENIE. Po prostu chciałem to zrobić. Nie! Ja to musiałem zrobić, nie było innej opcji, bo przecież miał kiedyś nastąpić moment, kiedy „poczwarka” zmieni się w „motyla”. Pomimo ogromnego zmęczenia ostatnie kilka metrów podejścia pokonałem biegiem by potem paść na szczycie przełęczy. O ile samo wejście było „łatwe” o tyle zejście z przełęczy i dotarcie do trzeciego obozu było dla mnie zagrożone. Chwili zwątpienia było, co nie miara. Gdy dotarłem do rzeki w miejscu, w którym dopiero zeszliśmy do doliny pojawiła się bardzo silna chęć by się „poddać”. Szybko jednak podczepiłem się pod jedną z osób, które odpoczywały tam ze mną. Przeprawiłem się przez pierwsze przejście przez rzekę docierając do drugiej rzecznej przeprawy. Mogę śmiało powiedzieć, że bardziej lub mniej świadomie ta osoba dała mi siły by „toczyć” się dalej. Jednak po drugie rzecznej przeprawie sił już nie było, „padłem”, powiedziałem coś w stylu „nie idę, będę tu siedział z 30 minut i już …”. Wtedy mój ~15kg plecak chwycił inny z uczestników wędrówki i idąc zarówno

z moim jak i swoim bagażem ruszył do obozu. Poczułem się w tedy mega głupio. Głupio nie, dlatego że nie dałem rady, (chociaż pewnie przez to też), ale głównie przez to, że mój „problem” był obciążeniem dla zespołu. Tym samym jednak musiałem pokazać, że zasłużyłem na pomoc (czułem taką wewnętrzną potrzebę), zebrać resztki swoich sił i jak najszybciej ruszyć do przodu. Do obozu było jeszcze z 30 minut drogi. Po dotarciu do celu byłem na totalnym minusie Strona | 3


energetycznym. Kiedy rozpoczęła się akcja „KOLACJA NA BOGATO” zainicjowana przez Artura siły wróciły. Chętnie zaangażowałem się w poszukiwanie rzeczy zdatnych do jedzenia jak i samo spożywanie jedzenia. Było to tak wspaniałe uczucie, że morale automatycznie podskoczyły o 200%. Zmęczenie jednak dawało się we znaki i w sytuacji „stresowej”, poszukiwaniu części namiotu moja mroczna strona zaczęła przebijać się na wierzch. Wytwarzałem dookoła siebie napiętą atmosferę, którą starałem się maksymalnie kontrolować i wyluzować. Mam tylko nadzieję że nikogo nie poraziłem tym napięciem. Tak minął 3 dzień wędrówki. Bieszczadzko na Kaukazie? Niestety jak do tej pory niedane było mi JESZCZE być w Bieszczadach, ale mniejsze lub większe wyobrażenie tych góra mam. Wiem, że są to ładne góry, ale generalnie raczej „łagodne” dla turysty. O poranku ostatniego dnia drogi dostaliśmy informację że mamy jeszcze trochę do przejścia, ale teraz będzie już łagodnie jak w Bieszczadach. Ta informacja okazała się prawdziwa, w końcu można było „odpocząć”, pozwiedzać, porozmawiać (zmęczony ja to „zamknięty ja”, albo, co gorsza „groźny ja” taka moja mała przywara). Tego dnia zebrałem chyba pokłady gdzieś głęboko drzemiącej energii, motywacji i chęci do przesuwania swoich granic by ruszyć dalej. Znów niczym pasożyt przykleiłem się do członków ekipy, tym razem Ani i Ani. Wcinając gruzińskie cukierki mocy, aby nie czuć pragnienia, wędrowałem do Girevi. Tak przemierzając strumyk za strumykiem zacieszając z dobrze zainwestowanych w buty 350zł zaczął padać grad. Tak to był grad, w co nie wierzyli mi z początku uczestnicy pamiętnego postoju. Grad na „szlaku” był tylko przedsmakiem tego, co wydarzyło się w obozie. Od momentu kiedy przestało padać minęło kilkadziesiąt minut, po czym po raz kolejny dotarłem do obozu dzięki wsparciu innych uczestników wyprawy. Tym razem jednak dumnie z plecakiem na plecach wkroczyłem do Girevi gdzie po rozbiciu namiotów zawitał nasz dobry znajomy grad. Pływając w namiocie lub biorąc darmową kąpiel, jak kto woli dotrwałem do końca opadu oraz upragnionego jedzenia. Po stosunkowo spokojnej nocy udaliśmy się do samochodów terenowych, które czekały na nas za przeprawą rzeczną niemożliwą do pokonania dla większości z nich z powodu obfitych opadów poprzedniego wieczoru. Z Girevi ruszyliśmy do Omalo gdzie spędziliśmy kolejne dwa dni. W Omalo spełniłem swoje wyprawowe marzenie i zostałem motylem, wszystko to dzięki możliwości zakupu Coca-Coli. Nigdy wcześniej niezdrowe picie nie sprawiło mi tyle radości ile to, wierzcie mi!

Reszta pobytu w Omalo, przejazd do Rustavi, rafting, wypasiona kolacja w Gruzińskiej restauracji, nocne Tbilisi, przejazd do Kutaisi, zakupy na targu i powrót do domu również były wspaniałymi przeżyciami. Nie opowiem jednak o nich w swoich wywodach celowo. No to, co z tą wyprawą?! Swoją opowieść celowo i z premedytacją kończę w momencie, kiedy kończy się etap wędrówki. Wędrówki pełnej emocji, będącej niesamowitym wyzwaniem i przeżyciem duchowym jak i fizycznym. Wędrówki, powiedzenie że była CIĘŻKA było by, co najmniej niedopowiedzeniem. Jednak mimo to wędrówki, którą kończy się z ogromnym bananem na twarzy. Ostatnio w harcerstwie CZEGOŚ mi brakowało. Czułem jakiś niedosyt, brak jakiegoś pierwiastka, . Zdecydowanie jedStona | 4


nak nie widziałem, co TO jest, czego mi brakuje, jak to zmienić. Odnalazłem TO w Granatowo – zielonej wyprawie. TO, czego szukałem to przygoda, przygoda w pełni tego słowa znaczeniu. Przygoda okupiona niesamowitym wysiłkiem. Przygoda z wspaniałymi ludźmi, którzy w potrzebie są obok i mimo tego, że sami też nie mają za dużo siły to pomogą. Podczas tych 11 dni po raz pierwszy chyba poczułem, jak naprawdę powinna funkcjonować METODA. POZYTYWNOŚĆ, NATURALNOŚĆ, WZAJEMNOŚĆ ODDZIAŁYWAŃ, pośredniość, indywidualność i dobrowolność i świadomość celów.

Tak to cechy metody, to również to, czym jest WYPRAWA. Stąd też ten długi i chaotyczny opis wędrówki, mam nadzieję że udało się TOBIE w tej opowieści zauważyć to o czym teraz piszę. Granatowo – zielona wyprawa miała jeszcze jeden cel dla mnie, dla nas, czyli nowej komendy chorągwi. Mieliśmy zobaczyć to, jaki jest styl pracy Artur. Zobaczyć, dlatego bo słowami się nie da tego opisać. TO PRAWDA! Stylu pracy Artura nie można pojąć po samym jego opisie, to styl specyficzny. Styl który wymaga tego by przeżyć to na własnej skórze. Dopiero przeżycie TEGO daję szansę by to zrozumieć. Ja TO kupuję! TO, co wypełnia moją harcerską pustkę. TO, co jest tak zgodne z moją mentalnością, że pochłaniam to w całości. Dokręcanie śruby jak sam to nazywa… A może po prostu chodzi o to, że bardziej doceniamy to, na co sami ciężko zapracujemy? Wyprawę teraz dopełnia „Ręka Metody”, która dokłada mi tej świadomości, że to jest dobre i musi się dziać! Granatowa i Zielona wyprawa to coś, czego nie zrozumie się dopóki się tego po prostu nie przeżyje. Coś czego się nie poczuje na własnej skórze. Dziękuję! Dziękuję wszystkim uczestnikom za to, że byliście na dobre i na złe, w chwilach radości i zwątpienia. Dziękuję wszystkim, którzy sprawili, że każdy obóz możliwy był do zdobycia, Monice, Darii, Ani i Ani, Paulinie, Dawidowi, Wojtkowi. Wojtkowi i Patrykowi za przechowanie w namiocie. Adamowi i Patrykowi za fotki na faceeboka ale i nie tylko za to. Sebastianowi za pozytywne nastawianie i portal z krowami. Dziękuję Arturowi za to, że umożliwił mi przeżycie TEGO i dał inspiracje do dalszej instruktorskiej pracy. Dziękuje Magdzie, która dzięki temu, że nie przestała marzyć, sprawiła, że marzenie stało się rzeczywistością i zabrała nas do Gruzji. Po prostu dziękuję!

phm. Przemysław Spaczek Strona | 5


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.