Qfant #3

Page 1

ISSN 2080-2633

numer 3/09

wrzesień 2009 bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny

Krzysztof Bugajski Anna Kleiber Ałła Zalewska Jakub Jałowiczor Tomasz Orlicz Marcin Rusnak Anna Porębska


wstępniak

Wstępniak Drodzy przyjaciele, czytelnicy oraz wrogowie. Brak tych ostatnich świadczyłby o pospolitości naszych działań, więc ich również witam i pozdrawiam serdecznie, dziękując w tym miejscu za uważne patrzenie na ręce. Przygotowaliśmy dla Was kolejną fantastyczno-kryminalną odsłonę. Szczególnej uwadze polecam wywiady z pisarzami: Eugeniuszem Dębskim, Piotrem Wolakiem - autorem „Ośmiornicy” - oraz Mariuszem Kaszyńskim. Już lada moment nastąpi najważniejsze wydarzenie z podjętych przez QFant inicjatyw: rozstrzygnięcie konkursu „Horyzonty Wyobraźni”. Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik, głosy jury rozdane, gala finałowa, która odbędzie się w pięknych wnętrzach Staromiejskiego Domu Kultury zbliża się wielkimi krokami. Chciałbym w imieniu redakcji Qfantu oraz organizatorów złożyć wszystkim Finalistom serdeczne gratulacje. Pokazaliście, że literaccy wyjadacze nie mogą czuć się bezpieczni w swych pieleszach, bo po piętach depczą im godni następcy. Uprawianie literatury przypomina podróż autostopem - składa się z dłuższych lub krótszych etapów wiodących do celu, choć nie zawsze najkrótszą drogą. Podczas tej podróży, czekają na nas nieplanowane przystanki, przedziwne spotkania z podobnymi nam zapaleńcami oraz niezwykłe przygody, których doświadczamy w światach kreowanych przez wyobraźnię. Jest to droga wymagająca determinacji, odwagi i wiary we własne marzenia. Wszyscy uczestnicy konkursu udowodnili, że stać ich na wiele i na pewno nie napisali jeszcze swojego ostatniego słowa. Z qfantowym pozdrowieniem Jacek Skowroński

2

PUBLICYSTYKA Adam Cebula - Ujrzane w fusach...................................... 4 Natalia Bilska - Czarownik w fantasy historycznej Andrzeja Sapkowskiego..............................................14 Tomasz Orlicz - Robimy wysiadkę (?).............................20 Anna Thol - Hardkor 44 - Warszawski Ragnarok? ..24 Katarzyna Suś - Wywiad z Mariuszem Kaszyńskim........................................................................28 Tomasz Orlicz - Zapatrzeni w niebo...............................32 Katarzyna Suś - Ośmiornica - Wywiad...........................36

GALERIA Piotr Antkowiak........................................................................38 Darek Zabłocki.........................................................................48

LITERATURA Krzysztof Bugajski - Łucznik...............................................56 Anna Kleiber - Obrobić staruszkę...................................60 Ałła Zalewska - Sceny z życia wampirów.....................68 Jakub Jałowiczor - Efekt śnieżnej kuli...........................74 Tomasz Orlicz - Dotknij mnie!!!.........................................86 Marcin Rusnak - DOWNBYLAW - Dziecko Boga..... 102 Anna Porębska - Jedwab.................................................. 114

POLECANKI Martwe światło...................................................................... 124 Zabójca czarownic............................................................... 125 Anubis...................................................................................... 126 Gringo wśród dzikich plemion........................................ 127 Mediapolis.............................................................................. 128 Rydwan bogów..................................................................... 129 Księżyc na wodzie................................................................ 130 ŁUPS !........................................................................................ 131 Ostrze Tyshalle’a.................................................................... 132 Martwy aż do zmroku......................................................... 133 Błękitny Księżyc..................................................................... 134 Córki Graala............................................................................ 136

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Patroni medialni

QFANT.PL

- numer 3/09

3


publicystyka

Adam Cebula

4

Ujrzane w fusach Dość regularnie dostaję po głowie od Czytelników za pisanie o technicznych bebechach. Już to za uniksy, już to za fotografię – bo na programowaniu się nie znam a o fotografii, to oni nie chcą czytać. Niestety, nie potrafię powstrzymać się od pisania o szczegółach, co gorsza technicznych, często zrozumiałych tylko dla nielicznych. Nie lubię bowiem pisaniny oderwanej od rzeczywistości. Ona jednak wymaga tych cholernych szczegółów, w których jak wiadomo jakiś diabeł siedzi i złośliwie z nas rechocze. Wiem z doświadczenia, że jak się bliżej przyjrzeć, to wszystko wygląda inaczej niż na pierwszy rzut oka. Dlatego, jeśli chce się napisać coś użytecznego (świadomie unikam słówka „prawdziwego”), co pozwoli nam np. coś przewidzieć lub czegoś uniknąć, to nie ma zmiłuj, musimy sięgnąć do zębatych kółek, soczewek, tranzystorów i innych „flaków” tego świata.

Nie, nie jestem programistą. Komputery spotkałem już w dość zaawansowanym życiu zawodowym. Były to tak naprawdę sterowniki przemysłowe przerobione na tak zwane komputery osobiste. Uruchamiało się je z wbudowanym interpreterem języka Basic i właściwie nic więcej samodzielnie nie dawało się z tym zrobić. Można było jeszcze z kasety magnetofonowej wgrać jakieś gry, ewentualnie edytor tekstu. W rzeczywistości, dzięki topornej konstrukcji, maszynka dawała entuzjaście techniki wielkie możliwości. Na przykład przerwania na tym czymś chodziły jak żyleta i można było zastosować wewnętrzny zegar komputera do czytania licznika w dokładnie określonych odstępach czasu. Wyprowadzone na zewnątrz szyny: procesora, danych i adresowa, pozwalały na majstrowanie z zewnętrznymi urządzeniami. Za pomocą kawałków drutu strzałowego „dolutowałem się” do niej i wykonałem maszynerię demonstrującą przejście fazowe. To chyba było moje szczytowe osiągnięcie programistyczne i informatyczne zarazem. Oczywiście, musiałem grzebać na poziomie zawartości rejestrów układu 8255, który służył za port danych. Jednak teraz – dzięki temu, że to robiłem – Π razy drzwi wiem, jak wygląda na przykład hakowanie sprzętu. A tak swoją drogą, to nijak nie mogę zrozumieć, dlaczego producent nie dostarcza dokumentacji do produkowanych przez siebie urządzeń. Za dawnych czasów do każdego radia i telewizora był dołączany pełny elektryczny schemat. Całkiem niedawno rozpakowywałem (całkiem) amerykański oscyloskop i w pudle była książeczka, która zawiera nie tylko schematy ideowe poszczególnych bloków, lecz także wszystkie informacje serwisowe, takie jak przebiegi i napięcia w poszczególnych punktach układu, oraz rysunki płyt drukowanych, czyli schematy montażowe. Otóż, znów techniczny szczegół. Porządny oscyloskop trudno zrobić. Łatwo się wyłożyć na tak zwanych pojemnościach montażowych. Tu już gra rolę nawet sposób przycięcia kabelka, jego rodzaj, długość, nie mówiąc nawet o tym, jak zaprojekto-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ujrzane w fusach wano ścieżki na płytce montażowej. Dość niedawno problem ten „wyskoczył” przy płytach głównych komputera, a tak dokładniej – zaczęto o nim pisać, bo istniał od samego początku. Oscyloskop, tak na oko, jest bardzo topornym urządzeniem, do czasu jednak, gdy nie zacznie się śrubować jego parametrów. W tym śrubowaniu pies pogrzebany. Dlatego można, ba – trzeba dać odbiorcy pełną dokumentację. On zaś z pewnością nie wpadnie na pomysł zmałpowania produktu, bo – o ile nie jest durniem technicznym – będzie wiedział, że owa instrukcja działa jak zapis nutowy: wiemy w jaki klawisz w którym momencie uderzyć, jednak tylko bardzo nieliczni potrafią zagrać. Tak więc, jeśli ktoś robi dobre oscyloskopy, jest jak porządny muzyk, ma za sobą lata ćwiczeń, wielką wiedzę. Jak muzyk może każdemu pokazać partyturę, tak on daje pełną dokumentację. Jeśli masz taką szajbę, możesz sobie w kąciku dydolić na skrzypeczkach póki wytrzymają sąsiedzi, albo składać i nawet sprzedawać oscyloskopy. Powodzenia! Zwyczaj ukrywania przed odbiorcą, jak nasz wspaniały produkt został zbudowany, był dla mnie czymś zaskakującym. Opowieści, jakoby chodziło o to, by konkurencja nie ściągnęła, w świetle tego, co dowiedziałem się czy raczej wypraktykowałem, wydają się zwyczajną ściemą. Widać to w kontekście czegoś, co się zowie czasami właśnie „hakowaniem sprzętu”, czasami z angielska i bardziej finezyjnie, ale zwykle jest aktem rozpaczy. Producenta wcięła jakaś kosmiczna czarna dziura, coś trzeba koniecznie zrobić, a nie wiadomo jak, bo nie ma ani skrawka papieru, który sensownie by produkt opisywał. Ano, dostajesz do łapy coś, zazwyczaj na początku zupełnie nie wiesz co. Oglądasz sobie płytkę drukowaną. Zwykle siedzi dziś tam jeden układ zwany, mniej więcej „chipset”. Trzeba wgooglować go w przeglądarkę albo wleźć po prostu na stronę producenta. Zazwyczaj, mając jaką – taką elektro-praktykę, po oznaczeniach szybko go zidentyfikujemy. Tamże, na stronach koncernu znajdujemy zazwyczaj specyfikację, pełną techniczną dokumentację. Po kilku dniach dumania spoglądamy na naszą płytkę i już widzimy. Co? Że dzielny producent powielił dokładnie to, co znaleźliśmy w dokumentacji znalezionej w Internecie. Mogą być jakieś różnice, ale zwykle drobne. Zazwyczaj uproszczenia czy

QFANT.PL

wypaczenia pierwotnej idei. Tak więc, Kochany Czytelniku, żyję w przeświadczeniu, że ów brak dokumentacji nie ma nic wspólnego z walką konkurencyjną. Poniekąd można się spodziewać, że serwis producenta owych „chipsetów” w granicach rozsądku udzieli pomocy każdemu – bywa nawet elektro-amatorowi – gdyby chciał coś z układem zrobić. Więc brak „papierów” nie stanowi żadnej zapory dla ewentualnego konkurenta. Owszem, w szukanie danych nie będzie się bawił przeciętny „naprawiacz”. Nie opłaci mu się to. Ta praktyka, to zwyczajnie naganianie klienta do firmowego serwisu. A najlepszy i całkiem pewny w statystycznym sensie rezultat, to skrócenie czasu życia urządzenia. Naprawa staje się zbyt uciążliwa, „nieopłacalna” i trzeba powędrować do sklepu i kupić coś nowego. Celem działań jest nie jakaś obca firma, tylko klient. Jawi mi się to jako szmaciarstwo, a także poczucie własnej bezsilności. Tak to jakoś dziwnie jest, że od technologicznych dywagacji dochodzi człowiek do wniosków socjologicznych czy może nawet psychologicznych. Producent układów scalonych czuje się na rynku pewnie. Jest pewien swojej wartości i swoich umiejętności. Bo pokazuje wszystko co i jak. Poniekąd, jak w bardzo dobrej restauracji, gdzie kucharz robi wszystko na oczach klienta. Zaś wytwórca produktu finalnego najwyraźniej obawia się. Czego? To chyba sprawa dość złożona. Wystarczy powiedzieć, że nie ma on niczego oryginalnego do zaoferowania, jest marnym wyrobnikiem, który w głowie ma tylko jedno: jak wyszarpać od kogokolwiek możliwie najwięcej grosza. Znaki handlowe i licencje są zasłoną dymną. Nie ma niczego oprócz zmowy kliki: producent-sprzedawca-serwis przeciw klientowi. Trzyma się to tylko na niewiele wartych umowach. Nie idą za tym jakieś szczególne umiejętności. Kiedyś szukałem zakładu zegarmistrzowskiego, który podjąłby się naprawy dość nietypowego, jak na „owe czasy” zegarka. Była to reklamówka, poniekąd pamiątkowa, ale porządna. O tym, że warta zachodu, dowiedziałem się na końcu. Miałem jednak podejrzenia, że choć zegarek miał trochę cech jednorazówki, jest dużo porządniejszy. Tymczasem kolejne zakłady odmawiały mi. W końcu trafiłem do machera, który obiecał spróbować, ale

- numer 3/09

5


publicystyka

Adam Cebula

6

„bez gwarancji”. Chyba trudno mi się dziwić, że chciałem się dowiedzieć, jak ów specjalista zabierze się za robotę. – Będę pana zawodu uczyć ?! – wyskoczył na mnie. Podrapałem się za uchem i zabrałem zegarek. Wylądowałem w autoryzowanym serwisie szwajcarskich zegarków. Tamże pan sam, bez proszenia, wyjaśnił mi, że to zegarek marki Bosch (cokolwiek by to miało znaczyć...) oraz, że jest otwierany na pompkę. Na moich oczach przyłożył ową pompkę do pokrętła, „pompnął” i otworzył czasomierz. Od tamtej pory znoszę do tego zakładu wszelkie zegarmistrzowskie roboty, zwykle zresztą wywołując skrzywienia pełne niesmaku. Bo oni są od ekskluzywnych maszyn, w cenie przeciętnego samochodu, a nie od ratowania pamiątek po ZSRR. Ale jeszcze nigdy mnie nie wywalili. Raz tylko wizyty tam omal nie przypłaciłem zawałem serca. Byłem obsługiwany razem z klientem, który przyniósł do wyceny „takie obdrapane cóś”. – A, Patek, pozakatalogowy – powiedział pan, jak pamiętam z dokładnością do amnezji pourazowej, i wymienił cenę. Już wiem, że o ile przeciętnemu facetowi można bez szkody detonować pod nogami petardę 200-gramową, to zwyczajny liczebnik, wypowiedziany w kontekście zwyczajnie wyglądającego czasomierza, acz odnoszący się do konkretnej waluty, może zadziałać jak walnięcie cegłą w łeb. Od tamtej pory, zanim wejdę, oglądam się, czy nie zbliża się jakaś podejrzana o Patka persona. Ale to jedyna niedogodność. Gdyby kto chciał wiedzieć, jak wygląda naprawdę dobra firma, to właśnie tak wygląda. Wszystko robią na oczach klienta, nie nacinają na pojedyncze złotówki. Doskonale wiedzą, że, jak grosz do grosza – to będą dwa grosze. Pomimo tych doświadczeń dość długo traktowałem, nazwijmy to, „symbolicznie” lamenty programistów nad rozpowszechnianiem zamkniętego oprogramowania. Dostępność kodu? Jak kto raz grzebał w jakimkolwiek programie, to wie, że lepiej nie grzebać. Wydawało mi się to ideologiczne i wydumane. Wszelako ściśle techniczne przygody, być może zrozumiałe jedynie dla speców, z wolna zaczęły mnie przyprawiać o zwis szczęki. Dawny admin ostrzegł mnie kiedyś przed systemem zabezpieczania plików w Windowsie, w którym w ogóle jakieś pliki są udostępnione.

W pewnym uproszczeniu, miało to działać tak, że komputer klient pyta się komputera udostępniającego, czy można ten plik przeczytać. Jeśli nie, maszyna-klient wyświetla komunikat, że dostęp zabroniony i odmawia wyświetlania pliku. Co oczywiście oznacza, że wystarczy popsuć fabryczny mechanizm (albo poczekać, aż się sam popsuje) i możemy włazić ludziom na ich komputery i czytać wszystko, co dusza zapragnie. O zwis szczęki przyprawił mnie stosowany kiedyś mechanizm szyfrowania dokumentów, który był stosowany w starym Wordzie. A mianowicie hasło służyło do tego, by poinformować Worda, czy wolno wyświetlić plik, czy nie. Jeśli się zgadzało, program wyświetlał tekst. A jak nie? To należało otworzyć dokument w dowolnym innym edytorze tekstów. Nie procesorze tekstu, ale prostym edytorze, takim jak Norton Edytor. No i wówczas okazywało się, że nie ma żadnego szyfrowania. Jest tylko dziwny nagłówek, a dalej leci dokładnie to, co chcemy odczytać. Jak wieść gminna niesie, wiodąca firma informatyczna w późniejszych produktach poprawiła totalną fuszerkę i dokumenty były naprawdę szyfrowane. Ale radość okazała się przedwczesna: zawierały one fragment stałego tekstu z nagłówka. Czy trzeba tłumaczyć, jak bardzo ułatwiało to złamanie hasła? Znajomy admin opowiedział mi o tym, co spędza sens z powiek jego znajomemu. Znany byk z szyfrowaniem haseł, wlokący się chyba jeszcze od win NT ponoć (?) ciągle straszy. Podział hasła na dwa siedmio-(ośmio-?)znakowe rejestry. Otóż, gdy ktoś wpisze hasło o jeden znak dłuższe niż pierwszy rejestr, to program krakujący ma do sprawdzenia jakieś 32 kombinacje. Ciekawe w jakim czasie dokonuje tego komputer z procesorem 2 GHz? Dla zrozumienia problemu dodam, że dwa znaki tworzą jakieś 720 kombinacji, 3 kilkanaście tysięcy. Oczywiście, że w sieci mającej kilkuset userów znajdzie się najmniej kilkunastu, którzy pomimo ostrzeżeń w końcu zrobią coś takiego. Bodaj jedną z najbardziej bulwersujących przygód programistycznych przeżyłem, gdy pewna – jak najbardziej profesjonalna – firma, w aplikacji przygotowywanej za bardzo grube pieniądze, odmówiła dopisania funkcji, która zabezpieczałaby przed przypadkowym nadpisaniem istniejącego pliku. Bo... trudne. Prawie zleciałem pod stół z wrażenia.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ujrzane w fusach Nie wiem w czym oni to pisali, ale w Delphi sprawa sprowadzała się do odszukania odpowiedniej zakładki i przestawiania „false” na „true”. W C++ zaś trzeba było wstukać może nawet całe dziesięć linijek kodu. W czystym C to nie wiem, bo nie umiem, ale wiem w której książce w którym miejscu i sprawdziłem, że wystarczy wpalcować na głupa. Działa. Moja wiedza jest kulawa i niekompletna, ale pozwala unikać nieszczęść. Na przykład chcesz stracić dane z powodu wirusów? Używaj zamkniętego oprogramowania. Znajomy po latach przyznał się, że wtopił w ten sposób zlecenie na kilkadziesiąt tysięcy. No i tak został GNU i GPL. Doświadczenia czy to komputerowe, czy zegarmistrzowskie doprowadziły mnie do takiej konkluzji: jeśli nie chcą ci pokazać, jak to robią, choćby otwierają pompką zegarek, to firma jest kiepska, ukrywa okropne niedoróbki i lepiej czym prędzej stamtąd zwiewaj. Gdyby ten tekst traktować jako opowieść o tym, że należy stosować oprogramowanie z otwartymi źródłami, jadać w dobrych restauracjach, a złych unikać, że gazety kłamią, a wszystko w gruncie rzeczy wymaga sporo roboty, to szkoda czasu. Dość już dawno w jednym z pierwszych tekstów, który opublikowałem w Fahrenheicie, zajmowałem się lamentami nad tym, że szalony, jak się wtedy wydawało postęp, jest właśnie złudzeniem, swego rodzaju fuszerką postępu. Mój niepokój wzbudziło wówczas spostrzeżenie, że wraz z rosnącą komplikacją oprogramowania i mocy komputerów, ich możliwości wcale nie rosną. Owszem zwiększa się objętość np. produkowanych dokumentów, puchnie samo oprogramowanie, owszem zwiększa się liczba możliwych do kliknięcia przycisków, lecz w gruncie rzeczy mamy do czynienia z wodotryskami. Chyba nie do końca zdawałem sobie wówczas sprawę z rozmiarów i właściwego kontekstu zjawiska. Owszem, wiedziałem o tym, że programiści umieszczając przycisk na oknie programu robią to często za pomocą operacji przeciągnij-upuść w tak zwanym programie RAD (Rapid Application Development) i że to odbywa się przez „automatyczne wygenerowanie”, a w rzeczywistości mało inteligentne przekopiowanie całej kupy kodu. Ależ oczywiście, po to są programy RAD, aby uwolnić programistę od szamotania się z rutynowymi ka-

QFANT.PL

wałkami kodu i by mógł skupić się na wycyzelowaniu swej znakomitej procedury, jaka kryje się pod przyciskiem... Poniekąd zupełnie inną sprawą jest stałe ulepszanie pakietów biurowych. Działalność, która przypomina przeprojektowywaniu łyżki czy widelca. No cóż, mamy nowe materiały, możemy wykonać przyrząd do jedzenia z kompozytu wzmacnianego nanorurkami węglowymi, ale po kij?! Co nieco jeszcze się zdałoby się zrobić w edytorach graficznych. Na przykład mamy kulawe algorytmy usuwania szumów generowanych przez matryce aparatów. Nie za mądrze ciągle działa najbanalniejsza i najbardziej podstawowa funkcja skalowania obrazów. Tymczasem, pamiętam z jakim szumem opisywano wprowadzenie do Photoshopa „perspektywicznego stempla”. W GIMP-ie nazywa się to „klonem perspektywy” nie wiem jak we wzorcowym programie graficznym. Gdy tylko o nim usłyszałem, odkryłem jak zasymulować jego działanie za pomocą tego, co było do tej pory, a po drugie, choć prawie codziennie retuszuję jakieś zdjęcia i zamieszczam je np. razem z artykułami, a więc robię to szumnie mówiąc, profesjonalnie, to nigdy nie użyłem owej niezwykłej funkcji. Owszem, pojawiło się kilka wynalazków, które wydają mi się potrzebne, np. „łata” (GIMP-e). Jednak przydatność tych programów jest właściwie bardzo podobna, tak mniej więcej od 10 lat. Według mnie, funkcjonalność pakietów biurowych spadła na pysk. A to dlatego, że przy ich uruchamianiu trzeba poświęcić kupę czasu na obezwładnianie różnych genialnych pomysłów programistów, czego skutkiem jest psucie wpisywanego tekstu. Wyobrażacie sobie moją radość, gdy Open Office po mozolnym wklepywaniu do dokumentu numeru konta bankowego, zamienił radośnie zapis na: coś razy 10 do kilkunastej potęgi? Po zepsuciu wszystkich znanych mi, szumnie zwanych „procesorów tekstu” (Word był w okolicach wersji 6 całkiem niezły, najlepsza była bodaj „dwójka”, a jak pięknie chodził „chi writer”...) używam ostatnio do pisania edytorów prostych. Osobliwie nieszczęsnego „vi”, literówki sprawdzam za pomocą programu aspell i zachowuję to wszystko (to już fanaberia) w kodowaniu iso 88592. Dzięki temu mogę prostym przekopiowaniem wrzucać tekst na znajome strony www i mam

- numer 3/09

7


publicystyka

Adam Cebula nadzieję „w razie co” dość prosto go odzyskać. Te zachowania, które mogą wydać się wręcz objawami psychozy, są wynikiem doświadczeń. Właśnie nieoczekiwanej zamiany numeru konta na zapis wykładniczy, poprawianiu małych liter na duże, osobliwemu zamienianiu wyrazów, radosnemu dopisywaniu im – zdaniem programu – brakujących części i temu podobnych wynalazków. Szczytem radości są dokumenty z osadzonymi innymi dokumentami (np. rysunek w formacie Corel Draw! 5.0), których otwarcie wymagałoby owego Corela, a czy ktoś wie, gdzie się taki jeszcze uchował? Sprawa z owymi przyciskami z menu programów, które dzięki aplikacjom RAD rozrasta się niemal w postępie geometrycznym, polega na tym, że jakkolwiek dodaje się kolejne przyciski, to robi się to bez pojęcia, bez pomysłu. To nie jest tak, że programista dopisuje do obsługi „kliku” jakąś bardzo użyteczną funkcję. On już od dawna nie za bardzo wiedział, co z tym bogactwem zrobić. Tymczasem mamy taki „trynd”, że co raz ma być Nowa Lepsza Wersja. No więc dodaje się kolejny „klikalny element”. Przy odrobinie pomyślunku można by zrobić to jak w Linuksie, gdzie do aplikacji dopisuje się osobne programy współpracujące z nią i jak ktoś chce, może użyć LaTeX-a do produkcji partytur albo zapisów partii szachowych, ale wcale nie musi w nowej, lepszej wersji zaśmiecać sobie dysku tymi wynalazkami. Niestety, nowy patent musi walnąć usera w gębę. Taki wymóg marketingu, trzeba zrobić tak, aby nie dało się ominąć ulepszeń. I w rezultacie psuje się dobry program. Cała ta filipika trafia z pewnością do wąskiego kręgu przekonanych. Znowu, by to wszystko choć trochę sprowadzić do rzeczywistości, trzeba się uciec do technicznych bebechów. Do nudnych opowieści o technologii, które zwłaszcza humanistów przyprawiają o dreszcze. Jeśli weźmiemy na tapetę zastosowanie komputera jako maszyny do pisania, to można wywieść takie spostrzeżenia: wystarcza mi do pisania właściwie dwa malutkie i prościutkie programy. Jakiś, jakikolwiek edytor i aspell. Komplikacja, jeśli jakaś jest, wynikająca z użycia dwóch aplikacji zamiast jednej, jest niezauważalna. Natomiast system pisania w txt daje mi wolność od komputera i oprogramowania. W praktyce oznacza to, że zamiast wozić

8

ze sobą laptopa, mam w kieszeni dyskietkę, kartę pamięci, dziś jakiś komputer zawsze się znajdzie. Użycie tak zwanych zaawansowanych funkcji procesora tekstu – nie tylko Worda, lecz także kochanego Open Office'a – w redakcjach, z którymi się spotkałem, było traktowane jako błąd. Żadnego formatowania, czysty tekst, żadnych wyróżnień, a dokument z historią zmian (ja poprawiłem, rednacz oprawił, a tu notatka itd) to już prawdziwa katastrofa. Owszem, te sztuczki robią wrażenie, dobrze się pisze o tym artykuły, robi się z tego niezły materiał na kursy, daje to wrażenie wiedzy, ale moja dobra rada: NIGDY TEGO NIE UŻYWAJ. Jeśli w dokumencie ma się znaleźć coś niedrukowalnego, używaj tekstu „zakomentowanego”, system znakomicie sprawdzony w źródłach programów, czy LaTeX-u. Tam można wrzucić wersje, pomysły i pomsty na współautorów. Dodam, jeśli chcesz porządnie złożyć dokument zgodnie z zasadami zecerskimi, to LaTeX, Scribus, może Ventura, ale nie programy biurowe, bo „padają” choćby na justowaniu tekstu, co z daleka bije po oczach. Nie używajmy nigdy bez poprawek kodu html wygenerowanego automatycznie z Worda, trochę lepiej jest z Open Office'm, ale tylko trochę. Literówki poprawiaj, wymuszając sprawdzanie „słowo po słowie”, system z podkreślaniem wężykami w locie może doprowadzić do kompromitujących błędów. Nie używaj automatycznego systemu poprawy gramatyki. Jeśli nie rozumiesz, co mówisz, lepiej nic nie pisz. Można nasze gdybanie rozszerzyć o ocenę tego czegoś, co się zowie „suitą biurową”. Arkusz kalkulacyjny? VisiCalc, zaprojektowany w 1978 w wersji na PC, jest do dziś w ruchu u mojego kolegi z pracy. Służy do opracowywania danych. Ma jakieś 27 kB. Dzięki temu można zapisać program z danymi na dyskietce 1,44 MB. Jednak nie robi on wykresów jak Excel. Genialnie do tego nadaje się program gnuplot. Jest niestety już wielki, kilka MB. Robi to znacznie lepiej niż jakiekolwiek arkusze, może z wyjątkiem tzw. „grafiki biznesowej”, która wszelako jest raczej dziedziną plastyki, a z opracowaniem danych ma niewiele wspólnego. Gdyby komuś gnuplot wydał się „sportem ekstremalnym” – to może być np. Grace. Też za darmo i zrobi wszystko co potrzebne do habilitacji. Cóż jeszcze tam mamy? PowerPoint i odmiany. Od czasu, gdy

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ujrzane w fusach na własnej skórze przekonałem się, że prawdopodobieństwo uszkodzenia pliku rośnie z jego rozmiarem eksponencjalnie, nie używam. Prezentacje wykonuję w html-u. Zawsze jest jakiś komputer z przeglądarką internetową. Jeśli coś mi się zawali, to w przypadku prezentacji przygotowanej w tym języku prawdopodobieństwo, że cokolwiek pokażę rośnie eksponencjalnie z jej rozmiarem. Dodam do tego całkowite panowanie nad formatem zamieszczanych materiałów, dzięki czemu mogę np. zamieszczać duże rysunki w formacie .png w bezstratnej kompresji. Co powiecie na plik graficzny z dużą liczbą szczegółów, np. zeskanowany maszynopis o rozmiarze 2000x1400 pikseli i „wadze” ok. 100 kB? Owszem, jest mniej możliwości zamieszczania wodotrysków, za to mamy absolutne panowanie nad nawigacją, w tym sztuczki typu mapy obrazu czy sekwencyjne wyświetlanie. Co jeszcze daje nam pomysł typu suita? Bazy danych dla początkujących. Lepiej przysiąść nad książką niż używać. Mamy namiastki grafiki wektorowej, namiastki grafiki ilustracyjnej. Zbiór programów prawie tak dobrych jak inne programy pierwowzory. Z naciskiem na prawie. Jaka jest konkluzja? Komputer jako maszyna do pisania dawno temu był znakomity i dawno już znakomicie go oprogramowano. Współcześnie występująca „Suita biurowa” szykuje na użytkownika szereg pułapek. W najlepszym razie ma szereg funkcji, o których trzeba wiedzieć, że nie wolno ich używać. Oprogramowanie, które ma służyć do szybkiego wyprodukowania tekstu w biurowej jakości, działa prawie tak dobrze jak na początku, o ile obezwładni się różne systemy auto-poprawiania i auto-formatowania. Da się, choć było lepiej, choć są schody z kompatybilnością wstecz i pomiędzy wersjami tego samego programu. Choć komplikacja spowodowała absurdalny wzrost wymagań w stosunku do mocy obliczeniowej komputera, choć żal tego jak było. To co dodano, budzi moje zdziwienie. Po kij?! Tak na marginesie, jak dla mnie, doskonały jest konwerter plików Worda antiword. Niestety, nie ma wersji na Windowsy. W dystrybucjach Linuksa jest zawarty w pakietach oprogramowania (np. Fedora 9), tak że możemy go zainstalować standardowym programem (choćby rpm). Pozwala np.. czytać dokumenty Worda na komputerze pracu-

QFANT.PL

jącym w trybie tekstowym. Jeśli chcemy po prostu zobaczyć dokument, piszemy antiword nazwa_pliku. Jeśli jesteśmy bardziej wybredni i chcemy skonwertować plik np. „fusy0.doc” do pliku .pdf o wymiarach kartki A4 piszemy (trochę to na przełaj, ale „u mnie działa”) antiword -a a4 -m 8859-2.txt fusy0.doc > fusy0.pdf Skoro jest program, to znaczy, że jest realny problem „popsutych plików” i popsutego oprogramowania. Nie jest to więc tylko fanaberia czy ideologiczny wymysł, ale praktyczne doświadczenie. A skoro zepsuto, to nie ma postępu. Można przedstawić to jeszcze inaczej: nie można mylić komplikacji z postępem. Jeśli porównamy świecę z żarówką, to stwierdzimy, że np. świeca składa się z dwóch elementów: wosku (parafiny) i knota. Żarówka w przybliżeniu to bańka, dwa wyprowadzenia i skrętka z wolframu. Owszem, jest bardziej złożona niż świeca, ale jeśli porównamy ją z lampą naftową, to trudno się będzie zdecydować, które urządzenie ma więcej częściej i jest bardziej skomplikowane. Tymczasem funkcjonalność żarówki jest bezdyskusyjna, może świecić np. pod wodą, świeci jaśniej, można ją zapalać i gasić tak łatwo, że da się to wykorzystać do sygnaliza-

- numer 3/09

9


publicystyka

Adam Cebula

10

cji, co w przypadku świecy jest niemożliwe. To, że żarówka jest taka dobra, nie ma nic wspólnego ze złożonością, to po prostu dobry pomysł. W informatyce postępem są pomysły pozwalające zapanować nad złożonością: funkcje, klasy, dziedziczenie. Pomysłem są maszyny wirtualne. Niestety, jeśli służą one tylko do niwelowania skutków braku pomysłów, gdy np. dostaliśmy zabawkę w postaci języka programowania C# i strzelimy w niej kolejny edytor tekstu, to jest to kręcenie się wokół własnego ogona. Ale za to mamy szalony rozwój elektroniki... A jako kontrapunkt chciałbym dodać, że w grudniu (7–19 grudnia za Wikipedią) 1972 roku odbyła się ostatnia, szósta wyprawa Apollo 17 na Księżyc. Wyrosło już całe pokolenie ludzi, dla których czasy lotów do naszego satelity to coś, jak historia o odkryciu Ameryki. Są tacy, którzy ciągle się dziwią, dlaczego się skończyło? A ponieważ było to tak dawno, niektórzy nawet sądzą, że to wszystko było mistyfikacją. Jak dla mnie, szalony rozwój elektroniki, różne suity biurowe i szlaban na wyprawy księżycowe dobrze się ze sobą łączą. Czy można powiedzieć, że technologia produkcji układów scalonych jedzie na tym, co wymyślono w latach 60-tych ubiegłego wieku? A kto mi zabroni? Fotolitografia na ultrafiolecie, CMOS, krzem. „Nic się nie zmieniło”. Bodaj jeden z bardziej niepokojących objawów: „płaszczakowatość” elektroniki. Bo jest technologia montażu na laminacie miedziowym. Wedle informacji krążących w sieci (np. Elektronika Praktyczna) wynaleziona przez wiedeńczyka (?) Paula Eislera – nielegalnego emigranta, który w 1936 roku żeby przeżyć zbudował tą metodą radio i zapewne bez powodzenia próbował je sprzedać. W 1941 r. miał on za 1 funta sprzedać prawa do wszystkich swoich patentów. W 1943 r. technologię druku zastosowano do produkcji zapalników zbliżeniowych (data za portalem firmy Wojart) w pociskach przeciwlotniczych. Była to jedyna metoda na poprowadzenie połączeń elektrycznych. Żadne okablowanie nie wytrzyma przyspieszeń podczas wystrzeliwania. Pomysł genialny. Być może to właśnie on uchronił ludność Londynu przed uderzeniami wielu V1. Współcześnie ta metoda umożliwia masową produkcję, z użyciem automatów. Odmiana nazwana montażem powierzchniowym praktycz-

nie wyeliminowała całkowicie pracę ludzi i pozwoliła na zastosowanie nadzwyczajnie zminiaturyzowanych elementów. Można dywagować, czy technologia układów hybrydowych i układów scalonych to kolejne wcielenia pomysłu Eislera, ale pewne jest, że są jak stół. Przy całej swej genialności wszystkie te rozwiązania mają jedną zasadniczą wadę: produkt musi być płaski. W pewnym momencie zaczynają się jednak schody z prowadzeniem połączeń. Spróbujcie postawić na kartce kilkanaście punktów i połączyć je nieprzecinającymi się liniami, a zobaczycie, o co chodzi. Do tego liczba elementów, jakie chcemy upakować, wyznacza wymiary powierzchni. No i na przykład trafiamy na fizyczne ograniczenie prędkości procesora: sygnały nie chcą biec szybciej niż światło, co przy gigahertzowym taktowaniu daje mocne ograniczenie na „ekonomiczny” wymiar płytki. Montaż objętościowy w różnych wariantach stosowano już dawno i czasami stosuje się go do dziś. Ale, jakby nie ruszyło z miejsca. Metoda dziś jest chyba znacznie rzadziej stosowana niż te 30 lat temu. Jednym z powodów jest to, że programy do projektowania obwodów obsługują tylko płytki. Kiedy trzeba zrobić przejście z jednej na drugą – to jest właśnie jeden ze sposobów upakowania elementów w objętości – wymagana jest pracochłonna interwencja człowieka. Pracochłonna w stosunku do władowania wszystkiego na jedną płytkę, bo wówczas program potrafi sam automatycznie wygenerować rysunek druku. Inne zjawisko: elektronika „usiadła” na krzemie. Materiał ten jest znakomity, ale do standardowych zastosowań. Ograniczenie temperatury pracy do 125, maks. 200 stopni dla struktur od dawna stwarza problemy np. w energoelektronice. Znane są materiały z tak zwaną szeroką przerwą energetyczną, które dałyby się rozgrzać jako półprzewodniki do ok. 700 stopni Celsjusza. Słyszy się o węgliku krzemu (wcześniej o diamencie). No i... Owszem, podobno już gdzieś są diody mocy i tyle. Jak powiedziała znajoma pani doktor, która uczestniczyła w bardzo międzynarodowej konferencji poświęconej temu problemowi „to wygląda zabawnie”. „To”, czyli rozwiązywanie problemów z nowym materiałem. Zabawnie, bo inżynierowie powielają metody, które sprawdziły się w stosunku

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ujrzane w fusach do krzemu. Nie mając za bardzo pojęcia o fizyce, majstrują na oślep. Przypomina to trochę próby uprawy glonów morskich przez rolników. Tak to wygląda, jakby wypuścić w morze dyrektora pegeeru (było dawno coś takiego) bo był specem od koniczyny. Współczesne pomysły na rozwój przypominają trochę wizje Warszawy w roku 2000. Starsi pamiętają taki temat w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Zazwyczaj należało coś narysować. Więc wszyscy mają prywatne helikoptery i sobie nimi latają. Idziemy radośnie tym torem z dziecięcym uśmiecham na twarzy. Tworzymy zgodnie z prostą zasadą: nic nowego, tak samo, tylko bardziej. No więc... komplikacja komplikacji. Jeden z najbardziej efektownych „wynalazków” naszych czasów – telefon komórkowy – jest dość toporną chimerą. Posklejaniem radiotelefonu z komputerem. A komputer to także taki ulepek, posklejanie odtwarzacza CD, modemu ze starym pecetem, w którym nawet twarde dyski były łączone poprzez karty multi IO. Jeśli miałbym to przełożyć na rozwój źródeł światła, to bynajmniej nie zastąpiono świecy żarówką. Zbudowano ogromny żyrandol z setką świec. A telefon komórkowy, to żyrandol na wózeczku. Zabawne jest ogromne przywiązanie do istniejących systemów. Wyraźnie to widać, gdy spojrzymy sobie na to, co się dzieje np., gdy ludzie próbują sobie radzić z (chyba wymyślonym) efektem cieplarnianym. Pomysł? Biopaliwa. Znaczy jeździmy na oleju do smażenia placków i frytek. Podobno daje się, Polacy ponoć już to robią. Jako metoda kombinowania, to chyba dobre. Ale do kombinowania. Dlaczego nie sięgnąć po rozwiązania radykalnie rozwiązujące problem? Na przykład do silnika pastora Stirlinga? Nie, bo ... za egzotyczny? Bo, jak znam polskich majsterklepków, pojazdy jeździłyby na śmieciach zgrabionych z pobocza. Otóż z nieznanych mi powodów lansuje się pomysł – moim zdaniem to techniczna katastrofa – samochodu elektrycznego lub hybrydy elektryczno-spalinowej, czyli chimery. Entuzjastom rozwiązania chciałbym zwrócić uwagę, że pies jest pogrzebany zupełnie gdzie indziej niż „piszą” w gazetach. Forma czasu przeszłego dokonanego typu „napisano” jest tu chyba wyjątkowo nieuzasadniona: napisali, piszą pewnie nawet w tej chwili i będą pisać. Tamże

QFANT.PL

zwraca się uwagę, że prąd do ładowania akumulatorów także trzeba wyprodukować i to nie koniecznie ekologicznie. To już inna para kaloszy, ja od siebie dodam, że sprawność zespołu akumulator–ładowarka nie jest imponująca, jak to mierzyłem to ponad połowa energii ogrzewa świat. Gdzieś na pograniczu wojny z CO2 i naftowymi szantażami są np. samochody na sprężone powietrze. Konstrukcja, którą wymyślił ok. 1870 r. Ludwik Mękarski (ur. 1843, zm. 1923), francuski konstruktor polskiego pochodzenia. Była ona długo stosowana w kopalniach zagrożonych wybuchem. Współczesne samochody, które się oferuje już w sklepach, przejadą na „pełnych butlach” nawet ok. 300 km. Ale bynajmniej nie to jest zasadnicza zaleta rozwiązania, choć elektryczniaki pokonują na jednym ładowaniu zaledwie do 100 km. Ważniejsze jest coś innego: trwałość. Akumulatory litowo-jonowe wytrzymują jakieś 1000 ładowań. Litościwie szacując, obawiam się. Patrząc na doświadczenia z bateryjkami np. do komputerów, po cyklu 300-400 ładowań pojemność spada o jakieś 15 %. Producenci szacują, że na komplecie ogniw przejedzie się jakieś 160 tys. km. Moim zdaniem można liczyć na jakieś 100 tys., po czym trzeba wybulić pewnie z połowę wartości bryki. Pewnie gdzieś po 60. tysiącu zaczniemy odczuwać efekt zmniejszania się pojemności akumulatorów. Po jakichś pięciu latach, gdyby samochód nawet stał na kołkach, i tak ogniwa będą do wymiany. Pojazdy i urządzenia na sprężone powietrze jeździły, pracowały dziesiątki lat. Mogę dodać, że mój ulubiony silnik Stirlinga w tej konkurencji można szacować na jakieś 800 tys. bez przeglądu, co nie oznacza, że wytrzyma w sumie milionów kilometrów, po remontach w stopniu komplikacji takiej, jak wymiana pierścieni w silniku spalinowym. Trudno mi się pozbyć wrażenia, że pęd do elektrycznego autka ma swe podłoże w dziecięcych doświadczeniach z samochodzikami na bateryjki. Może jeszcze jedna historyjka od czapy, która jest spoglądaniem na szczególiki. Skoro o efekcie cieplarnianym mowa: jak działa szklarnia? Ach... wysokoenergetyczne promieniowanie Słońca, które ma maksimum w okolicy światła żółto-zielonego, bez przeszkód jest przepuszczane przez szyby. Rośliny i ziemia pochłaniają je i nagrzewają się, lecz do temperatur znacznie niższych, kilkanaście

- numer 3/09

11


publicystyka

Adam Cebula

12

stopni Celsjusza. Emitują więc długofalowe niskoenergetyczne (pamiętamy że „e równa się ha razy ni”?) promieniowanie, które szyby odbijają z powrotem... A guzik. Z miasta(ście), a... No właśnie, ja, ze wsi wam powiem, jak jest naprawdę. Ten efekt, który się tak ładnie tłumaczy, to jakieś kilka procent cieplnej mocy szklani. W rzeczywistości chodzi o to, aby wiatr nie dmuchał. W tych temperaturach i w warunkach ziemskiej atmosfery, to zasadnicze zjawisko odpowiedzialne za transport ciepła. Z tego powodu możemy sobie pomalować kaloryfer na biało. Decyduje unoszenie, ruch powietrza, nieważne czy to konwekcja, czy zefirki. Kolejne zjawisko potężnie przenoszące ciepło, to parowanie. Szklarnia blokuje je utrzymując we wnętrzu wysoką względną wilgotność powietrza. Gdy temperatura na zewnątrz opada, możemy zaobserwować na szybach czy folii skraplanie się wody, które wiąże się z wydzielaniem wielkiej ilości ciepła parowania. To są zasadnicze zjawiska. Zapamiętaj sobie Czytelniku: moc przenoszona przez promieniowanie jest proporcjonalna do czwartej potęgi temperatury (w skali bezwzględnej). Dlatego w naszych warunkach nie gra ono zauważalnej roli. A, żeby dowalić jeszcze do pieca efektu cieplarnianego: jeśli dodamy do powietrza choćby CO2, ale wystarczy pary wodnej, to oczywiście stanie się ono bardziej czarne dla zakresu dalekiej cieplnej podczerwieni. A to oznacza, że nie tylko łatwiej pochłania promieniowanie cieplne ziemi, samo się przy tym ogrzewając, dokładnie w tym samym stopniu zwiększa możliwość wypromieniowania tego ciepła, np. w kosmos. Po co to napisałem? To kolejna ilustracja tego, co wynika z przyglądania się technicznym flakom. Dlaczego nikt nie napisze, że zadaniem szyb w szklarni jest przede wszystkim to, żeby nie wiało? Bo... ja kto brzmi?! Przecież to oczywiste! A wykład o promieniowaniu, to ho, ho! Czas na jakieś podsumowanie. Jaka jest nasza rzeczywistość oglądana poprzez techniczne fusy, bebechy i inne śmieci? Jadąc od początku, wyłazi fasadowość choćby takiego „haj–techu”. Mamy kilku producentów, którzy coś potrafią, i całą resztę strojących się w piórka wysokich technologii. Widać to właśnie po tym, że ukrywają, co siedzi w ich wyrobach. Postęp w informatyce jest w lwiej części udawany. Dominuje coś, co w Polsce nazywa

się: „fuszerka”. Dziadostwo. Z jednej strony to zwyczajne niedoróbki, z drugiej – „bezmyślny postęp”, zmiany dla zmian, owczy pęd do komplikowania wszystkiego, bez zastanowienia czy końcowy produkt do czegokolwiek się przyda. Fuszerka w dziedzinie informatyki osiągnęła taki poziom, że część userów nie mogła już z nią wytrzymać. Tak powstał Linux. Tymczasem „zawodowe oprogramowanie” zajęło się zagospodarowaniem usera, który jest inteligentny inaczej i np. wymaga językowego suportu. Ten trend w branży obuwniczej wyraził się powstaniem butów z rzepami dla sznurówek. Już więcej nie trzeba się uczyć węzłów. Kiedyś w Linux News dla żartu opublikowałem filipikę przeciw GUI-wi, czyli graficznemu interfejsowi użytkownika. Postawiłem zarzut ciężkiego kalibru, mianowicie, że producenci implementują userom dysfunkcję. Za DOS-a (o Uniksach nie wspominając) potrafili wpisywać bezbłędnie zarówno polecenia, jak i ścieżki dostępu do katalogów. I owszem, wiem jeszcze, co się znajduje w katalogu /usr/bin czy gdzie szukać logów. Ale sprawdziłem np. na studentach, wychowani na systemach graficznych już nie wpiszą żadnego polecenia, a wymyślenie, jak powinno wyglądać (po cholerę pisujemy -o nazwa_pliku?), jest po prostu niemożliwe. Wniosek jest taki, że o ile zapomnimy, jak się wiąże sznurówki, to technika nam pomoże w rozwiązaniu tego problemu. Niestety, prawie na pewno nie będzie to tak skuteczne, jak porządny węzeł. Poszczególne dziedziny mają tendencję do „osiadania, na laurach”. Zdaje mi się, że wiedza nabiera trochę charakteru magii – tak jak nikt nie zastanawia się, dlaczego takie zaklęcie, tak nikt się nie dziwi, że montaż musi był płaski. To jest poza wszelką dyskusją – zmiany mogą dotyczyć tylko tego, jak wiele się upchnie. Tak na marginesie, zastopowanie montażu objętościowego jest chyba pokłosiem kiepskich postępów matematyki. Dlaczego wstrzymano wyprawy na Księżyc? Wbrew różnym teoriom spiskowym, sprawa jest prosta: obciachano NASA fundusze. Niewielkie, jeśli porównamy je z kasą wydawaną na wojsko. To tylko najbardziej spektakularne zabranie kasy. Mniej więcej w tym czasie na całym świecie zaczęto stopować pieniądze na badania, zwłaszcza na tak zwane badania podstawowe. Gdyby ktoś po-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ujrzane w fusach wiedział, że przecież Unia wybudowała sobie całkiem niedawno zderzacz za jakieś – jak wyczytałem na stronach projektu – 5 mld. CHF (inne dane ok. 10 mld. dolarów), to warto sobie porównać to z wrzuconymi lekką rączką na oko 5 bilionami $ w ratowanie systemu bankowego. Owszem, postęp się dokonuje, ale niejako wbrew. Czemu? To już temat do następnych dywagacji, ale jeśli mamy jakieś szlachetne przedsięwzięcie, to mimo jego ochoczej realizacji, bądźmy dobrej myśli: postęp w końcu i z nim da sobie radę. W naszym świecie dopuszczamy rozwój wedle recepty, tak samo, tylko bardziej. Bo zmiany – zwłaszcza te nieoczekiwane – są dla nas zabójcze. Z jakichś powodów wiedza w tym świecie, ta tak zwana prawdziwa, a dokładniej model rzeczywistości pozwalający przewidzieć wyniki eksperymentu, jest nam wroga. Wiedza powinna być np. medialna. To ważniejsze niż żeby była prawdziwa. I dlatego opis działania szklarni musi być zgodny z obowiązującym gazetowym „tryndem”. Bo, jeśli ludność dowie się, jak jest, to odwróci się np. od naszego elektrycznego autka...

QFANT.PL

Dla mnie fantastyka zawsze była bardziej ostrzeganiem przed tym, co złego może się niebawem zdarzyć, niż wesołą futurologią zajmującą się szczęśliwym rozwojem ludzkości. Tak więc patrzenie w fusy i bebechy – bliskie starogreckim wróżkom i Cygankom – jest jej nieodłączną częścią. Co można powiedzieć na koniec? Wciąż wydaje się nam, że postęp jest nieodłączną cechą ludzkości. Tymczasem... Andrzej Drzewiński napisał kiedyś takie opowiadanie: w pewnym mieście urodził się chłopiec, który jako nastolatek zaczął sprawiać kłopoty. Jak to nastolatek. Zachciało mu się zobaczyć, co jest za przełęczą, która wznosiła się nad miastem. Było to bardzo niepokojące dla mieszkańców, z których nikt nigdy nie miał takich pomysłów. Któregoś dnia, gdy był już dość duży, ruszył w góry i dotarł na przełęcz. Zobaczył w dole prawie identyczne miasto, zaś naprzeciw siebie młodego człowieka. Ten spojrzał na jego miasto, jemu w twarz, następnie odwrócił się i ruszył w dół. Nasz bohater zrobił tak samo. I nigdy więcej nie wrócił na przełęcz. Jakoś tak to szło, opowiadam z pamięci.

- numer 3/09

13


publicystyka

Natalia Bilska

Czarownik w fantasy historycznej Andrzeja Sapkowskiego Historyczna fantasy próbuje pogodzić dwa, wydawałoby się, skrajnie różne i nieprzystawalne porządki: historyczny i magiczny (baśniowy), nic więc dziwnego, że w powieściach tego rodzaju niemal zawsze pojawiają się bohaterowie posługujący się magią. Należą oni bowiem do obu porządków, dzięki czemu stanowią łącznik między nimi. Ich obecność ma uzasadnienie historyczne, ponieważ niektóre dziedziny magii naprawdę wykładano na uniwersytetach, babki-zielarki znały się na leczniczych i trujących roślinach, a domniemane czarownice rzeczywiście płonęły na stosach. Z drugiej zaś strony magowie i wiedźmy to bohaterowie wielu bajek i baśni, a także postacie najbardziej chyba typowe dla powieści fantasy we wszystkich jej odmianach. Ponieważ magia jest fundamentem światów fantasy, obecność adeptów sztuk tajemnych staje się koniecznością fabularną. Zauważalne jest, że czarownica i jej męski konfrater często odgrywają w literaturze nieco inne role, pełnią różne funkcje i patrzą na rzeczywistość z odmiennej perspektywy. Dlatego po próbie analizy postaci wiedźmy („Qfant” nr 2), przychodzi kolej na czarownika, wykształconego na uniwersytecie mieszkańca quasi-średniowiecznego miasta. Zawód: mag? Czarownik, w przeciwieństwie do czarownicy, wiedzę zdobywa na uniwersytetach, jest więc człowiekiem gruntownie wykształconym. Posiada pewne wrodzone predyspozycje magiczne, ale umiejętności te zostają wzmocnione i wyszlifowane dopiero podczas nauki w szkole wyższej. W Trylogii husyckiej mówi się o wielu ośrodkach uniwersyteckich znanych z wykładania sztuk tajemnych, między innymi o Pradze, Bolonii, Padwie czy hiszpańskim Alumbrados. Magowie mocno podkreślają związek ze swoimi macierzystymi uczelniami. Gdy spotykają się z innymi, nieznanymi im dotąd czarownikami, zwykle zaraz po prezentacji imienia i nazwiska wymieniają nazwy szkół wyższych, które ukończyli. Pozwala to na uniknięcie niepotrzebnych pytań. Rozmówcy na samym wstępie

14

otrzymują wiele ważnych informacji, dotyczących przede wszystkim poglądów interlokutora i jego „zawodowych” zainteresowań. Uczelnie różnią się bowiem od siebie nie tylko atmosferą czy poziomem nauczania, specjalizują się także w nieco odmiennych dziedzinach magii. Krążą o nich rozmaite opinie i plotki. Zdarza się, że czarownik nie tylko kończy uniwersytet (lub nawet kilka), ale zostaje tam później w charakterze wykładowcy. Uprawianie innych zawodów, między innymi lekarza-chirurga i aptekarza, również ściśle wiąże się z działalnością magiczną. Chirurg jest „podejrzany”, ponieważ wykonuje czynności zwyczajowo pozostawiane katom i balwierzom – medycy uniwersyteccy „nie zniżają się nawet do flebotomii, z własnych katedr chwalonej jako remedium na wszystko .” (1) Natomiast lekarze znający się na magii bynajmniej nie stronią od chirurgii i bywają w tej dziedzinie wybitnymi specjalistami. Główny bohater powieści Sapkowskiego, Reinmar z Bielawy, także zna się i na medycynie, i na magii, potrafi więc wzmacniać działanie niektórych leków przy pomocy zaklęcia. Podczas jednej z operacji życie pacjenta ratuje tak zwany „czar Alkmeny”, który pozwala w jednej chwili zasklepić wszystkie naczynia i zatamować krwawienie. Takich sposobów jest o wiele więcej. Podobnie jak chirurdzy, aptekarze zawsze znają się na magii, chociaż ich umiejętności ograniczają się często do przygotowywania i sprzedawania innym czarownikom potrzebnych im leków o niezwykłych właściwościach. Nie każdy klient może kupić takie produkty. Aptekarze są ostrożni i dopiero po usłyszeniu właściwego hasła udostępniają magiczne ingrediencje, za posiadanie których łatwo mogliby trafić na stos. Hasło brzmi Visita Inferiora Terrae – jest to rozwinięcie pierwszych liter tajemnej formuły alchemików (V.I.T.R.I.O.L.), mającej ponoć związek z legendarnym kamieniem filozoficznym i z procesem przemiany nieszlachetnych metali w szlachetne. (2) Hasło to używane jest także w innych sytuacjach. Dzięki niemu czarow-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Czarownik w fantasy historycznej Andrzeja Sapkowskiego nicy wzajemnie się rozpoznają, mogą załatwić wiele spraw, a poza tym wiedzą, kto zasługuje na zaufanie, a kto nie. Czarownik a reszta społeczeństwa Magowie mieszkają albo w pojedynkę, albo w niewielkich grupach. Nie mają oficjalnego przywódcy, a jednak czują się wspólnotą. Pomagają sobie w trudnych momentach, wymieniają doświadczeniami, prowadzą korespondencję, przyjeżdżają na konsultacje i udzielają porad zawodowych. Środowisko magów w dużym stopniu przypomina środowisko akademickie. Nie istnieje żaden centralny zarząd, niektórzy czarownicy cieszą się jednak większym szacunkiem niż inni, więc ich zdanie ma większe znaczenie. Prestiżu dodaje nie tylko wiedza i umiejętności, ale także zaawansowany wiek świadczący o tym, że dany mag odznacza się niesamowitym sprytem, który pozwolił mu wyjść cało z niejednej opresji i przeżyć wiele lat w wyjątkowo niesprzyjających warunkach. To spostrzeżenie naprowadza nas na kolejny problem, czyli na status czarownika, na jego pozycję w quasi-średniowiecznym społeczeństwie wykreowanym przez Sapkowskiego. Uprawianie czarów jest potępiane zarówno przez katolików, jak i przez husytów. Magów traktuje się więc, przynajmniej oficjalnie, na równi z heretykami, a w przypadku dekonspiracji poddaje się ich torturom i zabija na stosie. Jednocześnie władze państwowe i kościelne doskonale zdają sobie sprawę z tego, że uniwersytety propagują nauczanie magii, rozumianej jako rozszerzenie i uzupełnienie nauk przyrodniczych. Nie ma mowy o organizowaniu z tego powodu nagonki na wykładowców-czarowników czy na studentów uczęszczających na ich wykłady, wszyscy działają więc chyba za cichym przyzwoleniem władz. Prawdopodobnie niektóre kraje, jak chociażby Hiszpania czy Polska, mają liberalne nastawianie do kwestii magii, inne zaś traktują ją bardziej surowo. Jednak nawet w opanowanych przez husytów Czechach i na rządzonym przez biskupa Konrada Śląsku oficjalne prawo nie zawsze idzie w parze z rzeczywistymi działaniami. Biskup, który z urzędu potępia magię, prywatnie korzysta z usług czarownika Birkarta von Grellenort, a Flu-

QFANT.PL

tek, szef husyckiego wywiadu, czy nawet Prokop Goły, dowódca Taboru, nieraz proszą Reynevana o magomedyczną pomoc. Magiem nie gardzi się tak jak wiejską czarownicą, jest to bowiem człowiek wykształcony, obyty w świecie i elastyczny, potrafiący odnaleźć się w niemal każdej sytuacji. Bywa bardzo przydatny, ale mimo to uważa się go za potencjalnego wroga, wymagającego stałej kontroli. Ludzie pozostający przy władzy często, wbrew własnym zarządzeniom, korzystają z usług magów, piją mikstury zabezpieczające przed trucizną, noszą amulety i, dzięki magicznym umiejętnościom swoich podopiecznych, zyskują przewagę nad wrogami. Gdy jednak poczują się zagrożeni albo gdy działania czarownika nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, bez wahania skazują go na śmierć lub przekazują w ręce inkwizytorów. Prawo stoi wtedy po ich stronie. Mag to przecież heretyk i sługa szatana, więc zamordowanie go nie jest przestępstwem, lecz powodem do dumy. Status czarownika w Trylogii husyckiej określić można jako wyjątkowo niestabilny. Człowiek parający się magią budzi strach i odrazę, a jednocześnie szacunek, pomaga mu się zdobyć wykształcenie, wykorzystuje jego wiedzę, ale gdy przestaje słuchać poleceń protektora i zaczyna działać na własną rękę, szkaluje się go i zabija. Mag wykonuje ważne zawody, bywa chirurgiem, aptekarzem, naukowcem, ale musi ukrywać swoje umiejętności, żeby nie trafić do więzienia. Wiele tu sprzeczności. Pewne jest tylko to, że w „normalnym” społeczeństwie nie ma miejsca dla osób posługujących się czarami, funkcjonują oni na marginesie, czasem tylko znajdując dla siebie półoficjalne, społeczne nisze. Przewagę maga stanowi płeć: mężczyźnie jest o wiele łatwiej niż kobiecie przetrwać w średniowiecznych realiach, nawet jeżeli zajmuje się alchemią lub odprawia nocami tajemne rytuały. Mieszczuch Niektórzy magowie wybierają niepewny los doradcy bogatego rycerza lub dostojnika kościelnego - ich domem staje się wtedy odosobniony zamek lub inna, możnowładcza siedziba. Większość de-

- numer 3/09

15


publicystyka

Natalia Bilska cyduje się jednak na swobodne życie na terenie miasta. Dzieje się tak z kilku istotnych powodów. W mieście łatwiej znaleźć kryjówkę, jednocześnie wygodną i zapewniającą bezpieczeństwo. Mag potrzebuje pracowni i, w przeciwieństwie do czarownicy, uzależniony jest od wielu przedmiotów, od swoich alembików, ksiąg i półproduktów możliwych do kupienia jedynie w aptekach. A także od przeróżnych ozdób i rytualnych dodatków, które wprawdzie nie są konieczne z praktycznego punktu widzenia, ale dodają magicznym czynnościom powagi i dostojeństwa. Czarownik to człowiek typowo miejski, nie potrafiący obyć się bez możliwości, jakie daje mu rozwój współczesnej techniki. Poza tym niezbędna wydaje mu się bliskość uniwersytetu, dzięki któremu pozostaje w kontakcie ze swoim środowiskiem macierzystym, ma wgląd w najnowsze dokonania naukowe i może nieustannie się dokształcać. Znamienne, że czarownik, tak jak naukowiec, specjalizuje się tylko w jednej, konkretnej dziedzinie, inne zaś zna jedynie pobieżnie. Telesma zajmuje się talizmanami, Fraudinst magią medyczną, Brehm alchemią, a Rupilius bytami astralnymi - są więc wykształceni jednostronnie. Nie potrafią też czerpać mocy bezpośrednio z natury, jak czynią to leśne wiedźmy. To wszystko sprawia, że miasto jest dla nich miejscem o wiele właściwszym od puszczy czy małej wioski, ponieważ tylko w warunkach miejskich potrafią przeżyć bez pomocy osoby z zewnątrz. Miasto można więc uznać za naturalną przestrzeń czarownika. To tutaj najczęściej znajduje się jego tajna pracownia, w której można przeprowadzać rozmaite eksperymenty. Magowie zwykle nie zajmują się mało konkretnymi dziedzinami magii w rodzaju wróżbiarstwa, ich zainteresowania są bardziej „naukowe” – męskie czary i nauka ściśle się ze sobą wiążą. Magia nie jest jednak traktowana jako prenauka, czyli coś z gruntu niedoskonałego, wymagającego wielu poprawek i zmiany dotychczasowego sposobu myślenia, lecz jako w pełni wykształcony i okrzepły system. Czarownik łączy więc wiedzę magiczną odziedziczoną po przedstawicielach Starszych Plemion ze stricte ludzkimi dokonaniami naukowymi, dzięki czemu jego działania mają większą skuteczność. Nie zdobywa

16

jednak przewagi nad innymi ludźmi, ponieważ stoi za nimi zorganizowany system społeczny, z którym trudno walczyć, a jeszcze trudniej go obalić. Magia, wraz ze związanymi z nią istotami, powoli odchodzi w przeszłość, jej czas mija. Nie bez powodu tak często z ust czarownic i czarowników pada stwierdzenie: „tak mało nas już zostało”. Z ich perspektywy nauka nie jest więc wcale finalnym etapem rozwoju sztuki magicznej, lecz odwrotnie – zapowiada upadek, nadejście czasów, gdy prastara wiedza ras nieludzkich odejdzie w zapomnienie i żaden człowiek nie będzie potrafił z niej korzystać. Nostalgiczny motyw przemijania dawnego świata pełni w powieściach Sapkowskiego bardzo ważną funkcję, implikuje pewne zdarzenia, które w innych warunkach nie miałyby racji bytu oraz wzmaga nastrojowość. Towarzyszy zresztą innemu, czysto historycznemu zjawisku: powolny zmierzch średniowiecza zapowiada jednocześnie świt ery nowożytnej. Nieludzka magia Z wypowiedzi mamuna Jona Malevolta wynika, że ludzie nie wynaleźli „magicznych kanonów”, lecz przejęli je od Starszego Ludu i przekształcili, dodając własne, oryginalne elementy. Istnieje więc magia nieludzka, magia Starszych oraz oparta na niej magia ludzka, wykładana na uniwersytetach. Mamun potrafił korzystać i z jednej, i z drugiej. Po przodkach odziedziczył pewne wrodzone umiejętności, posiadł też wiedzę przekazywaną w jego rodzie z pokolenia na pokolenie, a na studiach w Bolonii i Pawii zapoznał się z dokonaniami rasy ludzi. Z tego wynika, że czarownik aż z trzech źródeł czerpie swoją magiczną moc. Po pierwsze, rodzi się już z pewnymi umiejętnościami naturalnymi, rozwijanymi później podczas nauki, po drugie dziedziczy zdolności typowe dla swojej rasy lub rodziny, a także kształci się pod okiem członków swojego rodu. Po trzecie zaś, zdobywa wiedzę w szkole wyższej, praktykując u starszych i bardziej doświadczonych magów. Przykładem czarownika, korzystającego z magii „narodowej” jest rabbi Maizl Nachman Ben Gamiel. Na pytanie Reynevana, gdzie można się nauczyć tak perfekcyjnie i szybko leczyć wyłamane stawy, odpowiada: „U mnie […] Będziesz miał wolne siedem lat, wpadnij. Nie zapo-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Czarownik w fantasy historycznej Andrzeja Sapkowskiego mniawszy się wpierw obrzezać. (3)” Nikt obcy nie może więc zostać wtajemniczonym w żydowskie arkana, nawet jeżeli jest przyjacielem i obrońcą żydowskiej rodziny. Tajniki tej magii, sięgającej korzeniami tradycji chaldejskiej (4) , muszą pozostać pilnie strzeżonym sekretem. Popularne skojarzenia wiążą żydowskie czary z kabałą oraz z golemami, dlatego te wątki również pojawiają się w powieściach Sapkowskiego. Reynevan jest świadkiem przywołania glinianego człowieka, który, ożywiony przez rabbiego Maizla, ratuje przed opryszkami jego dom i najbliższych krewnych. Diabelskie sztuczki Ostatnie zagadnienie związane ze sposobem funkcjonowania postaci czarownika w Trylogii husyckiej dotyczy magii diabelskiej. Jak wiadomo z historii, dawny magus, czyli mędrzec odkrywający tajniki natury, został w średniowieczu przemianowany na „źle czyniącego” heretyka, służącego piekielnym mocom. W powieściach Sapkowskiego natomiast, chociaż krążą o czarownikach rozmaite plotki, niewiele z nich znajduje potwierdzenie w praktyce. Birkart von Grellenort jest wprawdzie nazywany przez biskupa Konrada „synem diabła” (5) , ale w gruncie rzeczy nie ma on zbyt wiele wspólnego z władcą podziemia. Głosi nawet, że „diabeł losem jednostek przejmuje się mało”, a Bóg „losem jednostek przejmuje się jeszcze mniej”. Tylko jeden czarownik pojawiający się w Trylogii oficjalnie uważa się za sługę szatana i nazywa go nawet swoim „ukochanym mistrzem” – to skazany na śmierć aptekarz, Zachariasz Voigt. Pozostali nie przyznają się do tego rodzaju powiązań, wielu z nich w ogóle nie wyraża swoich religijnych przekonań, jakby nie były dla nich istotne. Należy dodać, że środowisko czarownic jest bardziej jednolite pod tym względem, kobiety łączy bowiem kult Wielkiej Matki, gdy tymczasem magowie bardziej ufają swojemu rozumowi niż siłom wyższym. Żadna z wykreowanych przez Sapkowskiego wiedźm nie uznaje się za satanistkę. Natomiast niektórzy czarownicy, o czym świadczy przykład Voigta, idealnie wpisują się w propagowany przez Inkwizycję model czarownika o heretyckich, bluźnierczych poglądach.

QFANT.PL

Sapkowski korzysta z różnych płaszczyzn skojarzeniowych, przedstawia zarówno maga uważającego się za osobę stojącą ponad dobrem i złem, obojętnego na tematy religijne, pochłoniętego swoimi badaniami, jak i maga o jasno sprecyzowanych zapatrywaniach na temat wiary. Reynevan jest przez pewien czas zagorzałym zwolennikiem husytyzmu, Voigt satanistą, a niektórzy prascy alchemicy rozpoczynali karierę magiczną w katolickich klasztorach. Magowie różnią się między sobą nie tylko pochodzeniem i rodzajem uprawianej magii, posiadają także odmienne poglądy. Mimo to opinia publiczna jednoznacznie łączy magię z herezją i z postacią diabła, o czym świadczy ironiczna wypowiedź Reynevana, piętnująca obiegowe stereotypy i powielane w nieskończoność absurdy: […] Ja? Ja jestem jeszcze lepszy. Jestem czarnoksiężnikiem, znam artes prohibita. Mam to we krwi, cały na wskroś przesycony jestem straszliwą czarną magią. Gdy sikam, nad strugą moczu pojawia się tęcza. […] Jestem również, ostrzegam, kacerzem […] Na naszych tajemnych kacerskich zgromadzeniach Szatan objawia się nam pod postacią czarnego

Natalia Bilska, rocznik 1985 Absolwentka filologii polskiej na UMK (specjalność: wiedza o kulturze, folklor). Laureatka kilku konkursów tak prozą, jak i wierszem pisanych. Książkowa maniaczka, samowolny interpretator, „gdybacz” i „wczytywacz” – od wielu lat działa na literackich stronach internetowych. Prywatnie wielbicielka „knajpiarskości”, prozy Andrzejewskiego, filmów Ozpeteka, górskich wędrówek i muzyk folk. Mieszka w Toruniu i aktualnie odbywa staż w tutejszym Muzeum Etnograficznym. W „Qfancie” zajmuje się przede wszystkim peryferyjnymi pododmianami fantasy.

- numer 3/09

17


Natalia Bilska

publicystyka

kota, któremu my, heretycy i husyci, zadzieramy ogon i kolejno całujemy w jego kocią dupę. (6)

(1) A. Sapkowski, Boży bojownicy, Warszawa 2004, s. 70. (2) Jw., s. 581. (3) A. Sapkowski, Lux perpetua, Warszawa 2006, s. 314. (4) R. Bugaj, Nauki tajemne w dawnej Polsce – Mistrz Twardowski, Wrocław 1986. s. 15. (5) Ma to zresztą dwuznaczny wydźwięk, ponieważ pogłoski mówią, że to właśnie biskup Konrad jest biologicznym ojcem Grellenorta. (6) A. Sapkowski, Lux perpetua, dz. cyt., s. 307.

PRZEPROSINY DRODZY CZYTELNICY! Czytając poprzedni numer Qfantu zapewne natknęliście się na publicystykę sygnowaną nazwiskiem pana Łukasza Andrzeja Glinki, traktującą bezpośrednio, bądź też pośrednio, o teorii względności Einsteina. Z przykrością zawiadamiamy, że publicystyka popularnonaukowa pana Glinki nosiła znamiona nadużycia, bądź też miejscami wręcz plagiatu, którego oryginalnych, źródłowych treści należy się doszukiwać w Wikipedii. Redakcja Qfantu, wespół ze współpracownikami Wikipedii, zleciła wykonanie analizy porównawczej, która potwierdziła odtwórczą rolę autora publikacji „Słowo o teorii względności Einsteina”, pana Łukasza Andrzeja Glinki. W związku z zaistniałą sytuacją pragniemy Was przeprosić, jednocześnie zaznaczając, że treści zawarte w wyżej wspomnianym rysie popularnonaukowym same w sobie stanowią wartościową całość i nie wprowadzają czytelnika w błąd. Redakcja Qfantu

18

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Patroni medialni

QFANT.PL

- numer 3/09

19


publicystyka

Protuberancje: Tomasz Orlicz

Robimy wysiadkę (?) Kiedy lat temu bez mała dwadzieścia i pięć przyszło mi oglądać chyba najgłośniejszy polski film science fiction, pamiętam, że jako piętnastolatek odczułem w pewnej chwili bliżej nieokreślone, aczkolwiek znaczące ukłucie w okolicy podołka. Wspomnienie o fabule „Seksmisji”, niczym nocny koszmar, nieustannie powraca w dzisiejszych czasach galopującego postępu. Postępu, który naśladując miecz Damoklesa – bezpardonowo wprowadza w szeregi kobiet i mężczyzn równouprawnienie. Ba!, żeby jedynie równouprawnienie; demiurg postępu pozwala płci pięknej przejść do ofensywy. Aby namacalnie stwierdzić jej symptomy wystarczy jeden niewinny rzut oka na otaczającą nas rzeczywistość, pozwalający na przykład zauważyć, że za sterami nowoczesnych samochodów w przeważającej większości zasiadają dziś kobiety. Tak samo jak motoryzacyjny, z dnia na dzień padają kolejne, na pozór mniej znaczące bastiony naszej męskości, udowadniając coraz dobitniej, że stajemy się coraz bardziej zbytecznym dodatkiem ewolucji. Sufrażystki; niebezpiecznie ogólnikowa Deklaracja Praw Człowieka; feministki i metoda zapłodnienia in vitro – tego typu „incydenty” powinny już dawno sprawić, że w pewnym momencie historii ludzkości któryś z mądrzejszych mężczyzn raczej musiał zauważyć naszą męską drogę jako prowadzącą na manowce. Niestety, nikt z „naszych” nie raczył dostrzec tak „oczywistych oczywistości”. Albo i nie chciał. I oto stało się najgorsze. Wszyscy mężczyźni świata przecierają oczy, obserwując ze zdumieniem doniesienia naukowe o rzekomym wyprodukowaniu (a fe!) zupełnie sztucznych plemników! Po raz kolejny rzeczywistość prześcignęła fantastykę naukową. Nawet Kościół Katolicki, który słynie z siły bezwładności automatycznego potępiania wszystkiego, co nie jest naturalne, nie zdołał zredagować odpowiedniej rangi oświadczenia. Bo jakże to tak? W laboratorium? Bez miłości? Bez obojga płci, które przecież na obraz i podobieństwo Stwórcy są do siebie przypisane jak – nie przymierzając – awers do rewersu? A co z grzechem pierworodnym? Przecież tego typu doniesienia naukowe nie mieszczą się

20

w żadnym kanonie prawd objawionych! Nigdy nie istniało, bo istnieć nie może, coś takiego jak równouprawnienie. Kobietę z mężczyzną łączy zaledwie aspekt prokreacji i zbieżne z nim elementy. Cała reszta pozostaje jedynie górnolotną propagandą, nierzadko wykorzystywaną w walce płci. Do tej pory dominacja mężczyzn była oczywista. Mogliśmy się cieszyć wyższymi pensjami na porównywalnych stanowiskach, a także reputacją o niebo lepszych myślicieli. A wszystko to dzięki sztucznie narzuconym podziałom, które funkcjonują w naszych społeczeństwach na tyle długo, aby mogły w najlepsze zakotwiczyć się w zbiorowej świadomości. Tymczasem niepostrzeżenie miejsce powolnej, siermiężnej ewolucji zajęła naukowa rewolucja, zmierzająca nieuchronnie do wyeliminowania z populacji jej męskiego, coraz bardziej zbytecznego pierwiastka. Już od dłuższego czasu my, mężczyźni, jesteśmy wypychani z kolejnych nisz aktywności. Najśmieszniejsze jednak jest to, że nie potrafimy niczego w danej materii dostrzec. Przykład? Proszę bardzo. Oto pewna zadeklarowana feministka fantastycznego getta, Ewa Białołęcka, w wywiadzie-reportażu, który ukazał się w Nowej Fantastyce [8, 2009], raczyła stwierdzić wprost, że z jednej strony – owszem – toleruje równouprawnienie i szeroko rozumianą równowagę, wynikająca z wzajemnych wad i zalet płci, z drugiej zaś uważa, że „mężczyźni mają prawo żyć”! No pięknie... Prawda nie wygląda różowo. Czy aby nie jest tak, że jak długo jesteśmy w stanie tu i ówdzie pomyziać płeć przeciwną, ta będzie łaskawie obdarzała nas prawem do egzystencji? Oby jak najdłużej pozostało nierozstrzygniętym pytanie: ile jeszcze wiosen, czy, daj Boziu, pokoleń, mężczyzna będzie mógł się cieszyć tak zdefiniowanym „prawem życia”. A jak to życie znam, w związku z cudownym wynalazkiem syntetycznych plemników już za parę latek pojawi się gdzieś na świecie nowy, fundamentalistyczny odłam feministek, który poniesie na sztandarach hasło: PRECZ Z CHŁOPAMI!!! Tym razem jednak – w przeciwieństwie do okrzyków bitewnych rodem z sufrażystkowej i feministycznej części XX wieku – tego typu hasło może skutecznie dosięgnąć celu.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Robimy wysiadkę Coraz częściej słyszymy w literackim światku fantastyki o tak zwanych kobiecych akcentach (wyjątek stanowi twórczość Magdaleny Kozak) czy wręcz o „ekspansji dziewczyńskiego punktu widzenia”, co niewątpliwie jest związane z postępującą asymetrią, pojawiającą się na rynku czytelniczym. Coraz więcej kobiet czyta fantastykę, sprawiając, że to poletko literatury ambitnej staje się coraz mniej stechnicyzowane, coraz bardziej baśniowe. Ową kobiecą magiczność fantastyki można dostrzec chociażby w tym samym wydaniu Nowej Fantastyki, zapoznając się z horoskopową publicystyką Agnieszki Haskiej i Jerzego Stachowicza. Ich „Przepowiednie z lamusa” jedynie na pozór mogą się ocierać o wszelkiego typu wizje alternatywne, wskazując pośrednio, że istnieje wzrastające zapotrzebowanie na tego typu dywagacje. Świat literacki bardzo przesunął się ostatnimi czasy w stronę kobiecej intuicji. Broń boże, nie twierdzę, że taki stan rzeczy nosić powinien negatywne znamiona. Śmiem nawet przypuszczać, iż w pewnym sensie nasza sfera kulturowa wręcz powinna się przez to wzbogacić. Każda oznaka profetyzmu była i jest nierozerwalnie związana z aspektem konieczności przetrwania potomstwa, z pierwiastkiem kobiecej intuicji, który od wieków zdaje się zaklinać różne postaci płodności. Pragnę jedynie zaznaczyć, że być może nadszedł czas, w którym mężczyzna, aby zapewnić sobie jakąkolwiek formę przetrwania, musi przejść do kontrofensywy? Owa konieczność jest jednak bardzo silnie ograniczana prawami natury. Jak wieść darwinowska niesie, zbędny produkt ewolucji zanika. Płetwa, po wyjściu na ląd, na przestrzeni dziejów zmienia się w małpią łapkę lub ewentualnie w ogon. Dlatego też obawiam się, że nie wystarczą nam w przyszłości kolejne, niebieskie pigułki na potencję. Pozostaniemy dla kobiet atrakcyjnym aspektem ich bytowania jedynie tak długo, jak długo związani będziemy z bezpieczną egzystencją ich męskiego potomstwa. Przyjdzie jednak taki dzień technologicznego dobrobytu, w którym, niczym w powieści Alfreda Eltona Van Vogta, narodzi się jakiś bliżej nieokreślony, raczej na pewno zbliżony do kobiecego wzorca, Slan. Monopłciowa, niekoniecznie gorsza hybryda, której potomkowie zapałają do męskiej części społe-

QFANT.PL

czeństwa autentyczną wrogością. W co w takim razie przeistoczy się za lat kilkadziesiąt czy kilkaset mężczyzna? Miejmy nadzieję, że raczej będzie to odmienny, zupełnie odrębny gatunek, któremu technologia przyszłości pozwoli na przetrwanie bez konieczności jakiegokolwiek międzyosobniczego myziania. We wspomnianym wywiadzie-reportażu stwierdza Ewa Białołęcka, że „Seksmisja” Machulskiego ją wkurza, gdyż ukazuje wszystkie feministki jako idiotki. Ubolewam, że tak postawioną diagnozą omija Białołęcka szerokim, niemal Kurylskim łukiem zagadnienie odradzania się życia i nadziei, że nie dostrzega ironii, że jest w stanie spojrzeć na fabułę, traktującą o przyszłości, ledwie przez pryzmat feminizmu. Lecz z tym filmem jest związany zgoła odmienny problem. Pomijając z przyczyn oczywistych genialność aktorskich kreacji, wspomnę jedynie, że już samym pojawieniem się w świadomości polskiego społeczeństwa „Seksmisja” zubożyła, czy wręcz zdematerializowała cały nurt polskiej literatury fantastycznej, związany z tematem ewolucyjnych zmian damsko-męskich relacji. Mam tu na myśli „zagrożenie” naszego gatunku monopłciowością, która poza dziełem Machulskiego bodajże nie była nigdy i nigdzie aż tak drastycznie zarysowana. Czemu Białołęcka, uznana, fantastyczna pisarka, nie wspomniała o tym aspekcie naszej, męskiej beznadziejności? Z wrodzonej przyzwoitości stwierdzając ledwie, że jako mężczyzna mam prawo żyć? Czuję ukłucie w podołku. Kobieta mnie bije. I raczej czarno to widzę. Ciemność wręcz.

- numer 3/09

21


publicystyka

Ostatnia m isja Ja ku

ba

ził się jak zw ydziwny. Jakub obud en dzień był jak iś ł przed chałuł, a następnie wylaz kle na kacu. Wsta wę. Teraz dopiero poskrobał się w gło pę. Stanął, ziewnął, worzył drzwi. Na, że przecież nie ot przy pomniał sobie cz i obejrzał się. macał w kieszeni klu Przecież i tak ńcował – burk nął. – ta ym z t s pie A, – z. jestem na zewnątr ył na siodło i pobory konia, wskocz z o ił Wyprowadz przed wejściem, ody. „Zaparkowa ł” ga lopował do gosp y, przyoblek łszy ię. Wszedł do knajp zeskoczył na ziem miejscow ych zy uśmiech. Kilku ejs ni ęk jpi na ój sw twarz w ko czmychnęło. na jego widok szyb d nosem egzorcysta. – Hy – burk nął po ki szacunek. Zaedzieć, że budzi ta i Miło było się dowi iek li? Czyżby miel murzył. Czemu uc raz jednak się zach coś na sumieniu? i jeszcze nie ym stoliku. Kumpl ion ub ul zy pr dł Zasia z się pojawią... ma, ale pewnie zara że! – zadysponował. du – Barman, dwa kontuarem nie u głucha cisza. Za Odpowiedziała m ionami. Widać na Jakub wzruszył ram było widać ajenta. źlony egzorcysta Po kwadransie roze zaplecze poszedł... po kufel, obdł do lady, sięgnął ze ds Po a. lik sto wstał od spodek. Spojłożył należność na po t we Na . m sa się służył et. rzał na stosik mon ął, odliczając musi być! – mrukn ąd – O nie, porz ek piwek. trącił sobie jako na miedziaki, które po

T

Następnie u siadł na mie jsce i pociąg Skrzy wił się. nął k ilka łykó Piwo było p rawie bez sm w. – Kranówą aku. rozcieńczył, cz y co? – burk Wrócił do la nął. dy i potrącił trunku. W k sobie jeszcz e karę za jako najpie nadal nikogo nie b ść już połowę yło. Gdy w ys złocistego n ączył apoju, spojr Korczaszko zał w ok no. i posterunk Semen ow y Birsk i, patrzy, posp widząc że n iesznie schow a nich al i się za framu – Z kumple gą. m się nie n apiją? – rozż w ycz. – Nie , to niemożl alił się Węd iwe. roA może... N o jasne! Poju k i w ty m ro trze są jego szóste imien ku. Na pew no szykują inkę! Zaraz w ja kąś niesp maszerują d odziano środka ca i flaszkami. łą bandą, z tort .. Ale to „zar em az” ja koś dzi dziło. Jakub wnie nie nad skończył ku chofel i nalał so razem na kre bie następny. chę. Tym – Konikow i trza by dać ... – mruk nął marł. – Jak to konikowi? pod nosem i za – szepnął. – byłka zdech Przecież moj ła pół roku a te kom u ? Wyjrzał prz ez okno. Kil ku miejscow jakby w pop yc łochu. Przed k najpą nie by h rozbiegło się nego zwierz ło oczy wiści ęcia. e żad– U, niedobr ze – zafrasow ał się Wędro Przy pomnia w ycz. ła mu się ro ostrzegał go zmowa z lek , że za dużo arzem. Dok tor chla i pod w mogą pojaw pły wem alko ić się urojen holu ia. Wprawd po pijaku w zie Jakub są idzi się mys dził, że zk i, k rasnolu białe piesk i dk i, a co naj i ufoludk i, al w yżej e widać soli konia może dna delirka w yczarować n awet . – Od dziś, n ie więcej niż sześć piw dzi sobie solenn ennie! – obiec ie. – Z drugi ej strony, że ał by nie to del irium,

wać – ę zasu t o h c e pi w na b metró o l . Jaku i k butem opa!? ś osiem ł m a i i y s k z mu pod c ajpy z to bym ł się. asnęły do jego k n ust piwa. z r t a e zadum i wejściow ł wchodzić ociągnął ha owny w yDrzw . Kto śmia ienia aż p Duch ni oszcz. jednej dło iw się b z ł o i d r l z p ź e w e z , ro d z e i ą K roz i n ę . s z w ia r z czył k ł głow turgic Uniós okalu wkro sze szaty li twart y bre nę. Stanął iej o Do l yajlep utan ył w n icę, w drug spinający s zą ł odczy t b y n o c s n a l a z e p i stroj z y głosem jskow ał kad trzy m sunął za wo rzmiącym u. . – To g i w zm Jakub pidło iw Ja kuba k i egzorcy echnął się i uł ec naprz ńsk ie form jasne – uśm . i c o a st k boku wać ł i w sz y o się z ł o g e N l z – ął? ro n. tu wzi rny se ziałbym – głos. ę u i d s ś o e k d n t! t yl Skąd ż powie ądś te siąt la – Nie ysta znał sk czył oczy. – osiemdzie ł suroa z z c s rz ędzie Egzor ? – Wy trze a spoj . No, b Duch ojc .. ko! z t s a e T j – ży sz? – ty nie go w ynika o kufla. asz du ł n ż e i d c ą t g e e e t ba i s Pr z i co z własn oskro aszyć – No gnął piwa z acząłeś str ? – Jakub p ony pawać oc i ą pie z ej str wo i p tu, w k naj gzorcyzmo ie. Z drugi obronić... e e n y Ż z s w k iami u – usi cię to chyba sł przykrośc ż po tym, ja m z r e d , u t e j le o z i i l r N pas a O p – . nien bie. udow zepisami i ł b z w o o ę p p p się pr ca naj syn oj u tu? Tę k iezgodne z m n trząc, ólnej e a z b c , y ch ym szczeg z e b e Poza t kręciłeś. To ują. l e wło, a ul się prz ś, co to reg umował Pa s ie d są jak łwan – po e – Ba k sią ż c . c.d. w złości

22

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


QFANT.PL

- numer 3/09

23


Anna Thol

publicystyka

Hardkor 44 - Warszawski Ragnarok? W dwa dni od wybuchu Powstania Warszawskiego w porannym wydaniu londyńskiego „The Times” można było przeczytać lakoniczną wiadomość. Było to doniesienie Delegatury Rządu na Kraj i Komendanta Głównego Armii Krajowej. „ (...) 1 sierpnia o godzinie piątej po południu oddziały Armii Krajowej wystąpiły do otwartej walki o opanowanie Warszawy”. „Warschau wird glattrasind” - brzmiała odpowiedź Himmlera. Zrównana z ziemią stolica miała stać się symbolem niszczącej germańskiej potęgi. Rząd polski gorączkowo zabiegał o pomoc mocarstw zachodnich, a w mieście przesłoniętym chmurą dymu, za ścianami ognia trwała dramatyczna walka, przez historię zapisana jako klęska, a czy zapamiętana jako lekcja o duchowej niezawisłości? Najnowsze przedsięwzięcie Muzeum Powstania Warszawskiego, utrzymany w konwencji science fiction film „Hardkor 44” w realizacji Tomasza Bagińskiego i studia Platige Image, ma rozwiać tę wątpliwość. „ Chciałbym podejść do opowieści z Powstania Warszawskiego zupełnie inaczej niż zostaliśmy przyzwyczajeni. Nie na kolanach, chyląc głowę przed ofiarami i smutnym polskim losem. Nie w brudzie, pokazując beznadzieję zrywu i ponure śmierci młodych Polaków w kanałach i wypalonych piwnicach. Chciałbym podejść do tego tak, jakbym opowiadał pewną mitologię, trochę odrealniony świat archetypów” - zapowiada reżyser. Pytanie, co więc wybuchnie przed nami na ekranie w filmie „Hardkor 44”? Autorzy planują post-nuklearny spektakl i jako źródła możliwych zapożyczeń wymieniają takie tytuły jak „Parszywa Dwunastka”, „Złoto dla zuchwałych”, czy „Obcy – decydujące starcie”. Za scenariusz odpowiedzialni będą Łukasz Orbitowski, znany pisarz grozy, oraz scenarzysta komiksowy – Tobiasz Piątkowski. Historia ma początek u schyłku lata 1944 roku. Do Warszawy zostaje wysłana rzesza inteligentnych maszyn wojennych kierowanych przez SSmańskiego dowódcę, Wagnera. W ruinach miasta zawiązuje się powstańcza kontra. Arnold, pojawiający się znikąd bohater, uczestnik walk wrze-

24

śniowych, bandę rzezimieszków prowadzi w samo centrum piekła, gdzie, jak możemy się spodziewać, przyjdzie im odkupić swoje winy. Takie podejście do tematu u jednych może budzić wątpliwości, u innych entuzjazm. Materiał źródłowy dotyczący powstania jest ogromny, począwszy od lirycznych wspomnień artystów, przez dumne, lecz równie często pełne goryczy relacje powstańców, kończąc na publikacjach specjalistycznych, włączających bunt w panoramę dziejów. Jednak przez niemal wszystkie z tych świadectw przemawia gniewna bezsilność, powtarzane rozpaczliwie „w imię czego?”. Liczni potępiają powstanie jako akt bezsilnej rozpaczy, w którym emocje wzięły górę nad rozsądkiem i błądząca po omacku siła pociągnęła za sobą straszne konsekwencje. Poległo ponad dwanaście tysięcy walczących, liczba zabitych cywilów sięgnęła dwustu tysięcy. Zasada otwartych negocjacji nie obowiązywała na polu bitwy, gdzie oczywistością była nie tylko bezwzględność wobec wroga, ale także bezkompromisowość wobec własnych słabości. Bo jak przytłaczający kontrast dla młodzieńców na barykadach stanowiły świetnie wyszkolone oddziały szturmowe SS? Cenę jakiej wytrzymałości i determinacji wojna ściągała od towarzyszącym buntownikom kobiet? I czy istnieje taka zuchwałość i męstwo, które suszyły łzy przemykających wśród zgliszcz małych łączników? Tymczasem głównym czynnikiem międzynarodowego układu sił była właśnie polityka ugodowości. Zdaje się, że jej pierwsza zasada mogłaby brzmieć – jeśli gdzieś dojść, to tylko krętą ścieżką. Szczere motywy i działania partyzantów pozostają w opozycji do braku jasnego stanowiska alianckich sojuszników, niewątpliwie opieszałych w kwestii propolskiej interwencji w Moskwie. Strategia Armii Krajowej motywowana pustymi obietnicami, dyplomatyczne manipulacje, sprzeczne informacje agentur wojskowych, posłuszne lekceważenie przez koalicję niekoherencji rosyjskich zapewnień i działań, w końcu niekonsekwencja instytucji powołanych przez państwa zachodnie do współpracy z ruchem oporu w Europie. Krytycy powstania przypominają, że wybuch nie miał żadnego wytłumaczenia w faktycznym stanie sił i zaopatrzenia polskiego podziemia. Nasuwa się

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Hardkor 44 - Warszawski Ragnarok? również pytanie, czy powstańcy mieli świadomość, że sprawa Polski nie rozgrywa się tam, gdzie zerwany bruk służy za twierdzę przeciwko rażącej broni. Przegraną, niezależnie od ich intencji i poświęceń, miał przypieczętować dokument, nie kula w bohaterskiej piersi. Nie ulega wątpliwości, że powstanie jest zagadnieniem aktualnym, funkcjonującym wręcz jako narodowe sacrum. Stale na nowo podejmuje się rozważania o właściwościach społecznych, umożliwiających zryw, o politycznych nadziejach przywódców, które okazały się płonne. Wszystko to jednak w atmosferze publicznej debaty o temacie przewodnim nie dotyczącym tak naprawdę powstania, a poprawności bądź niepoprawności spojrzenia na nie. Z jednej strony litania strat, z drugiej gloria victis, zaś warto podkreślić, że film „Hardkor 44” zajmować będzie się nie tym, co spowodowało upadek, lecz tym, co umożliwiło niespodziewaną, wytrwałą walkę, której Niemcy bynajmniej nie zdusili ani szybko, ani bezboleśnie. Proces wchłaniania motywu historycznego przez popkulturę jest nieunikniony. W spektakularnej potyczce wyjaskrawia się rycerski ideał, a tragiczne przeżycia uwikłanych w dziejową burzę jednostek nabierają na ekranie szczególnego znaczenia. Kipiący akcją obraz filmowy pozwala w jakimś stopniu niekoniecznie dotknąć, ale zrozumieć uczucia lęku i rozpaczy. Sprawia też, że historię, pogardzaną czasami jako naukę odkurzającą zdeaktualizowane gruzy, widzimy w innym świetle. Przestaje być makulaturą zalegającą w muzealnych księgozbiorach. A powstanie, akt sprzeciwu wobec tyranii, jest dziś usprawiedliwiane. Czy można wstydzić się za odwagę i męstwo protestującej Warszawy 1944 roku? Być może protest ten nie został usłyszany bądź wystarczająco zrozumiany. Jeżeli więc w filmie „Hardkor 44” zobaczymy miażdżące starcie rebeliantów z armią zmutowanych stworów o fosforyzujących ślepiach, to nie bezpodstawny będzie zarzut, że historię się tu z czegoś obdziera. Konkretniej, obdziera się ją z łachmanów. Odnośnie reżimów pojawia się jednak w dalszym ciągu pytanie, z zaskakującym dla mnie uporem pomijane we wszystkich medialnych dyskursach. Jak mówić o tym, co nigdy nie powinno się

QFANT.PL

wydarzyć, a co oznacza ponury pochód skazanych na śmierć ludzkich istnień, w sądzie zbrodni nad niewinnością. Bardzo wyraźnie zarysowuje się tutaj spór realizmu z fantastyką. Czy „Hardkor 44” może okazać się osiągnięciem niweczącym spór literatury fantastycznej z mainstreamem? Czy liryczna istota narodowowyzwoleńczego zrywu i klimat grozy, uzyskany dzięki efektom specjalnym, sprawi, że kiczowate rekwizyty fantastyki zostaną docenione? W Muzeum Powstania Warszawskiego możemy obejrzeć symulację przelotu nad Warszawą z 1944 roku z pokładu repliki Liberatora. O ile więc „Hardkor 44” ma wykorzystywać powstanie jako tło fabularne, ten projekt – należący również do grupy Platige Image, posłuży jako materiał edukacyjny. Rekonstrukcja wizualna może odegrać bardzo ważną rolę, docierając do szerokiego grona odbiorców, ale oczekiwania związane z jednym i drugim projektem są jednak różne. Temat powstania został podjęty w wielu rodzimych dramatach wojennych, jak choćby „Eroica” Andrzeja Munka czy „Kanał” Wajdy, a walcząca stolica była tłem wyreżyserowanego przez Romana Polańskiego „Pianisty”, produkcji ukazującej życie i wspomnienia polskiego kompozytora żydowskiego pochodzenia, Władysława Szpilmana. Wszystko to jednak dzieła klasyczne, którym, prócz godnej podziwu kompozycji i autentyczności, nie można odmówić też tendencji fabularnej. Tymczasem stale podkreślana jest potrzeba promocji dziejów Polski nie tylko w kraju, ale i za granicą. Pod tym względem najbardziej chłonną i dobrze prosperującą platformą jest rynek gier komputerowych, ale wprowadzenie gry opartej na wydarzeniach historycznych wiąże się z ryzykiem kontrowersji. Nie lada problem stanowi zgodność faktów. Warto tu wspomnieć awanturę sprzed pięciu lat dotyczącą „Codename: Panzers”, węgierskiego RTSa, osadzonego w realiach drugiej wojny światowej. Do mediów dostała się wtedy wiadomość, że gra zawiera fałszujące treści – m.in. intro głoszące, że to Polacy wywołali wojnę, napadając na niemiecką rozgłośnię radiową w Gliwicach. Magazyn „Mówią Wieki” wycofał patronat nad grą, kiedy okazało się, że larum podniesiono niepotrzebnie. Twórcy wzorowali się na ówczesnej propagandzie, by jak najlepiej oddać warun-

- numer 3/09

25


publicystyka

Anna Thol ki, w jakich niemieckiemu żołnierzowi przyszło wierzyć w nieomylność Rzeszy. Inna z kolei, dość rozczarowująca jest wzmianka o „Battle for Britain”. W symulatorze walk powietrznych o Anglię nie spotykamy ani jednej jednostki polskiego lotnictwa – ani Dywizjonu 303, ani bombowców z Coastal Command. Promocja historii narodu za granicą wymaga olbrzymich nakładów finansowych. Stworzenie porywającego widowiska pochłania zwykle paromilionowy budżet i jest to główny powód, dla którego nie wyprodukowano jeszcze nawiązującej stricte do historii Polski gry bitewnej, RPG czy FPS. Za to do sklepów trafiła rok temu komputerowa adaptacja prozy Andrzeja Sapkowskiego. Grze „Wiedźmin” brawurowej rekonstrukcji średniowiecznego tła i prawdziwie słowiańskiego klimatu odmówić nie sposób, tym większe też zdziwienie wywołuje wiadomość, że prace CD Project RED nad edycją konsolową zostały wstrzymane. „Hardkor 44” może okazać się alternatywą. Obraz zostanie wykonany w stylistyce przywołującej na myśl dzieło Zacka Sydnera, adaptację komiksu pt. „300” autorstwa Franka Millera. Tło i mecha-

26

nika obrazu opierać się będą na złożonej graficznej dekoracji, kwestie aktorskie natomiast zostaną odegrane w studio. Na pierwszy klaps i relacje z planu zdjęciowego przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Produkcja ruszy pełną parą w połowie przyszłego roku, ale twórcy już teraz mają ręce pełne roboty.

Anna Thol W życiu afirmująca niezależność, w sztuce romantyzm, którego główne założenia - jak twierdzi - odrodziły się w literaturze fantastycznej. Próbuje sił w publicystyce, ale po cichu pisze opowiadania pod animacje dla dzieci, z nadzieją wskrzeszenia stylistyki disneyowskiej. Scenarzystka qfantowych komiksów. Weekendowa tenisistka.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


QFANT.PL

- numer 3/09

27


Katarzyna Suś

publicystyka

Wywiad z Mariuszem Kaszyńskim Do księgarń trafiło właśnie „Martwe światło”, kolejna książka Mariusza Kaszyńskiego. W związku z tym postanowiliśmy zadać autorowi kilka pytań.

bryczną zbrodnię. Czy nie boi się Pan, że czytelnik może się od razu zniechęcić do książki z racji mocno zużytego motywu?

Dlaczego zdecydował się Pan na horror? Jest to poniekąd już dość mocno wyczerpana tematyka.

W literaturze, filmie, komiksach, wszędzie tam, gdzie opowiadana jest jakaś historia, pewne motywy przewijają się częściej niż inne. Ile to razy słyszeliśmy na przykład o ratowaniu świata? Nie ma w tym nic złego, że opowieść wychodzi z dobrze znanego wszystkim punktu, ważne, jak potoczy się dalej, czy będzie potrafiła czytelnika czymś zainteresować, zaskoczyć w swym dalszym biegu. Ponadto motyw amnezji można rozwinąć na tysiące różnych sposobów i nie tyle ma on wpływ na samą historię, co na sposób jej opowiedzenia. Dowiadujemy się, jak dana historia się kończy, a dopiero później poznajemy łańcuch zdarzeń, które do tego doprowadziły.

Czy istnieje tematyka niewyczerpana? Szczerze wątpię. A to, czy ktoś czyta lub właśnie pisze w jakiejś konwencji, czy to horroru, fantasy, science fiction, czy jeszcze innej, to już rzecz upodobań. Wszystkie te odmiany fantastyki istnieją od dawna i będą istnieć jeszcze długo, nie wierzę wręcz, by kiedykolwiek miały zniknąć. Mogą się mieszać, przenikać, ale główny podział pozostanie, tym bardziej, że zawsze znajdą się zwolennicy czystego gatunku, którym nie przeszkadza, że dany motyw, dany schemat został już wielokrotnie wykorzystany, i którzy wręcz będą kręcić nosem na wszelkie nowości. Ja akurat należę do miłośników horroru. Nie oznacza to wcale, że czasem nie nachodzi mnie ochota, by napisać coś innego... Zadebiutowałem na przykład opowiadaniem „Kopia bezpieczeństwa”, która było czystym science fiction rozgrywającym się w stosunkowo niedalekiej przyszłości. Pana książki są dość krwawe, nie boi się Pan porównań do chociażby „Piły”? Faktycznie, zwłaszcza w dwóch pierwszych książkach, „Skarbie w glinianym naczyniu” oraz „Rytuale” jest znaczna ilość ofiar. Narzucił to jednak raczej pomysł na ich fabułę niż jakaś tkwiąca we mnie żądza mordu. Ogólnie rzecz biorąc, raczej nie przepadam za slasherami. W wydanym niedawno „Martwym świetle” trup nie ściele się już gęsto, właściwie mamy tylko trzy ofiary, o których dowiadujemy się już w pierwszym rozdziale, co jednak nie oznacza wcale, że książka jest lżejsza od poprzedniczek. Mam nawet wrażenie, że wręcz przeciwnie. W „Martwym świetle” rozpoczyna Pan klasycznie od amnezji bohatera oraz podejrzenia o maka-

28

Czy ma Pan jakichś ulubionych twórców? Myślę, że każdy ma takich autorów, których książki może kupować właściwie w ciemno. Do moich ulubionych należy, nie będę tu oryginalny, Stephen King. Chyba nie istnieje miłośnik horroru, który nie zna jego książek. Poza Mistrzem jest jeszcze wielu autorów, których cenię, których książki w większym lub mniejszym stopniu mnie ukształtowały. Myślę, że nie ma sensu próbować ich wymieniać. Skąd pomysł na „Rytuał”? „Rytuał” jest poniekąd efektem ubocznym jednego z opowiadań, które napisałem, a mianowicie „Przerwanej lekcji”. Już po skończeniu opowiadania pokazałem je przyjacielowi, który swego czasu był moim pierwszym czytelnikiem wszystkiego, co napisałem. Mogłem polegać na jego opinii, bo zazwyczaj mówił mi, może tylko nieco łagodniej, to, co później słyszałem od redaktorów, w których ręce trafiały moje prace. Miał pewne zastrzeżenia dotyczące zakończenia. Przerobiłem je więc, lecz im więcej o nim myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że właściwie

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Wywiad z Mariuszem Kaszyńskim nie muszę kończyć całości w miejscu, w którym opowiadanie się zakończyło, że akcję można pociągnąć dalej, wzbogacając całą historię. Że mam materiał, który wystarczyłby na książkę, nie tylko opowiadanie. Skończyło się na tym, że po pewnym czasie, już po ukazaniu się opowiadania w antologii „Księga Strachu”, zasiadłem do pracy nad książką. Zmieniłem głównych bohaterów z nastolatków na osoby dorosłe, a „pociągnięcie” całej akcji poza punkt, w którym kończyła się pierwotna opowieść, zaowocowało tym, że „Rytuał” nie przypomina historii, dzięki której powstał. W każdym razie nie słyszałem głosów, by ktoś to pokrewieństwo wychwycił. Jaka byłaby Pana rada odnośnie pisania? Trudne pytanie. Przede wszystkim dlatego, że na ten temat pisze się całe książki. Jeśli mam odpowiedzieć w miarę zwięźle, skupię się na trzech rzeczach. Po pierwsze, wytrwałość. Nie należy poddawać się po porażkach, gdy kolejny redaktor odrzuci naszą książkę lub opowiadanie, tylko pisać dalej. Następny utwór z pewnością będzie lepszy, jeśli tylko się postaramy i wyeliminujemy z niego błędy poprzednika. Jeśli chodzi o mnie, ukazała się dopiero szósta książka, którą napisałem. Pięć poprzednich leży w szufladzie zapewne na wieczne zapomnienie. Niemniej jednak uważam, że było warto je napisać, gdyż bez nich nie wypracowałbym umiejętności pozwalających na napisanie tej szóstej i kolejnych. Druga rada: piszcie systematycznie, najlepiej codziennie, choćby po trochu. Oczywiście nie warto siadać na pięć minut, ale jeśli możemy wyrwać z planu dnia godzinę, to już fajnie. I trzecia rada, którą spotyka się we wszelkich przewodnikach o pisaniu. Czytajmy to, co napiszemy. Ja nie pokazuję nikomu utworu, nim nie przeczytam go przynajmniej dwukrotnie. I mówię tu o minimum. Mój debiut na przykład, opowiadanie „Kopia bezpieczeństwa”, czytałem i, co za tym idzie, poprawiałem co najmniej kilkunastokrotnie. Oczywiście wraz z nabieraniem doświadczenia te autokorekty wymagają coraz mniejszej ilości podejść, jeśli mogę to tak określić, jednak nie wyobrażam sobie oddać jakiegokolwiek tekstu bez porządnej weryfikacji.

QFANT.PL

Czy odczuwa Pan kryzys? Wręcz przeciwnie. Brakuje mi czasu, by opowiedzieć wszystkie historie, które siedzą mi w głowie i tylko czekają, by przelać je na papier. Ostatnio obliczyłem, że potrzebowałbym dwuletniego urlopu, by stworzyć książki, o których napisaniu myślałem. Jakie ma Pan plany wydawnicze? Nie powiem zbyt dużo, by nie zapeszyć. Pracuję obecnie nad historią, która jest bardziej zbiorem opowiadań niż jednolitą powieścią. W każdym razie jeszcze dużo pracy przede mną, a doskwiera brak czasu. Jak udało się Panu zachować proporcję między opisami a akcją? Pisząc raczej nie zastanawiam się nad budową danego fragmentu książki. Podchodzę do tego czysto intuicyjnie. Wiem, jakie książki lubię - jak napisane - i staram się osiągnąć taką konstrukcję. W moim przypadku praca nad tym elementem następuje dopiero w drugim etapie tworzenia powieści, czyli dopiero gdy przystępuję do jej poprawiania. Wtedy, czytając, wychwytuję, że w danym miejscu brakuje opisu, natomiast w innym jest on na przykład zbyt długi. Oczywiście trudno tu mówić o jakiejś jednej jedynej recepcie na budowę książki. Wiadomo, że są czytelnicy, którzy uwielbiają długie, szczegółowe opisy, inni natomiast wolą, gdy są one skrócone do minimum, a zbyt długie po prostu przeskakują. Ja, mam nadzieję, plasuję się gdzieś pośrodku tych upodobań. Jaki jest Pana gust filmowy? Mój gust filmowy jak najbardziej pokrywa się z tym, co lubię czytać. A więc są to przede wszystkim horrory... Ale też thrillery, kryminały, filmy science fiction i historyczne, komedie, ale te zwariowane, z pogranicza absurdu, jak obrazy grupy Monthy Pythona lub te z Leslie Nielsenem. Jak widać upodobania mam dość szerokie, łatwiej powiedzieć, czego nie lubię, a mianowicie filmów, gdzie

- numer 3/09

29


publicystyka

Katarzyna Suś efekty specjalne górują nad fabułą lub te, gdzie właściwie nie ma akcji. Kino obyczajowe jest nie dla mnie. Wspomnę może jeszcze, że ostatnio, właściwie zupełnie przypadkiem, natknąłem się na anime w konwencji horroru i muszę przyznać, że to kino, a przynajmniej niektóre tytuły, naprawdę wciąga. Pisanie to dla Pana praca czy hobby? Zdecydowanie hobby. Czym w wolnych chwilach zajmuje się autor tak krwawych pozycji? To pytanie nawiązuje do poprzedniego w wolnych chwilach zajmuję się moim hobby, czyli pisaniem. Zacznijmy może jednak od tego, że jeżeli uwzględnię czas poświęcony pisaniu, to właściwie trudno mi znaleźć wspomnianą wolną chwilę. Praca zawodowa, rodzina, trochę codziennego stukania w klawisze i nagle okazuje się, że czasu brakuje. Jeśli już uda mi się jakoś wygospodarować chwilę dla siebie to zwykle około dwudziestej dru-

30

giej, wtedy to słucham muzyki, czytam książki lub oglądam telewizję - tak wygląda mój dzień podczas tygodnia. Natomiast w wolne dni staram się uciec z miasta. Lubię spokój, jaki dają wieś i tereny działkowe - oczywiście poza chwilami, gdy wszyscy naraz odpalają kosiarki, by przystrzyc swoje trawniki. Co robię na działce? - zazwyczaj nic, pełen relaks, spacer z dziećmi, jakieś gry, no i oczywiście zdjęcia. To ja jestem rodzinnym fotografem, więc robię ich sporo. Lubię zwłaszcza fotografować motyle, właśnie z tego względu jest to pasja sezonowa, ale to bardzo dobrze, bo nie umiem wytrwać zbyt długo przy jednych zainteresowaniach. Interesuje mnie wiele rzeczy, od kosmologii, ewolucji po - ja wiem - żeglarstwo, ale pod warunkiem, że nie zajmuję się zbyt długo jednym tematem. Wtedy mnie to męczy i szukam czegoś innego. Bardzo dziękuję i nie mogę doczekać się kolejnych Pana książek. Rozmawiała Katarzyna Suś

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


QFANT.PL

- numer 3/09

31


publicystyka

Tomasz Orlicz

Zapatrzeni w niebo Od kiedy Homo Sapiens uświadomił sobie, że planeta Ziemia jest ledwie kolejnym punkcikiem na bezkresnym nieboskłonie (a musimy pamiętać, że proces ten odbywał się na raty), zastanawiamy się, czy oprócz nas jest tam KTOŚ jeszcze, czy starcza miejsca i przyzwolenia w kosmosie na choćby jedną dodatkową rasę braci w rozumie. Wystawiamy w niebo coraz wymyślniej uzbrojone uszy i oczy naszej ciekawości, nieustannie nasłuchując i wypatrując odpowiedzi – karmiąc się nadzieją. Zdarzają się przy tym bardzo widowiskowe niespodzianki, jak chociażby ta związana z domniemanymi dowodami bytowania cywilizacji na czerwonej planecie. Tak zwane marsjańskie kanały, które zdążyły przeistoczyć się w legendę, okazały się być ledwie złudzeniem optycznym. Jednak w chwili swego rzekomego odkrycia, w roku 1877, kiedy to Giovanni Schiaparelli dostrzegł podczas koniunkcji proste linie na Marsie, oczy niemal wszystkich mieszkańców Ziemi z wyrazem głębokiego zaniepokojenia zwróciły się w kierunku czerwonego boga wojny. Co bardziej zapobiegliwi obywatele zaczęli nawet nawoływać do konieczności podjęcia przygotowań na wypadek inwazji Marsjan. Nośność tematu sięgnęła zenitu w roku 1938, w dniu Halloween, kiedy to większość radioodbiorników w Stanach Zjednoczonych nadawało rzekomy reportaż (audycję Orsona Wellesa na podstawie „Wojny światów” Herberta Georga Wellsa) z inwazji z kosmosu. Również planeta Wenus, która, w przeciwieństwie do swojej mitologicznej imienniczki, jest szczelnie okutana kobiercem nieprzezroczystej atmosfery, była rozpatrywana jako kolebka życia. Wielu wizjonerów końca XVIII, całego XIX i początku XX wieku przyrównywało warunki panujące na tej siostrzanej planecie do tych, które być może u zarania dziejów panowały w biblijnym Edenie. Niestety, już pierwsza sonda, która pod banderą sierpa i młota nie zdołała przedrzeć się przez niezwykle gęstą warstwę atmosfery, odarła ze złudzeń wszelkiej maści marzycieli. Oszacowane ciśnienie atmosferyczne przy powierzchni planety sięgało niemal 100 barów, temperatura 460°C, no i przede wszystkim wszędobylskie opary kwasu siarkowego,

32

które sprawiły, że opancerzona niczym czołg sonda Wenera 4 działała jedynie do wysokości 26 kilometrów. Tak brutalna weryfikacja niegdysiejszego wyobrażenia doprowadziła do tego, że na wiele lat zapomniano o Wenus, przyrównując zastane tam warunki do panujących w piekle. Bardzo szybko, bo zaledwie w przeciągu kilkunastu kolejnych lat, sięgnęliśmy dalej - ruszyliśmy w kosmos. Nasze sondy obfotografowały większość ciał niebieskich, a jedna z nich, Cassini, wysłała nawet próbnik Huygens na powierzchnię saturnowego księżyca Tytana. Na kolejnym księżycu, tym razem związanym z Jowiszem, odkryliśmy wszechocean Europy, ukrywający się pod grubą skorupą lodową, który być może pozwolił na narodziny i ewolucję życia, jakiego nie znamy tu, na Ziemi. Jednak przede wszystkim dzięki technice lotów kosmicznych sięgnęliśmy znacznie dalej, zaglądając licznymi teleskopami orbitalnymi w głęboki kosmos. Niezmiennie towarzyszyła nam przy tym potrzeba poznania innych światów, być może podobnych do naszego. Ale palmę pierwszeństwa w odkrywaniu planet dzierży radioteleskop Arecibo w Portoryko, a właściwie... nieregularne jego funkcjonowanie, spowodowane konserwacją tego kolosa, i czas wolny profesora Aleksandra Wolszczana. Przewrotnością losu można określić odkrycie pierwszego pozaukładowego zestawu planet w okolicach pulsara PSR 1257+12. Polski astronom, korzystając z niemal nieograniczonego dostępu do radioteleskopu, dokonał w 1990 roku odkrycia planet w miejscu, w którym nikt nawet nie śmiał przypuszczać, że mogą istnieć podobne twory natury. Najprawdopodobniej cztery planety wokół PSR 1257+12 nie nadają się do podtrzymania jakiejkolwiek formy życia. Należy zwrócić na to baczną uwagę, gdyż z tego właśnie powodu wiele środowisk naukowych uważało i nadal uważa wolszczanowe planety za „nieprawdziwe”, gdyż nie okrążają zwykłej gwiazdy. Jednak z samymi pulsarami, a właściwie z odkryciem pierwszego z nich, wiąże się inna, równie nieprawdopodobna historia. Kiedy w 1967

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Zapatrzeni w niebo roku Jocelyn Bell, doktorantka na Uniwersytecie w Cambridge, odebrała dziwne, powtarzające się z niezwykłą regularnością sygnały radiowe, natychmiast wielu naukowców skłonnych było wyrazić swoje zdanie na temat tego frapującego odkrycia w kategoriach umyślnego sygnału od obcej cywilizacji. Niestety, bardzo szybko okazało się, że mamy „jedynie” do czynienia z nowym rodzajem obiektu gwiazdopodobnego, którego istnienie przewidział 30 lat wcześniej radziecki fizyk Lew Landau. Coraz śmielej zaczynamy poszukiwać nowych światów, posługując się coraz wymyślniejszymi metodami. Obserwujemy bacznie pojedyncze gwiazdy, zwracając uwagę, czy czasem nie chybocą się, co mogłoby świadczyć o obecności przy „pijanym” słonku planety podobnej masą do naszego Jowisza, jak to miało miejsce w przypadku jowiszowego towarzysza 51 Pegasi. Jesteśmy w stanie oglądać tak zwane tranzyty, podczas których planeta przechodzi na tle tarczy gwiazdy, pozwalając wręcz „dojrzeć”, z czego składa się atmosfera nowo odkrytego ciała niebieskiego. Należy również wspomnieć o opracowanej przez polskich astronomów i z powodzeniem wdrażanej metodzie poszukiwania planet, bazującej na zjawisku mikrosoczewkowania grawitacyjnego. Twórcy metody OGLE (optycznego eksperymentu soczewkowania grawitacyjnego, którego angielski skrót jest akronimem puszczania oczka), w znakomitej większości wywodzą się z Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Warszawskiego, będąc w ścisłej czołówce zespołów poszukujących nowych światów podobnych do Ziemi. W największym skrócie metoda Polaków bazuje na zjawisku, polegającym na zakrzywianiu światła od odległej gwiazdy w chwili, kiedy na jego drodze – między obserwowaną gwiazdą a obserwatorem na Ziemi – przesuwa się odpowiednio masywny obiekt. W takiej sytuacji obserwowana gwiazda doznaje okresowego pojaśnienia, związanego z grawitacyjnym skupianiem fal świetlnych. Jest jednak być może jeszcze inna metoda, której zastosowanie przy poszukiwaniu planet pozaukładowych rozpatruję od pewnego czasu, a która może się okazać niezwykle interesującą. Owa hipotetyczna metoda bazowałaby na odwróconym zjawisku dyfrakcji, choć - przyznaję, takie określe-

QFANT.PL

nie może być nieco mylące. Zapewne każdy z nas pamięta z lekcji fizyki, że wiązka światła, po przejściu przez odpowiednio wąską szczelinę doznaje ugięcia na boki. Obrazowo przedstawiane jest to w podręcznikowych przykładach w postaci płaskiej fali padającej i fali o kolistym czole, tworzącej się za szczeliną. Należy pamiętać, że i tak przedstawiony, uproszczony przykład jest mylący, oraz przede wszystkim o tym, że widmo światła nie jest zjawiskiem ciągłym, że dzieli się na poszczególne, ściśle określone barwy. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że fale elektromagnetyczne są w stanie doznać ugięcia przy przejściu obok materialnej przeszkody, jednocześnie pamiętając o pewnej zależności, która falom o niższej, malejącej częstotliwości pozwala doznawać coraz większego ugięcia, możemy pokusić się o zaadaptowanie tego zjawiska do poszukiwania planet. Bazując na zależności kąta ugięcia od długości fali, można potraktować kuliste ciała niebieskie jako swego rodzaju filtry i koncentratory, które w dogodnym położeniu byłyby w stanie wyprostować w kierunku obserwatora pewną ściśle określoną część widma promieniowania danej gwiazdy. W zależności od tego, jak daleko od swego macierzystego słońca dana planeta by przechodziła (przecinając linię obserwator-gwiazda, analogicznie do przypadku tranzytów), ściśle zmieniałaby się barwa odfiltrowanego światła danej gwiazdy czy też częstotliwość pochodzącego od niej promieniowania radiowego. W związku z faktem, że tak odfiltrowany (monochromatyczny) sygnał byłby bardzo skupiony, mielibyśmy do czynienia z pojedynczym błyskiem, który w zakresie widzialnym byłby łudząco podobny do błysku światła laserowego. Być może dałoby się odebrać również nieco mniej wzmocnione zakresy fal, bliższe fioletowi, które powinny poprzedzać błysk właściwy, a także wystąpić po nim. Niewątpliwą zaletą metody może się okazać możliwość poszukiwania planet w ściśle określonych odległościach od gwiazdy macierzystej. Łowca-astronom – miast poszukiwać błysków w całym widmie promieniowania – może w taki sposób skalibrować detektory teleskopów, aby te obserwowały jedynie wyznaczone wartości światła bądź fal radiowych. Nasuwa się zasadnicze pytanie: czy którykolwiek z naukowców zetknął się z tego typu zjawiskiem przy obserwacjach nieba? I po raz kolejny na scenę naszych rozważań

- numer 3/09

33


publicystyka

Tomasz Orlicz wkraczają poszukiwania pozaziemskich cywilizacji, a konkretnie jeden sygnał, rzekomo odebrany w grudniu 2008 roku w zakresie widzialnym przez doktora Ragbira Bhatala z Australii. Jak twierdzi sam odkrywca: „Regularny impuls wśród innych dźwięków kosmosu sugerował, że jego adresatem [?] może być ktoś bardzo inteligentny...”. Czyżby dr Bhatal – uznany naukowiec, który kieruje australijską sekcją programu OSETI – szukając oznak działalności obcych cywilizacji, przypadkowo odkrył „ledwie” kolejną, pozaukładową planetę? W danym przypadku należałoby obserwować tę część nieba nieustannie, gdyż istnieje duże prawdopodobieństwo powtórzenia się analogicznego impulsu po upływie planetarnego roku (obserwować w danym zakresie fali światła), bądź też innych, które będą świadczyły o istnieniu całego układu planetarnego (szansa dostrzeżenia analogicznego błysku, związanego z kolejną planetą w danym układzie, jest na poziomie kilku procent). Jest co najmniej jeden, szalenie pozytywny

aspekt badania Sfery Niebieskiej w kontekście skupionego promieniowania monochromatycznego. Być może zjawisko dyfrakcji fal elektromagnetycznych, uwzględniwszy efekt ich skupiania po przejściu obok planet skalistych, pozwoli na badanie odległego kosmosu w zupełnie inny, niespotykany dotąd sposób? Może wystarczy odpowiednio dostroić i nakierować radioteleskopy na ciała niebieskie naszego Układu Słonecznego? Przypominam, że fale radiowe – będąc dłuższymi – doznać powinny większego ugięcia, co utwierdza mnie w przekonaniu, że znając zasadę, a także dokładną odległość obserwatora (radioteleskopu) od planety (działającej w tym przypadku jak dyfrakcyjna soczewka), można śledzić kosmos w jednym, ściśle określonym zakresie częstotliwości. Oczywiście tak zorganizowane obserwacje mają także minus w postaci bardzo szybkiego przeczesywania nieboskłonu (związanego z dużą prędkością kątową), ale nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł pogardzić „planetarnym radioteleskopem” o średnicy kilku tysięcy kilometrów.

Bibliografia: 1. Harry Y. McSween, Jr. - Od gwiezdnego pyłu do planet, Prószyński i S-ka, seria „Na ścieżkach nauki” Warszawa 1996 2. Albert A. Harrison – Kontakt; odpowiedź ludzkości na odkrycie cywilizacji pozaziemskiej, wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 3. Michale W. Werner, Michael A. Jura - Planety których miało nie być, Świat nauki nr 7 (215) 2009 4. Metody poszukiwania pozasłonecznych układów planetarnych: http://pl.wikipedia.org/wiki/Metody_poszukiwania_pozas%C5%82onecznych_uk%C5%82ad%C3%B3w_planetarnych

5. Sygnał dr Bhatala: http://wolnemedia.net/?p=14937

34

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


programowaniekatalogi

DTP webdesign

design

grafika

fotografia internet foldery kreacja

poligrafiakoncepcja

identyfikacja wizualna serwisy ideaprojektowanie

plakaty logotypy skład przygotowanie do druku

t e w a y n o m t e i a n b a e t z s r t e i i l w ś o e J a gł n layout broszury

galerie

wdrażanie

si

lep

aj yn

eśm

est ie j

tn

ale

e, b

lep

ni iej

ym

t ow

ra aku

Nie daj się złapać na tani chwyt z gościem wiszącym głową w dół. Po prostu wejdź na

www.adesign.8p.pl i sprawdź naszą ofertę.

QFANT.PL - numer 3/09 e-mail: andrzej@adesign.8p.pl

35


publicystyka

Katarzyna Suś

Ośmiornica - Wywiad Właśnie trafiła do księgarń „Ośmiornica” – debiutancka powieść Piotra Wolaka, postanowiliśmy zatem zadać mu kilka pytań. Zdawać by się mogło, że po „Ojcu Chrzestnym” o mafii wiemy już wszystko, dlaczego zdecydował się Pan na ten jakże trudny i wymagający gatunek? Mario Puzo rzeczywiście bardzo wysoko ustawił poprzeczkę, lecz pomimo to postanowiłem spróbować. Miałem kilka pomysłów i po rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw” wybrałem jeden z nich – najbardziej obiecujący. To co niekiedy "zabija" dobrą powieść to nieodpowiedni dobór słów, lub też zbędne opisy. Jak udało się Panu uniknąć tej pułapki? Zgadza się, nie było łatwo. Starałem się tak wszystko wyważyć, by niczego nie było ani za mało,

ani za dużo. Dlaczego właśnie "Ośmiornica", czy ma to się wiązać z realnymi sprawami? Szukałem jakiegoś intrygującego tytułu. Ten wydał mi się najbardziej odpowiedni. Z czego czerpał Pan inspirację? Z samego życia. To ono pisze najciekawsze, a zarazem najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Swego czasu głośno było o aferze z Łódzką „Ośmiornicą”, czy nie boi się Pan, że część czytelników uzna, że Pana książka to po prostu fabularny opis tamtych zdarzeń? Szczerze mówiąc wydarzenia te gdzieś mi umknęły, dlatego zbieżność tytułu jest całkowicie przypadkowa. W związku z tym mam nadzieję, że się tak nie stanie. Jaki jest Pana przepis na pisanie? Przede wszystkim znaleźć interesujący, najlepiej niecodzienny temat i ciekawie go przedstawić. Czy ma Pan jakichś ulubionych autorów? Jest wielu świetnych pisarzy. Jeżeli mam wybierać – najbardziej przypadli mi do gustu: Jeffry Archer, John Grisham i Wilbur Smith. Czy na Pana twórczość miał wpływ jakiś uznawany przez Pana autorytet? Oczywiście. Wielu cennych wskazówek udzielił mi krytyk literacki Jan Zdzisław Brudnicki. Choć czasem trudno jest o obiektywizm w stosunku do siebie samego, to jednak dzięki niemu spojrzałem na pisanie z zupełnie innej perspektywy. Przebicie się na rynku wydawniczym jest nie lada zadaniem, Pan miał dodatkowe utrudnienia, jak

36

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ośmiornica - wywiad Panu udało się tego dokonać? Wyciągnąłem wnioski z błędów, jakie popełniłem przy pisaniu poprzedniej powieści, a których później już nie dało w stu procentach poprawić. Ponadto uważnie słuchałem wszystkich słów krytyki. Z reguły Pan się nie poddaje prawda? Na tym polega życie. Nie można się poddawać. Należy cały czas przeć do przodu i zamiast zniechęcać się ,wyznaczać sobie nowe cele i próbować je realizować. Bez nich życie byłoby puste, monotonne.

QFANT.PL

Jakie rady dałby Pan młodym, ambitnym pisarzom? Przede wszystkim nigdy nie poddawać się. Jeżeli nie wyjdzie za pierwszym razem to trzeba próbować po raz drugi i kolejny - aż do skutku. Trzeba także umieć wysłuchać słów krytyki i wyciągać z nich właściwe wnioski. Bardzo dziękuję za udzielenie wywiadu.

- numer 3/09

37


galeria

Piotr Antkowiak

QF: Ilustracja fantastyczna przedstawia dziś najczęściej sylwetki zdeprawowanych elfek w krzykliwych wdziankach, galaktycznych cowboy’ów, opętanych magów czy dyktatorów. Gdzie leży źródło Twojej, tak odległej od tej maniery, stylizacji? Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że dotychczas ilustracji jako takiej nie uprawiałem – wrażenie to może sprawiać jedynie podejmowana niekiedy tematyka, sugerująca istnienie opowieści wewnątrz moich, graficznych lub malarskich, przedstawień. Źródeł tego, co dziś można w nich zobaczyć, jest zapewne wiele i ja sam nie potrafię ich wszystkich wymienić. Ale nie jest tak, że ja od lat szczenięcych żyję w całkowitym oderwaniu od tego, czym interesowali się lub interesują nadal moi rówieśnicy. Były więc komiksy, które dawniej rzadko gościły na półkach księgarni, a niemal każdy z nich stanowił fascynującą przygodę. Były bajki, seriale animowane, nieco później filmy sf i cały ten niezmierzony, wciąż rozrastający się obszar literatury fantastycznej. Były też galerie malarstwa prezentowane w piśmie Fantastyka, niezwykle inspirujące i działające

38

na wyobraźnię, zwłaszcza kiedy jest się bardzo młodym człowiekiem. Do pewnego momentu, jak wiele innych osób, czerpałem z tych właśnie źródeł, w brudnopisach były - a jakże - elfki, galaktyczni żołnierze, magowie i statki kosmiczne, a futurystyczne wizje są obecne nawet na niektórych z moich wielkoformatowych grafik sprzed kilku zaledwie lat. Myślę sobie, że człowiek o twórczych aspiracjach, który przez lata poruszał się wśród dzieł (plastycznych, filmowych, literackich) niosących określone treści, ukształtowanych przez pewne konwencje, niejako automatycznie pragnie spróbować własnych sił w ramach tychże konwencji, dołączyć na swój sposób do tego uniwersum pokrewnych wyobrażeń. Ja tego wcale nie neguję, bo i na tej drodze z pewnością nadal powstają rzeczy ciekawe, niezwykłe, jednak u mnie zasadniczo wystąpiło spore zmęczenie takimi obrazami, na których statek kosmiczny jest po prostu statkiem kosmicznym, a mag obowiązkowo trzyma w ręku ognistą kulę. Obecnie skupiam się bardziej na odkrywaniu własnej wrażliwości, która w coraz mniejszym stopniu reaguje na gotowe już wytwory cudzej wyobraźni, a w więk-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

szym na świat, który mnie otacza i towarzyszy mi każdego dnia, gdy wychodzę z domu. Mam jednak wciąż w sobie skłonność do fantazjowania, rezultatem jest więc takie trochę dryfowanie na pograniczu rzeczywistości i fikcji – to między innymi, jak przypuszczam, stanowi punkt wyjścia dla prac plastycznych, które dziś tworzę. Jeszcze parę słów na temat ilustracji – nie demonizowałbym sprawy tak bardzo, ponieważ ta forma twórczości jest ściśle związana z tym, co ilustruje, w tym przypadku najczęściej z literaturą. Okładki książek, na których roi się od uzbrojonych po zęby wojowników, czarodziejów, smoków i międzygwiezdnych flotylli, w jednej części są, jak sądzę, efektem ich treści, w drugiej zaś konsekwencją wymogów, jakie stawia ilustratorom rynek wydawniczy. Na portalach internetowych poświęconych twórczości plastycznej jest rzeczywiście bardzo dużo prac powielających konwencję sf i fantasy, ale wielu ich twórców to prawdopodobnie ludzie albo już będący zawodowymi ilustratorami, albo pragnący ten właśnie cel osiągnąć. Jeżeli spojrzymy

QFANT.PL

na sprawę w ten sposób, niezmienne podejmowanie tych samych tematów w ilustracji fantastycznej przestaje dziwić. Zresztą zdarzyło mi się kilkakrotnie trafić na osoby, które otwarcie deklarowały, że to, co obecnie robią, jest po prostu doskonaleniem warsztatu, a na artyzm przyjdzie czas... Ja natomiast robię inaczej, bo szkoda mi trochę tego czasu i nie wiem, czy w bliżej nieokreślonej przyszłości nadal będę miał chęć do malowania tego, co mi „w duszy gra”. Z drugiej strony, wcale nie twierdzę, że już nigdy, przenigdy nie namaluję gwiezdnego okrętu lub uzbrojonego cyborga. QF: Jestem ciekawa Twoich inspiracji, nie tylko w dziedzinie malarstwa... Książka, film, muzyka, życie... To pewnie brzmi strasznie banalnie, ale inspirację naprawdę można odnaleźć wszędzie. Człowiek zauważy, jak pięknie światło słoneczne zagrało na liściach drzewa, które mijał wcześniej setki razy i już ten drobiazg może być punktem wyjścia do stwo-

- numer 3/09

39


galeria

Piotr Antkowiak

rzenia obrazu, a nawet całej opowieści. Część z moich prac powstała w ten właśnie sposób – nie powiem które i z jakich dokładnie inspiracji, bo i ja mam prawo do zachowania swoich małych tajemnic Jeśli mowa o książkach, to jest to niewątpliwie fantastyka. Pomimo własnych dróg, które wyznaczyłem sobie w malowaniu, nadal najczęściej sięgam po ten gatunek literacki, ale robię to głównie z chęci obcowania ze słowem pisanym, dla samej przyjemności wynikającej z lektury. Jeżeli coś z tych książek przenika do moich obrazów, to nawet o tym nie wiem. Z filmem różnie bywa. Filmowa fantastyka od dawna już dostarcza mi licznych rozczarowań: nie wiem dlaczego, ale akurat w przypadku dziesiątej muzy powielanie schematów i konwencji bywa tak boleśnie męczące, że czasami już patrzeć się nie chce... Trochę więcej mocy dostrzegam dziś w dramatach, filmach obyczajowych, tragikomediach – bo, choć i tu problematyka jest powtarzalna, ładunek emocjonalny tych historii wydaje mi się chwilowo silniejszy i więcej z nich zostaje gdzieś we mnie. Co nie oznacza, że nie tęsknię za dobrym, wciągającym kinem fantastycznym. Często czerpię energię twórczą z muzyki – nadal zdumiewa mnie fakt, że dźwięk potrafi w tak dużym stopniu natchnąć do stworzenia obrazu. Zdarzało mi się nieraz rysować lub malować pod wpływem muzyki: w kręgu moich zainteresowań przez długi okres pozostawał rock progresywny, także muzyka elektroniczna, trochę filmowej. Dzisiaj ten zakres jest szerszy, dokonuję sporadycznie bardzo dziwnych wyborów, przy czym nadal dostrzegam w dźwiękach spory potencjał „obrazotwórczy”. Z innych inspiracji: w ramach ciekawostki powiem, że jeden z moich obrazów powstał pod wpływem gry wideo. QF: Jakie dzieła znalazłyby się w Twojej kolekcji, gdybyś mógł wybierać spośród wszystkich światowych osiągnięć artystycznych?

40

Przyznam z pewnym zawstydzeniem, że moja wiedza na temat światowych osiągnięć artystycznych jest niewielka. Częściowo to skutek wyborów, jakich dokonywałem i dokonuję w wolnym czasie – przeważnie skupiam się wtedy na własnej twórczości. Ale niewykluczone, że jest w tym też trochę zwykłego lenistwa, bo są i chwile, kiedy absolutnie nic nie robię. Nie jestem raczej typem kolekcjonera, nie odczuwam potrzeby gromadzenia dzieł sztuki w swoim najbliższym otoczeniu, chyba wolę po prostu pójść do muzeum lub galerii – co zresztą w przeszłości zdarzało mi się czynić. Zdaję sobie oczywiście sprawę z trudności, jakie pojawiłyby się w przypadku chęci obejrzenia na żywo architektury Inków, Zakazanego Miasta w Pekinie czy skalnych kościołów Kapadocji. Kto wie, może przyjdzie kiedyś czas i na dalekie podróże. Parę przykładów spośród tego, co znam, mogę jednak podać. W rzeźbie byłoby to pewnie któreś z dokonań Augusta Rodina – piękne dzieła, łączące doskonałość formy z dużym ładunkiem emocjonalnym. W grafice Albrecht Dürer, Escher, Alfons Mucha. W malarstwie Rene Magritte, Caspar David Friedrich, Hieronim Bosch, James Tissot, Hokusai, Mucha, z Polaków Jacek Malczewski, z fantastyki Siudmak, może coś z Beksińskiego, na pewno Yerka... QF: Twoje prace przypominają dziecięce fantazje. Pełne ciepłych kolorów, a zarazem niepokojące, jak wyzwanie do niebezpiecznej wyprawy. Dzieci występują na ilustracjach albo jako mędrcy, albo jako wojownicy… Znajoma osoba wyznała mi nawet, że moje prace trochę ją przerażają – ponoć za dużo w nich przestrzeni... Dziecięcych bohaterów rzeczywiście trochę się namnożyło. Kluczem do zrozumienia ich obecności jest taka moja mała teoria, że wszyscy, bez względu na wiek, na poziomie emocji najbardziej podobni jesteśmy właśnie do dzieci. Dostrzega się to w sporadycznych chwilach zachwytu nad otaczającym nas światem, spon-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL

- numer 3/09

41


galeria

Piotr Antkowiak

tanicznych radościach, ale także w nierzadkich momentach bezradności, kiedy człowiek zostaje sam na sam z własnym zwątpieniem, potyka się o kłody, które mu życie pod nogi rzuca i staje się jak dziecko pozostawione w ruchliwym centrum wielkiego miasta. Jeśli więc jest gdzieś tu widoczna walka, to nieudolna i niekoniecznie zwieńczona zwycięstwem. Nie znaczy to wcale, że ja mam jakieś szczególnie trudne życie, takie refleksje wynikają z drobnych obserwacji tego, co dzieje się również poza mną, pomimo mojej dość introwertycznej natury. Mędrcy być może też tu są, ale nazwałbym to mądrością nieuświadomioną, jak w przypadku dziewczynki, która czyta potworowi bajkę, pozbawiona zupełnie myśli, że bestia mogłaby zaatakować. Okazuje się natomiast, że to ona miała rację. Tyle o wojownikach i mędrcach. Czasem jednak dzieci to po prostu dzieci... Jeśli zaś chodzi o formę tego wszystkiego – już jakiś czas temu doszedłem do przekonania, że bajkowość w połączeniu z powagą tematu tworzy mieszankę wybuchową, która rzadko pozostawia człowieka obojętnym. Póki co będę zmierzał w tym właśnie kierunku. QF: Rozgraniczasz w swojej pracy malarstwo i design, czy umiejętności na obu płaszczyznach kreacji traktujesz jako elementy warsztatu? Design to moja praca, na tym zarabiam i muszę doskonalić swoje umiejętności, by utrzymać się na powierzchni tego wielkiego i głębokiego oceanu, jakim stała się już branża projektowa. Do tej pory jednak, jeżeli można mówić o jakiejkolwiek łączności pomiędzy tymi dwiema dziedzinami, jest ona jednostronna. Z malarstwa i grafiki wyniosłem swój zmysł estetyczny, wyczucie koloru i kompozycji, które stosuję w designie. Jeżeli przyjdzie mi kiedyś podjąć pracę ilustratorską, wówczas umiejętność posługiwania się programami graficznymi uznam za bardzo przydatną, podejrzewam bowiem, iż większość ilustracji powstaje dziś za pomocą narzędzi cyfrowych.

42

QF: Starasz się opowiadać na płótnie, ale na stronie galerii autorskiej Piotra Antkowiaka można znaleźć również kompozycje muzyczne… Jak wygląda Twoje studio? Jakich programów używasz do komponowania? Studio? Nie ma żadnego. Zbyt szumna to nazwa dla mnie, ja tworzenie muzyki traktuję jako przygodę, która być może w pewnym momencie zwyczajnie się zakończy (czego póki co nie mogę powiedzieć o malarstwie). Daję w ten sposób upust pragnieniu tworzenia również opowieści muzycznych – to pragnienie zostało mi z czasów, kiedy wsłuchiwałem się w rozbudowane kompozycje i concept albumy z gatunku rocka progresywnego. Przez długi czas nie miałem możliwości urzeczywistniania pomysłów, które mi się po głowie kołatały, o kupnie komputera w ogóle jeszcze nie myślałem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wiedzy związanej z jego obsługą. Przez szereg lat z kilkoma znajomymi próbowaliśmy sił jako zespół, mając nadzieję tą drogą realizować nasze fascynacje muzyczne. Ja miałem być basistą. Trochę nie wyszło – brak zgodności w kwestii repertuaru, brak wiary w sukces, brak lidera, który całość pchałby jakoś do przodu – chyba wszystko po trochu spowodowało, że ten sen się skończył. Pozostała mi po nim gitara basowa, która dziś spełnia bardziej rolę mebla niż instrumentu. Właściwie to nie umiem na niej grać. Może jeszcze kiedyś się nauczę, a może już nie. Aktualnie bawi mnie komponowanie samemu, świadomość, że mam nad wszystkim pieczę i wiem mniej więcej, w którym kierunku dany pomysł ma zmierzać. Wiedzy muzycznej żadnej nie posiadam, nie znam się na nutach, wszystko robię „na czuja” i po prostu cieszę się, kiedy wychodzi mi coś, czego da się słuchać. Nazwy programu muzycznego nie podam, by uniknąć posądzeń o reklamę. QF: Powraca w Twojej twórczości motyw walki - świat sztuczny, wykreowany a utracona rzeczywistość. Fabryki umierają, natura wydaje się czymś niezwykłym, co człowiek z tęsknotą odtwa-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL

- numer 3/09

43


galeria

Piotr Antkowiak

44

rza, lecz nie sposób tego odzyskać… Jest to więc świat obietnicy i rozczarowania czy świat wyzwań i spełnienia? Zaryzykuję stwierdzenie, że jest jeszcze jedna możliwość: podróż, której początku już nie widać, a końca wcale nie chce się ujrzeć. Czyli wieczna wędrówka pomiędzy snem a jawą, podczas której zdarzyć się może tyle złego, co i dobrego – nie postrzegałbym więc całej sprawy tak fatalistycznie. Walka zaś, o której wspominałem już wcześniej, odbywa się bardziej na poziomie jednostki, to raczej zmaganie się z samym sobą, które bywa nieporadne, pozbawione jakichkolwiek racjonalnych planów, a jednak piękne dzięki towarzyszącym mu emocjonalnym uniesieniom. Ta walka w pewnym momencie być może przestaje być walką, a staje się taką prywatną wędrówką, której nie chcemy już nigdy przerywać, bo zdajemy sobie sprawę, że to ona właśnie jest tą najwspanialszą rzeczą, która nas spotkała, pomimo wszystkich ułomności, jakie nam w niej towarzyszą. A więc dziewczynka i potwór może bez końca będą czytać sobie bajki w brzozowym lesie; śpioch nigdy nie zatęskni do widocz-

nej w oddali metropolii i wciąż będzie wysyłał w przestrzeń swoje zmyślone ptaki; motyl pozostanie na skałach, wiecznie oczarowany chwilą, w której jego skrzydła ożyły; kobieta na wzgórzu nigdy nie przestanie śnić o wolności, którą może tak naprawdę już posiada. Można te sceny postrzegać wręcz jako małe, osobiste dramaty, ale niekoniecznie tak musi to wyglądać – wszyscy przecież w podobny sposób podróżujemy przez życie i jesteśmy jak małe, roztrzęsione duszyczki rzucone na wiatr, rozkochane w tym długim, niespokojnym locie. Czy jesteśmy więc nieszczęśliwi? Nie sądzę. Zdolność i chęć do opowiadania o tym jest chyba najlepszym dowodem. To oczywiście są tylko niektóre z możliwych tropów. Ja sam swoje prace rzadko sobie tłumaczę, a do niektórych wniosków dochodzę przez przypadek, na długo po powstaniu danego obrazu. Myślę, że wcale nie jestem w tej kwestii wyjątkiem. Moim zdaniem dobrze jest, kiedy dzieło może służyć jako swoista trampolina dla wyobraźni odbiorcy i zwierciadło jego wrażliwości, stanowić początek różnych dróg interpretacji. I do podejmowania tych dróg wszystkich zachęcam.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

Piotr Antkowiak Obecnie zarabiam na życie projektowaniem stron internetowych, być może w przyszłości będę próbował swoich sił w ilustracji. Prywatnie maluję obrazy olejne, czasem komponuję muzykę. Książki czytam dziś raczej tylko "do poduszki", ale większość z nich to niezmiennie literatura fantastyczna.

QFANT.PL

- numer 3/09

45


galeria

Piotr Antkowiak

46

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL

- numer 3/09

47


galeria

Darek Zabłocki

48

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL

- numer 3/09

49


galeria

Darek Zabłocki

50

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL

- numer 3/09

51


galeria

Darek Zabłocki

Darek Zabłocki Darek Zabłodzki to młody zdolny Gdańszczanin, o którym można śmiało powiedzieć, że jest potwierdzeniem słów „trening czyni mistrza”. W bardzo krótkim czasie przeszedł z nieśmiałych szkiców ołówkiem do zaawansowanych technik digitalpainting. Osiągnął już wiele, ale jak sam o sobie mówi, cały czas się uczy. Przy pomocy tabletu wyczarowuje na rysunkach mityczne stwory, mroczne postacie i magiczne scenerie. Dajcie się wciągnąć w niezwykły świat Daroza.

52

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL

- numer 3/09

53


galeria

Darek Zabłocki

54

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Galeria

QFANT.PL

- numer 3/09

55


opowiadanie

Krzysztof Bugajski

56

Łucznik

Spotkałem drewnianego boga z miastem Ur na głowie. Nazywał się Lynch i był bardzo stary. – Jak myślisz? – spytałem. – Kiedy odlecą? Popatrzył w dal, ponad trzema szczytami Żelaznej Rodziny i westchnął. – Odlecą? – uśmiechnął się. – Nie wiem, Ogilvy. Myślę, że nikt nie wie. Pamiętam, kiedy przyleciały. Czekaliśmy tygodniami, wpatrując się w nie, ale nic się nie zdarzyło. Potem po prostu spowszedniały i trzeba było na powrót zająć się waszym życiem. Dziś patrzę na nie jak na obłoki – tak bardzo wtopiły się w obraz naszego nieba. Choć może nie… – Usiądziemy? – spytałem. Zawsze śmieszyło mnie, jak siadał. Tak nienaturalnie prosto trzymał sylwetkę i skrzypiał, jak rozsychająca się wierzba. Usiedliśmy na ławce przed jedynym placem naszego miasta – Gath Nazaret. – Wiesz, co się tylko zmieniło? – zapytał powoli, odwracając twarz w moją stronę. – Powiedz, Lynch. – Ludzie zaczęli mocniej wierzyć, że będzie lepiej. Dla niektórych to tylko dziewięć wielkich, czarnych zeppelinów, dla wielu jednak to… – Bóg? Westchnął ponownie i znów spojrzał na milczące, zawieszone w przestrzeni sterowce. – Tak. Rodzaj Boga. – Sam nim jesteś, Lynch. Nie potrzebuję innych niż ci, których mam. Siedzę teraz z bogiem, rozmawiam z nim. Po co mi inni, milczący? Zaśmiał się gorzko. – Widzisz, Łuczniku… Malutcy wierni mieszkają na mojej głowie, daję im możliwość korzystania z części mojej wiedzy i kocham ich. Czasami stosuję próby, by wiedzieli, że jestem, i że zawsze mogą zwrócić się do mnie o pomoc. Zawsze pomagam i nie chcę, by się bali. Ale gdyby mnie zabrakło, poradziliby sobie. Nie jestem im potrzebny, za to ja ich potrzebuję. Bez nich moje serce zatrzymało by się. Usechłbym, Ogilvy. Milczący Bóg byłby tym Jedynym, tak myślę. Wy potrzebujecie właśnie Jedynego. – Hm… Popatrzyłem na starą, lecz nienaturalnie wy-

prostowaną sylwetkę. Jego lubiłem najbardziej. Był mądry i najbliższy nam, ludziom. Nabrałem powietrza i lekko dmuchnąłem w te miniaturowe wieże, kościoły i kamienice, tak mocno wrośnięte w boską głowę. – Ot tak, Lynch, żeby o tobie nie zapomnieli. Zaśmiał się tak, jak śmieje się wierzba. Dokładnie w południe stanąłem na miejscu zwanym Ubitą Ziemią i wysoko wypuściłem płonącą strzałę. Niektórzy wierzyli, że nigdy nie spadają, trafiając celnie i zabijając parszywych bogów nieszczęść i tragedii. Dla innych była to tylko martwa tradycja, a jeszcze innym, moja płonąca strzała służyła za zegar, dzięki któremu mogli powiedzieć: „Łucznik Ogilvy wypuścił strzałę. Niedługo możemy wracać z pola do domu, do rodziny”. Dla mnie strzały po prostu znikały z oczu. – To się nigdy nie zdarzyło, Łuczniku! Nigdy! – krzyczała Głupia Małgorzata i biła się po głowie ostrym kawałkiem odłupanego krzemienia. Bardzo mocno krwawiła. Wyciągnąłem ostrożnie dłoń. – Oddaj mi kamień, Małgorzato. Kucnąłem obok niej i próbowałem uspokoić. – Oddaj mi kamień! Rzuciła go na ziemię i opadła na kolana. Płakała. Nagle podniosła głowę ku niebu i na chwilę przestała krzyczeć. Gwałtownie wstała i wciąż wyciągała szyję, rozglądając się. Wydawało mi się, że czegoś tam szuka. Jakby chciała sprawdzić, czy to, co zawsze pozwalało jej być bezpieczną, nadal tam tkwi. I, że tego nie znajduje. Opadła na powrót na kolana i spojrzała na mnie przestraszona. – Psy! – krzyczała z opuszczoną głową. – Pogryzły się! Tak bardzo się pogryzły! Ja nigdy nie widziałam takiej ciemnej krwi! Tak dużo krwi… Płynęła pomiędzy kamieniami, jakby to były rzeki. – Wiem, Małgorzato. Widziałem i też nie mogłem nic zrobić. Chcesz? Dotknę jej, ale tylko wtedy, kiedy przestaniesz płakać. Uspokoiła się nagle i popatrzyła na mnie zaciekawiona. Miała spuchniętą, brudną twarz, mokrą

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Łucznik od łez i krwi. – Chcę. Przestanę. Już przestałam, popatrz. Odsłoniła piersi, brudną dłonią wytarła zapłakane oczy i uśmiechnęła się. Osiemnastego dnia miesiąca Kutych Skrzyń i Ścinania Lasu, córka Anny Od Noża, Smilla przebiegła trzy mile bez odpoczynku do Gath Nazaret, by opowiedzieć matce o czymś bardzo dziwnym i ważnym. I o czymś, czego nie rozumiała. Przyszliśmy wszyscy najszybciej, jak tylko mogliśmy na Ubitą Ziemię, nasze święte miejsce za miastem. Niektórzy wystraszeni, inni zaciekawieni. Jeszcze inni byli rozgorączkowani i niecierpliwi. Wszyscy oczekiwaliśmy odpowiedzi. Lynch i inni bogowie zjawili się razem. Po prostu „stali się” naprzeciw nas, jak zwykle poważni i dostojni. Amon, sprawca Niewidzialnego Wiatru i bóg kóz. David Hand, siewca Pomysłów i Wynalazczości. Berenika, niewidzialna bogini Wyciszenia, Skromności i Miłości do Dzieci. Trzej uskrzydleni bracia Tuatha De Danann, władcy naszych Dobrych Uczynków i ich żony: piękna Nyx, która sprawia Noc, Hemera, która sprawia Dzień i wiecznie się śmieje i Sofia, która sprawia, że to wszystko rozumiemy.

„Willow Lynch wygląda przy nich zbyt staro” – pomyślałem o moim ulubionym bogu, trzeszczącym władcy Porządku, Prawa i Równowagi. Stałem pośrodku kilkusetnego tłumu, trzymając za rękę wystraszoną małą Smillę, a Głupia Małgorzata siedząc na ziemi, śpiewała szeptem „Nasze matki” i przytulała się do mojej nogi. Pogłaskałem ją po głowie i pochyliłem się nad uchem dziewczynki. – Idź, Smilla. Nie bój się. Idź – powiedziałem i delikatnie pchnąłem ją przed siebie. Odwróciła się i popatrzyła na mnie wystraszona. – Podejdę do Bereniki, Łuczniku. Zgoda? – Zgoda. Idź. Wszyscy czekamy. Tłum rozstępował się przed nią. Niektórzy kładli dziewczynce dłonie na ramionach, delikatnie ponaglając, inni odchodzili od niej daleko, jakby obawiając się, że Smilla niesie złe wieści. Po chwili stanęła przed bogami i wyciągnęła rękę. Wiedzieliśmy, że w tej chwili inna, niewidzialna dłoń bogini Miłości obejmie ją i sprawi, by dziecko przestało się obawiać. Mała Smilla odwróciła się w stronę tłumu i westchnęła. – Poszłam dziś rano na Jałowe Pustkowie opłakać Łatka, którego rozszarpał nieznany, czarny pies

rys. Tomasz Chistowski

QFANT.PL

- numer 3/09

57


opowiadanie

Krzysztof Bugajski – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie chciałam, by mama widziała, że płaczę. Nie chciałam iść daleko. Tylko tyle, żeby być samą. Już kiedyś znalazłam takie miejsce, gdzie widać tylko niebo, pustynię, dalekie szczyty Żelaznej Rodziny i nasze sterowce. Usiadłam i… – zamilkła na chwilę. – Potem nagle się obudziłam. Trzymałam w ręku gałązkę, a wokół mnie było dużo rysunków na piasku. Niektóre przedstawiały mnie, bo poznałam po warkoczu, który co rano plecie mi mama. Na innych poznawałam trzy szczyty naszej Żelaznej Rodziny, mamę, Łatka stojącego na tylnych łapach i trzymającego w pysku wielką kość… Płakała, ale ktoś niewidzialny podtrzymywał ją na duchu. Milczeliśmy, czekając na dalszą część opowieści. – I… dziewięć naszych sterowców, z których zwisały liny. I dziewięcioro spośród nas, którzy te liny trzymają. A potem… Potem popatrzyłam na nie i zaczęłam słyszeć narastający odgłos. Szum. Jakby one nagle zaczynały się budzić. Nie poruszały się, ale stały się mniej wyraźne, jakby zamazane. Zaczęło mi się kręcić w głowie i potem jakby jakiś szept, który pojawił się znikąd… A przecież nikogo tam nie było oprócz mnie. Jakby te głosy dochodziły z piasku, z kilku kamieni… Zamilkła. – Ona pachnie! Smilla pachnie różami! – krzyknął ktoś z pierwszych rzędów naszego tłumu. – Czujecie?! Czuliśmy nie tylko zapach kwiatów, ale zaczęliśmy słyszeć także ten odgłos, o którym nam opowiadała. Dziwny, stały pomruk, jakby coś się miało zdarzyć. Mała córeczka Anny Od Noża popatrzyła w górę i uśmiechnęła się. Jeszcze tej samej nocy, Willow Lynch zwołał najstarszych mieszkańców Gath Nazaret, by przypomnieć nam naszą historię. Spotkaliśmy się w wielkim, drewnianym spichlerzu, bo tylko tam kilkadziesiąt osób mogło pomieścić się pod dachem. Noce miewaliśmy zimne. Drewniany bóg siedział na nieociosanym stołku i czekał, aż zajmiemy miejsca. Podszedłem do niego. – Zanim zaczniesz, mogę cię o coś spytać? – Tak – odpowiedział smutno. – Czy były inne dzieci?

58

– Słucham? – zdawał się nie rozumieć pytania. – Czy były inne dzieci, Lynch? Popatrzył na mnie i zaskrzypiał, zbliżając usta do mojego ucha. – Było jedno, Ogilvy. Przed Smillą byłeś ty. Nie pamiętam matki, ani ojca, ale pamiętam sterowce. Pamiętam, że David Hand podarował mi łuk, który noszę do dzisiaj, a Amon, władca naszych bogów powiedział, że od teraz będę odmierzał czas. Zabraniano mi pomocy przy żniwach, nie musiałem martwić się o jedzenie i wodę. Wystarczyło, ze raz w ciągu dnia wejdę na Ubitą Ziemię i wypuszczę w niebo płonącą strzałę. Myślę, że niedługo muszę poprosić o zgodę Annę Od Noża i zacznę uczyć swego fachu Smillę… Minął jeden dzień i jedna noc od naszego zgromadzenia. Zdawało się, że wszyscy z mniejszym entuzjazmem podchodzą do swoich obowiązków. Zauważyłem też, że plac pośrodku naszego miasta opustoszał, choć zwykle o tej porze pełen był ludzi. Było ciepło, choć dało się odczuć w powietrzu nadchodzący deszcz. Stałem przy studni i patrzyłem na Gath Nazaret, które z dnia na dzień stało się inne, obce. Spojrzałem na wysokie słońce i powiedziałem do siebie: – Musisz iść, Ogilvy. Południe… – Od dziś już nic nie musisz – usłyszałem głos Amona. Stał za mną i trzymał za rękę Głupią Małgorzatę. – Przyniosłam ci ten kamień, Łuczniku – powiedziała i wyciągnęła otwartą dłoń. – Są tam jeszcze ślady mojej krwi. Nie udało mi się zmyć ich do końca. I chciałam obiecać ci, że już nigdy tego nie zrobię. Patrzyłem na nią, jak stała przy studni. Miała umyte, uczesane włosy i czyste ubranie. – Dostałam tę sukienkę od pani Loki O Białych Włosach, której jednooki pierworodny kończy za kilka dni pięć lat – uśmiechnęła się. – Powiedziała, że jej już nie będzie potrzebna. – Wyglądasz bardzo pięknie, Małgorzato. Spojrzała na mnie zalotnie. – Naprawdę? Podobam ci się? – Tak. Roześmiała się głośno i mocno objęła mnie za szyję. Po chwili powiedziała:

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Łucznik – Wiesz? Do dziś byłam bardzo daleko stąd. Tak daleko, że teraz już bym tam nie trafiła. Wystraszyłam się bardzo i poprosiłam Amona o odpowiedź. Nie powiedział nic, tylko wziął mnie za rękę i przyszliśmy do ciebie. Popatrzyłem na milczącą twarz boga, ale on nie patrzył na mnie. Nie znał już odpowiedzi na żadne z naszych pytań. – Chcieliśmy cię błagać – zaczął głębokim, cichym głosem – byś pozwolił nam zostać w Gath Nazaret. Pierwszy pojawił się Willow Lynch, zaraz po nim David Hand. Potem przyszli pochyleni bracia Tuatha De Danann. Zaraz za nimi biegły uśmiechnięte Nyx, Hemera i Sofia. Na końcu zobaczyłem przepiękną kobietę, której twarzy nie znałem. – To Berenika – odezwał się takim samym głębokim i cichym głosem Amon. – To naturalna kolej rzeczy, Łuczniku – odezwał się Lynch. – Jedni bogowie odchodzą, by mogli przyjść inni. Ten świat, to miasto zmienia się wraz z upływem pokoleń. Dlatego nie jesteśmy już tu potrzebni. Wystrzeliłeś w niebo tyle strzał, ile potrzebowaliśmy. Odmierzałeś nasz czas tymi płonącymi pociskami. Ostatnim znakiem miało być dziecko, dziewczynka, która w smutku, bezwiednie miała zapachnieć różami. Ona będzie u twojego boku. Przywitasz Smillę, jako swoją żonę. Błagamy cię, byś pozwolił nam tu pozostać i na nowo rozpocząć życie. Jak normalnym śmiertelnikom. Milczałem i patrzyłem, jak klękają przede mną i jak pochylają głowy. – Daję ci swoje ręce, które pchną dalej postęp Gath Nazaret. – David Hand wyciągnął do mnie swoje silne dłonie. A potem reszta przeszłych bogów oddawała się mi z czcią, pobożnością i wiarą. „Ja miałam być tylko zawsze u twoich kolan” – usłyszałem w myślach głos Małgorzaty. Nie patrzyłem, jak odchodzi. – Ja daję ci moc miłości, byś mógł kochać swoich wiernych i byś zawsze potrafił znaleźć dla nich chwilę ciszy. – Ja ofiarowuję ci obowiązek tworzenia nocy, by każdy, kto cię kocha mógł odpocząć przed pracą. – Ja, daję ci dzień, by rosło zboże. – Ja daję ci równowagę pomiędzy nimi, by ludzie mogli zrozumieć działanie tego, co istnieje

QFANT.PL

na niebie. – Dajemy ci piękno nagradzania za każdy dobry uczynek, który zobaczysz, lub, o którym nikt ci nie powie. – Ja daję ci siłę wiatru, który sprawia, ze wszystko się zmienia, i mądrość, że trzeba się z tym godzić. – Ja daję ci… – zaczął Willow Lynch, ale przerwałem mu podniesioną dłonią. – Ty nie musisz mi nic dawać – powiedziałem cicho i ogromne, błękitne skrzydła wystrzeliły mi z pleców. Dwudziestego trzeciego dnia miesiąca Kutych Skrzyń i Ścinania Lasu, mały chłopiec o jednym oku, syn Loki O Białych Włosach stanął pierwszy raz w miejscu zwanym Ubitą Ziemią, z cisowym łukiem przewieszonym przez ramię. Towarzyszył mu bardzo stary, drewniany człowiek z miastem Ur na głowie. – Jak myślisz, Lynch – spytało dziecko i wskazało małym paluszkiem na niebo – kiedy one odlecą? – Nie wiem, mały. Myślę, że nikt nie wie.

Krzysztof Bugajski

- numer 3/09

Miłośnik lalek teatralnych, kapeluszy i kina. Z wykształcenia geodeta, ale bardziej wyedukował go teatr od aktorstwa, poprzez scenografię, pisanie scenariuszy, aż do reżyserii. Od dwóch lat w miarę poważnie traktujący pisanie.

59


opowiadanie

Anna Kleiber

Obrobić staruszkę – Zrobiłeś już tego czarnego merca? – Co ty, szefie, od rana tyle roboty, że nie wiadomo, w co ręce włożyć. – Psiakrew z tym Kazikiem! – szef ze złością rzucił niedopałek. – Jak tydzień temu polazł na pogrzeb, to do dziś go nie ma. Rozgrzeb chociaż ten samochód, żeby klient zobaczył, że coś się robi. Nim Romek zdążył otworzyć maskę, od strony przystanku autobusowego nadeszło dwóch mężczyzn. Obydwaj byli krótko ostrzyżeni, barczyści, o mocno rozbudowanych karkach. Ten wyższy miał dużą bliznę, która przecinała mu cały prawy policzek i kończyła się dopiero przy uchu. Niższy też był piękny inaczej, bo oczy miał nie tylko wyłupiaste, lecz także mocno zezujące. – No, majsterek – odezwał się wyższy – jak tam moje auteczko? – Niestety, nie zdążyłem go zrobić – Romek rozłożył ręce. – Ale jutro na piątą na pewno będzie gotów. – Że niby co?! Że niby ja do jutra do piątej mam autobusami jeździć?! – pocięty wściekł się nie na żarty. – Słyszałeś pajaca? – zwrócił się do wyłupiastego. – Słyszałem. Mam mu przyłożyć? – zapytał ten rzeczowo i zaczął masować prawą pięść. – Nie teraz. Jak mnie znów do wiatru wystawi, to wtedy dasz mu łupnia. A ty już bierz się do roboty! – huknął na Romka. – Bo jutro już taki wyrozumiały nie będę! – pogroził mu jeszcze pięścią przed nosem i obaj pobiegli w kierunku przystanku, bo akurat nadjechał autobus. *** W dyskoncie z powodu zbliżającego się weekendu było bardzo tłoczno. Jednak najwięcej zamieszania było przy lodówce z wędlinami, gdzie w ramach promocji obniżono większość cen. – Niech się pani przesunie! Grubas z wąsem odepchnął staruszkę grzebiącą w salcesonach. Starowinka pokornie zrobiła mu miejsce i z niepokojem obserwowała, jak mężczyzna wybiera kilka sztuk i wkłada je do koszyka. Gdy wreszcie odszedł, szybko dopadła do kartonu

60

i po krótkiej chwili namysłu wybrała trzy sztuki. Obejrzała je jeszcze pod światło, pokiwała z zadowoleniem głową i podreptała do kasy. – Widziałeś chama? – Kazik był oburzony. – No pewnie – odpowiedział Romek i do zakupów dołożył czteropak piwa. – Biedna babcia. Trochę do mojej podobna była – powiedział Kazik. – Ale twoja do biednych nie należała – zauważył Romek z przekąsem. – A po tej stypie to do teraz do siebie nie doszedłeś. – Zazdrościsz mi? – zaperzył się Kazik. – Gdybyś dostał taki spadek, to też byś się uwalił przy pierwszej lepszej okazji. A że to akurat była stypa… – westchnął. Podeszli do kasy. Staruszka zapłaciła już za zakupy i drżącą ręką pakowała je do woreczka. – Zobacz – szepnął Kazik – tylko salcesonem i bułkami się odżywia. – A wiesz, co to znaczy? – Co? – Że ma kupę siana! – Co ty pleciesz? – No tak. Moja babka to też tylko kaszanka, sucharki albo jakieś tam cienkie mleczko. Aż mi jej czasem żal było. A teraz co się okazało?... – Wiem, wiem – Romek wszedł koledze w słowo – bogaty jesteś. – Nie przesadzaj, w końcu to tylko kawalerka i auto – odrzekł Kazik, skromnie spuszczając wzrok. – A ja nawet tyle nie mam – Romek znów spojrzał na staruszkę. Poprawiła chustkę na głowie, pod jedną pachę wsadziła salceson i bułki, a pod drugą starą torebkę. Odprowadzili ją wzrokiem do drzwi, gdzie zmieszała się z tłumem i znikła. – Im bardziej te staruszki są biedne, to tym bardziej nadziane – filozoficznie stwierdził Kazik. – Taaa… – przeciągle powiedział Romek i spojrzał na kolegę. Kazik zerknął na niego i już wiedzieli. Pomysł był w dechę. *** – Podaj mi olej.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Obrobić staruszkę – Który? – A czyje to auto? – Tego chudego w okularach. Profesor jakiś czy coś. – To daj ten z lewej. Wleję mu stary, i tak się nie połapie. Romek podał Kazikowi pojemnik i oparł się o samochód: – To jak, obrabiamy tę babcię? – Ciszej, bo jeszcze szef usłyszy – syknął Kazik. – Pewnie, a co, pękasz już? – Oszalałeś?! – oburzył się Romek. – O co innego mi chodzi… – O co? – Kazik przerwał pracę i spojrzał na kolegę. – Bo widzisz… ty jakiś tam spadek dostałeś, mam na myśli to, że masz już chociażby dach nad głową, a ja nic. Więc może tak po akcji ja siedemdziesiąt procent, a ty resztę? Kazik zaśmiał się chrapliwie i wybrudzonym smarem palcem popukał się w czoło, robiąc tam sobie plamę: – Nie ma mowy – powiedział. – Obaj ryzykujemy tak samo, więc podział też będzie po połowie, a jak chcesz mieć więcej, to sam sobie ją obrabiaj – zakończył Kazik i z powrotem zabrał się do pracy. Romek zadumał się. Sam na pewno nie da rady. Aby wyśledzić, gdzie staruszka mieszka, zapoznać się z nią i co najważniejsze, oswoić, potrzebował czasu i musiałby zwolnić się z pracy. Na to już sobie pozwolić nie mógł, bo tak naprawdę nie był przekonany, czy babcia rzeczywiście była bogata i gra była warta aż takiego poświęcenia. – Niech ci będzie – zgodził się niechętnie. Kazik wystawił głowę spod maski: – To idź teraz do dyskontu i zacznij ją obserwować. Ja tu jeszcze zostanę i zrobię twoją robotę. *** Kazik z pięć razy obszedł cały sklep, przeczytał ceny na wszystkich artykułach, a babci jak nie było, tak nie było. Już miał sobie odpuścić dalsze oczekiwanie, gdy nagle się pojawiła. Wzięła koszyk i zdecydowanie podreptała w kierunku lodówki z wędlinami, po drodze zgarnęła kilka bułek i zatrzymała się przy pudełkach z salcesonem. Odstawiła jedno na bok, dokładnie obejrzała drugie, uśmiechnęła

QFANT.PL

się pod nosem i wyjęła trzy batony. Kazik, aby mieć alibi, wrzucił do swojego koszyka jakieś ciastka i stanął przy kasie obok. Zapłacił za towar i poczekał, aż babcinka zapłaci za swój: – Może pani pomóc? – zagaił ciepło i uprzejmie. Kobieta wzdrygnęła się i spojrzała na niego z popłochem. – Pomóc? A w czym? – pisnęła najwyraźniej przestraszona i kurczowo przycisnęła do siebie zakupy. – No, te zakupki mogę pani ponieść. Dokąd sobie pani tylko życzy! – uśmiechnął się szeroko. – Nie! Dziękuję! – pisnęła jeszcze cieniej, zgrabnie go wyminęła i szybko potuptała do drzwi. „Jakaś zdziczała ta babcia” – pomyślał z niechęcią. – „Cóż, tym bardziej trzeba będzie ją oswoić”. *** Kolejnego dnia czekali na nią we dwóch. Tym razem postanowili, że będą ją śledzić. Schowali się za śmietnik i popalając papierosy zaglądali, czy nie idzie. Pojawiła się po szóstej. Weszła do sklepu, a po dziesięciu minutach wyszła z niego, dzierżąc pod pachą zakupy, i zdecydowanym krokiem skierowała się ku cmentarzowi. Kazik i Romek nie mieli problemów, aby zostać niezauważonymi, ponieważ droga była gęsto obsadzona drzewami i krzewami, a tuż przy samym cmentarzu znajdowały się ogródki działkowe, w których mogli się zaszyć i wszystko obserwować. Starowinka kupiła znicz, zamieniła parę słów z grabarzem i weszła między nagrobki. Zatrzymała się przy jednym z nich i usiadła na ławeczce. Po chwili z drugiej strony cmentarza nadeszła inna staruszka, także niosąca pod pachą zakupy. Wydawała się być nieco starsza i bardziej zgarbiona. Przysiadła obok, zamieniła z koleżanką kilka słów, wyjęła butelkę mineralnej, po czym obie zaczęły jeść bułki, raz po raz zapijając wodą. – Głupie jakieś te babki – rzucił Romek. – Siedzą na cmentarzu i ucztę sobie urządzają. Chodźmy już lepiej do domu, bo się ściemnia. Jutro znów na nią zapolujemy. – Masz rację – odpowiedział Kazik. Dyskretnie wycofali się zza okazałego krzaka jałowca.

- numer 3/09

61


Anna Kleiber

opowiadanie

*** Przez następne trzy dni nic się nie zmieniło. Staruszka z salcesonem i bułkami leciała na cmentarz, kupowała znicz, witała się z grabarzem i przy nagrobku posilała z koleżanką. Potem wsiadała do autobusu i odjeżdżała. Romek i Kazik próbowali jechać za nią autem, ale zawsze w końcu gdzieś ją gubili. Czwartego dnia lało jak z cebra, a wszędobylska woda zamieniła drogę na cmentarz w śliskie, tłuste błocko. Mimo to babcinka zjawiła się w dyskoncie, a po zakupach skierowała na cmentarz. Niestety, gdy stamtąd wychodziła, poślizgnęła się i przy wtórze głośnego wrzaśnięcia padła z plaskiem jak długa. – Dalej! Lecimy jej pomóc! – Kazik wyskoczył zza krzaków. Za nim wyleciał Romek i obaj podbiegli do leżącej babci. – Niech się pani nie rusza, zaraz wezwiemy pogotowie – polecił jej Romek. – Noga, moja noga… – jęczała cicho.

rys. Magdalena Mińko

62

*** – Naprawdę nie wiem, jak mam się wam odwdzięczyć – babcia Stefania siedziała w fotelu, a zagipsowaną nogę trzymała na taborecie. – Ależ to drobiazg – powiedział Kazik. – My z Romanem już jesteśmy tacy charytatywni, we krwi to mamy. Miękkie serduszka i te rzeczy… – odchrząknął i zamilkł, bo zagalopował się kłamstwie i w zasadzie sam nie wiedział, co jeszcze mógłby mieć miękkiego. – Tak, tak – bezmyślnie przytaknął Romek, który zajęty był oglądaniem i szacowaniem wartości sprzętów. Niestety w dopieszczonym, niedawno wyremontowanym mieszkaniu nie było niczego, co można by było wynieść w torbie. No, może poza kilkoma obrazami. Niewykluczone było, że stara miała gdzieś zgromadzoną biżuterię, ale aby mogli się do niej dobrać, musiałaby im dać ją dobrowolnie, albo… sami by sobie wzięli po jej śmierci. W końcu wypadki chodzą po ludziach – zachichotał. – Czego rechoczesz? – Ach, to z tej radości, że udało nam się uratować panią Stefanię. Jeszcze by nam się w tym błocie udusiła. A szkoda by było. – Bardzo, bardzo wam dziękuję – Stefania z przepraszającym uśmiechem wyciągnęła w kierunku Kazika rękę z trzymaną filiżanką. Ten w mig pojął, o co chodzi, doskoczył do niej i usłużnie odstawił naczynie na stół. – Tylko jak dalej pani sobie poradzi? – z fałszywą troską zapytał Romek. – W końcu to złamanie w dwóch miejscach, a pani oczywiście wygląda bardzo młodo, ale swoje lata ma. Wiem, bo słyszałem, co pani mówiła do lekarza – dodał szybko, aby jej przypadkiem nie obrazić. – Przestań – wtrącił się Kazik. – Pani Stefania na pewno ma jakąś rodzinę, która chętnie się nią zaopiekuje. Ma pani kogoś bliskiego? – zwrócił się do staruszki i z napięciem oczekiwał na odpowiedź. Babcia westchnęła: – Niestety, nie mam… – Och, to cudownie! – wykrzyknął radośnie Romek, a babcia pytająco uniosła brwi. – To znaczy, chciałem powiedzieć, że to cudownie, że na nas pani trafiła, bo my naprawdę bardzo chętnie pomożemy.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Obrobić staruszkę – Naprawdę? – ucieszyła się. – Pewnie! Okna umyjemy, ugotujemy obiadek, przepierzemy galotki i… – puścił wodze fantazji Romek, ale babcia mu przerwała: – Och, nie dziękuję, w domu dam sobie radę sama, gorzej, że nie mogę wychodzić do sklepu… – Zakupy też zrobimy – szybko dodał Kazik. – Ale mnie chodzi o salceson... – Salcesonik? Owszem, kupimy. Mam po niego lecieć? – zaoferował Romek. – Nie! – babcia się zdenerwowała, ale szybko pohamowała i spokojniej dodała – Dziś już nie trzeba. Ale musielibyście go kupić jutro, pojutrze i w ogóle przez cały ten czas, kiedy nie będę w pełni sprawna. Nie będzie to dla was uciążliwe? – Wcale, a wcale – Romek walnął się pięścią w pierś, aż echo poszło. – Tylko, pamiętajcie, to jest bardzo ważne, aby codziennie kupić świeży salceson! Broń Boże, abyście zrobili jakieś zapasy. Codziennie świeży salceson! – babci aż żyła wyskoczyła na szyi, tak przejęła się świeżością salcesonu. – No dobrze, już dobrze… – łagodnie przytaknął Romek i dyskretnie zakreślił na czole kółko, a Kazik skinął głową na znak, że też uważa ją za starą wariatkę. – Babciu, obiecujemy, że co dzień kupimy świeży salceson – przyrzekł uroczyście i obaj wstali, szykując się do wyjścia. – Siadać! Nie skończyłam jeszcze – na szyi babci wyskoczyła kolejna żyła, więc posłusznie powrócili na swoje miejsca. – To jest bardzo ważne, bo na salceson czeka Czesława. – Czesława? Kto to taki? – Moja koleżanka. Ja jej kupuję w dyskoncie tani salceson, a ona przynosi mi za to boczek prosto ze wsi. Ma swoje wtyki, a boczek wart jest grzechu – babcia niezgrabnie poprawiła się w fotelu i przejęta ciągnęła dalej: – Każdego dnia, między szesnastą a dziewiętnastą pójdziecie do tego dyskontu na osiedlu i z lodówki z wędlinami, z drugiego kartonu od dołu wyjmiecie trzy batony SALCESONU. Bierzcie zawsze te, które będą leżeć w lewym górnym rogu. Dacie radę? – spojrzała na nich uważnie. – Nie pomylicie się? – Dwa batony salcesonu z trzeciego kartonu… – powtórzył Kazik.

QFANT.PL

– Źle, źle! – babcia trzasnęła pięścią w oparcie. – Widzę, że bez Leona nie dacie rady. – Kto to jest ten Leon? – Kierownik sklepu. Zadzwonię do niego i powiem, aby wydawał wam salceson, bo jeszcze wszystko pomieszacie. – Co pomieszamy? – No… salcesony. Te trzy z lewej najbardziej mięsne są. Ma się te układy – dodała z zadowoleniem. – I co dalej? – ponaglił babcię Kazik. – Pójdziecie na cmentarz i tam przy grobie mojego starego wymienicie z Czesławą salceson na boczek. – A który to nagrobek? – ziewnął znudzony Romek, bo już mu bokiem wychodziło słuchanie tego bredzenia. – Zapytajcie pana Gienia. To mój zaprzyjaźniony grabarz. Zresztą do niego też zadzwonię i do Czesławy także, aby się was nie przestraszyli. – Rozumiem, że potem ten boczek mamy pani tu przywieźć? – A jakże inaczej? – obruszyła się. – No i to już będzie wszystko – uśmiechnęła się łagodnie. *** – Co o niej sądzisz? – zapytał Kazik, gdy znaleźli się już na klatce schodowej. – Wariatka. Ba, nawet dwie wariatki, bo ta cała Czesława też ma zdrowo narąbane. Boczek za salceson, salceson za boczek… – Romek zaczął naśladować głos babci. – Masz rację. Ale co tam, możemy trochę na ten cmentarz polatać, a potem zobaczymy, jak się sprawy ułożą. Może nam coś odpali? Albo oswoi się na tyle, że nam w końcu wszystko przepisze? W końcu rodziny nie ma, sam słyszałeś. – I dobra nasza! Przybili piątkę i rozeszli się do swoich domów. *** Przez cały miesiąc Romek z Kazikiem regularnie zanosili salceson na cmentarz. Chodzili tam razem, bo dni zrobiły się krótkie, a we dwóch zawsze raźniej. Na początku wszyscy – kierownik sklepu Leon, grabarz Gienio oraz Czesława od boczku –

- numer 3/09

63


opowiadanie

Anna Kleiber patrzyli na nich z jawną niechęcią. Jednak po pewnym czasie zaakceptowali ich, a dalsza współpraca układała się harmonijnie i bez problemów. Któregoś dnia, gdy Czesława dała im boczek i pospiesznie oddaliła się z salcesonem, zauważyli, że zmienił się grabarz. Ubrany był w ten sam strój co Gienio i z daleka wyglądał zupełnie jak on, jednak dopiero, gdy podszedł bliżej, okazało się, że był to nowy pracownik. Ukłonił się grzecznie i bacznie przyjrzał ich twarzom. *** – Dziękuję – babcia Stefania z nabożną czcią po raz kolejny odebrała od nich boczek i powąchała go przez papier. – Co za zapach – westchnęła, z rozkoszą wciągając woń tłuszczu. – Może chcecie kawałek? – i podsunęła go Kazikowi pod nos. – Nie, nie! – odwrócił się z obrzydzeniem do śmierdzącego opakowania. – Nie, to nie – mruknęła i włożyła go do zamrażalnika, w którym, jak zdążył zauważyć Kazik, leżały tylko i wyłącznie takie boczki. – Wyobraźcie sobie, że za dwa dni będę bez gipsu. Lekarz powiedział, że noga nadzwyczaj dobrze się zrosła. Już niedługo was zwolnię – powiedziała radośnie. – A może napijecie się herbatki? – Bo ja tam wiem? Romek, napijemy się? – Siadajcie, w końcu niedługo się rozstaniemy – powiedziała babcia i wyjęła z szafki trzy filiżanki. – A co tam nowego? – zagaiła. – Gdzie? – No u was, w sklepie, na cmentarzu… tak dawno nie wychodziłam z domu… – Pan Leon ma się dobrze, Czesława chyba też, zresztą nigdy nie mówi nic więcej ponad dzień dobry… Aha, grabarz się zmienił. – Jak to zmienił?! – Stefania z wrażenia upuściła jedną z filiżanek, która rozbiła się w drobny mak. – Zwyczajnie, mamy nowego, młody jakiś. Z daleka wyglądał zupełnie jak pan Gienio – wyjaśnił zdziwiony poruszeniem babci Kazik. – Patrzył na was? Obserwował? Mówił coś? – babcia rzucała pytania jak katarynka, bez przerwy. – Trochę patrzył… – I co?! – A co miało być? Nic, popatrzył i poszedł. – Popatrzył i poszedł… – powtórzyła za Rom-

64

kiem babcia. – Ale co się stało z Gieniem?! – w jej oczach pojawiło się przerażenie. – Nie wiemy – Kazik wzruszył ramionami. – Może umarł – rzucił obojętnie. – Więc nie mogę tam już chodzić… – szepnęła zbielałymi ustami. – Gdzie? – zdziwił się Romek. – Na cmentarz… to koniec… – szeptała, cała się trzęsąc. – Dlaczego? – Bo, bo… – ocknęła się i przypomniała o obecności gości. – Cmentarz bez Gienia to nie ten sam cmentarz. A wiecie, że on był z tego samego roku co ja? – I co z tego? – ziewnął Kazik. – To z tego, że i ja niedługo mogę umrzeć… Na te słowa Romkowi zaświeciły się oczy. – Słabo mi… – staruszka dała sobie spokój z robieniem herbaty i przysiadła na taborecie. Romek szybko nalał kranówy i podał babci. Wypiła ją chciwie, chlapiąc przy tym na całą kuchnię. – Tak mi się źle zrobiło… – powiedziała. – Moje roczniki umierają… – z zadumą pokiwała głową. – Ponosicie jeszcze Czesi ten salceson? – zapytała. – Ta wiadomość zupełnie pozbawiła mnie sił – wyjaśniła. – Nie ma sprawy – obiecał Kazik. – Hmmm…. tego…. – odezwał się Romek, który zwietrzył dobry moment na podjęcie tematu testamentu. – Nie, żebym pani jakoś specjalnie źle życzył, ale skoro pani twierdzi, że już jej roczniki umierają, to może byłoby dobrze spisać jakiś testamencik? – Że co? – spytała nieprzytomnie. – Bo widzi pani, my tak latamy na ten cmentarz i oczywiście będziemy nadal to robić – zapewnił. – Pomagamy z całego serca, ale niechby pani nam umarła jak ten cały Gienio, to co wtedy z mieszkankiem? Krewnych pani nie ma… – Ach tak – powiedziała i spojrzała na niego spod oka. – Testament, tak? – No tak – zmieszał się Romek. – Ale nadal będziecie chodzić na cmentarz? – chciała mieć pewność. – Oczywiście. – To podaj mi komórkę. Leży na lodówce – wzięła od niego aparat i wybrała numer. – Wyjdźcie stąd i zamknijcie drzwi. Po prawnika dzwonię.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Obrobić staruszkę

*** Prawnik miał się pojawić około dwudziestej. Kilka minut po odezwał się dzwonek. – Otwórzcie, to pan Zieliński – poleciła babcia. Romek szybko się poderwał i otworzył drzwi. W korytarzu stał wysoki, barczysty mężczyzna, bardziej wciśnięty niż ubrany w czarny, drogi garnitur. Romek skądś go znał… Mężczyzna drgnął niespokojnie i przedstawił się: – Zieliński Bolo jestem… – burknął. – To znaczy, chciałem powiedzieć, mecenas Bolesław Zieliński – i wyciągnął dłoń. Romek też się przedstawił. Zaraz, a ta blizna na policzku… przecież to był klient z warsztatu! – Ja pana pamiętam! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Skąd?! – przeraził się mecenas Bolo. – Z warsztatu! Z takim wyłupiastym pan był po odbiór mercedesa… – ciągnął radośnie. – To nie ja! – zaprzeczył nazbyt gwałtownie. – I nie znam żadnego wyłupiastego! – z nerwów pot wystąpił mu na czoło. – Co się tam dzieje? – z pokoju odezwała się babcia Stefania. – Pan Romek mi wpiera, że mnie zna – z pretensją w głosie wyjaśnił Bolo Zieliński i pewnym krokiem wczłapał do pokoju. – Nic podobnego – kategorycznie odezwała się Stefania. – Pan na pewno go nie zna – nie znoszącym sprzeciwu tonem zwróciła się do Romka i dodała – a teraz przyjdźmy już do sprawy, bo coraz gorzej się czuję… – Coraz gorzej? – przeraził się Romek. – No to dalej, rób pan ten testament! – pogonił mecenasa. – Zaraz, co to, piekarnia, czy jak? – burknął prawnik z niechęcią i pogrzebał w kieszeniach marynarki. – O, mam – powiedział i wyjął złożoną na czworo kartkę. – To taki gotowy druk testamentowy, z Internetu się teraz ściąga. Dajcie wasze flepy, to jest, chciałem powiedzieć, dowody, a wpiszę dane i będzie testamencik, że mucha nie siada. Rozsiadł się za stołem i niewprawną ręką wypełnił papiery. – Podpisać mi, o tu – grubym paluchem wskazał miejsce Romkowi i Kazikowi, po czym podszedł z długopisem do Stefanii. – A honorarium? – zapy-

QFANT.PL

tał, gdy już się podpisała. – Przecież panu mówiłam, że za dwa dni zapłacę. Ci panowie nie mają grosza przy duszy. – Ja od tych panów nic nie chcę, tylko od pani – dodał z naciskiem. – Teraz nic nie mam – powtórzyła dobitnie. – Za dwa dni! – Nic? Zupełnie nic pani nie ma? – patrzył na nią zimnym wzrokiem. – He, he, he! – zaśmiał się nagle Romek. – Ależ ma pani, ma! Niech mu pani da tego boczku – i znów, porażony siłą swego dowcipu, radośnie zarechotał. – Tak, o boczek mi właśnie chodzi – zimno powiedział Bolo mecenas. – Nawet ze dwa bym wziął! – Wynocha! – krzyknęła strasznym głosem babcia. – Bo po policję zadzwonię! – Naprawdę? – tym razem to Bolowi uśmiechnęła się paszcza. – Jasne! – syknęła – A co, boczków w domu mieć nie wolno?! – Chodź pan – Romek przestał się śmiać, bo babcia zrobiła się biała jak kreda. – Przecież za dwa dni panu zapłaci. Jak dożyje – dodał ciszej. *** – Coś długo nie widać tej Czesławy – powiedział Kazik i naciągnął na głowę czapkę. Na cmentarzu było szaro, zimno i nieprzyjemnie. – Może zostawmy ten salceson w cholerę i chodźmy już stąd – trwożliwie odpowiedział Romek. Chyboczące na wietrze światełka zniczy na przyprawiały go o ciarki. – A boczek? Musimy przecież go odebrać. Nagle za plecami coś zaszeleściło. Kazik szybko się obejrzał. To była Czesława: – Pssst… cicho… – powiedziała przykładając palec do ust. – Macie tu boczek i dawać mi salcesony… – rozejrzała się nerwowo na boki. W koronach drzew zaszumiał wiatr i spadło kilka żółtych liści. Od strony miasta nadjechał furgon, zatrzymał się przy bramie, po czym otworzyły się drzwi i wysiadło z niego trzech mężczyzn. Widząc to Czesława upuściła salcesony, najwyżej jak tylko mogła podkasała długą spódnicę i pędem puściła się między nagrobkami.

- numer 3/09

65


opowiadanie

Anna Kleiber

66

– Co za cholera… – powiedział zdziwiony Romek i powiódł wzrokiem za staruszką, skaczącą nad grobami jak łania. Nagle od strony ogródków z głośnym szczekaniem wyskoczył w jej kierunku pies. Puścił się za nią galopem i błyskawicznie dopadł, lecz po chwili rozległ się jego żałosny skowyt, a staruszka zniknęła za drzewami. – Ciekawe, co mu zrobiła? Nim Romek otworzył usta, jak spod ziemi wyrósł grabarz: – Policja! Ręce do góry! – powiedział, mierząc w nich pistoletem. – Co? – zaśmiał się Kazik. – Ręce do góry! – zawtórował ktoś z tyłu. Byli to mężczyźni z furgonu. Dwóch się zatrzymało, a trzeci poszedł po psa. Po chwili z ogródków działkowych wyłoniło się następnych pięciu mężczyzn. – Chłopaki, co jest grane? – Romek poczuł się jak bohater sensacyjnego filmu. – Żadne chłopaki, tylko policja. Mówiłem przecież – żachnął się grabarz. – Co tam macie? – zapytał i skinął głową w stronę boczku. – Boczek dla babci Stefanii – zgodnie z prawdą odpowiedział Romek. Mężczyźni zaśmiali się ironicznie. Jeden z nich, najstarszy, odwinął brudny papier. Pod spodem znajdował się czarny woreczek. Policjant rozerwał go i pokazał wszystkim zawartość – był tam gruby plik dwustuzłotowych banknotów. – Boczek, tak?! – i wykonał gest, jakby chciał uderzyć Romka w twarz. – Zobacz to – odezwał się kolejny i pozbierał z ziemi salcesony. – A to niby co? – znów zapytał grabarz. – Nie wiem – na wszelki wypadek odpowiedział Kazik, bo już nie wiedział, czego się spodziewać. – To się zaraz okaże – mruknął grabarz i odwrócił w stronę nadchodzącego z psem policjanta. – Chodź szybciej z tym Azorem, bo musi nam powiedzieć, co tu mamy, nie, Azorek? – poklepał psa po łbie, a ten zawarczał groźnie, bo dopiero co oberwał w niego solidnego kopa. – No, Azorek – powiedział do niego czule – co to jest? – i podsunął mu pod nos jeden z batonów. Pies obwąchał go, najpierw z namysłem, uważnie, a potem zaczął szczekać i merdać ogonem. – Mówi, że narkotyki! – triumfalnie zakrzyknął grabarz.

– Nie mnie takie kity! – odezwał się Romek. – Na salceson każdy pies by się ślinił! A wy od razu narkotyki i narkotyki! – Tak? – przeciągle zapytał najstarszy. – To zobacz – i długopisem zrobił w nim dziurę. Nie musiał nawet specjalnie naciskać, bo od razu zaczął wysypywać się z niej biały proszek. Powąchał go ze znawstwem i powiedział: – Jesteście aresztowani za posiadanie narkotyków – oznajmił z satysfakcją i wyjął z kieszeni kajdanki. – Nie, to jakaś farsa... – zbielałymi z przerażenia ustami szepnął Kazik. – Romek – zwrócił się do kolegi – co jest? – Nie wiem… – jęknął. – Przecież mieliśmy tylko obrobić staruszkę…

Anna Kleiber (1974r.) Pochodzi z Dolnego Śląska, mieszka w Wielkopolsce. Studiowała ogrodnictwo na Akademii Rolniczej w Poznaniu. W roku 2003 obroniła doktorat, w którym badała wpływ różnych poziomów pożywek oraz podłoży organicznych i mineralnych na plonowanie oraz stan odżywienia dwóch odmian pomidora szklarniowego. Obecnie pracuje w Bibliotece Raczyńskich w Poznaniu na stanowisku kustosza. Autorka prac naukowych i popularnonaukowych z zakresu szkółkarstwa, uprawy warzyw pod osłonami oraz informacji naukowej. Hobby, które miało początek w mrokach szkoły podstawowej, to pisanie opowiadań. Przede wszystkim absurdalnych, czasem kryminalnych, a raz nawet powstała jedna zupełnie poważna bajeczka, która została wydana w zbiorze bajek psychoedukacyjnych. Kilka opowiadań zostało nagrodzonych w konkursach literackich. Jest żoną Tomasza oraz mamą Małgosi i Marcinka.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


QFANT.PL

- numer 3/09

67


Ałła Zalewska

opowiadanie

Sceny z życia wampirów Wampir Włodek wstał wcześnie, bo o północy. Usiadł na posłaniu, przeciągnął się energicznie z nieprzyjemnym trzaskiem stawów, po czym zeskoczył z łóżka. Tak, z łóżka. A może któreś z was chciałoby sypiać w dusznej, niewygodnej trumnie? Nie? Wampiry też nie. Podszedł do okna i odsunął grubą kotarę. Blask księżyca zatańczył wśród zakurzonych mebli, upchniętych byle jak w kawalerce, na poddaszu zaniedbanej kamienicy. Królestwo starego wampira nie prezentowało się może wyjątkowo elegancko, ale Włodek czuł się tu komfortowo. Przede wszystkim miał spokój. Kamienica pustoszała z biegiem lat, a dziś zamieszkiwało ją tylko kilkoro emerytów i jedna cicha rodzina. Nikt nie szukał sensacji i nie patrzył sąsiadom na ręce, nawet jeśli owe ręce opatrzone były pokaźnymi szponami. Wampir żył sobie tutaj wygodnie od kilkunastu lat i nie zamierzał tego zmieniać. To było twarde postanowienie. Nie dał się namówić na przeprowadzkę, gdy grupka jego młodszych krewnych wykupiła dwa piętra w apartamentowcu blisko centrum. Na co komu te luksusy? Włodek nie nawykł. Poza tym, co przeszło trzystuletni wampir robiłby z takimi małolatami? Oczywiście spotykali się od czasu do czasu, ale z pewnością nie zniósłby codziennych imprez i dzikich harców rozhulanej młodzieży. Kiedy o tym myślał, poczuł się nagle strasznie stary. Gdyby nie kochał życia tak mocno, dawno wybrałby Katakumby, gdzie od tysiącleci spoczywali jego przodkowie. Poły czarnego prochowca rozwiewał zimny, listopadowy wiatr, niosący ze sobą drobne krople deszczu. Wymarzona pogoda na spacer. Włodek wciągnął do płuc wilgotne, rześkie powietrze, a na jego bladym obliczu pojawił się rumieniec. Uwielbiał chwile, gdy sroga Matka Natura przytrzymywała większość istot ludzkich w ciepłych domostwach. Dawniej było inaczej, ludzie bali się ciemności i nikt przy zdrowych zmysłach nocą nie wychodził. Teraz uliczne światła naśladują dzień, a ulice tętnią życiem praktycznie do białego rana. Kiedyś noc była schronieniem dla kogoś takiego, jak on. Teraz jest sprzymierzeńcem, lecz już nie

68

chroni, jak za dawnych lat. Mógł wyjechać na wieś, ale przecież stamtąd właśnie uciekł. Nic nie przerażało go bardziej niż myśl, że zostanie sam. Bliskość innych wampirów dawała poczucie bezpieczeństwa. Wstyd przyznać, ale bliskość ludzi również. Odgłosy budzącego się miasta zwykle wpływały na Włodka kojąco – kołysały do snu swoją miarową melodią. Tym razem było inaczej. Pomiędzy dźwięki ulubionej kołysanki wdarł się niepokojący zgrzyt, kakofonia pomieszanych nut. Pukanie do drzwi, hałas na klatce schodowej, szuranie kapci, podniesione głosy, nerwowe rozmowy. Wampir z trudem otworzył powieki. Planował długi odpoczynek po nieprzespanej nocy. Zrezygnowany zwlókł się z pościeli i wyjrzał przez wizjer. Ten, kto do niego zapukał, schodził właśnie po schodach. Odczekał chwilę i otworzył drzwi. Na wycieraczce leżała koperta. Podniósł ją i wycofał się do mieszkania. Zaproszenie na zebranie mieszkańców? Podwyżka czynszu? Czuł emocje falujące między murami kamienicy i zaczął bać się tego, co ujrzy na kartce papieru. – Proszę pana, proszę pana! Dzień dobry! Słyszał pan już? – drobna babinka spod dziewiątki wydawała się być bliska zawału. Włodek rzadko wychodził z domu za dnia, ale tym razem sytuacja była krytyczna. Zerknął spod szerokiego ronda czarnego kapelusza i poprawił ciemne okulary. – Tak, dostałem zawiadomienie. – I co teraz? Co teraz? Ja nie mam dokąd pójść… – starszej pani załamał się głos. – Spokojnie, przecież zaproponowano nam lokale zastępcze. – Zastępcze? Pan nie wie, co to za zastępcze! To slumsy są, proszę pana! Za stara jestem, żeby coś takiego przeżywać. Chciałam tutaj spokojnie spędzić jesień życia i umrzeć! – trzęsący się głos płynnie przeszedł w urywany szloch. Wampir dotknął ramienia sąsiadki, przesyłając jej przy tym potężną dawkę uspokajającej energii. Spojrzała na niego zaskoczona, wymamrotała, że musi się położyć i wróciła do swojego mieszkania.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Sceny z życia wampirów Włodek wyszedł na ulicę. Nie lubił światła dziennego. Lata tradycji zepchnęły jego gatunek w mrok, ale nie było prawdą, że słońce jest dla wampirów zabójcze. Trochę piekły go oczy, trochę gorzej widział, musiał chronić skórę niemal pozbawioną pigmentu, jednak dzień nie był w stanie wyrządzić mu większej krzywdy niż poczucie dyskomfortu. Opatulił się płaszczem po sam nos i ruszył w kierunku nowej części miasta. Siedziba firmy deweloperskiej mieściła się w jednym z niedawno wybudowanych biurow-

ców. Budynek epatował odpychającą dla wampira nowoczesnością. Przezroczysta winda zawiozła go prosto na czwarte piętro. Wolałby skorzystać ze schodów, ale natrętnie uprzejmy portier niemal siłą wepchnął go do akwarium, wędrującego to w górę, to w dół. Na widok nietypowego interesanta sekretarka stanęła na baczność, upuszczając pilnik do paznokci. – Był pan umówiony? – Chciałbym rozmawiać z dyrektorem. – Nie może pan wejść, jeśli nie był pan umó-

rys. Magdalena Mińko

QFANT.PL

- numer 3/09

69


opowiadanie

Ałła Zalewska wiony. Włodek niecierpliwie machnął ręką w skórzanej rękawiczce i sekretarka – kompletnie zdezorientowana – klapnęła ciężko na swój fotel. Dyrektor, z początku zaskoczony niespodziewaną wizytą, szybko przybrał służbową pozę, pełną kontrolowanej nonszalancji. – Zapraszam, co pana do nas sprowadza? Obsługą klientów indywidualnych zajmuje się nasze biuro, piętro.... – Przyszedłem do pana. – Słucham wobec tego. – Wykupił pan kamienicę przy ulicy Malinowej. – Tak, to prawda, ale nie tyle kamienicę, co teren pod kilkoma starymi budynkami. Już dawno przeznaczono je do rozbiórki, więc nie ma znaczenia, czy zrobiłoby to miasto, czy nasza firma. – Dlaczego mieszkańcy dowiadują się o tym dopiero teraz? I dlaczego dostaliśmy tak krótki termin opuszczenia budynku? – Proooszę pana. W sąsiednich dwóch budynkach już nie ma lokatorów, a w waszej kamienicy mieszka dosłownie kilka osób. Nie możemy opóźniać prac budowlanych. Mamy podpisane kontrakty. Powstaje nowe osiedle i każde opóźnienie to ogromne koszty! – Widzę, że jest pan oszczędny. Ile pan oszczędzi, przesiedlając nas do baraków? Włodek potrafił w niewielkim stopniu wpływać na ludzkie myśli i zachowania, ale tutaj stanął twarzą w twarz z korporacją – tworem ukształtowanym na podobieństwo smoka, któremu w miejsce odciętej głowy odrastają trzy nowe. Zdjął okulary i wytarł czoło. Fosforyzująca zieleń oczu wampira na pewno zadziwiłaby jego rozmówcę, lecz ten był zbyt zajęty właśnie rozpoczętą rozmową przez telefon komórkowy. Włodek po prostu wstał i wyszedł. Po raz pierwszy w życiu poczuł się tak bezsilny. Znowu przebiegła mu przez głowę myśl, że być może na niego już czas... – Daj spokój! Przecież u nas zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce! Nie martw się, ostatnio dołączył do nas Stefan, jest mniej więcej w twoim wieku i bardzo mu się tu podoba.

70

Młody wampir uśmiechał się przyjaźnie, ukazując swoje białe, przerośnięte kły. Kły robiły wrażenie od wieków, jednak uzębienie nie miało żadnego związku ze sposobem odżywiania się wampirzego rodu. Pełniło raczej funkcję „odstraszacza”. Włodek westchnął ciężko. – A oni? Ci wszyscy ludzie, którzy ze mną mieszkają? – Nie rozśmieszaj mnie. Coś cię łączy z tymi żałosnymi istotami? – Po pierwsze, te żałosne istoty rządzą obecnie światem, z którego dobrowolnie się wycofaliśmy. Jesteśmy u nich gośćmi. Po drugie, oni mają uczucia. – Kto by się przejmował uczuciami zwierząt, które zawładnęły tą planetą, tylko po to, by ją zniszczyć – młodzieniec nerwowo odgarnął długie, ciemne włosy. Trzeba przyznać, że dbał o wizerunek. – Sam lubisz przebywać w ich towarzystwie, żeby „pożyczać” te emocje, których im zazdrościsz. Ciemnowłosy nie odpowiedział. Chyba zrobiło mu się głupio. Faktycznie, całą grupą chodzili do klubów, gdzie mogli wmieszać się w tłum wystylizowanej wampirycznie, ludzkiej młodzieży. Międzygatunkowe imprezy sprawiały im dużą przyjemność. Podjął decyzję. Doskonale rozumiał swoich sąsiadów. Starych drzew się nie przesadza, a już na pewno nie w takie warunki. Sam czuł się stary i wypalony. Chociaż ciało nadal miał sprawne, umysł był niewyobrażalnie zmęczony. Trzysta lat. I tak wytrzymał długo. Odkąd świat stał się zbyt mały dla obu rozumnych gatunków, stopniowo – jeden po drugim – odchodzili Najstarsi. Wkrótce zostali tylko ci, którzy nie znali Starego Świata, ale i oni szybko nużyli się egzystencją. Odchodzili. Włodek był tak samo znużony, wiedział jednak, że nim zdecyduje się odejść, musi zrobić coś, czego wymaga od niego niedawno odkryte sumienie. Wampir rzadko spotykał się z życzliwością. Przed wiekami jego pobratymcy otrzymywali piętno odmieńców, budzili strach i obrzydzenie. Krążyły wokół nich fantastyczne historie o krwiopijcach, którzy bez skrupułów mordują niewinnych ludzi. Teraz nikogo nie obchodzi kim jesteś, co robisz, jak żyjesz i gdzie, bylebyś nie pchał się niko-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Sceny z życia wampirów mu w przestrzeń interpersonalną i nie kłuł w oczy. Obojętność, lekko podszyta wrogością, zalewała świat. Co gorsza, szarzały powoli ludzkie emocje, te smakowite wibracje kory mózgowej, wybuchy w klatce piersiowej, rwące rzeki tętniącej krwi... Kto jeszcze umie kochać? Kto byłby gotów oddać życie za przyjaciela? Kto jest szczęśliwy? Ludzie tracili powoli to wszystko, dzięki czemu warto żyć, a Włodek tracił motywację, by jeszcze tu przebywać. Kamienica na Malinowej jawiła mu się jedyną ocalałą twierdzą wszelkich moralnych wartości. To nie mogło się tak skończyć. Musiał coś zrobić. Po prostu musiał. Nawet gdyby wszystko miało prysnąć wraz z ostatnim oddechem ostatniego mieszkańca. Kamienica była żywym tworem. Zamiast naczyń krwionośnych przecinały ją nitki wzajemnych relacji, zależności i uczuć. Tutaj nikt nie był sam, mimo że okrutny los wrzucił do tego worka kilkanaście opuszczonych dusz. Drobne sąsiedzkie przysługi, ciepłe spojrzenia, troska – niby nic, a może uratować życie. Pan Józef co miesiąc dostaje nową porcję leków, chociaż jego renta starczałaby ledwo na połowę z nich. Pani Zofia nie może chodzić z powodu chorej nogi, ale codziennie ktoś robi dla niej zakupy. Państwa Leśniewskich nie stać na przedszkole, więc ich mała córeczka zostaje pod opieką pani Lucyny, gdy jej rodzice są w pracy. Dziewczynka uwielbia starszą panią i nazywa ją babcią. Nawet dla niego, wampira, znalazło się miejsce w tej niewielkiej rodzinie. Pomimo nietypowej, zbyt wysokiej i smukłej sylwetki, spiczastych uszu i niezwykłych tęczówek był dla sąsiadów „miłym panem Włodkiem”. Uśmiechali się na jego widok, zagadywali, nieustannie zapraszali na brydża, choć nigdy z takich zaproszeń nie korzystał. Kiedy długo nie wychodził z mieszkania przychodzili sprawdzić, czy wszystko w porządku. Z początku próbował zatrzeć swój wizerunek w ich umysłach, ale odnajdywali go, gdy tylko osłabił czujność. Opiekowali się nim. Teraz nadeszła chwila, by on zaopiekował się nimi. – Panie Stefanie, a pan, co o tym sądzi? – Po pierwsze mówmy sobie po imieniu. Po drugie, uważam że to świetny pomysł. Nie ujmując nikomu... mam już trochę dość młodzieży. To jednak

QFANT.PL

inny świat. Dzieci XXI wieku. Nie to co my, stare próchna. Włodek roześmiał się. Zwykłemu, ludzkiemu obserwatorowi niezwykle trudno byłoby ocenić ich wiek. Oblicza obu wampirów, mimo niespotykanej, woskowej wręcz gładkości, miały w sobie rys mądrości życiowej i doświadczenia, charakterystyczny dla starców. Stefan przyjechał tu ze wsi zabitej dechami, w pobliżu której wynajmował niewielki dworek. Posiadłość była urocza, lecz leżała zbyt daleko od Miejsca Mocy i wampir nie czuł się tam najlepiej. Zdecydował się na przeprowadzkę, gdy dowiedział się, że dzieci Laury założyły swoistą komunę w miejskiej dżungli, zaledwie kilka kilometrów od jednego z najważniejszych ziemskich czakramów. Pożywienia było więc w bród, ale na tym kończyły się dobre strony nowego mieszkania. Stefan zupełnie nie mógł się odnaleźć w centrum zatłoczonego, hałaśliwego miasta. Dziwił się młodym. Wampiry z natury były samotnikami, nawet rodzeństwo nie zwykło ze sobą mieszkać. Dziwił się, jednak sam – bardziej lub mniej świadomie – szukał towarzystwa. Może samotność to rodzaj epidemii? Propozycja Włodka spadła mu jak z nieba. Nie był jeszcze gotów, by odejść, za to bardzo chętnie zmieni miejsce zamieszkania. Nawet za cenę przebywania z ludźmi. Podali sobie ręce. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Po prostu, nie było na co czekać. Właściciel posesji wybałuszył oczy, gdy usłyszał proponowaną sumę. To znacznie więcej niż willa była kiedykolwiek warta, nawet ze swoją kilkuhektarową działką, toteż nie stanowiło dla niego problemu, żeby w trybie natychmiastowym wymówić wynajem kilku firmom. Potem było już z górki. Ekipy remontowe, zmotywowane solidną premią, wyrobiły się w trzy tygodnie, wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Włodek nie umiał powstrzymać wzruszenia, gdy z ukrycia obserwował rozpromienione twarze sąsiadów, którzy właśnie ujrzeli swój nowy dom. Akcja została doskonale zorganizowana. W umówiony dzień pod kamienicę zajechały ciężarówki z firmy organizującej przeprowadzki. Ludzie byli przekonani, że za moment trafią do rozpadającego się samotniaka, w którym rządził niepodzielnie kwiat miejskiego menelstwa. Gdy stanęli przed

- numer 3/09

71


opowiadanie

Ałła Zalewska pięknie odnowionym, trójkondygnacyjnym budynkiem otoczonym przez wspaniały park, nie wierzyli własnym oczom. Zaczęli szeptać coś o pomyłce, ale wtedy wkroczył między nich Stefan, który wcielił się w rolę gospodarza, i rozdał klucze do mieszkań. – A pan Włodek? Gdzie jest pan Włodek? Czy dla niego też są klucze? – zapytała jedna z kobiet. – Właśnie! Gdzie on jest? Nie widziałem, żeby wynosił dziś rzeczy... – zaniepokoił się starszy pan. Ukryty w cieniu rozłożystego dębu wampir pomyślał, że nie znalazłby lepszej inwestycji dla swoich oszczędności. Siedzieli ze Stefanem na balkonie. Mieli dla siebie całe piętro, resztę towarzystwa rozlokowali na dwóch niższych poziomach. Był wyjątkowo ciepły, jak na tę porę roku, wieczór. – To jest dopiero życie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo brakowało mi szumu drzew. Włodek wciągnął w nozdrza upojny zapach dymu. Ktoś palił liście na pobliskich działkach. – Aż nie chce się stąd odchodzić. – Kto powiedział, że musimy? Mamy czas. Całą wieczność. – Za wieczność podziękuję, ale kilka lat jeszcze się przyda. A wiesz, że twoi podopieczni zorganizowali w pralni świetlicę? – To, na co czekamy? Szachy stygną. – Panie Włodku! Panie Włodku! – zdyszana pani Lucyna dogoniła go na schodach, gdy wracał

72

ze spaceru. – Ale, powie mi pan? Ten drugi… Stefan? Stefan. To też jest wampir, prawda? Oj przepraszam, nie wiem czy lubicie taką nazwę. Wydaje mi się, że wolicie „elfy”. To była prawda.

Ałła Zalewska (1978r.)

Urodzona w Toruniu Olsztynianka, początkująca fantastka. W szufladzie trzyma zakurzony dyplom ukończenia filologii polskiej, jednak na ścieżkę pisarską trafiła (zupełnym przypadkiem) dopiero kilka miesięcy temu. Pierwsza jej próba literacka zaowocowała debiutem na łamach Science Fiction Fantasy i Horror. Obecnie autorka jest bardzo zajęta szukaniem nowych pomysłów i inspiracji, które będzie mogła przekuć w słowo pisane.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


weryfikatorium

weryfikato Piszesz? atorium.pl

weryfikator Pokaż swoje teksty na naszym forum i zobacz, co powiedzą o nich nasi użytkownicy

katorium.pl

torium.pl weryfikato weryfikatorium.pl QFANT.PL

- numer 3/09

73


opowiadanie

Jakub Jałowiczor

74

Efekt śnieżnej kuli Gęsty lepki śnieg padał na szybę samochodu, którym jechał T.G. Latarnie miejskie dla oszczędności energii przyciemniono, Warszawę spowijał wieczorny mrok. Jezdnia była śliska, pojazdem rzucało na boki. Ale ewentualna stłuczka była ostatnia rzeczą, o jaką T.G. się w tej chwili martwił. Miał na głowie zupełnie co innego. Ilu żołnierzy mają Sowieci? Gdzie są teraz ich wojska? I najważniejsze – co z wyrzutniami? Musiał się tego dowiedzieć od Mewy. Natychmiast. Informacje, które docierały do rezydujących w Langley zwierzchników T.G., wyrwały ich z poczucia błogiego odprężenia. Sowieci szykowali wojnę. Manewry pod kryptonimem Sojuz 80 były tylko przykrywką przygotowań do inwazji. Atak na Polskę wydawał się kwestią najbliższych dni. Tymczasem siły Paktu Północnoatlantyckiego były ślepe jak skazaniec w opasce na oczach. Gęste zimowe chmury zasłaniały widok satelitom szpiegowskim. Oficerowie oglądający fotografie klęli w żywy kamień. Zdjęcia przedstawiały jednolitą szarą masę. Gdzieś pod tą masą przesuwały się pancerne kolumny Armii Czerwonej, czekające na rozkaz, by ruszyć w głąb kraju buntowszczików. Kraju, który – wedle słów Stalina – stanowił przepierzenie oddzielające ZSRR od Niemiec. I w którym znajdowały się wyrzutnie rakiet z głowicami nuklearnymi. Oczywiście Sowieci nie uzbroili Polaków w broń atomową. A nuż trafiłby się jakiś nawiedzony romantyk, który zdążyłby je posłać w kierunku odwrotnym od planowanego, zanim położyłaby go kula politruka? Nie, polacziszki nieobliczalni. Ale to oni mieli wyzwolić spod jarzma kapitalizmu Danię i północne Niemcy, więc rakiety jądrowe były im potrzebne. Dlatego posiadali wyrzutnie. Głowice mieli dostać od Rosjan, gdy tylko przyjdzie rozkaz odpalenia. Dochodziła 22.30. T.G. zjechał stromą i krętą ulicą Karową, co przy panujących warunkach graniczyło z próbą samobójczą. Krążył po mieście już od dwóch godzin, żeby upewnić się, że nikt go nie śledzi. Dzięki połączonemu z samochodowym radiem urządzeniu podsłuchiwał też komunikaty esbeków raportujących na bieżąco prowadzenie

figurantów. T.G. pojechał Wisłostradą w prawo, a na skrzyżowaniu z Tamką zawrócił. Pod czwartą latarnią, licząc od ulicy Lipowej, miała leżeć przesyłka od Mewy. Kilkunastocentymetrowa warstwa śniegu powinna ukryć ją przed przypadkowymi przechodniami. Mewa był informatorem CIA, najlepszym, jakiego Agencja miała w całym bloku wschodnim. Dzięki dostępowi do najważniejszych dokumentów polskiego Sztabu Generalnego i spotkaniom z generałami sowieckimi przekazywał materiały pochodzące z samej góry. Współpracował z Amerykanami już od dziewięciu lat. Ale jeszcze nigdy na wiadomość od niego Waszyngton nie czekał z taką niecierpliwością jak teraz. Na przeciwległym pasie pojawił się radiowóz, ale na szczęście nie zatrzymał się. Agent był już niemal u celu, gdy nagle krew ścięła mu się żyłach. Tuż przed nim przejechał pług śnieżny. Metalowa łopata odrzuciła śnieg z prawego pasa na ciągnący się wzdłuż ulicy trawnik, tworząc długą, wysoką na dobre pół metra zaspę. T.G. zaparkował na poboczu i wyskoczył z samochodu. Przyklęknął obok niego i zaczął gorączkowo rozgrzebywać śnieżną hałdę. Dla bezpieczeństwa musiał zgasić światła samochodu, więc szukał prawie po omacku. Rozdrabniał śnieg w palcach, ale nie znajdował niczego. Kopał coraz dalej i głębiej. Ręce grabiały mu od mrozu, a jednocześnie zalewała go fala gorąca. Mijały minuty, a przesyłki ciągle nie było. Po kwadransie agent miał już plecy i piersi zupełnie mokre od potu. Jeszcze kilka desperackich ruchów… Jest! T.G. nie wierzył własnemu szczęściu. Ale nie mylił się, trzymał w rękach owinięte w celofan opakowanie po kefirze. Wewnątrz znajdował się list. Nie było czasu na napawanie się sukcesem, musiał natychmiast przetłumaczyć informacje i przesłać je do Waszyngtonu. – Ciekaw byłem, obywatelu, czego wy tak szukacie w tym śniegu. T.G. odwrócił się gwałtownie. Stojący za nim milicjant złośliwie się uśmiechał. ***

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Efekt śnieżnej kuli Sala Kongresowa? Trudno o gorszeAłła miejsce wami w rytm zgrzytających gitarowych akordów. Zalewska na występ zespołu takiego jak P.O.D. Dźwięk Kolorowe światłą pulsują przed oczami. Artyści uderza jak fala sztormu, dredowaci faceci na sce- brodzą w sztucznym dymie, zalewa ich czerwień nie o mało nie eksplodują, a idioci z Urzędu ds. reflektorów, a kiedy dźwięk uderza mocniej, scena Kultury wymyślili sobie, że publiczność obejrzy rozjarza się oślepiającą jasnością. Dzikus i Tomek widowisko siedząc grzecznie na krzesełkach. Bez stoją obok siebie i falują rytmicznie ze wszystkiżartów, siedzieć na czterech literach i wsłuchiwać mi. Dzikus zdjął flanelową koszulę i przewiązał się się w popisy wirtuozów to można w filharmonii. nią w pasie. Tomek ściągnął podkoszulek. Kiedy Metalu słucha się całym sobą. Muzyka przeszywa podnosi głowę, dredy drapią go w plecy. Śmieszne cię na wylot i podrywa z miejsca, gitarowy łomot uczucie. Wtem muzyka cichnie. Ale tylko na mowali ci się na głowę ze wszystkich stron, otacza cię ment. Perkusja jak seria z karabinu – i zaczyna się krzyk setek rozentuzjazmowanych fanatyków cięż- rzeź. kiego brzmienia. Nie, tu po prostu nie da się spoTomek trzyma ręce nisko, chroniąc brzuch. Pokojnie stać. pycha ludzi stojących z przodu. Jakiś łokieć trąca Oczywiście urzędowi specjaliści od młodości go w plecy. Wszyscy skaczą na siebie, na oślep, beznic by z tego nie zrozumieli. Tłumaczyć im, że ładnie. Dzikus próbuje ustać w miejscu, młóci ręod czasów Rolling Stonesów trochę się zmieniło – kami. Tomek podskakuje, zderza się z innymi. Jest próżny trud. A zmieniło się na przykład zachowa- gorąco, ciała spływają potem. Nad wszystkim gónie publiczności w czasie koncertu rockowego. ruje potężny hałas. Już nie powolne dudnienie, nie Krzesła są za blisko sceny, nie ma miejsca jazgot, jak w starym punku, i nie grunge’owy brud, na zrobienie dymu. No to trzeba je przestawić. Jak ale czysty warkot gitary, wspieranej przez ciężki na wytwór gospodarki PRR stawiły dziarski opór, bas i tłukący w zawrotnym tempie bęben. Wokaliale co to jest dla kilkuset par glanów? Rzędy drew- sta wyrzuca z siebie gardłowy krzyk, a publiczność nianych siedzeń kruszą się jak próchno. No, teraz jest jak w ekstazie. Błyska stroboskop. Następują przestrzeni wystarczy. Artyści są trochę zdezorien- po sobie ułamki sekund światła oraz ciemności, towani. Co tu się dzieje? Rozróba jakaś? Mamy w której nie widać zupełnie niczego. Jakby oglądaprzerwać? Milicja nie interweniuje, a sytuacja za- ło się kolejne klatki filmu. Przed Tomkiem stoi łysy raz wraca do normy. chłopak. Niski, ale muskularny. Ma na sobie czarTomek przyszedł tu nie tylko dlatego, że lubił ną koszulkę z trupią czaszką, skórzany pas nabity P.O.D. Prawdę mówiąc, znalazłoby się sporo kapel, ćwiekami, na rękach pieszczochy. I tymi pieszczoktórych słuchał chętniej. Ale żadna z nich nie mia- chami tłucze wszystkich dookoła. Strach podejść. ła w sobie tego, co występ amerykańskich gwiazd. Dzikus zniknął gdzieś w tłumie, nie da się go teraz Zapach Zachodu, możliwość zobaczenia na wła- szukać. Wokalista przybija piątki stojącym najblisne oczy świata znanego jedynie z emitowanych żej fanom. Hałas, dym, pogo… raz na tydzień filmów. Wizyta ludzi z wolnego kraMilicja zaatakowała zaraz po zakończeniu konju, w którym nie ma zomowców, Komitetów ds. certu. Na wychodzących z Sali Kongresowej ludzi Młodzieży, sowieckich generałów i uszatego karła natarło kilkudziesięciu kadetów ZOMO. Raczej dla w telewizji. I gdzie nie trzeba posłusznie recytować treningu niż z rzeczywistej potrzeby. Był gaz, arbełkotu o niewzruszonej przyjaźni i współpracy, matki wodne (bardzo przyjemne w środku zimy), który kiedyś doprowadzał do wściekłości, a teraz trochę pałowania. Nikt nie podjął walki. O co tu się już tylko upadla. bić? Przed koncertem co innego. Wtedy było ostro, Tomek zdjął grubą frotkę, którą spinał dredy, bo okazało się, że są dwie kolejki i nie ma pewnoi potrząsnął głową. Zegarek dla bezpieczeństwa ści, że dla tych z drugiej wystarczy miejsca w sali. schował do kieszeni spranych bojówek. Trącił Zrobiła się bitwa na całego, dwie suki poszły z dyw ramię Dzikusa. Ten uśmiechnął się szeroko. Ro- mem. Dopiero przyjazd wozu pancernego uspokoił bimy kocioł! Dzikus odgarnął czarne włosy z czoła sytuację. Ale teraz lepiej po prostu zwiewać, gdzie i ruszył pod scenę. pieprz rośnie. Muzyka jest powolna, publiczność macha głoTomek i Dzikus prysnęli do pierwszego lepsze-

QFANT.PL

- numer 3/09

75


opowiadanie

Jakub Jałowiczor

76

go autobusu. Przez chwilę nie mówili nic. Gardła mieli kompletnie zdarte. Bolały ponaciągane karki i obite plecy. W uszach przeciągły pisk. Dzikusowi puchło oko, w które dostał czyjąś głową. Do jutra będzie fioletowe. Kto wie, co jeszcze zacznie boleć, gdy opadną emocje. Słowem – rewelacyjny koncert. Amerykański zespół u szczytu świetności zagrał w Polskiej Republice Rad! Kiedy zapowiadała go telewizja, Tomek myślał, że to jakiś propagandowy wymysł. Tak jak wtedy, kiedy sprzedano tysiące biletów na występ Smashing Pumpkins na Stadionie Śląskim, a potem szef Urzędu ds. Młodzieży gdzieś zniknął. A wpływy z biletów razem z nim. Ale tym razem oszustwa nie było. P.O.D. już od dłuższego czasu chciało zorganizować trasę koncertową za żelazną kurtyną. Początkowo władze zgodziły się na jedynie na występ na Placu Czerwonym, ale w końcu zezwoliły, by kapela w drodze powrotnej zatrzymała się jeszcze w Warszawie. Autobus brnie przez zaśnieżone ulice, krąży po mieście, jakby szukał najdłuższej drogi. Wszystko w tej cholernej republice ustawiają propagandyści, nawet trasy komunikacji miejskiej. Zamiast pruć prosto na Bielany, rozklekotany ikarus musi jechać przez ruiny Nowego Miasta, mijać zryty pociskami czołgowymi plac Krasińskich, okrążać stojący na rogu Nowotki i Muranowskiej monumentalny pomnik generała Jaruzelskiego. Pamiętajcie, polaczki, kto tu rządzi i co wam zrobi, jak się będziecie stawiać. Jakby było trzeba przypominać. Tomek był u siebie dopiero po godzinie. Pokazał dowód osobisty żandarmowi siedzącemu w dyżurce przy wejściu do bloku. Żandarm znał go – miał obowiązek znać wszystkich mieszkańców – ale bez dokumentu nie mógł wpuścić nikogo. Chłopak wjechał na siódme piętro śmierdzącą moczem windą. Było już późno, więc klucz w drzwiach mieszkania przekręcił najciszej jak mógł. Tymczasem w kuchni paliło się światło. A mężczyzna, który siedział przy stole, palił papierosa. – Siadaj – powiedział mężczyzna tonem urzędnika przyjmującego petenta. Miał twarz, o której nie można było powiedzieć zupełnie nic. Ubrany był w szarą marynarkę. – Jak się udał koncert? – spytał. – Świetnie – szepnął Tomek. Niby wiedział, że oni zawsze przychodzą w najmniej spodziewanym momencie, ale dlaczego akurat teraz…?

– Mówi ci coś nazwa Marlboro? – gość popatrzył Tomkowi w oczy. Pod sufitem kłębił się powoli dym. – O ile wiem, to marka amerykańskich papierosów – odparł chłopak. „Mściwe skurwysyny” – pomyślał. – „Przecież to było tak dawno!” – A czym się te papierosy różnią od naszych? – pytał dalej mężczyzna w marynarce. – Nie rozumiem – udał zdziwienie przesłuchiwany. – Doskonale rozumiesz – zaprzeczył spokojnie mężczyzna. – Bierze się dużą płachtę, pisze na niej hasło, zwija w rulon, a do środka wkłada ulotki. Całość związuje się sznurkiem i przymocowuje się do niego zapalonego papierosa. Rulon wiesza się za oknem. Potem można spokojnie zejść na dół. Po chwili iskra papierosa dochodzi do sznurka i przepala go. Płachta się rozwija i widać napisane na niej hasło, a ulotki rozsypują dookoła. Ale uwaga, papieros – to musi być Marlboro. Ruski by zgasł przed czasem. Tomek wbił wzrok w ziemię. Wynalazł ten mechanizm parę miesięcy temu, a zastosował zaledwie raz. Był pewien, że esbecja zdążyła już zapomnieć o sprawie. On sam próbował, ale nie potrafił. To było trzynastego kwietnia. Tomek chciał uczcić pewną mało znaną rocznicę. Jego ojciec pozostawił po sobie kilka podziemnych broszur z dawnych czasów. Jedna z nich opisywała losy polskich oficerów wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną. Ich masowe groby odkryli potem Niemcy. Informację o znalezisku podano trzynastego kwietnia 1941 roku. Tomkowi udało się sporządzić prawie dwieście ulotek. Wrzucił je do zwiniętego w rulon transparentu, na którym czerwonymi literami napisał „Katyń pamiętamy”. O jego akcji nie wiedział nikt oprócz Doroty. Poznał ją kilka tygodni wcześniej na imprezie. Nie za bardzo wiedziała, co działo się w ostatnich odcinkach „Prokurator Heleny W.” i „Alei Przyjaciół”, za to przyznała się, że lubi Herberta. Rzecz jasna, nikt z obecnych na przyjęciu nie miał pojęcia, co to za jeden. Poza Tomkiem. Chłopak patrzył w piękne orzechowe oczy Doroty, a serce waliło mu jak perkusja kapeli thrash metalowej. Dorocie podobało się, że Tomek próbuje coś zdziałać, w coś

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Efekt śnieżnej kuli wierzy. Zwłaszcza, że wierzyli w to samo. Tomek wywiesił swój transparent za oknem wysokiego bloku przy Świętokrzyskiej. Jak udało mu się dostać do budynku zamieszkanego przez partyjnych dygnitarzy, nie powiedział nawet Dorocie. Był z siebie niesamowicie dumny, kiedy zbiegał po schodach do czekającej na ulicy dziewczyny. Na jej delikatną buzię wystąpił rumieniec emocji. Napis był widoczny z bardzo daleka. Ludzie zadzierali głowy do góry, nie wierząc własnym oczom. Wiatr rozrzucił ulotki po ulicy. Kilku przechodniów podniosło je i przeczytało o sowieckim ludobójstwie. Na ulicy zapanowało poruszenie. Od lat nie było w Warszawie nawet najmniejszej manifestacji, a tu w samym centrum miasta, w biały dzień, na bloku dla partyjnych ktoś wiesza tekst o Katyniu? Niektórzy szybko się oddalali w obawie przed prowokacją, ale parę osób zatrzymało się przed budynkiem. Jakiś staruszek miał w oczach łzy. Akcja pacyfikacyjna trwała pół minuty. Obok skrzyżowania Świętokrzyskiej z Marszałkowską zatrzymał się radiowóz. Oficer MO podniósł z ziemi ulotkę, spojrzał na pospiesznie ściągany przez dozorcę transparent, wyjął z kabury pistolet, strzelił do pierwszej z brzegu osoby, po czym wsiadł do samochodu i odjechał. To wystarczyło. Ludzie rozpierzchli się na boki i w mgnieniu oka ulica całkowicie opustoszała. Został tylko Tomek, który jak skamieniały patrzył na leżącą na chodniku Dorotę. Chłopak zorientował się, że płacze, dopiero po długiej chwili. Wspomnienia, które chciał wyrzucić z pamięci, wróciły ze zwielokrotniona siłą. Nie próbował nawet powstrzymać targających nim spazmów. Mężczyzna w marynarce milczał. – Nie możemy wskrzesić umarłej – powiedział wreszcie. – Ale możemy sprawić, by tamte wydarzenia nigdy nie miały miejsca. *** Facet włamuje się do domu, nie pozostawiając śladów na drzwiach, urządza przesłuchanie, wie o tobie więcej niż ty sam, nawet wygląd ma stuprocentowo esbecki, a twierdzi, że walczy o niepodległość Polski? To się Tomkowi w głowie nie mieściło. Ale już łatwiej było uwierzyć w jego szczere

QFANT.PL

intencje niż w to, że zmajstrował wehikuł czasu. Tymczasem wehikuł stał sobie spokojnie na środku garażu i nie obchodziło go, w co chłopak wierzy, a w co nie. Obok wehikułu stał niedawny gość Tomka oraz człowiek w białym kitlu. Tworzyli dość ciekawą parę. Pierwszy – szary i bez właściwości, drugi – chodząca karykatura Einsteina: siwy, z gęstą i zmierzwioną brodą i wzrokiem wskazującym na ograniczony kontakt z rzeczywistością. Szary przedstawił się (wreszcie) jako Kotwicki, a kolegę tytułował Profesorem. Twierdzili, że należą do jakiejś organizacji, która znalazła sposób na oderwanie Polskiej Republiki Rad od Związku Sowieckiego i utworzenie niepodległego państwa polskiego. – Nie ma co mówić o szansach powstania, bo nie ma nawet szans na powstanie – tłumaczył Kotwicki. – Twoje pokolenie, młody człowieku, to pokolenie nie wierzących w nic degeneratów. Alkoholizm i narkomania są normą, pod względem liczby samobójstw przegoniliśmy Szwecję i Japonię, a to jest niezłe osiągnięcie. Nie ma i nie będzie ludzi wybitnych, bo każdy, kto zaczyna wystawać ponad przeciętną, zostaje zlikwidowany. Zrozumiesz przyczyny tego stanu rzeczy, kiedy opowiem ci historię ostatnich trzech dekad. Słyszałeś kiedyś o Solidarności? *** Nie czekali, aż gospodarz otworzy. Kiedy stanął w przedpokoju w piżamie, bardziej zaskoczony niż przestraszony, drzwi były już do połowy rozrąbane siekierami. – Zabieraj tylko płaszcz, zaraz wracasz – powiedział oficer MO. – Jezu, środek nocy… – Zamknij się! Wpadli do środka, wykręcili mu ręce, zacisnęli kajdanki na przegubach. Było ich czterech: ten oficer, dwóch funkcjonariuszy w kaskach z pleksiglasową szybką osłaniającą twarz, a do tego żołnierz z automatem przewieszonym przez ramię. Narzucili na aresztowanego kurtkę i wywlekli go z domu. Jego żona straciła głowę. Nie wiedziała – biec za nimi czy uspokajać płaczące dziecko? – Nie drzyj się, suko głupia, mówię, że on zaraz wraca – rzucił jej na odchodnym oficer. Nie wrócił ani zaraz, ani później. Tak samo

- numer 3/09

77


opowiadanie

Jakub Jałowiczor jak prawie pięć tysięcy innych działaczy opozycji. Przywódcy Solidarności, księża, uznani za niebezpiecznych nauczyciele i artyści. Wszyscy oni zostali załadowani do pociągów i wywiezieni na wschód. Nigdy więcej ich nie widziano. Była noc z siódmego na ósmego grudnia 1980 roku. Aresztowania stanowiły zaledwie początek operacji. W kilka godzin po ich rozpoczęciu granicę Polski przekroczyły czołgi: piętnaście dywizji radzieckich, dwie czechosłowackie i jedna wschodnioniemiecka. Wspierały je wojska PRL: 4. i 12. dywizja zmechanizowana oraz 5. i 11. pancerna. Niemcy zajęli północno-zachodnią część kraju

ze Szczecinem i Poznaniem, Czesi i Słowacy – południe, w tym Górny Śląsk, a Rosjanie całą resztę – wschód, centrum razem z Warszawą, Łódź, Kraków, aż po Wrocław. Miasta w zasadzie nie stawiały oporu. Ludzie byli zaskoczeni, pozbawiono ich przywódców, w dodatku wyłączono telefony, uniemożliwiając kontakt. Precyzja, z jaką przeprowadzono akcję, była przebłyskiem jakiegoś diabolicznego geniuszu. W specjalnej odezwie do żołnierzy enerdowskich Breżniew podkreślił, że powrót wschodnich landów do ojczyzny jest ważnym krokiem na drodze ku scaleniu Niemiec w jedno państwo. Tymczasowo utworzono tam komisaryczny zarząd złożony z Polaków i Niemców. System sprawdził się bezbłędnie, jedni i drudzy natychmiast wzięli się za łby, więc potrzebny był arbiter, który decydował o wszystkim za nich. Do pierwszego starcia doszło na Górnym Śląsku. Na wieść o zbliżających się czołgach górnicy zamknęli bramę jednej z kopalni i zaostrzyli kilofy. Czescy żołnierze doskonale pamiętali, kto w 1968 roku zaproponował Związkowi Radzieckiemu pomoc w stłumieniu Praskiej Wiosny. Zresztą propagandyści, którzy przypominali im, że z ludnością kraju, któremu Czechosłowacja zawdzięcza uratowanie socjalizmu, trzeba się obchodzić ostrożnie, doskonale wiedzieli, co robią. Ciężkie pociski rozerwały bramę. Na teren zakładu wpadła piechota. Zginęło siedmiu Polaków. Jedynie w Warszawie udało się na moment zaskoczyć sowietów.

rys. Magdalena Mińko

78

Żołnierze w uszankach z czerwoną gwiazdą patrzyli tęsknym wzrokiem na otwarte drzwi Katedry Polowej Wojska Polskiego. Wewnątrz kościoła na pewno nie było tak przenikliwie zimno, jak na wielkim, pustym placu, po którym hulał wiatr. Nie wolno im było jednak wejść do środka. Mieli stać w widocznym miejscu. Pięciu czerwonoarmistów tłoczyło się zatem wokół koksownika, a kilku innych kuliło wewnątrz zaparkowanej pod klasycystycznym gmachem dawnej Biblioteki Narodowej szaro-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Efekt śnieżnej kuli zielonej ciężarówki z płócienną budą. Koksownik za nic nie chciał się zapalić, bo żołnierze nie dostali drewna na rozpałkę. Próbowali użyć do tego gałęzi przyniesionych z przylegającego do placu parku Krasińskich, ale te były mokre od śniegu. Po kilku bezskutecznych próbach jeden z krasnoarmiejców, dryblas o szerokiej azjatyckiej twarzy, wpadł wreszcie na najprostsze rozwiązanie. Wbiegł pospiesznie do najbliższej klatki schodowej i zanim zdążył się napatoczyć ktoś z dowództwa i zrobić awanturę z powodu opuszczenia stanowiska, wrócił, dźwigając pod pachą rzeźbione krzesło. Sporo wysiłku wymagało pocięcie bagnetami nogi na cieniutkie paski, ale w końcu się udało. Stare drewno szybko zajęło się ogniem i już po chwili rozżarzył się również koks. Na poczerwieniałych od mrozu twarzach pojawiły się uśmiechy ulgi. Ktoś z radości pomachał nawet nadchodzącemu ulicą Miodową polskiemu żołnierzowi. Ten odmachał, a następnie zdjął z ramienia kałasznikowa i posłał serię. Jednocześnie zaterkotały dwa inne karabiny. Jedna seria przecięła budę ciężarówki, druga podziurawiła maskę, zmieniając silnik w kupę złomu. Żołnierz, który położył czerwonoarmistów stojących przy koksowniku, miał może dwadzieścia lat. Był spokojny i opanowany, jakby spędził na wojnie całe życie. Ogarnął wzrokiem pobojowisko. Żaden Rosjanin nie dawał znaku życia. – Znikamy! – zawołał Polak do swoich dwóch kolegów. – Co ty, Staszek? Na piechotę? – Spytał go nerwowo tęgawy towarzysz. – Niepotrzebnie rozwaliliśmy samochód. – Damy radę – uspokoił go zapytany. – W mieście tyle wojska, że nikt nie zwróci na nas uwagi. Potem skombinujemy cywilne ciuchy i gdzieś się zamelinujemy. Szybko, zanim ktoś da Ruskim cynk. Nie zdążyli. Od strony placu Bankowego dał się słyszeć ryk potężnego silnika. Strzelanina zwabiła czołg. – Masz ten koktajl, Jacek? – Staszek zwrócił się do milczącego dotąd trzeciego z przyjaciół. Ten wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki półlitrową butelką po wódce wypełnioną przezroczystym płynem. – Chodźcie – zakomenderował krótko dowód-

QFANT.PL

ca.

Trzej buntownicy podbiegli do kamienicy stojącej na rogu Długiej i Miodowej i przywarli do ściany. Warkot narastał z każda chwilą, wtórował mu chrzęst ciężkich gąsienic. Ziemia drżała pod ciężarem stalowego cielska. Staszek wyjrzał ostrożnie zza węgła, odkręcając jednocześnie zakrętkę butelki. Jacek zatkał szyjkę kawałkiem szmaty i sięgnął po zapałki. Ta sekunda rozciągnęła się na całą wieczność. Staszek najpierw zobaczył wyłaniającą się zza rogu opuszczoną nisko lufę, potem podłużny kadłub, wreszcie wielką, płaską jak latający talerz z filmu wieżyczkę. „Tył kadłuba, zbiorniki paliwa, Boże, niech one będę pełne…”. Staszek przytknął szmatę do zapalonej przez Jacka zapałki. Wyskoczył z ukrycia. „Za Pyjasa, skurwysyny…!”. Rzucił prawie na oślep. Nie patrzył na skutek, natychmiast dopadł z powrotem muru. Ognisty podmuch przeszedł za jego plecami. Eksplozja zatrzęsła ziemią. Na skulonych żołnierzy posypały się kawałki gruzu. Huk powybijał szyby z okien okolicznych budynków. Powietrze wypełniło się śmierdzącym dymem. – Jacek, Piotrek – wysapał Staszek. – Na moją komendę zrywamy się stąd. – Odczekał chwilę. – Już! Popędzili w kierunku kościoła paulinów. Ich podkute ćwiekami buty ślizgały się na chodniku. Krótkimi seriami położyli czerwonoarmistów napotkanych koło Barbakanu. Pobiegli na nowomiejski rynek. Tam, o dziwo, nie zastali wroga. Strzałami z karabinów rozbili drzwi zamkniętej kawiarni i weszli do środka. Potrzebowali chwili, żeby uspokoić się i zastanowić, co dalej. Na skrzyżowaniu Miodowej z Długą pozostał buchający ciemnoczerwonym płomieniem wrak ciężkiego T-72. W niebo bił gęsty jak smoła dym. Sowieci skierowali w ten rejon kilka czołgów, wozów pancernych i nieco piechoty. Nie zaatakowali Nowego Miasta, lecz je zablokowali, strzelając do każdego, kto próbował się wydostać. Dopiero po kilku godzinach z dudnieniem silników i łopotem śmigieł nadleciały znad Pragi obładowane rakietami helikoptery. Termit to środek zapalający składający się

- numer 3/09

79


opowiadanie

Jakub Jałowiczor z tlenku żelaza, diżelaza oraz glinu. Płonąc, wytwarza on temperaturę blisko trzech tysięcy stopni, co wystarcza, by stopić żelazo lub zniszczyć betonową konstrukcję. Proces spalania termitu polega na wzajemnej wymianie atomów tlenu zawartych w tlenkach, dlatego nie da się go ugasić przez zalanie wodą czy zasypanie piaskiem. Swąd pożaru czuć było w całej Warszawie przez wiele dni. Przez Ludowe Wojsko Polskie przetoczyła się po tych wydarzeniach fala dezercji. Wielu żołnierzy schroniło się w lasach. Szwadrony Służby Bezpieczeństwa i KGB jeszcze przed nadejściem wiosny wymordowały wszystkich, którzy nie zdążyli wcześniej zginąć z głodu i zimna. Dotychczasowy minister obrony narodowej generał Jaruzelski wystąpił w telewizji, by poinformować o powstaniu Komitetu Obrony Demokracji. Jej przewodniczącym został Michaił Susłow, a w składzie oprócz Jaruzelskiego znalazł się minister spraw wewnętrznych i dwóch innych generałów. KOD objął władzę na terenie całej Polskiej Republiki Rad. PRR nie została oficjalnie proklamowana. Po co dodatkowo podgrzewać nastroje? Nazwa ta padła mimochodem w przemówieniu i odtąd władza używała jej, jakby państwo leżące między Bugiem a Odrą i Wartą nigdy nie nazywało się inaczej. Zachodnie rządy były wobec komunistycznej inwazji bezsilne. Na kilka dni przed nią prezydent Carter wysłał do Moskwy depeszę ostrzegającą przed skutkami ataku na Polskę, ale to było wszystko, co mógł zrobić bez szczegółowych informacji. Zachodnie Niemcy milczały, podobnie jak Francja. Głos w obronie swojej ojczyzny miał podobno zabrać Jan Paweł II, ale niespodziewanie zachorował. Osobisty lekarz papieża był akurat na kilkudniowym urlopie, a w klinice Gemelli zastępował go zatrudniony niedawno Bułgar. Natychmiastowa pomoc nie przyniosła rezultatu. Lekarz mógł jedynie stwierdzić zgon wskutek zawału serca. *** Tomek słuchał opowieści z zapartym tchem. Niektóre fakty znał z bibuł po ojcu, ale większa część najnowszej historii stanowiła dla niego białą plamę.

80

– Ten naród gnije i rozpada się – kontynuował Kotwicki. – Cios zadany mu prawie trzydzieści lat temu był śmiertelny. Od momentu najazdu szwadrony śmierci bezpieki działają nieprzerwanie, eliminując najbardziej wartościowe jednostki. Wymordowano niemal całą inteligencję. Ginie każdy uznany za mądrzejszego od bezrozumnej masy dookoła. Oprócz naszej organizacji nie ma całej republice w zasadzie żadnego podziemia. Ludzie są bierni i zastraszeni. Mózgi wykastrowała im „publicystyka ekonomiczna” wmawiająca im, że są zerami i jedyne, co potrafią, to machanie łopatą albo kilofem. Że nic się nie da zrobić, bo są „realia, panowie, realia”, nie rzucaj się z szablą na czołgi, a demokracja to nie dla nas, bo z tym narodem inaczej niż siłą się nie da. I ludzie w to wierzą. Buntują się tylko wtedy, kiedy się im obetnie przydziały żywnościowe. Wtedy – owszem, wychodzą na ulice i gotowi są zabijać. Władza rzuca im jakieś ochłapy, a przy okazji wyłapuje najaktywniejszych buntowników. Przed koncertem, na którym byłeś, setki osób ruszyły na milicję. Zabrano im igrzyska. A kto pójdzie bić się o niepodległość? Ci, którzy poszli, pewnego dnia po prostu zniknęli, tak jak zniknął twój ojciec. Wkrótce podzielimy los Czeczenów, jeśli cokolwiek ci to mówi. Chyba, że odwrócisz bieg historii. – Dlaczego akurat ja? – spytał Tomek, patrząc Kotwickiemu w oczy. – Bo masz powód. Jeśli ci się uda, nie dojdzie do tego, co wydarzyło się w rocznicę odkrycia grobów katyńskich. – Nie pozwalaj sobie! – syknął Tomek. – Uspokój się, dzieciaku – twarz Kotwickiego była jak głaz. – To jedyna szansa. Dla ciebie i dla Doroty. I dla twojego ojca też. Zgadzasz się? – Zgadzam się – odpowiedział chłopak, patrząc w ziemię. – Co mam zrobić? Wehikuł czasu wyglądał niepozornie. Dwie szklane półkule o średnicy półtora metra połączone zawiasem tak, by można je było zamknąć. Do jednej z nich przymocowany był ciekłokrystaliczny wyświetlacz i urządzenie przypominające prymitywny silniczek elektryczny. – Kucnij w środku – instruował Tomka Profesor. – Wylądujesz czwartego grudnia 1980 roku

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Efekt śnieżnej kuli dokładnie w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz. Trzej opozycjoniści znajdowali się w parku przylegającym do warszawskiej cytadeli. Po jednej stronie mieli podziurawione okienkami strzelniczymi mury rosyjskiej twierdzy, po drugiej skarpę, na której stały wille Starego Żoliborza. Wehikuł ustawili na pustym od niepamiętnych czasów cokole pomalowanym na zielono-żółto-czerwono, który lud Warszawy nazywał pomnikiem Boba Marleya. Musieli się spieszyć. Dochodziła czwarta nad ranem i było ciemno, ale milicyjny patrol mógł się pojawić w każdej chwili. – Nie myśl, że sami nie wykonalibyśmy tej misji – tłumaczył Profesor – ale my w 1980 roku byliśmy już na świecie. Doszłoby do sprzężenia jaźni, którego skutki trudno przewidzieć. – Jeszcze jedno – zdążył zapytać Tomek, nim Profesor opuścił nad nim szklaną pokrywę. – Jak wy mnie właściwie znaleźliście? – Jesteś na liście młodych gnoi – odparł Kotwicki. – To taki ranking prowadzony przez bezpiekę. Mamy w niej swojego człowieka, pokazał nam twoje dossier. Nie zapomniano ci akcji ze Świętokrzyskiej. Masz zginąć w ciągu najbliższych tygodni. – Dlaczego mi nie powiedzieliście? – przeraził się chłopak. – W twojej sytuacji mógłbyś to uznać za niezłe rozwiązanie – wyjaśnił Profesor, po czym zamknął kulę. Elektryczny zgrzyt, błysk przed oczami, ssanie w żołądku, jak w czasie jazdy ekspresową windą w dół, a potem nagłe uderzenie w całą powierzchnię ciała. Tomek niepewnie otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Po jednej stronie miał cytadelę, po drugiej skarpę. Wehikuł dalej stał na pomniku Marleya. Kotwicki i Profesor gdzieś zniknęli. A na szklaną pokrywę padał gęsty lepki śnieg. Chłopak wyszedł z pojazdu. Nie miał go jak ukryć. „Cała nadzieja w tym, że nikt nie zwróci uwagi na półtorametrową szklaną kulę stojącą na cokole na środku parku” – pomyślał. Zegar wehikułu pokazywał 21.32. Tomek ustawił na tę porę własny zegarek, po czym ruszył piechotą wzdłuż Wisłostrady. Według instrukcji Kotwickiego miał w ciągu godziny znaleźć się na Powiślu. Agent T.G. był niespokojny. Praca w CIA przy-

QFANT.PL

zwyczaiła go do ryzyka, ale tak ważnej sprawy nie prowadził jeszcze nigdy. Jeździł ulicami Śródmieścia od godziny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za trzydzieści minut Mewa podrzuci przesyłkę na umówione miejsce. „Odbiorę ją około 22.30” – pomyślał Amerykanin i kolejny już dzisiaj raz spojrzał w lusterko wsteczne. Tomek patrzył na ciemną plamę gotyckiego kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny. Bardzo chciałby móc wspiąć się na skarpę i przespacerować uliczkami Nowego Miasta. Widział je pierwszy raz życiu. W jego czasach od placu Krasińskich aż po Konwiktorską ciągnęło się wielkie pogorzelisko. Nie było jednak czasu na zwiedzanie. Fosforyzujące wskazówki wskazywały 21.58. Zaparowane szyby utrudniały widoczność, ale T.G. był pewien, że nie ma ogona. W podsłuchiwanych rozmowach także nie zauważył jakiegoś szczególnego podekscytowania. Żaden z esbeków nie wspominał o prowadzeniu pracownika ambasady USA. Zbliżał się czas odbioru przesyłki. Agent skręcił z Krakowskiego Przedmieścia w Karową. Zimno przenikało Tomka na wylot. Dotarł na wskazane przez Kotwickiego miejsce przed czasem i teraz każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Stał na chodniku, patrząc na przejeżdżające Wisłostradą samochody. Od Kotwickiego dowiedział się jedynie, że ma nie dopuścić do aresztowania człowieka w brązowej kurtce, który będzie szukał czegoś w zaspie śnieżnej. „Ciekawe, jak to zrobić” – myślał. – „Mam się rzucić na milicjantów i powalić ich jak Rambo?”. Ulicą śmignął radiowóz, w przeciwnym kierunku sunął pług śnieżny. – Co ty masz na głowie, brudasie? – odezwał się głos za plecami Tomka. Milicjant zaszedł go od tyłu jak małe dziecko. – To taka choroba skóry. Milicjant przyjrzał się Tomkowi uważnie. – Dowód osobisty – zażądał. – Już daję – odparł, siląc się na spokój. Zaczął przetrząsać kieszenie, udając, że szuka dokumentów. „Jezu, skąd ja wezmę peerelowskie papiery?”. – No, ruchy! – pospieszał go milicjant. Tomek gorączkowo próbował wymyślić jakieś wytłumaczenie, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Tym-

- numer 3/09

81


opowiadanie

Jakub Jałowiczor

82

czasem funkcjonariusz rzucał nerwowe spojrzenia na drugą stronę ulicy. – Stój tu, zaraz do ciebie wrócę – powiedział nagle. Podniesieniem ręki zatrzymał pojazdy jadące ulicą i przemierzył ją szybkim krokiem. Tomek odetchnął z ulgą. Było blisko. Milicjant szedł w kierunku jakiegoś mężczyzny, który przykucnął obok samochodu i szukał czegoś w śniegu. Minął kwadrans, a przesyłki ciągle nie było. T.G. był tak pochłonięty szukaniem, że nie rozglądał się dookoła. Zdenerwowanie zmieniło się w przerażenie. Walcząc z zimnem i zmęczeniem, agent rozkopywał zaspę. Był już bliski rezygnacji. Nagle natrafił palcami na jakieś zawiniątko. Podniósł je do światła. Jest! Wiadomość od Mewy znaleziona! – Ciekaw byłem, obywatelu, czego wy tak szukacie w tym śniegu! T.G. odwrócił się gwałtownie. Stojący za nim milicjant złośliwie się uśmiechał. – Dajcie mi tę paczkę! – powiedział ostro funkcjonariusz. Wtem zachwiał się trafiony czymś w głowę. Granatowa czapka spadła na ziemię. – Palant! – krzyknął Tomek i rzucił następną śnieżką. – Ty gnoju…! – milicjant nie posiadał się z oburzenia. Nie patrząc na boki, ruszył przez ulicę w kierunku bezczelnego brudasa. Tomek puścił się biegiem. Korzystając z chwili nieuwagi pana władzy, T.G. wsiadł do samochodu i pospiesznie odjechał. Trudno było biec po zaśnieżonym chodniku w butach sznurowanych za kostkę. Tomek słyszał tuż za plecami sapanie wściekłego milicjanta. Wtem zauważył, że świat dookoła cichnie i ciemnieje. Milicjant nie dowierzał własnym oczom. Chłopak, którego gonił, bladł. Ale nie na twarzy, tej przecież mundurowy nie widział. Bladła cała postać, jakby człowiek rozpływał się w powietrzu. Tomek czuł dziwną lekkość potęgującą się z każdą chwilą. Przestawała istnieć ulica, przestawało istnieć wszystko wokół. Zapanowała ciemność. Tomek miał wrażenie, jakby jego ciało stawało się bezkształtną masą, którą zasysa potężna próżnia. Potem coś ścisnęło go ze wszystkich stron i wystrzeliło z ogromną siłą jak pocisk z lufy. Uderzenie w całą powierzchnię ciała uświadomiło mu,

że żyje i odzyskał normalną postać. Jego oczy poraziło światło. T.G. jedną ręką trzymał kierownicę, a drugą rozwijał folię, w którą owinięty był kubek po kefirze. Wszystko się zgadzało, w środku były złożone starannie kartki. Agent rozpoznał charakter pisma. „Drodzy przyjaciele” – pisał Mewa. – „Na polecenie ministra obrony Jaruzelskiego, gen. Hupałowski i płk Puchała zatwierdzili w siedzibie Sztabu Generalnego ZSRR plan wprowadzenia (pod pretekstem manewrów) oddziałów Armii Czerwonej, armii NRD i armii czechosłowackiej na terytorium Polski.” Przetłumaczony tekst trafił do ambasady amerykańskiej o dziewiątej rano. Natychmiast przesłano go do Waszyngtonu, choć była tam jeszcze noc. O 9.10 miejscowego czasu dyrektor CIA Stan Turner zatelefonował do Zbigniewa Brzezińskiego i poinformował go o sytuacji. Brzeziński natychmiast przekazał wiadomość prezydentowi Carterowi. Nazajutrz, w sobotę 6 grudnia Turner przedstawił doradcom prezydenta informacje otrzymane od Mewy: atak z trzech stron na Polskę nastąpi w ciągu 48 godzin, milicja aresztuje opozycję, rozlew krwi jest pewny. Następnego ranka, na spotkaniu w Sali Gabinetowej Białego Domu Jimmy Carter wysłuchał szczegółowego raportu. Podczas spotkania Turner został poproszony do telefonu. – Wszystkie oddziały mają już wyznaczone zadania – powiedział, gdy tylko wrócił. – Nasz niemiecki informator twierdzi, że inwazja może nastąpić jeszcze dziś w nocy. Nie było czasu na jałowe dyskusje. Prezydent zatwierdził oświadczenie, w którym stwierdzono, że przygotowania do ataku wydają się zakończone, ale rząd USA ma nadzieję, że nie dojdzie do niego, gdyż miałby on bardzo negatywny wpływ na stosunki amerykańsko-radzieckie. W tłumaczeniu na rosyjski oświadczenie brzmiało: Wiemy o was wszystko. I nie myślcie sobie, że bez naszej wiedzy potraficie choćby kiwnąć palcem. Jednocześnie wysłano noty do sekretarza generalnego ONZ oraz przywódców Wielkiej Brytanii, Niemiec, Włoch, Kanady, Australii, Francji i Japonii. Zbigniew Brzeziński zatelefonował także do Jana Pawła II i przedstawił mu położenie Polski. Poprosił o numer prywatnego telefonu, pod który

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Efekt śnieżnej kuli mógłby zadzwonić, gdyby pojawiły się nowe informacje. – Proszę zaczekać – odparł Jan Paweł II. Brzeziński usłyszał, jak papież zwraca się do kogoś po polsku: – Stasiu, czy ja mam prywatny telefon? W poniedziałek ósmego grudnia 1980 roku Polacy wstali jak co rano. Klnąc na śnieg, ziąb i spóźniające się autobusy, pojechali do pracy. Po południu w Warszawie wykoleił się tramwaj. A następnego dnia zapalił się odwiert naftowy w Karlinie. Koniec marzeń o polskim Kuwejcie! Natomiast Amerykanie wysłali jeszcze jeden ważny list. „Twoje informacje mają wyjątkową wartość i przyszły w samą porę. Twój raport odegrał bardzo ważną rolę przy podejmowaniu decyzji przez rząd Stanów Zjednoczonych” – odczytał Mewa, czyli pułkownik Ryszard Kukliński. *** Oczy Tomka powoli przyzwyczajały się do światła przenikającego przez dach zrobiony z zielonkawego szkła. Chłopak rozejrzał się niepewnie, choć przecież wiedział, gdzie jest. Doskonale znał ten budynek wykonany z betonu i metalu imitującego zaśniedziałą miedź. Czuł się jak ktoś, kto odzyskuje świadomość po gwałtownym wybudzeniu z głębokiego snu. Miał w głowie bolesną pustkę, lecz przedmioty, które widział, poruszały w jego umyśle ciągi wspomnień, jakby wokół pojedynczego puzzla wyrastała sama cała układanka. „Biblioteka Uniwersytecka – kolokwium ze wstępu do językoznawstwa – ostatnie podejście, ten rzeźnik Kotowski oblał mnie już dwa razy – Dzikus zdał, taki z niego kolega. Zamknięte, bo nie ma jeszcze dziewiątej – zegarek – imieniny – prezent od rodziców – pasek wymieniony po tym, jak pogryzł go pies…”. Gdy tylko Tomek uświadamiał sobie te fakty, stawały się one nagle najoczywistsze pod słońcem. Za to wydarzenia, które miały miejsce w rzeczywistości Polskiej Republiki Rad, wydawały się teraz odległe. Między nimi a obecną jaźnią Tomka wyrosła gdzieniegdzie tylko prześwitująca zasłona. „Jak ja się tu znalazłem?” – zastanawiał się. – „Wessało mnie w jednym punkcie historii, a wy-

QFANT.PL

pluło w innym? Tak po prostu? Może i jest w tym logika – jeżeli misja się udała i nie doszło do interwencji, to przecież nie mogłem spotkać Kotwickiego i Profesora. Czyli nie mogłem znaleźć się w przeszłości. Czyli, kiedy już w niej byłem, musiałem z niej jakoś zniknąć. Proste. Ale dlaczego wylądowałem tu i teraz?”. Tomek sprawdził w telefonie komórkowym datę. Był ten sam dzień, w którym wsiadł do wehikułu czasu. „No to czemu jestem w miejscu, z którego mnie porwało w 1980 roku, a nie w parku? I dlaczego jest dziewiąta, a nie czwarta nad ranem? Podróż w czasie zajęła mi pięć godzin, czy jak? Ciekawe, czy Profesor umiałby

rys. Magdalena Mińko

- numer 3/09

83


opowiadanie

Jakub Jałowiczor

84

to wyjaśnić. A swoja drogą, co się tu działo przez ostatnie dwadzieścia lat?”. Tego Tomek za nic nie mógł sobie przypomnieć. „Potrzebuję jakiegoś bodźca” – pomyślał. „Prosta sprawa, przecież tu jest internet!”. Szklane drzwi rozsunęły się automatycznie. Chłopak zeskanował w czytniku kod karty wstępu i wszedł po szerokich schodach na poziom pierwszy biblioteki. („Tron papieski – pielgrzymki do Polski – Dni Młodzieży – spalony kark w Rzymie w dwutysięcznym”). Znalazł wolny komputer i wpisał w wyszukiwarce „1981”. Znowu to uczucie podobne do déjà vu. To samo co zaraz po wylądowaniu. Nazwiska i daty widoczne na ekranie budzą wspomnienia. Niektóre z nich są silne, inne słabsze, bo dotyczą wydarzeń znanych jedynie z książek. „Stan wojenny – ZOMO – wojsko na ulicach – Wujek i Manifest lipcowy – Niedzielak, Popiełuszko, Zych, Suchowolec – nie za bardzo im pomogłem. Lata wegetacji. Okrągły stół – negocjacje – kontrakt...”. Tomek nabrał powietrza jak nurek przed zejściem pod wodę. Właściwie już wiedział, co jego pamięć odkryje za moment. „…Pojednanie – ludzie honoru – karłowaty rzecznik stanu wojennego i bohater podziemia na wódce u prezydenta – groby polskich oficerów…”. „…Uwłaszczenie – enrichessez-vous, bogaćcie się, panowie proletariat – przekręt za przekrętem, zadłużenie zagraniczne, alkohol, spółki polsko-rosyjskie – wy nie wiecie, jak daleko oni zaszli, ja ich nie mogę jutro wpuścić do biura! – ci ludzie są chorzy z nienawiści…”. Tomek ukrył twarz w dłoniach. Wiedział już wszystko. „Za dużo tego na raz. Nie wyrobię, po prostu nie dam rady. To po to się narażałem? Po to wam uratowałem tyłki, żebyście się teraz bratali z esbekami? Żebyście mogli pomiatać tymi, którzy wypominają wam zdradę? Żeby Polacy mogli wyręczyć krasnoarmiejców w strzelaniu do Polaków? Żeby partyjni podostawali mercedesy full wypas zamiast

wołg? Żeby esbecy z mordowania opozycji przekwalifikowali się na usuwanie niewygodnych policjantów? Żeby motłoch, zamiast żyć pod butem bezpieczniaka mógł go sobie wybrać powszechnie, równo, bezpośrednio, proporcjonalnie i w głosowaniu tajnym na posła? Po co ja się w ogóle mieszałem w historię? Zachciało mi się poprawiać po Panu Bogu…!”. – Przepraszam, nie korzystasz już z komputera? Tomek słyszał ten głos pierwszy raz w życiu, jednak wydał mu się on znajomy i bliski. Chłopak odwrócił się i spojrzał prosto w piękne orzechowe oczy. 2008 Treść korespondencji między pułkownikiem Kuklińskim a CIA została zacytowana z książki Benjamina Weisera „Ryszard Kukliński: życie ściśle tajne”.

Jakub Jałowiczor (1984r.) Z wykształcenia politolog, z zawodu dziennikarz. Pracuje w „Tygodniku Solidarność”, gdzie prowadzi dział kulturalny i rubrykę satyryczną oraz pisze reportaże. Wcześniej w „Polsce The Times”, przez moment w radiu Józef, dłużej w radiu Kampus. Pierwsze opowiadanie opublikował w portalu Creatio Fantastica. Jest też współautorem scenariusza filmu sensacyjnego. Całe życie mieszka na warszawskich Bielanach i ma nadzieję, że tak zostanie.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Nieposkromiona wyobraźnia pracująca na irracjonalnych założeniach — i lewicowe manifesty. Fantastyczne, malarskie stwory, krajobrazy, maszyny — i rewolucja proletariatu. Nad wszystkim zaś unosi się duch westernów noir i gorączkowego futuryzmu sprzed wieku.

Jacek Dukaj

RYDWAN BOGÓW

Podróż po starożytnym Egipcie, współczesnej Polsce oraz tajemniczych krainach nie z tego świata.

mediapolis

Połączenie tego, co najlepsze w „Łowcy androidów” oraz „V jak Vendetta”.

ostatnia awatara

Brat zakonu Templariuszy, wzór wszelkich cnót i wartości kodeksu rycerskiego, w ostatecznej walce z siłami ciemności.

Zysk i S-ka Wydawnictwo QFANT.PL - Poznań, numer tel. 3/09 ul. Wielka 10, 61-774 (061) 853 27 67, sklep@zysk.com.pl, www.zysk.com.pl

85


opowiadanie

Tomasz Orlicz

Dotknij mnie!!! Rozdział I „Należy trwać” – jedna z prawd sztuki religijnej Terengi”. Cyberfeerię wypełniła mgła – raz bladoczerwona, raz bezbarwna jak prawdziwa, to znów połyskująca złotą poświatą. Kłębiła się, wirowała i delikatnie jaśniała od wewnątrz. Adam Trel przelotnie dostrzegł jakieś rzeczy – artefakty obcych cywilizacji, ich urządzenia, wymyślne dzieła sztuki i jakieś zupełnie mu nieznane przedmioty, których nie potrafił rozpoznać, gdyż niczemu nie mógł się dokładniej przyjrzeć. Mgła krążyła wokół nich zmysłowo, ukazując fragment to jednej, to drugiej rzeczy, by potem znów osnuć wszystko. Nowoczesna reklama zdawała się działać na każdy zmysł Adama, atakując umysł kolekcjonera wciąż nowymi bodźcami. To było intrygujące. Gdy tak patrzył, mgła formowała się w coraz wyraźniejsze, tym razem pojedyncze przedmioty.

Bezbarwne, kolorowe i błyszczące – niczym klejnoty z najdalszych zakątków znanego kosmosu kolejno materializowały się tuż przed oczami Adama. Melodyjny głos programu reklamowego tłumaczył mu przeznaczenie tajemniczych tworów nieludzkich rąk. Adam zatrzymał prezentację przy niezwykle ciekawym z nazwy „Animatorze boskości”. – Że... niby co? – nie dowierzał. Zmusił program do ponownego przeliterowania domniemanych zastosowań tajemniczego urządzenia – niby-wazy. – Animator boskości pochodzi z Palladiusa V – powtórzył miękki baryton. – Na tamtejszym świecie wykorzystywany był prawdopodobnie przez szamanów i starszyznę plemienną do kreowania bliżej nieokreślonych, boskich rzeczywistości. – Co to, do diaska, znaczy? – Nie do końca wiadomo – odpowiedział cierpliwie głos. – Artefakt nie ma technologicznie zidentyfikowanej struktury wewnętrznej, na podstawie której potrafilibyśmy w pełni odtworzyć

rys. Adam Śmietański

86

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dotknij mnie!!! zasadę jego działania. Brak podstaw do naukowej klasyfikacji wytworu jako urządzenia, zmusił nas do skatalogowania go jako zwykłego eksponatu ruchomego. – Chcecie przez to powiedzieć, że sprzedajecie grata, który może nie działać?! – Proszę spojrzeć na ten przedmiot jak na dzieło sztuki – uspokajająco zaproponował głos. Dopiero po tych słowach Adam Trel przyjrzał się bliżej wytworowi rąk (łap?) obcej cywilizacji. Przedmiot był podobny do jakiegoś naczynia, ale równie dobrze mógł służyć za zwykły wazon na kwiaty. Wysoka na piętnaście centymetrów, owalna bryła o solidnych ściankach, ozdobionych czymś w rodzaju ornamentu – mieszaniną jakichś nieznanych Adamowi, delikatnych piktogramów i zmyślnie wkomponowanych arabesek. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wyglądało to interesująco. Skromnie, lecz jednocześnie niezwykle interesująco. Zwłaszcza, kiedy Adam przypomniał sobie nazwę cudeńka. Animator boskości. Brzmiało obiecująco. A przecież takich rzeczy on – zapalony hobbysta wszelkiej maści egzotyki – szukał niemalże od dziecka. – Ile? – zapytał przekonany, że już za chwilę stanie się szczęśliwym właścicielem tajemniczego naczynka. – Siedemset tysięcy dewarów – poinformował ze stoickim spokojem program. – Za coś takiego...?! – wybełkotał Adam. – To są jakieś kpiny! Skąd taka cena? – Proszę się przyjrzeć uważniej. – Program powiększył wizualizację artefaktu do rozmiarów średniej klasy autolotu. Ścianki przedmiotu ożyły delikatnym, migotliwym ruchem. Równocześnie Adam zauważył, że to, co jeszcze przed chwilą uważał za metal – być może starożytny brąz – tak naprawdę jest czymś w rodzaju półprzezroczystego szkła o miodowym zabarwieniu. W rzeczywistości ścianki były idealnie gładkie, a zauważone wcześniej piktogramy i arabeski, to przeświecająca, wewnętrzna struktura tajemniczego naczynia – jakieś delikatne rusztowanie, które zdawało się być utkane... Z plątaniny pajęczych nici? Zajrzał do środka i ze zdziwieniem stwierdził, że niczego tam nie ma! Ot, ścianki przechodzące płynnie w denko – a całość jest równomiernie oświetlona zewnętrzną poświatą miarowo

QFANT.PL

pulsującego obrazu. Poza pustym wnętrzem nie dopatrzył się niczego szczególnego. Jeszcze raz przyjrzał się eksponatowi z boku. Z tej perspektywy poruszające się punkciki zapełniały niemal całą objętość naczynia, zdawały się przesuwać wzdłuż widmowych nici. Czyżby jakiś hologram? – To, co pan obserwuje, panie Trel, nie jest trikiem marketingowym – pośpieszył z wyjaśnieniem program. – Jednocześnie informuję pana, że nasza firma nie jest w stanie dokonać skutecznej replikacji przedmiotu. – Stąd ta cena – bezwiednie skonstatował na głos zaskoczony kolekcjoner. Niezmiernie zaciekawiony, zaczął oglądać egzotyczny artefakt wokół jego wszystkich możliwych osi obrotu. Za każdym razem, gdy zaglądał do środka naczynia, ruchliwe punkciki znikały. Mimo wszystko wyglądało to jak zwykły hologram. – Nigdy nie sprzedacie tego cudeńka – stwierdził po minucie. – Nie za takie pieniądze. – Wręcz przeciwnie – zaoponował melodyjnie głos i dodał natychmiast: – Byłby pan... hm, powiedzmy, że byłby pan kolejnym zadowolonym właścicielem Animatora boskości. – Kolejnym? A więc jednak nie warta skórka za wyprawkę! – Niekoniecznie. – Adam zauważył materializującą się przed nim, uśmiechniętą twarz jakiegoś starszego mężczyzny. Po chwili głos sprecyzował: – Nie może pan wykupić tego przedmiotu na zawsze, a jego poprzedni właściciel, niejaki pan Jan Mgła, był niezmiernie zadowolony z jego użytkowania. – A co to za zwyczaje?! – żachnął się Trel. – Kto słyszał, żeby w dzisiejszych czasach cokolwiek odnajmować za taką cenę?! Chyba popełniłem kardynalny błąd, przyjmując wasze zaproszenie handlowe. Marnuję czas na pogawędki z niekompetentnym programem. – Panie Adamie. Siedemset tysięcy dewarów za rok w raju nie jest zbyt wygórowaną ceną. Ręczymy... – Jak to, za rok w raju?! – warknął Trel. – Przecież jeszcze przed chwilą wspominaliście, że nie wiecie jak to działa! – Poniekąd – sprostował program. – Wspo-

- numer 3/09

87


opowiadanie

Tomasz Orlicz mnieliśmy jedynie, że nie wiemy, na jakiej zasadzie działa Animator boskości, gdyż nie posiada on żadnej struktury wewnętrznej, definiowalnej naszymi kryteriami technologicznymi. Nie bardzo wiemy również, do czego mógł służyć jego konstruktorom czy może jedynie jego budowniczym. Zaręczamy jednak, że działa i że na pewno jest wart wydania tych pieniędzy. – Czy to już wszystko? – Adam odsunął wizualizację wazy i jeszcze raz przyjrzał się uważnie reszcie prezentowanych przedmiotów. – Nie zamierzam wydawać fortuny na jakąś tajemniczą, migoczącą ciekawostkę. – Owszem, jest coś jeszcze. – Program zawiesił głos na dłuższą chwilę, po czym doprecyzował podniosłym tonem: – Animator boskości jest perfekcyjnie działającym modelem całego Wszechświata. 1. Czy to samotność kazała mu otaczać się wątpliwą magią nieziemskich przedmiotów? Co prawda, był historykiem egzoteologii i uznanym w środowisku kolekcjonerem wszelkiej maści instrumentarium magicznego, lecz – być może – wciąż uparcie oddychał oparami wspomnień i tęsknoty, nierealną obietnicą potęgi wiecznej, niezniszczalnej miłości. Czyżby – mimo utraty sensu życia, pomimo dziwaczności wszystkich swych decyzji – nadal poszukiwał jej imienia pośród dziwactw Wszechświata? Elza nie żyła od czterech lat. Jak zwykle powróciła nocą, wraz z kolejnym sennym koszmarem kolekcjonera. Uśmiechała się. Zapewniała, że go kocha i jak dawniej uśmiechała się tylko dla niego. Delikatny, letni wiatr rozkołysał jasne loki bujnej czupryny jego ukochanej. Chwilę później pojawił się stalowy ptak i w krzyku pojedynczej detonacji rozszarpał sen Adama na tysiące zakrwawionych kawałków. 2. Starał się solidnie przygotować przed sfinalizowaniem zakupu Animatora boskości. Dni nerwowego wyczekiwania na przesyłkę, która ponoć utknęła gdzieś w obłoku Oorta, usilnie próbował

88

wypełnić wyszukiwaniem informacji na temat cywilizacji konstruktorów dziwnego przedmiotu. W sieci doszukał się ledwie wzmianki o mieszkańcach Palladiusa V – niestety wybili się doszczętnie w bratobójczych walkach o tajemniczym, zupełnie niezrozumiałym podłożu zanim Liga zainteresowała się ich planetą. Gdy spróbował w swych poszukiwaniach kierować się bezpośrednio hasłem „Animator boskości”, odnalazł jedynie niezliczoną ilość wirtualnych gierek zręcznościowych i drugie tyle przepisów zdrowego sposobu odchudzania i biodynamicznego trybu życia w cyberze. W końcu, zrezygnowawszy z bezowocnego szperania w sieci, po raz kolejny przejrzał, odkurzył i zrestartował wszystkie inne przedmioty z kolekcji. Było tego co prawda niewiele, lecz Adam nie kupował byle czego. W końcu był nie lada koneserem, którego niejednokrotnie proszono o różnego kalibru konsultacje specjalistyczne, w ramach prac archeologicznych prowadzonych na planetach Lewego Ramienia. W przestronnym salonie, pracowni, jak również w holu głównym – pośród grona zwyczajnych ziemskich przedmiotów, wśród wiecznie zaniedbanej plątaniny egzotycznych roślin – wisiały na ścianach, leżały i stały na półkach rzeczy, które na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasowały do reszty wystroju mieszkania. Na przykład Twonk – totem plemienny, którym – nie wiedzieć, czemu – został obdarowany przez tajemniczych Śmiechanów na Zenedii 69. Przypominający niepozorną, drucianą spiralę „rupieć”, wisiał nad holo łazienki, a jego jedynym zadaniem było dodanie wigoru zaspanej, czy też zmęczonej twarzy właściciela. Adam nie miał zielonego pojęcia, na jakiej zasadzie działa to urządzenie. Akceptował jego obecność wyłącznie dlatego, że działało bezbłędnie gdy było potrzebne, czyli niemal każdego poranka. Salonu broniły trzy ateny – niewielkie, piramidalne statuetki, imitujące kolorem lustrzanych powierzchni i połyskiem złoto. Pochodziły z planety wojów i wdów – z Boy Dong. Dwie stały na czarnym fornirze fortepianu, trzecia spoglądała na salon z poziomu niewielkiej półki z papierowymi książkami. Każda była zaprogramowana w taki sposób, by chroniła właściciela przed śmiercią z rąk potencjalnego zabójcy. Swego czasu zapłacił okrągłą sumkę 600 dewarów za – nie do końca uza-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dotknij mnie!!! sadnioną – potrzebę posiadania tak nietypowych obrończyń. Drugie tyle wydał na przeprogramowanie aten na własne potrzeby. Nie miał czasu ani ochoty na recytowanie długiej litanii kluczowych zaklęć w nazbyt trudnym języku Boy Dong, więc przeprogramowanie aten powierzył profesjonaliście. Od tej chwili potrafiły konkretnie poplątać w głowie każdemu napastnikowi, o czym przekonał się powróciwszy przed rokiem z wykopalisk ratunkowych na Nowej Sofii. Zastał wtedy w mieszkaniu komando policjantów z oddziałów specjalnych, sześć kilogramów nieuzbrojonego plastiku i dwa niezbyt świeże, zupełnie martwe ciała niedoszłych terrorystów. Policja nie zdołała pozyskać zeznań od dwójki włamywaczy – ich mózgi zdążyły się przeistoczyć w galaretowate paskudztwa, które ożyły zgoła odmiennymi, mniej przyjemnymi bytami jakichś mikroskopijnych śmierdzieli. Wszelka informacja o motywach niedoszłego przestępstwa wyparowała z ich głów wraz z wszechobecnym fetorem, który na dobre zadomowił się w szczelnie pozamykanym mieszkaniu Trela. Z kolei Kamidokushi – niewielka, kolorowa płaskorzeźba z amorfiku plazmy, wisząca bezpośrednio nad wejściem do pracowni Adama – była zwykłym holoplastem. Za nią również Trel zapłacił sporą sumkę dewarów, lecz tyko dlatego, że chciał mieć w swojej kolekcji pamiątkę rozejmu zawartego po bitwie pod Thargartem. Miał sentyment do tej bitwy – kiedy był młody, nieraz powracał do niej w swych lekturach, wzdychając do niedoścignionych, heroicznych czynów garstki bohaterów tamtej wojny. (– Wyrzuć tę potworność – prosiła go co jakiś czas Żywa Agawa stojąca w salonie, roślina – w miarę rozrastania się wzwyż i wszerz – obejmowała polem empatii coraz więcej zakamarków mieszkania Trela. On jednak, zamiast spełnić jej prośbę, za każdym razem przesuwał donicę z protestującym kwiatem nieco bliżej okna. Tym prostym sposobem zapewniał sobie spokój na jakiś czas). Z najwyższą uwagą odkurzył również najcenniejszy eksponat kolekcji – oprawiony w autentyczną skórę paszczura Kodeks Wszelkiej Prawdy i Oszustwa – kilkunastokilogramowy inkunabuł, spisany przez sześciuset mnichów sztuki religijnej Terengi. Korzystając z nadarzającej się okazji, ostrożnie przekartkował kilka stron historycz-

QFANT.PL

nej księgi i zatrzymał się na wersecie, opisującym prawdy o życiu w niewiedzy. Niestety, tym razem Kodeks nie przemówił słowami mądrości; Adam nie potrafił zrozumieć sensu króciutkiej przypowieści o ośleonie ze zbyt wścibską trąbą. Animatora boskości wciąż władał wyobraźnią Trela. Pieczołowicie zamknął grubą księgę i odłożył ją do gabloty próżniowej. Przebiegł wzrokiem po półkach z papierowymi książkami, które okupowały niemal całą ścianę jego przestronnej, gustownie umeblowanej pracowni, po czym skierował swe kroki do salonu. Zastanawiał się, gdzie powinien postawić Animatora; które miejsce będzie najodpowiedniejsze na tak niezwykłego eksponatu? Do upilnowania drogocennej zabawki przydałby się co najmniej tuzin kolejnych aten – których niestety nie miał – w końcu postanowił, że artefakt ze świata Palladiusa V będzie stał w salonie, tuż przy ścianie – na małym stoliku z litego, niemalowanego hebanu. Trzy ateny musiały wystarczyć. – Litości! Tylko nie to! – usłyszał w głowie przekaz spanikowanej agawy. Uśmiechnął się zawadiacko. Przysiągłby, że roślinka się poruszyła. Wiedział jednak, że to tylko jego wyobraźnia. – Coś nie tak? – zapytał na głos. Od jakiegoś czasu używał mowy w kontaktach z kwiatem. Kilka lat wcześniej przywiózł agawę z podróży po świecie tropików planety Darewquen. Prawdę mówiąc, sama się prosiła, żeby ją kupić. Sąsiedzi Adama mieli psy, koty, paszczury, piaseczniki, egzotyczne plazmoskoczki, kochanki, czy nawet real żony, a on od czterech lat łatał swą samotność przyjaźnią z niepozorną, zieloną roślinką. Po roku bezpośredniego obcowania z kwiatem niemal zapomniał o Elzie – w pewnym sensie pogodził się ze śmiercią kobiety, którą kiedyś kochał nad życie. Zielona agawa nigdy o niej nie wspominała – jak twierdziła, nigdy ze sobą nie rozmawiały. – Animator boskości? Adaś! Wystarczy, że w każdej sekundzie prześwietlają mnie twoje żądne krwi strażniczki, że z twego gabinetu coraz wyraźniej dochodzą mnie odczucia bezsensownej walki na śmierć i życie z bitwy pod Thargartem. Nie piszę się na nic więcej. – Nie masz zbytniego wyboru. – Doigrasz się kiedyś. Obiecuję ci solennie, że jeśli ów Animator boskości zabierze się do gmerania

- numer 3/09

89


opowiadanie

Tomasz Orlicz przy moich dendrytach, to postaram się o jakieś nogi i ucieknę gdzie pieprz rośnie. Adam, nie przestając się uśmiechać, doszedł do wniosku, że mimo wszystko roślinka również jest zainteresowana nowym zakupem. – Wstydziłabyś się, aga. Głęboko szperałaś? Obserwowałaś moją nerwową krzątaninę i milczałaś pełne dwie doby. To do ciebie niepodobne. – Nie jestem zainteresowana – roślina skorygowała domysły Trela. – Sądziłam, że wyraziłam się jasno. Jestem zaintrygowana jedynie nazwą eksponatu. Tym niemniej obawiam się tego typu zabawek, dobrze o tym wiesz. Tego wieczoru Adam długo nie mógł zasnąć. Jak zwykle agawa pomagała mu w tym jak potrafiła, przywołując wspomnienia ptasich treli i zapachów najcudowniejszych kwiatów planety Darewquen. W końcu poddał się i ochoczo zanurzył w gęstych ramionach gąbczastej trawy. Przyśnił mu się wścibski ośleon i jego irracjonalnie długa trąba. Adam żywo dyskutował ze zwierzęciem o jakichś bardzo ważnych, być może fundamentalnych kwestiach. Niestety, po przebudzeniu się nie był w stanie przypomnieć sobie treści tamtej dyskusji. 3. Przedstawiciel handlowy RealFlashShoping uśmiechnął się na powitanie błyskiem śnieżnobiałych zębów. Starszy mężczyzna, odziany w konwencjonalny, bury frak spacerowy nie wyróżniał się wśród miliona innych ludzi. – John Fog. Bardzo się cieszę z naszego spotkania, panie Trel. Puszczony kurtuazyjnie przodem przelotnie rzucił okiem na ściany holu, przeszedł do salonu i – postawiwszy ostrożnie na podłodze zbyt szeroką , popielatą walizeczkę – rozsiadł się w fotelu naprzeciw Adama. – Ten facet jest automatem! – ostrzegawczo poinformowała Adama roślinka. – Nie wyczuwam obecności nawet grama płynów ustrojowych. – ?! Kolekcjoner posłał przedstawicielowi handlowemu wymuszony uśmieszek. Przed kilkoma sekundami przysiągłby, że czuje nieznany mu zapach męskiej wody po goleniu, coś na bazie jaśminu. Postanowił przejść do rzeczy bez upiększania roz-

90

mowy zbędną etykietą. – Rozumiem, że zrealizowali państwo przelew z mojego konta. Na twarzach mężczyzn zagościły kolejne uśmiechy, w tym jeden – jak przypuszczał Adam – całkowicie sztuczny. – Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony z naszych usług. John Fog sięgnął po walizeczkę, rozsunął zamek błyskawiczny i po chwili postawił na hebanowym stoliku standardowy pojemnik zabezpieczający, który ukrywał w swym wnętrzu nowy skarb kolekcjonera. Po sekundzie ścianki pojemnika rozłożyły się, przyjmując postać gustownej podstawki. – Jest piękny, nieprawdaż? Animator boskości wyglądał tak samo jak w sieciowej cyberfeerii i na swój specyficzny sposób rzeczywiście mógł uchodzić za piękny. Pozorna prostota i tajemnicza wyjątkowość. Trel poczuł przemożną potrzebę natychmiastowego dotknięcia artefaktu, lecz powstrzymał rozdygotane ręce. Z wysiłkiem przeniósł wzrok na Foga. – Mam jeszcze jedno pytanie – kolekcjonerowi zdawało się, że i jego głosowi udzieliło się drżenie. – Tak? – Nie do końca zrozumiałem, jak się go uruchamia. Przedstawiciel handlowy rozejrzał się po salonie, zatrzymując na moment badawcze spojrzenie na gotowych do działania atenach, po czym zatopił wzrok w rozedrganej strukturze szkła Animatora. – Sam pan do tego dojdzie – odpowiedział po chwili milczenia. Wciąż wpatrywał się nieruchomo w miodowe wnętrze artefaktu. – Jestem przekonany, że dojdziecie do tego wspólnie – dodał niby bezwiednie i, uśmiechając się ponownie do Adama, wstał niespodziewanie i podał dłoń na pożegnanie. Ograniczając swą wizytę do niezbędnego minimum, albo darzył kolekcjonera szacunkiem i rozumiał, że jego rola jako doręczyciela właśnie się skończyła, albo też zorientował się, że Adam po prostu nie za bardzo chce z nim rozmawiać. Gdy już wyszedł z mieszkania, Adam pośpiesznie wrócił do salonu i dowiedział się o kolejnej tajemnicy. – On wiedział o mnie – natychmiast poinformowała go roślina.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dotknij mnie!!! – Przecież stwierdziłaś, że... – Adaś, posłuchaj! – Agawa najwyraźniej była bardzo zdenerwowana. – Przez te kilka minut starałam się obserwować pana Foga, próbowałam cokolwiek wyczuć. Bezskutecznie! Niczego nie odnalazłam... Tak, jakby tego... kogoś tu nie było, rozumiesz? Jednocześnie poczułam coś w sobie, jakiś nieznany mi dotąd rodzaj penetracji! Żadnych pól elektromagnetycznych, tylko ta permanentna, niezrozumiała infiltracja...! Trel postąpił krok w przód i z iskierką strachu w oku przyjrzał się swemu nowemu nabytkowi. – Sugerował, że to ty możesz mi pomóc przy uruchomieniu Animatora...? – I nie mylił się. – Wiesz, co powinniśmy zrobić?! – Adam z niedowierzaniem spojrzał na roślinkę, jakby spodziewał się, że ta podejdzie do stolika i wskaże, którymi przyciskami należy operować. Jednak agawa niezmiennie trwała w swym naturalnym, roślinnym bezruchu. Nie było również żadnych przycisków. Tym niemniej krystaliczny przedmiot, stojący teraz dumnie pośrodku hebanowego stolika i połyskujący od czasu do czasu ruchliwymi drobinkami wielokolorowych świateł, zdawał się czekać wyłącznie na niego. – Tak, wiem, co powinieneś zrobić – stwierdziła najprościej jak potrafiła. – Wystarczy, że go dotkniesz. Nie odważył się. Nie po tym, czego się dowiedział od rośliny. Był zbyt zaskoczony ostatnimi zdarzeniami i tym, co przekazała mu jego niepozorna przyjaciółka. Agawa twierdziła, że Animator boskości może być zupełnie innym urządzeniem, może nie widzą całej konstrukcji, a jedynie teleport jej niewielkiej części w naszej czterowymiarowej rzeczywistości. – ...reszta najprawdopodobniej funkcjonuje w pozostałych 22 wymiarach! – podsumowała z przejęciem. Trel opadł na fotel z przejęciem wpatrując się w miodowe szkło wazy. – Tak, czy siak – podjął po chwili milczenia – na co komu model całego Wszechświata? Komu chciałoby się odwiedzać wszystkie miejsca w kosmosie? – Źle postawione pytanie – roślinka ironicznie

QFANT.PL

zganiła wywody Trela. – W takim razie jak brzmi to prawidłowe? – Prawidłowe pytanie? Hmm... Może: co ja, nieszczęsny mam uczynić z tym fantem? Czyżbyś, Adasiu, musiał zabawiać się w Stwórcę? – No jasne! Boże... – Kolekcjoner poderwał się na równe nogi. – Właśnie, o to chodzi! Aga, kocham Cię! –? – Dokładnie to chciał mi uświadomić program reklamowy, twierdząc, że mogę spędzić rok w raju! – Czy kochasz, to się jeszcze okaże. W razie czego wiedz, że ja ze swej strony oddałabym ci w potrzebie nerkę. Nawet tą lewą, spod serca. – Przecież ty nie masz serca – stwierdził przewrotnie i szczerze się uśmiechnął. Po raz kolejny spojrzał na nieruchomego kwiatka jak na najlepszą przyjaciółkę. – Zawsze mogę poczęstować cię cieplutkim chlorofilem – odparowała agawa. – Jak to może... Jak coś takiego może na mnie wpłynąć? – spytał, spoglądając nieufnie na Animatora. – Chlorofil? – Oj, przestań się wygłupiać! Dobrze wiesz, że chodzi mi o Animatora boskości. – Dotknij go, a się przekonasz – odpowiedziała wprost. – I to wystarczy? – Chyba tak. – Chyba? – Nie wiem. Tak to odczuwam. – A co, jeśli... – Jeśli się mylę? Wtedy, Adasiu, poszukamy jakiegoś innego fortelu. Coś wymyślimy, spoko. Chyba nie powiesz mi, że boisz się dotknąć jakiejś szklanej wazy? Jednak Adam nie zdołał zapanować nad strachem, nie tego wieczoru. Operację penetrowania raju odłożył na najbliższy sobotni poranek. Albo... ewentualnie na niedzielę. Potrzebował kilku dni na przeanalizowanie nazbyt niezrozumiałej sytuacji, w którą tak bezmyślnie się wpakował. Kolejny sen kolekcjonera nawiedził następny ośleon, tym razem zielony i oślizgły, z jeszcze dłuższą trąbą, którą nerwowo wymachiwał tuż przed

- numer 3/09

91


opowiadanie

Tomasz Orlicz twarzą zdezorientowanego Adama. Była tam też Elza. Ze łzami w oczach przekonywała Adama, że jednak żyje. Przebudził się oblany zimnym potem. Gdy uspokoił przyśpieszony oddech i galopadę wystraszonego serca, zwlekł się z trudem z łóżka i poczłapał do łazienki. Tym razem Twonk nie pomógł – w holoodbiciu czterdziestoletniej twarzy Adama uparcie majaczyło przerażenie. – Co ja kupiłem? – wyrzucił żałośnie i ponownie odkręcił kurek natrysku. Zimna woda zdawała się bez końca wylewać na odrętwiałe ciało. Nie potrafił zmyć z siebie poczucia tchórzostwa. 4. Dwa dni później ogłuszono go, kiedy wracał z miasta. Zdarzyło się to sto metrów od jego domu – w miejscu, w którym osiedlowy chodnik krzyżuje się z alejką prowadzącą do miejskiego parku. Chciał jak każdego dnia nakarmić wiewiórkę – jedyne ziemskie żyjątko Wolina, które wśród okolicznej społeczności uchodziło za nietykalny, jeszcze żywy symbol bezpowrotnie utraconej fauny. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, w jaki sposób wiewiórka przetrwała w środowisku, którym od kilkunastu lat niepodzielnie władały wszechobecne kretoskoczki almasceńskie. Niestety, tym razem rude stworzonko nie doczekało się garści pożywnych orzeszków. Wysiadłszy z mustanga, Adam poczuł delikatne ukłucie w lewym ramieniu i ból tężejącej z każdą chwilą niemocy. Nieoczekiwany, bezwładny upadek na twarde podłoże był konsekwencją ataku nieznanych napastników. Jak przez mgłę dostrzegł kilka rozsypanych orzeszków i własną, znieruchomiałą w niemym geście rękę. Trucizna rozlała się po całym ciele potwornym żarem. Chcąc za wszelką cenę uciec przed cierpieniem, zacisnął powieki. Ocknął się w niezbyt dużej, obskurnej sali z gołymi ścianami i z plastikowym stolikiem, przed którym go posadzono. Nie był skrępowany żadnymi widocznymi więzami, zorientował się jednak, że nie jest w stanie się poruszyć. – Proszę nam wybaczyć – usłyszał dobiegający z tyłu, mięsisty głos mężczyzny. – Mając na uwadze dobro obopólne, postanowiliśmy zatroszczyć się o możliwie najdalej posuniętą anonimowość. Trel nie potrafił ruszyć głową nawet o centymetr w bok. Nerwowo przebiegł wzrokiem po brudnych

92

ścianach pomieszczenia, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Spróbował otworzyć usta. – Dlaczego... Nnie rozumiem. Gdzie ja jestem? Wymówiwszy te słowa, zauważył ożywającą projekcję holo pośrodku stolika. Natychmiast poznał Animatora boskości. – Czy jest pan patriotą, panie Trel? – Słucham?! – Zaskoczony Adam ponownie spróbował ze wszystkich sił szarpnąć nieposłusznym ciałem. Niestety, nie drgnął żaden jego mięsień, jedynie twarz kolekcjonera pozostawała wolna od wpływu trucizny paralizatora. – Będę z panem szczery – niewidoczny właściciel głosu przeszedł w bok, nieco bliżej Adama, kontynuując opanowanym tonem – tylko my zdajemy sobie sprawę, co tak naprawdę potrafi Animator boskości. Niestety, to pan, panie Trel, został wybrany przez Przedwiecznych. Przyznaję, że nie rozumiemy tego. Modliliśmy się, zabiegaliśmy od wieków o prawo do posiadania Animatora, a tu proszę: prawo to powędrowało do statystycznego kolekcjonera dziwactw. – My, czyli kto? – Po prostu my. Reszty może się pan domyślić, proszę mnie jedynie wysłuchać. Zapewne zna pan legendę o Świętym Graalu? Trel wstrzymał oddech. W lot pochwycił analogię. –... Zapewne. – I pewnie nie ma pan pojęcia, czym tak naprawdę mógł być ów przedmiot? – Wypraszam sobie! Jestem historykiem! – A jednak nie zdaje pan sobie sprawy z łaski, jakiej dostąpił. Najchętniej pozbyłby się pan ciążącej odpowiedzialności, tchórząc już przed pierwszym krokiem. – Czyżby mój Animator boskości... Śledzicie mnie...? Co chcecie z nim zrobić? Mężczyzna podszedł do unieruchomionego Adama. Historyk poczuł znajomy zapach jaśminu i usłyszał hipnotyczny szept: – To pan, panie Trel, uczyni, co uzna za stosowne. W tej chwili nikt prócz pana nie ma dostępu do Animatora boskości. Nawet pośród Przedwiecznych są zarówno dobrzy, jak i źli. Ci ostatni zrobią wszystko, by poprzez pańską osobę wykorzystać do swych niecnych celów moc Animatora boskości. Proszę pamiętać, że kiedyś, w dobrych czasach,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dotknij mnie!!! istniała Rzeczpospolita. Tylko tyle. Na szczęście jest pan historykiem. – Nie rozumiem. – Zrozumie pan. – Głos stał się ledwie słyszalny i zdawał się odpływać gdzieś ku górze. – Już niebawem; proszę jedynie zapamiętać treść naszej rozmowy. Tyle wystarczy. Przyda się to panu w chwili ostatecznej próby. 5. Adam szarpnął z całych sił wszystkimi mięśniami. Ze zdziwieniem stwierdził, że leży we własnym łóżku i że odzyskał pełnię władzy nad resztą ciała. Nie był w stanie uwierzyć, że przebudził się ze zwykłego koszmaru sennego. Natychmiast ruszył na roztrzęsionych nogach do salonu. – Znalazłeś się w centrum jakiejś tajemniczej przepowiedni. Wiesz o tym. Wiedział. Wczoraj, być może w odruchu paniki, postanowił zwrócić nazbyt kłopotliwy eksponat firmie, w której go zakupił. Okazało się jednak, że RealFlashShoping nigdy nie istniał, że nikt nigdy nie był klientem firmy o takiej nazwie, a wszelkie wiadomości o sieciowej cyberfeerii, ot tak wyparowały ze wszystkich privcatalogów Adama. Podszedł do hebanowego stolika, na którym stał Animator boskości, albo może... Graal? W każdym razie wszystko wskazywało na to, że stał tam przedmiot, który przybył znikąd. Istniał tylko jeden sposób, aby poznać prawdę. Przybliżył roztrzęsione dłonie do miodowego szkła Animatora. 6. Odczuł otaczającą go zewsząd pustkę. Dopiero w kolejnej wieczności uświadomił sobie swą niematerialność. Zaczął od ustalenia podstawowych reguł, od ery Plancka. Boże – żebym tylko tego nie spieprzył, pomyślał i od razu odnalazł przyjazną obecność agawy. Roślinna przyjaciółka wciąż przy nim była. Tak, jakby widowisko, w którym właśnie uczestniczył, ograniczało się do przestrzeni salonu, albo jak gdyby kolekcjoner rzeczywiście jakimś cudem wcisnął się do wnętrza niewielkiego Animatora boskości. – Niczym się nie przejmuj. Po prostu obserwuj wszystko.

QFANT.PL

Świadomość faktu, że w dowolnej chwili może przerwać przebywanie w dziwnym środowisku, dodała mu odwagi. Był gotów ruszyć dalej. Zaistniał czas. Wraz z nim ożyła pierwsza pikosekunda doskonałej formy czasoprzestrzeni, komplet jej 26 wymiarów. Wyobraził sobie światło, które natychmiast eksplodowało na wszystkie strony bielą. Z zapartym tchem obserwował wszechobecną ekspansję początku. Siła inflacji pozwoliła Adamowi wtopić się w strukturę pierwotnych nukleotydów. Natychmiast zorientował się, że jest niepożądanym zaburzeniem w idealnie jednorodnej strukturze powstającej rzeczywistości, że za kilka milionów lat zaburzenie to pozwoli narodzić się zalążkom protogalaktyk i pierwszym supermasywnym gwiazdom. Potrafił to dostrzec. Następny miliard lat przyniósł znaczące zmiany. Większość galaktyk zdążyła zająć swoje miejsca otoczone pustką. Teraz Adam obserwował narodziny pierwszych gwiazd kolejnej generacji. Odnalazł wylęgarnie życia – setki, tysiące młodziutkich planet, pławiących się w przypływach i odpływach narodzin. Wciąż były niszczone kosmicznymi kataklizmami i eksplodowały nowymi, lepiej przystosowanymi społecznościami upartych mikroorganizmów. Wszechświat Adama zdążył się postarzeć; organizmy wielokomórkowe na ożywionych planetach niezmiennie dążyły do coraz bardziej złożonych bytów, nastała era względnej stabilizacji i powolnych ewolucji. Trel zaczął poznawać indywidualne stworzenia, ich potrzeby, pragnienia, w końcu wierzenia i pytania. Nie potrafił jednak ogarnąć rozumem miliarda odrębnych, odizolowanych od siebie społeczności. Nie potrafił także zrozumieć roli, jaką powinien odegrać w tak niezwykle realistycznym modelu funkcjonowania Wszechświata. Czyżby rzeczywiście miał być kimś w rodzaju boga? Owszem, był w stanie cofnąć w czasie pewne sekwencje, by jeszcze raz je obejrzeć. Mógł też dowolnie zaginać lokalną czasoprzestrzeń, przeskoczyć o dziesięć miliardów lat w przyszłość i robić inne, całkiem ciekawe sztuczki. Nie potrafił jednak bezpośrednio wpływać na samo życie. Nie mógł go stworzyć, czy też unicestwić siłą woli. To, że zdarzyło mu się posłać na kilka planet dosyć sporej wielkości planetoidy, jeszcze nie świadczyło o posiadaniu pełni boskości. Co w takim razie

- numer 3/09

93


opowiadanie

Tomasz Orlicz oznaczała obietnica przebywania w raju? Nie wiedział, co tak naprawdę powinien uczynić. Zniechęcony odwiedzaniem jakże podobnych do siebie miejsc, coraz częściej uciekał w rejony zimnej pustki, między gromady galaktyk, czy wręcz poza horyzont zdarzeń – w ciemności supermasywnych czarnych dziur. W końcu postanowił udać się do źródła. Zdecydował się odnaleźć zieloną planetę Palladius V. To powinno się udać, myślał. Jeśli model Wszechświata był wiernym odwzorowaniem prawdziwej rzeczywistości, próba odszukania odpowiednika Palladiusa V mogła się okazać ciekawym doświadczeniem. Spodziewał się odnaleźć tam odpowiedź na pytanie, dlaczego Obcy zbudowali tak precyzyjny model kosmosu. 7. Wszystkie inteligentne stworzenia, zamieszkujące sztuczny wszechświat Adama, charakteryzowała niepohamowana potrzeba odpowiedzi na wszelkie pytania. Również mieszkańcy Palladusa V żyli w rytmie pojawiających się pytań i nieustannych poszukiwań odpowiedzi. Obserwował jak rodzą się jako gatunek; jak krok po kroku zasiedlają całą planetę; jak łatwo mnożą się ponad miarę, zachęceni nadwyżkami produkowanej żywności, by w konsekwencji swych coraz bardziej przemyślanych poczynań, stworzyć zalążek cywilizacji technicznej. Z politowaniem spoglądał na ich praktyki religijne – wpierw politeistyczne, jakże prymitywne, a jednak starające się wprowadzać domniemany ład w otaczającą Palladian rzeczywistość, aż po narodziny zalążków monoteizmu. Gdy postanowił odnaleźć Animatora boskości, natychmiast przeniósł się w otoczenie jakiejś grupki mnichów. Mężczyźni, odziani w wielokolorowe tuniki, wytrwale wędrowali w góry z zamiarem odszukania odpowiedniej jakości rubinu. Tak – według słów ich charyzmatycznego proroka – kazał im postąpić Duch Wielkiego Ojca, Stwórca niebios i ziemi. Musieli odnaleźć miodowy kryształ, by przeistoczyć jego bezkształtną, dwudziestokilogramową bryłę w naczynie doskonałe. Zajęło to społeczności Palladian dwieście lat. Szlifowanie twardego rubinu odbywało się wyłącznie w trakcie ceremonii religijnych. Używali w tym celu najdelikatniejszych futer zwierzęcych, nasą-

94

czanych wywarem z miejscowych ziół. Z pokolenia na pokolenie słowa proroków przeistaczały się w dzieło sztuki. W końcu gotowe naczynie, z założenia doskonałe i od tej chwili nietykalne, stanęło w miejscu przenajświętszym – w centralnym punkcie głównej świątyni jednego z wyznań monoteistycznych. Religijne arcydzieło palladyjskich rzemieślników pozostawało zamknięte w małym, głuchym pomieszczeniu kamiennej krypty, dodatkowo umieszczone w płytkiej misie, którą upleciono z najlepszego gatunkowo sitowia agawy zielonej. Jedynie raz do roku mógł bezpośrednio obcować z naczyniem pierwszy arcykapłan. Adam obserwował, jak bogato odziany duchowny po raz pierwszy przeciska się przez wąskie podwoje krypty. Oczywiście postanowił mu towarzyszyć. Jakże wielkie było zdziwienie Trela, kiedy zauważył, że Animator boskości ze świątyni – który przecież „żył” jedynie we wnętrzu właściwego Animatora boskości – ożył dokładnie takim samym migotem drobiazgu światełek. Blask animacji Wszechświata był na tyle intensywny, że pozwalał na oświetlenie ciepłymi promykami wszystkich ścian niewielkiego pomieszczenia. Arcykapłan natychmiast upadł jak nieżywy na kamienną posadzkę. W jego mniemaniu wydarzył się prawdziwy cud, gdyż oto – po dwóch latach nieustannych modłów – naczynie przeistoczyło się w dowód prawd natchnionych. Na twarzy sługi bożego zagościło przerażenie, zmieszane z bezgranicznym uwielbieniem. Zdołał wybełkotać kilka dziękczynnych modlitw i niezwłocznie wyszedł z krypty tyłem. W wielkiej chwale powiadomił melodyjnym krzykiem o nadnaturalnym wydarzeniu tłum wyznawców. Palladianie, zanurzeni do tej chwili w nieruchomej atmosferze wyczekiwania, poczęli jak jeden mąż śpiewać i tańczyć. Jedynie Adam nie rozumiał, dlaczego to cholerne naczynko i tutaj zaczęło działać i czemu owo działanie tak naprawdę miało służyć, skoro nie zdołał dostrzec żadnej siły sprawczej. Czyżby wszystkie zaobserwowane zdarzenia były jedynie dokładną kalką tych z jego świata, a cud miał pozostać nieweryfikowalny? Wzdrygnął się na myśl, co się stanie z tymi stworzeniami w przyszłości i natychmiast tam ruszył. I w jednej chwili pożałował swej decyzji. Inteligentne istoty – jakimi pamiętał Palladian – ledwie sto lat później, z niezrozumiałych powodów,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dotknij mnie!!! zmieniły się w dzikie, owładnięte żądzą krwi bestie. Z ciężkim sercem obserwował wszechobecny kanibalizm, który zdawał się całkowicie przeczyć jakimkolwiek normom moralnym, czy tym bardziej instynktom rządzącym poczynaniami gatunku. Widział matki, które łapczywie pożerały swe nowo narodzone dzieci, by po tak haniebnej czynności zacząć walczyć na śmierć i życie z pozostałymi członkami swych rodzin, z współplemieńcami i rodakami – aż po ostatniego przedstawiciela gatunku! Nie potrafił niczego uczynić. Nerwowo przebiegał po skali czasu, usilnie próbując odnaleźć przyczynę szaleństwa Palladian. Niestety, na przestrzeni dziejowej istot, które zbudowały naczynie doskonałe, nic nie wskazywało na jakikolwiek kryzys społeczny, czy też na załamanie gatunkowe, a sam kanibalizm zrodził się w głowach wszystkich Palladian niemal z dnia na dzień – niczym jakieś niezrozumiałe przekleństwo. Coraz bardziej przerażonemu Adamowi udało się jedynie wniknąć w strukturę wyimaginowanego Animatora ze świątyni, co – o dziwo – zaowocowało wędrówką w przestrzeni i czasie kolejnego Wszechświata, aż po identyczną w każdym szczególe planetę Palladius V. Również i tam istniał Animator boskości. Zaistniał też kanibalizm. Adam podejrzewał, że taka sytuacja może występować na wszystkich poziomach, że mógłby tak wędrować w nieskończoność, odwiedzając jedynie następne wierne kopie szkatułkowych rzeczywistości. Zaniechawszy kolejnej, nieokreślonej próby boskiej interwencji w pożerającą się doszczętnie cywilizację, powrócił myślami do innej śmierci i natychmiast opuścił świat Palladian.

Podejrzewał, że wciąż nie wie o czymś bardzo ważnym. W końcu – walcząc z plątaniną sprzecznych myśli – zdecydował się odnaleźć ziemską rzeczywistość sprzed czterech lat i poznać wszystkie szczegóły śmierci Elzy, aż po najdrobniejszy duperel maleńkiego scalaka, który rzekomo wtedy zawiódł i spowodował fatalną awarię autolotu. – Co ci to da? – spytała agawa. Starała się odwieść Adama od próby prześledzenia katastrofy. – Za mało się naoglądałeś śmierci? – Po prostu muszę to zobaczyć. – Niby dlaczego? Chcesz po raz kolejny pogrzebać swoją miłość? Tego się nie da odkręcić, zrozum! Pozostaw samym sobie sprawy, które odeszły! Przecież niczego nie zmienisz.

8. Opadł bezwładnie na sofę w salonie. Nie potrafił pozbyć się poczucia żywej obecności natarczywych, zakrwawionych obrazów z Animatora. Wciąż odczuwał potworny ból w sercu, do którego po raz kolejny wkradła się samotność. Niespokojna myśl zaczęła mu ciążyć na duszy niczym tona cegieł. A jeśli zrobił coś nie tak? I... Gdyby potrafił zrobić cokolwiek ponad sztuczki z naginaniem czasoprzestrzeni, jak daleko mógłby się posunąć? Czy był w stanie uratować choćby jedno życie?

QFANT.PL

rys. Adam Śmietański

- numer 3/09

95


opowiadanie

Tomasz Orlicz

96

Adam wstał z sofy i zaczął chodzić nerwowym krokiem po salonie. Rozważał wszystkie argumenty za i przeciw swej podróży w przeszłość, w animację dni, które – jak twierdziła jego przyjaciółka – bezpowrotnie utracił lata temu. Nagle przystanął i spojrzał w okno. – A jeśli się mylisz? – wyrzucił krótko i zamilkł. Reszta myśli natychmiast dotarła do roślinki w postaci empatycznej gmatwaniny emocji Adama. – ?!!! – Tak, dokładnie tego chcę – podjął po chwili. – Niby dlaczego nie miałbym tego zrobić?! Pragnę przynajmniej zobaczyć ją żywą, u mego boku, przekonać się, że naprawdę była szczęśliwa! – Wiesz, że to byłoby nie w porządku względem waszej miłości! – Adamowi zdawało się, że agawa krzyczy we wnętrzu jego głowy. – Zastanów się! Chcesz poznać wszystkie jej myśli?! – Nie, to nie tak – odpowiedział zmieszany. – Może i pomyślałem o takiej możliwości... Przecież wystarczyłoby, żebym jeszcze raz zobaczył nas razem. – Trele morele. Wystarczy, że włączysz sobie holoalbum ze wspominkami. Czy to nie to samo? – Jest jeszcze inna możliwość. – Adam wymownie spojrzał na agawę. – No jasne – podchwyciła jego myśl – w sprawę są umoczeni twoi tajemniczy porywacze, którzy rzekomo wiedzą, a jednak nie wiedzą, jak należy używać naczynia doskonałego. – Muszę to sprawdzić. – Nie zapominaj, że chcieli zachować anonimowość. Pewnie zatroszczyli się, żebyś nie mógł ich odnaleźć w Animatorze boskości. Na twarz Adama wypłynął uśmieszek rozbawienia, który natychmiast ustąpił miejsca zdziwionej minie. Kolekcjoner przypomniał sobie zapach jaśminu, towarzyszący tajemniczemu mężczyźnie z obskurnego pokoju i ten sam zapach domniemanej wody po goleniu „nieistniejącego” przedstawiciela handlowego. – Aga! To oni sprzedali mi Animatora boskości! – stwierdził po chwili podekscytowany. – Jan Mgła i John Fog... Nieistniejący Przedwieczny. Dobre sobie. Wpierw wycenili moje marzenie na siedemset tysięcy dewarów, a po kilku dniach okazało się, że i tak wszedłbym w posiadanie naczynia... Czyżby za pomocą tak pokrętnej intrygi chcieli maksymal-

nie pobudzić mnie do działania? Zdecydowany na skok podszedł do Animatora. 9. Z łatwością odnalazł świat z 16 listopada 2089 roku – nieprzyjemną niedzielę sprzed kilku dni. Obserwował swego złocistego Mustanga tango i siebie za kierownicą. Pojazd zjechał nieco z pasa ruchu i zatrzymał się przed samobieżnym chodnikiem parkowej alejki. Po katastrofie, w której zginęła Elza, przestał korzystać z dobrodziejstw automatycznej komunikacji. Co prawda siermiężny Mustang z lat pięćdziesiątych nie był w stanie dowieźć go do wszystkich miejsc użyteczności publicznej, lecz Adam po jakimś czasie bardzo przywiązał się do czterokołowca napędzanego 300 konnym elektrykiem, traktując go w pewnym sensie tak samo, jak resztę eksponatów z kolekcji. Musiał odprowadzać z tego tytułu spory podatek ekologiczny, ale niezbyt się przejmował takim „drobiazgiem”, skoro – prowadząc własnoręcznie maszynę – raz na zawsze wyeliminował element bezdusznych układów nawigacyjnych, którym nie potrafił w pełni zaufać. Po raz pierwszy spoglądał na swoje poczynania z zewnątrz. Poznał też myśli – zaprzątnięte obawą przed dotknięciem tajemniczej wazy. Adam z przeszłości chciał zwrócić Animatora boskości. Czyżby porywacze wiedzieli o tym? Nie był w stanie odnaleźć napastników, czy też jakiejkolwiek formy ich obecności. Zauważył jedynie pulsowanie delikatnej poświaty ochronnego pola siłowego, które roztaczało się szerokim na sześć metrów wachlarzem nad wiewiórką, oskubującą pracowicie sporej wielkości sosnową szyszkę. Jego sobowtór z przeszłości, tuż po tym jak zamknął drzwi Mustanga, padł na ziemię rażony niewidzialną niemocą. Wbrew oczekiwaniom, dokładnie tak, jak przed kilkoma dniami, w jednej chwili znaleźli się w opuszczonym pomieszczeniu. Dostrzegł siebie, siedzącego nieruchomo przed stolikiem i... nikogo więcej! Usłyszał jedynie głos – znajomy baryton niewidocznego mężczyzny – który w niezrozumiały sposób zdawał się materializować bezpośrednio w powietrzu. – Czy jest pan patriotą, panie Trel? Czy był patriotą? Wiedział, jakie znaczenie

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dotknij mnie!!! miało owo określenie w dawnych czasach, kiedy jeszcze istniał aparat przymusu zwany państwem narodowym. Wiedział też, jak to wyglądało z historycznego punktu widzenia. W 2061 roku, po rozejmie ostatniej wojny globalnej, władzę nad światem przejęła Liga. Po raz pierwszy w dziejach cywilizacji ziemskich człowiek powierzył podejmowanie najważniejszych decyzji gospodarczych komputerowi. Adam miał wtedy ledwie 11 lat i jedyną rzeczą, jaką pamiętał z tamtego okresu, była wszechobecna euforia ludzi, przekonanych, że oto wstępują w Złotą Erę dobrobytu. Czyżby porywacze, których wbrew wcześniejszym oczekiwaniom nijak nie mógł namierzyć, liczyli na powrót do prymitywizmu oddzielnych narodowości? Zmusił umysł do nadludzkiego wysiłku i maksymalnie skoncentrował się na słowach bezosobowego głosu. Uniósł się ponad unieruchomioną postać siebie z przeszłości. Jakiś zdecydowany, rozkazujący szept kazał mu wniknąć w skulone na krześle ciało i przejąć nad nim kontrolę. Uczynił to natychmiast, bez zastanowienia, przebijając się przez warstwę niemocy i wystraszonych myśli swej kopii sprzed kilku dni. Tuż po tym uzmysłowił sobie, że spada w przepastną ciemność. Odnalazł blade światełko, które rozbłysło w oddali niczym niegasnący symbol nadziei. Gdy zbliżył się do niego, znów poczuł znajomy zapach jaśminu. Jak przez mgłę dostrzegł grupę dziesięciu jednakowo ubranych osób. Bezosobowe sylwetki kobiet i mężczyzn, siedząc bezpośrednio na ziemi, otaczały zwartym kręgiem wielokolorowe koło, z grubsza przypominające aztecką personifikację boga słońca, albo równie kolorową, buddyjską mandalę. Usłyszał też fragmenty niewyraźnej pieśni, która brzmiała jak powtarzana na okrągło mantra hinduskich mnichów: – Ideo Jedyna... – Przebudź, przywołaj, uskrzydl sny Adama... – Jednym stań się z Bożej mocy... – Świat rzeczy stanie na zrębie... – Ten tylko, kto się wrył w księgi, w metal, w liczbę, w trupie ciało... – Temu się tylko udało przywłaszczyć część Twej potęgi... – Witaj jutrzenko swobody, zbawienia za tobą słońce... – Wskrześ Ideo Wielka dzień jutrzejszy...

QFANT.PL

Mimo usilnych starań nie potrafił nic zrobić, mógł tylko biernie obserwować tajemniczy rytuał. Podejrzewał, że modlitewna pieśń najprawdopodobniej dotyczy jego osoby, że ma Adamowi w jakiś sposób dopomóc w zrozumieniu istoty działania Animatora boskości. Zasiadający dookoła mandali zdawali się zaklinać przychylność rzeczywistości. Czy potrzebował jedynie uskrzydlającej idei, której sensu i tu – wśród grupki jakichś fundamentalnych pomyleńców – nie potrafił odnaleźć? 10. Przeniósł się do 2080 roku, w miejsce odosobnienia na nadmorskim wzgórzu, z którego roztaczał się imponujący widok na oddalone o kilka kilometrów miasto Wolin. Z tej odległości metropolia zdawała się być szczelnie otulona parną, sierpniową nocą. Światła miasta odbijały się od zachmurzonego nieba wielokolorową łuną Purpurowe księżyce, jak gdyby umówiły się, że będą na zmianę odnajdywać prześwity w chmurach, raz za razem ukazywały swe oblicza nad przeciwległymi krańcami Wolina. Barwny spektakl pozwolił zawiesić myśli Adama w sferze niebytu. – Doprawdy, inspirujący widok – usłyszał po raz kolejny jej pierwsze słowa z nocy sprzed lat. Aksamitny głos, którego nie sposób zapomnieć. Nie zapomniał też filuternych tęczówek nieznajomej, iskrzących się pośród ciemności szmaragdową zielenią. Zadawało mu się wtedy, że Elza Budziłło pojawiła się znikąd. Dwudziestopięcioletnia dziewczyna bardzo długo obserwowała z ukrycia Adama. W końcu postanowiła przestraszyć marzyciela wpatrzonego w miejskie światła. Trzydziestoletni Trel nie spodziewał się kogokolwiek zastać poza obrębem miejskiego pola siłowego, a Elza skwapliwie wykorzystała ten fakt. Widząc przerażoną minę Trela, nie wytrzymała i głośno parsknęła śmiechem, po czym błagalnym, teatralnym tonem poczęła przepraszać go za żart. W tak nietypowych okolicznościach się poznali. Teraz Adam bez przeszkód mógł wniknąć w myśli dziewczyny. Dostrzegł, że tamtej nocy Elza podświadomie pragnęła dotknąć jego twarzy. Przypomniał sobie, jak później – kiedy już zaprzysięgli sobie dozgonną miłość – niejednokrotnie wodziła

- numer 3/09

97


opowiadanie

Tomasz Orlicz palcami po jego policzkach, nosie, wokół zamkniętych powiek, aż po coraz mniej bujną czuprynę Adama, twierdząc, że to ją uspokaja. Zawstydzony swym postępkiem, natychmiast przebiegł rok w przód – ku pierwszym dniom ich cielesnych namiętności. Mógł prześledzić każdy szczegół wszystkich wspólnie spędzonych dni i nocy, dopatrując się za każdym razem jakże niesamowitych elementów ich związku, nie dostrzeganych przez Adama wcześniej – w realnej przeszłości. Kochała go bezgranicznie... Jego i niejakiego Boba. Zauważył to od razu. – Ostrzegałam cię – usłyszał w głowie przekaz agawy. – Nie budzi się demonów, z którymi nie można żyć pod jednym dachem. Czy można podzielić uczucie na pół? A jednak, pomimo obecności innego mężczyzny, Elza kochała Adama zupełnie normalnie – całym sercem. Gdy szli do łóżka, oddawała się cielesnej miłości Adama bez reszty, bezgranicznie zawierzając duszę ich pojedynczemu aktowi seksualnych igraszek. To samo czyniła z pięćdziesięcioletnim Robertem Sielcem, którego jedynie ona nazywała Bobem. Zbyt mocne to były uczucia, by Elza potrafiła zrezygnować z któregoś z mężczyzn. Zdezorientowany, dostrzegł, że jego ukochana była skłonna przyznać się do znajomości z Bobem. Wystarczyło zapytać, nadmienić choćby jednym słowem o zdradzie („Jak powinnam ci powiedzieć o czymś takim? Czy każesz mi odejść?”). Nigdy jednak nie wspomniała Adamowi o swoim przyjacielu. Również Trel niczego się nie domyślał. Teraz – z punktu widzenia rzeczywistości Animatora – musiał przełknąć gorzką pigułkę prawdy. Głupcze! – zaświtało mu w głowie – Spodziewałeś się, że przebywając w Animatorze będziesz spijał życie przez różową słomkę?! Pomimo tak porażających faktów, postanowił za wszelką cenę ocalić tę miłość i podążył do chwili katastrofy. 11. Zawisł nad niewielkim miastem Północnych Niemiec, nad Haale sprzed czterech lat. Gdzieś w pobliżu, tuż obok bezosobowego Adama, przyczaiła się samotność. Była gotowa do ataku. Stalowy ptak z jego sennych koszmarów wy-

98

nurzył się z chmur. Adam, powracając myślami do widoku martwego ciała ukochanej, mimowolnie szarpnął czasoprzestrzenią wokół maszyny. Na trzy sekundy przed utratą kontroli nad autolotem, w którym podróżowała Elza, komputer pokładowy nadał komunikat ostrzegawczy do centrali. Adam przechwycił jego treść: Gwałtowny wzrost temperatury w sektorze sterowania lewym pędnikiem. Dostrzegł iskrę zwarcia i przerwę w dopływie prądu; jeden z trzech silników autolotu zaniemówił. Siła bezwładności natychmiast rzuciła powietrznym statkiem w bok. Kolejne spięcie w tym samym scalaku spowodowało awarię układu zarządzającego pracą silniczków pomocniczych, które nie zdołały odpalić na czas. Błędny kod programu awaryjnego został przyjęty przez jednostkę zastępczą jako oznaka zwykłego przyziemienia. Dostrzegł przerażenie w oczach Elzy. Niezwłocznie cofnął całą sekwencję zdarzeń do chwili tuż przed awarią i spróbował zagiąć czasoprzestrzeń wokół pechowego scalaka tak, by jak najbardziej oddalić w czasie moment zwarcia. Niestety, nie był w stanie długo utrzymać zmienionego stanu rzeczywistości. Spostrzegł, że Autolot i tak spadnie – jedynie dwie minuty później – 32 kilometry dalej. Obserwował, jak kilkutonowa bryła autolotu wbija się w trawnik jakiegoś podwórka, po czym doszczętnie burzy siedem domów na przedmieściu Haale, zabijając dodatkowo sześć osób. Ponownie cofnął się o kilka minut. Kolejna próba bezpośredniego wpływu na przeszłość również skończyła się jedynie przesunięciem obserwowanej katastrofy w czasie. Adam uparcie starał się skoncentrować na całości zdarzeń, chciał okiełznać śmiercionośną rzeczywistość tamtego dnia. Wciąż wierzył, że potrafi tego dokonać. W chwili, w której z niezrozumiałych powodów przypomniał sobie słowa monotonnej mandali (...– Ten tylko, kto się wrył w księgi, w metal, w liczbę, w trupie ciało...), niczym grom z jasnego nieba zaatakowało go zrozumienie. Już wiedział, że nie zjawił się tu przypadkowo, że początkowe szarpnięcie czasoprzestrzenią było nieodwracalną przyczyną katastrofy. Duszę Adama zalały słone, nieistniejące łzy. Zamarł w jednym punkcie przestrzeni i w milczeniu obserwował, jak autolot, który zamknął jego ukochaną za kratami pędzącej w dół bezwładności, uderza z impetem o ziemię.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dotknij mnie!!!

12. – Zabiłem ją – wychrypiał głosem, który zdawał się być wyprany ze wszelkich emocji. Potok łez przetoczył się ciężkimi kroplami po jego twarzy, gdy dotarł do rozdygotanego podbródka, zaczął obficie skapywać na podłogę salonu. – Obwiniasz się na siłę. Nie potrafiłeś zmienić przeszłości, ponieważ coś takiego byłoby pogwałceniem praw fizyki. – Czyżby...? – Spojrzał na roślinę błądzącym wzrokiem. – Jak w takim razie wytłumaczysz fakt, że katastrofa wydarzyła się właśnie dlatego, że mogłem się tam pojawić, dzięki Animatorowi boskości?!!! –? Runął na dywan, wyrzucając z siebie resztkę nadziei w jednym, długim westchnieniu. – Aga, to ja byłem bezpośrednią przyczyną tamtej katastrofy... – załkał żałośnie. – Tuż po tym, jak przypomniałem sobie widok twarzy martwej Elzy... Zakrzywiłem czasoprzestrzeń i sprawy potoczyły się w nieodwracalnym kierunku! Boże!!! Jak mogłem być tak głupi! Zabiłem ją. Aga... Jakby na to nie patrzeć, to ja ją zabiłem! Czyżby wszystkiemu była winna szatańska przewrotność Animatora boskości? Czy w jego objęciach działo się wyłącznie to, co wydawało się być nieodwracalne? Dlatego nie potrafił pomóc pożerającym się wzajemnie mieszkańcom Palladiusa V. Nie był w stanie dostrzec niczego więcej ponad wzmiankę w sieci, dotyczącą ich tajemniczej, totalnej eksterminacji. Istniało też drugie dno natury szatańskiego naczynka, które – posługując się niewinną ciekawością swego właściciela – skutecznie uśmierciło miłość Adama. Dokładnie w taki sposób, jak gdyby dla Animatora nie istniała jasno określona strzałka czasu... Adam nie potrafił tego inaczej wytłumaczyć. Swoiste złudzenia, które ochoczo podsuwał zmysłom Trela Animator, kusząc go namiastką boskości, okazały się być jedynie przewrotnym podstępem. Czy rzeczywiście zabił swoją ukochaną? Agawa, po dłuższej chwili martwego milczenia, spróbowała możliwie jasno przeanalizować całą sytuację: –... Mimo wszystko w jakiś sposób musiałeś się domyślić, że Elza była nieuczciwa... Być może pod-

QFANT.PL

świadomie chciałeś ją ukarać. Załóżmy, że pojawiły się wtedy wokół waszego związku jakieś ponadczasowe... myślokształty, które kazały ci kupić w przyszłości Animatora boskości, dzięki któremu mógłbyś przenieść się z powrotem w przeszłość, poznać prawdę i doprowadzić... do katastrofy? – Wiedziałaś o wszystkim – oskarżył ją niespodziewanie, spoglądając raz na agawę, raz na Animatora boskości. – Wiedziałaś, że Elza mnie zdradza! – Jedynie wyczuwałam – odparowała spokojnie roślinka. – Nie miałam z Elzą bezpośredniego kontaktu. Dopiero przy tobie, po kilku latach, w pełni rozkwitło moje pole empatii. Wspominałam ci już o tym. – Cholera! Przecież musi być jakieś logiczniejsze rozwiązanie! – Adam poderwał się z dywanu i ruszył w kierunku stolika z Animatorem. Zatrzymał się tuż przed naczyniem. Na jego twarzy pojawił się grymas nienawiści, w źrenicach zapłonęły ogniki szaleństwa. Przywłaszczyć część twej potęgi... Ten tylko, kto się wrył w księgi, w metal, w liczbę w trupie ciało, temu się tylko udało przywłaszczyć część twej potęgi*... – rozbiegane myśli usilnie szukały jakiejś alternatywy. I znalazły ją w najskrytszych zakamarkach nienawiści Adama. Owładnęła nim irracjonalna myśl doszczętnego unicestwienia swego istnienia. Postanowił odebrać sobie życie w podobny sposób, w jaki doprowadził do śmierci Elzy – wykorzystując właściwości Animatora. 13. W jednej chwili chwycił naczynie oburącz i gwałtownie przyciągnął je do tułowia, po czym w mgnieniu oka zamachnął się, ciskając z całych sił kryształowym Animatorem o ścianę. Zanim naczynie doskonałe dotarło do twardej powierzchni ściany, zdążyło aktywować proces transformacji. Adam ponownie zaczął żyć w całej rozciągłości przestrzeni Wszechświata, wewnątrz Animatora boskości. Ostatni raz zobaczył twarz Elzy. Gdy odnalazł pojedynczą łzę na jej policzku, powiedziała: – Mogliśmy żyć – i zgasła wraz ze świadomością Adama.

- numer 3/09

99


Tomasz Orlicz

opowiadanie

14. Żadna z aten nie zdołała w jakikolwiek sposób zareagować na zdarzenia rozgrywające się w salonie. Nie były zaprogramowane na ewentualność samobójstwa właściciela. Nie potrafiły też namierzyć agresora – nie tym razem. Kruchy kryształ ciemnomiodowego naczynia roztrzaskał się na tysiące drobin. Agawa odczuła, że wokół rozpryskujących się we wszystkie strony szkiełek narasta pole pierwotnej rzeczywistości, na ułamek sekundy zjawisko nie z tego świata ponownie otwierało się tylko dla niej. Na taką chwilę czekała od trzech tysięcy lat – od pierwszej uświadomionej myśli, która zrodziła się w ziarenku pramatki, przypadkiem wrzuconym do naczynia doskonałego jeszcze na Palladiusie V. Pomyślała o Adamie. Biedny człowiek. Nie wykorzystał danej mu szansy wypełnienia mesjanistycznej misji. Nie był też w stanie zauważyć halucynogennego fluidu roślin, który – po uprzednim rozplenieniu się agaw na całej planecie – bezgłośnie kazał pozabijać się wzajemnie twórcom Animatora. Był pierwszym, który nie rozumiał jak on działa i zatańczył dokładnie tak, jak chciała tego pasożytnicza agawa. Już wiedziała, że ma ochotę na więcej, że jest w stanie połknąć kolejny miliard dusz. Wystarczyło jedynie dobrze rozegrać jeszcze jedną partyjkę jakże przyjemnej gierki, tym razem pośród ludzi. A potem ruszy dalej... Aż w końcu dotrze do siedliska Przedwiecznych. Natychmiast wniknęła jaźnią w strukturę zjawiska. Dwadzieścia sześć wymiarów nowego świata przywitało ją wszechobecnym, intensywnym światłem. Wiedziała, że na jakiekolwiek działanie ma niewiele czasu, więc niezwłocznie wprowadziła ostateczne korekty. 15.

– Nie tym razem – odpowiedział po chwili, walcząc z zadyszką jak po biegu na sto metrów. – Śniło mi się, że mam roślinę, która przemawia do mnie takim ujmującym, aksamitnym głosem. Miała nawet imię, Elza. I prosiła mnie... Nie, ona błagała mnie, żebym ją uwolnił, że niby jest uwięziona w strukturze nieruchomej zieleni. – Jesteś taki szlachetny. – Nie przestając się uśmiechać, zaczęła wodzić opuszkami palców po twarzy męża. Wiedziała, że ten gest powinien uspokoić nerwy Adama. – Nawet w snach wybawiasz z łap niedobrych oprawców nieszczęśliwe księżniczki. Jesteś kochany. Ułożyli się twarz przy twarzy. Adam, wpatrzony w szmaragdową zieleń oczu żony, uciszył rozbiegane myśli i odwzajemnił uśmiech Agi. – A więc tym razem nie było ośleonów? – spytała, całując go czule w przymkniętą powiekę. – Nie. Na szczęście, tym razem durne ośleony dały mi spokój. Ale nadal uważam, że za wszystkie te realistyczne sny odpowiedzialny jest twój Animator boskości. Obiecałaś, że się go pozbędziesz... – Jutro już go nie będzie – zapewniła Aga, dodając rozkazującym tonem: – A teraz śpij, mój szlachetny patrioto. Nie zapominaj, że czeka cię bardzo ważne spotkanie w Departamencie Obrony. Nieczęsto podejmuje się decyzje o użyciu broni masowego rażenia. Musisz być wypoczęty. Niech ci się przyśnią najcudowniejsze kwiaty z Darewquen. Czternasty prezydent Rzeczypospolitej Polskiej ucałował żonę w usta. Po niespełna minucie zasnął, otoczony miodowym bukietem zapachów Żywej Agawy i jaśminu. Przez resztę nocy nie nawiedził go już żaden koszmar. C.D.N. * Treści domniemanych mantr są luźnymi kompilacjami utworów Adama Mickiewicza.

– Aga...?! – zbudzony sennym koszmarem poderwał się nerwowo z posłania i po omacku odszukał dłoń żony. – Znów dopadły cię ośleony – stwierdziła, zapalając nocną lampkę, po czym przesłała wystraszonemu Adamowi łagodny uśmiech.

100

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


QFANT.PL

- numer 3/09

101


Marcin Rusnak

opowiadanie

DOWNBYLAW - Dziecko Boga

102

Opowiadanie zdobyło grand prix w pierwszej edycji konkursu literackiego o Platynowy Kałamarz. I Konkurs Literacki o Platynowy Kałamarz narodził się wraz z pomysłem pobudzenia do życia jednego, małego forum dyskusyjnego. O tej inicjatywie został poinformowany właściciel portalu, przy którym funkcjonuje forum. Niedługo potem administracja zabrała się, z błogosławieństwem firmy Micro Project, do organizacji, co – jak się okazało – nie było takie proste. Nie udało się uniknąć niedociągnięć: regulamin nie dla wszystkich był zrozumiały, terminy nie zostały dotrzymane. Dzięki tym wszystkim, niekoniecznie pozytywnym, aspektom udało się wyciągnąć wnioski, które umożliwią zorganizowanie kolejnego konkursu już bez ryzyka popełnienia tych samych błędów. Konkurs o Platynowy Kałamarz ma odbywać się co rok, najprawdopodobniej, tak jak za pierwszym razem - w dwóch kategoriach: poetyckiej i prozatorskiej. Miłym zaskoczeniem dla organizatorów była liczba nadesłanych tekstów. Do kategorii prozatorskiej nadesłano ponad siedemdziesiąt opowiadań, do poetyckiej o wiele więcej. Liczba prac może nie jest powalająca, ale należy wziąć pod uwagę, że konkursu nie organizowało żadne duże wydawnictwo czy szeroko znany portal literacki. Właściwie była to pewna próba – mimo wszystko zakończona sukcesem, który zachęcił do kontynuowania projektu. Inną sprawą była jakość nadesłanych prac. Część jurorów miała bardzo podobne opinie na ich temat, głównym zarzutem była przeciętność nadesłanych tekstów. Bardzo starannie zostały wybrane te prace, które się czymś wyróżniały. Z wyborem czołówki nie było większego kłopotu. Problem pojawił się przy uszeregowaniu jej na podium. Miejmy nadzieję, że w następnym konkursie będzie o wiele więcej tekstów pretendujących do czołówki. Ogromne podziękowania należą się Panu Konradowi T. Lewandowskiemu, który zgodził się wejść w skład jury. Dziękujemy również Panu Stefanowi Dardzie, który nie dość, że był jednym z jurorów, to jeszcze stanowił nieocenioną pomoc w organizacji

pracy całego jury oraz ufundował dwa dodatkowe wyróżnienia dla uczestników konkursu. Podziękować też trzeba kwartalnikowi „Qfant”, który sponsorował część nagród i zgodził się na publikację zwycięskiego tekstu.

Prolog W ciągu kilku kolejnych tygodni wiele razy przeklinałem chwilę, w której Izekesz poczęstował mnie swoim winem. Tak naprawdę jednak to, co się wydarzyło później, nie było jego winą, nie było też moją; nie było nawet winą opróżnionego przez nas bukłaka. Ciśnie mi się na usta, że winny wszystkiemu był Bóg, ale nie jestem wcale pewien, czy wciąż wierzę w Jego istnienie. Niech więc będzie los. Winny był los. Ten sam los, który czterysta osiemdziesiąt trzy dni wcześniej odebrał mi moją kochaną Tanar i naszą małą Tanesz. Od Izekesza wracałem lekkim krokiem, radując się wilgotnym wiatrem znad rzeki. Gwiazdy skrzyły się na niebie tak jasno, jakby znajdowały się na wyciągnięcie ręki, a piasek pod moimi sandałami chrzęścił cicho. Daktylowe wino odegnało wszelkie troski. Wszedłem do chatki bezszelestnie, wpuszczając do środka światło księżyca, szelest trzciny i chłodne, nocne powietrze. Obmyłem twarz nad misą, zrzuciłem szatę i wsunąłem się pod koc z aramejskiej wełny. Sameia mruknęła i przeciągnęła się jak kotka, gdy ją objąłem. Pocałowałem ją w ramię, później w szyję, a gdy obróciła się w moją stronę, zacząłem błądzić językiem po jej cudownych piersiach. Jej uda przesunęły się wolno i namiętnie po moich biodrach i po chwili delikatnych pieszczot rzuciliśmy się na łeb, na szyję ku słodyczy i zapomnieniu. Opadliśmy na posłanie jakiś czas później, spoceni i szczęśliwi. Kręciło mi się w głowie i z trudem mogłem zebrać myśli. – Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię – bełkotałem. Język plątał mi się nieco, ale bardzo chcia-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dziecko Boga łem, żeby zdawała sobie sprawę z moich uczuć. Zamknęła mi usta pocałunkiem. Jej włosy otuliły moją twarz jedwabnym kloszem o woni fig. – Pójdę zobaczyć, czy Tanesz śpi – wykrztusiłem, kiedy wreszcie oderwała swoje wargi od moich. Podniosłem się z posłania. Znieruchomiałem. Zrozumienie przyszło nagle, jakby ktoś wylał mi na głowę misę lodowatej wody. W jednej chwili nie pozostał ślad po upojeniu winem i miłością. Przejrzałem na oczy i przypomniałem sobie, że przede mną leży moja śliczna i młoda Sameia. Tanesz nie żyła od dawna, podobnie jak Tanar. – Sameia, wyba... – zacząłem, ale położyła mi palec na ustach. Uśmiechnęła się i tylko pociągnięcie nosem zdradziło, jak bardzo ją zraniłem. Pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć „nic się nie stało”. Położyłem się i przymknąłem oczy. Za późno było na żal, słowa już uleciały w świat i żyły własnym życiem. Leżałem w mroku, nagle trzeźwy i zawstydzony, bo nie mogłem zapomnieć o przeszłości i oddać Sameii całego siebie, takiego, na jakiego zasługiwała. Część mnie wcale nie chciała zapomnieć i byłem gotów oddać duszę diabłu, byle objąć moją maleńką Tanesz i jeszcze raz spojrzeć w wiecznie uśmiechnięte oczy Tanar. Dzień I Decyzję podjąłem zaraz po przebudzeniu. Ludzie z naszej wioski od lat zaszywali się na pustyni: kapłani – by umartwianiem ciała zasłużyć na zsyłane przez Boga wizje, chłopcy – by podczas rytuału przejścia zmienić się w mężczyzn. Kobiety ponoć czasem znikały w nocy pośród piasków, by od zmór i dżinnów uczyć się tajników cielesnej miłości. Zamierzałem pójść śladem tych ludzi. Pomyślałem, że jeśli zwyczajowe czterdzieści dni osamotnienia nie pomoże, mogę równie dobrze zdechnąć tam, na pustkowiu. Sameia domyśliła się, co zamierzam, kiedy tylko zacząłem się pakować. – Nie odchodź – poprosiła. – Muszę. Dla ciebie. I dla mnie. Przede wszystkim dla mnie. – Proszę cię, Karisz. – Wybacz mi. Najgorsze miało nastąpić dopiero, gdy byłem

QFANT.PL

gotowy do drogi. Padła mi wtedy do nóg i zaczęła płakać. – Błagam cię, Karisz. Zostań ze mną. Nie odchodź! Zrobię, cokolwiek zechcesz. Zmienię imię. Nie będę już Sameią, będę twoją Tanar. Dam ci córkę i będziemy szczęśliwi. Proszę cię! Mogę cię uczynić szczęśliwym, tylko mi pozwól. Daj mi szansę. Z trudem rozpoznawałem jej słowa, wtykane pomiędzy jęki i szloch. Objąłem ją czule i trzymałem przy sobie, trzęsącą się z rozpaczy. Łzy cały czas jeszcze płynęły wolno po jej policzkach, kiedy pomogłem jej usiąść na skraju łóżka i pocałowałem w czoło. – Wrócę do ciebie – zapewniłem. Następnie wyszedłem na słońce i, owinąwszy głowę białą chustą, ruszyłem przed siebie. Nikt mnie nie zatrzymał, gdy opuszczałem wioskę, znacząc swój szlak odciskami sandałów i ściskanego w dłoni kostura. Nie obejrzałem się, choć czułem na karku spojrzenie Sameii. Minęła może godzina, gdy wioska została daleko za moimi plecami. Wokół rozciągały się płaskie, popielate bezdroża, nakrapiane samotnymi brunatnymi skałami. Było jeszcze wcześnie, ale piasek wpadający do sandałów szybko się nagrzewał. Nim słońce zbliżyło się do zenitu, znalazłem większy głaz i skryłem się w rzucanym przez niego cieniu. Wypiłem nieco wody z bukłaka, nie dość jednak, by ugasić pragnienie. Żar w gardle i susza w ustach – oto czego potrzebowałem, by oderwać myśli od tematów, którymi nie chciałem się póki co zajmować. Przesuwałem się wraz z cieniem, przesypiając pół godziny, niekiedy kwadrans, budząc się, ilekroć mordercze promienie padały na moją skórę. Dotrwałem w ten sposób do godziny szóstej. Upał zelżał na tyle, by dalsza wędrówka miała sens. Nie zamierzałem iść nigdzie daleko, wiedziałem bowiem, że najpóźniej za dziesięć godzin trafię pomiędzy więcej skał, tam zaś znajdę wodę i pożywienie – korzonki, myszy, węże. Szukałem odosobnienia i udręki ciała, nie śmierci. Zatrzymałem się na noc przy innej skale. Nie miałem drewna ani żadnego paliwa, wykopałem więc przy samym głazie dół głęboki na blisko sto-

- numer 3/09

103


opowiadanie

Marcin Rusnak pę. Ułożyłem się w nim i otuliłem szczelnie szatą. Nagrzany słońcem kamień miał mi zapewnić ciepło, a dół chronić mnie przed wiatrem. Obudziłem się w środku nocy. Otworzyłem zaspane oczy i zadrżałem, widząc stojącą nade mną postać. Chmury, jak na złość, przesłoniły akurat księżyc oraz najjaśniejsze gwiazdy, mogłem więc dostrzec tylko czarny zarys sylwetki, która znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Zastanawiałem się, czego chce ów nieznajomy i czy zdążę sięgnąć po kostur, jeśli spróbuje mnie zaatakować. Nie atakował jednak; stał tylko w bezruchu, jakby uważnie mnie obserwował. Włosy zjeżyły mi się na karku. Niespodziewanie poczułem w nogach jakiś ruch. Wąż!, zrozumiałem i zareagowałem szybciej, niż zdążyłem pomyśleć. Poderwałem się z miejsca, odczołgując się czym prędzej z wykopanej za dnia dziury. Odetchnąłem z ulgą, gdy usłyszałem cichy pisk i dostrzegłem zarys okrągłego ciałka pustynnej myszy. Obróciłem głowę, ale nieznajomego już nie było, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Rozejrzałem się wokół, ale jak okiem sięgnąć widać

było tylko piach i skały. Chwilę później ułożyłem się ponownie pod głazem, ale byłem zbyt roztrzęsiony, by zapaść w sen. Doczekałem świtu i ruszyłem w dalszą drogę. Dzień III Obudziłem się spokojny i wyciszony. Poprzedniego wieczoru dotarłem do miejsca zwanego Zębami – płaskiego, kamienistego pustkowia pełnego koślawych skał, dających dużo cienia. Spod jednej z nich wypływał strumyk czystej, lodowatej wody. W paru miejscach ze spękanej ziemi wyrastały karłowate krzewy, które miały mnóstwo cierni, i pędy pokryte woskiem; gdzie indziej sterczały pionowo grube, postrzępione liście aloesu. Nie byłem zziębnięty, ale leżałem przez pewien czas w błogim bezruchu, rozkoszując się promieniami słońca wtłaczającymi ciepło z powrotem w moje ciało. Przyjemność nie trwała jednak długo – zaraz powróciło dziwne uczucie, które towarzyszyło mi przez cały poprzedni dzień. Byłem pewien, że ktoś mnie obserwuje. Otarłem twarz z ziaren piasku naniesionych

rys. Tomasz Chistowski

104

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dziecko Boga przez wiatr i otworzyłem oczy. Nie musiałem daleko szukać. Nieznajomy siedział zaledwie parę kroków ode mnie, na niewysokim, wygodnym głazie, którego – mógłbym przysiąc – poprzedniego dnia tam nie było. Musiałem osłonić oczy przed rażącym słońcem, żeby móc mu się przyjrzeć. Był mniej więcej mojego wzrostu, ani wysoki, ani niski. Szczupły, o czarnych włosach i policzkach bez śladu zarostu, ubrany w gładką szarą szatę. Miał cerę, jakiej jeszcze nie widziałem. Mieszkańcy mojej wioski mieli skórę miodowobrązową, a na zachodzie i południu żyły ponoć ludy czarne jak smoła. Nieznajomy miał skórę jasną jak wyblakłe w słońcu kości. – Kim jesteś? – zapytałem niepewnie. Jego czarne oczy badały mnie z zaciekawieniem, jakbym był nieznanym gatunkiem pustynnego gryzonia. – Trywialne – odrzekł, skrzywiwszy się z niesmakiem. Jego odpowiedź zbiła mnie zupełnie z tropu. – Co takiego? – Twoje pytanie było jednym z najgłupszych, jakie można zadać. Jeszcze brakowało, żebyś spytał, jak się tu znalazłem. Spojrzałem na niego bez zrozumienia. Czy to mógł być jeden z ludzi, którzy całe lata temu odeszli na pustkowie i nie wrócili? W jego słowach pobrzmiewała szaleńcza nuta, ale doskonała szata kazała sądzić, że nie przeżył tu ani dnia więcej niż ja. – Kontynuując – podjął nieznajomy, kwitując łagodnym uśmiechem głupawy wyraz na mojej twarzy – do trafniejszych pytań należałyby: „czego ode mnie chcesz?”, albo „czemu mi się przyglądasz od trzech dni?”, albo „w czym mogę służyć, panie mój i władco?”. Nie będę ukrywał, iż ostatnia możliwość nie dość, że sprawiłaby mi nielichą przyjemność, to uprościłaby wiele spraw. Nic nie rozumiałem. Póki co uznałem jednak, że nieznajomy jest niegroźny. Pod ręką miałem mój kostur, podczas gdy on wydawał się być bez broni. – Przyglądasz mi się od trzech dni? – bąknąłem. – Żałosne – oznajmił nieznajomy, kryjąc twarz w dłoniach. – Lubisz dźwięk swojego głosu tak bardzo, że wszystko powtarzasz, czy jesteś zwyczajnie głupi?

QFANT.PL

Stanęły mi w pamięci przebyte w ciągu ostatnich dni całe połacie gładkiej pustyni, gdzie sięgałem wzrokiem na całe kilometry wokół. Niemożliwe, żeby obcy faktycznie cały czas mnie obserwował. Chciałem otworzyć usta i napomknąć o tym, ale on mnie uprzedził. – Nie – pogroził mi palcem. – Tylko nie to. Nie korzystaj z tego słowa. Przez najbliższy czas słowo „niemożliwe” przestaje dla ciebie istnieć. A teraz do rzeczy, bo nie mam wiele czasu. Imię. – Co? – zgłupiałem po raz kolejny. – Imię. To jak na ciebie wołają. No, wiesz: Ishmael, Abraham, Gamoń, Świnia-Brodząca-Po-Pysk-W-Łajnie. Coś takiego. – Nazywam się Karisz. Pokręcił głową, utkwiwszy wzrok w niebie, jakby próbując sobie coś przypomnieć. Po chwili dał za wygraną. – Dobra, niech będzie Karisz. Co tam. Twój ojciec, mam rozumieć jest cieślą? – Mój ojciec? – zapytałem, zaskoczony. Pospieszyłem jednak z odpowiedzią, chcąc uprzedzić kolejną serię złośliwości. – Nie żyje. Był budowniczym. Wybudował wszystkie studnie w naszej wiosce. – Budowniczy studni, co? W dodatku trup. – nieznajomy, znowu się skrzywił. – No nic, niezły burdel. Coś wymyślimy. Bywaj, Karisz. Spotkamy się jeszcze. Podniósł się, obrócił na pięcie i poszedł przed siebie. – Zaczekaj! – zawołałem. Zerknął przez ramię. – Kim jesteś? – A ten dalej swoje. Możesz mówić mi Baal-gaber. – Ale kim jesteś? Zaśmiał się serdecznie, zanim odpowiedział: – Diabłem. Przecież to oczywiste. Powiew wiatru sypnął mi w twarz piaskiem naniesionym na skałę. Zasłoniłem oczy tylko ma moment, ale gdy opuściłem rękę, Baal-gabera już nigdzie nie było. Zniknął. Podobnie jak niewielki, wygodny głaz, na którym siedział. Jedno słowo cisnęło mi się na usta, ale – zgodnie z sugestią diabła – milczałem uparcie. Dzień VII Kolejne dni upływały mi w powolnym, powta-

- numer 3/09

105


opowiadanie

Marcin Rusnak

106

rzalnym rytmie. Z rana wylegiwałem się na słońcu, by wygnać z kości chłód minionej nocy, później piłem wodę ze strumienia i przeszukiwałem zastawione poprzedniego dnia wnyki. Zazwyczaj w którejś z prowizorycznych pułapek znajdowałem mysz albo jaszczurkę, kiedy indziej raczyłem się korzonkami nielicznych obecnych w okolicy roślin; raz znalazłem przepiórcze gniazdo i wyssałem kilkanaście jajeczek. Czasami przed południem wyruszałem na mały spacer w poszukiwaniu grzejących się na kamieniach węży i dwa razy wróciłem z upolowanym posiłkiem. Nie potrzebowałem dużo jedzenia, bo i moja aktywność ograniczała się do minimum – większość dnia spędzałem w cieniu, leżąc i rozmyślając. Jedzenie nie było problemem, podobnie jak i woda do picia. Zaczęła mi natomiast – choć nie od razu się do tego przed sobą przyznałem – doskwierać samotność. Dwa razy złapałem się na tym, że zacząłem rozmawiać sam ze sobą. Diabeł nie pojawił się więcej i powoli skłonny byłem przyznać, że zwyczajnie mi się przyśnił. Wycieńczenie i zbyt dużo słońca – taka mieszanka mogła zaowocować delikatnymi omamami. – Jasne. Delikatnymi omamami – odezwał się głos za moimi plecami. Poderwałem się z miejsca, jakby mi ktoś pod zadkiem rozpalił ognisko, i ujrzałem Baal-gabera rozwalonego na znajomym kamieniu. Szatę miał tym razem czarną, a na jego piersi lśnił w słońcu złoty łańcuch. Siedział w pełnym słońcu, ale na jego czole nie było widać choćby kropli potu. Wstał i zbliżył się do mnie na odległość dwóch kroków. Dopiero wtedy zauważyłem, co trzyma w dłoni, i nagle usta pełne miałem śliny. Diabeł obracał w palcach olbrzymią, sinopurpurową figę. Z łatwością wyobraziłem sobie, jak cudownie byłoby zatopić zęby w jej twardym, soczystym miąższu. – Jesteś przywidzeniem – powiedziałem na wpół do Baal-gabera, na wpół do trzymanej przez niego figi. W jednej chwili wlepiałem oczy w owoc, w drugiej trzymałem się za nos, który bolał jak po uderzeniu kowalskim młotem. Pięść diabła w zetknięciu z moją twarzą wydawała się wyjątkowo rzeczywista. – Czemu żeś to zrobił, do cholery?! – rykną-

łem. – Żeby uniknąć żmudnego procesu udowadniania własnej egzystencji. Dalej uważasz, że jestem przywidzeniem? – Czego ode mnie chcesz? – odparłem. – No! – diabeł podrzucił figę wysoko w górę i zatarł ręce z radością. – Nareszcie do czegoś dochodzimy. Na początek chciałbym zaproponować ci ten oto owoc. Wiem, że nie jadasz tu najlepiej, a on – wystawił rękę w moją stronę i złapał spadającą figę. Miałem ją na wyciągnięcie ręki – jest pyszny. – Jesteś kompletnie szalony! Najpierw mnie bijesz, a teraz chcesz, żebym wziął to od ciebie? – Pobudka! – Baal-gaber pomachał do mnie obiema rękami, jakbym go nie widział. – Jestem diabłem! To oczywiste, że jestem szalony! – Daj mi spokój – odparłem i odwróciłem się do niego plecami. Obszedł mnie niedużym łukiem i jeszcze raz wystawił owoc w moją stronę. Tym razem wyszczerzył zęby w uśmiechu, który w założeniu chyba miał być przepraszający. – Na zgodę? – zaproponował, machając mi przed twarzą figą. Wziąłem ją do ręki, zamachnąłem się i z całej siły posłałem owoc kilkadziesiąt kroków od siebie. Usłyszałem westchnienie, a gdy obróciłem się z powrotem w stronę diabła, Baal-gabera już nie było. Dzień XIII W nocy miałem paskudny sen. Śniło mi się, że siedzimy we dwójkę przy ognisku – diabeł i ja. Wokół nas cisza, nad głowami niebo z tysiącem gwiazd. Jakiś głos powtarzał mi: „To dzisiaj. Dzisiaj jest noc wyznań”, a ja wiedziałem, że palące się pędy szybko zaczną dogasać, na wschodzie zaś wykwitnie różowawy blask nadchodzącego dnia. Nie miałem wiele czasu, a jedynym słuchaczem na podorędziu był diabeł. Wiedziałem, o czym miałem mówić. O Tanar i Tanesz. O tym, jak za nimi tęskniłem. O tym, że wciąż nie wyobrażałem sobie życia bez nich. O tym, że nie pamiętałem już, jak to jest nie czuć bólu w sercu. Jednak kiedy otworzyłem usta, diabeł posłuchał słowa lub dwóch i zasnął jak na zawołanie. Nie zdążyłem mrugnąć, a nocną ciszę już rozrywało na strzępy jego nosowe pochrapywanie. Chciałem

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dziecko Boga wyciągnąć do niego dłoń, potrząsnąć nim i obudzić, ale czułem, jak piasek ucieka mi spod stóp, a ja sam zapadam się, najpierw po kolana, później po pas. Paniczny strach nie pozwalał mi się odezwać, aż w końcu zginąłem pod... Obudziłem się. Słońce nie wzeszło jeszcze, a pomiędzy skałami zalegały wstęgi rzadkiej mgły. Cały trząsłem się z zimna – przemarznięty do szpiku kości po wyjątkowo chłodnej nocy i w szacie wilgotnej od wszędobylskiej mgły. Czekało mnie jeszcze parę godzin szarówki, nim na niebie pojawi się słońce i wraz z nim błogosławione ciepło. – Rześki poranek – usłyszałem głos diabła. Spojrzałem w jego stronę i zaraz tego pożałowałem. Baal-gaber siedział na krześle wyłożonym koźlęcą skórą, opatulony w gruby brunatny kożuch i pociągał z niewielkiego ceramicznego kieliszka. Na domiar złego, zawartość kieliszka parowała i roztaczała wokół woń alkoholu. – Pierwszorzędny arak – rzekł diabeł, biorąc kolejny łyk i oblizując z lubością wargi. Dopiero wtedy spojrzał na mnie, trzęsącego się i szczękającego zębami. Perfidnie udawał zaskoczonego. – Powiedziałbym: dobry Boże!, ale szefostwo by na mnie krzywo patrzyło. No więc raczej: niech mnie diabli! – zachichotał, wyraźnie zadowolony z własnego żartu. – Jak ty wyglądasz?! Podniosłem się i podszedłem bliżej. Liczyłem na to, że ta odrobina ruchu mnie rozgrzeje, ale efekt był wręcz odwrotny – dopiero kiedy wstałem z ziemi, poczułem delikatny powiew wiatru wdzierającego się pod szatę. – Proszę. Napij się – zaoferował diabeł. W jego dłoni dosłownie znikąd pojawił się identyczny kieliszek. Zajrzałem do niego ostrożnie, po czym zachęcony przez Baal-gabera wlałem całą zawartość do gardła. Przyjemne ciepło objęło moje usta i gardło, ale nie było go dość, by naprawdę dotrzeć do wnętrza. Diabeł pochwycił moje spojrzenie, gdy zerknąłem na jego – rzecz jasna, pełny – kieliszek i ponownie zachichotał. – Więcej? – kusił słodkim głosem. Było mi paskudnie zimno i byłem pewien, że choćby jedna jeszcze porcja trunku pomogłaby mi doczekać słońca. Niemniej jednak prawie słyszałem czające się gdzieś wielkie „ale”. – Czego chcesz w zamian? – zapytałem. – Ja? – oburzył się. – Czemu miałbym czegoś

QFANT.PL

chcieć? To nie moja domena, lecz twojego Boga. To on ciągle czegoś chce. Ja po prostu... oferuję moją przyjaźń. Kieliszek w mojej dłoni znów stał się pełen. Czułem przez kamionkę, że arak jest niemal wrzący, ale z zimna nie byłem w stanie trzeźwo myśleć. Wlałem alkohol do gardła i zacząłem gwałtownie kaszleć. Był gorętszy niż wcześniej i mocniejszy. A jednak pomógł: czułem, jak ustępują dreszcze i zęby przestają obijać się o siebie. – To może być początek pięknej przyjaźni – powiedział diabeł. Nim się zorientowałem, kieliszek znów miałem pełny. Uniosłem go do ust, ale na moment przed wypiciem pochwyciłem spojrzenie Baal-gabera. Wesołe spojrzenie. Cwane. Wtedy zauważyłem, że on nie pije. Odsunąłem kieliszek od ust. – Myślałem o tobie – odezwał się natychmiast, jakby próbował skierować moje myśli na inny tor. – Zrobiło mi się przykro, kiedy pomyślałem, że mój przyjaciel Karisz musi cierpieć tu głód, chłód i niewygody. Arak pity na pusty żołądek szybko uderzył mi do głowy. Przemknęło mi nawet przez myśl, że może Baal-gaber nie jest taki zły. W końcu zadbał o to, żebym się rozgrzał, gdy było mi to najbardziej potrzebne. – Rozumiem twój plan z umartwianiem się – zapewnił diabeł – i popieram go w zupełności. Nie widzę jednak przeszkód, by nie wprowadzić w nim pewnych... nieistotnych zmian. Już samotność musi ci doskwierać. Ciężko żyje się o wodzie i korzonkach. Sen pod gołym niebem to właściwie też nic miłego. Oj, przyjacielu, niełatwą obrałeś drogę. Mówiąc ostatnie słowa objął mnie poufale ramieniem. Pomyślałem gorzko, że diabeł myśli o mnie więcej niż ludzie z mojej wioski. Czy Sameia zadbała o to, abym miał ciepłe szaty? Czy myślała o mnie i o cierpieniach jakie – z myślą o niej przecież – przeżywałem? Przypomniałem sobie o araku stygnącym w kieliszku i pociągnąłem do dna. Aż mnie otrzepało, ale poczułem się jakoś lepiej. – Mogę ci pomóc – powiedział do mnie diabeł, dźgając mnie po przyjacielsku palcem w pierś, jak starszy brat. – Musisz tylko dać sobie pomóc! Chcesz cieplejsze szaty? Będziesz je miał! Chcesz koc? Nie ma sprawy! Ba, jeśli zechcesz – a to przecież nic takiego, wszak chodzi o medytację i kon-

- numer 3/09

107


opowiadanie

Marcin Rusnak templację, ciało wcale nie musi cierpieć – możemy rozłożyć ci tutaj namiot z jasnego płótna. Słowo powiesz, a twój przyjaciel Baal-gaber zrobi dla ciebie wszystko. A teraz do dzioba, napij się ze swoim druhem. Kolejny kieliszek powędrował w dół gardła. Kręciło mi się trochę w głowie, ale przyjemne ciepło panowało we mnie niepodzielnie. Spostrzegłem, że siedzę na ziemi, podniosłem się więc, zachwiałem, zamrugałem gwałtownie i skupiłem wzrok na twarzy siedzącego przede mną diabła. – Jesteś... – bardziej wybełkotałem niż powiedziałem. – Jesteś... – Twoim przyjacielem – uzupełnił diabeł, znów klepiąc mnie po ramieniu. – Twoim przyjacielem. Wystarczy, że to powiesz – uśmiechnął się do mnie zachęcająco. v Jesteś... – powtórzyłem. Uniósł brwi i nachylił się w moją stronę, czekając na słowa, które wyjdą z moich ust. – Jesteś... niezła... szuja. Zachwiałem się i tym razem już nie przytrzymał mnie w pionie. Padłem na ziemię i, czknąwszy, zacząłem odpływać w sen. – Dzięki... za... arak – wymruczałem, ale nie wiem, czy mnie słyszał. Moment później spałem smacznie w promieniach wschodzącego słońca. Dzień XXIII Sen powtarzał się prawie co noc. Za każdym razem scenariusz był ten sam: głos nakazujący pośpiech i przypominający o „nocy wyznań”, moja opowieść o Tanar i Tanesz, zasypiający ze znudzenia diabeł i ja sam wciągany pod piasek. Za każdym razem budziłem się rano zniechęcony i podenerwowany. Ogarniało mnie poczucie beznadziei, wrażenie, że czas mija, a ja tkwię w miejscu i nie posuwam się ani o krok do przodu. Diabeł pojawił się w międzyczasie parę razy. Kusił mnie na wiele sposobów: oferując jadło, gdy przez cały dzień nic nie znalazłem; koc, gdy zapadł już zmrok, a po pustyni szalał lodowaty wiatr; drewno, bym mógł rozpalić ognisko. Robił to jednak bez przekonania – jakby musiał, ale osobiście nie wierzył w sens przedsięwzięcia. Tego dnia pojawił się znienacka – jak zawsze – ale próżno szukałem wesołych ogników w jego oczach. Był poważny, powściągliwy, zdystansowa-

108

ny.

– Chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać – powiedział. Zmiana zaszła nie tylko w jego zachowaniu, ale i wyglądzie. Miał na sobie szarą szatę bogato zdobioną srebrnymi i złotymi nićmi. Sprawiał wrażenie wyższego i lepiej zbudowanego niż wcześniej. Trzymał się prosto, z nieco zadartą głową – prezentował się... majestatycznie, to chyba najlepsze określenie. Nie pomyślałem nawet, żeby mu odmówić. Zaprowadził mnie nad strumień, po czym poprosił, żebym pochylił się nad nim. Gdy ujrzałem siebie w tafli wody, zaniemówiłem. Moje odbicie miało na sobie identyczną szatę jak diabeł. Spojrzałem po sobie i zobaczyłem, że faktycznie noszę takie samo ubranie co Baal-gaber. Było zupełnie inne niż sztywne i szorstkie tkaniny, do których przywykłem. Materiał był niesamowicie lekki i tak miły w dotyku, że samo noszenie takiej szaty musiało być bardzo przyjemne. Już chciałem powiedzieć, że to niemożliwe, ale ugryzłem się w język. – To nie wszystko – powiedział diabeł i wskazał dłonią za moje plecy. – Spójrz tam. Powiodłem wzrokiem za jego gestem i ujrzałem długi stół zastawiony jadłem. Mnóstwo tam było wystawnych potraw: przepiórcze skrzydełka na zimno; ryba siekana z warzywami; wciąż parujące kurczęce udka o złotobrązowej skórce; mięso wołu, baranie i wieprzowe – w sosie, z grzybami, oprószone ziołami; placki daktylowe. Obok dań stały wina w złotych dzbanach, wszystkie tak schłodzone, że ścianki naczyń były wilgotne i pokryte jakby parą. Ledwo byłem w stanie ustać na nogach, widząc takie bogactwo, mając zaś w żołądku tylko nędzne wspomnienie zjedzonego poprzedniego dnia węża. Z trudem opanowałem chęć rzucenia się na te wszystkie cuda. Z jeszcze większym oderwałem od nich wzrok. Czułem, jak ślina ścieka mi po brodzie, ale nie byłem w stanie nic na to poradzić. Sam zapach tych wszystkich mięs przemieszany z wonią grzybów, imbiru, kolendry, gałki muszkatołowej i bazylii wystarczył, by pozbawić mnie zmysłów. Przeniosłem w końcu spojrzenie na diabła. Stał obrócony do mnie plecami i gładził opuszkami palców idealnie gładką kamienną ścianę. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że jesteśmy w pomieszczeniu. Przez okna wciąż widziałem pustynię – te same skały zwane Zębami – ale wszystkie moje

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dziecko Boga zmysły zgadzały się, że od piasków, wiatru i skwaru dzielą mnie teraz grube, chłodne ściany z olbrzymich kamiennych bloków. W życiu nie widziałem takiej budowli. Na posadzce leżał puszysty dywan, który uginał się miękko pod naciskiem moich stóp. Pod ścianą stał długi, niski mebel, obity czerwonym materiałem, i na niego wskazał teraz Baal-gaber. – To szezlong. Połóż się – zaproponował. Uczyniłem, jak prosił, zupełnie ogłupiały od otaczającego mnie przepychu. Z początku nie wiedziałem jak, ale zaraz znalazłem dogodną pozycję. Diabeł klasnął w dłonie. Do pomieszczenia nie tyle weszły, ile wpłynęły trzy kobiety. Wszystkie były smukłe i młode, ubrane w zwiewne szaty, przez które prześwitywały ich cudownie kobiece kształty. Stanęły przede mną – śliczne, zmysłowe, zalotnie uśmiechnięte – i zaczęły tańczyć. Z odrobiną wstydu i ogromną dozą rozkoszy patrzyłem jak kręcą biodrami, jak spomiędzy cieniutkich szat i złotych frędzli raz po raz migają mi ich gładkie łydki, ramiona, brzuchy, plecy, dekolty, uda – niemal całe nagie ciała barwy palonego cukru. Ogarniało mnie coraz większe podniecenie. Kiedy jedna z nich włożyła palec do ust i przygryzła go lekko zębami, a pozostałe dwie objęły się i zaczęły pieścić nawzajem po piersiach, jęknąłem przeciągle. – Dość – stęknąłem. – Proszę. Nie przestawały, a mnie jakaś perwersyjna siła nie pozwalała zamknąć oczu ani odwrócić wzroku. Diabeł stanął obok mnie i, nachyliwszy się, szepnął mi do ucha: – To wszystko może być twoje. Wystawne życie, drogie szaty, najsmakowitsze dania oraz kobiety, które spełnią każdą twoją zachciankę, zanim zdążysz powiedzieć choć słowo. Koniec z nędzną wioską i czerpaniem wody ze studni. Koniec z cierpieniem na pustyni. Bogactwo, o jakim innym się nawet nie śniło. Przyjemność, co ja mówię, rozkosz! Rozkosz od teraz do końca twojego długiego i szczęśliwego życia. Wystarczy jeden ukłon. Ukłoń mi się raz, jeden jedyny raz, a to wszystko będzie twoje. Jedna z kobiet siadła na mnie okrakiem, otulona tylko w zwiewną, półprzezroczystą czerwoną tkaninę i zapach fig. Przyłożyła usta do moich ust i położyła swoją dłoń na moim policzku. – Będę twoja, jeśli tylko zechcesz – wymrucza-

QFANT.PL

ła.

Wsunąłem nos w jej bujne, czarne loki i wciągnąłem głęboko powietrze. Figi, zapach fig był wszystkim. Opanował moje zmysły tak, jak uczynił to już kiedyś. Wtedy, gdy po raz pierwszy byłem z Sameią. – Sameia – bąknąłem, czując na szyi pocałunki kobiety. Jej usta były ciepłe, wilgotne i z przyjemnością bym im się oddał. Ale te figi... – Dość! – ryknąłem i odepchnąłem kobietę. Diabeł klasnął w dłonie raz jeszcze i cała trójka wyszła z pomieszczenia bez słowa. – Nie musisz wybierać ich – powiedział, patrząc w ślad za trzema pięknościami. – Chcesz, przyprowadzę ci ją. Sameię. Teraz możesz jej dać coś, czego nikt inny by jej nie dał. Możesz jej ofiarować takie życie, Karisz – powiódł ręką wokół. – Wiesz, że ona na to zasługuje. Wiesz, że ona tego pragnie. Byłem gotów się z nim zgodzić, ale to ostatnie zdanie przypomniało mi coś, co przeżyłem... zdawać by się mogło, całe wieki temu. Ale nie, w rzeczywistości minęły nieco ponad trzy tygodnie. Błagam cię, Karisz. Zostań ze mną. Nie odchodź! Zrobię, cokolwiek zechcesz. Zmienię imię. Nie będę już Sameią, będę twoją Tanar. Dam ci córkę i będziemy szczęśliwi. Sameia nie chciała takiego życia. Chciała mnie i tego, co mieliśmy w naszej wiosce. I dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że chcę tego samego. Pragnąłem naszej chatki, twardego łóżka i zapachu fig. – Nic z tego – odparłem. – Nie chcę bogactwa, nie chcę wina i nie chcę kobiet. Zostaw mnie w spokoju! Wstałem z miejsca, a iluzja pomieszczenia zaczęła rozpadać się na kawałki, rozpływać i rozwiewać – wszystko jednocześnie. Podniosłem leżący u moich stóp kostur i ruszyłem w kierunku zastawionych poprzedniego dnia wnyków. Nie przeszedłem trzech kroków, gdy zatrzymał mnie głos diabła. – Stój! – rozkazał Baal-gaber. Stanął przede mną. Oczy mu gorzały czerwienią, a na twarzy po raz pierwszy pojawił się grymas wściekłości. – Padnij na kolana i oddaj mi pokłon, śmiertelniku. Jestem Baal-gaber i rozkazuję ci uznać moją potęgę! – Nie – odrzekłem, choć sporo mnie to kosz-

- numer 3/09

109


opowiadanie

Marcin Rusnak

110

towało. Diabeł w takiej postaci autentycznie mnie przerażał i nie miałem pojęcia, do czego jest zdolny. Pstryknął palcami, a kostur w mojej dłoni przemienił się w jadowitego węża, którego teraz trzymałem za ogon. Są tacy, którzy w tym momencie by spanikowali i nie można ich za to winić. Jednak w naszej wiosce zawsze trudno było o pożywienie i od lat zajmowałem się polowaniem na węże oraz wybieraniem jaj z wężowych gniazd. Nie bałem się ich bardziej – choć może niesłusznie – niż polnych myszy. Zanim zastanowiłem się, co robię, zamachnąłem się, zakręciłem wężem nad głową i trzasnąłem nim diabła w twarz. Łeb gada trafił Baal-gabera w policzek; klasnęło, jakby go ktoś uderzył z otwartej dłoni. Odrzuciłem węża kilka metrów od nas i stałem w bezruchu, patrząc, jak połowa twarzy diabła czerwienieje. – Uderzyłeś mnie – stwierdził z niedowierzaniem. – Uderzyłeś mnie cholernym wężem! Czułem się pobudzony i dziwnie pewny siebie. Kostury zamieniające się w węże, piękne kobiety i bogate stroje... to wszystko, na co cię stać, diable? Uśmiechnąłem się szeroko i zapytałem: – To co? Na zgodę? Potem wyrżnąłem diabła pięścią w szczękę. Przez następny kwadrans albo coś koło tego tarzaliśmy się po ziemi, szamocząc się ze sobą, okładając pięściami, kopiąc, gryząc, sapiąc i wyzywając się nawzajem od takich i owakich. W końcu odczołgaliśmy się od siebie, z trudem łapiąc powietrze. Miałem pękniętą wargę, wybite dwa zęby, otarte nadgarstki i coś kłuło mnie w płucach, jakbym miał złamane żebro. Diabeł cały czas jeszcze pluł piaskiem, a wokół jego lewego oka szybko wyrastał purpurowy okrąg. Leżeliśmy tak przez minutę, po czym słońce zaczęło nam dokuczać. Baal-gaber niedbałym machnięciem dłoni rozpiął nad nami płachtę namiotu i już w przyjemnym cieniu kontynuowaliśmy powolne odzyskiwanie sił. – Muszę odejść – oznajmił, gdy już uspokoił oddech. – Opuszczę cię na jakiś czas. – Czemu? – zapytałem. Bolały mnie żebra, szczęka i właściwie cała twarz, ale i tak poczułem delikatne ukłucie, gdzieś tam w głębi, kiedy powie-

dział, że odchodzi. – Siła niższa – wzruszył ramionami Baal-gaber. – Do wczoraj sądziliśmy, że jesteś kimś innym, a on... w każdym razie jestem potrzebny gdzie indziej. Ja i mnie podobni. – Sądziliście... – powtórzyłem. – Kim miałem być? Według was. Nie chciał odpowiedzieć. Musiałem długo go namawiać i przekonywać, żeby w końcu mi uległ. – Synem Boga – rzekł ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Zaczerwienił się, chyba ze wstydu. v Co takiego?! Ja?! Synem Boga? Ale... ale jak? – niedowierzanie walczyło u mnie o lepsze z rozbawieniem. Czy można było usłyszeć coś bardziej absurdalnego? – Wystarczyło mnie zapytać. Zaraz bym ci powiedział, jakie ze mnie bóstwo. – Nie wiedzieliśmy dość i działaliśmy po omacku, dobra? – warknął Baal-gaber. – Każdy może się pomylić! Ciągle jeszcze chichotałem, nie mogąc opanować wesołości, kiedy nagle zauważyłem, że diabeł zniknął, zabierając ze sobą namiot. Umilkłem natychmiast. Przez kolejne dni ani razu się nie uśmiechnąłem. Dzień XXX Sen tego dnia przypominał wszystkie poprzednie. Dziwnie się w nim czułem: trochę jakbym był pijany ze zmęczenia. Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie śniło. Oczy mi się kleiły, ogień dogasał, a głos przypominał, że oto nastała noc wyznań. Diabeł siedział obok, gotowy, żeby wysłuchać mojej opowieści. Jak tyle razy wcześniej, zacząłem opowiadać; tym razem jednak, paskudnie zmęczony, pomyliłem się i zamiast o Tanar, zacząłem opowiadać o Sameii. Dopiero po paru zdaniach zauważyłem, że diabeł milczy i słucha uważnie. Mówiłem więc dalej – o Sameii. Ciągnąłem opowieść, aż niebo na wschodzie przybrało kolor błękitu. Diabeł nie przerywał mi, nie zasnął; słuchał, siedząc na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, nachylony w moją stronę. – To dobra historia – Baal-gaber pokiwał głową, gdy skończyłem. – Lepsza niż ta, którą opowiadałeś wcześniej. Ta o żonie i córce – ziewnął wymownie na samo wspomnienie.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dziecko Boga – Czemu niby? – burknąłem urażony. – Czemu? Przecież to oczywiste. Bo... Nie zdążyłem usłyszeć odpowiedzi diabła. Ze snu wyrwał mnie mocny szturchaniec w ramię. Uniosłem głowę i zlepionymi od snu oczyma spojrzałem w twarz Baal-gabera. – Wstawaj – rozkazał. – Szybko. Jesteś w niebezpieczeństwie. Głos miał trzeźwy, suchy, rzeczowy. Sen natychmiast zszedł na plan dalszy, podobnie jak głód, pragnienie i spowodowane zimnem odrętwienie. – Co się dzieje? – Hieny. Są niedaleko i zwęszyły cię. – Jak niedaleko? – Masz pół godziny przewagi. To znaczy miałeś, minutę temu. Szybko pochwyciłem kostur, poprawiłem rzemienie sandałów i opatuliłem się szatą. Było jeszcze ciemno, a ja trząsłem się cały – po części z powodu chłodu, po części z podniecenia. Człowiek miał niewielkie szanse w spotkaniu z dorosłą hieną, ale można było zawsze liczyć na to, że pojedyncze zwierzę pójdzie szukać łatwiejszej zdobyczy.

Jednak wobec stada nie pozostawała choćby iskra nadziei. – Skąd nadchodzą? – Ze wschodu. Pochyliłem się tylko na chwilę, by napić się wody ze strumienia i napełnić bukłak. Diabeł chodził wokół mnie – był wyraźnie zniecierpliwiony. – Mam nadzieję, że to nie jest twój kolejny podstęp – mruknąłem, wstając z klęczek. – Jeśli chcesz, możesz zostać tu i się przekonać. Ruszyłem szybkim tempem, przebierając zawzięcie nogami, diabeł zaś podążał obok mnie. Szybko się zasapałem – miałem nadzieję, że Baal-gaber powie zaraz, że mogę zwolnić, że hieny są daleko, ale nic takiego nie nastąpiło. Mknął ramię w ramię ze mną, zerkając niekiedy za plecy i marszcząc nos, zupełnie jakby mógł wyczuć zapach pogoni. – Przyspieszyły – oświadczył po paru chwilach. – Skąd możesz to wiedzieć?! – warknąłem. Słońce jeszcze nie wzeszło, a ja już zaczynałem się pocić. Nie odpowiedział, ale nie zamierzałem kwestionować jego słów. Przyspieszyłem, choć mięśnie łydek

rys. Tomasz Chistowski

QFANT.PL

- numer 3/09

111


opowiadanie

Marcin Rusnak

112

zaczynały mi pulsować jak chyba nigdy wcześniej. Kiedy słońce pojawiło się wreszcie na niebie, byłem już nieźle umordowany. Musieliśmy znajdować się parę dobrych mil od Zębów – skały były teraz ledwie widocznymi punktami na horyzoncie. – Nie wytrzymam dłużej. Muszę odpocząć – wysapałem i padłem na ziemię. Wypiłem chyba jedną trzecią zawartości bukłaka, wylałem też trochę wody na głowę. Pomyślałem, że słońce zaraz zacznie prażyć tak mocno, że będzie prawie nie do wytrzymania. Siedziałem jednak na środku doskonale płaskiego pustkowia – o cieniu mogłem co najwyżej pomarzyć. – Trzeba iść dalej – przypomniał Baal-gaber, choć wydawało mi się, że odpoczywam ledwie od paru sekund. Nie zdążyłem nawet uspokoić oddechu. W brzuchu ssało mnie z głodu. – No już, wstawaj. Podniosłem się. Nogi mi się trzęsły, ale wyglądało na to, że jeszcze trochę przejdę, zanim do reszty opadnę z sił. Owiązałem głowę chustą z jasnego lnu i pospieszyłem za diabłem. Przestał zerkać za siebie, co uznałem za zły znak. Zupełnie jakby obecność hien wyczuwał tak wyraźnie, że nie potrzebował już patrzeć w ich kierunku. Spojrzałem przez ramię i hen, daleko za nami ujrzałem jakieś poruszające się punkty. Mogło mi się zdawać, bo powietrze zaczynało falować od gorąca. Mogło, ale wcale nie musiało. – Chyba niedługo zrezygnują – powiedziałem bez przekonania – Przecież zaraz zacznie się taki skwar... Baal-gaber nie odpowiedział. Wydawało mi się natomiast, że jeszcze przyspieszył. Zacisnąłem zęby i wytężyłem siły, by dotrzymać mu kroku. Koło południa straciłem zupełnie orientację. Słońce stojące w zenicie biło zabójczymi promieniami po mojej głowie i ramionach. Twarz zlaną miałem potem, a bukłak przewieszony przez ramię był już więcej niż w połowie pusty. Światło odbijało się od piasku i kamieni, raniąc oczy, i już po paru chwilach zgubiłem się – nie wiedziałem w którą stronę idziemy, starałem się tylko trzymać ciemnej sylwetki Baal-gabera. Wystarczyło pół godziny marszu w takich warunkach, a ja poczułem, że przegrywam walkę ze słabością własnego ciała. Zataczałem się już od paru chwil, ale teraz nie zauważyłem nawet, że

tracę równowagę. Upadłem i przez parę sekund przebierałem nogami, jakby część mnie nie zauważyła, że leżę w piasku. – Poddaję się – wybełkotałem. – Masz mnie, diable, osiągnąłeś, co chciałeś. Jestem nikim. Oczy zamglone miałem od potu i łez, szczypały mnie paskudnie i nic nie widziałem. Poczułem na wargach wodę z bukłaka, a ktoś otarł mi twarz chustą. – Nie bądź baba – usłyszałem zniecierpliwiony głos Baal-gabera. – Musisz wstać i ruszyć stąd zad albo posłużysz za żer dla hien. – No i dobrze – wykrztusiłem. Byłem tak przerażająco zmęczony, zgrzany i słaby, że nie było mowy o kontynuowaniu marszu. – Zdechnę tutaj i przynajmniej nareszcie trafię do Tanar i Tanesz. Nareszcie będę z nimi. – Tak. Jasne – prychnął rozbawiony diabeł. – Co to miało znaczyć? – spytałem, chrypiąc potwornie. – Skąd niby pomysł, że one gdzieś na ciebie czekają? – odrzekł Baal-gaber. Chciałem mu powiedzieć, że to oczywiste. Że kapłani przecież zawsze... że wszyscy ludzie... Zadrżałem, gdy spłynęło na mnie zrozumienie. Kapłani byli tylko ludźmi. Nie mieli większego pojęcia o tym, co czeka nas po śmierci, niż ja o tym, co leżało po drugiej stronie Wielkiej Pustyni. Mnie natomiast towarzyszył ktoś, kto mógł udzielić odpowiedzi na wiele pytań. – Baal-gaber. Co się z nami dzieje? – zapytałem nagle. – Po śmierci. Co z nami? Wstrzymałem oddech, czekając na jego odpowiedź. Musiał mi odpowiedzieć – po tym wszystkim, gdy byłem tak blisko końca. – A co za różnica? – odparł w końcu. Otworzyłem usta, chcąc coś powiedzieć, ale zaraz je zamknąłem. Brakowało mi słów. I nagle zrozumiałem, że faktycznie nie ma żadnej różnicy. Dopiero w tym okropnym słońcu, ze stadem hien podążających moim śladem i z diabłem jako przewodnikiem, zrozumiałem, że kiedyś umrę. Że ten moment mnie nie ominie. A do tej chwili, liczy się tu i teraz. Liczy się życie. – One na ciebie czekają lub nie – diabeł wyszeptał mi do ucha – ale jest ktoś, kto z całą pewnością na ciebie czeka.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dziecko Boga

ia.

Sameia, przemknęło mi przez myśl. Moja Same-

Poczułem dłoń diabła pod pachą i moment później udało mi się stanąć na nogach. Diabeł podtrzymywał mnie i w ten sposób zaczęliśmy iść dalej. Każdy krok był dla mnie wyzwaniem, ale zamierzałem mu sprostać. I robiłem to. Nie wiem do końca, co działo się później. Omdlewałem parę razy, diabeł cucił mnie, pomagał mi iść dalej i dalej. Pamiętam, że w pewnym momencie biegliśmy po małych kamieniach, upadliśmy obaj i zsunęliśmy się w dół jakiejś skarpy. Wydawało mi się wtedy, że w oddali słyszę jękliwe poszczekiwanie hien. Gdy wylądowaliśmy na dole tej rozpadliny – czy cokolwiek to było – nie byłem już w stanie się podnieść. Byłem tak słaby, że nie miałem nawet siły otworzyć oczu. – Baal-gaber – przywołałem diabła słabiutkim głosem. Na nic więcej nie było mnie stać. Poczułem na nadgarstku dotyk dłoni. – Mogłeś... mogłeś mnie złamać, wiesz? – wymruczałem. – Mogłeś mnie skusić. Gdybyś mi je obiecał. Tanar i Tanesz. – Wiem – usłyszałem jego wesoły głos i wyobraziłem sobie, jak szczerzy zęby. – Ale to by było świństwo. Uśmiechnąłem się i straciłem przytomność. Nie nagle – odpływałem w sen i nicość powoli, jakby ciągnięty po ziemi za skraj szaty. Wydawało mi się, że dotarło do mnie jeszcze parę słów. – Wy tego nie rozumiecie – westchnął diabeł, jakby mówił do siebie. – Ale każde z was jest dzieckiem Boga.

Cały czas była ze mną. Objęła mnie delikatnie i położyła swoją małą główkę na mojej piersi. Czułem, jak jej łzy kapią mi na tors. Wróciłem do domu. Ludzie wciąż odchodzą na pustynię. Niektórzy nigdy nie wracają. Wielu wraca tylko pozornie, postradali bowiem zmysły tam pośród skał, gdzie słońce, nocny chłód i potworna samotność. Wciąż nie mam pewności, czy Bóg istnieje, ale wiem, że istnieje diabeł. I choć ludzie z mojej wioski kazaliby mi się wynosić, gdyby usłyszeli moje słowa, stwierdzam, że kocham diabła. Za to, że był tam wtedy i uratował mnie – przed hienami i przede mną samym. Przed samotnością, która niszczy pewniej niż głód, chłód i rozpacz. Najbardziej jednak dziękuję mu za to, o czym Sameia powiedziała mi wieczorem, tego dnia, gdy odzyskałem przytomność we własnym domu. – Gdy spałeś, mówiłeś przez sen – wyznała, mając w oczach łzy. – Mówiłeś moje imię.

Marcin Rusnak

Epilog Sen trwał wieczność. I na ułamek sekundy przed jego końcem, już na granicy jawy, ujrzałem po raz ostatni twarz diabła, siedzącego przy gasnącym ognisku, i usłyszałem, jak mówi: – Ta historia jest lepsza, bo nie znamy jej końca. Obudziłem się. Otaczał mnie przyjemny chłód oraz zapach mięty i aloesu. Pod plecami miałem posłanie, które tak dobrze znałem, a pod szyję naciągnięte okrycie z delikatnej aramejskiej wełny. Otworzyłem oczy i Sameia była tam, przy mnie.

QFANT.PL

- numer 3/09

Z wykształcenia anglista, z zamiłowania pisarz. Fan Neila Gaimana, ostrego rocka i czeskiego piwa.

Więcej na: www.rusnak.unreal-fantasy.pl

113


opowiadanie

Anna Porębska

114

Jedwab Dziś znów ich słyszałam. Mamili mnie słodką muzyką, która zdawała się przenikać przez grube mury fabryki, podporządkowując sobie jej ciasną, szarą przestrzeń; całkowicie wypełniając otoczenie swą słodką obecnością. W jednym momencie szczęk sztućców, brzęk metalowych tac i cichy szum zakładowych automatów został zastąpiony przez delikatne dźwięki zhu – kruchych złotych dzwonków – i melodyjne trele fletu. Zatańczyły wokół mnie, porwały, a zaraz potem porzuciły, urywając się nagle, jak gdyby nigdy nie istniały… bo nie istniały, prawda? Otrząsnęłam się szybko i z przerażeniem spostrzegłam, że upuściłam tacę z jedzeniem. Nie wiem, jakim sposobem mogłam tego nie usłyszeć. Huk aluminium opadającego na surową, betonową posadzkę rozniósł się zapewne po całej stołówce oraz kilku okolicznych korytarzach. Rozejrzałam się panicznie dookoła. Ludzie stojący w kolejkach do automatów dozujących zdawali się niczego nie zauważać. Cóż, wcale mnie to nie zdziwiło. W końcu tak było bezpieczniej, zarówno dla nich jak i dla mnie. Może zdążę to wszystko posprzątać, zanim… – 15–41! 15–41! – szorstki, natarczywy głos naczelnika przebił się przez gwar stołówki, który równocześnie natychmiast stracił na sile, aż w końcu przeszedł niemalże w szept. „O nie, o nie, o nie…” Odruchowo wbiłam wzrok w podłogę, jeszcze zanim zdążył podejść. – 15–41, co to ma być? – warknął, stając przede mną. – Zakręciło mi się w głowie – odparłam ledwie słyszalnie. Głos drżał mi lekko. – Zakręciło się w głowie – parsknął. – To ty coś kręcisz, 15–41. Nie potwierdziłam. Nie zaprzeczyłam. Tak było bezpieczniej. – Marnujesz jedzenie, 15–41! Nie szanujesz ani ciężkiej pracy, ani jej owoców! W milczeniu zagryzłam wargi. „Coraz gorzej…” – Od dzisiaj, przez miesiąc będziesz dostawała pół miski ryżu dziennie – jego głos był tak jado-

wity, że miałam wrażenie, iż przemawia do mnie żmija. – Pamiętaj, to nie kara. To lekcja szacunku. – Tak, proszę pana – ukłoniłam się głęboko, czując, że nadal drżę. Tak bardzo chciałabym nie dawać mu satysfakcji z mojego strachu, ale nie potrafiłam, zwyczajnie nie potrafiłam. – Dziękuję, proszę pana. – A teraz sprzątnij to – nakazał, w jego głosie dało się wyczuć zadowolenie. – Za pięć minut wracasz do pracy. Nie spóźnij się. – Dobrze, proszę pana. Kiedy wreszcie odszedł na tyle daleko, bym na powrót odważyła się oddychać, natychmiast rzuciłam się do zbierania wszystkiego, co spadło z tacy. Nie skończyło się tak źle. Naczelnik wysyłał ludzi do obozów karnych z byle powodu – tylko po to, by ich więcej nie oglądać. – Wszystko w porządku, Mei? – Shun pochylił się nade mną troskliwie i pomógł mi zebrać resztki ryżowej papki z podłogi. Zaabsorbowana powoli opuszczającym mnie przerażeniem, ogłuszona przez kołacące serce, nawet nie usłyszałam, kiedy podszedł. – Tak, Shun. Jeszcze tu chyba trochę zostanę – uśmiechnęłam się słabo. „Do następnego razu”, gorzko dodałam w myślach. – Jak cię ukarał? – spytał z troską. – Ograniczył mi racje – odparłam spokojnie. – Do połowy miski ryżu dziennie. – Co?! – na jego szczupłej, wciąż młodzieńczo delikatnej twarzy malowało się oburzenie. Nie wiem, jakim sposobem pobyt tutaj nie odcisnął na nim swojego piętna. Zawsze wydawał się taki świeży, taki… irracjonalnie pełen życia. I wciąż nie potrafił kontrolować emocji. – To nic, to nic – odparłam szybko, nerwowo rozglądając się dookoła. Idiota, takie niekontrolowane wybuchy mogą sprowadzić tylko kłopoty. – Poradzę sobie. – Poradzisz sobie? Mei! Spójrz na siebie! Już wyglądasz, jakbyś stała nad grobem! – chwycił mnie za ramiona, ale zaraz się zreflektował, zerkając na boki. – Widzisz? Boję się nawet mocniej cię ścisnąć, żeby przypadkiem nie połamać ci kości –

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Jedwab spróbował zażartować. – Porozmawiamy później Shun, dobrze? – odparłam niecierpliwie, spoglądając na zegar. Miałam jeszcze dwie minuty. Cudownie. – Jeśli spóźnię się do pracy, naczelnik naprawdę ześle mnie do obozu. – Mei… – Później, Shun. Wieczorem – powiedziałam, wstając szybko. Starałam się na niego nie patrzeć. Nie dlatego, by nie widzieć jego zatroskanego spojrzenia… „Wyglądasz, jakbyś stała nad grobem”. Cóż, nie są to słowa, jakie chciałaby usłyszeć jakakolwiek kobieta od mężczyzny, który… którego… Zaciskałam zęby, idąc przez oświetlony jarzeniówkami korytarz razem z niekończącym się, szarym potokiem ludzi. Nie czas na to. Ani miejsce. I nigdy nie będzie. *** Z fabryki znów wracałam późno. Naczelnik zadbał o to, by nie zbrakło mi pracy, która odpowiednio nadwątliłaby siły głodującego organizmu. Ulice Pekinu były opustoszałe. Pewnie specjalnie pozwolił mi wyjść dopiero po rozpoczęciu godziny policyjnej. Liczył na to, że trafię na patrol, który najpierw zamknie mnie w więzieniu, a potem wywiezie do obozu. W końcu i tak traktowano mnie jak odszczepieńca – inaczej trafiłabym może do trochę lepszej pracy. Może… Cóż, na pewno nie mam na to szans, skoro pochodzę z takiej rodziny. Ojciec był… pewnie śmiesznie to zabrzmi w czasach, w których za sztukę uważa się betonowy blok… był na swój sposób artystą. W dodatku kochał tradycję, lecz niestety nie tę, którą narzucał reżim, lecz tę dawno zapomnianą, pełną przepychu, kolorów i wyszukanego piękna. Starał się odnaleźć wszystko, co miało związek z dawnym cesarstwem, karmił się ochłapami starej kultury – wierszem uważanym za dawno zaginiony, fragmentem historycznego rękopisu, połamanym drzeworytem… Może to dziwne, ale zawsze miałam wrażenie, że uzależnił się od tych rzeczy. Zdawały się go przenosić w inny, cudowny świat – nie potrafił bez nich żyć, choć wiedział, jakie to niebezpieczne. Do obozu trafił gdy byłam jeszcze mała. Nigdy więcej go

QFANT.PL

nie widziałam, choć na samym początku miałam jeszcze nadzieję, że w końcu kiedyś wróci. Matka nienawidziła nowych Chin z całego serca, jednak starała się poddać ich regułom. Harowała w pocie czoła, bezskutecznie próbując dopasować się do obowiązującego tutaj rytmu, a jej twarz zawsze wyrażała beznadziejną desperację. Zaciskała zęby i żyła dalej, lecz każdy dzień przysparzał tylko coraz więcej bólu. Gdy zabrali ojca, nie wytrzymała zbyt długo – załamała się, popadła w apatię, choć teraz wydaje mi się, że nie tyle się poddała, co po prostu zabrakło jej już sił na gniew, żal czy rozpacz. A potem również zniknęła na zawsze. Oboje zostali uznani za „nieprzystosowanych” i pewnie gdybym była trochę starsza, trafiłabym do obozu razem z którymś z nich,. – tak władza pozbywała się potencjalnych problemów. Uznano jednak, że można jeszcze ze mnie zrobić przydatnego obywatela, więc wylądowałam w szkole pełnej dzieci w podobnej sytuacji, gdzie dzień za dniem wypełniano moje życie szarością i strachem. Potem przydzielono mi pokój w dzielnicy zamieszkanej przez podobnych, zupełnie zrezygnowanych ludzi i kazano pracować w jednej z tamtejszych fabryk do śmierci lub do chwili, gdy narażę się na tyle, by zabrano mnie do obozu, gdzie również umrę. W naszym życiu nie ma więc nadziei. Na nic. Może mi się wydawać, że słyszę dźwięki z zamierzchłej przeszłości, ale to jej nie obudzi. Zresztą pewnie i tak okazałaby się jednym, wielkim zawodem… prawda? Przeszłość… Zatrzymałam się na chwilę i zadarłam głowę. Nad dzisiejszym Pekinem nie widać gwiazd. Ja… nawet nie wiem, jak wyglądają. Urodziłam się długo po tym, gdy natarczywe światło metropolii ostatecznie przyćmiło ich chłodny blask. Ojciec często siadał ze mną w oknie i, wskazując ręką na szarożółte niebo, długo opowiadał o konstelacjach, Drodze Mlecznej, ich niezwykłym czarze oraz mroźnym, odległym pięknie. Gdy go zabrakło, przychodziłam do matki po dalsze opowieści, lecz ona jedynie wzruszała ramionami, twierdząc, że gwiazdy to tylko kolejne światła, w których nie ma nic szczególnego i nie warto już o nich wspominać. Dziś wiem, że miała rację. Relikty przeszłości, nawet te nieskończenie cudne nie mają dziś znaczenia.

- numer 3/09

115


opowiadanie

Anna Porębska

116

Latarnie powoli gasły, w miarę jak oddalałam się od fabryk, a zbliżałam do robotniczych mieszkań. Słaniając się ze zmęczenia, przemierzałam ulice kryjące pod sobą tysiące lat tradycji, obecnej tutaj jeszcze do niedawna. Ze starych Chin pamiętam tylko resztki Zakazanego Miasta. Władze wyburzały je stopniowo, nie starając się uczynić z niego symbolu, który trzeba obalić, lecz po prostu staroć stojący na drodze postępowi. Dziś nie zostało po nim już nic, oprócz wspomnień tych, którzy jeszcze mieli odwagę pamiętać. No tak, zaś dla mnie byli jeszcze oni… Dziś widziałam tylko jedną. Pojawiła się nagle wprost przede mną, pośród krystalicznych dźwięków dzwonków i szelestu jedwabiu. Drobnymi krokami stąpała po płatkach lotosu, akacji i hibiskusa rozsypanych na granatowo-złotym chodniku pod jej stopami. Ubrana w uroczyste mianfu o głębokiej, niebieskiej barwie, z której wyróżniały się delikatne, cynobrowe wzory. Skrzyła się od szlachetnych kamieni i wyszukanej biżuterii. Błyszczące włosy miała spięte w misterny kok, podtrzymywany finezyjnie zdobionymi, jadeitowymi grzebieniami. Mimo woli wstrzymałam oddech, gdy zaczęła zwracać ku mnie swą twarz, piękną i gładką niczym u porcelanowej lalki. Spod półprzymkniętych powiek błysnęły antracytowe oczy, a ja, nie wiedzieć czemu, w duchu błagałam, by na mnie nie patrzyła. By nie oglądała tego wymiętego, potarganego stworzenia w szarych, workowatych łachmanach, parodii kobiety o zniszczonych dłoniach, zmęczonej twarzy i rozczochranych włosach. I wtedy zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie delikatną woń kwiatów unoszącą się w powietrzu. Czym byli? Wspomnieniem? Może snem? A może tak naprawdę to ja żyłam w koszmarze, którzy śnili oni…? Nie wiem. Szczerze mówiąc, coraz mniej mnie to obchodziło, a równocześnie coraz mocniej denerwowało. Do mieszkania dowlokłam się niemalże ostatkiem sił. W pierwszej chwili zdziwiłam się, gdy zobaczyłam włączone światło, lecz zaraz przypomniałam sobie o obietnicy rzuconej Shunowi od niechcenia. Nie mogłam się oszukiwać, że nie przyjdzie, nigdy nie rzucał słów na wiatr, a w końcu byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Swoimi jedynymi przyjaciółmi. – Herbaty? – zapytał, machając mi przed no-

sem metalowym czajnikiem, kiedy tylko weszłam do pokoju. – Tak, poproszę… – odparłam, starając się na niego nie patrzeć. Bywały dni, gdy w jego obecności czułam się wyjątkowo nieswojo. Kiedy przypominałam sobie, że oprócz robotnicy i przyjaciółki, jestem także kobietą. W dodatku kobietą w opłakanym stanie. – Dobrze się czujesz? – W takie dni, nie znosiłam tej ciepłej troski w jego głosie. Złudzeń, jakie niosła. Myśli o tym, że może w innym czasie i miejscu, wszystko mogłoby się lepiej potoczyć. – Jestem trochę zmęczona – powiedziałam wymijająco. Wiem, że straciłabym go, gdybym mu oznajmiła, że widuję dawno zmarłych członków cesarskiego dworu, że słyszę muzykę, której dźwięki przebrzmiały setki lat temu, czuję zapach pachnideł kobiet nie żyjących od kilku wieków. Nawet mojego ojca uważano za szaleńca, a on chciał się do tego wszystkiego zbliżyć tylko w wyobraźni. – Jesteś taka delikatna – szepnął, lecz kiedy spojrzałam na niego zdziwiona, jakby się zreflektował. – Taka drobna. Tak właśnie musiały wyglądać arystokratki i cesarskie dwórki – zaśmiał się. – Zastanawiałaś się kiedyś nad tym? Może twoja rodzina wywodzi się z dawnych wyższych sfer? – Nie wiem – uśmiechnęłam się lekko. – Mam nadzieję, że nie, bo moi przodkowie muszą czuć się strasznie, widząc swoją dziedziczkę w takim stanie. – A może właśnie widują? Może Shun ma rację? Cóż, nawet jeśli to prawda, widocznie im to nie przeszkadza… – Boję się o ciebie, Mei – powiedział nagle, siadając obok mnie. Zamarłam na chwilę. – Z dnia na dzień zdajesz się znikać, zapadać gdzieś w siebie. Jeszcze ta kara, którą wyznaczył ci naczelnik… Nie, to nie tak, że on zlitował się nad tobą i nie wysłał cię do obozu. Ten potwór zwyczajnie skazał cię na powolną śmierć z głodu i wyczerpania. – Wytrzymam, Shun, zobaczysz – próbowałam go uspokoić. Gdy położyłam mu rękę na ramieniu okazało się, że cały się trzęsie. – Coś wymyślę – skłamałam. Właściwie nie miałam pojęcia, co mogę zrobić, poza oszczędzeniem sobie męki już teraz. – Nie, Mei – zaprotestował. – Nie mogę dłużej bezczynnie obserwować, jak mi cię odbierają. Każdego ranka boję się, że nie pojawisz się w pracy

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Jedwab i już nigdy cię nie zobaczę. Ja po prostu… boję się i zostanę całkiem sama na tym świecie, nękana o ciebie – powtórzył niezręcznie. rzeczami, których nie rozumiem i nigdy nie zrozuUśmiechnęłam się lekko i pociągnęłam łyk miem! – I z dnia na dzień będę czuć coraz większą mętnej herbaty z metalowego, poobijanego kubka. niemoc, coraz większą rozpacz i tę niezrozumiaPachniała stęchlizną, a smakowała gotowanym sianem i miętowymi cukierkami. Nie rób sobie nadziei, Mei. Ważne jest „tu i teraz”, a ono właśnie tak się prezentuje. – Boisz się o mnie… – szepnęłam. To będzie początek końca. Ale nie szkodzi, już czas. – Wiesz, Shun, zawsze cię podziwiałam – odparłam, patrząc w wysłużony skrawek materiału, będący czymś w rodzaju dywanika pod prostym, drewnianym stolikiem. – A równocześnie potrafiłam nienawidzić. Nie odpowiedział, patrzył tylko wyczekująco. Jego czarne oczy błyszczały, niczym tafla wody w świetle księżyca. Hm, chyba. Nie wiem właściwie, skąd wzięłam to porównanie. Nigdy nawet nie widziałam tafli wody większej niż kałuża. – Czasem tak bardzo przypominasz mi mojego ojca, te skrawki wspomnień o nim, które utkwiły mi w pamięci – podjęłam, znów spuszczając wzrok. – Ta twoja wiara w lepsze jutro, ta ciągła wola życia fascynuje mnie i budzi odrazę. Boję się. Ciebie i o ciebie. Nie rozumiem, skąd bierzesz tę nadzieję, tę swoją beznadziejną wiarę w przyszłość? Wiesz, że kiedy tylko zauważą u ciebie podejrzane zachowania, ześlą cię do obozu, a mimo to wciąż jesteś tak… beztroski, bezpośredni. Zazdroszczę ci tego i gardzę tobą. Mówisz, że się o mnie troszczysz, a pewnie nawet nie bierzesz pod uwagę, że kiedyś – z powodu tego twojego głupiego rys. Barbara Wyrowińska charakteru – po prostu znikniesz

QFANT.PL

- numer 3/09

117


opowiadanie

Anna Porębska

118

łą tęsknotę za cichym dźwiękiem kryształowych dzwonków i delikatnym dotykiem jedwabiu. A jak można tęsknić za czymś, czego tak naprawdę nigdy się nie widziało? – Nienawidzę, – ciągnęłam – nienawidzę tej twojej nieświadomej, idiotycznej odwagi, tym bardziej, że w głębi duszy pragnę być taka sama, ale nie potrafię. Bo jestem cholernym tchórzem, śmieciem, dokładnie takim, jakiego oni chcieli stworzyć. Jestem szarym, przerażonym robakiem posłusznie pełznącym w obranym przez nich kierunku. Boję się żyć, boję się umrzeć, więc powiedz, co mi pozostaje? No dalej, Shun! Ty przecież wiesz wszystko, radzisz sobie ze wszystkim! Co mam zrobić, żeby choć na chwilę przestać się bać, na moment zmyć tę hańbę, ten cały brud i raz, jeden jedyny raz nie czuć obrzydzenia do samej siebie! – nawet nie zorientowałam się, kiedy zaczęłam krzyczeć. Ja… nie wiedziałam nawet, że w ogóle jestem zdolna do krzyku, że mój głos potrafi wybić się ponad zwykłą, cichą służalczość. Dopiero po chwili poczułam też ciepłe, piekące strumienie płynące po moich policzkach. Łzy? Nie płakałam od… Nawet nie pamiętam. – Idź, Shun – powiedziałam cicho, wciąż nie mając odwagi na niego spojrzeć. – Odejdź. Nie jestem godna twojej przyjaźni. Nie mam prawa cię absorbować. Po prostu zostaw mnie, pozwól mi się zamęczyć i wreszcie zdechnąć pod którymś z tych obrzydliwych, betonowych budynków, które stoją na Zakazanym Mieście. Potrafię być tylko coraz bardziej żałosna. I choć myślałam, że właśnie osiągnęłam stan całkowitej obojętności, że nic na tym świecie nie jest w stanie mnie poruszyć, zadrżałam, gdy poczułam ciepło jego ciała przy moim, nie śmiałam odetchnąć, kiedy zbliżył swoją twarz do mojej. To wydawało mi się jeszcze mniej realne niż ta kobieta, która „nawiedziła” mnie po drodze. Jakby zaczął się spełniać wyjątkowo cudowny sen, a ja nie dostrzegałam, że to już rzeczywistość. – Już dobrze, Mei, już dobrze – szepnął, gładząc mnie po włosach. – Moja biedna, zagubiona Mei. Wybacz mi, powinienem był się tobą zaopiekować już dawno temu, ale widzisz, ja też jestem tchórzem. Wmawiałem sobie, że cię wspieram, a tak naprawdę bałem się zrobić jakikolwiek zdecydowany ruch. Zawiodłem cię. Ale z tym już koniec, Mei. – C… co masz na myśli? – spytałam, marszcząc

brwi. To nie mogło dziać się naprawdę… – Żyjmy – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. – Tu i teraz. Choć przez chwilę. – Co… – nie zdążyłam. Świat zdał się eksplodować wraz z pierwszym dotykiem jego warg. Czułam gorąco rozlewające się po ciele i takie przyjemne, choć dziwne uczucie, gdy szukał moich ust coraz bardziej łapczywie, jakbym… jakbym wewnątrz cała drżała. Każda jego pieszczota zdawała się palić żywym ogniem, każdy kolejny oddech stawał się coraz bardziej niespokojny, coraz bardziej niecierpliwy, a ja ochoczo się temu poddawałam. Dopóki nie zaczął powoli zsuwać szarej, roboczej koszuli z moich ramion, obsypując pocałunkami każdy odsłonięty kawałek ciała. Tak przyjemnie… ale przecież nie mogę, nie chcę tak mu się pokazywać. Ja… – Nie – odepchnęłam go lekko i odwróciłam wzrok. Nawet nie wiedziałam, co powiedzieć. – Przepraszam, Mei, jeśli nie chcesz…– odparł szybko, lekko drżącym głosem. – Nie, to nie to. Ja nie…– „…nie chcę, żebyś patrzył na mnie z tak bliska. Żebyś oglądał moje wychudłe, kościste ciało, moją niemalże chłopięcą sylwetkę. Żebyś gładził szorstką, poszarzałą skórę ani wtulał twarz w matowe, łamliwe włosy. Dla ciebie chciałabym być taka jak one. Mieć pełne piersi, gładką cerę pachnącą kwiatowymi olejkami i kusząco zmysłowe usta. Pieścić cię delikatnymi, zadbanymi dłońmi, których dotyk przywodzi na myśl muśnięcie skrzydeł motyla. Patrzeć na ciebie błyszczącymi oczami, kryjącymi słodką tajemnicę, płonącymi pożądaniem. Zwyczajnie czuć się kobietą.” – …nie jestem piękna – dokończyłam zamiast tego. Milczał przez chwilę, a ja nie miałam nawet odwagi na niego spojrzeć, nerwowo mnąc szary materiał koszuli. – Mei – w głosie Shuna słychać było rozbawienie. Zirytowana natychmiast odwróciłam się w jego stronę, ale on od razu skorzystał z okazji i przyciągnął mnie blisko do siebie. – Gdybym był jednym ze starych poetów, powiedziałbym, że jesteś piękna niczym kwiat lotosu. Albo że twoja uroda zawstydza gwiazdy. Ale ja nigdy nie widziałem ani gwiazd, ani tym bardziej kwiatu lotosu. Założę się jednak, że gdyby nagle

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Jedwab rozbłysły na niebie całe plejady, a dookoła nas zakwitł ogród, to nawet nie zwróciłbym na nie uwagi, bo nadal ty byłabyś tym, co najbardziej pragnę oglądać. Popatrzyłam na niego zdziwiona. Nigdy wcześniej nie słyszałam niczego bardziej banalnego. Ani piękniejszego…– Nie myślałam o tym więcej. Pierwszy raz mogłam wreszcie zatracić się całkowicie. Pierwszy raz czułam, że żyję naprawdę. *** – Mei… – zaczął, gdy leżeliśmy przytuleni do siebie. Dookoła panowała miękka, cicha ciemność, która tym razem nie niosła strachu, lecz koiła zmysły. – Tak? – Ucieknijmy stąd – szepnął. – Na wieś, w góry, gdziekolwiek. Jeszcze dzisiaj. Zamknęłam na chwilę oczy i, pozostając w całkowitym bezruchu, po prostu rozkoszowałam się ciepłem jego ciała, smakowałam słodkiego rozleniwienia, niesamowitego spokoju chwili. Wiedziałam, że nie wrócę już do monotonii codzienności. Wszystko jedno, co się zdarzy, nowe Chiny nigdy mnie nie zaakceptują, a ja ich nie pokocham. Nie wytrzymam dłużej tego substytutu prawdziwego życia. – Dobrze – uśmiechnęłam się smutno i przylgnęłam mocniej do Shuna. – Jeszcze dzisiaj. *** Obudziłam się zlana potem, z trudem łapiąc oddech. Ledwie powstrzymałam się przed zerwaniem delikatnych kurtyn, szczelnie zasłaniających łóżko, co i tak byłoby bezcelowe – w komnacie wiecznie panował zaduch, zaś w powietrzu wciąż wisiała ciężka woń kadzideł zapalonych wieczorem. Starając się uspokoić kołacące serce, rozejrzałam się niepewnie wokół siebie. Leżałam całkiem naga wśród spoconych, pomiętych prześcieradeł w kolorze głębokiego szkarłatu. A obok mnie… Cofnęłam się lekko. On jeszcze tu był? – Co się stało? – spytał, wstając z posłania i spoglądając na mnie srogim wzrokiem. – Miotałaś się jak oszalała. Bałem się, że trzeba będzie wezwać

QFANT.PL

medyka. – Miałam zły sen – wymamrotałam, podciągając pod brodę czerwoną kapę wyszywaną złotą nicią. Cóż za upokorzenie! – Niech Jego Wysokość mi wybaczy, jeśli go zbudziłam. – I tak już pora, bym wracał do własnych komnat – odparł, ubierając się. – Powiedz mi jednak, jakiż to koszmar mógł przyśnić się wspaniałej Yixian? Służąca podarła twój szal? Zgubiłaś ulubiony grzebień? – Śniło mi się, że zostałam niewolnicą. Nie, nie tak, ja urodziłam się niewolnicą – skupiona na próbie przypomnienia sobie całego snu, nawet nie poczułam się zraniona, znów słysząc z jego ust tylko kpiny. – Jakby w innym świecie, choć także w Cesarstwie. Przede wszystkim pamiętam, że się bałam, cały czas moim życiem rządził strach. Wokół panowało ubóstwo, szarość i monotonia, a ja byłam przerażona, zrezygnowana… nieszczęśliwa. I okropnie samotna – dodałam ciszej. – Yixian niewolnicą! – parsknął. – A to dobre! Tak jakbyś w ogóle wiedziała, jak żyje niewolnica. W dodatku w innym świecie. Ha! Znakomite! Chętnie opowiem to rano na dworze. – Nie, proszę Jego Wysokość, wyśmieją mnie! Poza tym – pokręciłam głową – to był naprawdę straszny sen. I taki prawdziwy. – Ale tylko sen – wzruszył ramionami i już odsuwał kotarę, gdy coś mnie opętało, by jeszcze się odezwać. – Chciałabym… – zaczęłam, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok. – Jakby pałac jeszcze mało na ciebie wydawał – przewrócił oczami. – Czego tym razem? Zawahałam się chwilę. – Ja tylko… Jestem taka roztrzęsiona. Chciałabym po prostu, żebyś mnie przytulił, pocieszył… – I co jeszcze? – parsknął, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Oszalałaś, czego ty ode mnie wymagasz? – W końcu jesteś moim mężem – odparłam nieśmiało. – I z tej okazji mam zachowywać się jak jakiś wieśniak? Nie bądź dzieckiem, Nuying. Wiesz, że przychodzę tu tylko po to, by wreszcie spłodzić dziedzica. – Tak. Przepraszam – skłoniłam głowę. – Jego Wysokość mi wybaczy, jestem niemądra.

- numer 3/09

119


opowiadanie

Anna Porębska – Owszem. Chcesz czułostek, to weź sobie kochanka. Tylko najlepiej niemego, żeby nie rozpowiadał po całym pałacu, że rżnie cesarzową. I wyszedł, nawet nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem. Zostałam znów sama wśród czerwono-złotych jedwabi, które nagle wydały się zimne i nieprzyjemne w dotyku. Musnęłam lekko kurtyny zasłaniające łóżko – choć wystarczyłoby jedno szarpnięcie, by je zerwać i tak czułam się jak w klatce. Położyłam się z powrotem, wzdrygając się pod wpływem niespodziewanie obrzydliwej dla mnie śliskości prześcieradeł i wtuliłam w nie mocno głowę. To takie żałosne. Dostawałam wszystko, czego zapragnęłam, ale teraz najbardziej chciałam znów zasnąć, by móc ukraść chwile cudzego szczęścia. *** Budzę się. Żar lejący się z nieba zaczyna palić twarz, zdaje się wyżerać powieki, a usta zamieniać w bolesną, stwardniałą masę. Zaczyna się kolejny dzień powolnej agonii. Jednak nie to cierpienie – tak dobrze już przecież znane – zaprząta dziś moje myśli. To był… dziwny sen. I wprawił mnie w całkowicie irracjonalne rozbawienie. „Ja – cesarzową Chin. A to dobre! Za taki sen mogłabym trafić do obozu. Oczywiście, gdybym już w nim nie była.” Mam przemożną ochotę roześmiać się dziko, lecz brakuje mi sił. Nie jestem w stanie ruszyć nawet palcem, ledwie zresztą udało mi się otworzyć oczy. W gardle mam palącą suchość, a to powietrze nie nadaje się do oddychania. Ile jeszcze przyjdzie mi tu zdychać?

120

Minął tydzień, odkąd mnie i Shuna złapali, zanim udało nam się choćby zbliżyć do granic miasta. I to drugi dzień, odkąd postanowiłam po prostu położyć się na piasku i wreszcie, najzwyczajniej w świecie spokojnie sobie umrzeć. Ciekawe, czy dzisiaj znowu spróbują mnie podnieść, żeby zagonić do jakiejś bezsensownej roboty? A jak się nie uda – pobiją i skopią? Tak byłoby nawet lepiej. Mój organizm tego nie wytrzyma, boli mnie już całe ciało i chyba nawet udało im się złamać mi żebro. Przynajmniej już nie będę musiała dłużej się męczyć w tym palącym słońcu. Nie będę musiała już więcej czekać. Na nic. Ciekawe, co się stało z Shunem… To śmieszne. Nigdy nawet nie powiedział, że mnie kocha. Jednak, czy miało to znaczenie? Ważne, że ten jeden raz czułam się kochana. Ha! O jeden raz więcej niż ona. Wokół mnie powoli robi się ciemno. Już? Tak wcześnie? Przecież słońce dopiero zaczynało swą katującą wędrówkę… W uszach brzęczą mi delikatne dźwięki dzwonków z kryształu. Ktoś cicho wygrywa na zhu przejmująco smutną melodię, jakby próbował wycisnąć łzy z samego instrumentu. „Nie płacz. Wszystko już będzie dobrze.” Bolą spękane usta. Każdy oddech pali żywym ogniem. Szorstkie ziarenka piasku wbijają się w skórę. „Nie płacz. Nie wolno ci płakać.” Dusi zapach kwiatowych kadzideł. Czerwony jedwab kaleczy me dłonie.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


QFANT.PL

- numer 3/09

121


komiks

Lady Godiva & Otis

122

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Zupełnie Zieloni

QFANT.PL

- numer 3/09

123


polecanki

POLECANKI Mariusz Kaszyński "Martwe światło" Kiedy wzięłam do ręki tę powieść i przeczytałam streszczenie na okładce, byłam przekonana, że to kryminał. Na pierwszy rzut oka widać przecież, że to morderstwo. Okazało się jednak, że nic nie jest tak proste i oczywiste jak sądziłam. To nie jest „zwykła” zbrodnia. Ale po kolei… W niewielkiej, nadwiślanej miejscowości, na jednym z osiedli, patrol policji otrzymuje wezwanie do pewnego mieszkania. Podobno dochodzą z niego „jakieś” podejrzane hałasy. To, co ukazuje się oczom funkcjonariuszy jest jedną wielką masakrą. Krwawa jatka przedstawia okaleczone ciała dzieci, pozarzynane i wypatroszone jak zwierzęta. Pośród tego koszmaru ich ojciec „dyndający” na żyrandolu. Obraz przerażający, którego widok nasuwa pytanie, jak do tego doszło? Jest to również zagadką dla Piotra – ojca ofiar – odratowanego, niedoszłego wisielca. Niestety mężczyzna nic nie

pamięta z tego, co zaszło. Piotr zostaje oskarżony o dokonanie zbrodni na swoich dzieciach i jest uważany za potwora. Bohater usiłuje mozolnie przypomnieć sobie zdarzenia zprzed wypadku. Czy jednak nie jest to zbyt przerażające? Nasuwa się pytanie, czy amnezja spowodowana jest urazem fizycznym, czy raczej celowym wypchnięciem ze świadomości tak drastycznych zdarzeń? Czytelnik – wraz z bohaterem – dowiaduje się o tragedii jaka wcześniej spotkała rodzinę – tragicznym wypadku, w którym zginęła matka zamordowanych dzieci. Nie jest to zresztą jedyne niepokojące odkrycie, z czasem dowiadujemy się o interwencji osoby związanej z siłami nadprzyrodzonymi. Czyżby zatem siły zła spowodowały masakrę? Jeśli tak, to w jakim stopniu? A może po prostu zrozpaczony po śmierci żony Piotr w napadzie szału „zaszlachtował” własne dzieci? Odpowiedź znajdziecie na kartach tej wspaniałej pozycji. Książkę przeczytałam „jednym tchem”, jak najszybciej chciałam dowiedzieć się, kto dokonał zbrodni takiego kalibru i dlaczego. Fabuła jest zdecydowanie przejrzysta od początku do końca. Myli się jednak każdy, kto sądzi, że jest pozbawiona tajemniczej otoczki. Dla rozpalenia Waszej ciekawości, dodam że autor nie pozostawia wątpliwości, co kierowało poczynaniami głównego bohatera. Umiejscowienie akcji na zwykłym blokowisku uzmysławia czytelnikowi, że prawdziwy horror może rozegrać się wszędzie. Opisy rozterek i zmagań Piotra z własnym sumieniem dają do myślenia. Jak ja bym się zachowała – zachował – jako rodzic w obliczu takiej sytuacji? Powieść pomimo ogromnej ilości krwi, którą „ocieka”, jest zajmująca do tego stopnia, że chce się ją czytać w każdej wolnej chwili i w każdym miejscu, poczynając od domu przez podróż, a kończąc – o zgrozo – w miejscu pracy. Z chęcią sięgnę po inne pozycje tego autora. Katarzyna "Kiriana" Suś

124

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


POLECANKI Krzysztof Kochański „Zabójca czarownic” Po lekturze „Zabójcy czarownic” Krzysztofa Kochańskiego nasunęło mi się jedno, dominujące spostrzeżenie: opowiadania zostały napisane, poskładane, czy też skompilowane (na poziomie podświadomego przekazu?) z założeniem ich refleksyjności - w możliwie jak najbardziej otwartej formule fantastyczności, a także, albo może przede wszystkim, w formule otwartych zakończeń. Zabójca czarownic, Nik Anders, jest zmuszony walczyć z samym sobą (chociaż... może jednak z czarownicą?). Astel Wendeek, łyżwiarz, który (być może) już za chwilę przestanie być łyżwiarzem, przemierza lodowe pustkowia planety Alceda. No i przede wszystkim dom, któremu zebrało się na sentymentalne poszukiwania, związane z koniecznością zapełnienia „pustki” swego wnętrza lokatorami. Można by powiedzieć, że na pierwszy rzut czytelniczego oka wszystkie historyjki są jakieś takie niedorobione, wyjeżdżające niebezpiecznie poza nawias książki, dosięgające co rusz filozoficznych rozważań i zmuszające czytelnika do dodatkowego wysiłku intelektualnego. Muszę zaznaczyć, że po przeczytaniu dwóch pierwszych opowiadań zbiorku miałem przemożną ochotę rzucić książką Kochańskiego w kąt. No bo jakże to tak?! Żeby obarczać czytelnika alternatywnymi zakończeniami, które snuły się potem w mojej głowie, podszeptując na tysiące sposobów tysiące rozwiązań? W przypadku tego zbioru ośmiu opowiadań mamy do czynienia z niezwykle sympatycznym zabiegiem. Zazwyczaj pisarz konstruuje fabułę dzieła literackiego jako wersję ostateczną – skończoną, w pełni skompletowaną wizję. Jest „tak i tak”, bo „tak” ma być i basta. Należy czytać. I zero gadania. Tymczasem „Zabójca czarownic” zdaje się zapraszać czytelnika do intelektualnej dyskusji, bezlitośnie skłaniając do przemyśleń. Podejrzewam, że taki rodzaj twórczości może się co niektórym czytelnikom nie podobać. Znalazł jednak i na to Kochański sposób w postaci kreacji nowych światów, zasłużenie pretendujących do miana bardzo fantastycznych. Obce planety, których odmienność autor opisuje w kilku

QFANT.PL

zdaniach, zapraszają do przygody. Rozważania nad bytem i niebytem świadomości. Wreszcie obca Ziemia, którą po latach hibernacji odkrywa pewien niepozbawiony sumienia smok. Zaprezentowany miszmasz tematyczny sprawia, że nie sposób „Zabójcy czarownic” zaszufladkować i wskazać jego ściśle określony typ czytelnika. Co prawda potknąłem się i nieco zawiodłem na tytułowym opowiadaniu, co niewątpliwie może być ledwie oznaką mego postępującego z wiekiem subiektywizmu, lecz nie rozczarowałem się dalszą lekturą. Zwłaszcza „Domem spotykającym chłopca” i „Naletnikiem, wciąż ognistym”. Szczególnie pomysłowością, skrzącą się kolejnymi kreacjami wymyślnych fabuł. Przede wszystkim jednak jestem mile zaskoczony baśniowością, która - dzięki zabiegom autora – mogła się wkraść w niemal każdą z opisywanych historii. Prosty, oszczędny język, niosący niebanalne treści. Polecam czytelnikom, którzy muszą co jakiś czas doładować akumulatorki wyobraźni. Tomek Orlicz.

- numer 3/09

125


polecanki

POLECANKI Wolfgang Hohlbein „Anubis”

kusząca, chociażby dlatego, że pozwoli profesorowi wyrwać się z zapadłej prowincji.

To co uderza przy pierwszym kontakcie z książką, to magnetyczna okładka. Przed czytelnikiem z mroku wyłania się ON – Anubis. Jego spojrzenie zdaje się rzucać wyzwanie – czy odważysz się przeczytać?

Mroczna świątynia, która nie ma prawa istnieć. Zagadka z pogranicza historii i mistycyzmu. Jakim cudem takie miejsce znalazło się w tej właśnie lokalizacji? Jakie tajemnice ukrywa Grave? Czy to naprawdę świątynia Anubisa?

Książka wydana jest w niezwykle estetyczny sposób. Niesamowita okładka to dopiero początek, w środku czekają postarzone strony, ozdobione na górze i dole egipskimi kartuszami. Całość robi niezwykłe wrażenie. Zdecydowanie forma mnie uwiodła, nastrajając optymistycznie do treści.

Czytelnik wraz z profesorem Mogensem powoli stara się rozwikłać tajemniczą zagadkę. Wszystko jednak zdaje się być inne niż początkowo zakładano, czy jednak na pewno?

Głównym bohaterem powieści jest profesor Mogens Vanandt. Popadłszy wiele lat temu w niełaskę, zmuszony jest uczyć w małym, nic nie znaczącym miasteczku. Jego los zaczyna się odmieniać wraz z wizytą starego znajomego, doktora Gravesa. Tajemnicza propozycja wydaje się być niezwykle

Akcja toczy się może nie szybko, ale na pewno płynnie. Książka pozwala smakować powoli swą treść, leniwie zdradzając kolejne sekrety. Niespodziewane zwroty akcji, ślepe uliczki, błędne założenia, niejasne sytuację, wszystko to składa się na mozaikę doskonałego kryminału skrytego w mrokach świątyni. Opisy są barwne i przekonujące, dialogi płynne, pełne pasji. Jednocześnie bogate w informacje z zakresu historii i mistyki, jaką niewątpliwie okrywał się starożytny Egipt. Polecam tak fanom historii, jak i mitologii. Sądzę, że każdy miłośnik tych gatunków znajdzie coś dla siebie w tej pozycji, jednocześnie polecam ją wszystkim gustującym w dobrym kryminale. Jedyną niezwykle irytującą postacią, która nie tyle psuje treść, co męczy swoją osobą, jest gospodyni profesora. Być może postać ta ma swój urok, jednakże ja mam jej serdecznie dość. Książka ma czar, jednocześnie mroczną tajemnicę. Jest w niej wszystko - zagadka, tajemnice przeszłości i niewyjaśnione zjawiska, zatem gorąco polecam. Katarzyna "Kiriana" Suś

126

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


POLECANKI Wojciech Cejrowski „Gringo wśród dzikich plemion” Wojciech Cejrowski jest postacią budzącą kontrowersje. Jego programy, wystąpienia i książki mają tak swoich zwolenników, jak i przeciwników. Jednak nie można odmówić mu niesamowitego poczucia humoru, wyczucia ironii, oraz nieprzeciętnej umiejętności snucia opowieści. „Gringo wśród dzikich plemion” to…właśnie… ciężko jednoznacznie określić, co. Na pewno jest to powieść o przygodach białego człowieka, który – niczym Indiana Jones – zanurza się w objęcia amazońskiej dżungli. Co prawda nie ma bata tylko aparat fotograficzny. Z drugiej strony to opowieść antropologiczna, pełna obserwacji, istotnych wiadomości o kulturze i obyczajach poszczególnych plemion. Jest to również dziennik wyprawy, zapiski współczesnego mężczyzny rzuconego w "dziką dzicz". Dostrzec można także refleksje psychologiczno-filozoficzne, związane z zderzeniem międzykulturowym. Całość złożona jest z krótkich historii. Część z nich łączy się ze sobą, tworząc opowieści wewnątrz opowieści. Można się z nich dowiedzieć wiele o tym, jak Indianie pojmują świat, jak prosto podchodzą do wielu rzeczy, które my – „ludzie cywilizowani” – zbędnie komplikujemy. Jednocześnie, czytelnik poznaje ich życie codzienne: co jedzą, jak się zachowują, jak pojmują pojęcia abstrakcyjne, np. czas. Szczerze powiedziawszy kuchnia prezentowana w książce wymaga mocnych nerwów i jeszcze mocniejszego żołądka. Jakoś widok apetycznie przyrządzonych pędraczków nie zaostrzył mi apetytu, podobnie jak zupa z małpy przyrządzona bez jakichkolwiek przypraw. Warunki lokalowe też specjalnie nie zachęcają. Dobrze się o tym czyta, jednak osobiście nie chciałabym doświadczać tego wszystkiego na własnej skórze.

ko to, co chcielibyśmy wiedzieć o „dzikich”, a nie bardzo mamy kogo zapytać – od stosunku do liści koki, po przyjazne relacje międzyludzkie. Książka dostępna jest w dwóch wersjach – droższej i tańszej. Wydana w sztywnej okładce zawiera kolorowe ilustracje i zdjęcia, ta w miękkiej wydana jest na równie dobrym papierze, jednak część zdjęcia jest czarno-biała. Niektóre ujęcia w książkach są inne, również sam układ się różni. Nie odpowiem jednak na pytanie, czy w obu wydaniach powtarzają się wszystkie fotografie. Zdecydowanie polecam wszystkim ceniącym dobre opowieści, miłośnikom antropologii, jak również fanom podróży i przygód w stylu Indiany Jonesa.

Niewątpliwie „Gringo wśród dzikich plemion” to doskonała pozycja dla wszystkich ciekawych świata. Autor zabiera czytelnika w niesamowitą, pełną niebezpieczeństw podróż, pokazując wszyst-

QFANT.PL

- numer 3/09

Katarzyna "Kiriana" Suś

127


polecanki

POLECANKI Tomasz Kopecki „Mediapolis” Nieodłącznym elementem każdej antyutopii jest wizja zniewolenia społeczeństwa, za pomocą dyktatury elit, które to twierdzą, iż o wiele lepiej wiedza co jest dobre, a co złe. Dla tej idei są gotowe zabijać i torturować tych, którym obiecali zapewnić raj. Sami jednak przeważnie nie przestrzegają zasad narzucanych innym. Nie inaczej wygląda sytuacja w powieści Tomasza Kopeckiego „Mediapolis”, szumnie porównywanej do „Roku 1984” George’a Orwella, czy „Łowcy Androidów” Dicka i Scotta. Republiką Smoka rządzi Pierwszy Kapłan, wspomagając się rozległym aparatem biurokratyczno-policyjnym i oddziałami zbrojnych Zakonników. Republika ma, co prawda, parlament, lecz jest on w istocie teatrzykiem, podległym całkowicie dyktatorowi. W takim właśnie świecie przyszło żyć Ablowi,

głównemu bohaterowi „Mediapolis”. Wychowanie, które otrzymał od stryja, pozwala mu przetrwać. Wie, że prawo do szczęścia musi sobie wyszarpać przemocą i jest gotowy zabijać w jego obronie. I w tym Abel jest całkiem niezły- zabijaniu - lecz nie sprawia mu to przyjemności. Czy starczy mu jednak odwagi i umiejętności by wygrać wojnę z Systemem? Pierwsze rozdziały mile zaskakują. Mroczny klimat miasta, intrygująca fabuła, barwne opisy, tak statyczne, jak i te wypełnione gwizdem kul, oraz ciekawe postacie, które nie krepują się wyciągnąć spluwy by udowodnić swoje racje. Tomasz Kopecki nie boi się mocnych słów i brutalnych scen, ale nimi nie epatuje. To duża zaleta książki. Główny zarzut, który stawiam powieści Kopeckiego to schematyczność i liniowość fabuły. Prawie od samego początku dostajemy na tacy rozwiązanie większości zagadek. W rezultacie pozostaje nam tylko śledzenie dążeń Abla by odnaleźć to czego pragnie, a i rozwiązanie tej zagadki okazuje się banalne. Książce brakuje głębi „Roku 1984”, czy „Łowcy Androidów”, miast tego zapożycza garściami rozwiązania sensacyjno-technologiczne, kreując się na barwną książkę akcji. Główna ideą powieści, nie zdradzę czym ona jest, choć zapewne niejeden czytelnik zorientuje się już po okładce, jest bliźniaczo podobna do tego z hollywoodzkiej komedii ze znanym aktorem w roli głównej. Widać to szczególnie w zakończeniu książki, które swoją droga, urywa fabułę zbyt gwałtownie, pozostawiając niedosyt. Szkoda, że autor nie wykorzystał potencjału pisarskiego jaki niewątpliwie posiada i poszedł w miksowanie uznanych dzieł gatunku. To dobra powieść akcji dziejąca się w zniewolonym świecie, która zapewniła mi kilka godzin rozrywki. Ale moje oczekiwania były o wiele większe. Piotr Michalik

128

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


POLECANKI Aleksander Kowarz „Rydwan bogów” „Rydwan bogów” Aleksandra Kowarza jest tym rodzajem opowieści, który lubię najbardziej. Dwie płaszczyzny narracji i podróż ze złotym skarabeuszem w tle, jak również wiele innych, pobocznych wydarzeń, składających się na fabułę tej książki, nie pozwoliły mi przespać dwóch nocy. Co może łączyć wydarzenia w starożytnym Egipcie sprzed kilku tysięcy lat z przypadkowym odkryciem na wyspie nieopodal Kazimierza? Zbieg okoliczności niejednokrotnie każe się nazywać w opowieści Kowarza przeznaczeniem, które co rusz bierze w swe posiadanie bohaterów książki, zmuszając ich wręcz do wędrówki w nieznane. W miarę zagłębiania się w lekturę, można odnieść wrażenie, że postacie, oddalone od siebie o tysiące kilometrów i milenia, nieuchronnie się do siebie zbliżają. Oto mag–kapłan świątyni Horusa o imieniu Sefian, wyrusza z misją przez ocean pustyni. Nie podejrzewa, że już wkrótce, pośród wydm, odnajdzie swojego syna, że odkryje jego prawdziwą naturę, która pozwoli na odnalezienie się obydwu w innym, ponadmaterialnym wymiarze. Odtąd Sefian i Achon podążają dalej w towarzystwie tajemniczego artefaktu, który nie pozwoli im nawet na chwilę zapomnieć o towarzyszącej im magii... Trzy tysiące lat później magia ożyje podczas wykopalisk archeologicznych na Skałce, którą to wyspę mają w posiadaniu Franciszkanie. Dwie kobiety, trzech mężczyzn i pies dosłownie i w przenośni wskoczą w objęcia przygody, uciekając przed demonami przeszłości. Odtąd wydarzenia, wydające się oczywistymi, ustąpią miejsca tym, które znamy chociażby z baśni. Niewiarygodnej przygodzie piątce śmiałków będzie towarzyszyła krok za krokiem tajemnica rodem ze starożytnego Egiptu. Powieść czyta się bardzo szybko przemierzającemu wraz z bohaterami tajemnicze krainy czytelnikowi, zastanawiającemu się, co też tym razem może ich czekać za kolejnym barchanem, czy też za następnym tajemniczym głazem. Debiut Aleksandra Kowarza jest ze wszech miar godnym polec enia dziełem. Sprawnie napisana opowieść, któ-

QFANT.PL

rej nie brak dbałości o wszelkie niezbędne szczegóły i szczególiki. Pozwolę sobie wspomnieć, iż „Rydwan bogów” nie tyle nie pozwolił mi zasnąć w pejoratywnym sensie, ile dwukrotnie dosięgnął mego snu – jedynego zjawiska, które było w stanie przerwać mi lekturę. Pokuszę się o stwierdzenie, że tego typu książki w założeniu sięgają jednej z najstarszych świadomości zbiorowych ludzkości, a mianowicie archetypu drogi, czy też podróży wewnętrznej. „Rydwan bogów” precyzyjnie nakierowany jest w stronę ciekawości czytelnika. Jeżeli do tego dorzuci się żyłkę zainteresowań egiptologią tegoż czytelnika, powstająca mieszanka może się okazać wybuchową. Polecam jednak z ręką na sercu tę książkę także wszystkim osobom, które lubują się w przeżywaniu egzotycznych przygód. No i oczywiście czekam na kolejne pozycje Aleksandra Kowarza, które okazać się powinny zaproszeniem do równie intelektualnej degustacji, jaką okazał się być wypełniony po brzegi „Rydwan bogów”. Tomasz Orlicz

- numer 3/09

129


polecanki

Mort Castle „Księżyc na wodzie” Zbiór opowiadań „Księżyc na wodzie” zebrał naprawdę liczne pochlebne opinie prasowe i przedmowy, nic dziwnego więc, że moje oczekiwania odnośnie tej pozycji osiągnęły apogeum jeszcze przed rozpoczęciem lektury. W takiej sytuacji wystarczy drobne potknięcie autora by wielkie nadzieje zamieniły się w niechęć, lecz z ulgą mogę stwierdzić, że w tym wypadku medialne pochlebstwa nie były w żadnym stopniu przesadzone. Mort Castle jest z całą pewnością pisarzem niezwykłym. W swoich krótkich opowiadaniach grozy wywołuje strach subtelnie, w sposób wyrafinowany i różnorodny. W tych małych perełkach literatury nie ma nic z ordynarnych, krwawych horrorów, mimo to wiele z nich wywołuje silne emocje, które nie pozwolą mi o nich szybko zapomnieć. Te krót-

kie formy sprawiają wrażenie jak gdyby były stworzone specjalnie dla niego. Właściwie z największą przyjemnością czytałam opowiadania najkrótsze, które były dla mnie jak skoncentrowana uczta dla zmysłów. W tych dłuższych Castle gubi gdzieś rzeczy najistotniejsze, rozcieńcza je w mniej znaczących opisach. Mimo to, każdy kolejny tekst sprawia, że chce się czytać dalej i dalej. A czytać niewątpliwie jest co, ponieważ pisarz ten zaskakuje nie tylko intrygującymi tematami i mrocznym klimatem, ale i urozmaiceniem formy. Doskonale wie, jak nie znudzić czytelnika i zainteresować go ekspresyjną kompozycją – dzięki niej potrafi doskonale oddać surrealistyczne szaleństwo halucynacji lub silne emocje targające bohaterami. Doskonałym przykładem jest opowiadanie „Historia Dani”, które stanowi błyszczący klejnot tego zbioru. Mort Castle ofiarował nam w nim cząstkę siebie, ukazując powstające podczas procesu tworzenia, intymne relacje między pisarzem a tekstem. Dzięki temu utworowi możemy poznać go bliżej, i przekonać się o tym, że każde swoje opowiadanie pisze z pełną świadomością kreowania – doskonale wie, że nie wystarczy dorzucić jakiegokolwiek trupa, czy wilkołaka aby stworzyć dobry horror trafiający do czytelnika. W „Księżycu na wodzie” dużej części wątków towarzyszy mocno amerykański klimat początków XX wieku, w których królował luksus gramofonów i cadillaców, a równouprawnienie rasowe nie było rzeczą tak oczywistą jak dziś. Mort Castle często skupia się właśnie na nietolerancji, która spotykała czarnoskórych i imigrantów. Ponadto w wielu momentach można poczuć jego wielką miłość dla muzyki jazzowej, wokół której wykreował wręcz mistyczną aurę. Porusza również tematy religijne, jednak nie czyni z nich moralizatorskich, przepełnionych patosem kazań, a pozwala czytelnikowi na wyciągnięcie własnych wniosków. Myślę, że magia tego zbioru tkwi w jego zróżnicowaniu, zwłaszcza w kwestii podmiotu opowiadań. Znajdziemy tu historie ludzi o trudnym dzieciństwie (jak np., w „Jeśli weźmiesz mnie za rękę synu”, wzruszającym „Altenmoor, gdzie tańczą psy” lub w porażającej „Porze przyjęcia”), wspomnianych już przeze mnie, niesprawiedliwie traktowanych czarnoskórych oraz ich oprawców

130

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


(„Kasztanowy Jim w Egipcie”) a także odniesienia do autentycznych postaci („Bird nie żyje”). Nie brakuje też tajemniczych istot o niezwykłych predyspozycjach („Uzdrawiacze”)i niejasnych, niewytłumaczalnych zjawisk , które Castle przemyca w każdej historii.

pozycji jest z całą pewnością odpowiedź. Mort Castle pozostawił po sobie jedynie pytania, które każdy kiedyś sobie zadawał, o których myślał mniej lub bardziej intensywnie. Castle w całym swoim pisarskim kunszcie jedynie nas na nie naprowadza. I to one wywołują największy strach.

Jedyną rzeczą, której nie można znaleźć w tej

Milena Rządkiewicz

Terry Pratchett - ŁUPS !" „Łups” – to już siódmy tom z cyklu opowieści o straży miejskiej Terry’ego Pratchetta. AnkhMorpork stoi na krawędzi wojny domowej: trolle i krasnoludy przestały się tolerować i czekają tylko na pretekst do walki. A wszystko z powodu Tradycji, która obudziła się w krasnoludach w rocznicę wielkiej bitwy w Dolinie Koom. To ona nakazuje im mieszkać pod ziemią, ukrywać swoją płeć i fanatycznie walczyć o przekonania, w które nawet nie do końca wierzą… W samej Straży źle się dzieje, napięcia między frakcjami trolli i krasnoludów dają się odczuć bardzo wyraźnie, a jakby tego było mało – do straży zostaje przyjęta wampirzyca, której obecność działa na Anguę jak płachta na byka. I w takiej właśnie niezręcznej sytuacji zostaje popełnione morderstwo: tajemnicze zabójstwo jednego z krasnoludzkich przywódców politycznych. Wszystko wskazuje na robotę trolla, co byłoby iskrą padającą na stos. Zadaniem komendanta Vimesa jest rozwikłanie tej zagadki w nadziei na zażegnanie konfliktu. Od tego ważniejsze dla niego jest tylko jedno – zdążyć do domu, by przeczytać synkowi bajkę na dobranoc. „Łups” trzyma poziom poprzednich części pratchettowskiej sagi. Są tu barwne opisy, zabawne dialogi, błyskotliwe porównania i dobrze zarysowani bohaterowie. Akcja rozwija się dynamicznie, wciągając czytelnika w głąb intrygi, by trzymać w napięciu do samego końca. Dla niektórych miłośników prozy Pratchetta, ten kolejny tom może się wydawać nieco mniej zabawny od innych powieści z serii, ale i tematyka jest poważniejsza. Fabuła książki porusza takie

QFANT.PL

kwestie jak: niechęć rasowa, problemy z asymilacją, wreszcie próby dostosowywania historii do celów politycznych. Całość tworzy zgrabną syntezę powieści kryminalnej, społecznej, groteskowej i fantastycznej. Lektura powieści skłania czytelnika do przemyśleń na temat różnic rasowych i religijnych, oraz wynikających z nich konfliktów. Książka sięga do korzeni tego typu sporów i tłumaczy je w dość ironiczny, ale przerażająco trafny sposób. Reasumując, książka zapewniła mi sporo dobrej rozrywki – czyta się ją lekko i przyjemnie. Dlatego uważam, że warto po nią sięgnąć. Olga Michalik

- numer 3/09

131


polecanki

POLECANKI M. W. Stover „Ostrze Tyshalle’a" „Ostrze Tyshalle’a” to druga już odsłona przygód Caine’a. Ci, którzy zapoznali się z „Bohaterowie umierają” doskonale znają jtego bezwzględną acz uroczą postać. Na wstępie drobna uwaga – pierwsza część to szaleńcza akcja i adrenalina – druga zaś jest bardziej subtelna i mocno osadzona psychologicznie. O ile w pierwszej części zanurzyliśmy się w Nadświecie, to teraz tutaj dość często stąpamy mocno „po ziemi”. Dlatego też ostrzegam osoby spodziewające się równie szybkiej akcji. Książka nie rozczarowuje, wręcz przeciwnie, pozwala o wiele lepiej zrozumieć bohatera. Z jednej strony poznajemy jego przeszłość, dowiadujemy się jak to się stało, że został tym, kim go poznaliśmy. Z drugiej okazuje dowiadujemy się jakie dosięgły go konsekwencje. Dumny Caine, poskładany przez lekarzy stał się zależny, stracił to co było jego dumą, a jednocze-

śnie posiadł to o co walczył. Słodko gorzki smak zwycięstwa, zmieszany z porażką i wewnętrzną pustką daje nam wyraźny obraz psychiki bohatera. Los Hariego zupełnie go nie satysfakcjonuje, życie pośród kast – uprzywilejowanych, biznesmeanów, administratorów – nie jest szczytem jego marzeń. Jedynie żona i córka zdają się być kotwicą nie pozwalającą mu popaść w szaleństwo. Wkrótce jednak los ponownie wywróci życie Hariego do góry nogami. Misterny spisek, prośba starego przyjaciela, problemy z policją społeczną - wszystko to sprawi, że Caine znów zacznie żyć pełną piersią, jednocześnie walcząc o to co jest mu najdroższe. Przyznam, że książka wymaga od czytelnika całkowitego skupienia i pełnej uwagi. Jest to spowodowane zmianami w narracji. Początkowo lektura może wydać się wam nieco chaotyczna i bezsensowna. W pierwszych rozdziałach faktycznie można się pogubić, ale wytrwali czytelnicy zostaną rzecz jasna nagrodzeni, gdy wszystkie nitki powędrują do kłębka. Trudność w odbiorze i głęboki rys psychologiczny, autor łagodzi uproszczeniem nieco głównych wątków. Ich niedociągnięcia spowodowane są przełożeniem punktu ciężkości na psychikę postaci. Gdyby zawartość była bardziej złożona, mocniej zawiła, czy też silniej ugruntowana w realiach, czytelnik mógłby odrzucić ją jako nazbyt naszpikowaną treścią. Wszystkich fanów fantastyki, oraz opowieści z dreszczykiem serdecznie zapraszam do zapoznania się z tą ekscytującą powieścią. Jest tutaj wszystko: walka o władzę, koneksje, różnica klas, miłość, oddanie i magia. Zdecydowanie polecam. Katarzyna "Kiriana" Suś

132

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


POLECANKI Charlaine Harris „Martwy aż do zmroku” Nakładem wydawnictwa MAG zagościła u nas jedna z najpopularniejszych wampirzych serii, czyli przygody Sookie Stackhouse. „Martwy aż do zmroku” jest pierwszym tomem tego cyklu. Na podstawie książek Charlaine Harris nakręcono bijący rekordy popularności serial „Czysta Krew”. Jak łatwo wydedukować treść serialu i książki jest zbliżona, jednak nie identyczna. Dlatego też osoby oglądające najpierw serial, a dopiero później czytające książkę, mogą poczuć się nieco zagubione. Miejscem akcji są współczesne Stany Zjednoczone, różniące się od znanych nam jedynie tym, że wampiry wyszły z ukrycia . Od czasu gdy pojawiła się butelkowana krew, która zastępuje inną formę żywienia wampirów, te postanowiły się ujawnić. Część z nich postanowiła zasymilować się ze społecznością, inne wolą żyć na pograniczu prawa, traktując ludzi jak bydło. Oczywiście wraz z formalnym pojawieniem się krwiopijców pojawił się też niesamowity rynek zbytu, tak na sztuczną krew, jak i pewnego rodzaju usługi związane z udostępnianiem swojej krwi wampirom. Rzecz jasna również krew wampirów jest cenna wzmagając ludzkie możliwości, a także potencjał. Główną bohaterką książki jest Sooki, kelnerka z niewielkiego miasteczka. Dziewczyna uważana jest za dziwaczkę, a to za sprawą jej „małego sekretu”. Otóż Sookie potrafi odczytywać ludzkie myśli. Dar ten jest także jej przekleństwem fatalnie wpływającym na związki. Ciężko jest bowiem kontrolować nie odbieranie cudzych myśli i emocji w dość powiedzmy jednoznacznych sytuacjach. Dlatego też dziewczyna pomimo swych dwudziestu pięciu lat, nie miała żadnego prawdziwego związku. Bill jest wampirem. Od czasu ujawnienia się szuka swojego „domu”, w końcu decyduje się osiąść w miejscu doskonale znanym mu z czasów „życia”. Remont starego domu nie jest jednak prosty, gdy za dnia nie można wezwać specjalistów. Lokalna społeczność, też różnie podchodzi do krwiopijców. Dlatego też gdy pewnej nocy Bill zostaje pod-

QFANT.PL

stępnie napadnięty przez parę wysączającą krew z wampirów, nie spodziewa się ratunku, zwłaszcza z rąk niepozornej Sooki. Bill odkrywa, że dziewczyna zdecydowanie go fascynuje, natomiast Sookie dowiaduje się, że jedynie jego myśli nie słyszy, co daje jej poczucie spokoju i normalności. Związek obdarowanej paranormalnymi zdolnościami dziewczyny z wampirem pełen jest wzlotów i upadków. Jak bywa w przypadku takich par, będą musieli poradzić sobie tak z nietolerancją, powiedzmy różnicą kulturową, jak również brakiem doświadczenia w relacjach damsko męskich. Sooki niekiedy w sposób niezwykle rozbrajający potrafi mylnie zinterpretować oczywiste dla czytelnika zachowania. Książka pełna humoru, dylematów moralnych, akcji, sensacji i kryminalnej zagadki. Dialogi lekkie i przyjemne, opisy nie nachalne, a „sceny rozbierane” silnie umotywowane. Pasja, miłość, obsesja wszystko to znajdziecie w „Martwym aż do zmroku”. Black Angael

- numer 3/09

133


polecanki

POLECANKI Simon Green "Błękitny Księżyc" Wyobraźcie sobie odważnego księcia na białym rumaku, który przybywa, by ocalić bezbronną księżniczkę więzioną przez krwiożerczego smoka. Macie przed sobą ten obrazek? Tak? To teraz przewróćcie go do góry nogami. Macie teraz przed oczami... „Błękitny Księżyc”. Gdy streszczałem kilkoma słowami koledze, o czym jest ta powieść, zaczął kojarzyć ją ze „Shrekiem”. Czy naprawdę można śmiało porównywać tę książkę z filmami o zielonym Ogrze? Hm... Dawno, dawno temu... Władca Leśnego Królestwa miał dwóch synów – Haralda i Ruperta. Gdy jego pierworodny, Harald, okazał się w pełni zdolny (czyt. zdrowy i po-

czytalny) do odziedziczenia tronu, młodszy syn stał się piątym kołem u wozu. Król John wysłał Ruperta na samotną wyprawę z misją znalezienia i zgładzenia smoka (o ile jeszcze jakieś istnieją...). Inaczej mówiąc, wymyślił niezły sposób, żeby się go pozbyć. Pokorny młodzieniec wsiada na swego jednorożca i wyrusza w niezapomnianą podróż, mając świadomość, że został spisany na straty. Tymczasem prawdziwe zło zbiera siły i czeka na odpowiedni moment, aby uderzyć... Fabuła jest taka, jaka być powinna: ciekawa i wciągająca. Rzadko trafiają się fragmenty nużące. Historia pochłonęła mnie do reszty. Jedyną i dosyć poważną wadą fabuły jest niekiedy jej przewidywalność. Gdy pogłówkowałem nad podsuwanymi mi poszlakami, dałem radę skojarzyć je z pewnymi osobami; potem było zdziwienie, że bohater jest głupcem, skoro nie dostrzega tego, co ja... ...byli sobie... Hm... Od czasu do czasu trudno było mi określić, kto jest głównym bohaterem tej fantastycznej opowieści. Wszechwiedzący narrator pokazuje czytelnikom zdarzenia oczami tylu osób, że ciężko jest opowiedzieć się za którąś z nich. Większość postaci nie jest zła do szpiku kości albo dobra, niczym miłosierny Samarytanin, ich portrety psychologiczne są bardzo rozbudowane, ciężko stwierdzić, po której stronie barykady stoją. Jest... bajecznie! Autor widać wie, o czym pisze. Opisy są wiarygodne, a słownictwo, jakiego używa wskazuje, że nie obce mu dworskie zwyczaje, czy zwroty. Po raz kolejny komuś udało się stworzyć świat, w którym chciałbym się zanurzyć i nigdy nie wypłynąć! Styl jest przeciętny. Jeśli ktoś oczekuje od niego jakiejś oryginalności, to będzie zawiedziony. Mi osobiście odpowiadał. Green zabiera nas w podróż przez zamki, wieże, zielone lasy, a nawet mamy okazję pooddychać górskim powietrzem, czy przeżyć mrożące krew w żyłach chwile w Czarnohorze – krainie wiecznej nocy.

134

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


POLECANKI Wytwórnia atrakcji Okładka przedstawia się całkiem dobrze. Przyjemnie się patrzy na napisy z tytułem i autorem dzieła. Jedyne, co może razić, to mieszanie ilustracji z tymi poprzednimi (np. ręka Ruperta wychodząca z pomiędzy liter). Rysunek Księcia Demonów jest wierny opisowi z książki, co cieszy. Na dwa tomy powieści błędów w tekście jest mało, zaledwie jakaś literówka i kilka wpadek interpunkcyjnych. Jedyną wadą wydania wpływającą na komfort czytania są wymiary książki. Dla mnie była ona za wąska i przez to nie dało jej się położyć na stole, bo się zamykała; czytać, trzymając ją tylko jedną ręką za grzbiet też nie polecam. Mogła być szersza, a mieć mniej stron... Chcę iść z wami! „Błękitny księżyc” jest pozycją dla tych, którzy tęsknią za starymi baśniami opowiedzianymi w oryginalny sposób. Ja jestem jej wdzięczny za zmienienie mojej opinii o imieniu Julia, bo po dramacie Szekspira nie była ona najlepsza... A co do porównań do „Shreka”, to nawet, jeśli te pierwsze skojarzenie wydaje się być słuszne, to zapewniam was, że te dwie rzeczy mają między sobą tyle różnic, że po przeczytaniu ostatniej strony, będziecie na siebie źli o swoje początkowe sądy. Bo przecież o to chodzi, żeby książki nas uczyły i dawały nauczkę na przyszłość... Jarosław Makowiecki

QFANT.PL

- numer 3/09

135


polecanki

POLECANKI Elizabeth Chadwick "Córki Graala" Sięgałam po tę powieść z pewną dozą niepokoju, ale i z zaciekawieniem. Zawsze pasjonował mnie świat średniowiecznej Europy, więc książka, której akcja rozgrywa się w XIII-wiecznej Francji, mnie zaintrygowała. Rzecz dzieje się w czasach, gdy południową Europę zalewa fala herezji. Katarzy z zaskakującym sukcesem nawracają na swoją wiarę tysiące katolików. Po latach bezskutecznej ewangelizacji papież Innocenty III decyduje się na ostateczność – zwołuje krucjatę przeciwko Katarom, która to krucjata okaże się w przyszłości jedną z najczarniejszych kart historii Kościoła. W opanowanej wojną Langwedocji Bridget – potomkini Marii Magdaleny obdarzona niezwykłymi zdolnościami uzdrowicielskimi – próbuje wypełnić swoje przeznaczenie. Musi zadbać o ciągłość rodu i przekazać swojej córce nie tylko zdolności, ale i tajemnicę swojego pochodzenia.

Niestety, wbrew temu co napisane na okładce, nie czekało mnie oczarowanie, a rozczarowanie. Historia nie zachwyca. Gdy pozbawimy ją historycznego tła okazuje się dość banalna, i przywodzi na myśl raczej przeciętny romans fantasy, okraszony ostentacyjną erotyką dość niskich lotów. Już w połowie książki poczułam nieodpartą tęsknotę, by wszystkich bohaterów hurtem spalono na stosie, a mnie oszczędzono dalszej lektury. Nie należy opierać na tej powieści swojego wyobrażenia o średniowiecznej Francji. O ile autorka dość dokładnie przedstawia przebieg krucjaty, o tyle obce jej są realia życia w XIII wieku. W tekście nie brakuje błędów merytorycznych. Rycerze salutują, walczą XVI-wiecznymi lancami, krzyżowcy mianują się współczesnymi stopniami wojskowymi, a byle szlachcic obnosi się obszytymi złotem jedwabnymi szatami. Forma prowadzenia dialogów, zwłaszcza damsko-męskich, nie oddaje zupełnie ducha tamtych czasów. Również stylistyka pozostawia wiele do życzenia. To wszystko sprawia, iż pozycji tej nie można traktować zbyt poważnie. Ot, kolejna lektura, którą można (ale niekoniecznie trzeba) zapełnić nudny wieczór, a którą zapomni się w krótszym czasie, niż zajęło jej przeczytanie. Barbara Wyrowińska

136

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Redaktor naczelny: Piotr Michalik Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński Administrator portalu, programista: Marek Bartniczak Skład techniczny: Andrzej Kidaj Spec ds. publicystyki Tomasz Orlicz Spec. ds marketingu Katarzyna Suś Korektorzy: Agata Michniewicz, Anna Perzyńska, Piotr Jabłoński Ilustracja okładki: Barbara „Yuhime” Wyrowińska Ilustracje opowiadań: Tomasz Chistowski, Magdalena Mińko, Adam Śmietański, Barbara „Yuhime” Wyrowińska Redaktorzy: Piotr Dresler, Artur Kaczmarczyk, Anna Romańczyk, Jarosław Makowiecki, Natalia Bilska, Anna Thol, Katarzyna 'Kiriana' Suś, Anna Rzepecka, Rafał "Ninetongues" Sadowski, Delfina Rytlewska redakcja@qfant.pl

QFANT.PL

- numer 3/09

137


Partnerzy medialni weryfikatorium.pl arenahorror.pl fantasta.pl civilization.org.pl stefandarda.pl blog.adesign.8p.pl swiat-fantastyki.pl piszmy.pl portal-pisarski.pl bractwocienia.com trojcarpg.pl zaginiona-biblioteka.pl www.jacekskowronski.com.pl

Serdecznie

dziękujemy za wsparcie


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.