Res Publica Nowa (206)

Page 1

PONADTO: SCENARIUSZE MODERNIZACJI DLA BIAŁORUSI

nr 16/2011, zima 2011 206/ rok XXIV, ISSN: 1230-2155 Cena 20 zł (VAT 5%)

TYRANIA OPINII

PIERRE ROSANVALLON

RADOSŁAW MARKOWSKI CARL SCHMITT GEORGE GALLUP

Nr indeksu: 375500 Nakład 2800 egz.

Krystian Lupa, Paul de Man, Bernard Kouchner, Wojciech Górecki, Marcin Wojciechowski, Philippe Lejeune, Kristin Berget, Julia Fiedorczuk, Andrzej Leder


Trzy idee to zbiór znakomitych wypowiedzi na temat współczesnej myśli republikańskiej. Zawiera wybór aktualnych i najważniejszych współcześnie tekstów dotyczących tego pojęcia. Można w nim znaleźć po raz pierwszy tłumaczone teksty autorstwa: Philipa Pettita (fragmenty książki Republicanism. A !eory of Freedom and Government), Chantal Delsol (tłumaczenia wystąpień i fragment książki La République. Une question française) oraz Roberta R. Clewisa (fragmenty !e Kantian Sublime and the Revelation of Freedom). Ponadto znajdują się w niej również analizy polskiej kultury politycznej autorstwa Marcina Króla, Richarda Wolina i Andrzeja Waśkiewicza. Wypowiedzi składają się na doskonały przewodnik po republikanizmie, stanowiąc zarazem współczesną diagnozę polskich i europejskich społeczeństw. biblioteka respubliki nowej



T E M AT N U M E R U

Tyrania opinii 6 Dziewięćdziesiąt dziewięć procent, głupcy! WOJCIECH PRZYBYLSKI

9 Mniemam albo i nie mniemam XAWERY STAŃCZYK 11 Utracona umiejętność gry MICHAŁ WYSOCKI 13 Publiczne, prywatne i powrót „kwestii socjalnej” ALEKSANDRA BILEWICZ

16 Ilość samodzielnie nie przeradza się w jakość ARTUR CELIŃSKI

6

18 Demokracja interakcyjna PIERRE ROSANVALLON 30 Refleksyjny konstytucjonalizm i jego sędziowie KRZYSZTOF J. KALETA

Opinia publiczna straciła swoją pierwotną moc legitymizowania demokracji i służy dziś już tylko socjologom, dziennikarzom i politykom – do wróżenia z fusów. Tyrania większości, o której pisał kiedyś Alexis de Tocqueville, przerodziła się w tyranię sondaży. K U LT U R A 46 Amerykańskie rewolucje KRYSTIAN LUPA, ANNA R. BURZYŃSKA 60 Polityka tańczenia JADWIGA MAJEWSKA

66 Zrób sobie dobrze zin PIOTR GRABOWSKI

30 Koniec mitu tradycyjnej legitymizacji władzy ADAM BODNAR 38 Demokr@cja cz@tująca MATEUSZ TUŁECKI, JAROSŁAW KINAL 42 Opinia publiczna: wola ludu we współczesnych demokracjach RADOSŁAW MARKOWSKI

73

PAUL DE MAN

Okazuje się, że prawdziwa rewolucja polega na powtórnej lekturze – dokładniejszej, bliższej sensu niż dotychczasowe odczytania. Ta wywrotowa moc ponownej interpretacji ma szanse nie tylko zmieniać indywidualny sposób myślenia, ale także – czy może przede wszystkim – kwestionować paradygmaty, przekształcać świat.

S P O Ł E C Z E Ń S T W O/ R E P O R TA Ż 78 Kradzież jako dekonstrukcja. O napisie Arbeit macht frei AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA 84 My, ludzie z pustego obszaru. Kilka uwag o polskim flâneuryzmie BEATA SZULĘCKA


EUROPA DYSK US JE 92 Jako lekarze byliśmy banitami BERNARD KOUCHNER WOJCIECH PRZYBYLSKI

92 Bernard Kouchner w rozmowie z Wojciechem

Przybylskim mówi o tym, jak zatrzymał Armię Czerwoną i wymyślił globalizację.

98 Scenariusze modernizacji dla Białorusi ANDRZEJ BOBIŃSKI, KAMIL KŁYSIŃSKI, AGNIESZKA KOMOROWSKA, ALEŚ MICHALEWICZ, WOJCIECH PRZYBYLSKI, ANDREJ WARDAMACKI

SZKO Ł A ESEJU 118 Lud i demokratyczna konstytucja CARL SCHMITT 123 Miejsce sondaży opinii publicznej w demokracji GEORGE GALLUP

112

Kwiecień 1994 WOJCIECH GÓRECKI

Publikujemy przedpremierowe fragmenty najnowszej książki Wojciecha Góreckiego pod roboczym tytułem Abchazja, która ukaże się w 2012 roku nakładem Wydawnictwa Czarne. Książka wieńczy tryptyk zapoczątkowany Planetą Kaukaz i Toastem za przodków. Prezentowany tekst to spojrzenie na Kaukaz z perspektywy moskiewskiej, a zarazem podróż w czasie do lat dziewięćdziesiątych, kiedy autor rozpoczyna swoje wyprawy na Wschód.

D N A M I A S TA

POEZJA

132 Pogarda dla lokalności JOANNA KUSIAK

158 Wiersze z tomu Der ganze Weg KRISTIN BERGET

135 Prasa lokalna ma się nieźle MARCIN WOJCIECHOWSKI

160 Intymne rewolucje w poezji Kristin Berget w tłumaczeniu Justyny Czechowskiej

RES MUSICA 138 Disco jugend PAWEŁ SAJEWICZ

JULIA FIEDORCZUK

164 Jakbym stała przed bogiem i wyznawała grzech KAMILA PAWLUŚ

KSIĄŻKI

EKONOMIA

142 Człowiek jest przede wszystkim tym, co mógłby zapisać, ale czego nie zapisuje PHILIPPE LEJEUNE, PIOTR KUBKOWSKI,

170 Pierwsza pożyteczna polityka walutowa TOMASZ KASPROWICZ

AGATA SIKORA

147 Komunizm i jego globalna historia KACPER POBŁOCKI 150 Zorganizowana spontaniczność. O porwaniu społeczeństwa obywatelskiego JAN GRZYMSKI 153 Błogosławieństwo/Przekleństwo C. CAIN ELLIOTT

MIASTO MÓWI MURAMI 174 Bitwa Warszawska ANDRZEJ LEDER

FOTOESEJ 176 Olivier Roller. Fotograf władzy JOANNA JARZYNA



TYR AN IA O PINII {Tyrania opinii}


WOJCIECH PRZYBYLSKI

W

ielokrotnie w ygłaszano opinię, często z resztą na łamach „Res Publiki”, że lud jest głupi. Marcin Król przypomniał ową kwestię w debacie o roli intelektualistów w numerze 1/2008, w niedwuznaczny sposób informując, co myśli o owych rzekomych 99% populacji, które dziś stają na ulicach zachodniego świata. Miał sporo racji, ale nie miał jej w stu procentach. A przynajmniej nie w tym, że z owego przekonania można w yciągnąć prosty wniosek o degradacji sfery 6

publicznej, w tym opinii publicznej rozumianej jako samoświadomość społeczeństwa. Wyrażanie woli powszechnej poprzez wybory jest istotnie coraz gorzej sprawdzającym się pomysłem. Wyborcy chętniej ulegają w wyborach instynktom stadnym, ot choćby rosnącym na ostatniej prostej słupkom poparcia – dzieje się tak również z tymi zniechęconym do polityki w ogóle. Na dłuższą metę nie służy to obywatelom ani demokracji. Tak być nie musi. Osoby i programy, które są wybierane, nie muszą przypominać sklepowej wyprzedaży. By sytuacja uległa poprawie, potrzeba jednostek, które będą spoiwem opinii publicznej, wiążąc nieme, pozbawione wpływu na sprawy publiczne głosy ze sferą władzy. Historycznie byli to zazwyczaj: księża, nauczyciele, filozofowie, naukowcy, redaktorzy oraz wyższej rangi urzędnicy państwowi. Dziś w królestwie płytkiej informacji autorytet pośredników opinii publicznej nie jest tak wyrazisty, a każdy w decyzjach dotyczących polityki coraz bardziej może polegać tylko na sobie. Owo związanie mas z opinią publiczną, a opinii publicznej respublica


z polityką, było obietnicą przewidywalności i przeciwieństwem głupoty. Tyle że do tego połączenia coraz rzadziej dochodzi. W świecie przepełnionym elektronicznymi komunikatami widoczny jest kryzys reprezentacji, a z drugiej strony mniej ostre staje się pojęcie „opinii publicznej”. Mamy więc do czynienia z przesileniem, kiedy opinią publiczną nazywamy jedynie coraz płytsze, szybsze i tańsze sondaże, dzięki którym wiemy sami o sobie tylko mniej, a ze zdziwieniem reagujemy na fundamentalizujące demokrację ruchy, takie jak „Tea Party” albo „Okupuj Wall Street”. Trudno zresztą powiedzieć o nich, że są rozsądne w swych postulatach. Stanowią raczej symptom niż nową propozycję. Niemniej, muszą zostać potraktowane poważniej niż tylko jako głupota mas. Pogląd o głupiej masie i takiej samej opinii publicznej nie jest trudny do udowodnienia. Włączamy codziennie media elektroniczne i ogłupiamy się nimi bardzo skutecznie. Nawet Nietzsche – opluwający wynalazek gazety – chętnie sięgał po prasę. Jednakże Marcinowi Królowi nie o to chodziło, że każdy ma być pokorny wobec swych ułomności, ale że większość w zasadzie jest niemądra. A to już wyraźnie określone stanowisko, na poparcie którego jest wiele argumentów. Jednocześnie stanowisko to boryka się z problemem całkiem prozaicznym. Jak ów pogląd obronić w kontekście demokracji? Czy to ze względu na sam fakt, że wygłaszanie takiego poglądu podaje w wątpliwość istotę demokracji, czy też ze względu na to, że gdyby on był prawdziwy, to demokracje nowoczesne raczej by nie powstały? Nie idzie oczywiście o to, że lud w swej mądrości wydumał nagle demokrację. Jej ojcami byli przede wszystkim filozofowie, pisarze, TYRANIA OPINII

słowem: intelektualiści. Ale to lud zadecydował ostatecznie o jej przyjęciu i ustanowieniu. Należy powiedzieć, że to lud, choć najczęściej niemy, podjął decyzję mądrą i nieprzypadkową. Nie znaczy to wszak, że każda wola ludu bywa podyktowana rozsądkiem. Szczególnie, jeśli jej jedynym środkiem wyrazu jest głosowanie. Gdyby głosowanie miało być jedyną formą politycznej legitymizacji władzy, to moglibyśmy zapomnieć o demokracji, co mówiła już przecież Hannah Arendt, krytykując skostnienie systemu politycznego USA, ufundowanego początkowo na idei rewolucji. Dlatego w jakimś sensie owe republikańskie z ducha hasła wznoszone raz przez „Tea Party”, a raz przez „Okupuj Wall Street”, trzeba wziąć na poważnie jako zapowiedź istotnych zmian w demokracji. Najlepszą ilustracją owych bezimiennych 99% w Polsce jest wybór posłów z Ruchu Janusza Palikota. Skąd mamy wiedzieć, czy lud w tym wyborze był mądry, czy też głupi? Łatwo zauważyć, że w większości wyborcy tej partii nie tworzą samoświadomej wspólnoty, a ich postulaty i motywacje układają się w kolorową mozaikę poglądów, preferencji i roszczeń. Wątpliwe, by jako twór polityczny mieli jakiś skonkretyzowany pogląd na sprawy publiczne. Można więc założyć, że zgodnie z wcześniejszą definicją to ów głos głupiego ludu. Wkrótce się okaże, czy paradoksalnie będzie miał on pozytywne konsekwencje. Szczególnie, jeśli owi pośrednicy, do których dołączyli lewicujący intelektualiści z Magdaleną Środą i Agnieszką Graff na czele, znajdą przestrzeń porozumienia między wyborczą masą a politykami. Ich rolą będzie z jednej strony objaśnienie wyborcom działań politycznych językiem zrozumiałym, a z drugiej – nazwanie oczekiwań

wobec politycznej reprezentacji. Będzie to niewątpliwie rola kluczowa. Jeśli tak się stanie, to czy uznamy, że ów lud był w swojej masie mądry? Wraz z symptomami, którymi są Ruch Oburzonych i wzrost politycznego znaczenia czołowego polskiego polityka i popintelektualisty, zmienia się coś więcej niż tylko rzekomo zabetonowana scena polityczna. Zmienia się praktyka współczesnej demokracji opartej na fundamencie opinii publicznej. Dzieje się więc to, co diagnozuje i prognozuje Pierre Rosanvallon w swojej pracy o legitymizacji demokratycznej i trzech ideach redefiniujących współcześnie znaczenie wyborów, instytucji demokratycznych czy też republikańskich, której to książki przedostatni rozdział drukujemy w tym numerze. Rosanvallon pisze o bezstronności (czy też niezawisłości), refleksyjności i bliskości jako o trzech ideach fundujących gruntowną przebudowę współczesnego systemu demokratycznego. Twierdzi więc, że zasady leżące u podstaw takiej wspólnoty, niczym u Monteskiusza, definiują polityczną scenę demokracji i zasady, na których opinia publiczna włączana jest do demokratycznego krwiobiegu. Zmiana dotyczy formuły podejmowania decyzji w sprawach dla państwa zasadniczych, w których większą niż dotychczas rolę powinna odgrywać zinstytucjonalizowana forma opinii publicznej. W przypadku orzekania o zgodności z konstytucją, czemu to Rosanvallon poświęca najwięcej uwagi, będą to zainteresowane rozstrzyganą kwestią instytucje pośredniczące: związki zawodowe, środowiska eksperckie i inne stowarzyszenia. To równie ważna lekcja dla polityków, którzy muszą nauczyć się częściej podawać rękę wyborcom i jeździć tramwajem, by 7


zrozumieć, kogo i co reprezentują. Demokracja musi stać się dla wszystkich bardziej włączająca, by mogła pozostać demokracją. Tymczasem ostatnią debatę publiczną o jakości demokracji w Polsce odbyliśmy, ograniczając się do mało atrakcyjnego punktu widzenia, ponieważ skoncentrowaliśmy się na odgrzewanej tezie o zabetonowaniu sceny politycznej1. Przebicie „betonowej ściany” przyszło nadspodziewanie łatwo i wbrew tezom Listu otwartego do partii („Gazeta Wyborcza” 18–19 czerwca 2011 r.). Gdy wszyscy skupiali swą uwagę na akademickich ambicjach niedoszłych polityków, konkluzję z debaty porwał wynik nieznanej nikomu bliżej partii. Niezależnie od wielu ocen, trzeba przyznać, że od dwudziestu lat po raz pierwszy do głosu doszło całkiem spore grono ludzi praktycznie niemych publicznie, to znaczy takich, którzy w kształtowaniu opinii publicznej praktycznie nie brali udziału. Co takiego się stało, że w okręgach wyborczych wygrywał nawet nie pogląd, ale bardzo często resentyment – poczucie krzywdy za wyobrażone i doznane upokorzenia od Kościoła, PiS-u i PO – trójki „winnych wszystkiego” w minionej kampanii? Na te pytania nie sposób szybko odpowiedzieć. Wiadomo jednak, że coraz silniej uwidacznia się napięcie między zinstytucjonalizowaną przez media formą opinii publicznej a tym, co i jak społeczeństwo chce komunikować. Wiadomo też, że w najistotniejszych debatach o wspólnej przyszłości – emeryturach i OFE, przyszłości Europy albo moralnej odpowiedzialności za włączenie się Polski w zagraniczne operacje militarne – specjalizuje się coraz węższa grupa społeczna, poza marginesem której znajduje się całe pokolenie, na którym decyzje w tych sprawach 8

będą ciążyć zapewne przez całe życie. Dodatkowo efekt wzmacnia polaryzujący i rozpalony emocjami język debaty publicznej, który tworzy przepaść pomiędzy tym, czego po polityce oczekują obywatele, a tym, przez jaki poziom chamstwa trzeba się przebić, by w owej polityce naprawdę mieć swój głos. Wzrastające zaś poczucie odizolowania od świata realnego skłania do desperackich kroków i poszukiwania silnych tożsamości oraz radykalnych postulatów. Tak rozumiem zarówno owe hasła 99%, jak i ostatni wynik wyborczy, nieoczekiwany również dla samych zainteresowanych. Opinia publiczna – samoświadome społeczeństwo – pozostanie jeszcze na długo współczesnym źródłem legitymizacji państwa i prawa. Odkąd odrzuciliśmy Boga jako najwyższą instancję uprawomocniającą działanie polityczne, jedyne, co mamy w zamian, to właśnie owe nieostre pojęcia „woli powszechnej” i „opinii publicznej”, zawieszone gdzieś pomiędzy ustami ludu a brzegiem pucharu trzymanego w rękach władzy. Owa „wola powszechna”, podobnie zresztą jak „opinia publiczna”, do dziś nie doczekała się jasnej definicji i tym samym stanowi nasz kamień filozoficzny. To ona jest dziś dla wszystkich zagadką, której wszyscy zarazem chcą i muszą słuchać, ale nie wiedzą, gdzie i jak nadstawiać uszu. Czymkolwiek opinia publiczna by nie była, to formy jej wyrażania – instytucje i procedury – dynamicznie zmieniają się w czasie, sprawiając, że temperatura sporu o jej znaczenie z czasów wielkich debat: Lippmana, Gallupa i Schmitta, wcale nie spada. Stoimy przed nowym otwarciem na wszelkie formy uczestniczenia w tworzeniu opinii publicznej, a zarazem kryzysem instytucji pośredniczących w jej przekazywaniu

i rozpowszechnianiu. Widoczny jest również kryzys klasy średniej, dla której zaczyna brakować miejsca na rynku pracy i w politycznym spektrum. Można, a nawet trzeba wierzyć, że stoimy u progu odnowy demokracji poprzez zmianę jakości uczestnictwa. Nie można jednak dawać wiary, że to owe symboliczne 99% dokona republikańskiej rewolucji Rosanvallona. Powinniśmy zwróć na nie oczy, ale nie wyczekiwać usilnie konkretnych postulatów. Propozycje zmian nie pokażą się na tablicach i transparentach na Wall Street. Przeobrażenia, jakie się cały czas dokonują, potrzebują mądrego przywództwa, które rozpozna, że dzisiejsze spektrum polityczne dzieli się na umownie nazwane partie postępu domagające się nie tyle programów wyborczych, ile zmian reguł uczestnictwa. W takim pejzażu frakcjami zachowawczymi będą grupy broniące starych i nieaktualnych instytucji, które raz pomyślane i powołane chcą biernie trwać dla samych siebie, choć bez powodu. Historia lubi się powtarzać, więc przed rewolucją bronią się tradycyjne media, banki, biurokracja, system szkolnictwa i edukacji. Broni się cały system wytwarzania i powielania opinii publicznej, w którego ramach coraz mniej odnajdują się ci aspirujący do kurczącej się na naszych oczach klasy średniej. By republikańska zmiana się dokonała, potrzeba w nader niesprzyjającej temu atmosferze odnowić wiarę w postęp, nie porzucając zarazem narzędzi krytycznej refleksji i ducha sceptycyzmu wobec tego, co zbyt nowe i świeże. Mądrze jest trwać w podejrzeniu, że być może wszystko już było. Dlatego rozmyślając o odnowionej demokracji, musimy być ostrożni w budowaniu oczekiwań. respublica


Prawdziwą przeszkodą dla odnowy jest tyrania opinii polegająca na podporządkowaniu się wynikom ankiet sondażowych traktowanych niczym prognoza pogody. Symptomatyczne staje się wówczas nadmierne zaufanie do polaryzującego społeczeństwo – bo tak łatwiej – marketingu politycznego oraz społecznościowych narzędzi internetowych, które pozorują tylko różnorodność opinii, a w treści są najczęściej powtarzalnym bełkotem niemającym nic wspólnego z rzeczywistością decyzji o sprawach wspólnych. Jest to prawdziwą troską Rosanvallona i innych republikańskich myślicieli. Drugą stroną medalu upragnionej społecznej zmiany, prowadzącej nas wraz ze wzrostem antyestablishmentowych resentymentów ku „apolitycznej demokracji”, w której nawet uczestnictwo polegające na wrzuceniu karty do urny zaczyna być złem koniecznym. Za Rosanvallonem powtarzam, że to niebezpieczeństwo i że trzeba być czujnym! Wojciech Przybylski

(1980), wydawca „Res Publiki Nowej”.

1. Nawiązując do debaty na łamach „Gazety Wyborczej”, zapoczątkowanej Listem otwartym do partii z 18–19 czerwca 2011 roku, trzeba wspomnieć, że Rosanvallon pisał na ten temat już dawno w książce La peuple introuvable (Lud nieodnaleziony), co wywołało wówczas liczne dyskusje na całym świecie, w tym w „Res Publice” (por. „Res Publica Nowa” nr 9/120 z września 1998 r.). Zauważył wtedy, że twarde reprezentacje ideologiczne – lewicy i prawicy – zanikają we Francji, narasta zaś w społeczeństwie poczucie politycznego wyalienowania od swych reprezentantów. Gdy o tym teraz wspomnimy, to debata w „Wyborczej” wydaje się siódmą wodą po kisielu.

TYRANIA OPINII

MNIEMAM ALBO I NIE MNIEMAM XAWERY STAŃCZYK

G

rupa ar t yst yczna ,e Krasnals toczy zaciekły bój ze środowiskiem „Krytyki Polit ycznej”. T he Krasnals protestują przeciwko upolitycznieniu i kartelizacji pola sztuki przez weteranów i epigonów nurtu sztuki krytycznej, ideologicznie powiązanego ze Stowarz yszen iem i m. Sta n isław a Brzozowskiego. Walka to osobliwa, gdyż ostre wypowiedzi Krasnali (wystarczy zajrzeć na ich blog, by się przekonać o dosadności języka) spotykają się z konsekwentnym milczeniem adwersarzy i brakiem zainteresowania ze strony mainstreamowych mediów. A im głośniej Krasnale krzyczą, tym bardziej ich zdanie jest lekceważone, co zapewne doprowadzi do następnych bezpardonow ych działań sfrustrowanego kolekty wu. Nie wnikam w trafność wysuwanego przez tę grupę postulatu odrzucenia sztuki krytycznej; ważny jest tu mechanizm samospełniającego się proroctwa. Przypuszczając ataki na „skostniałe układy”, Krasnale nie tyle ustawiają się w pozycji ofiary tychże układów, ile symbolicznie je umacniają i petryfikują. Sytuacja zdaje się beznadziejna. W poczuciu gniewu i bezsilności obie strony okopują się na swoich stanowiskach, a wzajemne uzależnienie zaczyna przypominać syndrom sztokholmski.

Niestety, coraz częściej tak właśnie wyglądają debaty w całej sferze publicznej. Przykład z pola sztuki wybrałem jedynie ze względu na subiektywne zainteresowanie; równie dobrze mógłbym sięgnąć po egzemplifikacje z obszarów literatury, polityki społecznej czy historii najnowszej. Powszechnie mamy do czynienia z radykalizacją opozycyjnych dyskursów, pretensjonalnym pustosłowiem i rytualnymi wojnami podjazdowymi między wrogimi środowiskami. Śmiech, jeśli się pojawia, ma charakter szyderczy, daleki od karnawałowego chichotu przenicowującego wartości i na moment zawieszającego oficjalne normy. Triumf spektaklu nad rzeczywistością międzyludzkiego dialogu nie zależy od indywidualnych predyspozycji, szczególnych cech psychicznych czy więzi towarzyskich, lecz ma przyczyny strukturalne. Patrząc z perspektywy antropologicznej, wyłonienie się opinii publicznej należałoby umiejscowić w drugiej połowie XVIII wieku. Ludzie zawsze mieli swoje przekonania i wyrażali je w rozmaity sposób nawet w kulturach pierwotnych, niemniej dopiero rozwój i masowe czytelnictwo gazet przyczyniły się do powstania czwartej władzy – sprawowanej przez dziennikarzy i publicystów, a więc zawodowych producentów opinii publicznej. Choć druk znano od XV wieku, a pierwsze czasopisma zaczęły 9


D N A MIA STA


Realizowana w Polsce po 1991 r. idea samorządności zakłada znaczną

decentralizację – o losie lokalnej społeczności decyduje się w dużej mierze na poziomie gminy, powiatu czy też województwa. W teorii za decentralizacją władzy politycznej powinna podążać decentralizacja tzw. czwartej władzy – mediów. Czy tak istotnie się stało? Kto stoi dziś na straży działań władzy lokalnej w Polsce? Czy istnieją takie media lokalne, które są w stanie prowadzić uczciwą debatę

publiczną i inspirować obywateli do myślenia o losie własnej społeczności?

Uznając, że brak kompetentnych mediów lokalnych może uniemożliwić budowanie silnych wspólnot samorządowych, podjęliśmy temat ich obecnej kondycji i perspektyw. Prezentujemy dwa odmienne głosy, które pokazują, że troska o stan mediów lokalnych może być dla całej demokracji ważniejsza niż dbałość o funkcjonowanie mediów krajowych.

K

JOANNA KUSIAK

dla lokalności

132

wiaty magnolii pojawiają się na drzewie szybciej niż liście, zakwitają gwałtownie – ale na bardzo krótko. Tego rodzaju spektakularny, lecz krótkotrwały rozkwit lokalnych mediów można było obserwować w Polsce w latach dziewięćdziesiątych. Wydawało się, że wysyp nierzadko znakomitych czasopism wydawanych nie w Warszawie, ale w Krakowie („BruLion”), Wrocławiu („Odra”), Lublinie („Kresy”), Poznaniu („Nowy Nurt”), a także Ostrołęce respublica


(„Pracownia”) czy Krasnogrudzie („Krasnogruda”), oraz poszerzająca się oferta dzienników komentujących rzeczywistość z lokalnej perspektywy skutecznie doprowadzą do decentralizacji i dywersyfikacji informacji oraz komentarzy. Po likwidacji cenzury oraz zniesieniu reglamentacji papieru pluralizm mediów i opinii był istotnym źródłem nadziei i entuzjazmu, jakie towarzyszyły nowo powstającej demokracji. Tymczasem o ile największe ogólnopolskie dzienniki przez lata umacniały swoją pozycję, o tyle lokalne media natychmiast przekwitały: rozpadały się, traciły wpływy i w większości rozkładały się bez śladu w glebie również nowo powstającego kapitalizmu. Z idealizmem redaktorów najczęściej wygrywała bowiem rzeczywistość rynku, w której nawet wysokiej jakości lokalne media rzadko okazywały się dobrym biznesem. Dziś bez większej przesady można powiedzieć, że lokalne media w Polsce w zasadzie nie istnieją. Nie istnieją tym bardziej, im bardziej słowo „media” chcemy potraktować poważnie, włączając w definicję tego terminu demokratyczną misję czwartej władzy. Poza nielicznymi chlubnymi wyjątkami istniejące obecnie w Polsce lokalne gazety można schematycznie podzielić na trzy kategorie: komunikatory, biuletyny propagandowe i tabloidy. Zawartość pierwszych z nich sprowadza się do zestawu nieprzetworzonych informacji o tym, co stało się w danym regionie: o dziurze w drodze i o pożarze w sklepie spożywczym. Ze względu na niskie stawki dla autorów, a nierzadko także brak dziennikarskich kwalifikacji, informacje te nie są w ogóle pogłębione. Czytelnik nie dowie się ani skąd owa dziura w drodze się wzięła, ani dlaczego gmina nie ma pieniędzy na remonty dróg, ani już tym bardziej, z jakich mechanizmów mieszkańcy mogą skorzystać, by przymusić lokalne władze do usunięcia szkody. Drugą kategorię – biuletyny propagandowe – stanowią gazetki wydawane i finansowane przez lokalne władze, pozostające najczęściej w całkowitej zależności od burmistrza lub prezydenta. Nadzwyczaj często dziennikarze, zamiast kontrolować władzę, sami są przez nią kontrolowani, szczególnie pod kątem tego, czy publikowane teksty nie zawierają zbyt krytycznej oceny rządzących polityków, od których decyzji zależy finansowanie takich wydawnictw. W efekcie artykuły publikowane w tego typu biuletynach stanowią najczęściej jednostronny, afirmatywny komentarz do działań aktualnie rządzących. Wreszcie trzecią, rynkowo i frekwencyjnie najsilniejszą grupę stanowią stabloidyzowane media lokalne, które stopniowo wytracają resztki DNA MIASTA

poczucia misji, skupiając się na tym, co atrakcyjne dla masowego czytelnika, a tym samym dla reklamodawcy: skandalach, informacjach z życia lokalnych celebrytów oraz wszelkiego typu informacjach mogących wywołać w czytelniku gwałtowne emocje (włącznie z modelką topless na ostatniej stronie). Nawet informacje o lokalnych wydarzeniach (znów dziura w drodze) przedstawiane są tu w aurze skandalu (Dziura zabija, radni rozkładają ręce!), bez rzetelnego zarysowania kontekstu. Na kunszt dziennikarskiego śledztwa i wyrafinowanie zaangażowanego reportażu nikt nie ma ani czasu, ani pieniędzy. Co właściwie oznacza dla demokracji tak marna kondycja lokalnych mediów? Przede wszystkim niemal całkowity brak wiedzy o tym, co się właściwie każdego dnia dzieje w kraju. To, co nie jest ciekawe dla czytelnika gazet ogólnopolskich, natychmiast ginie lub zostaje opisane wyłącznie z uogólniającej perspektywy, tak samo interesującej dla mieszkańców Zamościa, Wrocławia, jak i Szczecina. Wyjątkowość lokalnych wydarzeń pozostaje niezaznaczona – i znika. Ginie codzienna historia polskiej rzeczywistości, której próżno będzie później szukać w jakichkolwiek archiwach. Jednak to nie przyszłość badań historycznych, ale nasza demokratyczna codzienność i jej – a zatem nasza – przyszłość ponoszą tutaj największe straty. Brak pogłębionej informacji na tematy lokalne oznacza ni mniej, ni więcej, że ludzie o lokalności w ogóle nie myślą i myśleć nie będą. Myślenie rzadko bowiem jest procesem automatycznym – przeważająca cześć ludzi na większość tematów nie ma zupełnie żadnego zdania, dopóki ktoś ich o to zdanie nie zapyta lub swoją wypowiedzią nie sprowokuje ich do myślenia. Tym samym wolność słowa również staje się pozorna: bez dostępu do informacji nie można tak naprawdę ani pomyśleć, ani powiedzieć tego, co by się pomyślało i powiedziało, gdyby pojawiła się ku temu możliwość. Dlatego jedną z podstawowych strategii propagandy jest ukrywanie informacji. Nawet jeśli formalnie ludziom wolno się wypowiadać, nie zrobią tego, bo nie będą mieli co powiedzieć – sam potencjał wolności słowa, bez dostępu do informacji i bez towarzyszącego mu publicznego wielogłosu, okazuje się niewystarczający. Na poziomie lokalnym zanika więc funkcja opinii publicznej. Co więcej, niemożność artykulacji przekłada się na realną niemożność brania udziału. Tym samym większości obywateli odebrana zostaje możliwość uczestniczenia w sprawach lokalnych, czyli tych, które najbardziej ich dotyczą i na które potencjalnie mogliby mieć największy wpływ. Mechanizm bierności obywatelskiej, na który narzeka się w skali 133


makro, utrwala się już na poziomie mikro. Marna kondycja lokalnych mediów jest odbiciem marnej kondycji polskiej demokracji. Zły stan lokalnych mediów jest zresztą elementem szerszego zjawiska, które można by określić pogardą dla lokalności. Zasada negatywnej selekcji, na której opiera się nabór do mediów lokalnych (startują ci, którym nie udało się dostać pracy w mediach ogólnopolskich), obowiązuje również w dziedzinie lokalnej polityki. Radni i burmistrzowie nadzwyczaj często nie dochodzą do swoich stanowisk, działając w lokalnej społeczności, ale są „zrzucani” z góry: albo za karę, albo – w rzadkich przypadkach miast takich jak Warszawa – w nagrodę. Nie dba się także o mniejsze uniwersytety, które poza głównymi ośrodkami akademickimi mogłyby stanowić zaplecze intelektualne lokalnych społeczności. Historia polskiej transformacji jest – niestety – historią postępującej centralizacji, w której niegdyś interesujące miasta i regiony stają się bezjakościową prowincją. Dziś nie ma już po co jeździć do Koszalina, Sieradza, a nawet Łodzi – a jeżeli mieszka się w jednym z tych miast, jakże niewiele jest narzędzi, przy pomocy których można by próbować coś zmienić. Wyjątkowość dzisiejszej sytuacji polega jednak na tym, że wbrew długotrwałemu marazmowi, za sprawą częściowej stabilizacji systemu, wymiany pokoleniowej oraz importu niektórych wzorców zachodnich lokalność w Polsce powoli zaczyna się odradzać. Na uschniętych gałęziach pojawiają się pierwsze pączki. W ciągu ostatnich kilku lat najpierw w wielkich aglomeracjach, a później w mniejszych miastach i miejscowościach zaczęły się pojawiać lokalne ruchy miejskie i obywatelskie. Ruchy te najczęściej przyniosły ze sobą własne media – blogi, portale, fora – które dzięki internetowi nie wymagają już znacznych nakładów finansowych, mając jednocześnie potencjał docierania do szerokiej grupy odbiorców. Częściowo to one na powrót zaraziły poruszaną tematyką lokalne i ogólnopolskie media. Nie można jednak w żaden sposób mówić o odrodzeniu. Oddolne, lokalne ruchy obywatelskie mają siłę przebicia przede wszystkim dzięki własnej wytrwałości i entuzjazmowi. Taki entuzjazm, choć zdolny wywołać niemal rewolucyjne działania, niestety – jak w przypadku lat dziewięćdziesiątych – powoli zgaśnie, jeśli

134

nie zostaną wypracowane żadne działania systemowe. Poruszenie sprawami lokalnymi przeradzające się w niektórych miastach (np. w Poznaniu, Warszawie, ale także w Mielcu czy Sopocie) w oddolny miejski zryw powinno zostać wsparte przez stabilne struktury, których istotnym elementem są media. Nie chodzi o to, by na siłę reanimować upadające media papierowe, ale o to, by nie zakładać, że dobrej jakości media alternatywne poradzą sobie same. Nawet jeśli media internetowe są tańsze i dużo bardziej odporne na kryzysy ekonomiczne niż te tradycyjne, często osoby je tworzące nie mogą sobie pozwolić na pełne zaangażowanie. Zazwyczaj robią to wybiórczo, ponieważ zajmują się dziennikarstwem lub blogowaniem po godzinach. Stąd odrodzenie lokalności oprócz entuzjazmu wymaga choćby częściowej profesjonalizacji i wsparcia ze strony państwa. Warto pomyśleć np. o stypendiach dla dziennikarzy piszących o sprawach lokalnych lub o stworzeniu programu rozwoju niezależnych spółdzielni dziennikarskich (w formie portali), które – przy dobrej redakcji – mogłyby pełnić nawet funkcję niezależnych lokalnych think tanków. Każdy z takich pomysłów wymaga jednak zmiany paradygmatu państwa, które do tej pory raczej wycofywało się, niż prowadziło politykę lokalną, i które pogardzało w ogóle lokalnością. W innym wypadku ruchy i ich media powstające w małych miastach, podobnie jak dzienniki i tygodniki z lat dziewięćdziesiątych, podzielą los magnolii – pięknych, lecz krótkotrwałych – bez których demokracja zawsze będzie niczym pusty krzak: jeszcze żywy, ale wciąż bezpłodny. Joanna Kusiak

(1985), socjolożka i miejska aktywistka, doktorantka na Uniwersyetcie Warszawskim i Technische Universität Darmstadt, stała publicystka „Kultury Liberalnej”. Visiting Scholar na City University of New York.

respublica


PRASA LOKALNA MA SIĘ

C

MARCIN WOJCIECHOWSKI iężko polemizuje się z sądami, z którymi trudno jest znaleźć punkty styczne. Chciałbym móc powiedzieć, że w ocenie stanu prasy lokalnej w Polsce różnią nas z Joanną Kusiak niuanse. Ale nie mogę. Tak samo, jak nie mogę zgodzić się z tezą, jakoby państwo polskie odwracało się od lokalności czy też nią gardziło. Joanna Kusiak pisze, że rozkwit prasy lokalnej w Polsce nastąpił w latach 90., a potem było już tylko gorzej. Nie chcę wchodzić w subiektywne oceny. Stowarzyszenie Gazet Lokalnych powstało dopierow 1999 roku, a zarejestrowane zostało trzy lata później. Założyło je 20 największych gazet lokalnych w Polsce o łącznym tygodniowym nakładzie 250 tys. egzemplarzy. Dziś w stowarzyszeniu działa 95 gazet. – Liczba gazet lokalnych rośnie, a w każdym razie nie spada – zapewnia mnie Dominik Księski, prezes Stowarzyszenia Gazet Lokalnych, a zarazem naczelny tygodnika „Pałuki” w Żninie. Nie wiem, czy 100 silnych gazet lokalnych to dużo, czy mało w skali 40-milionowego kraju. Ale wiem z całą pewnością, że są wśród tych tytułów gazety znakomite. Mocno zakorzenione w regionie, redagowane przez entuzjastów z misją, niezależne redakcyjnie i finansowo, w pełni profesjonalne i przy tym zarabiające na siebie. Nie są ani tabloidami, ani tubami samorządów, jak generalnie charakteryzuje polską prasę lokalną Joanna Kusiak. DNA MIASTA

„Wiadomości Wrześnieńskie” w liczącym 65 tys. mieszkańców powiecie sprzedają 10 tys. egzemplarzy. Podobne wyniki osiąga „Gazeta Jarocińska” Piotra Piotrowskiego. Żadna z gazet centralnych nie może nawet marzyć o takiej proporcji nasycenia rynku, na którym działa. Nie będę wymieniał innych tytułów, bo nie ma tu na to miejsca. Nie chciałbym też nikogo pominąć czy faworyzować. Zapewniam tylko, że przypadki sukcesu na rynku prasy lokalnej w Polsce nie są wcale odosobnione. Dla wyjaśnienia, w stowarzyszeniu nie ma gazet lokalnych wydawanych przez zagraniczne koncerny czy takich potentatów, jak Agora SA, która posiada 18 oddziałów w całej Polsce i do wydania ogólnokrajowego codziennie dokłada 18 w pełni autonomicznych gazet lokalnych sprzedawanych wraz z głównym grzbietem w jednej cenie. Rozumiem jednak, że w ocenie Joanny Kusiak nie ma to żadnego znaczenia, nie tworzy jakościowej debaty o sprawach lokalnych w naszym kraju, nie buduje wspólnoty ani postaw obywatelskich na poziomie lokalnym. Zaczynałem swą karierę dziennikarską w „Gazecie Stołecznej” kilkanaście lat temu. I choć jest ona wydawana przez dużą firmę, to zapewniam, że jak najbardziej ma misję, polegającą na opisie i budowie tak silnie postulowanej przez Joannę Kusiak lokalności. Jest niepokorna, obywatelska, zadziorna. Ale nie będę pisać pro domo sua. Co roku stowarzyszenie organizuje konkurs na najlepszy materiał dziennikarski opublikowany w gazetach lokalnych oraz na tytuł roku. Zapoznając się 135


z nadsyłanymi pracami, można uzmysłowić sobie, jak silna jest prasa lokalna w Polsce. „Tygodnik Podhalański” nieustannie wyciąga na swoich łamach afery i skandale, w które zamieszane są władze lokalne. Wystarczy przypomnieć aferę ze sprzedażą ziemi nie tylko przez polityków lokalnych, ale także parlamentarzystów z Zakopanego i całego Podhala. Tygodnik „Pałuki” pod koniec października napisał o dyrektorze szpitala w Żninie, który jednocześnie ma prywatną praktykę lekarską. Gdy gazeta – powołując się zresztą na odpowiednie przepisy – napisała o konflikcie interesów, następnego dnia miejscowy starosta w wywiadzie dla innego lokalnego pisma, „Gazety Pomorskiej”, przyznał, że po namyśle zgadza się ze zdaniem „Pałuk” o konflikcie interesów, choć wcześniej odrzucał taką interpretację. Dyrektor szpitala stracił pracę. Polskie gazety lokalne skutecznie patrzą władzy na ręce, podejmują śmiałe śledztwa dziennikarskie, inicjują i rozwijają inicjatywy kulturotwórcze dla lokalnych wspólnot. To głównie na łamach prasy lokalnej trwa debata o odkrywaniu niemieckiej przeszłości tzw. Ziem Odzyskanych. To w prasie lokalnej toczą się praktyczne dyskusje o wielokulturowości, mniejszościach narodowych. Nie rozumiem, po co używać liczmanów w rodzaju: „państwo polskie odwraca się od lokalności”. To samo państwo odkryło całkiem niedawno lokalność, wprowadzając reformę samorządową, przekazując władzę i pieniądze w teren. Owszem, są regiony, w których gazet lokalnych albo w ogóle nie ma, albo są one bladym lustrem władzy, ale istnieje tyle przykładów pozytywnych, że lepiej wzorować się na nich, niż narzekać. Joanna Kusiak postuluje państwowe dotacje dla gazet lokalnych, granty lub stypendia dla ich dziennikarzy. Ja jestem ze szkoły wyznającej, że najlepszą gwarancją niezależności redakcji jest jej niezależność finansowa. Prasa lokalna wtedy będzie zdolna patrzeć na ręce samorządom, gdy redakcje będą zarabiać na reklamie oraz ogłoszeniach i wychodzić na zero albo nawet z lekkim plusem. Możliwa jest już rentowność gminnego tygodnika z nakładem kilku tysięcy egzemplarzy. W prasie o zasięgu powiatowym możliwość sukcesu finansowego jest jeszcze większa. Trzeba szukać

136

entuzjastów gotowych zająć się prasą lokalną i uczyć ich modeli biznesowych w tej dziedzinie, zamiast zaczynać od dotacji. Nie jestem, co prawda, przeciwny stypendiom dla dziennikarzy na podwyższenie kwalifikacji czy grantom na konkretne projekty.Uważam jednak, że prasy lokalnej nie da się stworzyć odgórnie, jak chciałaby Joanna Kusiak. Pokazuje to przykład Ukrainy, gdzie ustawa o mediach nakazuje władzom lokalnym, by w każdej gminie była wydawana gazeta, tzw. rajonka (rajon to po ukraińsku i rosyjsku gmina) Gazety więc istnieją i są w pełni finansowane przez władze, ale wcale nie sprawia to, że społeczeństwo ukraińskie jest lepiej poinformowane, co dzieje się na szczeblu lokalnym. Nie wzmacnia to postaw obywatelskich, a poziom dziennikarski większości tytułów pozostaje żenująco niski. Planuje się więc likwidację ustawowego zapisu o obowiązku istnienia gazet gminnych. Jak widać, nie ma sensu wprowadzać rozwiązań wspierających prasę lokalną na siłę. Dobre media lokalne powstaną wtedy, gdy ludzie z pasją dziennikarską wpadną na dobry pomysł i zdołają zrealizować go w warunkach ekonomicznych dostosowanych do możliwości danej wspólnoty. Inaczej będziemy finansować gazety, których nikt nie będzie czytał, albo projekty, które znikną zaraz po wyczerpaniu się funduszy płynących z góry. Marcin Wojciechowski

(1975), dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Pracował jako korespondent na Ukrainie i w Rosji. Stworzył na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim we Lwowie Szkołę Menedżerów Medialnych, która dzieli się z pracownikami mediów na Ukrainie modelami biznesowymi sprawdzonymi w Polsce, w tym także w dziedzinie mediów lokalnych.

POLECAMY TAKŻE NA – KACPER POBŁOCKI, DEMOKRACJA LUDOWA I MIASTA BEZ HISTORII – MARCIN MUTH, WYRODNE DZIECKO SUBURBANIZACJI – MAGDALENA KUBECKA, TAKIE SOBIE MIASTA. KULTURA ŚREDNICH MIAST – MARTYNA OBARSKA, KIEDY HISTORIA PUKA DO DRZWI MIASTECZKA

respublica


FOTOESEJ Olivier Roller. Fotograf władzy

W

JOANNA JARZYNA

czasach, kiedy wizerunek służy osobom publicznym do budowania popularności i pozycji, pokusa uatrakcyjnienia własnego wyglądu jest bardzo silna. Tym bardziej wyjątkowe wydają się na tym tle fotografie Oliviera Rollera, francuskiego portrecisty, który ma w swoim dorobku portrety takich sław, jak brytyjski pisarz i dramaturg, laureat literackiej Nagrody Nobla Harold Pinter, francuska aktorka i reżyserka Julie Delpy czy – w Polsce znany głównie z serii książek o przygodach Mikołajka – rysownik Jean-Jacques Sempé. Olivier Roller chętnie portretuje ludzi władzy: finansistów, polityków, intelektualistów, przedstawicieli świata mediów i świata mody. W cyklu Figury władzy ukazuje tych, których każdego dnia widuje się na okładkach francuskich czasopism i gazet i którzy kształtują poglądy i gusta Francuzów początku XXI wieku. Choć tak często można ich oglądać, dopiero fotografie Rollera pozwalają ich poznać. Nie ma w tych fotografiach nagminnie dziś wykorzystywanej idealizacji. Patrzymy na wyjątkowo realistyczne przedstawienia, a realizm ten potęgowany jest przez wielkoformatowość zdjęć i minimalizm ujęcia. Roller stara się uchwycić moment zrzucenia maski, odejść od wypracowanej na potrzeby odgrywanej roli mimiki twarzy. Kiedy wnikliwiej przypatrujemy się portretowanym twarzom, malująca się na

176

nich pewność siebie zaczyna wydawać się pozorna albo podszyta wątpliwościami. Interesujące jest zestawienie portretów tych, którzy dziś posiadają władzę, z portretami antycznych rzeźb ukazujących rzymskich przywódców. Chłodne zdjęcia posągów przeplatają się z równie zimnymi fotografiami współczesnych kobiet i mężczyzn, dodając tym drugim wyrazu. Zestawienie tego, co minęło, z tym, co jest, potęguje też wrażenie przemijalności, podkreśla kruchość ludzkiego życia, a więc także kruchość i chwilowość władzy. Władza jest bowiem marzeniem i nigdy nie może trwać tak długo, jakbyśmy tego chcieli. Według Rollera współczesny człowiek władzy jest tego świadomy, wie, że przegrał. Niezwykłe jest to, jak silne emocje wywołują w odbiorcy zdjęcia Rollera – posługującego się wszakże bardzo ograniczonymi środkami ekspresji. Dziwi też fakt, że tak wiele znanych osobistości, szczególnie świata mediów i kultury, pozwoliło się sfotografować właśnie Rollerowi, który bezwstydnie odsłania ich słabości i niedoskonałości. Być może jest to wyraz naszego pragnienia wyjścia poza uzurpację i udawanie, poza ograniczające i umniejszające nas kanony i schematy, a także przejaw potrzeby konfrontacji z prawdą i szczerością. WIĘCEJ O PRACACH OLIVIERA ROLLERA CZYTAJ NA

respublica


FOTOESEJ

177


Zespół redakcyjny: Kuba Ambrożewski, Ireneusz Białecki, Łukasz Bluszcz, Grażyna Borkowska, Przemysław Czapliński, Małgorzata Dziewulska, Wojciech Górecki, Piotr Gruszczyński, Łukasz Jasina, Robert Jurszo, Damian Kalbarczyk, Katarzyna Kazimierowska, Marcin Kilanowski, Piotr Kłoczowski, Jacek Kochanowicz, Andrzej St. Kowalczyk, Sergiusz Kowalski, Marcin Król, Joanna Kurczewska, Jacek Kurczewski, Andrzej Leder, Tomasz Łubieński, Maciej Melon, Krzysztof Michalski, Łukasz Mikołajewski, Jan St. Miś, Marcin Moskalewicz, Aleksandra Niżyńska, Teresa Oleszczuk, Szymon Ozimek, Arkadiusz Peisert, Kacper Pobłocki, Jeremi Sadowski, Bohdan Sławiński, Marta Słomka, Aleksander Smolar, Michał Sołtysiak, Piotr Sommer, Aleksandra Stańczuk, Jerzy Szacki, Weronika Szczawińska, Karolina Szymaniak, Gniewomir Świechowski, Anna Wylegała, Wojciech Zajączkowski Redakcja: Aleksandra Bilewicz (redaktorka działu Polityka online), Łukasz Bukowiecki (sekretarz redakcji), Artur Celiński (zastępca wydawcy), Justyna Czechowska, C. Cain Elliott, Tomasz Kasprowicz, Katarzyna Kwiatkowska, Magdalena Malińska (zastępca wydawcy), Małgorzata Mostek, Martyna Obarska (redaktor prowadząca online i redaktorka działu Kultura online), Wojciech Przybylski (wydawca), Gabriela Sitek, Xawery Stańczyk (redaktor działu Miasto online), Michał Wysocki Dziękujemy przyjaciołom i dobroczyńcom: Anna Bogumił, Agata Jagodzińska, Joanna Jarzyna, Maria Karpińska, Piotr Kątski, Angelina Kussy, Łukasz Łachecki, Aleksandra Najberek, Iryna Oleksyuk, Anna Wójcik, Agnieszka Zarzyńska, galeria Raster, artziny: „Kofeina”, „Krecha”, „Pasażer” Redakcja językowa: Magdalena Jackowska i Ewelina Sobol. Korekta: Małgorzata Olszewska Opracowanie graficzne, projekt okładki i skład: Adres redakcji: Res Publica Nowa, ul. Gałczyńskiego 5, 00-362 Warszawa Telefon: +48 22 826 05 66, faks: +48 22 343 08 33 redakcja@res.publica.pl, www.res.publica.pl Wydawca: Fundacja Res Publica im. H. Krzeczkowskiego, ul. Gałczyńskiego 5, 00-362 Warszawa Prenumerata: Cena prenumeraty rocznej (4 numery) wynosi 60 złotych dla osób indywidualnych, dla instytucji – 80 zł. Prenumerata zagraniczna – Europa: 108 zł, USA: 120 zł, reszta świata: 150 zł. Zamówienia: fundacja@res.publica.pl Darowizny i 1% podatku OPP: Od 2011 roku Fundacja jest Organizacją Pożytku Publicznego. Wpłaty 1% podatku prosimy przekazać na nasz numer KRS: 0000218432. Darowizny wspierające naszą działalność prosimy wpłacać na konto Fundacji Res Publica im. Henryka Krzeczkowskiego nr: 59 2490 0005 0000 4520 7698 5723 z dopiskiem: darowizna na rzecz Fundacji Res Publica im. H. Krzeczkowskiego Druk: Drukarnia Gemtext Sp. z o.o., ul. Puławska 34, 05-500 Piaseczno Nr 16/2011 206/ rok XXIV ISSN: 1230-2155 Numer indeksu: 375500 Cena 20 zł (VAT 5%) Nakład 2800 egz. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Współpraca:


Wesprzyj Fundację Res Publica. Przekaż nam 1% swojego podatku. Nr KRS: 0000218432


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.