4 minute read

Młodość za pulpitem dyrygenckim

W Operze Bałtyckiej premiera „Króla Rogera” Szymanowskiego. Dzieło wybitne ale i bardzo trudne. Muzycznie czasem karkołomne. Za pulpitem dyrygenckim… dwudziestosześciolatek. Po spektaklu w hotelowym lobby na moment złapałem Yaroslava Shemeta, miał kwadrans, gdyż wracał pociągiem do domu w Poznaniu.

Wiem, że musimy szybko. Pierwsza sprawa: Ile ty masz lat?

Advertisement

Dwadzieścia sześć.

Twoje CV przypomina życiorys co najmniej pięćdziesięciolatka. Kiedy zaczęła się w takim razie twoja przygoda z muzyką?

Nie pamiętam (śmiech). Ale na pewno zaczęła się wcześnie. Ze słów mojej mamy wynika, że w wieku trzech, może trzech i pół roku koniecznie musiałem grać.

Na czym?

Na wszystkim. I to najlepiej od razu. Jak to dziecko. Zazwyczaj rodzice w tak wczesnym wieku ignorują tego rodzaju zachcianki, jednak moja mama zrobiła coś nieoczywistego. Mimo zbyt młodego wieku zaprowadziła mnie na przesłuchania do zerówki muzycznej. Tam dzieci miały po sześć lat.

I co?

I mnie przyjęli. Tak to się zaczęło. Przez naukę, różne konkursy, praktykę dostałem się w pewnym momencie do szkoły talentów w Charkowie przy Konserwatorium Muzycznym i tam pierwszy raz dostałem do rąk batutę.

Dyrygentura orkiestrowa?

Nie, chóralna. Poczułem, że mnie to fascynuje. Już wcześniej będąc w Charkowie na koncercie orkiestry, widząc pracę dyrygenta spostrzegłem w tym magię, wiedziałem, że chcę tego doświadczyć.

No właśnie, w Charkowie. Nie powiedzieliśmy tego wcześniej, nie jesteś Polakiem. Pochodzisz z Ukrainy.

Tak, ale mam tez polskie korzenie.

Skąd zatem brak wschodniego akcentu w twojej mowie?

Naprawdę? Nie słyszysz? Cóż, nie wiem. Może to kwestia słuchu muzycznego.

To co dalej z tym dyrygowaniem?

Jak to w szkole i jak to dzieciaki. Zapragnąłem poprowadzić orkiestrę symfoniczną, więc założyłem w szkole z kolegami swoją. To plus bycia dzieckiem. Nie widzi się problemów, nie ma granic i w zasadzie wszystko jest realne. Dzisiaj człowiek myśli o finansowaniu, salach do prób, nutach, pulpitach i tysiącu spraw, które koniec końców rujnują cały misterny plan. Młody człowiek ma tylko pasję i działa, więc zrobiliśmy to. Warunki mieliśmy spartańskie. Natomiast z tamtego wydarzenia pamiętam doskonale moment kiedy pierwszy raz podniosłem batutę, nie zapomnę tego nigdy. Mały, niedoświetlony pokoik w naszej bursie, w nim z dwadzieścia lub trzydzieści osób, graliśmy Mozarta, ja stałem na krześle, pulpitów wtedy nie było, więc muzycy mieli porozkładane nuty na futerałach od instrumentów.

To pomówmy o Gdańsku bo rozgościłeś się w nim na dobre. I zacząłeś tu z przysłowiowego wysokiego „C”. Poprowadziłeś zespół Opery Bałtyckiej do premiery „Poławiaczy pereł”, przy której nota bene się poznaliśmy. Czym jest dla ciebie Gdańsk?

Jest częściowo domem, gdyż w trójmieście mieszka moja mama. A zawodowo to był operowy debiutu w Polsce. I mam tylko miłe wspomnienia. Wracam tu jak do siebie. Poznałem tutaj pięknych ludzi i do dziś utrzymuję z nimi kontakt.

A jak dzisiaj, po latach znajdujesz gdańską operę.

Uważam, że to ścisła czołówka jeśli chodzi o scenę operową w Polsce.

Co było najmocniejszym przeżyciem dla młodego dyrygenta, co ci utkwiło w pamięci?

Ekstaza! Ciężko to opowiedzieć. Mimo, że dzisiaj to moja praca, to uczucie nadal mi towarzyszy. To świadomość współtworzenia z muzykami czegoś, co będzie istniało tylko w określonym czasie. Nie wcześniej i nie później. Tym muzyka się różni od innych form twórczości. My nie jesteśmy obrazem, który można w nieskończoność podziwiać w galerii. Nasza praca zaczyna się i kończy. I ty słuchaczu, jeśli chcesz doświadczyć tej sztuki, musisz być z nami w określonym czasie i miejscu. Bo nawet jak zagramy tę samą operę czy symfonię dwa razy z rzędu to nigdy nie będzie to to samo. Zawsze to będą dwa różne akty twórcze.

Przyjechałeś do Polski już lata temu, dlaczego?

Tak jak wcześniej wspomniałem, mam polskie korzenie. Ale najważniejszą sprawą na pewnym etapie nauki, przed wyborem studiów było znalezienie „mistrza”, u którego będę pobierał nauki i który mnie zawodowo, muzycznie i artystycznie ukształtuje. Szukałem sporo, także w Europie zachodniej. Trafiło jednak na Polaka, na Poznań.

Zespół gdańskiej opery jest dość… charakterny, mówiąc oględnie. Jakie masz cechy osobowościowe, jakich używasz technik aby zjednać sobie ludzi. Oni ciebie pokochali i to od pierwszej współpracy? Co to są za umiejętności? Pytam w imieniu każdego, komu marzy się bycie liderem?

Nie miewam raczej problemów z zespołami. Przede wszystkim zawsze jestem przygotowany na sto procent. Nie jestem despotyczny, bez zapędów dyktatorskich i swoją pracę opieram na współpracy, na tym, że muzycy są tak jak i ja współtwórcami. Opieram się tez na szacunku i do muzyków i do dzieła, nad którym pracujemy.

Zapytam o twoich odbiorców. Jaka jest nasza publiczność w mieście portowo-stoczniowym. Czy taka, jak w reszcie kraju, czy inna?

Trudne pytanie, za krótko jeszcze tu jestem. Owszem zadaję sobie często sam pytanie dlaczego w Gdańsku jest taka, a nie inna opera, w takim, a nie innym miejscu albo dlaczego tej publiczności jest mniej, niż by się chciało… Ciężko mi na to odpowiedzieć. Mogę tylko powiedzieć, że to co czuję za plecami dyrygując, ta energia, która płynie ze strony widowni jest niesamowita. Daje poczucie, że widz za mną jest absolutnie świadomym i wyrobionym słuchaczem.

TEKST: Tomasz Podsiadły ZDJĘCIA: mat. prasowe

Jesteś po premierze Króla Rogera. To bardzo wymagający materiał. Jak oceniasz ten spektakl?

Soliści, orkiestra, reżyseria, scenografia, wszystko to stworzyło spójne dzieło i w mojej ocenie wypadło na bardzo wysokim poziomie. Co poza głosami widzów ma swoje odzwierciedlenie także w recenzjach, które w dalszym ciągu się ukazują. I muszę ci szczerze powiedzieć, że orkiestra spisała się na medal, poziom był bardzo wysoki. Śmiało stwierdzam, że to jedna z najlepszych orkiestr operowych w całej Polsce. Mają doskonałą technikę, luz, radość z grania i przede wszystkim chęć tworzenia. Ten „koktail” gwarantuje naprawdę światowy poziom.

Jakie jest twoje największe zawodowe i artystyczne marzenie. Punkt w życiu, do którego dążysz? Jeśli jest.

Nie ma, właśnie nie ma. Jestem spełniony i usatysfakcjonowany kiedy mam pracę i mogę tworzyć. Wtedy jestem szczęśliwy. Sam akt tworzenia jest ważny. Wiem, że jeśli robię cokolwiek dobrze, na sto procent i podchodzę do tego szczerze, wtedy osiągnę to, co mnie satysfakcjonuje.

To mi pozostało tylko zaprosić czytelników do opery na twojego „Króla Rogera”.

Rozmawiał Tomasz Podsiadły

This article is from: