33 minute read
Alina Bosak rozmawia z Marcinem Bukałą
by SAGIER
Z Marcinem Bukałą, historykiem Instytutu Pamięci Narodowej Oddziału w Rzeszowie...
40 lat temu „Solidarność” połączyła Polaków
Advertisement
...rozmawia Alina Bosak
Ur. 1983 r., historyk, dr, pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Rzeszowie. Zajmuje się kryzysami społecznymi, opozycją w PRL oraz polskim ruchem ludowym. Współautor albumu: „Wincenty Witos 1874–1945” (2010), autor książki „Polskie Stronnictwo Ludowe w województwie rzeszowskim 1945–1947. Geneza i działalność” (2015), współredaktor książek o dekadzie lat 70. XX w. „PRL na pochylni (1975–1980)” (Rzeszów 2017), „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. PRL w latach 1970–1975” (Rzeszów–Warszawa 2019), autor licznych artykułów o wydarzeniach 1956 r. i „Solidarności”.
40 lat temu, 17 września, w Gdańsku przedstawiciele robotników z całej Polski utworzyli ogólnopolski Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”. Wcześniej, po tygodniach strajków w Stoczni Gdańskiej i innych zakładach pracy, podpisano z rządem porozumienia sierpniowe, które na założenie tego związku pozwoliły. Czy dystans czasowy pozwala lepiej zrozumieć i ocenić to, co wydarzyło się w Polsce latem 1980 roku?
I tak, i nie. Z jednej strony mamy dostęp do coraz to nowych dokumentów, historycy wciąż prowadzą kwerendy w archiwach, trwają badania nad najnowszą historią Polski i historią „Solidarności”, więc wciąż docierają do nas nowe informacje. Niestety, odchodzą świadkowie historii. 40 lat to długi czas. Sześć lat temu zmarł Antoni Kopaczewski, pierwszy szef „Solidarności” w regionie rzeszowskim, a w ubiegłym roku Stanisław Krupka, szef Regionu Ziemia Sandomierska w dawnym województwie tarnobrzeskim.
Mogą „wypłynąć” jakieś dokumenty? Pojawić się niespodzianki, jak słynne papiery na Wałęsę u wdowy po generale Kiszczaku, może niezwiązane bezpośrednio z rokiem 1980, ale z głównymi bohaterami tamtych wydarzeń?
Oczywiście. Nie jest tajemnicą, że w 1989 i początku 1990 roku zaginęła część tajnych dokumentów. Być może funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, podobnie jak gen. Kiszczak, ukryli je, traktując jak polisę bezpieczeństwa na przyszłość. Jednak winnym miejscu upatruję szanse na uzupełnianie informacji o Sierpniu’80. Myślę o notatkach, dziennikach, wspomnieniach uczestników tamtych wydarzeń. Można mieć nadzieję, że nowe dokumenty w postaci zbiorów prywatnych, fotografii, zostaną odnalezione i udostępnione badaczom i społeczeństwu. Nie sądzę, by „wywróciły” one obraz „Solidarności” lub bardzo go zmieniły. Raczej uzupełnią go o nowe szczegóły.
Czy można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od podwyżek cen mięsa i wędlin?
Byłoby to pewne uproszczenie, chociaż jest w tym dużo prawdy. Podwyżka cen, która nastąpiła na początku lipca 1980 roku, była momentem zapalnym. Spowodowała, że po raz pierwszy od dłuższego czasu robotnicy zaprotestowali na taką skalę. Droga do „Solidarności” zaczęła się jednak o wiele wcześniej, nie od podwyżek cen artykułów mięsnych, ale od pragnienia wolności. Od 1944 roku na ziemiach polskich zaczął funkcjonować zupełnie obcy system komunistyczny, ale „gen wolności” w narodzie jednak przetrwał. Zdarzały się momenty, kiedy się budził i Polacy wyrażali swoje niezadowolenie i próbowali coś zmienić na lepsze. Tak było w 1956 roku – najpierw Czerwiec w Poznaniu, a potem polski Październik. Protestowano w latach: 1968, 1970 i 1976. W niektórych z tych protestów pojawiały się wątki niepodległościowe. Od zawsze jako naród dążyliśmy do samostanowienia. Druga połowa lat 70. była też specyficzna. Za czasów Edwarda Gierka nastąpiło pewne otwarcie PRL na świat. Więcej osób zaczęło wyjeżdżać na Zachód i przekonywało się, że w Polsce nie jest tak kolorowo, jak przekonywała we wszystkich mediach partia. W tych latach Polska przyjęła na siebie pewne zobowiązania międzynarodowe, dotyczące ochrony praw człowieka. Po wydarzeniach z czerwca 1976 roku zaczęła się wPolsce tworzyć zorganizowana opozycja antysystemowa. Przybierała różne formy. Powstał m.in. Komitet Obrony Robotników, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela.
By pomagać robotnikom represjonowanym za udział w strajkach.
Opozycjoniści pokazywali też, że możliwe jest zorganizowanie się wokół jakiejś większej idei. W tym przypadku – obrony praw człowieka i obywatela. W połowie lat 70. organizowali się nie tylko robotnicy i inteligencja, ale również środowiska chłopskie. Działo się to wwielu miejscach w kraju. Przykładowo, w Łowisku, w okolicach Rzeszowa, powstał Komitet Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej. Założyli go mieszkańcy Łowiska, by bronił ludzi przed decyzjami władz, które część rolników pozbawiały ziemi na potrzeby inwestycji państwowych. W regionach: rzeszowskim, przemyskim, tarnobrzeskim i krośnieńskim, za sprawą bp. Ignacego Tokarczuka, społeczeństwo organizowało się również wokół inicjatyw kościelnych i nielegalnego budownictwa sakralnego. Za czasów bp. Tokarczuka w diecezji przemyskiej wybudowano prawie 400 kościołów, mimo że władze nie dawały pozwoleń i utrudniały budowę. Wymagało tozorganizowania i dużego zaangażowania w małych miejscowościach, bo tam głównie te kościoły powstawały. Niezależne inicjatywy, uznawane przez
władze za nielegalne, wiązały się z różnymi rodzaju represjami. Dlatego np. w Przemyślu w 1979 roku powstał Przemyski Komitet Samoobrony Ludzi Wierzących. Kiedy to wszystko podsumujemy, przekonamy się, że w drugiej połowie lat 70. zaczęły tworzyć się niezależne inicjatywy społeczne, które przybierały różne formy i dawały nadzieję, że w kraju może się coś zmienić. Kiedy dodamy do tego sytuację międzynarodową, wybór Polaka na papieża i jego pielgrzymkę do Ojczyzny w czerwcu 1979 roku…
I słynne słowa, które padły wtedy na placu Zwycięstwa w Warszawie: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”...
... widać, że grunt był gotowy. To dzięki temu mogła powstać „Solidarność”. Podwyżki żywności, które w lipcu 1980 roku stały się punktem zapalnym, także były efektem procesu – upadającej gospodarki, za co odpowiedzialność ponosiła PZPR. To bardzo istotne. W Polsce nastąpił głęboki kryzys gospodarczy. Brakowało podstawowych produktów. Na przełomie lipca i sierpnia 1980 roku w komitetach wojewódzkich PZPR, m.in. w: Rzeszowie, Przemyślu, Krośnie, Tarnobrzegu, robiono analizy zaopatrzenia rynku. Działacze partyjni doszli do zatrważających wniosków. W Rzeszowie brakowało bułek, masła, śmietany, kefiru, cukru. W Leżajsku skarżono się, że z powodu oszczędzania cukru nie produkuje się oranżady. Informowano, że przywiezione do sklepu masło ludzie wykupują w pół VIP tylko pyta godziny. To było dla ludzi bardzo uciążliwe i miało wpływ na skalę protestów latem 1980 roku.
Symbolem jest dziś Stocznia Gdańska, bo to tam w sierpniu podpisano 21 postulatów, ale już od lipca strajkował cały kraj. Wśród pierwszych były zakłady z Podkarpacia – WSK PZL Mielec, Przedsiębiorstwo Transbud w Tarnobrzegu.
Zakład w Mielcu był rzeczywiście jednym z pierwszych, które zastrajkowały po wprowadzeniu podwyżki 1 lipca. Strajk trwał tam aż pięć dni. Władze partyjne były całkowicie zaskoczone protestem. Podwyżki celowo wprowadzono z początkiem wakacji, licząc, że ludzie będą odpoczywać i mniej zwracać uwagę na wydarzenia w kraju. Tymczasem tylko na Podkarpaciu zastrajkowało co najmniej 11 zakładów pracy. Oprócz WSK PZL Mielec, także Spółdzielnia Transportu Miejskiego w Mielcu, sanocka Fabryka Autobusów Autosan i aż osiem zakładów w ówczesnym województwie tarnobrzeskim, w tym: Huta Stalowa Wola, Fabryka Domów w Stalowej Woli, stalowowolski oddział Wojewódzkiej Spółdzielni Transportu Wiejskiego, Siarkopol w Tarnobrzegu, Zakłady Mięsne w Nisku i Zakłady Metalowe Nimet w Nisku, WSK PZL Gorzyce i Miejska Komunikacja Samochodowa w Sandomierzu. Władze partyjne przyjęły taką metodę, aby zawierać ugodę z każdym zakładem z osobna i godzić się na postulaty strajkujących. Strajki udało się wygasić, ale tylko chwilowo.
Edward Gierek udał się na Krym na wakacje.
Kiedy w sierpniu nastąpiła druga fala strajków, musiał wracać w trybie alarmowym. Kluczową rolę odgrywała Stocznia Gdańska, która stanęła wtedy pierwsza, a stamtąd protest rozlał się na cały kraj. W ostatniej dekadzie sierpnia w samym województwie rzeszowskim strajkowało co najmniej 37 zakładów pracy. Wśród nich: WSK, Zelmer, Instal, PKS, MPK, Polskie Zakłady Optyczne, Transbud. Strajkowano także w mniejszych miejscowościach – w Zakładach Ceramiki Budowlanej w Kupnie i Hadykówce, wPolamie wPogwizdowie Nowym, w Fabryce Mebli i Wytwórni Filtrów w Sędziszowie Młp., w Zakładach Magnezytowych wRopczycach, wFabryce Śrub w Łańcucie, w Fabryce Maszyn w Leżajsku. Po porozumieniach sierpniowych podpisanych w Gdańsku robotnicy uznali, isłusznie, że obowiązują one w całej Polsce i że wszędzie można zakładać niezależny związek zawodowy, który 17 września przybrał nazwę „Solidarność”. Władze jednak czyniły robotnikom utrudnienia. Mówiono, że tam, gdzie nie było strajków, nie ma potrzeby tworzenia związków zawodowych. Z tego powodu WSK PZL Mielec ponownie zastrajkował na początku września 1980 roku. Do takiej sytuacji doszło jeszcze w kilku podkarpackich fabrykach. Porozumienia sierpniowe obejmują porozumienia zawarte w Gdańsku, Szczecinie iJastrzębiu. Nie wszyscy wiedzą, że w postulatach robotników pojawiło się nazwisko więźnia politycznego z Podkarpacia, obok kilku innych, których zwolnienia żądali strajkujący. Chodzi o Jana Kozłowskiego, pochodzącego z Chwałowic w gminie Rudnik n. Sanem. Był działaczem chłopskim, współpracownikiem KOR, współzałożycielem Tymczasowego Komitetu Niezależnego ZZ Rolników i kolporterem podziemnej prasy. Został skazany w lutym 1980 roku na dwa lata więzienia w sfingowanym procesie za rzekome pobicie sąsiada. Był uwięziony jednak z powodów politycznych. Jego córka Jolanta Róża Kozłowska jest obecnie ambasadorem Polski w Austrii.
Czy władza coś przespała? Na początku strajku w Gdańsku był moment, kiedy wydawało się, że bunt udało się wygasić. Jak to się właściwie stało, że sytuacja wymknęła się spod jej kontroli? Jak to możliwe, że przy wszystkich narzędziach, jakie posiadała – milicja, służby, wojsko, media – jednak uległa. Mogła wyłączyć telefony, hamować przepływ informacji. Tymczasem strajk wWSK Rzeszów wybuchł w tym samym dniu co w Stoczni Gdańskiej, 14 sierpnia.
Mimo że nie było Internetu, telefony działały, a ludzie podróżowali. W PRL-u źródłem informacji byli także kolejarze. Cały czas nadawało Radio Wolna Europa. Prawdziwe informacje mogły krążyć po Polsce.
Strajki nie były jednak wcześniej zaplanowane i skoordynowane?
Nie. Wybuchały spontanicznie. Wszyscy mieli jeden wspólny cel – wywalczyć podwyżki płac, aby poprawić byt. Jeden przykład porywał kolejne. Rzeczywiście, w Stoczni Gdańskiej była groźba przerwania strajku. Władze wynegocjowały porozumienie, a Lech Wałęsa ogłosił koniec strajku, ale pod wypływem innych liderów, m.in. Anny Walentynowicz, rozchodzących się robotników zatrzymano argumentem, że nie mogą zostawić samym sobie kolegów z kilkunastu innych zakładów, które za przykładem stoczniowców również zastrajkowały. Postanowiono powołać komisję złożoną z przedstawicieli wszystkich strajkujących i razem negocjować z władzami krajowymi. Największą siłę miała załoga stoczni – prawie 20 tysięcy pracowników.
Świadkowie wspominają, że strajki w 1980 roku mobilizowały wszystkie warstwy społeczne – także lekarzy, nauczycieli, rolników.
Tak rzeczywiście było. Strajkowali m.in. pracownicy służby zdrowia, szpitali, ale także robotnicy w prowincjonalnych pegeerach. Już miesiąc później okazało się, że „Solidarność” nie była związkiem zawodowym wyłącznie robotników. Jej powstanie zmobilizowało do działania inne grupy zawodowe. Nawet w milicji podjęto próbę utworzenia „Solidarności”. Były to czasy, kiedy mimo kryzysu,
zagrożenia i możliwości użycia przemocy przez władzę, ludzie się zjednoczyli. „Solidarność” stała się ruchem masowym, jakiego wskali Polski nigdy wcześniej ani później nie było. Szacuje się, że do związku zapisało się 10 mln ludzi. W granicach obecnego województwa podkarpackiego – 462 tys. osób, a więc około 80 proc. wszystkich zatrudnionych. A ile osób należało w Polsce do partii? Wszczytowym momencie, czyli w latach 70., ok. 3 mln ludzi, a przez cały okres jej funkcjonowania, od 1948 do 1990 roku, przewinęło się przez nią 4,5 mln osób – o ponad połowę mniej niż w jednym roku w „Solidarności”. To pokazuje siłę związku. Niektórzy mówią o „Solidarności” jako o wielkim zrywie lub powstaniu narodowym bez użycia przemocy.
Antoni Kopaczewski, lider „Solidarności” w rzeszowskiej WSK, pierwszy przewodniczący Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”, wspominał, jak stanął na czele strajku: „Zobaczyłem tych ludzi, wyczułem, że potrzebują, by ktoś ich wsparł słowem. Więc przemówiłem, zostałem zauważony, to był przypadek”. Nie on jeden mówi o przypadkowych przywódcach związku. Lech Wałęsa też był poniekąd przypadkowy. Jak to wyglądało na Podkarpaciu? Jak rodzili się przywódcy w regionie?
Jakiś element przypadku w tym, kto reprezentował strajkujących, pewnie był. Umiejętność porywania tłumu i mówienia miały znaczenie, ale na pewno nie gwarantowały późniejszego przywództwa. To, że ktoś stanął na czele tworzących się struktur „Solidarności”, nie znaczyło, że utrzyma te funkcje. Wiosną 1981 roku we wszystkich regionach w Polsce odbyły się wybory. Miały charakter demokratyczny. Ludzie wybierali przedstawicieli w zakładach, ci brali udział w wojewódzkim zebraniu delegatów, gdzie głosowano, kto wejdzie do zarządu.
Na pewno liderami „Solidarności” byli ludzie młodzi – pokolenie 30-latków. Spójrzmy na cztery najważniejsze miasta Podkarpacia – w Rzeszowie na czele staje 39-letni Antoni Kopaczewski, wzorowy pracownik WSK. Jeszcze w lipcu 1980 roku partyjna gazeta „Nowiny” pisała, że jest wyróżniającym się pracownikiem, racjonalizatorem produkcji. Czesław Kijanka, który stanął na czele „Solidarności” w Przemyślu, miał 36 lat. Zygmunt Zawojski w Krośnie – 37 lat, a w województwie tarnobrzeskim związkowi przewodził zaledwie 27-letni Stanisław Krupka. Myślę, że istotną rolę odgrywała tu ich wiarygodność w środowisku robotniczym, z którego się wywodzili, determinacja oraz odwaga. Ci ludzie mieli za sobą wielotysięczny ruch zawodowy i siadali do rozmów z wojewodami, doświadczonymi i starszymi od nich politykami i partyjnymi działaczami, i negocjowali. Musieli uczyć się funkcjonowania w nowej dla nich sytuacji, otaczać się doradcami.
Czy władze nie mogły siłowo zakończyć strajków sierpniowych w 1980 roku, analogicznie jak np. w czerwcu 1956 roku i wgrudniu 1970 roku?
W połowie sierpnia 1980 roku w MSW powołano sztab kierujący specjalną operacją „Lato ‘80”. Przy komendach wojewódzkich Milicji Obywatelskiej powstały jego lokalne odpowiedniki, składające się z milicjantów i funkcjonariuszy SB, które miały prowadzić rozpoznanie, zbierać informacje na temat nastrojów społecznych, planów następnych strajków i być w gotowości, gdyby podjęto decyzję o pacyfikacji strajków. Wszystkim funkcjonariuszom odwołano urlopy. Skala protestów była zbyt duża, by zakończyć je przy użyciu siły. W kraju strajkowało ponad 700 tysięcy osób, w prawie siedmiuset zakładach zlokalizowanych w 34 województwach. Musiano przystąpić do rozmów. Kiedy porozumienia zostały zawarte, obie strony miały poczucie, że osiągnęły sukces. Robotnicy – ponieważ mogli zarejestrować niezależne samorządne związki zawodowe, a partia liczyła, że zakłady i fabryki wrócą do normalnej produkcji. Władze partyjne traktowały porozumienia sierpniowe jako taktyczne ustępstwo, z którego w przyszłości trzeba będzie jakoś wybrnąć i wrócić do sytuacji sprzed sierpnia. I tak uczyniono, wprowadzając stan wojenny i delegalizując „Solidarność”.
„Solidarność” była ruchem masowym. Mimo to różnice w poglądach nie dochodziły wtedy tak mocno do głosu? Panowała zadziwiająca jedność.
Oczywiście, dyskusje wewnątrz „Solidarności” były, różnice zdań również. Ale nie przekreślały możliwości dalszej współpracy. To także fenomen, że tak ogromny ruch społeczny i zawodowy mógł skupić w sobie socjalistów, chadeków, piłsudczyków, ludowców, katolików i ateistów. Nikomu to nie przeszkadzało. Były większe cele niż różnice poglądów – poprawa sytuacji w państwie, poprawa warunków życia i uzyskanie pewnych obszarów wolności. Ponieważ był to ruch masowy, który objął bardzo wiele środowisk, obciążony był również zaszłościami. Działacze przemyscy rywalizowali z jarosławskimi, „Solidarność” z Jasła nie podporządkowała się zarządowi w Krośnie, tylko przyłączyła się do Małopolski. W województwie tarnobrzeskim siedzibę regionalną utworzono nie w Tarnobrzegu, ale w Stalowej Woli, gdzie funkcjonował najprężniejszy w regionie zakład – Huta Stalowa Wola. Sama Stalowa Wola słynęła już wcześniej z działalności opozycyjnej za sprawą księdza Edwarda Frankowskiego, późniejszego biskupa. Lokalne konflikty pomiędzy działaczami ze Stalowej Woli, Tarnobrzega i okolic trwały niemal do listopada 1981 roku.
Ale kiedy spojrzeć na 21 postulatów, to zakres żądań był szeroki. Od wolnych sobót po wolność słowa. Można zażartować, żejedynie usunięcia przewodniej roli partii nie żądano.
Tak. Były tam i podwyżki płac, i obniżenie wieku emerytalnego dla kobiet do 50 lat.
Dziś brzmi to jak fantazja.
Rzeczywiście, niektóre postulaty można uznać za wygórowane i niemożliwe do spełnienia. Co do wolności słowa, warto dodać, że„Solidarność” literalnie wykorzystywała wszystko, co zawarto w porozumieniach. Przełamała monopol władz partyjnych na przepływ informacji. Niemal zaraz po utworzeniu struktur „Solidarności” zaczęły powstawać gazety związkowe. W zakładach pracy, w poszczególnych regionach. W Krośnie zaczęto drukować „Podkarpacie”, w Rzeszowie „Wieś Rzeszowską”, „Solidarność Rzeszowską” iwiele innych. Tygodniki, miesięczniki. Pojawiały się w nich nie tylko informacje związkowe, ale artykuły dotyczące różnych kwestii, np. Katynia, rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, odzyskania niepodległości 11 listopada, wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku. Teksty pisane w duchu niepodległościowym. To zmieniało świadomość Polaków.
Oprócz historycznych porozumień w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu-Zdroju w 1980 r., wspomnieć trzeba o porozumieniach, które w lutym 1981 roku zakończyły strajki chłopskie w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie. Rolnicy zbuntowali się pod koniec 1980 roku, a jednym z zapalników protestu była sprawa modnego także dziś kurortu – Arłamowa. Chciano wywłaszczyć ich zdziałek pod rozbudowę ośrodka wypoczynkowego, z którego władza korzystała, łącząc relaks z polowaniami. Po sierpniu nie bano się prowokowania ludzi?
Sprawa powiększania obszaru ośrodków wypoczynkowych Rady Ministrów w Arłamowie i Mucznem kosztem rolników ciągnęła się już od lat. Władze nie wykazywały woli zakończenia konfliktu z miejscową ludnością. Może ignorowano nastroje społeczne? Na prowincji władza zawsze może pozwolić sobie na więcej. Problem z genezą strajków w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie był jednak o wiele głębszy. W 1980 r. Polska była krajem w głównej mierze rolniczym. Poza chłopami, ziemię uprawiali także robotnicy mieszkający na wsi. Chłoporobotnik to powszechny zawód w PRL- -u. Rządzący odmówili rolnikom indywidualnym prawa do zarejestrowania własnego, niezależnego związku zawodowego. Strajkującym chłopom w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie chodziło właśnie o jego legalizację. Ponadto, domagali się zabezpieczenia prawa własności ziemi, równego traktowania z przedstawicielami innych grup zawodowych oraz załatwienia lokalnych problemów. Strajk rozpoczął się tam, gdzie lokalnych konfliktów było najwięcej – w Ustrzykach Dolnych. Dzięki „Solidarności” Regionu Rzeszowskiego, poparciu Komisji Krajowej i samego przewodniczącego Lecha Wałęsy, stał się strajkiem ogólnopolskim. Trwał bardzo długo, od końca grudnia 1980 roku aż do 19 i 20 lutego 1981 roku.
Lech Wałęsa przyjechał wtedy, by wesprzeć strajkujących.
Był dwa razy. Zresztą nie tylko on. Do strajkujących w Rzeszowie rolników przyjechał też biskup pomocniczy diecezji przemyskiej Tadeusz Błaszkiewicz. Ponadto wiele osób gromadziło się przed budynkiem byłej Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych w Rzeszowie, który okupowali strajkujący. Dzięki ogromnej determinacji mieszkańców wsi, uczestnikom strajku chłopskiego udało się 19 lutego wynegocjować porozumienie w Rzeszowie, a 20 lutego w Ustrzykach Dolnych. Rolnicy wywalczyli nienaruszalność prawa własności ziemi, do tej pory podważanego przez władze, traktowanie rolnictwa indywidualnego na równi z rolnictwem państwowym i spółdzielczym, swobodny dostęp do praktyk religijnych podczas wypoczynku dzieci na koloniach czy odbywających służbę wojskową, oraz rozbudowę sieci szkół i przedszkoli na terenach wiejskich. Porozumienia w Rzeszowie i Ustrzykach Dolnych utorowały drogę do rejestracji w przyszłości niezależnego związku zawodowego rolników. Były więc niezwykle ważnym wydarzeniem o skali ogólnopolskiej.
Wracając do porozumień z sierpnia, władza szła na ustępstwo, bo liczyła, że i tak zniszczy związek. W listopadzie 1980 r. Isekretarz KW PZPR w Katowicach, Andrzej Żabiński, instruował działaczy partyjnych, jak rozbijać „Solidarność”. Mówił, że trzeba dać władzę „Solidarności”, bo on nie zna nikogo, kogo by władza nie skorumpowała. Jak intensywne były działania służb wobec związku?
Odbywały się posiedzenia biura politycznego, najwyższych gremiów w kraju, pojawiały się głosy, że MSWma pełną kontrolę nad „Solidarnością” i że „Solidarnością” da się od wewnątrz sterować. To była wersja optymistyczna dla władz. Jak się później okazało, niemożliwa do realizacji. Oczywiście SB wprowadziła między związkowców swoich agentów, prowadziła sprawy operacyjne przeciwko liderom iorganizacjom związkowym. W województwie rzeszowskim był pomysł, by wywierać presję na „Solidarność” poprzez wchodzenie w jej struktury działaczy partyjnych. Do związku zapisało się wielu członków PZPR. Według danych ogólnopolskich z listopada 1980 roku, prawie 16 proc. członków „Solidarności” należało wcześniej do PZPR lub miało status kandydatów do partii. Jednak osoby te nie były w stanie kierować związkiem. Wielu zresztą składało legitymacje partyjne, zmniejszając liczebność PZPR. „Solidarność” wobec tych wszystkich metod, które wobec niej zastosowano, nie dała sobą sterować. Było to jedną z przyczyn wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku. Wtedy zawieszono działalność „Solidarności”, a formalnie zdelegalizowano ją w październiku 1982 roku.
W 1989 roku można było zarejestrować „Solidarność” po raz drugi. Dziś wiele osób twierdzi, że ta druga już nie była tą z 1980 roku… Jedni mówią o kontynuacji, inni się odcinają. Kto ma rację?
Nie można na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Oczywiście, „Solidarność”, która została zalegalizowana w 1989 roku, po obradach Okrągłego Stołu, nigdy już nie była takim ruchem masowym, jak w 1980 roku. Nie miała nawet jednej czwartej liczebności z 1980 r. Część liderów pozostała ta sama. Nastąpiła jednocześnie pewna wymiana pokoleniowa wśród działaczy. Pojawiły się nowe osoby, wywodzące się m.in. z NZS. Wielu działaczy uważa, że „Solidarność” zachowała ciągłość i wciąż odwołuje się do tych samych idei. Na pewno jej radykalizm po 1989 roku zmniejszył się, ale też rzeczywistość w 1989 roku była już inna niż w1980 roku. Tzw. pierwsza „Solidarność” była tworzona od zera, bez doświadczenia, bez krzywd stanu wojennego. Stała w wyraźnej opozycji wobec rządzących. W 1989 roku wszystko wyglądało inaczej. 4 czerwca odbyły się wybory, solidarnościowcy weszli do rządu, który współtworzyli z PZPR, mieli swojego premiera Tadeusza Mazowieckiego. Trzeba podkreślić, że bez „Solidarności” 1980 roku nie byłoby tych wyborów i zmiany ustroju. Jej fenomen oddziaływał na całą Europę Środkowo-Wschodnią. Za przykładem Polski potoczyły się zmiany w innych krajach. Zachód dziś podkreśla moment zburzenia muru berlińskiego, ale zmiana zaczęła się tu u nas, w Polsce. Powstanie „Solidarności” to jeden z najjaśniejszych momentów polskiej historii. Unikalny twór na skalę Europy i świata. Ruch masowy i pokojowy, który doprowadził do rzeczy wydawało się niemożliwej – zmiany systemu i układu politycznego na kontynencie, potrafił łączyć, a nie dzielić, i w swoich szeregach skupiał przedstawicieli różnych grup zawodowych, osoby o różnych poglądach, koncepcjach i podejściach do życia oraz świata. Jest tym symbolem, że czasami Polacy, gdy chcą, potrafią się zjednoczyć w imię wyższego celu. Ito chyba najważniejszy morał, jaki wynika z historii „Solidarności”.
Wanda Tarnawska: – Doświadczyliśmy, czym jest wielka ludzka otwartość
Chwila wytchnienia w biurze NZS podczas strajku okupacyjnego w 1981 roku.
Wanda Tarnawska
Ur. w 1958 roku, absolwentka filologii germańskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie. W 1980 roku współzałożycielka Niezależnego Zrzeszenia Studentów i Centrum Informacji Akademickiej NZS przy WSP w Rzeszowie, współzałożycielka i redaktor pism NZS „Kontrapunkt” i „CIA. Centrum Informacji Akademickiej. Biuletyn Informacyjny”. Od listopada 1981 roku zatrudniona w Biurze Rzecznika Prasowego MKR Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”, współpracowniczka niezależnego pisma „Solidarność Rzeszowska”. P rzed 1980 rokiem nie angażowałam się w działania opozycji, ale dzięki rodzinie z Krakowa wiedziałam o wystąpieniach przeciwko władzy w tamtym środowisku studenckim, o śmierci Stanisława Pyjasa i Studenckim Komitecie Solidarności. Kiedy nastało lato’80, wieści o strajkach robotniczych w Lublinie i Mielcu szybko do nas dotarły. Początkowo ludzie byli ostrożni. Pamiętaliśmy protesty robotnicze w 1970 i 1976 roku, z których niewiele poza represjami wynikło. Wieści jednak było coraz więcej. Przywozili je m.in. kolejarze i przyjaciele wracający z wakacji na Wybrzeżu. Strajkujące zakłady wysyłały do kolejnych fabryk emisariuszy z ulotkami, licząc na szersze poparcie. Moment był sprzyjający. Od pielgrzymki papieża do Polski w ludziach coś się przełamało. My naprawdę policzyliśmy się i uwierzyliśmy, że można coś zrobić razem, wspólnie. Cichcem zbierano więc pieniądze, przekazywano sobie wieści. Spokojny opór narastał.
Kiedy zaczęły się rozmowy w Stoczni w Gdańsku, wszyscy śledzili je z uwagą i poczuciem, że tym razem uda się coś osiągnąć. Była w nas jednocześnie głęboka nieufność, że jeśli nawet władza zgodzi się na 21 postulatów, to zaatakuje, gdy tylko robotnicy rozejdą się do domów. Żądania dotyczyły przecież wielu spraw godzących wsystem. Upomniano się też o więźniów politycznych. Robotników wsparli doradcy – inteligencja z opozycji demokratycznej po raz pierwszy siedziała obok nich w strajkującym zakładzie. Ludzie pracy żądali już nie tylko podwyżek płac. Chcieli czegoś więcej. To były dobrze przemyślane postulaty, które dotyczyły wszystkich. I dlatego ludzie tak masowo poszli w ślady Stoczni Gdańskiej. Nie udało się rozbić strajków od wewnątrz za pomocą agentów, ponieważ robotnicy bardzo pilnowali, by wszystko przebiegało spokojnie.
Mój pierwszy „praktyczny” kontakt z „Solidarnością” nastąpił w siedzibie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” – przy obecnej ul. Hetmańskiej, wtedy jeszcze Obrońców Stalingradu. Zbierali się tam również rolnicy, m.in. z Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej. Oni także domagali się prawa do własnych związków zawodowych. To tam zaczęli pisać postulaty, które potem znalazły się w porozumieniach ustrzycko-rzeszowskich. Pomagałam w ich redagowaniu i przepisywałam na matrycę, służącą do druku na powielaczu. Trzeba to było robić z dużym wyczuciem, bo zbyt mocne uderzenie w klawisz maszyny do pisania mogło matrycę przedziurawić i spowodować jej zerwanie w czasie drukowania. Wielu ludzi tam wtedy pomagało. Ktoś robił kanapki, ktoś rozwoził ulotki. To było gdzieś w październiku, jeszcze przed strajkami chłopskimi, które rozpoczęły się w grudniu 1980 roku.
Porozumienia sierpniowe spowodowały, że i studenci zaczęli się organizować. W WSP w Rzeszowie założyliśmy w październiku Niezależne Zrzeszenie Studentów. Przyczynił się do tego m.in. Radek Wyrzykowski, który właśnie w tym celu zamienił studia w Krakowie na rzeszowską WSP, a radą i doświadczeniem służyli nam również jego rodzice – weterani powstania warszawskiego, sami także zaangażowani w „Solidarności”. Musieliśmy jednak pokonać opór władz uczelni, które nie od razu chciały wpisać NZS do rejestru, tłumacząc, że istnieje przecież Socjalistyczny Związek Studentów Polskich iAkademicki Związek Sportowy. Ale udało nam się dopiąć swego. Biuro NZS mieściło się w budynku „mat-fizu”. Po jakimś czasie dostaliśmy nawet telefon i dalekopis, który działał na podobnej zasadzie jak współczesny fax. Mogliśmy przekazywać informacje między uczelniami, ale także na zewnątrz. Docierały one m.in. do Radia Wolna Europa, więc władze traktowały nas ostrożnie, bojąc się rozgłosu. Stawialiśmy na dostęp do informacji i wolność słowa. Publikowaliśmy poza cenzurą (czyli: „do użytku wewnętrznego”) wiele artykułów na tematy historyczne. Powołaliśmy Centrum Informacji Akademickiej, którego nazwa, a raczej jej skrót – CIA, szczególnie działała na nerwy władzom. Podobne powstawały w całej Polsce. Żądaliśmy dostępu do informacji, bo cenzura sprawiała, że pewni ludzie „nie istnieli”, pewne rzeczy „nie wydarzyły się”. To jeszcze nie była wolność słowa – jak dziś, gdy można wyjść na ulicę i krzyczeć, co się chce. Wtedy wsadzano za to do aresztu. Oficjalnie nie za hasła czy ulotki, ale np. „za zaśmiecanie miasta”. Nie liczyliśmy wtedy na zmianę ustroju i nie sądziliśmy, że socjalizm da się obalić w najbliższej przyszłości. Chcieliśmy zmodyfikować system na bardziej znośny, by chociaż trochę zbliżył się do szlachetnych haseł, jakie niósł na sztandarach. Jako studenci egzekwowaliśmy to, co nie było respektowane przez władze, chociaż obowiązywało – jak np. eksterytorialność uczelni, prawo studentów do własnych przedstawicieli w senacie itp. Nasze niezależne akcje i publikacje zmieniały świadomość społeczną. Byliśmy pełni entuzjazmu, a tajnymi współpracownikami nie przejmowaliśmy się.
W1980 i 1981 roku, a potem w stanie wojennym, wszyscy graliśmy do jednej bramki. Mieliśmy różne poglądy, ale cel był wspólny – zmiana systemu i warunków życia – miały w tym pomóc wolne związki zawodowe i wolność słowa. Ludzie przestali się godzić na totalne zakłamanie, coraz częściej mówili o suwerenności Polski. Okres legalnej „Solidarności” to było wspaniałe 16 miesięcy. Nabraliśmy oddechu, poczuliśmy swobodę i doświadczyliśmy ogromnej ludzkiej otwartości – co po traumie stanu wojennego już się nie powtórzyło, bo ludzie stali się bardziej ostrożni. Ale wtedy wszyscy się wspierali – także praktycznie, np. dając jedzenie, użyczając samochody. „Karnawał Solidarności” – nie lubię tego określenia, ale tak, to było jak karnawał.
Rzeszowski „Biały marsz” w maju 1981 roku po zamachu na papieża Jana Pawła II. Zdjęcie operacyjne Służby Bezpieczeństwa, strzałką oznaczono Wandę Tarnawską niosącą transparent.
Adam Ptak, prezes SKALA-Tech: Podkarpacie jest otwarte na wynalazki. Dalej nie jadę
– Chcemy wymyślać nowe rozwiązania, wyprzedzać innych. Podkarpacki przemysł części dla motoryzacji i wiele innych branż są takim wyzwaniem, a przedsiębiorców cechuje otwartość na wynalazki – mówi Adam Ptak, który sześć lat temu zamienił Rudę Śląską na Rzeszów. W Podkarpackim Parku Naukowo- -Technologicznym „Aeropolis” stworzył firmę SKALA-Tech. Zespół biegły w programowaniu, matematyce i fizyce tworzy tam niestandardowe rozwiązania dla fabryk. Ich specjalnością są zautomatyzowane systemy kontroli jakości, które w sekundzie, z dokładnością do jednej tysięcznej milimetra, mogą zbadać schodzący z linii produkcyjnej element. W Przemyśle 4.0 nie obejdzie się bez nich żadna fabryka.
Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
Maszyny interesują go od dziecka, a systemami kontroli jakości zajmuje się od ponad 20 lat. Pracował dla zleceniodawców z różnych zakątkach świata, by dojść do wniosku, że najbardziej interesuje go tworzenie nowych rozwiązań. Niszę dla swoich zainteresowań znalazł na Podkarpaciu. Tupostanowił założyć firmę i zamieszkać. – Zajmujemy się bardzo precyzyjnymi systemami, które są w stanie zastąpić współrzędnościowe maszyny pomiarowe. Wspomniane maszyny również mierzą z wysoką precyzją, ale potrzebują do tego znacznie więcej czasu. Nasze systemy wizyjne oparte są na analizie obrazu, a także uczeniu maszynowym i sztucznej inteligencji. Dzięki tym metodom pomiar trwa kilka sekund i może być zaimplementowany na liniach technologicznych, gdzie sprawdzana jest nie co tysięczna sztuka, ale każda, zdokładnością do 1 mikrometra, czyli jednej tysięcznej milimetra – tłumaczy Adam Ptak, prezes i założyciel SKALA-Tech. – Możemy sprawdzać nie tylko wymiary, ale również wychwytywać nietypowe wady, czy analizować kształt. Dzieje się to praktycznie bez udziału operatora. To przyszłość produkcji. Rynek stawia przed producentami coraz bardziej wyśrubowane normy, ajednocześnie za wyższą jakość odbiorcy nie chcą więcej płacić. Oczekuje się wysokiej jakości, niskiej ceny, bardzo wysokich nakładów, krótkich terminów realizacji i gigantycznej elastyczności. Nie da się tego osiągnąć bez automatyzacji. Aby wkluczyć pomyłki, szczególnie w takich przemysłach jak lotniczy czy automotive, przy kontroli jakości człowieka zastępują maszyny.
Wymyślanie nadaje życiu sens
Studiował automatykę oraz zarządzanie i marketing na Politechnice Częstochowskiej. – Te studia mnie nie zadowalały – przyznaje. – Wtedy automatyka była tam na poziomie wiedzy sprzed kilkunastu lat. Dla mnie nic nowego, bo interesowałem się tym od zawsze. Już w dzieciństwie budowałem i konstruowałem różne urządzenia. Dostęp do wiedzy nie był wtedy tak łatwy, ale przecież, jeśli ktoś szuka, to znajduje. Dzięki temu dostałem się do technikum w Technicznych Zakładach Naukowych w Częstochowie. 39 osób na jedno miejsce, a ja miałem na świadectwie czwórkę z polskiego, co wydawało się dyskwalifikować kandydata. Ale egzaminy wstępne z fizyki mnie uratowały. Szkoła była bardzo wymagająca. Z 38 osób, które zaczynały ze mną naukę, do ostatniej klasy dotrwało 21.Więcej tam się nauczyłem niż na studiach. Automatyka to dziedzina, w której dyplom ma drugorzędne znaczenie. Ważne jest, czy rzeczywiście potrafisz rozwiązywać problemy. Programy studiów są coraz lepsze, ale wciąż za mało jest praktyki. Studia powinny opierać się na dawaniu studentom zadań do rozwiązania. Student sam może zdobyć wiedzę taką, jaka jest mu potrzebna do poradzenia sobie zpraktycznym problemem. Nauczyciel powinien natomiast wskazywać kierunek poszukiwań, służyć konsultacjami.
Podobnie postępuje w swojej firmie. Daje zespołowi coś, cojest prawdziwym wyzwaniem. Ludzie zaczynają szukać informacji, konsultować, organizuje się wewnętrzne szkolenie, jeśli jest taka potrzeba. Muszą być otwarci na poszukiwanie, dociekanie, poznawanie. Bo zlecenia, jakie dostaje SKALA-Tech, polegają na wymyślaniu. – Podejmujemy problemy firm związane z produkcją, które pozostają nierozwiązane. Szukamy sposobu, jak wprowadzić usprawnienie, na którym przedsiębiorcy zależy. Bywa, że takiego rozwiązania jeszcze na rynku nie ma, bo jest niestandardowe, albo rozwiązanie jest – ale tak drogie, że przedsiębiorców nie stać na jego zakup. Szukamy więc alternatywnych rozwiązań lub konstruujemy coś, czego jeszcze na świecie nie ma. Nie zawsze to robimy na zlecenie – mówi szef SKALA-Tech.
W zakładach produkcyjnych występują różne problemy, których rozwiązanie przekłada się na oszczędności czasu i kosztów. Przykładowo, pracowali nad sposobem automatycznego wykrywania wad na panelach drewnianych. Każde drewno, które trafia do fabryki, jest inne. Trzeba dość skomplikowanych algorytmów, aby maszyna oceniła je równie sprawnie jak ludzkie oko i odpowiednio sklasyfikowała. Takie urządzenia na świecie istnieją, ale to skonstruowane przez SKALA-Tech jest prostsze i tańsze, więc dostępne dla mniejszych przedsiębiorstw. U nich kosztuje 50 tys. euro. Najtańsze u konkurencji na świecie – 150 tys. euro. – Pierwsze ciekawe rozwiązania zacząłem wymyślać na studiach – wspomina. – Sterowania do węzłów betoniarskich, do wibropras. Nic zaawansowanego. Na zlecenia. Potem chciałem czegoś nowego. Kiedy człowiek wyszkoli się w jakiejś dziedzinie, zaczyna to być nudne. Zatrudniłem się w innej firmie i zająłem się innymi urządzeniami: rentgeny dla przemysłu, badania nieniszczące NDT, badanie penetracyjne elementów dla lotnictwa, ławy magnetyczne. Dosyć ciekawy temat. Podobało mi się, ale chciałem działać samodzielnie.Tam maszyny i systemy były już gotowe
Adam Ptak.
– kupowane u producenta, dostarczane, uruchamiane na produkcji i potem co najwyżej serwisowane. Nie było pola manewru imożliwości, wprowadzania swoich, dodatkowych rozwiązań, tym bardziej że pracowaliśmy dla przemysłu lotniczego, a on, ze względu na swoją specyfikę, jest dosyć zamknięty. Sprawdzanie każdej procedury trwa wiele lat. To, oczywiście, uzasadnione. Wsamolotach nie ma świateł awaryjnych, nie zatrzymają się na poboczu jak samochód. Wszystko jest więc wprowadzane ostrożnie. A ja chciałem wymyślać. Zawsze interesowały mnie metody pomiarowe, systemy wizyjne, ich oprogramowanie. Chciałem iść w tym kierunku i można powiedzieć, że mi się udało. Ze SKALA-Tech robię ciekawe rzeczy, mogę się rozwijać. Znalazłem swój sposób na życie.
Podkarpacie daje pole do popisu
Na realizację marzeń o stworzeniu firmy, która będzie wymyślać autorskie rozwiązania dla zakładów produkcyjnych, idealne okazało się Podkarpacie. Adam Ptak już wcześniej współpracował z tutejszymi fabrykami, m.in. z Hutą Stalowa Wola, przy wdrożeniu badań nieniszczących luf haubic Krab pod kątem wykrywania mikropęknięć. – W tym regionie jest przemysł, z którym współpraca jest wyzwaniem – stwierdza. Dlatego sześć lat temu zdecydował się przenieść ze Śląska na Podkarpacie. Itu rozwijać firmę. Najpierw ze wspólnikiem, a od prawie dwóch lat samodzielnie. Idealnym miejscem dla biznesu świadczącego usługi dla zakładów produkcyjnych od początku był Podkarpacki Park Naukowo-Technologiczny „Aeropolis”. – W końcu to właśnie tutaj jest największe w Polsce zagęszczenie obrabiarek CNC na kilometr kwadratowy – uśmiecha się prezes SKALA-Tech. –W Inkubatorze Technologicznym wynajęliśmy najpierw biuro, potem halę produkcyjną, a teraz myślimy o kolejnej. Nie muszę już jeździć do zleceniodawców setki kilometrów. Do zakładów Fibrain czy BorgWarner mogę wybrać się pieszo lub rowerem. Na Śląsku, owszem, nie brakuje wielkich fabryk, ale do takich jak zakłady Opla przychodzą gotowe elementy. Na linii montażowej składają je roboty. To mało skomplikowane. A my chcemy wymyślać nowe rozwiązania, wyprzedzać innych. Podkarpacki przemysł m.in. części dla motoryzacji jest takim wyzwaniem. Na Podkarpaciu działa wiele mniejszych firm, które potrzebują nietypowych rozwiązań i usprawnień na liniach produkcyjnych. Na wielu liniach zastosowanie rozwiązań „z półki” jest zbyt ryzykowne. Błąd w produkcji oznacza miliardowe straty, a czasem nawet bankructwo.W SKALA-Tech systemy wymyślamy dla nich od podstaw, konkurując często z podobnymi rozwiązaniami, które oferuje światowy rynek, ale za wielokrotnie wyższą cenę, często zaporową dla słabszych kapitałowo podkarpackich firm. Przedsiębiorcy są otwarci na mniej typowe i nieszablonowe nowe pomysły. Trzeba podjąć ryzyko, bo bez niego nie ma rozwoju. Jaz kolei nie rozumiem słów: „nie da się”. W mojej firmie nie lubimy się poddawać. Dopiero kiedy naprawdę sprawdzimy wszystkie możliwości, możemy rezygnować. Ale to się rzadko zdarza.
Zespół inżynierów i programistów SKALA-Tech jest niewielki – 9 osób na etatach i 17 pracujących dorywczo. Mimo to niełatwo było go stworzyć. To ludzie, którzy pracowali głównie przy oprogramowaniu, ale znają nie tylko języki programowania, rozumieją matematykę i fizykę, potrafią kreatywnie podejść do zagadnień związanych z produkcją. – Jest sporo firm zajmujących się automatyką, ale większość bazuje na gotowych rozwiązaniach. Dają gotowe komponenty, dzięki którym z większością występujących problemów można sobie poradzić. Ale te rozwiązania mają swoje ograniczenia i my tę niewielką lukę wypełniamy. Czasem korzystamy z ich sprzętu pomiarowego, dorabiając swoje oprogramowanie. Jeśli czujnik jest dokonały, po co go ulepszać? Ale powiedzieć maszynie, co ona widzi – oto jest wyzwanie. Jak rozróżnić wadę, jak sklasyfikować wady pomiędzy sobą, jak zrobić to szybciej niż normalnie robi to system? To jest pole, na którym walczymy – tłumaczy Adam Ptak.
Spółka cały czas rozwija się, a portfolio firm, dla których tworzyła systemy kontroli jakości, rośnie. To podmioty zbranży automotive, lotniczej, ale także inne zlokalizowane m.in. w specjalnych strefach ekonomicznych w Rzeszowie, Mielcu, czy Stalowej Woli. Współpracowała z Superior Industries (wcześniej Uniwheels), Hamilton Sundstrand, Kronospanem. Dla Fibrain wykonała m.in. systemy do pomiaru średnicy światłowodów, mierzące z dokładnością do 1 mikrometra. Dla ML System opracowała i obecnie testuje system do strukturyzacji laserem paneli fotowoltaicznych, co ma przełożyć się na większą precyzję i niższe koszty produkcji. W Kronospanie wdraża system do wizyjnej inspekcji paneli podłogowych. – Brzmi prozaicznie, ale jest jednym z najbardziej skomplikowanych zadań, z jakimi musieliśmy się zmierzyć – uśmiecha się szef SKALA-Tech idodaje, że każde z tych zleceń wymaga od zespołu dużego wysiłku i twórczej pracy. Dedykowane jednej fabryce rozwiązania są kosztowne i nie zawsze opłacalne. Aby dać firmie dodatkowe źródło przychodu, realizują projekt badawczo-rozwojowy, którego efektem ma być uniwersalny system pomiarowy. – Dzięki dofinansowaniu z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podkarpackiego zbudujemy maszynę do kontroli jakości, o szerokim zakresie możliwości i bardzo uniwersalną, co umożliwi jej wykorzystanie na różnych liniach produkcyjnych. Przedmiot zostanie dokładnie zeskanowany. Będzie można sprawdzić jego kolor, średnicę, wysokość i wiele innych parametrów. To rozwiązanie dla automotive, dla kooperantów zzakładów obróbki skrawaniem, wytwarzających jakieś elementy, także z tworzyw sztucznych, dla branży zbrojeniowej do np. testowania łusek. Będzie alternatywą dla skanera 3D, którego dziś nie udaje się efektywnie wykorzystać w kontroli jakości. Projekt jest wart 3,3 mln zł i ma się zakończyć w 2022 roku – zdradza Adam Ptak i przyznaje, że innowacyjnych pomysłów jego zespołowi nie brakuje, więc kolejne projekty i start o dotację z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju także ma w planach. Pole do popisu ma szerokie. – W samych pomiarach zostajemy jeszcze lata świetlne do tyłu. Na wielu liniach są maszyny współrzędnościowe, badające metodą kontaktową. To rozwiązanie sprawdzone, ubrane w normy. Wyzwanie, jakie stoi przed nami, to dowieść dokładności systemu pomiarowego bezkontaktowego. Powoli wchodzi on do produkcji na całym świecie. Ale przyjdzie czas, że tylko takie systemy zostaną – uważa prezes SKALA-Tech.
Innowacje? Trzeba zmienić sposób myślenia
Szybkie, bezdotykowe systemy kontroli jakości to coś, bez czego trudno wyobrazić sobie Przemysł 4.0. – Ludzie zostaną zastąpieni przez maszyny w wielu zadaniach odpowiadających za kontrolę jakości. Nie ze względu na koszty, ale ze względu na mniejsze prawdopodobieństwo błędu. Linia i proces produkcyjny zostaną tak zbudowane, aby można było w nim w sposób automatyczny sterować i go korygować w obiegu zamkniętym – stwierdza Adam Ptak, ale nie obawia się, że nieomylność robotów pozbawi go pracy: – Nawet w fabrykach, gdzie pracują same roboty, potrzebna jest kontrola jakości. To urządzenia, a urządzenia się zużywają. Robotyzacja sprawi, że jeszcze bardziej będziemy potrzebni. Tak samo jak to uczyniła pandemia koronawirusa. Tam, gdzie w tej chwili są ludzie, będzie się dążyć do automatyzacji. Człowiek zostaje do czasu, kiedy staje się nieopłacalny.
Ichociaż niektórych skłania to do katastroficznych wizji, to prezes SKALA-Tech do tego grona z pewnością nie należy. Jego zdaniem, automatyzacja to rozwój. Bo czy to źle, że koparka wyeliminowała robotników z łopatami? – Jeśli przedsiębiorca coś zautomatyzuje, sprzeda więcej danego produktu, praca stanie się bardziej komfortowa. W fabrykach są stanowiska, których każdy wolałby uniknąć, chociażby przy kontroli jakości. Przeglądanie całymi dniami tych samych części schodzących z taśmy to udręka, a nie praca marzeń. Ludzie mogą zająć się bardziej pracą twórczą, w której maszyny jeszcze przez wiele lat nas nie zastąpią. Może kiedyś procesory kwantowe będą to potrafiły, ale na razie sztuczna inteligencja to przereklamowane hasło – przekonuje wynalazca i dodaje, że dziś innowacjami nazywa się szumnie mało ciekawe pomysły, a rzeczy, które mogłyby zmienić świat, się nie docenia. – Chcieliśmy stworzyć pewien projekt – zachęcić ludzi do segregacji odpadów. Zbudować maszynę, która skupuje butelki PET. Byłoby to urządzenie, do którego można wrzucić puszki, butelki, ono by je posortowało i na nasze konto odliczyło daną liczbę punktów czy pieniędzy. Z opakowań PET możemy zrobić ubranie, filament do drukarek 3D, wykorzystać go na wiele sposobów. Ludzie oddawaliby takie zużyte opakowania, gdyby to im się opłacało. Trzeba by wprowadzić odpowiednią ustawę. Ale tym tematem trudno zainteresować decydentów. Ktoś wyżej musi zadziałać, aby dać szansę takiej innowacji. Podobne rozwiązania na świecie funkcjonują. Innowacją nie jest budowa samej maszyny, ale zmiana podejścia. To ono najczęściej jest problemem – stwierdza Adam Ptak. I obrazowo wyjaśnia, że to nie torebki foliowe są problemem. Nasze podejście jest problemem. Wyrzucamy je, a powinniśmy przetwarzać. Folia jest świetnym rozwiązaniem, a jej produkcja nie szkodzi tak środo
wisku, jak wytworzenie torebki z papieru. To na papier potrzeba 17 razy więcej wody i 8 razy więcej energii. I to przy produkcji ekotoreb z papieru powstaje 20 razy więcej zanieczyszczeń niż przy produkcji tworzywa. Jedyna zaleta, że się szybko rozkładają. Poza tym są dla środowiska dramatem. Foliowe opakowanie nie byłyby problemem, gdybyśmy je przetwarzali. Papierowa torba z napisem eko wygląda sympatycznie, ale nikt nie analizuje całego procesu. Ustawa, która wprowadziła opłaty za foliowe torebki, obniżyła koszty supermarketów. Gdyby opłata za tę torebkę była w formie kaucji, moglibyśmy ją odsprzedać po zużyciu. Apo przeróbce byłaby do ponownego wykorzystania. Innowacja czasem jest możliwa, ale są potrzebne odgórne działania. Przykładem takich krajów jest Szwecja, Islandia. Taostatnia już 100 proc. energii pozyskuje ze źródeł odnawialnych – geotermii. Adwutlenek węgla, który powstaje przy tej okazji (zaledwie 3 proc.wartości tego, który emitują elektrownie węglowe), zaczęto przerabiać na… skały. – Powinniśmy się zastanawiać nad zmianą podejścia, bo wiele rozwiązań łatwo wprowadzić, ale trzeba się na nie otworzyć – oświadcza specjalista od automatyki i przyznaje, że otwartość ludzi z Podkarpacia dobrze wróży, nawet jeśli to województwo, któremu daleko do PKB Śląska. – Były zawsze regiony bardziej i mniej rozwinięte. Ale możemy wygrać samym podejściem do siebie samych i do regionu. Mniej narzekać, a więcej robić, rozwijać się, dawać szansę czasem mniejszym firmom. Samym nastawieniem wiele można zmienić. Dobrze więc mówmy o sobie, o regionie, szukajmy pozytywnych rzeczy, bądźmy otwarci na współpracę. Nie mamy powodów do kompleksów. Może kiedyś. Teraz na pewno nie. Wiele osób otarło się o Zachód. Zobaczyło plusy i minusy. Czas wyciągnąć wnioski i robić coś lepiej. Właśnie tutaj. Ja dalej nie jadę.