20 minute read
Zbigniew Bednarczyk
by SAGIER
W stolicy polskiej fajki – Przemyślu działa dziewięć wytwórni. Jedna z nich to firma Mr Bróg – Zbigniew Bednarczyk, która zatrudnia 17 pracowników. Pozostałe pracownie to małe wytwórnie jednoosobowe. Mr Bróg jest dziesiątą firmą fajkarską na świecie, obok m.in.: Petersona w Dublinie, Dunhilla w Londynie, Savinelli z Mediolanu, Chacom z Saint Claude czy Vauen z Norymbergi.
Tekst Antoni Adamski Fotografie archiwum VIP Biznes&Styl
Advertisement
Fajka
Zbigniew Bednarczyk.
wyróżnia człowieka
Zbigniew Bednarczyk, właściciel Mr Broga, przypomina, że palenie fajek było dla Indian Ameryki Północnej obrzędem, sposobem na kontakt z bóstwem: – Święte zioło tabacco w czasie spalania przechodzi przez nasze ciało i unosi się do nieba. To jak modlitwa i westchnienie skierowane do boga. Od swoich początków ludzkość uznaje dym za coś świętego, za element oczyszczający. Palenie fajki to misterium i zarazem wtajemniczenie, cała filozofia życia: poczucie jedności ze światem i z samym sobą. To jak palenie kadzideł w czasie uroczystego ceremoniału, który ma zmienić świat i wewnętrznie nas samych.
Przygotowanie do palenia jest całym rytuałem – dodaje Zbigniew Bednarczyk. – Najpierw pielęgnuję myśl o planowanej np. wieczornej degustacji fajki. To tak jak spotkanie zkochanką, w myśl porzekadła: „W życie swoje wniosłem dwie zalety –w dzień uwielbiam fajkę, a w nocy kobiety”.
W tych wersach zawiera się kwintesencja całej sytuacji. Myślę o momencie, w którym po całym dniu pełnym zajęć zapalę fajkę. Czekam na tę chwilę, wyobrażam ją sobie i ztego wyobrażenia czerpię satysfakcję.
Przygotowanie do zapalenia fajki to długotrwająca celebracja. Najpierw wybieram egzemplarz, który tego wieczoru chcę wziąć do ręki. Oddzielne zagadnienie to dobór tytoniu, który chcę zapalić. Inny pasuje do koniaku i kawy, inny do likieru czy wina. Także sam proces ubijania tytoniu ma swoje tajemnice. U dołu fajki ułożony ma być luźniej; w jej górnej części – ciaśniej. Jednym słowem, to przygotowanie do cudownej chwili relaksu, taka niemal miłosna „gra wstępna”. F ajką nie zaciągamy się, tu działają kubki smakowe wjamie ustnej. To bardziej hobby niż nałóg. Fajczarz automatycznie przeobraża się z nikotynisty w kolekcjonera. Celebruje cudowną chwilę, bo jak powiedział jeden ze znawców: „dym jest dla nikogo, zapach dla wszystkich, smak tylko dla mnie”. Należy „zająć ręce, aby mogła myśleć głowa”. Cowięcej, fajka „zamyka usta głupcom, a pomaga zastanowić się mądremu”.
To ważna prawda: pośpiechowi codziennego życia towarzyszy papieros, zaś paleniu fajki – wewnętrzny spokój i refleksja.
Fajkę „oglądamy” trzema zmysłami. Po pierwsze oczami. Fajka musi się podobać: jej miłośnik staje się kolekcjonerem przedmiotów. A więc miłośnikiem sztuki, bo wiele fajek to przecież cenne obiekty rzemiosła artystycznego. Występują one na obrazach jako ważny element życia danej epoki. Nie można wyobrazić sobie np. holenderskiego malarstwa rodzajowego z XVII wieku bez scen biesiadnych, w których poczesną rolę odgrywa fajka.
Drugi zmysł to dotyk, bo fajka musi dobrze „leżeć” w dłoni.
Trzeci to wygląd: ma pasować do twarzy właściciela. W renomowanych sklepach fajczarskich wiszą lustra, aby można było dopasować ją do własnej fizjonomii.
Obyczaj palenia fajki pielęgnuje styl i jakość życia. Fajka w naszych ustach daje nam ogromną przewagę nad innymi, gdyż wtedy nas szybciej zaakceptują. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy jesteśmy na jakimś spotkaniu w większym gronie osób. Każda z nich stara się zwrócić na siebie uwagę swoim strojem czy sposobem bycia. Nielicznym to się udaje,
większości - nie. I nagle ktoś zapala fajkę nabitą szlachetnym, aromatycznym tytoniem. Wszyscy spróbują nas zlokalizować w tłumie, jeżeli nie wzrokiem nas odnajdując, to najczulszym ze zmysłów – węchem. Zostaniemy zauważeni, a pytania, które sobie zadają towarzyszący nam, czynią nas interesującymi i godnymi zaufania. Ludzie patrzą na ciebie i myślą: to musi być KTOŚ. To osoba niebanalna. Przecież byle chłystek nie pali fajki! „Skąd u niego ten zwyczaj? Tradycja rodzinna? Wychowanie? On ma swój styl”– myślą o tobie inni. W ich oczach stajesz się kimś wyjątkowym. Nie strój, lecz fajka wyróżnia człowieka.
Kunszt wykonania niejednej fajki wskazuje, iż jest to prawdziwe dzieło artystyczne. Fajka jest elementem materialnej kultury człowieka, powodem westchnień i rywalizacji fajkarzy, artystów, rzemieślników.
Jak zrobić fajkę? By powstała dobra fajka potrzebne jest dobre drewno. Pozyskujemy je z korzenia wrzośca, który rośnie w basenie Morza Śródziemnego. Pozyskuje się go wwysokich partiach gór. Pracownia Mr Bróg sprowadza materiał głównie z włoskiej Ligurii. Wrzosiec jest wstępnie cięty, gotowany, suszony (ok. dwóch lat, przy czym wykluczone są przemysłowe suszarnie mechaniczne), a następnie cięty na klocki wg określonych wzorników. W naszej pracowni wykonujemy ok. trzystu rodzajów fajek i cygarniczek. Do tego dochodzą zamówienia specjalne zgodne z indywidualnym życzeniem klienta. Następnie na tokarce wysokoobrotowej (2800 obrotów na minutę) toczona jest główka fajki wraz z otworami paleniskowymi. Należy uważać, aby nie naruszyć bryły i nie wciąć się w klocek zbyt głęboko. Jeden nieostrożny ruch i kawałek rzadkiego drewna nadaje się do wyrzucenia. Kolejny etap to szlifowanie papierami ściernymi o ziarnistości 60, 80, 120 itd., a kończymy 600-ką.
Później przychodzi kolej na barwienie główki. Bejce nakładamy kilkakrotnie, a następnie polerujemy na różnorakich polerkach. Fajka nabiera szlachetnego kształtu, koloru i połysku. Należy jeszcze dokonać karbonizacji paleniska, polegającej na pokryciu wnętrza paleniska specjalną mieszanką m.in. szkła wodnego i sadzy. Na końcu sprawdzamy każdy egzemplarz tak, by eliminować niedociągnięcia.
Woskowanie ostateczną polerką, twardym woskiem „Carnauba” wieńczy dzieło. Jeszcze tylko stempel firmowy, numer katalogowy fajki, nazwa, wygrawerowana laserem...czasem też inne znaki graficzne, ozdoby (np. znaki zodiaku), monogram, ewentualnie herb właściciela.
Dość kłopotliwy jest opis asortymentu, jaki produkuje przemyska pracownia Mr Bróg. Na dziś katalog liczy 265 pozycji i rośnie. Najbardziej popularne są fajki z wrzośca, których jest 75: od klasycznych z prostymi czy wygiętymi krótkimi bądź długimi ustnikami, poprzez egzemplarze w niewielką główką i długim cybuchem, aż po wyrafinowane modele, gdzie brzeg główki fajki ma kształt nieregularny –taki jak nieobrobiony kawałek wrzoścowego korzenia. Wrzoścowa bulwa podczas wieloletniego wzrostu wchłania duże ilości krzemionki, przez co staje się niemal wymarzonym materiałem dla fajkarzy oraz fajczarzy.
W fajkach z gruszy do produkcji służy pień drzewa. Kilkadziesiąt lat rośnie dzika grusza, zanim pilarz przyuważy ją wjakimś parowie lub lesie i pozwoli sobie na jej ścięcie. Drzewo ścina się po okresie wegetacji: późnojesiennym, zimowym lub wczesnowiosennym, kiedy pozbawione jest ono soków żywicznych. Przemyska wytwórnia oferuje ok. 110 modeli zdrzewa dzikiej gruszy.
Ekskluzywne są fajki z czarnego dębu, zwanego mortą lub dębem kopalnym. Nazwa wzięła się stąd, iż surowcem jest drewno dębów przebywających w ziemi lub pod wodą kilkaset lat. W tym czasie ściany komórkowe drewna nasycają się nierozpuszczalnymi minerałami. Drewno dębowe zawiera garbniki, które reagują z solami żelaza obecnymi w wodzie lub ziemi, zmieniając barwę drewna na szaroczarną do granatowoczarnej. Materiał ten jest trudno osiągalny i bardzo kłopotliwy w sezonowaniu oraz obróbce.
Fajki z oliwki mają jasny kolor i piękne usłojenie. Powstają z oliwki europejskiej, która jest drewnem twardym i odpornym na uszkodzenia mechaniczne. Pracownia wykonuje również fajki z rzadko rosnącego w Polsce drewna platanu; obrobiony posiada zamiast słojów charakterystyczne drobne cętki. Wykonywane są fajki z drewna buka, wiśni, czereśni iwielu innych.
Osobny dział to fajki ceramiczne, które świetnie nadają skiej w Przemyślu do podprzemyskiego Ostrowa. W tej miejsię do testowania nowych gatunków tytoniu. Dobrze scowości – znacznie rozbudowana – istnieje ona do dziś. wypalona glina nie wchłania tytoniu, można ją całMistrz Kazimierz Róg tworzył w latach 1948–2005. kiem sprawnie odświeżyć, a nawet umyć po paleniu, doprowaOd 1948 do 1965 roku uczył się i pracował w spółce fajkardzając do stanu niemal pierwotnego. Tytoń spala się chłodno skiej „Beskid” Wiktora Winiarskiego i Zbigniewa Mazuryka. i przyjemnie, a same fajki bywają ozdobą kolekcji za sprawą Po rozdzieleniu się spółki w 1978 r. zdał egzamin mistrzowprzeróżnych form swych główek. Najpopularniejsza z nich to ski i wraz z Józefem Błażkowskim funkcjonowali w spółce wizerunek Józefa Szwejka. Nieste„MRB” ze Zbigniewem Mazuryty, fajki tego typu upadają na ziemię kiem. W 1991 do spółki wszedł tylko jeden raz. Później nie ma już co zbierać. DZIESIĘĆ PRZYKAZAŃ Zbigniew Bednarczyk. Jesienią 1996 – po 48 latach pracy – przeOdrębna grupa to fajki specjalistyczne, np. turniejowe. Turnieje FAJCZARZA: szedł na zasłużoną emeryturę, lecz nadal działał w zawodzie. wolnego palenia fajki to nieodzow1. Kupuj tylko fajki sprawdzonych firm, – Do spółki wniósł znakomite ny element naszej kultury. Firma Mr możliwie wysokiej klasy i tylko takie, opanowanie rzemiosła i doświadBróg regularnie uczestniczy wtego z którymi jest ci do twarzy. czenie oparte na kilkudziesięciu rodzaju wydarzeniach, często wy2. Miej ich co najmniej trzy, używaj na latach praktyki. Ktokolwiek zetknął konując odpowiednio przygotowane zestawy. Rekordzistą wolnego 3. zmianę, a wypalonej pozwól trochę odpocząć. Tytoń dobieraj tak długo, dopóki nie się z Mistrzem Kazimierzem – na niwie zawodowej lub towarzyskiej palenia fajki jest Włoch Gianfranco znajdziesz mieszanki, jaka ci będzie – był pod wrażeniem Jego ujmująRuscalla z czasem 3h 33min.03 s. odpowiadała; kieruj się przy tym cej osobowości: skromności, taktu, Kobiecy rekord 3 h 20 min 12 s należy do Danuty Pytel z Koszalina. 4. zasadą: „Lepiej mniej dobrego – niż dużo złego”. Nową fajkę opal sprawdzonym wewnętrznego i zewnętrznego upo rządkowania, a od strony zawodo Urząd Miejski i Przemyski Klub sposobem, a wytworzona w niej wej: pracowitości i fachowości. ZaFajki na Rynku rokrocznie organiprawidłowo warstwa nagaru uchroni wdzięczam mu dużo, to on nauczył zują jedyne na świecie Święto Fajki z Wielką Paradą Fajczarzy, kierma5. ją przed przepaleniem sprawi, że będzie ci smakowała. Nakładaj do fajki tytoń – w dole mnie fachu. Kiedy rozpoczynaliśmy działalność, miałem, bowiem szami, koncertami i turniejem wolluźniej, wyżej coraz ciaśniej – i tylko tylko pewne wyczucie artystyczne, nego palenia fajki, którego zwycięztyle, ile możesz lub zamierzasz umiejętności rzeźbiarskie i niewiele ca zostaje na rok KRÓLEM FAJKI. wypalić, sprawdzając, czy jest dobrze więcej – wspomina Zbigniew Bed
Pracownia wykonuje fajki wyżubity (przy pociąganiu powinien stawiać powietrzu lekki opór). narczyk. Pierwsze partie towaru szej klasy pod marką WINCENT, 6. Płomień zapałki lub zapalniczki oferował on tym samym sklepom poświęcone Wincentemu Swobogazowej (specjalnej) kieruj na tytoń w Warszawie, Łodzi, Krakowie, dzie – pierwszemu przemyskiemu tak, by zatliła się równomiernie cała w których wcześniej sprzedawał mistrzowi fachu fajkarskiego. jego powierzchnia i nie zrażaj się, gdyzabieg trzeba będzie powtórzyć. swoje świątki.
Osobna grupa to ekskluzywne 7. Miej zawsze pod ręką kołeczek do Od chwili powstania spółki fajki autorskie, autografy „ZIBI”, ubijania i parę wyciorów. Kołeczkiem Bednarczyk mniej rzeźbi. Zajmuktóre Mistrz Zbigniew Bednarczyk musisz przydusić podnoszącą się po je się fajkami drewnianymi, które produkuje własnoręcznie w osobnym studiu. Inspirowane są formą 8. zapaleniu warstwę tytoniu, a później regulować ciąg. Do palenia wybierz porę, która do wytwarzane są tylko w Przemyślu: miasto od stuleci ma renomę w tej i rodzajem materiału, jego usłojekońca pozwoli ci zachować spokój. branży. W 1889 r. przyjechał do niem, np. kształtem bulwy wrzośca, Dym pociągaj lekko, nieregularnym Twierdzy Przemyśl, gdzie stacjodrewien egzotycznych, rogów. – Moja przygoda z fajką zaczę9. pykaniem, trzymaj fajkę w dół główką i odpowiednio często wyjmuj ją z ust. Wypal tytoń do szarego popiołu nowało ok. 120 000 wojska, cze ski rzemieślnik Wincenty Swobo ła się wczesną wiosną 1991 roku i wraz z nie dopalonymi resztkami da. Poznał panią „stąd”, ożenił się – mówi właściciel firmy Mr Bróg usuń natychmiast łyżeczką i w1908 założył Pierwszą Krajową –jako wspólnika Mistrza Kazimieniezbędnika. (nigdy nie wystukuj fajki Wytwórnię Przyborów do Palenia rza Roga. Było wówczas wPrzemy10. o twardy przedmiot) Gdy fajka ostygnie, odłącz ustnik przy ul. Strycharskiej, gdzie zaczął ślu 14 wytwórni fajek. Dziś pozostaod cybucha (zawsze skrętem wykonywać fajki, cygarniczki i inną ła połowa z nich, ztym, iżwiększość w prawo) i przeczyść wyciorem drobną galanterię. to jednoosobowe warsztaty rzemieślod strony zgryzu; podobnie potraktuj Firma zatrudniała wówczas nicze, których właściciele liczą sobie przewód dymny w główce. Troskliwie pielęgnowana fajka będzie ci długo 20 osób, w tym trzech braci Walaod 40 do 86 lat. i wiernie służyła. tów i Wiktora Winiarskiego, którzy
Zbigniew Bednarczyk w młozasłynęli później jako mistrzowie dości pisał wiersze, interesował się tego fachu. rzeźbą i malował „olejami”. Był W 2001 roku przy placu Nieczłonkiem Klubu Plastyka w Przemyślu. Jako właściciel firmy podległości w Wieży Zegarowej zostało otwarte Muzeum rzeźbiarskiej swoje świątki dawał w komis w sklepach pamiątDzwonów i Fajek, hołdując słynnym rzemieślnikom ludwikarskich w całej Polsce. W czerwcu 1991 r. wraz z mistrzem sarstwa i fajkarstwa przemyskiego. Jest tam pokazana żywa fajkarskim Kazimierzem Rogiem przenieśli firmę z ulicy Bartradycja pokoleń przemyskich mistrzów.
Tajemnica Joe Alexa
JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI
Zaczytywałem się w powieściach kryminalnych Joe Alexa od połowy lat 60. ubiegłego stulecia, na które przypadły moje czasy licealne. Można powiedzieć, że wiedzę o topografii i klimatach Londynu, ale także np. Johanesburga, czerpałem właśnie z tej lektury. Domyślałem się, że autor nie jest pisarzem anglojęzycznym, a jego literackie nazwisko to pseudonim, bo na stronach tytułowych brak było czegokolwiek o ewentualnym tłumaczu. W tym też czasie zafascynowany byłem twórczością genialnego pisarza irlandzkiego Jamesa Aloisiusa Joyce`a. Jego opowiadania „Dublińczycy” niezwykle plastycznie opisywały to miasto, w sumie bardzo biedne. W końcu Anglicy eksploatowali tę zieloną wyspę właściwie od średniowiecza. To aż trudne do uwierzenia, że Irlandczycy jako naród nie odpuścili przez siedem stuleci z okładem, aby w końcu wywalczyć swoje własne państwo. Najbardziej oczarowała mnie powieść „Portret artysty z czasów młodości” w przekładzie Zygmunta Allana. Sposób narracji tak wciąga czytelnika, że czułem się współuczestnikiem wędrówek po uliczkach i zaułkach Dublina, czy też toczonych w niezliczonych pubach literacko-filozoficznych dysput podlewanych obficie guinnessem. Albo też czułem, jak wraz ze studentami z powieści przysypiam w kościele na przydługich naukach rekolekcyjnych... O Macieju Słomczyńskim wiedziałem wówczas tyle, że pracował właśnie nad polskim przekładem „Ulissesa” – najsłynniejszej powieści Joyce`a. Pod koniec lata 1968 albo 1969 r. wpadł mi w ręce magazyn weekendowy Expressu Wieczornego – „Kulisy”, z wywiadem udzielonym przez Słomczyńskiego pt. „Tajemnica Joe Alexa”. Wybitny tłumacz Szekspira, Faulknera, Miltona wyjaśniał, że wymyślił Joe Alexa, aby zarabiał na możliwość realizowania życiowej pasji – tłumaczenia wszystkich dzieł Williama Szekspira. Do tego doszła jeszcze fascynacja twórczością Joyce`a. – Żeby to zrobić, potrzeba sporych pieniędzy – mówił Słomczyński – bo trzeba dużo jeździć, przede wszystkim do Londynu, Dublina, Stanów Zjednoczonych, choć nie tylko. Trzeba tygodnie spędzić w dalekich bibliotekach. To wszystko dużo kosztuje. Trzeba mieć na uwadze, że to wszystko działo się w realiach PRL. Na pytanie, kiedy ma czas pisać kryminały, odpowiedział, że wszędzie, gdzie inaczej traciłby czas, czyli w pociągu albo samolocie. „Ulisses” ukazał się jesienią 1969 r. Cena książki w księgarni była zaporowa – 500 zł! Takiej sumy nie dało się, niestety, zaoszczędzić z kieszonkowego. Zresztą, kupić „Ulissesa” w księgarni graniczyło z cudem. Jednak w wigilię Bożego Narodzenia czekał na mnie pod choinką. Nie wiedziałem, jak mam dziękować rodzicom. Jako gdańszczanina czekał mnie jeszcze jeden bonus – gdański Teatr Wybrzeże wystawił „Ulissesa” jesienią 1970 r. Role Leopolda i Molly Bloomów zagrali: Stanisław Igar i Halina Winiarska – niezapomniane wspaniałe kreacje! „Kulisy” nie odkryły wówczas całej tajemnicy, zapewne z powodu komunistycznej cenzury. Dopiero po pół wieku z eseju Wojciecha Lady dowiedziałem się, że nazwisko Słomczyński nosił po ojczymie, a jego biologiczny ojciec Merian Cooper, Amerykanin zakochany w Polsce (ponoć prababcia pielęgnowała ciężko rannego Pułaskiego), bohater ochotnik wojny bolszewicko-polskiej, pilot amerykańskiej eskadry im. Tadeusza Kościuszki, po powrocie do USA w Hollywood tworzył jako filmowiec i scenarzysta, był laureatem Oscara, hojnie wspierał emigrantów politycznych z komunistycznej Polski. Minęło 40 lat od cudu Solidarności. Dzięki temu cudowi po wielu latach mogłem poznać uliczki i zaułki Dublina, wraz z irlandzką wnuczką zwiedzić dom J. Joyce`a, odwiedzić teatr Samuela Becketta i oczywiście, najstarszy irlandzki uniwersytet Trinity College, gdzie pracuje moja najmłodsza córka. Ot, takie koło dziejowe...
Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
Pierwszy raz w chmurach
MAGDA LOUIS
Latem 1985 roku po raz pierwszy w życiu leciałam samolotem. Wsiadłam w Warszawie, wysiadłam we Frankfurcie, potem leciałam dalej do samego Nowego Jorku nieistniejącymi już liniami Pan American. Pamiętam dobrze, jak mocno waliło mi serce przy starcie, jak z czołem opartym o szybę małego okienka podziwiałam polskie krajobrazy w dole, pola pocięte na małe skrawki i ciemne płachty lasów. Cudowny smak wódki zmieszanej z sokiem pomarańczowym również pamiętam. Przydarzyło mi się od tamtej pory kilka strasznych przygód lotniczych; a to się ogień pojawił przy rozpędzie samolotu na starcie (z Bangkoku do Londynu), a to piorun w maszynę strzelił (z Warszawy do Wrocławia; Hanna Suchocka leciała ze mną, może potwierdzić…), a to się podwozie nie chciało wysunąć (lądowanie w Pradze), wszystkie te nieszczęśliwe przypadki nie powstrzymały mnie przed lataniem.
Nie zawsze było strasznie, czasami było bardzo śmiesznie. Rzecz się działa w czasach przed 11 września, kiedy drzwi do cockpitu w samolocie nie były zabezpieczone przed szaleńcami i terrorystami, kontrole na lotniskach odbywały się w trybie pobieżnym, a samo latanie oznaczało zero strachu, maksimum przyjemności.
Po starcie samolotu z lotniska w Londynie, którym leciałam do Sztokholmu, pasażerów nerwowo wiercących się na fotelach powitał kapitan (Irlandczyk), tak radosny i dowcipny, że albo leciał na kokainie, albo gen wiecznej radochy odziedziczył po matce. This is your capitan speaking… zaproponował pasażerom udział w konkursie „matematycznym” . Mieliśmy za zadanie obliczyć na podstawie danych, ile paliwa zostanie nam w zbiornikach w momencie lądowania. Tego, kto obliczy najtrafniej, kapitan obiecał zaprosić do cockpitu! Obok mnie siedziała pani, a sposób, w jaki miała związaną apaszkę na szyi sugerował, że albo jest stewardesą, albo pracuje w liniach lotniczych. W pięć sekund wszystko obliczyła, jednak kiedy ją poprosiłam, żeby dała odpisać: – no wiesz, ty już na pewno na własne oczy cockpit widziałaś, ja nigdy i to moja jedyna szansa… – oburzyła się i natychmiast zasłoniła kartkę, jakby to co najmniej tajemnice fatimskie były.
Ja nawet przy użyciu kalkulatora nie umiem liczyć, zatem moje szanse na poprawne wyliczenia równały się zeru absolutnemu, jednak perspektywa wejścia do cockpitu była kusząca! Liczyć nie umiałam nigdy, ale z pisaniem fantasy kłopotu nie było. Zamiast równania, napisałam na karteczce krótki list do kapitana: „Dear capitan, niestety nie znam odpowiedzi na pytanie konkursowe, ale mam marzenie, żeby wejść do cockpitu. Pragnę dodać, że jestem córką pilota, bohatera wojennego, który walczył w bitwie o Anglię.” Przepraszając tatusia, którego postarzyłam o jakieś 20 lat, oddałam kartkę. Moja sąsiadka w osiem poskładała swoją karteczkę, żeby kto jeszcze po drodze nie podpatrzył jej akuratnej, co do kropelki obliczonej, odpowiedzi.
Po kilku minutach odezwał się do nas kapitan: „Proszę państwa, dziękuję wszystkim za udział w konkursie. Zwyciężczynią konkursu jest Marita (w tym momencie moja sąsiadka rozpina pas i szykuje się na odebranie nagrody, rzucając mi pogardliwe i wyniosłe spojrzenie znad apaszki). Kapitan mówi dalej – Marita obliczyła z imponującą dokładnością wynik końcowy, ale do cockpitu zapraszam również pasażerkę Louis, bo w mojej opinii ona również na to zasługuje.”
Kapitan „oprowadził” mnie po cockpicie, a że się miło gadało, pozwolił mi również zostać na moment lądowania. Siedziałam za jego plecami i przeżywałam każdą minutkę procedurowego przygotowania, ustawiania samolotu na ścieżce przed pasem i w końcu miękkiego lądowania na automatycznym pilocie (prawdziwy pilot miał dłonie w pogotowiu, ale „kierownicy” nie dotknął). Nadąsana Marita siedziała za plecami drugiego pilota i na znak protestu w ogóle się nie cieszyła ze swojej nagrody, którą musiała podzielić się z córką bohatera wojennego…
Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.
Włączmy długie światła
KRZYSZTOF MARTENS
Jadąc w nocy samochodem, jak chcemy widzieć drogę w dłuższej perspektywie, włączamy długie światła. Spróbujmy to zrobić obserwując działania – a nie słowa – wielkich mocarstw.
Strach zasiany przez pandemię koronawirusa stworzył iluzję wielu społeczeństwom, że dobrze chronione granice państwa najlepiej zabezpieczają przed niespodziewanymi zagrożeniami. Równocześnie światowy kryzys gospodarczy sprawił, że rządy wszystkich krajów rzucą się do odbudowy własnych gospodarek, nie przejmując się emisją CO 2 , która zamiast maleć, zacznie skokowo rosnąć, bijąc wszystkie dotychczasowe rekordy. Nie jesteśmy w stanie podjąć globalnej walki z ociepleniem klimatu. Nie jesteśmy nawet w stanie adaptować się do zachodzących zmian.
Wydaje mi się, że wielkie mocarstwa – USA i Chiny – właśnie dochodzą do wniosku, że Ziemi nie wystarczy dla wszystkich.„Bateria” naszej planety, która ładowała się 4,5 miliarda lat, bezpowrotnie się wyczerpuje. Najsilniejsze państwa i ich rządy dochodzą do wniosku, że nie ma sensu nawet pozorowanie globalnej solidarności. Inwestowanie ogromnych pieniędzy w walkę z ociepleniem klimatu, kiedy wyniki tych działań trudno przewidzieć, jest mało opłacalne. Przekonywanie wyborców, że konieczne są wyrzeczenia i samoograniczanie się, jest nieskuteczne i z punktu widzenia polityków samobójcze. Strategicznie lepszym wyborem (nie wdaję się w oceny moralne) jest przeznaczenie tych środków na przygotowanie się do scenariusza katastroficznego. Kaskada klimatycznych punktów krytycznych jest bardzo prawdopodobna i może sprawić, że w miesiące wydarzą się lata, a w lata – dziesięciolecia.Co wydawało się jeszcze niedawno nieprawdopodobne, stanie się rzeczywistością. Charakterystyczne jest, że wydatki – w tak krytycznym momencie – dwóch mocarstw na ekologię maleją, a na zbrojenia rosną.
W niedalekiej przyszłości (20–50 lat) Chiny i USA, wykorzystując zbudowany potencjał, będą wyspami względnego spokoju w morzu chaosu. Znakomicie wyszkolone i wyposażone wojsko powstrzyma na granicach (na oceanach), każdy atak milionów ludzi umierających z głodu i pragnienia. Mur na granicy z Meksykiem przyda się bardzo. AMERICA FIRST, CHINA SECOND. Reszta się nie będzie liczyć. Może jeszcze powstaną małe wyspy w oceanie chaosu. Izrael ze względu na swój potencjał militarny. Indie przytulą się do Chin, a Kanada do USA. Australia, Tajwan i Japonia otoczone są wodą. Europa jest zbyt przyzwoita, humanitarna, aby przetrwać w tak brutalnym świecie. Długofalowe cele polityczne bogatych i silnych są jasne, chcą chronić przede wszystkim swoich obywateli.
Plan strategiczny „samowystarczalnych wysp” już powstaje. Osłabiana jest rola Organizacji Narodów Zjednoczonych, Światowej Organizacji Zdrowia i wielu innych organizacji. Szacuje się, że w 2020 roku świat na zbrojenia wyda ponad dwa biliony dolarów.
W czasie pandemii ujawnił się egoizm mocarstw, który, w miarę występowania kolejnych kataklizmów, będzie narastał.
To, co się dzieje z rozwojem geoinżynierii – czyli nauki zajmującej się zmienianiem pogody na dużą skalę, dobitnie potwierdza moją tezę.
Geoinżynieria jest doskonałym narzędziem w rywalizacji o wodę.
Chiny inwestują w tę dziedzinę nauki od dłuższego czasu. Wkrótce będą w stanie wywołać opady na terenie, dwukrotnie większym niż Francja. Oczywiście pokazują tylko „cywilne” sukcesy i rozwiązania.
Tajne laboratoria w Chinach zajmują się koncepcją wykorzystania sterowania klimatem do celów ofensywnych. Jak się okazało, że sterowanie pogodą może być znakomitą bronią, to Amerykanie utajnili badania i geoinżynierią zajęło się wojsko. Dlaczego jest to tak atrakcyjne? Panowanie nad klimatem to panowanie nad degenerującym się światem. Pokusa jest bardzo silna, a przewaga technologiczna mocarstw – przygnębiająca. Poprawiając warunki pogodowe we własnym kraju, równocześnie rozregulowuje się klimat na innym terytorium.
Mówiąc opisowo, dla NAS umiarkowane temperatury, słoneczko, przerywane od czasu do czasu miłym i potrzebnym deszczykiem. Dla NICH tajfuny, susze, powodzie i inne kataklizmy. Myślicie, że Trump, czy Xi Jingping zawahają się chociaż przez chwilę?
W tym scenariuszu nie można wykluczyć katastrofalnych skutków, łącznie z zagrożeniem dla gatunku ludzkiego, który utonie w morzu chaosu. Jak silni i bogaci zabiorą biednym i słabym nawet chmury, to bez wody setki milionów ludzi będą umierać z pragnienia, przegrzania i odwodnienia.
Amerykańska NASA opracowała mapę terenów – przy takim scenariuszu – nienadających się do życia. Jest na niej prawie cała Afryka i Ameryka Południowa. Bliski Wschód, Centralna Australia. Indie, Pakistan, część Europy.
Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.