2
Syntetyczne Historie SAMUEL SERWATA
3
Ja, Samuel Serwata, z okazji dziesięciolecia pracy twórczej oraz ćwierćwiecza egzystencji na Planecie Ziemia, pragnę w podziękowaniach to dzieło zadedykować: Przyjaciołom w Sztuce – za współpracę. Artystom i Naukowcom - za cel w życiu. Czarnym Dziurom - za inspirację. Ś.p. Kaczorowi Donaldowi - za wychowanie. oraz temu Skurwielowi Spod Ósemki - za to, że w końcu raczył zdechnąć.
Każdy powinien mieć wolną rękę w kwestii tego, jak zamierza spierdolić sobie życie. – AUTOR „Przed użyciem zapoznaj się z ulotką dołączoną do opakowania, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą.” – ULOTKA Z APTEKI
4
5
PLWOCINY LITERACKIE PRZEBRZYDŁOŚCI Ile razy bym nie rozpoczynał, i cokolwiek nie napisał wiem, że wstęp będzie do dupy. Udowodniłem to nawet w tej chwili, pisząc powyższe zdanie. Projektuje rzeczywistość za pomocą zamkniętej przestrzeni i czasu w materii mogącej być powielana. W niej jedynym ograniczeniem i najgorszym moim wrogiem jest własna wyobraźnia. Najczystsza, oślepiająca Biel, jednak nigdy nie trwa długo. Zawsze pojawi się myśl, potem słowo tworzące obraz, mogący być odebranym przez zmysły, wytwarzając – być może nowy. Tak Biel pokryła Czerwień, za którą unosi się, przysłania, zapada i pokrywa Czerń. Wówczas zamknięte są wrota racjonalności i realizmu. Wszystko pokryła czerwień i czerń. Bo wszystko, co czerwone, musi stać się czarne. I w tych trzech kolorach, jak w trzech aktach w jednej odsłonie widowiska, zamkniętego w trzech funkcjonalnych emocjach takich jak: Smutek, Śmiech, Strach – w dowolnych kombinacjach i złączeniach. – Te tworzą ludzi i cały świat, który można uwięzić lub zmodyfikować; można w nim wszystko; życie jest największą sztuką, lecz artystą jest ten, który potrafi nakreślić to, co pomiędzy, i zamknąć od początku do końca, gdzie te niekoniecznie muszą być tam, gdzie na fakcie po nich się ich oczekuje. Tyle u mnie, a co u Was? Chyba lepiej zacznę raz jeszcze. Prościej i wolniej... Ja, prawnie obezwładniony, pragnę poinformować każdego odwiedzającego, że wszelkie treści na owym profilu, są mojego autorstwa. Pomijając oczywiste prezentacje, linki itp., których istnienie w Internecie nie biorę odpowiedzialności. Strona ta powstała w celu prezentacji i publikacji moich projektów artystycznych z dziedziny literatury, foto–grafiki, komiksu, video-artu, muzyki itp. w celach reklamowych i informacyjnych. Jeśli jednak ktoś zamierza tworzyć przysłowiowe problemy, świadczące o ogromnym potencjale wolnego czasu i inteligencji ujemnej bardziej. W czasach rozwoju wolnego umysły i danych społeczeństwa informacyjnego, będących najświetniejszymi czasami w całej historii ludzkości, na początku XXI wieku i tak dla większości najważniejsza jest nakładka wibrująca na kutasa. Jak komuś się to, co robię nie podoba, ma do tego prawo tak, jak ja mam prawo realizować coś, co w moim pojmowaniu jest dziełem artystycznym. Groźby na nic się nie zdadzą, ponieważ jestem niedorozwinięty, ułomny i psychiczny, i tak żaden sąd mnie nie skaże, bo nie jestem w pełni świadomy swoich czynów i słów, jak i nie panuję nad nimi, co za tym idzie, nie mogę brać za siebie odpowiedzialności, obarczając nią innych, bym sam mógł ulegać kolejnym atakom choroby psychicznej, maniakalnej, obsesyjnej, nieuleczalnej i zaraźliwej zwanej Talentem. Normalny człowiek nie spędza czasu i poświęca życia na wymyślanie kolejnych chujowych książek, których nikt nie chce wydawać. Ale nie próbuję rozszyfrować bezsensu tworzenia, bo ci którzy np. czytają, są znacznie bardziej chorzy. Ostatecznie mogę jedynie pocieszyć się faktem, że ludzie umierają, a wolę to niż szukanie klamki w pomieszczeniu, które nie ma ani okien ani drzwi. Ale cóż, jak będę umierał to będę się martwił, jak ja to przeżyje. Wolę to, niż być zdrowy, według tych, co to wykształceniem próbują ratować świat. Nic tu po mnie. 6
Tymczasem. Chuj Ci w Dupę, kimkolwiek jesteś. – Skoro już sobie wyjaśniliśmy kluczowe sprawy, to zacznę od tego, jak to się ostatecznie wszystko skończyło. Nie chce by ktokolwiek ślepo brnął ku końcowi, chcąc go niecierpliwie poznać, przegapiając poszczególne historie. Książka jest gruba i szczerze wątpię by ktokolwiek chciał ją przeczytać po raz drugi. Wiem to, bo sam tego nie zrobiłem. Jednym szyderczym, zacnym uśmiechem przedstawiam balans miedzy dobrem a złem, normalnością a anomalią, czarnym a białym, mądrością a głupotą, realizmem a surrealizmem, czyli pisma posępnego krwiopijcy i nadwornego błazna o rozdwojonej osobowości, który po wielu trudach i znojach przetrwał… Z dumą przedstawiam państwu siebie samego, które autorstwo tejże księgi zawdzięczam osobie wyżej wymienionej, czyli jak wspomniałem chyba sobie samemu, jedynemu. Pod tymże tekstem, który czytacie, ja – cokolwiek to znaczy. Jednym prostym, konstruktywnym słowem stawiam przed wami moje pierwsze dzieło (a w zasadzie pierwsze, które zacząłem.) To psychotyczna jazda na wrotkach przez zakrzywienie w zwierciadle widziane oczami zwykłego intruza pakującego przegniłe dzieci na odlot w nieznane strefy firmamentu rozpościerającego się nad własnym otoczeniem. Niczym obłąkany motyl i przekwitłe psy… Nie wszystkie historie mają początek i koniec. Nie wszystkie posiadają też dobre zakończenie. Te teksty są tak niesamowite, jak poranne mycie zębów. – To książka naznaczona piętnem szaleństwa. Serdecznie uprzedzam, że wszystkie słowa i zdania w kontekstach, zostały zamieszczone z pełną świadomością i rozwagą, i definitywnie nie są to niedopatrzenia i pseudo literackie uchybienia niedouczonego autora, czy majaki ćpuna. Jeśli za niektóre opowiadania zostanę pozwany do sądu, to będzie znaczył, że książka jest wielka, a ja jestem wybitnym pisarzem. Bowiem wszyscy szokujący artyści mający procesy sądowe byli wielkimi ludźmi, a ich książki są kamieniami milowymi w literaturze, które pamięta i czyta się do dziś. Książka ta ma za cel kompletnie zdegustować człowieka. Chcę by moi czytelnicy mieli w jednej ręce książkę, a w drugiej, papierową torbę, w którą będą mogli rzygać. Słowotok – zaplucie się własnymi słowami, w odróżnieniu do ślinotoku, czyli zaplucia się własną śliną. – Anal FA Betą. Grafomanem i wierszokletą. Dzisiejszego dnia, 23 czerwca. W Dzień Ojca. Odbywają się największe i najgłośniejsze imprezy w mieście. Miasto jest jeszcze podzielone na osiedla, które konkurują ze sobą. Każde ma przynajmniej jedną taką imprezę. Najczęściej się zdarza, że najbiedniejsze, zazwyczaj. Ostatecznie, co jest rzecz jasna do przewidzenia, dzieją się jeszcze w centrum, na forum, na rynku, lub w jakimkolwiek centralnym punkcie każdego miasteczka. W taki dzień, nie możliwym, lub pechowym jest, znalezienie się w takim dniu, z soboty na niedzielę, w pracy, siedząc na stanowisku, niczego nie ujmując nikomu, najseksowniejszej kasjerki w markecie typu HM. W dodatku cztery dni 7
pod rząd na drugiej zmianie, po przerąbanym tygodniu chodzenia do prac w, dosłownie, co drugi dzień. Po to tylko, by dostać po tym wszystkim dwa pełne dni wolnego. Jedną zaletą tego wszystkiego, jeszcze, jest element tego, iż nie posiadam telefonu. Gdy tylko się wyrwałem z pracy, może nawet trochę przedwcześnie, po wyjściu już miałem dwa zimne Carlsbergi, które chłodziły moje sumienie o niezadowoleniu z koegzystencji ze społeczeństwem, mając w umyśle w pełni rozwiniętą zdolność postrzegania rzeczywistości, przewidywania wydarzeń, umiejętność czerpania z doświadczeń, oraz wrodzoną kreatywność i umiejętność wyobraźni. Miałem nadzieję załapać się gdzieś na wiadro czy kołka, i jedynie co, to dosyć, że okazało się, że impreza nie jest tam gdzie zawsze. To w dodatku, gdy dotarłem, do wspomnianego już, centralnego rynku w mieście, zdążyłem na dwa ostatnie kawałki w samotności. Wracając z tego zagmatwanego punktu, natrafiłem na Yankeesa i jego ziomka. Były tylko rozmowy. Przypadek, chęć pójścia po piwo, był przypadkowym spotkaniem, zakończonym towarzystwem nieznanych mi osób, i defragmentacji rzeczywistości, które przypłaciłem ostatecznie tylko papierosem. Przypadek poprowadził mnie do historii, znaną mi sprzed dwóch miesięcy. Był to tak: Napiłem się ze znajomymi wódki, która była pierwszą, solidną dawką alkoholu, bo zazwyczaj nie piję, a przynajmniej nie takie rzeczy, no ale wyszło, i usnąłem pod całodobowym. Jak ja piję, to piję, i jest okej, ale nagle mam totalne ścięcie, nie ma u mnie wyczuwalnego pulsu. Nie reaguje na krzyk i bicie. Na nic. I zazwyczaj kończy się to tym, że ktoś wezwie pogotowie. Ale tym razem, pozostałem sam, i właścicielka całodobowego wezwała policję. Policja przyjechała, i była nie miła, wiec gliniarz dostał ode mnie buta w twarz. Nie pamiętam tego, ale tak podobno było. Zawieźli mnie na pogotowie, i tam sprawdzili mnie na dragi, ale nic nie było, tylko, że alkohol, i chcieli się dowiedzieć gdzie mieszkam. Nie pamiętam tego, ani faktu, że podałem im wtedy adres, ale pamiętam pytanie „brałeś dziś jakieś narkotyki?” – a ja odpowiedziałem: „jeszcze nie”. Te fakty były zbierane przez półtorej miesiąca, od różnych osób, które znam, i mi relacjonowały, co robiły, i co widzieli. Gdyby nie oni, sam nie pamiętałbym niczego. Tak przez ten czas, aż do dzisiaj zostały rozwiązane wszystkie detektywistyczne zagadki tamtej afery. Przez fakt, że kupowałem piasta, lufkę i cztery fajki w całodobowym. Kiedy właścicielka spytała, czy będę pił to piwo przed sklepem, bo: „bo nie chce znowu pogotowia wzywać.” Kolejna część tamtego wiekopomnego, ciężkiego, jak zwykle „on zawsze najgorzej”, skończyła się tak, że nic nie pamiętam od momentu, gdy wróciłem do domu, i leżałem w przedpokoju, z matką w towarzystwie nade mną o w pół do trzeciej nad ranem, i towarzystwem trzech obrońców sprawiedliwości. Pamiętam, że wtedy wolałem, żeby mnie zabrali na komisariat, a policjanci, że nie, i że jak już to na izbę. Więc któryś z gliniarzy był znowu nie miły, i jak się chwilę potem okazało, w goleń z glana dostał ten sam gliniarz, który dostał wcześniej ode mnie glana w twarz. O mało mnie nie kopnął, jak gestapo, ale się powstrzymał ze względu na moją matkę. 8
Przez dwa tygodnie, do miesiąca później bałem się, czy mi przyjdzie wezwanie do sądu, o „opór przy aresztowaniu” czy „pobiciu policjanta”. Ale nie. Po ponad dwóch miesiącach sprawa dopiero dorwała do kresu. Chciałbym pozdrowić w dzisiejszy dzień Mojego Ojca, oraz każdego Ojca kogokolwiek. Byle nie Ojca Rydzyka. Co prawda można przeklinać swój los, że spośród tylu krain świata – a każda wydaje się być na swój sposób egzotyczna – urodzenie wypadło właśnie w kraju Mlekiem i Miodem płynącym. – Co prawda od człowieka wiele zależy, jak sobie poradzi na tym wiecznym polu bitwy wojny domowej, ale każdy wie, że wszystko zależy od szczęścia i czasu marnowanego na całodobowym kombinowaniu spraw, by wyjść jak najlepiej. Ludzie to ludzie, niezależnie od tego gdzie mieszkają, wszędzie są tacy sami. Ograniczeni, egoistyczni i obojętni. Możemy co poniektórzy jedynie się pocieszyć, że zawsze mogło być gorzej – a patrząc na poniższy spis nietypowych nazwisk Polaków, każdy może się lekko uśmiechnąć, i dziękować podłemu losowi, że nie wybrał odgórnie któregokolwiek z nazwisk, z poniższej listy. Jednak Serwata nie jest takie złe. Gdy się je wypowiada, to jego brzmienie przy wypowiadaniu daje pewne skojarzenia fonetyczne z najpopularniejszym słowem świata – Kurwa – będącym słowem o zastosowaniu w każdej dziedzinie i miejscu. Co najwyżej ktoś znowu mi powie, że Brzydko Mówię. – Tymczasem pozostałą część dnia będę dziękował Bogu Słońcu Najwyższemu Kapłanowi Państwa Polskiego, że nie nazywam się Andrzej Spleśniały, Tomasz Cnotliwy, czy też Stanisław Fiut… Proszę państwa, pierwszą nagrodę zgodnie przyznajemy za całokształt twórczości pana Autora! – Rozlegają się oklaski, które po kilku sekundach milkną, i pośród ciszy rozlega się głos wśród publiki. Ja pierdolę… – Autor wstaje z siedzenia w asyście oklasków i podąża w stronę ambony. Potyka się o krawędź ku śmiechowi i oklaskom publiki. Staje przed mikrofonem i zaczyna mówić: – Moi rodzice prosili mnie przed wyjazdem bym wypadł jak najlepiej, ale chyba nie spodziewali się, że krawędź będzie tak ostra. Proszę państwa, by nie wypadło ostatecznie tak, że jestem większym chamem niż w rzeczywistości, powinienem powiedzieć „dobry wieczór”. A że jestem już w takim wieku, że mi wszystko wypada chciałbym zadać pytanie, o co właściwie chodzi, bo w tym wypadku na pewno nie o pieniądze. – No tak – zaczął konferansjer stojący obok – pragniemy podarować panu tę oto piękną statuetkę wraz z gratulacjami za całokształt pana twórczości, z okazji dziesięciolecia pana radosnej twórczości. – Aha, spoko, już się bałem, że wygrałem kolejny lokalny konkurs piękności. No dobra, świetnie, bardzo dziękuję za uznanie. Choć widzę od razu, że ta statuetka to produkt polski, ale jak to mówią, darowanemu koniowi nie zagląda się w du… tfu! To znaczy pod ogon! Kurde. Spaliłem za dużo dowcipów przed 9
wejściem tutaj. Ale nic. Przeżyłem to i państwo też musicie. Mam tylko pytanie, bo widzę, że nie ma ruchomych części, gdzie się wkłada baterie? – Baterie? – No wie pan, kiedyś zabawki w McDonaldzie i w Kinder Niespodziankach miały ruchome części i takie tam, a teraz to tylko wsiowe figurki, do których dodają coś, co nazywają czekoladą lub hamburgerem. Wiecie państwo, świat jest coraz gorszy, włączam telewizor a tam druga wojna światowa w kolorze, włączam radio a tam Apteka Ćpuna, i to ja jestem cyniczny, prawda? Ale jakby tego było mało, to cały czas słyszy się historię typu – syn wraca z wojny i nic nikomu nie mówi chcąc zrobić rodzinie niespodziankę. Wchodzi do domu, do swojego pokoju, a tam jego brat celuje w niego i strzela z pistoletu. Gdy zapala światło, potyka się i wbija na bagnet. Otwierają się drzwi do pokoju i wbiega kot „bua!” krzyczy matka na jego widok, i coś podobnego krzyczy ojciec na widok śmierci w domu, która nie zamknęła okna i uciekła z kotem. Mąż w afekcie zabija żonę. Słyszy to ogrodnik i wbiega z grabiami do pokoju i zabija męża. Adwokat widząc to wszystko ze swojego okna strzela do samego siebie. Kot widząc całą tragedię, czuje się w obowiązku pomścić rodzinę. Bierze karabin i strzela w ogrodnika, zakopuje pięć ciał, odpala papierosa, a gdy się odwraca zauważa kucharza. Widząc kota przypomniał sobie, że ten ukradł mu papierosy, i zabija go tasakiem. Gdzie tu sens, gdzie logika, morał? Kogo to obchodzi, ale ta intryga! Ta historia! Kurde, powinienem zacząć pisać książki. Jak będę duży to o tym pomyślę. Dziękuję Państwu Bardzo za uwagę… …a teraz kilka słów na odchodne, by wyprowadzić każdego, kto czyta te słowa, na szyny mojego myślenia, z których będę zbaczać w każdej możliwej chwili, gdy tylko mi się coś przypomni, ale na coś wpadnę. Robię to nie dlatego, że zbaczanie źle się kojarzy, ale dlatego, że pociągi bądź tramwaje, tego zrobić nie mogą, a ja korzystając z szyn, które dostałem w spadku bo moim znajomym, któremu tydzień temu lekarz chirurg wyciągnął mu tkwiące przez cztery miesiące, w jego własnej ręce. Co się stało mojemu koledze? Wpadł pod pociąg, ot co! I to nie blaga! Mówię szczerą prawdę. Gdybym nie mówił szczerze, nawet gdy prawdy nie mówię, cóż ze mnie byłby za literat. Ja nie mam na co narzekać, bo nie każdy może i ma możliwość przypiąć sobie szynę do ściany, by upięknić i urozmaicić mieszkanie. Są one niestety przez brutalne ściąganie doktora trochę rozjechane, ale podejrzewam, że żaden pociąg ani po nich, ani po mojej ścianie, ani tym bardziej po mnie, nie będzie jechał. A co ściana na to? Jej to już wszystko jedno. Ważne, że nie stawia oporu. DEGUSTACJE Na samym początku, było tylko ono. Słowo. Lecz później człowiek, zaczął władać nim groźniej, niż jakąkolwiek bronią. Utworzył nim społeczeństwo i boga. Prawo i nienawiść. Namiętności i perwersje. Wolność, wojnę, żądzę i ambicję. Cechy. Wszystko to, było tylko otoczką mającą na celu stworzyć lepsze jutro, mające dostarczać nam odpowiedzi na podstawowe pytania nas nurtujące od chwili, gdy je 10
pierwszy raz zadaliśmy. Po co? – Pierwsze zadane, fundamentalne z nich. Byśmy nie obudzili się z podstawowym przeświadczeniem, że „lepsze jutro”, było wczoraj. – Skoro się pojawiło, może to znaczyć, że mamy za dużo wolnego czasu. Możemy dzięki temu – czyli walce naszych przodków o spokój – ulegnąć pokusom losu, degustując świat. Stając się smakoszami własnej egzystencji. Obrazy pejzaży nieskończoności, interpretowane poprzez zmysły i myśl, mogące mieć zastosowanie po przetworzeniu w sposób, by mogły one realnie istnieć w materii. Co prawda dalej jako abstrakcja, ale już usytuowana. Przetworzona wyobraźnia mająca rozbudzać i zarażać wyobraźnią innych – bowiem ostatecznie ona jest fundamentem na której podstawie budowane są słowa. Dziś można samemu stać się degustatorem degustującym smaki innych, mogącym aktywować przetwarzanie rodzący produkt. W tym wypadku chodzi o krótkie historie. Czy te, które pragnę opowiedzieć, są prawdziwe czy skłamane, zależy od punktu postrzegania i interpretacji przez potencjalnego czytelnika. Czyli od Ciebie. Opowieści są bierne, czytelnik przeciwnie. Choć możliwe, że część z tych historii już są znane niektórym, a inni mogli usłyszeć podobne. Mam nadzieję i wiarę, że te tutaj nie rozczarują w mniejszym stopniu większości, aniżeli robi to samo życie. Choć na dobrą sprawę są one jedynie namiastką zwieńczającą, a jednocześnie rozpędzającą przed daniami, jakie zamierzam zaserwować kolejnym razem. Jak już wspomniałem, to wszystko to jedynie „degustacja”. – Teraz zapraszam na przystawki i dalej, na dania główne, aż po kres całej bezsensownej formy pożywiania się, aż po gorzki kres tej nieistotnej rzeczy, która – bądź co bądź – jest fundamentem trzymającym nas przy życiu – będącym jego podstawową formą – czymś tylko pomiędzy wierszami zawarta. Każde miejsce od którego bym nie zaczął opowiadać będzie złe. Mogę zacząć historię od dowolnego momentu, niezależnego w czasie, i dopowiedzieć w dowolnym momencie zdarzenia przed, albo po tych, przedstawionych przeze mnie. Jednak całkowite pojęcie nie może zostać zrozumiane, bez wprowadzenia – czyli rozpoczęcia pierwszego raportu zdarzeń jakich byłym świadkiem – do punktu widzenia, z którego oglądam cały chaos – sprecyzować i zrozumieć jego uporządkowany system. Skoro już pojawiła się ta najzwyklejsza, akceptowalna sprzeczność, uzmysławiającą, że jest się obecnym przy narodzinach pierwszego symbolu komunikacji. Tak jak mądrzy ludzie ustalili, na początku było słowo. Pierwsze, co wyłania się w przestrzeni będącej myślą, jest forma. Zawiera w sobie spoistość, zamieniając go w kształt czegoś, czego pojęcie pojawia się dopiero po uświadomieniu sobie, że to istnieje. Za sprawą jaźni powstało rozumienie nadające sens myślą. Tak bezpodstawna kreatywność urzeczywistniła się wraz z całym światem wokół i wewnątrz. Za sprawą kreatywnych form istniejących w rzeczywistości, swoim postrzeganiem nadanym przez percepcję. Nie wiadomo z jakiego powodu. Kreatywność pozwoliła na tworzenie zamkniętych rzeczywistości, utrwalonych w materii, a jednocześnie nie; będąc abstrakcyjnymi tworami, będącymi 11
prawdopodobnie zrozumiałymi jedynie dla przedstawicieli danej cywilizacji istot. Nieznana jest reakcja ani punkt obserwacji obcych form myślących. Zacznę od nakreślenia jakiegoś początku, by wprowadzić każdego, kto słucha lub czyta te słowa, na szyny mojego myślenia, z których będę zbaczać w każdej możliwej chwili, gdy tylko mi się coś przypomni, albo na coś wpadnę. Kiedy ostatecznie postanowiłem odszukać sens i cel, wraz ze wszystkimi kwestiami, osobami i słowami, musiałem wpierw przeanalizować historię „całego świata” oraz „całego życia”, by być pewnym źródła wszelkich opowieści, jakie zapragnąłem wynaleźć dla każdego, kto chce składać litery w słowa, a słowa w zdania. Więc, jeszcze raz: Rozluźnijcie się. Potraktujcie to jak serial w telewizji, którego nie wszystkie odcinki udaje się wam obejrzeć w całości lub w ogóle. Napięcie nadchodzące, samo zacznie łączyć się niepostrzeżenie w wątki, wyraźne dla uważnego czytelnika – lub przeciwnie. Mnie traktujcie, jak tylko zechcecie. Możemy przyjąć, że spotykamy się w tym samych czasach. W chwili obecnej, dawnej lub przyszłej. Że mamy tyle samo lat. Jesteśmy tej samej lub przeciwnej płci. Albo tej samej, ale jako osoby jesteśmy sprzecznością. Że wszystko jest świeże. Przynajmniej na razie. Ciepłe albo zimne, zależnie od upodobań. Zapraszam. Mogę zaprosić do stołu? Co podać? Zupa pomidorowa? Czarna kawa? Obsmażane psie bobki? Spokojnie. Żartowałem. Przynajmniej na razie. Ale ostrzegam, że to nie dla tych o wrażliwych żołądkach. Będzie to jednak w pełni wyśmienite, pełnowartościowe w składniki odżywcze danie. Co prawda, i tu się zgodzę – nic z tego wszystkiego nie wynika, ale fajnie się zaczęło. Fajnie. Jak dla kogo? Teraz pozostaje się jedynie tym delektować… *** Oława, 2013 rok.
12
PSYCHODELICZNA ZUPA
13
Zwolnione słowa. Talerz zupy umyka, miesza się sama a ja na nią patrzę jakby była czymś boskim. Świat wiruje nieznacznie szybko, coraz szybciej. Po chwili widać tylko smugi kolorów. Dźwięki wydobywające się zewsząd, są jak z powolnego kasetowego nagrania. Chwytam łyżkę, bardzo szybko, automatycznie. Ręce mi drżą, po ciele spływa zimny pot. Słyszę fale. Tak. Opadające kaskady dźwięków wodospadu. Ręce odmawiają mi posłuszeństwa, łyżka wpada mi do zupy z chlupotem. Jeżyny rozpryskują się na boki i zamierają w powietrzu. Łyżka utonęła, wsadzam do niej widelec i mieszam, próbując go wyłowić, bo zupa jest gorąca. Zupa wrze, unosi się chmura pary. Wyciągam widelec, jest spalony, cały czarny, wygina się, faluje, jakby był z lepkiej gumy, rozpływa się i skapuje kulkami jak rtęć. Rtęć wpada do zupy i miesza się sama, zmienia kolor z żółtego na czerwony, wypełnia się jak akwarela w wodzie lub mleczko w herbacie. Ciągnie się jak mgła. Odchylam głowę do tyłu wolno, oddychając. Przeszedł mnie dreszcz. Zaczynają wypadać mi włosy. To nie włosy. Zaraz. To sierść! Wsadzam rękę do zupy, całą dłoń, aż do przegubu, wokół talerza pojawiają się ostre zęby, czuję wilgoć, nie, mokro. Raptownie zęby się zatrzaskują, zaczynają zgrzytać, odgryzając mi dłoń. Czuję ból, lecz mi nie przeszkadza. Obraz spowalnia, przestaje wirować. Ludzie patrzą dyskretnie na mnie, ale się mną nie przejmują. Wyciągam rękę. Dalej jest cała. Upadam pod stół i zwijam się w kłębek. Słyszę głosy ludzi. Ktoś mnie podnosi. Wszystko widzę za mgłą. Coś chcę powiedzieć, sam nie wiem, co. Lecz słyszę tylko swój niby – język. Wszystko umyka. Godzina trzynasta zero–zero. Czuję napływ świeżego powietrza, wiatr bucha mi w twarz. Ktoś gra na bębnie, stuka w niego szybko, w jednym nieustającym, schematycznym rytmie. Próbuje ustać na nogach. Przewracam się. Znów wstaję, czuję, że się chwieję, idę krzywo, czując twarde podłoże, ale w mojej rzeczywistości chodzę po lodowatej wodzie. Stawia ona opór, lodowato aż do kości. Jak mokry beton. Na coś wpadam. Nie wiem, na co. Całuję się, czuję wilgotny smak czyjegoś języka. Pieszczoty, czuję pod ręką ciepłą, kobiecą pierś, lekko sztywnieje. Nie ma siły, jakbym spadał, czuję jakby wszystko z czubka głowy spadało, wbijając się w ziemię pode mną. Chropowate worki okalają mi twarz, jakby leciały z wiatrem i było ich wiele i przenikały przeze mnie. Siadam na zimnej nawierzchni. Słyszę przejeżdżające silniki, z głośnym łoskotem omijają mnie. Palce mi się wydłużają, zrzucam skórę niczym grzechotnik. Jestem nim, syczę. Chce mi się pić. Ale kogo by prosić. Nie umiem mówić. Czerń przed oczyma, pojedyncze strumyki słonecznego światła. „Hej, słyszysz mnie?” – Czy to ja powiedziałem? Czy ktoś, kto jest przede mną? Czy ktoś mnie próbuje ratować? Czy to ja sam? – Opadam na coś miękkiego i zasypiam. „Hej mgielna pchełko!”– Poczekam aż dojdziesz do moich ust. Małe łaskotanie wzdłuż twarzy, schodzi po policzku, czuję jak idzie i wspina mi się po moich suchych ustach. Czuję jej każde odnóże. Lekko odchylam wargi. Wchodzi mi na zęby. Gdy jest między dolnym a górnym, otwieram szczelinkę między nimi i raptownie zatrzaskuję. Piekący ból i czuję krew, która rozpływa mi się w ustach. 14
Do cholery, dlaczego to boli? Wstaję z drewnianej podłogi, deski skrzypią, ruszają się. Podchodzę do starego pordzewiałego lustra. Wystawiam język. Jest dokładnie w połowie przegryziony, jak u węża. Widzę twarz swoją, to nie była pchła, mrowienie, to ściekający pot. Oplatam rękami swoją głowę, chwytam za swoje włosy, próbuję wrócić do realizmu ciągnąc się za nie. Wbijam paznokcie w głowę jak najmocniej potrafię. Spływają po twarzy strumyki krwi. Siadam na stare spróchniałe krzesło. Próbuję oddychać, czuję pulsację krwi, która wypływa strumyczkami. Wyprostowałem się i odsapnąłem. W płuca wciągnąłem wilgoć ciemnego zatęchłego pokoju. Popatrzyłem w ścianę przed sobą. Spływały po niej jajka sadzone. Odwróciłem się w stronę skupiska moich mebli. Półki, stare biurko z lampą, które to urządzenie było jedynym źródłem prądu w tym pomieszczeniu. Wszystko było brudne, spróchniałe i ociekające syfem. Tynk odpadał. Spod tapety wypełzały karaluchy. Usłyszałem skrzypnięcie. Odwróciłem się i zobaczyłem siedzącą na krześle ponętną blondynkę w garniturze, miniówie i papierosem w lufce między ustami. Zaniemówiłem. – Witam w świecie żywych. – Odezwała się i pociągnęła fajkę. – Skąd się tu wzięłaś? – A kto cię tu przytaszczył, gdy byłeś w niestanie? Nie odzywałem się. Rozprostowała nogi. Gwoździe wystające ze ścian i powbijane w krzesło, zaczęły się obracać na jej widok. – Czego by pani chciała? W sensie, ode mnie? – Mieszkasz w dość przytulnym gniazdku. – Tak. Też je lubię. – Powiedziałem z nieskrywaną ironią. – Mam dla ciebie pewną propozycję. Jesteś saksofonistą. Załatwię ci robotę w pewnym nocnym klubie, i odszukasz w nim dla mnie pewną osobę. – Co będę miał w zamian? – Będziesz miał opłacana ta norę do momentu aż się stąd wyprowadzisz albo nie zdechniesz, no i będziesz grał w tej knajpie za pieniądze. Wystarczą by pokryć twoje zachcianki. – Co to za knajpa? – To shisha–bar o nazwie „Freak Of Nature”. Wizje narkotyczne to twój nieprzerwany proces, i tak już zatracasz się i nie wiesz, co jest rzeczywistością a co złudzeniem, więc praca w tej knajpie nie zrobi ci różnicy. – A jeśli się nie zgodzę? – Umrzesz za kilka dni. Targany drgawkami. Nie będziesz miał pieniędzy na następną działkę, i będziesz za słaby by o nią żebrać. – Co mam z tą osobą niby zrobić? – To mężczyzna. Masz go poznać, zakumplować się i wypytać dyskretnie, dlaczego zabił swoją żonę. Przyprowadzisz go tutaj a ja już się nim zajmę. – Będziesz tu mieszkać? Nic nie rozumiem! – Będę jak duch, nawet nie będziesz wiedział, że jestem w pobliżu. Gdy będzie stawiał opór i coś przeczuwał, zabij go. Mieszka gdzieś w tym budynku, przychodzi czasem do tej knajpy, w której będziesz pracował. Praca jest trudna, ale myślę, że w pełni opłacalna. 15
– Potrzebuje instrumentu. Mały zeszycik i długopis. Da się załatwić? Kobieta pociągnęła bucha i wydmuchała gęsty kłąb dymu. – Oczywiście. – A jak będziemy się kontaktować? – Błyskotliwe zadajesz pytania jak na kogoś, kto ma pół mózgu wyżarte przez prochy. – Potraktuje to jako komplement. – Kretyn – ponagliłem się w myślach. Kobieta wyciągnęła lewą dłoń w stronę biurka. Na ten gest, podjechało w jej stronę skrzypiąc niemiłosiernie. – To biurko będzie twoim mentorem, doradcą i wsparciem, ono da ci wszystko, o co prosiłeś. Po biurku wspinał się duży mieniący się i tłusty karaluch. Gdy znalazł się na szczycie, rozejrzał się wokół siebie i zaczął mozolnie człapać dalej. Kobieta wyprostowała palec wskazujący zaostrzony długim czerwonym paznokciem, w stronę karalucha i przycisnęła go do blatu. Karaluch zaczął mechanicznymi ruchami wierzgać pod jej paznokciem, chcąc uciec. Jego odnóża wierzgały w szybkim tempie chcąc wyrwać się za wszelką cenę. Kobieta jednym ruchem wgniotła go do stołu aż mdlące wnętrzności wylały się z niego różnymi miejscami. Miazga. Nabiła go na paznokieć i włożyła między swoje zęby. Jej ciało zaczęło się kurczyć i wiotczeć, skóra zaczęła się marszczyć a kości deformować. Pozostał w końcowym stadium po kobiecie jedynie szkielet i czaszka, w której były oczy i język. Istota bardziej przypominająca gada, opuściwszy ciało, odleciała. Opadłem na podłogę targany spazmami strachu. Wszystko mieszało się ze sobą jak w jakiejś zupie. Usypiałem. Śniłem. Budzi mnie jakiś gruby, dudniący głos. Nakazuje mi się przebudzić, a ja niezbyt mam na to ochotę. Jestem taki ociężały. Zdrętwiały. Cały spocony, ale jednak znajduje resztki sił by wstać. Siadam na podłodze i gapię się na moje biurko. Patrzę na nie jakbym widział je pierwszy raz na oczy. Czy coś w tym stylu. Trudno określić. – Rzeczywistość nie zawsze jest tym, co widzisz tylko w trzecim wymiarze. Światy przeplatają się ze sobą. Patrzyłem na biurko i słuchałem go, nie myślałem nad czymś konkretnym, czułem się zwyczajnie, naturalnie. Na tyle, na ile pozwalała mi ta sytuacja, całkowicie absurdalna. Wszystkie dziwy mogą być naturalne, jeśli umysł w to wierzy. – Kiedy dostanę moje zamówione przyrządy do pracy? – Są we mnie. – Jego grzmiący głos mógł wydobywać dosłownie zewsząd. Jedna z dwóch szafek w biurku otworzyła się. Przyczołgałem się do niej i wyciągnąłem zeszyt w twarde okładce, długopis i saksofon w czarnym pokrowcu. W rogu za instrumentem była też mała foliowa saszetka z białym proszkiem, buteleczka wódki, butelka czerwonego wina i Chesterfieldy, najlepsze fajki na świecie. Położyłem wszystko na blacie stołu. Drewniany blat zafalował jak tafla wody, stał się potężną powieką, która zaczęła się podnosić, wciąż mając fakturę i wygląd drewna, zachowywała się jakby była ludzką skórą. Potężna źrenica 16
spojrzała na mnie. Zdezorientowany patrzyłem jak wmurowany przez chwilkę, po czym uśmiechnąłem się rozbawiony. Zabrałem wszystko ze stołu i położyłem na jedno z krzeseł. Przysunąłem drugie, na którym siedziała poprzedniego wieczoru Tamta Kobieta i na nim usiadłem. Pomyślałem o niej, jaka z niej fajna dupcia i miło by było zaciągnąć ją do łóżka. Ale zaraz dobre wrażenie zburzył mi fakt, że przemieniła się w coś, czego nie chciałbym zbytnio dotykać jakąkolwiek częścią ciała. Otworzyłem zeszycik z chronicznie pożółkłymi kartkami i z ledwo widoczną niebieską kratką. Przerzuciłem jedną kartkę, na drugiej się podpisałem, a na trzeciej zacząłem pisać nutki. Widzę płomień, rozpływa się na boki jak rozlany beton, dotykam go, zlepia mi palce, jest letni, zlizuję go z palców. Kręci się wszystko i znowu staje. Obudził mnie ból, spadłem z krzesła. Podnoszę się, ale nie mogę ustać na nogach. Przeklinam bezgłośnie by nikt mnie nie usłyszał. By nikt nie uznał, że jestem chamem. Nie żeby był ktoś żywy w pobliżu, nie żeby mi zależało. Podszedłem do okna, jedynego w tym mieszkaniu, i wyjrzałem na ulicę. Ściemniało się. Słońca nie widać na niebie, ale wciąż jest jasno. Pojedyncze jednostki ludzi uciekają przed mżawką, światła lamp zapalają się, a czerwone światła w samochodach gasną. I ich warkot ustaje. Zaczyna kropić. Podchodzę do swojego biurka i zapalam lampkę na nim stojącą, czarną, przygarbioną, z głową schyloną w stronę butelki. Z muchami przyklejonymi do żarówki. Chyba się opalają. Nie będę im przeszkadzał. – Podły z ciebie sukinsyn – odezwała się jedna, cieniutkim, starczym głosem. – Wedle twojego uznania mój drogi. – Odpowiedziałem. Zdrapałem ją z żarówki. Kawałek został mi pod paznokciem. Nie przywiązuję wagi do tego, co pod nimi mam, ale gdy mnie coś uwiera, to z pewnością nie jestem wobec tego obojętny. Resztki muchy opadły bezwładnie na biurko. Chwyciłem za butelkę stojącą pod lampką, odkręciłem nakrętkę i usta wypełnił mi gorzki smak przeźroczystego napoju. Przytrzymałem go przez chwilę w ustach i dopiero po chwili przełknąłem. Gdy ciepło ogrzało mi dostatecznie gardło i znikło, wydobyłem z siebie głośny wydźwięk obrzydzenia. – Może byś tak zabrał to gówno z mojej twarzy, cholernie mi przeszkadza, łaskocze jak stado jeleni, to nie jest najmilsze uczucie jak coś rozkłada ci się na własnej mordzie i nie możesz nic na to poradzić. – Powróciłem z trudem do świadomości. – Ach, bardzo przepraszam. – Podszedłem i zdmuchnąłem resztki muchy na podłogę i przygniotłem to paskudztwo nogą. Pogładziłem blat, sprawdzając czy nie zostały jakieś mikroskopijne odnóża, które w jakikolwiek sposób mogłyby zawadzać. Czemukolwiek. – Dziękuję ci bardzo, jesteś dobrym człowiekiem. Inny to by mnie zignorował i tłumaczył sobie, że to jego podświadomość do niego mówi, nie biurko, a potem spieprzyłby spektakularnie, a ja bym dalej konał w męczarniach. – Powiedziało biurko. Kierując się moim wybrakowanym instynktem i jeszcze niezbyt stępionym intelektem, próbowałem określić gdzie ta bestia ma usta. Zajrzałem w wewnętrzną 17
płytę we wnętrzu, tam gdzie rzekomo wsuwa się krzesło, i to, co zobaczyłem? Krągłe i wydatne, potężne ludzkie usta wyrzeźbione z drewna. Sam ten widok nie pozwoliłby mi zasnąć do końca życia, gdybym był bardziej zrównoważony psychicznie. Ale machnąłem na to ręką, uśmiechnąłem się i powolnie wlewałem w siebie wódkę. Poczułem jeszcze większe ciepło, rozgrzewałem się. Mieszkając w takiej norze jak ta, człowiek się hartuje i przyzwyczaja do zimna, jednak w niektórych chwilach alkohol jest bezcenny. Kolejny łyk, jeden za drugim. Butelka prawie w całości opróżniona, poczułem mdłości. Alkohol na pusty żołądek nie jest, i zapewne nigdy nie był, najlepszym pomysłem, to prawda, że znikały zaparcia jak jest się nałogowcem, ale mimo to, gdy jadło się szesnaście godzin temu, i w dodatku to obiad chciał cię wszamać... Podbiegłem, obijając się o wszystko, do kibla, włączyłem przełącznik światła, ale tylko coś zazgrzytało w obwodach i światło zamiast się zapalić zgasło w całym mieszkaniu. Nie żebym tak bardzo go potrzebował. Po omacku szukałem kibla, takiego lepkiego, zimnego i śmierdzącego miejsca, w którego mógłbym zapuścić żurawia. Wpadłem i wyrżnąłem łbem o półkę zawieszoną na ścianie. Pospadały się z niej środki czystości, kremy, pasty do zębów, środki owadobójcze i środki do dezynfekcji twarzy. Dzisiaj i tak by nikomu nie pomogły zważywszy na ich dosyć odległy koniec terminu ważności. Pamiątki po poprzednim właścicielu. Kimkolwiek był. Musiały tu leżeć dosyć długo, bo proces gnilny był dość intensywnie wyczuwalny przez zmysł powonienia. Otworzyłem klapę kibla, była tłusta i wyślizgiwała mi się z rąk. Nie chciałem wiedzieć, co dotykam, podziękowałem, że jest ciemno. Opróżniłem cały alkohol, który leżał zakonserwowany w moim żołądku. Poczułem na skórze zmienne fale ciepła i zimna. Otchłań klopa była mroczna i niezmierzona. Wyprostowałem się i próbowałem nie wyrżnąć znów w nic. Na lewo ode mnie, na ścianie wisiało okrągłe lustro. Malowała się w nim moja sylwetka, ledwo ją rozpoznałem. Z klopa dobiegł bulgot przykuwający moją uwagę. Oderwałem wzrok od lustra i wycelowałem go w czarny niebyt muszli klozetowej. Z sedesu wypływała czarny, gęsty śluz, zakrywający posadzkę, usłyszałem dźwięki dobiegające z niego. Jakby nierówny śpiew i odgłosy bongosów prosto z afrykańskiej dziczy. Popchnąłem niechętnie nogą deskę klozetową, która opadła z łoskotem i spuściłem wodę. Dźwięki rozmyły się jak w oddali powtarzane przez echo. – Przykro mi, nie gustuję w reggae. – Kibel zabulgotał w odpowiedzi. Po chwili wydobyły się z niego murzyńskie głosy. – Ty siewco zarazy! Bezgustny draniu! Aspołecznik! Wystawiłem środkowy palec. Gdy umilkły, spojrzałem ponownie w lustro. Dostrzegłem kontury swojej twarzy, i po chwili wyszedłem. Poczułem powiew powietrza. Rozejrzałem się w prawo i w lewo szukając skąd się wydobywało. Z jednej ze ścian, na prawo, zaraz obok drzwi, zaczął wypływać helikopter. Zmieniając fakturę ściany, w ten sposób, że wypełniła się wodą. Wzniecił on powietrze wokół siebie i wzniósł się aż pod sufit. Jego ogromne śmigło wirowało z łoskotem, przeleciał cały pokój i wyleciał przez ścianę naprzeciwko tej, z której 18
wyleciał. Warkot zdawał się zwalniać, gdy maszyna zatapiała się jak w budyń w ścianę tuż obok okna. Szyba pękła nieznacznie. I tak jej już nic nie pomoże. Po chwili maszyna znikła, ściana zafalowała i się wyrównała. Zapanowała cisza. Jedyny dźwięk słyszałem w lewym uchu. Niemal wbity w ścianę odkleiłem się od niej, przeszedłem kawałek i usiadłem na krześle naprzeciwko biurka. Przez jakąś chwilę, gdy moje oczy uspokajały się patrzeniem w kartki zeszytu, spojrzałem na biurko. Jego oko, mimo, że skierowane w sufit, obserwowało mnie. – Ej, biurko. – Helmut jestem. – Paul Billard, jeśli to ma jakieś znaczenie. Słuchaj, gdzie jest ta shisha w której mam zacząć pracę? Chciałbym pójść coś zjeść i może już tego wieczora zacząć coś grać. Może już dzisiaj znajdę tego faceta, którego mam znaleźć. – Wyjdziesz i pójdziesz kamienną uliczką w prawo, pod górkę. Tam znajdziesz knajpkę, musisz wejść do środka, bo na zewnątrz wygląda jak stare resztki sklepu. To, co się będzie w niej działo, i jak wyglądało to już twoja zasługa, masz w to uwierzyć. – Nie kapuję o co ci chodzi… – Powiedziałem raczej sam do siebie. Wyciągnąłem saksofon, założyłem ustnik i zacząłem w niego dmuchać. Dawno tego nie robiłem. Zacząłem grać jakąś smętną jazzową melodyjkę. Nawet wychodziło. – Będę grał solo? – Będzie tam zespół, ale będziesz grał też solo jak zechcesz. Oklepane standardy, ale przede wszystkim improwizacja. Łatwizna. Jasne. Każdy tak mówi. Schowałem saksofon do futerału, wyciągnąłem wszystkie niepotrzebne rzeczy, podciągnąłem spodnie i wyszedłem. Droga nie była zbyt skomplikowana, nawet jak dla nierozeznanego, który gubi się w prostej uliczce, w której jest tylko jeden znak zakrętu. Stanąłem przed ruiną sklepu spożywczego. Wyciągnąłem saszetkę z białym proszkiem, nasypałem sobie pokaźną ilość na nadgarstek i spożyłem, zapiłem wódką, wsadziłem szluga do mordy i odpaliłem tego nadętego sukinsyna. Nim się spostrzegłem, już byłem w środku. Knajpa wyglądała na spokojną, wypełnioną ludźmi pijących najróżniejsze trunki i palące fajki i shishy. W żółtawym świetle nad nimi spowijała się mgła papierosowego dymu. Przecisnąłem się i usiadłem na stołku przy barze, niedaleko scenki. Grał zespół. Wyglądali dość specyficznie jak na ten lokal, nie wiem czy to zależało od tego dziwnego światła, ale zdawało mi się, że ich skóra jest całkiem sina. Stali i grali w białych smokingach z niebieskimi krawatami i tegoż samego koloru butami. Za nimi wisiała brązowa lniana mata z podobnym napisem „Niebieska laguna”. Patrząc na nich miałem pewność, że brakowało im saksofonisty. Więc było pianino, kontrabas, perkusja i facet grający na pile. Pstryknąłem palcami na kelnera, kiedy podszedł, próbowałem robić wszystko by nie okazywać zdziwienia. Czarne jak smoła, bujnie owłosione ręce robala. Stopniowo podnosiłem wzrok i spojrzałem na jego kanciastą, brązową głowę, czułki, cztery pary oczu. Zmutowana głowa mrówki spytała: 19
– Czym mogę panu służyć? – Jego głos zdawał się świszczeć przez szpary w zębach. – Jestem nowym saksofonistą. – Ach, pan Paul Billard, zgadza się? – Tak. Chciałbym już dziś zacząć pracę, ale najpierw pragnąłbym coś zjeść, umieram z głodu. – Dobry żart, wiadomo przecież, że z głodu jeszcze nikt nie umarł. – Mam inne zdanie, ale przejdźmy do rzeczy, co pan poleca? Nie znam się na waszej kuchni. – Może ślimaki w szpinaku. – Brzmi okropnie. Za ile? – Sześć. Pogrzebałem w kieszeniach, i postawiłem na kontuar wilgotne i zmięte w kulkę coś ponad sumę, którą oczekiwał. – Czy mogę dostać szklankę zimnej, bezpłatnej, wody? – Oczywiście. Kelner odszedł, a ja patrząc się na butelki najprzeróżniejszych alkoholi wsłuchiwałem się w ckliwe dźwięki grającego zespołu. Rozmyślałem jak to będzie wyglądać, gdy ja zacznę grać. Moją uwagę przykuł mężczyzna wyjeżdżający zza kotary parawanem z wieszakami, a na każdym z nich była ludzka skóra. W całości, prawdziwa ludzka skóra, z zamkiem błyskawicznym na brzuchu. Do równowagi przywrócił mnie dźwięk opadającej metalowej tacy. Spojrzałem na kelnera, podziękowałem mu, i przeniosłem wzrok na rozstawione na półmisku ślimaki ułożone w pentagram, a pośrodku tego kulinarnego dziwactwa góra ciemnego szpinaku. Obok szklanka z niezbyt czystą, ale za to zimną wodą. Może to szklanka była brudna. Nieważne. Nadpiłem trochę. No cóż, woda smakowała jak woda, czyli nie miała smaku, nie była taka zła, mijając fakt, że po jej powierzchni pływał jakiś tłusty osad. Przynajmniej była zimna. Podniosłem jednego ślimaka w chrupiącej skorupce i zastanawiałem się czy zdołam sukinsyna przełknąć. Mięczak poruszył się. Otworzyłem niedbale jego pancerzyk, a ta mała gadzina zaczęła się wić, próbując mi spieprzyć sprzed nosa. Przemogłem się, włożyłem go do ust, przegryzłem, przeżułem i przełknąłem. Z następnym zrobiłem to samo. Kolejnego zaś zamoczyłem w wodnistym szpinaku. Zjadłem dwanaście sztuk, pozostałe sześć włożyłem do pokrowca na saksofon. Duszkiem wysączyłem sporą zawartość buteleczki wódki, która zabiła smak poprzednich wiktuałów. Załzawiły mi oczy. Wyciągnąłem instrument i wszedłem na scenę w przerwie między utworami. Miałem przez chwilę wspaniałą wenę twórczą i nachodziły mnie genialne pomysły, chciałem zagrać solówkę, po której wszyscy się zesrają, oczywiście z artystycznego uniesienia. Przymknąłem oczy i włożyłem ustnik do ust, czułem ten magnetyzm, wszyscy zamilkli, łącznie z zespołem i wbili we mnie swoje ślepia. Dmuchnąłem, z rury wydobył się głośny skrzeczący, całkowicie niezamierzony dźwięk. Palce mi latały po klapkach i nie wiedziały gdzie się podziać. Zapomniałem jak się gra! I winą nie było to, że dawno nie ćwiczyłem. Zacząłem 20
cały dygotać. Upadłem. nie mogąc przełknąć śliny, ona wypływała ze mnie. Czułem się tak słaby, że nie mogłem się poruszyć, zupełnie jakby mnie sparaliżowało. Świat zatonął we mgle. Ścisnąłem powieki. Gdy je otworzyłem, świat się zmienił. Musiała minąć dłuższa chwila. Siedziałem chwiejąc się, a co najdziwniejsze, siedziałem przy barze. Zaraz znowu bezwładnie opadnę, poczułem na plecach czyjąś dłoń, która mnie przytrzymała. Złapałem się brzegu kontuaru i próbowałem siedzieć w miarę stabilnie, ukradkiem zaglądając, kto to. Obok mnie siedział mężczyzna około trzydziestki popijający piwo z wysokiej szklanki. Był wysoki, dobrze zbudowany i miał lekki zarost pod nosem i na brodzie. Niebieskie, wytarte dżinsy, brązowa koszula w kratkę, i dżinsowa kurtka z olbrzymią naszywką ryja świni na plecach. W momencie, gdy na niego spojrzałem, oblizywał wargi. Kapela grała sama. Kątem oka mężczyzna spojrzał na mnie, odwrócił się, kiwnął na kelnera i nakazał mu wypełnić dla mnie szklankę guinnessem. Kelner podał mi szklankę wypełniona czarną cieczą. – Na zdrowie. – Powiedział, przechylając swoje jasne piwo. Przytaknąłem w podzięce i wypiłem łapczywie zawartość. Facet grający na pile zaczął nie tyle śpiewać, ale wypluwać z siebie słowa. – Co się stało? – Spytałem mężczyznę w obecności kelnera, oczekując, że któryś z nich przedstawi mi sprawozdanie na nurtujące mnie pytania. – W sumie nic. – Zaczął kelner, i ciągnął dalej. – Nie wiem, co to za kawałek zagrałeś, ale był niezwykły. Co to było? Nie pamiętasz? – Nie zbyt. – Niezły z ciebie agent. – Skwitował zajadle i powrócił do swojej szklanki. – Przepraszam, ale czy jest jakiś konkretny powód, dla którego postawiłeś mi… – uniosłem szklankę wyżej, by być pewnym – wino? Nie uznaj tego za niegrzeczność, jestem ciekaw. – Nie wiem. – Wykrzywił usta w zniechęceniu i dopił swoje piwo. – Wydałeś mi się spokojnym gościem, a poza tym, my się chyba znamy. – Mianowicie? – Jesteśmy sąsiadami. Jestem Tim Wisconsin. Widziałem cię ostatnio jak wychodzisz z tego obskurnego bloku na rogu. Też tam mieszkam pod numerem 53. – Ja mieszkam pod 71. Uścisnęliśmy sobie dłonie, i sam mu się przedstawiłem. Tim skinął dłoniom na kelnera i wskazał na butelkę burbona. Mrówczasty kelner rozlał nam do kieliszków. Przy nalewaniu zdawało mi się, że napój przybrał wygląd rozciągającego się, płynnego samochodu. Gdy Tim zaczął pić, wyraźnie słyszałem jak jego silnik zapala się i warczy. – Muszę grać by zarobić. Jestem tu pierwszy dzień, a już zawaliłem. Nie jestem w stanie ponownie wejść na scenę. – Spokojnie, możemy wpaść tu jutro razem. Całkiem nieźle grasz. – Uśmiechnąłem się pewnie głupkowato i przytaknąłem. Wyszedłem i poczłapałem mozolnie w stronę bloku. 21
Szedłem w górę klatki schodowej, która była w rozsypce, i wyglądała jak getto. Minąłem śpiących, bezdomnych meneli usadowionych na schodach. Ćpunów, idąc w mroku oświetlonych słabą żarówką zwisającą żałośnie z sufitu. Mijałem drugie piętro, rozglądając się po ciemnych tłustych korytarzach ozdobionych graffiti. Miejsce to, było legowiskiem robactwa, wylęgarnią patologii, szaleństwa i narkomani. Gdy mijałem trzecie piętro coś mnie tknęło i zatrzymałem się. Szedłem wzdłuż korytarza omijając zwisające z sufitu pajęczyny. Po ścianach skapywał smar, a czasami coś, co przypominało fragmenty mięsa. Pod drzwiami numeru 53 siedział na starym zielonym kocu, oblepionym brudem, stary paralityk z obwisłą, popękaną skórą na twarzy, niszczejącymi nitkami robiącymi za jego włosy i okularach o nadzwyczaj grubych szkłach. Zaraz przy nim stała drewniana laska z przekrzywioną główką, a przed nim powyginany kubek po jogurcie. Spojrzał na mnie spod okularów i wykrzywił usta pokazując powykrzywiane, żółte zęby. Przez jego zieloną koszulę przebijały się spocone kudły. Gdy stanąłem przed drzwiami trędowaty niemal wykrzyknął. – Szukasz tu czegoś koleżko? – Pana Wisconsin, zastałem go może przypadkiem? – Przecież byliście razem w barze, czyż nie? – Skąd wiesz? – Wspomóż biednego nędzarza i wrzuć monetę. – Masz coś na wymianę? Trędowaty staruch wsadził powyginane palce najpierw w jedną, potem w drugą kieszeń w koszuli. Z tej drugiej wyciągnął mały, zielony, śliski papierek, w który zawija się herbatę. Podał mi go. Wrzuciłem kilka monet i otworzyłem zawartość. W środku był pęczek włosów, przy końcówkach sklejone zakrzepłą krwią. Zwinąłem papierek z obrzydzeniem i wsadziłem do tylnej kieszeni spodni. – Chcesz tu wejść? Te drzwi stoją zawsze otworem dla tych, którzy pragną zwiedzić wnętrze. Mówiąc to, wpatrywał się w odrapaną ścianę z miną, jakby oglądał jakieś malarskie arcydzieło. Po chwili nic już nie mówił. Popchnąłem opuszkami palców drzwi. Zaskrzypiały i przede mną wyrósł przedpokój, a przy jego końcu były drzwi do kuchni. Z sufitu w przedpokoju zwisały najróżniejsze odmiany żyrandoli, zapełniały całą jego powierzchnię. Niemożliwością było dostrzec jak wyglądała jego powierzchnia. Dotknąłem jeden z abażurów, ten przechylił się i opadły na mnie gęste kłaki szarego kurzu. Na lewo, były drzwi do pokoju. Szyba w nich była ciemno zielona, a drzwi od kuchni pomarańczowe. Emanowało z niej rozszczepione przez fałdy światło. Zwisał nade mną żyrandol zrobiony z brązowego, ozdobnego szkła, którego wzory przypominały twarz. Coś po nim pełzało, kilka, ohydnych, niezwykle dużych ciemnych stonóg. Zostawiały po sobie tłuste małe ślady. Odsunąłem się kawałek by przypadkiem to szkaradztwo nie spadło mi na głowę. Oparłem się o tapetą z czerwonymi tulipanami. Zrobiłem krok w stronę drzwi do kuchni i usłyszałem brzęczenie much. Musiało ich być mnóstwo. Zrobiłem kolejny krok zerkając na żyrandol. Dźwięk dobiegał z kuchni i był coraz głośniejszy. Gdy 22
dotknąłem klamki, bzyczenie przeskoczyło z kuchni do pokoju, niczym na stereo. Cofnąłem się krok do tyłu i usłyszałem chrzęst. Rozdeptałem karalucha. Wytarłem ohydne glizdy rozciągając ją po dywanie. W tym momencie zaczął dzwonić telefon. Poruszałem się wolno w stronę drzwi wyjściowych. Ominąłem grube, kolorowe, bawełniane skarpetki i nacisnąłem klamkę. Gdy wyszedłem o mało nie wywróciłem się o tego starucha, który gapił się na mnie z miną jakby coś mu wlazło w dupę i nie mogło wyjść. – Może byś tak odebrał do cholery ten pieprzony telefon? – To nie do mnie. – Skąd do u diabła możesz wiedzieć. – Nie mieszkam tu. – Ale ktoś może wiedzieć, że tu jesteś. – Niby, kto? – Ja dla przykładu. – Ale… – Zrozumiałem doskonale. Podniosłem słuchawkę i przystawiłem ją natychmiast do ucha. Głos w słuchawce przemówił. Nie odzywałem się, ale głos wydawał mi się znajomy. – Halo? Jest tam, kto? Paul? Jesteś tam? – Skąd wiesz, kim jestem? – Twoje biurko powiedziało mi gdzie cię znajdę. – Moje biurko? A skąd ono do licha wie gdzie ja teraz jestem? – Spytaj się go sam. – Zaraz! A gdzie u diabła ty teraz jesteś? – W knajpie. – W takim razie jak biurko mogło ci powiedzieć gdzie teraz jestem? – Nieważne, ale w ogóle, co ty robisz, za pozwoleniem, w moim mieszkaniu? – Paralityk mnie wpuścił. – To nie tłumaczy mi w dalszym ciągu, co ty tam robisz? – Nic. – Wracaj natychmiast do swojego mieszkania! – Wpadniesz do mnie? – Może. Zanim wyjdziesz wyczyść z mojego nowego dywanu tego karalucha, co go tak efektownie rozsmarowałeś. – Ale… – Do zobaczenia. Wyjrzałem za drzwi, starucha nie było. Pozostał po nim tylko koc. Pobiegłem i rzuciłem się z impetem na drzwi mojego mieszkania. Zamknąłem na klucz. Zalewała mnie fala ciepła, a w kończynach odczuwałem mrowienie. Krew bulgotała we mnie i chciała się wydostać. Opadłem na podłogę chichocząc, i jednocześnie zdając sobie sprawę, że wszyscy są nienormalni, a całe moje życie jest kompletnie nierealne. – Pomóc w czymś panie Paul? Przestałem się śmiać i zacząłem badać wzrokiem pokój. Biurko stało na swoim miejscu. Podniosłem się cały obolały i zacząłem iść w jego stronę. Przystawiłem 23
do niego krzesło jak najbliżej tylko mogłem i usiadłem tuz przed nim. Jego usta poruszyły się i zaprezentowały mi jego drewniane, kwadratowe zęby. – Wychodziłeś gdzieś, gdy mnie nie było? – Nie. Nie potrafię się poruszać. – A może ktoś przyszedł tutaj? – Również nie. – Tim mówił, że mu powiedziałeś, że jestem w jego mieszkaniu. – To absurd. – Absurd jest względny. Jak usypianie na piance do golenia. – Zamilkłem na moment. – Masz jakiś alkohol? – Sprawdź w którejś z szuflad. Nachyliłem się nad jedną z czterech w rzędzie szuflad, odsunąłem ją, pusta, zatrzasnąłem. – Ała! Ostrożniej trochę! – Przepraszam. W drugiej była butelka whisky. – Chcesz sobie golnąć? – Jasne panie Paul. Proszę mi nalać do ust. Usta biurka zwinęły się w otwór, do którego wsadziłem szyjkę butelki. Biurko łyknęło sporo. Oderwałem butelkę i sam pociągnąłem. Przez bite pół godziny kompletnie nic nie robiliśmy. W kompletnej ciszy piliśmy. Obaliliśmy dwie butelki. Po tej drugiej leżałem otumaniony i z braku jakichkolwiek perspektyw gapiłem się w sufit. Co jakiś czas spoglądałem na biurko, będąc po prostu ciekaw jak wygląda zachlany mebel. Żadnych reakcji, no może, jeśli zaliczyć do tego jego zbliżającą i oddalającą się źrenicę. Zrobiło mi się po chwili gapienia niedobrze. Chciałem pójść oddać to, co miałem w żołądku do toalety, ale nie chciałem by to „coś”, co zaczęło śpiewać wtedy z kibla, wzięło ripostę akurat wtedy, gdy jestem niezbyt dyspozycyjny. Wyszedłem na klatkę schodową. Mimo iż byłem świadom tego, że zupełnie zatraciłem poczucie czasu, wyszedłem, domyślając się, że może być tam odrobinkę niebezpiecznie. Przede mną otworem, stał cały korytarz, w oddali schody prowadzące do nieba i piekła, i niezbyt daleko mnie stara zepsuta, śmierdząca moczem winda, w której jeszcze paliło się światło. Widać nie rozpieprzyli jej, bo uznali, że będzie jeszcze komuś potrzebna, to znaczy, im samym. Cała klatka była pewnego rodzaju przechowalnią bezdomnych, ćpunów, oraz bezdomnych ćpunów. Wszyscy leżeli gdziekolwiek, na czym i na kimkolwiek. W grupie, a jednak sami, opuszczeni, stali, siedzieli, gapili się praktycznie we wszystko, co ich otaczało, byle tylko zatrzymać na czymś, mało ruchliwym, wzrok. Beznamiętność i obrzydzenie biło od nich na kilometr. Uciekinierzy, psychopaci, sataniści, punkowcy, trędowaci, dziwki, mordercy, paranoicy, złodzieje, lumpy. Cała sfera niskich rządów. Gdzieś we wnętrzu kopulowały dwa pedalskie psy, słychać było ich jęczenie. Kto miał, ten pił. Niemy bezruch. Ciszę przerwał zgrzyt łamanego karku i stłumiony krzyk samobójcy. Degeneraci. Ktoś zaczął czytać biblię na głos. 24
Prostytutki próbowały coś zarobić, ich ubiór był bardziej atrakcyjny od nich samych. Niektórzy płacili, by tylko je odpędzić. Ktoś pierdnął, ktoś się zaśmiał obłąkanym śmiechem. Rozległ się strzał, i po chwili śmiech ustał, by w kolejnej chwili wystrzelić z jeszcze większą histerią. Jakiś stary menel dygotał pod ścianą targany spazmatycznymi drgawkami. Chyba, dlatego ćpałem, zawsze można było uciec w cudowny świat narkotycznych halucynacji. Poczułem potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza. Szedłem nasłonecznioną uliczką w stronę pogrążonego w skwarze rynkowego placu. Otaczały mnie sklepy, ludzie, wodotrysk fontanny. Usiadłem na jednej z nielicznych pustych ławek w cieniu. Była wolna tylko dlatego, że chronicznie obsrywały ją cholerne ptaki. Przysunąłem się blisko drzewa i oplotłem je całym ciałem. Zacząłem głaskać je czule. Zadawałem pytania i sam na nie odpowiadałem. – Mamo, jesteś taka twarda, twoje nogi, wrosły w ziemię, nie możesz chodzić. – Jestem przy tobie mój synu, tylko to się liczy. Czułem, że ludzie zaczynają mi się przyglądać. Glosy wirowały, sam nie wiedziałem, których z nich mam szukać. Włosy mojej matki były bujne i rozłożyste. – Kocham cię mamo. – Ja ciebie też Eryku. – Nie nazywam się Eryk – W takim razie ja nie jestem twoją matką… Głosy prześlizgiwały się przez moja głowę jak pluskwy. Były ciche, niczym szept, by po chwili stać się głośne jak grzmot opadający nieopodal. Grzmiało mi w głowie tak mocno, że niemal zapomniałem, w jakim języku mówię. – Pić. – Wykrzyknąłem z całych sił, ale chyba nie usłyszeli. Opadłem i wyrżnąłem głową o metalową ławkę, zabolało, ale ból nie był najważniejszy. Sturlałem się bezwładnie na ziemię. Sklepy przede mną zaczęły strzelać we mnie kolorami. Barwne flary kaleczyły mi twarz. Rozsypywały się jak drzazgi spływały niczym olej wzdłuż niej. Ludzie stali nade mną, ale myślałem, że są tak oddaleni, na co najmniej dwa metry. Ich twarze, ich oddech, czułem je o niecały centymetr od swojej. Zmieniały się, jedna zbliżała, druga oddalała. Poczułem dotyk małej dłoni, pociągnęła mnie silnie i zdecydowanie. Ją widziałem wyraźnie. Miała z pięć lat, długie jasne włosy spięte w warkocz i dżinsową sukienkę na szelkach. Nie widząc dokładnie, dokąd mnie prowadziła. Leżałem na podłodze w swoim mieszkaniu. Na biurku siedziała ta mała, a za mną, przy drzwiach, murzyn w dredach palący zioło i wystukujący rytm na bębnie. Miał na sobie hawajską koszulę. Siedział po turecku. Przed nim stała czarka z wodą, a za nim przebasowana muzyka reggae. Spojrzałem na dziewczynkę. dając jej do zrozumienia, że boli mnie głowa. Dziewczynka zakaszlnęła. Murzyn przestał bębnić i przyciszył muzykę uśmiechając się przez blanta w ustach, pokazując pożółkłe zęby. – A więc tak. – Zacząłem. – Po pierwsze, co wy tu wszyscy u licha robicie? Moje mieszkanie to własność prywatna, a nie miejsce spotkań miejscowych 25
dziwolągów. – Odwróciłem się do murzyna. – Ej Ty, syfiasty, hipisowski czarnuchu. – Zważaj na słowa! – Co ty tu do kurwy nędzy robisz? Tu nie Woodstock, jeśli myślisz inaczej, to się mylisz. – Rzekłszy powiedziawszy, słucham muzyczki. Odcięli mi prąda. U ciebie nie było nikogo. – Chwila kompromitującej ciszy. Próbowałem rozszyfrować sens zdania. – Wiesz, jest jeszcze kilka wolnych lokum w tym zgrzybiałym królestwie. – Spojrzałem przed siebie wprost na dziewczynkę. – A ty mała kim jesteś? I skąd wiedziałaś gdzie mieszkam? – To taki kamuflaż. Dowiedziałeś się, co miałeś się dowiedzieć? – Mianowicie. – Tego skurwiela, co zabił swoją żonę. Spytałeś się o to? – Bądź dziś o świcie, ma do mnie zawitać jeszcze tego wieczoru. – Tamta postać ponętnej laski w miniówie bardziej mi się podobała. – Masz na nią ochotę? – Tak jakby. – Dupa! Ja też chcieć! – Wykrzyknął hipis. – Stul ryj bambusie! – W takim razie dostaniesz to, na co masz ochotę po skończonej pracy. Poczułem się, co najmniej jak pedofil, który dostaje niemoralną propozycję od małej czterolatki. Ale gdy tylko pomyślałem o tamtej pięknej dupci, na samą myśl o tym, co mógłbym z nią zrobić… Próbowałem sobie wszystko wyjaśnić. Kościsty demon to ona sama, jednocześnie martwa żona tego, co mam go tu przyprowadzić. Ta pewnie chce się zemścić na nim za ten mord. Jego żona pod postacią demona, opętywała ludzkie ciała, a potem je zostawia przenosząc się w jakieś inne. Jak pasożyt. Ta mała pewnie nie jest świadoma tego, co robi, i dostaje zapewne skrzywienia psychicznego. Rozmyślania przerwało mi biurko. – Wiecie, że ja mam ponad siedemdziesiąt lat? – Nieźle się trzymasz jak na gadający mebel. – Wtrąciłem.– Ale ja wcale nie gadam, to wy sobie coś roicie, nawet ten hipis myśli, że to spowodowane marihuaną. To tylko wasza wyobraźnia we wspólnej halucynacji. – Gówno prawda. – Przerwał hipis – A więc dobrze. Opowiem wam pewną historię. – Wcale cię o to nie prosimy. – Bąknąłem pod nosem. – Zostałem wprowadzony do koszar niemieckich nazistów, jako nowe biurko. Zamknęli mnie w jakimś podziemnym magazynie, i tam pozostawili. Osadzał się na mnie kurz. Był to jednak dosyć barwny okres, podobał mi się ich sposób spędzania wolnego czasu. Zza bunkra słychać było strzały. Po jakimś dłuższym czasie odwiedzili mnie ci zacni ludzie, i zostawili mi do towarzystwa czwórkę nędznie ubranych ludzi. Jeden z żołnierzy uderzył mężczyznę lufą karabinu, powiedział coś po niemiecku, wszyscy, oprócz uderzonego, się zaśmiali, i wyszli. 26
Z tego, co załapałem między wierszami, żołnierze osadzili się niedaleko żydowskiej wsi chcąc znaleźć jej przywódcę, który się ukrywał. No i porywali ludzi z niej, próbowali za pomocą tortur wyciągnąć przydatne informacji, część ginęła, część była rozstrzeliwana, a część, która przeżyła, była zamykana wraz ze mną. Pod koniec czwartego dnia, po całodniowym jęczeniu, ludzie zamknięci ze mną umierali. Bunkier był solidną konstrukcją, do której nie przechodził ani strumyczek światła. Jedynym oświetleniem była lampa na suficie. Naziści przyszli z samego rana na kontrole i ze zdumieniem zabrali ciała, nie wiedząc, dlaczego pomarli. Pierwsze, co im przyszło do głowy, to myśl, że pozdychali z głodu. Po kilku dniach, przyprowadzili kolejnych zakładników. Dwóch mężczyzn i kobietę z dzieckiem. Zostawili im trzy konserwy i jeden bochenek chleba. Przyszli po trzech dniach. Wszyscy leżeli martwi. Padł blady strach na żołnierzy, widać było, że jedli, bo brakowało części jedzenia. Przerażeni, uznali, że jest wśród nich ktoś, kto ich zabija. Zaczęły się poszukiwania tego kogoś. Gdy cały oddział został przeczesany, żołnierze uznali to za sprawkę nieczystych mocy. W obozie zaczęły się liczne bójki, a jeden nawet się powiesił. Zaniechali w końcu akcji wybicia żydów i uciekli. Po sekcji zwłok, która niebyła zbyt długa i skomplikowana, lekarze stwierdzili że umarli z braku tlenu. Do końca wojny ciągnęła się za nimi opinia nieudaczników i debilów. – Cholernie wzruszająca historia. – Zarzuciłem. – Taa… biedni naziści. – Naziści? A co z żydami ty popieprzony kawałku drewna? – Pieprzę żydów. – Gdybym wiedziała, jaki z ciebie podły skurwiel wrzuciłabym cię do pieca, razem z moim gnijącym ciałem. – Wykrzyczała dziewczynka z głosem, który niezbyt jej pasował. – Przykro mi proszę pani. – Rozczarowałeś mnie na całej linii. Dziewczynka podeszła do jednej z szafek w biurku, wsadziła w nią małą rączkę i wyciągnęła siekierkę. Stanęła nad blatem uniosła ją i w przypływie furii, porąbała biurko na pięć części. Wszędzie leżały porozsypywane drzazgi. Biurko nie wydawało z siebie żadnych odgłosów. Nie stawiało także oporu. Nie odezwało się ani słowem, może nawet mu się to spodobało, choć pewnie i tak było zdziwione. Niecały kwadrans później w moim wspaniałym mieszkanku, nie było nikogo. Hipis wyszedł po dobroci, a mała zamieniła się w kruka i wyleciała przez okno. Słońce już zaszło. Wziąłem do ręki saksofon i zacząłem grać jakąś niezbyt skomplikowaną strukturę melodyczną, na której opierać się będzie moje dalsze granie w knajpce. Czekałem na Tima, miałem przeczucie, że przyjdzie. Nie piłem, tylko paliłem, zabijając czas, chcąc na trzeźwo doprowadzić sprawę do końca. Chwila ta nadeszła bardzo szybko. Słyszałem jak w moje piękne zbutwiałe drwi ktoś zapukał trzykrotnie. Wprowadziłem Tima do pokoju samymi słowami. Ale tylko ja je zapewne usłyszałem, bo zapukał drugi raz. Ponownie trzykrotnie. Podszedłem pod drzwi, i chwyciłem za klamkę, która wydała mi się śliska. Opuściłem ją w dół i pociągnąłem do siebie. Przed mymi oczyma wyrósł ohydny, 27
nierealny obraz. Wyjście było zasklepione czymś jak pajęczyna. Była gęsta, a jednocześnie rozszczepiona i nitkowata, można było dostrzec każdą nić. Mimo swej przejrzystości nic poza nią nie było widać. Zastanawiając się, kto pukał. Wyciągnąłem rękę w stronę tego paskudztwa. Poczułem, że to nie była pajęczyna, ale bardzo gęsta ślina, poprzyklejana na całą grubość futryny, i ciągnąca się jak roztopiony ser. Rozbiegały się po nich kryształki rosy mknąć wzdłuż nici. Zamknąłem drzwi i odszedłem w stronę mojego byłego biurka. Przechodząc przez pokój ukradkiem spojrzałem w wiszące na ścianie lustro. Szybko zacząłem się gapić w inną stronę. Stanąłem pod oknem i wsłuchiwałem się w skrzeczenie wron. – Boże, trzymaj mnie z dala od takich widoków, pobłogosław zdeformowanych i by w wojnie zginęło wielu. – Zamknąłem oczy chcąc się skupić na mojej modlitwie. – Myślicie, że jesteście wystarczająco dobrzy, by pieprzyć boga? – Zachciało mi się napić miodu. – Czy można zakochać się w dziewczynie, której nigdy się nie widziało, wiem, że istnieje, ale jednak… – Przygryzłem język. – Zamiast bredzić sam do siebie lepiej otwórz. Zmarszczyłem brwi. Otworzyłem oczy, stałem przed lustrem. Szkło spływało po ścianie, będąc błyszczącą melasą, deformującą moją podobiznę. Pukanie przywróciło mnie do świadomości. Spojrzałem w stronę drzwi. Lustro było nietknięte. Otworzyłem je na oścież. Przede mną stał Tim z bukietem żółtych kwiatów. – Paul, przyjmij ode mnie te kwiaty. – Uśmiechnął się serdecznie i podał mi je. – Chyba ci się orientacja pomyliła. – Potrzebujesz czegoś żywego do siebie, tu wszystko jest takie martwe. – Martwe? – Tim skierował głowę na biurko. Spojrzałem na jego trociny. – No tak. Może akurat dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek… – Próbowałem zażartować, ale Tim nie znał sytuacji. – Może wpadnę, kiedy indziej, coś czuję, że jesteś nie w humorze. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten lubieżny uśmieszek, który nie schodził mu z twarzy ani na moment. Zrobiłem krok do tyłu, a on krok do przodu. I w ten sposób znalazł się u mnie. Drzwi zatrzasnęły się nie wiem, jakim sposobem. Spojrzał na mnie jakby miał mnie zaraz zgwałcić albo co. I wtedy zaproponował. – Może pójdziemy najpierw gdzieś się napić? Przystałem na propozycję, może dzięki alkoholowi uda mi się szybciej zapomnieć całe zdarzenie, do którego kulminacyjnego momentu jest prowadzone. Wyszliśmy. Tim poczęstował mnie papierosem, wziąłem go do ust i szukałem w kieszeni spodni zapałek. Znalazłem, wyciągnąłem jedną z pomiętego i wilgotnego pudełka, podarłem z wiadomymi trudnościami i odpaliłem. Wyrzuciłem ją do kosza. Spróbowałem przynajmniej. Odbiła się od brzegu kubła i upadła na ziemię. Przystanąłem by ją podnieść. I znów ją wrzuciłem. Ponownie się odbiła i upadła na to samo miejsce. – Do kurwy nędzy! Wpierdalaj się do tego jebanego śmietnika, bo cię wyrucham! – Znów podniosłem i tym razem niemal wsadziłem ją do śmietnika. Odchodząc spojrzałem w tył. Znów leżała na ziemi. Podbiegłem do niej. 28
– O co ci do licha chodzi? Każda rzecz ma swoje miejsce we wszechświecie, twoje teraz jest w cholernym śmietniku. – Przydeptałem to cholerstwo i poczułem jak moje ramie ściska dłoń Tima. Coś mówił, nie załapałem od razu. – Stary zostaw te zapałki z tej ziemi, nie musisz ich wszystkich zbierać, spokojnie, dostaniesz nowe pudełko. Goście baru byli bardziej powykręcani niż wszystko, co do tej pory widziałem. W rogu siedziała ohydna ośmiornica z męskimi nogami. Ta okropność obcinała sobie paznokci u stóp rybimi mackami porośniętymi czymś w rodzaju zeschniętych glonów. Usiedliśmy przy barze, podszedł do nas, ponad dwumetrowy facet z oczami i powiekami jak u kameleona. Za nami stał stół z rurą, na której tańczyła striptizerka z dwiema głowami i ogonem grzechotnika. Na piersiach miała złote gwiazdki. Na stole obok popielniczki leżały zwinięte w kłębek embrionalny małe gąsienice i krewetki. Po drugiej stronie baru leżała głowa kota w butli wypełnionej ciekłym azotem, głowa paliła długaśną i zawiniętą w ślimaka fajkę. Tim coś zamówił, nie słyszałem, co, ale wystarczyło mi jego słowo. W najbardziej zadymionej części pomieszczenia zaraz pod zdjęciem wybuchającego WTC, siedziało kilku gestapowców grających w karty i pijących dżin. Zaraz na lewo ode mnie odmienni kochankowie patrzyli się na siebie i jedli zupę wyglądającą jak potężne rozlazłe oko. Przede mną wyrosła lampka czerwonego wina. Wszystko naokoło wydawało się zdegustowane, choć jak się tu przychodzi dość często, można nawet pokochać to miejsce. Ktoś krzyknął, ośmiornica skaleczyła się przy wycinaniu paznokcia. Małe gąsienice zaczynały się przebudzać. Po podłodze chodził pies z odwłokiem końskiej muchy i złamanym, lewym skrzydłem. Wszechogarniające znudzenie i brud. Wypiłem pierwszą lampkę i czekając na następną, skręciłem blanta. Zaczął owijać mnie zielony dym, wypiłem kolejną lampkę, wino miało trzynaście procent, spaliłem skręta. Kundel – mucha zaczęła mnie gryźć, sukinsyn szarpał moją nogawkę. Kopnąłem mocno kundel – muchę, aż ten się przewrócił. Znowu ktoś krzyknął. Spojrzałem na ścianę, którą okrywała kotara, krzyki dobiegały stamtąd. Niezbyt mnie to obchodziło, ale jak zobaczyłem szamotaninę, nie mogłem sobie odmówić. Odsłoniłem kotarę. Ściany były przyozdobione chińskimi malowidłami. Z oddali słyszałem krzyki, przed mną stała kolejna zasłona. Dyskretnie odsłoniłem ją i znalazłem się w obszernym pomieszczeniu wypełnionymi ogromnymi istotami: Do pasa były kobietami, a od pasa długimi ogonami węża. Ktoś powiedział „spokojnie” i wtedy zemdlałem. Gdy się obudziłem leżałem rozsypany, dosłownie, jak jakaś kamienna figura przewrócona przypadkiem przez nieuważnego przechodnia. Nie mogłem się ruszyć. Barman z gadzimi oczyma wlał mi coś do ust. Spływało mozolnie. Trunek był żółty, słodki i nie smakował jak nic, co do tej pory miałem w ustach. – Zbieraj się. Idziemy. – Głos Tima, stał obok mnie, zacząłem się poruszać. Wszystkie oddzielone kawałki zaczęły spływać w moja stronę i się łączyć. Wyglądały trochę jak te lustro, które przedtem widziałem w moim mieszkaniu. Gdy byłem już w jednym kawałku, wstałem. Zacząłem iść za Timem, i po chwili byliśmy poza barem, na nocnym powietrzu. 29
– Co tam? Stęskniłeś się za mną? – Spytałem sam siebie i podszedłem do okna. Byłem w swoim mieszkaniu. Wyciągnąłem papierosa i go odpaliłem. Na parapet za oknem z dachu spadł parszywy kot wyglądający jakby się rozkładał żywcem, mimo, że jeszcze żył. Zacharczał donośnie, jebnął w szybę i spierdolił na niższe piętra. Zaglądając za kotem zobaczyłem, że do szyby w miejscu gdzie urocza kicia położyła swoją łapkę, jest przyklejona mała zwinięta karteczka. Uchyliłem minimalnie okno i sięgnąłem po to. Otworzyłem ją. Była to mała ozdobna karteczka, którą po otwarciu łączyły dwa kabelki podłączone do wymodelowanego krzesła elektrycznego uformowanego z papieru, z którego leciała muzyczka „Jesteś moją urojoną dziewczyną”. Piskliwa melodyjka przeleciała kilka razy zanim doczytałem się, co pisze wykaligrafowanymi literami, które zapewne były jego pismem. „Przybędę o 12ej.” I tyle. Wyrzuciłem niedopałek przez okno i doszedłem do drzwi, otworzyłem je, wyjrzałem na korytarz w obie strony i krzyknąłem: – Czy ktoś do cholery wie, która jest teraz godzina? – Jest, dokładnie… – Zaczął ktoś z jego głębi, kto słyszał moje nawoływania. – Dobra, już nie potrzeba, zamknij się, znalazłem swój zegarek w kieszeni. – Faktycznie miałem stary zegarek ręczny w kieszeni, zawsze wskazywał dobrą godzinę niezależnie czy go nakręciłem, czy też nie. Nie nosiłem go, dlatego, że nie miałem do niego paska. Miałem jeszcze niecałe półtora godziny. Chodziłem po ciemnej uliczce, krępej i wilgotnej. Słabo oświetlone latarniami, ze śmietnikami, z których wylatywała jej zawartość, a pod nimi śpiące lumpy. W uliczkach coś przemykało, zdeformowane istoty ludzkie odbijające się z nóg na ręce. Miały garb i asymetryczne głowy z wysuniętymi dolnymi szczękami. Obudził mnie papierosowy dym. Przez niego widziałem kształtującą się postać siedzącą na krześle. Oparłem się o krzesła. – Wreszcie. – Powiedziała postać. – Miotałeś się jakbyś, co najmniej umierał na raka. – Która godzina? – Spytałem, wiedziałem, że to Tim. – Wpół do drugiej. – O rany. Siedzisz tu już od półtora godziny? – Można to tak ująć. – Przetarłem ręką twarz i zastanawiałem się jak skierować rozmowę na właściwy tor. – Muszę coś z sobą zacząć robić, znaleźć dziewczynę, czy coś . – Hmm… Kiedyś też miałem takie wyuzdane marzenie. – I co się z nim stało? I dlaczego? – Zrobiłem błąd żeniąc się. Moja żona miała dziwny sposób patrzenia na otaczający ją świat. Zaczęła ćpać. Traktowała mnie jak obcą osobę. Chciałem się rozwieść. Nie dała mi. Nakryłem ja kiedyś w łóżku z trzema facetami. Co dziwne mieli owłosione plecy. – Tak. Bardzo dziwne. – I głowy ptaków. Jastrzębi. – O kurde. I co się stało? – Wyciągnąłem strzelbę za kontuaru i wycelowałem w każdą osóbkę na moim łóżku, i ją zastrzeliłem. Po chwili moje ściany zmieniły kolor na fioletowy. 30
– Fioletowy? – No krew jest czerwona, a moje ściany były niebieskie, ich połączenie to chyba fiolet. – A żona? – Leżała na środku łóżka, naga, z dziurą w głowie. I patrzyła na mnie. Myślałem, że się poruszyła i ponownie strzeliłem. Byłem tak przestraszony, że nie czułem niczego. – I co się stało potem? – Zakopałem wszystkie ciała pod tym budynkiem, na tyłach trawnika. – Tutaj? Kiedy to się stało? – Jakieś pięć lat temu. To stara historia, ja sam też jestem stary. Nikomu o tym nie mówiłem przez cały ten czas. – Dzięki za zaufanie. Nikomu nie powiem, zrobiłeś, co musiałeś, sam nie wiem, co bym zrobił. – I nastało te cholerne milczenie. Spełniłem swoje zadanie. Nieoczekiwanie. Dochodziła druga a pani „wamp” miała się zjawić około szóstej, a ja miałem wrażenie, że rozmowa dobiegła końca. Nie wiedziałem jak to dalej ciągnąć. – A teraz? Wchodzisz w jakieś związki? – Nie z kobietami. Mam ich dosyć. I nie na stałe. – Homoseksualista? – A co? Masz na mnie ochotę? – Raczej tak. – Spierdalaj. Wyciągnąłem ostatnią butelkę whisky z mojego pokrowca, odtworzyłem i zaczęliśmy pić. Siedzę na zimnych kamiennych schodach, wokół mnie trawa. Cisza, poza śpiewem ptaków. Przelatują wroniska. Na gałęziach pełno much. Przede mną chusteczka wchodzi w konflikt z ziemią próbując się w niej rozłożyć. Puszki rozdmuchuję wiatr, sztuczne i opuszczone przez swych właścicieli, niegdyś będące gniazdami. Pod mostem przede mną przepływają łabędzie, w zachodzącym słońcu zmieniają swą barwę. Po upływie kilku minut, zgodziłem się na stosunek, pomimo, że nie miałem na niego najmniejszej ochoty. Siedzieliśmy na podłodze naprzeciwko siebie. Ściągnąłem koszule pokazując swój tors. Po chwili on zaczął ściągać swą odzieżową obudowę. Jęknąłem z obrzydzenia. Przez jego skórę przebijały się żebra, a sama skóra była pożółkła, popękana i zdawała się łuszczyć przy każdym ruchu. Brzuch był zapadnięty a w okolicy serca, ze starego brązowego strupa wypływał czarny płyn. Tim rozstawił na boki ręce chcąc mnie objąć, mi jednak skojarzyło się to z momentem przybicia do krzyża. Prawą ręka zaczął dotykać swoje okropne ciało, a palce kierowały się do strupa. Wsadził w niego palec wskazujący, wszedł w niego do połowy jak w świeże ciasto. Po chwili go wyciągnął. Ze strupa zaczęło wypływać strugi czarnej krwi, pokrywające jego brzuch, którego skóra zaczęła się zapadać pod jej wpływem. Zdałem sobie 31
wówczas z tego sprawę, że ten facet jest równie martwy jak jego małżonka. Jednak jakimś sposobem żył. Jego ciało działało na mnie tak specyficznie, że miałem ochotę je rozdrapać, aż do kości i powyciągać z jego organicznego schowka gnijące wnętrzności. Jego dłoń dotykała martwej krwi na brzuchu, rozmazywał ją po całej skórze. Wsadził w pępek trzy palce, aż jego paznokcie wgłębiły się w jego wnętrze. I zaczął coś ciągnąć, węża, tłusty kabel z oznakowanymi równomiernie błyszczącymi prętami, a przy nasadzie wyglądający jak wtyczka do gitary elektrycznej. Rozciągał go wyciągając do momentu, kiedy kabel osiągnął długość ponad metra. Podał mi jego koniec. Przyjąłem go. – Co mam z tym zrobić? – Spytałem. – Wsadź se w dupę. Popatrzyłem przez chwilę na niego niepewnie zastanawiając się czy żartuje. Opuściłem spodnie, tak by niczego nie odkrywać, i wsadziłem sobie metalowy drążek w tyłek. – Do jakiego celu to służy? – To narkotyczny sposób kopulacji. Elektryczny orgazm. Mój odbyt się rozrósł, niczym tampon dopasowujący się do rozmiaru mojego wnętrza. Nadal jednak czułem zimny metal, a następnie łagodne wstrząsy elektryczne. Nasiliły się, były regularne. Gdy ustało, przez cały moje jelita przebiegł gwałtowny elektryczny spazm. Poczułem mdłości. Na szczęście nie miałem, co wyrzygać, bo zapewne już bym to zrobił. Zacząłem bezwładnie opadać. Nie miałem nad tym kontroli. Przed oczami miałem obraz jak z zaśnieżonego odbiornika telewizyjnego podczas zimy. Nastąpiły pierwsze wizje zakorzenione w rzeczywistym świecie. Moje demony się ucieleśniły i drzemały, gotowe do ataku. Czułem się obserwowany nie tylko przez nie, ale przez całe pomieszczenie, nawet ściany mnie obserwowały. Złapałem za kabel i dotykałem dłonią w poszukiwaniu Tima, ale nie było go. Demony przegryzły kabel i nas rozdzieliły. Zacząłem rozglądać się poszukując go wzrokiem. Nie daleko obok, widziałem strzępy skóry porzucone jak stare szmaty, wyglądały niczym rozpuszczający się, przygrzany ser z odstającymi w przeróżnych kierunkach kościach. Zaczęły falować, niczym trącane przez niespodziewane podmuchy wiatrów. Obraz zdawał się nadzwyczaj liryczny, i piękny, jak barokowe dzieło, hiper–realistycznie oddany. Czułem, że obraz zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Przyczołgałem się do tego rozlazłego cielska, i zacząłem je dotykać, zatapiając w nim swoją dłoń. Zacząłem słyszeć rozmazane głosy. Jęczały, brzmiały jak ze szumiącego radia. Sapały. Wsadzałem rękę coraz głębiej odczuwając, że w środku jest niezmierzona ciepła przestrzeń. Coraz głębiej, coraz więcej mnie wtapiało się w nie. Pławiłem się w gęstej, ciepłej cieczy. Oddychałem głęboko, czując się jakbym latał. Z oddali nachodziły przeróżne dźwięki. Skowyt zatrzymującego się pociągu. Na ciele roztapiały mi się drobinki śniegu. Pojawiały się ściany dziwnie beżowej barwy, zaokrąglone i odstające, każda w moją stronę. Po środku miały czarną linię, jakby pęknięcie. Czarna linia zaczęła się rozrastać, a ściana marszczyć, a spomiędzy szczelin ze wszystkich 32
stron, pojawiały się śliskie i błyszczące oczy. Śnieg zaczął falować, bardziej przypominając drobne kartki papieru. Omamy słuchowe, jakieś trzaski, oczy przybliżały się do mnie a samo pomieszczenie się kurczyło. Drzwi zostały wyłamane. Nie było ich, ale je słyszałem. Wszystko zbiegało się naokoło mnie. Pojawił się bezsensowne zawodzenie kobiety nucącej krzywo jakąś znaną arię operową. Grzmot deszczu, ale bez niego. Drobinki kartek powiększały się stając kartkami zapisanych nut. Zaczęły się wbijać w podłogę i w oczy niczym płaty cienkiego szkła wystrzeliwanego z nieba. Przede mną oko cofało się w głąb jakiegoś korytarza, całego wyłożonego z ciemnych cegieł, mokrych od wilgoci. Widziałem mieniące się, fosforyzujące krzyże, zbliżające się z głębi tunelu. Oleista noc. Uderzanie kości, samochód wpadający w poślizg i jego urwany dźwięk, jak z zerwanej taśmy. Odleciałem wystrzelony w nieboskłon, niczym energetyczna fala, zostawiając w dole swoje ciało. Całkowicie spełniony. Z nosa zaczęła mi cieknąć krew. Dotknąłem jej. Zamrugałem. Ze wszystkich stron zaczęła wyciekać wszechogarniająca zieleń, formując swą barwą przeróżne łąki, drzewa, kwiaty. Poczułem się leżąc na trawie, jakbym się rozpadał. Kropelki rosy przeskakiwały z listka na listek kolejnych, niżej położonych kondygnacji kwiatów. Ułożyłem się na plecy i patrzyłem w sufit, z którego złaziły poszczególne warstwy farby. Małe koliberki świergotały łażąc po moim brzuchu. Dźwięczny śmiech z oddali, przemieniający się w piszczący świst gotującego się czajnika. Powietrze było świeże. Leżąc, zacząłem odczuwać swędzenie. Popatrzyłem na swoje dłonie. Kolejno przez skórę, zaczęły mi się przebijać kryształki lodu. Piekło jak cholera. Wyrastały następne. Okrywały ciało niczym wysypka. Nie chciałem ich. Zaczęło piec poważniej. Okropnie. Czułem, że muszę coś z tym zrobić, bo jak okryją mi całe ciało, to zamienię się w jeden wielki sopel lodu. Otwartymi dłońmi próbowałem je powbijać z powrotem w głąb ciała. Nie chciały wrócić. Próbowałem wyrwać jeden z nich, ale nie chciał się ruszyć. Utknął. Poza tym bolało przeraźliwie, te sople stawały się częścią mojego ciała. Sztywniały mi mięśnie. Podświadomie myślałem, że i one zamieniają się w lód. Ręce okrywały coraz większa ich ilość, stawały się prze to tak ciężkie, że nie mogłem ich podnieść z ziemi. Krew ponownie poleciała z nosa, roztapiając szron na mej twarzy, sycząc, piekło niemiłosiernie. Poczułem głęboki, elektryczny spazm rozrywający mi moje wnętrze. Piekło mnie, ale ono ustępowało stopniowo. Sople zaczęły się roztapiać, i jednocześnie na powrót zatapiać w moim ciele. Mogłem się poruszać, ale nie od razu. Połamałem sobie paznokcie. Zrobiły mi się wokół nich małe sine krwiaki. Czułem, że ponownie zwymiotuję. Wstałem i oparłszy się o ścianę, zrobiłem to. Mieszanina krwi i alkoholu. Zawirowało mi w głowie i upadłem. Przy uderzeniu z nią niczego nie czułem. Gdy się ocknąłem, słońce oślepiająco prężyło się na niebie. W pokoju nie było absolutnie nikogo i to mnie obawiało. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je kluczem wyciągniętym z kieszeni. Wyjrzałem z mieszkania na korytarz próbując dojrzeć kogokolwiek żywego. Po chwili z mieszkania kilka metrów od mojego, na 33
przeciwległej ścianie, wyszła staruszka, w starej, czerwonej spódnicy, ręcznie szytym, wełnianym swetrze. – Przepraszam panią bardzo – zagadnąłem do niej grzecznie – ale która jest godzina? Spojrzała na mnie przez ramię przekręcając klucz w zamku, nic nie mówiąc. Po skończonej operacji wsunęła go do torebki, i odsunęła rękaw prawej dłoni, spoglądając na zegarek. – Wpół do czwartej. Podziękowałem jej i zamknąłem drzwi, zastanawiając się, co się mogło stać w tak długim, zupełnie martwym przedziale czasowym. Czy „Pani” przyszła po Tima, czy też sam odszedł do swojego mieszkania? Jak ją znaleźć? Może jestem równie martwi jak i oni i dlatego nikt mi o niczym nie informował. Jakbym umarł, to chyba ktoś by przyszedł i mi powiedział, nie? Może uznali, że jestem martwy i mnie zostawili. Czułem się nieco oszukany, przez oboje. Usiadłem pod ścianą i dałem odpocząć głowie. Przez chwilę poczułem się trochę smutny i opuszczony, a jednocześnie skory do działania, by to zmienić. Chciałem zejść do mieszkania Tima, by się przekonać, czy on tam jest, ale coś mnie podświadomie odtrącało od tego pomysłu, czując obawę. Wieczorem zamierzałem iść ponownie do „Freaks Of Nature”. Faktem było to, że jego żonka wróciła zza grobu by zemścić się za to, że Timuś ją zabił, ale jednocześnie, nie zginęła bez powodu. Nawet na to zasługiwała. Jeszcze coś mi dawało do myślenia. Tim również był martwy. Więc czemu jego kobieta, martwa, chce go zabić. Oczywiście, jeśli obaj są martwi, coś mnie dziwi. Tim wygląda jak żywy, rozkładający się trup, uwięziony w swym gnijącym ciele, natomiast jego pani, młoda i żywa, może przeskakiwać z ciała do ciała, gdy jedno się zużyje. Ktoś w zaświatach zrobił lepszy interes. Wstałem. Nie odczuwałem żadnej dolegliwości, ani kaca, ani pragnienia. Nabrałem ochoty wydać pozostałe pieniądze na coś dobrego do jedzenia. Zbiegłem schodami, i ruszyłem chodnikiem na plac rynkowy. Wszedłem do małej restauracyjki, w której to jadłem ostatnio tą przeklętą mięsożerną zupę. Ale, że lubiłem ten lokal, poszedłem tam zjeść cokolwiek. Byle nie to, co ostatnio. Oczywiście innych dań też się obawiałem, kiedy to smażony kurczak będzie próbował spieprzyć z talerza, będę myślał podczas jedzenia. Mogło się nawet nic nie wydarzyć, bo czułem się całkowicie wypróżniony z jakichkolwiek używek. Niemal trzeźwy. Ten wczorajszy wieczór wpłynął na mnie dziwnie przeczyszczająco. W sensie, oczyszczająco. No i to tylko prochy mogą spowodować u człowieka coś takiego jak wizje zupy zjadającej mój widelec. To było to właśnie, psychodeliczna zupa Paula Billarda. Wszedłem do jasnego pomieszczenia, zamówiłem zestaw obiadowy płacąc za niego z góry, i usiadłem w tym miejscu, co ostatnio. W drodze do stolika wyciągnąłem z automatu puszkę zmrożonej coli, usiadłem i czekając na obiad, sączyłem ją. Zacząłem nawet przeglądać dzisiejszą gazetę wczuwając się w rytm tekstu. Kelnerka podeszła do mnie z tacą, i podała mi przed nos talerz, ze smażoną 34
rybą, frytkami i surówką z kiszonej kapusty. Życzyła mi smacznego, a ja jej nawet podziękowałem. Piękna paskuda odeszła. Jadłem pośpiesznie, jak nigdy. Poczułem, że mam ochotę na dobrą, mocną kawę. Zostawiając jedzenie, podszedłem do automatu stojącego obok mrożonych napojów, i nacisnąłem mocne espresso z cukrem i śmietanką. Zdzierstwo, ale zobaczymy ile warte. Wypadł kartonowy kubek i zaczęła się sączyć stróżka ciemnego napoju, wydając z siebie dźwięk jakby ktoś sikał. Spróbowałem kapkę. Jeśli to było espresso, to ja jestem Bogartem. Smakowało jakby ktoś wziął prawdziwe espresso do swej ohydnej niemytej mordy, od co najmniej dwóch miesięcy, przepłukał nią sobie usta i wypluł prosto we wnętrze automatu. Usiadłem i piłem to badziewie, odgrzewane po sto razy ziarenka sflaczałej kawy z odzysku armii zbawienia. Duża ilość śmietanki zabijała właściwy smak, na szczęście, i powodowała, że nie topiły się w niej muchy. Jadłem i piłem kawę, którą zapijałem colą. Przysiadła się wówczas naprzeciwko mnie kelnerka z tacką, na której miała żółtawą mętną zupę, wyglądająca jak żółciowa wydzielina. To, co jednak ją od niej odróżniało, to to, że widać było pływające szczątki ziemniaków. Uśmiechnęła się do mnie i przysunęła mi talerz z zupą. Wstała. – Życzę smacznego. – Ale ja nie zamawiałem. – To specjalność od szefowej, na koszt firmy, dla stałych klientów. – Nie sądzę bym był stałym klientem. – Ona sądzi, że pan nim jest. Zatem tak jest. Skinąłem w podzięce, lecz niezbyt miałem ochotę jeść dziwaczne zupy od nieznajomych, którzy mnie znają, a ja ich nie. To było aż nazbyt podejrzane. Przez myśl mi przeszło, że tą szefową może być moja zleceniodawczyni. Dałbym sobie łapę uciąć, że i sytuacja była mi znana, a także ta zupa. Taką samą jadłem wczoraj z rana. Czy kiedy to było. A potem pojawiła się ona, w moim mieszkaniu. Musi mnie znać, wiedziała gdzie mieszkam. Ciekawe jak długo jesteśmy wspólnikami, i jak długo zabijam dla niej ludzi? Ta zupa jest nafaszerowana narkotykami! Wyręcza się mną załatwiając swoje porachunki, pozostając czysta. Przez psychodeliczną zupę zapominam o wszystkim. Daje mi ją, by mnie naćpać, bym był posłuszny, nie myślał za dużo, i bym zapomniał. Nawet ta kelnerka wydawała mi się dziwnie znajoma, a może ona zna mnie. Wszystko było nazbyt skomplikowane, ale coś się wydarzyło. Ten wczorajszy wieczór, to, dlatego dzisiaj wstałem kompletnie trzeźwy. Jednak była to noc oczyszczająca. Tim mnie w jakiś sposób od tego uwolnił. On pewnie wie, i chce mnie od tego uratować. Ale ona nie może o tym wiedzieć. Muszę się zachowywać tak jak mam w zwyczaju to robić. Może ona uważa, że wszystko się udało i zapomniałem o wszystkim. Zupa wyglądała naprawdę apetycznie. Gdy podniosłem wzrok ona siedziała tuż przede mną. Zleceniodawczyni rzecz jasna, nie moja zupa. Moje przypuszczenia były celne, tylko cholera jasna wie na ile, i do jakiego momentu trafiłem. Miała na sobie fartuszek, czapkę, i spięte w kok włosy. Uśmiechała się niewyraźnie, ale poznałem ją, kto by nie poznał takiej laski. Ale jednak, ku swoim przypuszczeniom, musiałem zachować ostrożność. I tak mieląc żarcie w ustach i 35
gapiąc się na nią, rzecz niespodziewana, zakrztusiłem się. Oczy mi załzawiły, a sam sprawca – ziemniak – pomknął w dół przewodu pokarmowego, którego zaatakują soki trawienne, a to co później się z nim stanie, to już osobna legenda. – Smakuje? – Spytała. Czułem się trochę poirytowany jej infantylnym pytaniem. – Smakuje. – Odburknąłem. – Może być, nie takie gówna się jadło. Przypomniałem sobie historie, którą opowiadał mi Tim. Zastanawiałem się, czy byłem jednym z tych trzech jej kochasiów. Może trzyma mnie bo jej się najbardziej podobam. Dziwne. Teraz musiałem umiejętnie improwizować nietrzeźwość. – A więc, zabrałaś Tima dziś o świcie? – Zabrałam. – Czemu mnie nie obudziłaś? – Gdybym to zrobiła, padłbyś trupem. To przez tą halucynację. – Rozumiem. – Patrzyłem na nią, ale nie wydawała się zdziwiona moją świadomością. – Chcesz usłyszeć, czego się dowiedziałem? – Już mnie to tak nie interesuje, teraz jestem kimś innym. – Co z nim zrobiłaś? – Trzymam go w piwnicy tego lokalu, kiedyś tam były lochy. – Może byś go wypuściła? – A co? Seksik z nim ci się podobał? – Każdemu by się podobał, ale nie w tym rzecz. – To, właśnie w tym rzecz. – Nie rozumiem. – Widziałeś jak on wygląda, prawda? I widzisz jak ja wyglądam, nie? To wyobraź sobie, że oboje jesteśmy tak samo martwi, tylko, że ja dostałam drugą szansę – reinkarnację. Po czym on żyje jak pasożyt i czerpie moc z ludzi poprzez halucynogenny stosunek. Dlatego jesteś taki oczyszczony i zmęczony na dodatek. – To wszystko robi się coraz bardziej podejrzane. – Co masz na myśli? – Nic konkretnego, jak powiedziałaś, oczyścił, nie wzięłaś tego pod uwagę. Domyśliłem się. Tylko, co ja mam z tym wspólnego. – Nie wiem dlaczego mnie zabił, ty to wiesz, ale mi nie mów. I nie wiem co masz z tym wspólnego. Dla spokoju istnienia chcę go zabić. Nie potrafię tego wyjaśnić, to tak, jakby moje ówczesne życie było zależne od tego wydarzenia, niczym podświadomy cel. – A co w takim razie masz zamiar zrobić ze mną? Dlaczego szprycujesz mnie prochami, po których zanika mi pamięć? I dlaczego cały czas każesz mi zabijać? – Zaofiarowałeś się. Że zabijesz Tima za to, że on zabił mnie. Tylko tyle wiem, ale nie potrafię poskładać całej historii. – Tak, ale kim ja jestem w tym całym bajzlu?! Czy jestem jednym z jastrzębi? Kimś obcym? Muszę wiedzieć. B nie wiem, czy jestem żywy czy martwy! – To, że jesteś żywy, wiem. Znam tylko szczątki tej historii. Wszystko się gmatwa. Świat jest niepewny. 36
Odstawiłem łyżkę i zerkałem na nią. Stuknąłem leciutko w talerzyk, aż od środka zupy pojawiły się okręgi. Wstałem, zostawiając ją, i nim się zorientowała dokąd mnie niesie, byłem już w kuchni. Stanąłem naprzeciwko żółtawych drzwi z zieloną szybką u góry, były otwarte, a w dół prowadziły schody po których zszedłem. Dół faktycznie wyglądał jak loch, łańcuchy pordzewiałe wystawały ze ścian, a przykuta do nich skulona postać jęczała żarliwie. Miała zdewastowane ciało. Chciałem go uwolnić, ale nie zbyt miałem pomysł na to jak. Wróciłem schodami na górę. Zacząłem grzebać w szafkach i pobliskich szufladach, jakichkolwiek narzędzi pomocnych do pracy. Na ścianie wisiało na gwoździu małe dłuto, cholera jedna wie, po co było kucharką potrzebne dłuto, ale wziąłem je myśląc, że przyda się do czegokolwiek. Zleciałem z powrotem na dół, niemal wpadając na kobietę. Minę miała pełną zdziwienia, a grymas policzków dawał do zrozumienia, że jest pełna niezadowolenia. Moja szefowa, zaczęła do mnie podchodzić. Oparła mi ręce na ramionach, przez który dotyk przeszedł mnie zimny dreszcz. Uśmiechnęła się, i poczułem jak jej chude i zimne palce wbijają mi się w barki. Nastało odrętwienie, nieznośne mróweczki bólu rozbiegały się po plecach i ramionach. Miałem ochotę się wyrwać, bo kto by nie miał, a gdy już miałem to zrobić, jej pazury zaczęły rosnąć i stopniowo zagłębiać się w skórę. – Cholera, chcesz żebym dostał kurzajek albo zakażenia? Puszczaj! Wyrwałem się jakimś cudem, a paznokcie wyskoczyły z ciała z czymś w rodzaju chlupotu. Zachwiałem się, wciąż trzymałem w ręce dłuto, zastanawiając się, dlaczego go jeszcze nie użyłem. Z całym impetem zamachnąłem się i wbiłem je w prawą część jej czoła, przebijając głowę z maślaną łatwością. Niemal na wylot. Okropność. Padła na ziemię, ale dalej żyła. Podbiegłem do Tima i poklepałem go po twarzy, niepotrzebnie, bo był przytomny, tylko jakiś taki niemrawy, jakby nie jadł śniadania przez ostatnie dwa miesiące. – Ona zaraz wstanie nieźle wkurzona. Radziłbym ci się oddalić. – Popieram. – Po chwili dodając – Z tobą. – Jestem przykuty ty ośle! Idź, w kuchni znajdziesz wyjście. – Może by tak jaśniej, co? – Półka z naczyniami, za nią, idź, ja i tak nie pociągnę dłużej. – Rzewna scenka jak z jakiegoś badziewnego filmu hollywoodzkiego. – Ja lubię filmy hollywoodzkie. – Stary, jesteś popieprzony. Jak można lubić coś takiego? – Nie chcę być upierdliwy, ale szanowna pani zaraz ci zrobi z jesieni dupę średniowiecza. Odwróciłem się, i zachowując się egoistycznie, no bo najważniejszy w owym momencie był mój własny tyłek. Pobiegłem schodami w górę, wyczuwając kobietę za sobą, jej ruchy były nieco spowolnione przez małą ozdobę tkwiącą we włosach, i w głowie jednocześnie. Odszukałem wzrokiem szafkę z naczyniami, i przekląłem, chciałem się zawrócić i spytać, co mam u diabła z nią zrobić. U podnóża schodów, w moją stronę bezsprzecznie zbliżała się ona. Myśl chłopie, ale z ciebie niedomyślny chłopak, to właśnie myślenie odróżnia nas od zwierząt – próbowałem się zmusić do myślenia. Raz kozie śmierć, zacząłem przesuwać 37
szafkę, będąc narażony bezpośrednio na wzrok całej klienteli i obsługi lokalu. Za szafką był jakiś korytarz, odwróciłem się by spojrzeć czy zdołam uciec, kątem oka dostrzegając, że pani jest już na ostatnich stopniach. Jedyną rzeczą, jaka mi przychodziła do głowy było rzucenie się i wyrżniecie z całej siły w drzwi, które mając nadzieje się zamkną. I tak uczyniły, jednocześnie uderzając w kobietę, która wyglądała w pełnym świetle jak jakieś źle ucharakteryzowane zombie z tandetnych, włoskich filmów. Wbiegłem w korytarz nasłuchując głuchego dźwięku spadania ciała po schodach. Ruszyłem pośpiesznie. Korytarz był zadaszonym przejściem między dwoma budynkami. Droga poprowadziła mnie prosto pod budynek mojego mieszkania. Wszedłem do niego, ale nakierowałem swój cel do mieszkania Tima. Mieszkanie było otwarte, i wyglądało identycznie, niemal jak ostatnim razem, kiedy tu byłem, całe zatopione w słonecznym blasku przemykającym przez kolorowe szyby w drzwiach. Pamiętałem, by uważać na robactwo spadające z żyrandolu. Stawiałem kroki w stronę kuchni, podobnie jak wtedy, słyszałem brzęczenie much. Nie mogąc się powstrzymać uchyliłem nieco drzwi. Szafki, żyrandol, stół, kuchenka, śmietnik, zlew, naczynia. Wszystko wyglądało jak jedno wielkie rozkładające się mięso, identyczne jak wczoraj, w które się zatopiłem. Zwymiotowałem. Wszystko wyglądało jakby było formami żywymi, mięsne przyrządy kuchenne oblepione pomarańczową, popękaną skórą, pod którą pulsowało miękkie mięso. Pofałdowane, oddychające. Części ludzi jakby były pozatapiane w kuchennych meblach. O tym mówiła pani. On czerpie życie kosztem innych. Coś jak kanibal. Gorzej. Wyciągnąłem z kieszeni mały scyzoryk, i podszedłem do najbliższej mięsnej rzeczy. Wsadziłem w mięso ostrze. Mięso skurczyło się wokół noża, zaciskając je, wypłynęła z ranki stróżka gęstej, ciemnej krwi. Zdeformowane, rozkładające się mięso, ale żywe nad wyraz, było ohydną karykaturą ludzkiego żywota. Zastygło w bezruchu. Nie miałem odwagi odebrać nożyka. Nade mną latało stado, mgławica much. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Ostry zapach zgnilizny przenikał mój nos. Poczułem się słabo. Grube i tłuste muszyska obłaziły każdy fragment rozkładu. Byłem cały spocony. Spojrzałem na okna. Były brązowe z brudu, nie przenikalne dla żadnego obrazu. Zrobiłem kolejne kroki do tyłu, aż stanąłem w przedpokoju i zamknąłem drzwi. Usiadłem na małym stołku przy półce przed pokojowej, tyłem do drzwi frontowych. Oparłem łokcie na kolanach, a moja twarz spoczęła na dłoniach. Klamka drzwi wejściowych zaczęła się cicho poruszać. Dopiero, gdy strzeliła cicho w zamku, zwróciłem na nią uwagę. Wstałem wolno i cofałem się w stronę pokoju. Chociaż nie miałem ochoty tam wchodzić, zacząłem równo z obrotem kluczyka w drzwiach wejściowych naciskać klamkę. Byłem już w środku, w kompletnej ciemności, uchyliłem lekko drzwi, i zerkałem, kto wchodzi. Pokój był ciemny, wilgotny, chłodny, a ściany i podłoga wydawały się lepkie. Ze ścian fałdowały się kości, poukładane w sposób przypominający gigantyczną klatce piersiowej. Słyszałem kroki. Gapiłem się na strumyk światła na ciemnej podłodze, cofnąłem się o krok do tyłu. Podłoga mlaskała mi pod butami obrzydliwie. Słyszałem skrzypienie drzwi kuchni. Potrzebowałem narzędzia, obojętnie czego, i 38
przypomniałem sobie, że zostawiłem ten cholerny nożyk w mięsie. Nie miałem pojęcia, kto tam mógł się zakradać. Dotykałem lepkiej ściany, czegokolwiek, czym mógłbym obezwładnić napastnika. Macając ścianę, której lepka powłoka przypominała gęsty śluz bądź smołę. Moje opuszki palców wymacały kształt i formę inną od reszty. Zacząłem to wyciągać ze ściany. Szło opornie, z głośnym mlaskaniem odbijającym się echem po czeluści, jaka znajdowała się naokoło mnie. Gdy to wyciągnąłem i spojrzałem, kierując narzędzie pod strumyk światła, wyglądało jak olbrzymie nożyczki, z ostrzami cienkimi jak brzytwy, a rączką jak korkociąg. Zacząłem cicho podchodzić pod drzwi myśląc w jaki sposób można by użyć tego skomplikowanego urządzenia. Ale jednak najważniejszą rzeczą było to, że miałem czym zaatakować. Gdy wyszedłem poza pokój, nikogo nie było. Spojrzałem w stronę drzwi wyjściowych i dostrzegłem dłoń zawiniętą zza drzwi i łapiącą klamkę od mej strony. Wychyliła się kobieca twarz, po której ściekały stróżki krwi. W jej głowie w dalszym ciągu był wbite dłuto. Niezadowolony grymas ustąpił nerwowemu uśmiechowi. Zaczęła iść w moją stronę. Wyciągnąłem w jej stronę te dziwaczne nożyce. Przyśpieszała. Rozwarłem ostrze kręcąc korbą. Sprężyna się naprężała, dziwaczne urządzenie działało jak pułapka na myszy. Zbliżała się. Zamknąłem oczy i wysunąłem raptownie nożyce na całą długość mych ramion. Usłyszałem zgrzyt, i łamanie się kości. Otworzyłem oczy i przeciętą w połowie kobietę, której górna odcięta część, odrywała się i opadała na dywan, jak posąg. Rana były tak niesamowicie czarna, że zdawało się, że to nie krew, ale czarna otchłań. Na dywan wylewała się z niej czarna lepka smoła. Twarz rozciągała się i roztapiała. Skóra szarzała i twardniała i pękała otwierając swe ranki, niczym płatki kwiatu. Jej naskórek na palcach strzępił się jak stary pergamin. Poruszała się wolno, niemal mechanicznie. W pewnym momencie zatrzymała się i zaczęła spopielać. Narzędzie wypadło mi z dłoni. Zaczęła mnie opętywać dziwna myśl. Właśnie zabiłem człowieka. Ale jednocześnie, nie był to człowiek. Zacząłem zastanawiać się, co zrobić z martwym ciałem. Czarna smoła zaczęła nabierać czerwonej barwy, a skóra przestała przypominać kamień. Przeraziłem się. Chciałem stąd jak najszybciej uciec, ale musiałem coś zrobić z ciałem. W umyśle słyszałem śmiech. Ktoś ze mnie drwił. Miałem niepohamowaną ochotę się położyć i odespać wszystkie nieprzespane godziny z całego życia. Połykanie coraz to nowo napływającej śliny, stało się z czasem dość uciążliwą czynnością. Podszedłem do szafki w rogu przedpokoju i przetrząsałem szuflady w poszukiwaniu, czegokolwiek, czym mógłbym owinąć ciało. Znalazłem jedynie stare włóczki, buty i gazety. Coś mnie tknęło i nakazało otworzyć drzwi. Rozejrzałem się i dostrzegłem na ziemi koc, na którym siedział tamten stary dziadek. Zabrałem go do środka, rozłożyłem i zacząłem układać na nim ciało. Owijałem je, aż objętość koca została wyczerpana. Wyciągnąłem włóczkę i odciąłem nożycami kawałek nitki, którym owinąłem i go związałem. Nic z tego nie wynikało, szlag mnie trafiał, pociłem się jak najęty. Zdjąłem swój pasek do spodni i związałem nim jej nogi, na razie to musiało wystarczyć, myślałem. Oparłem się o drzwi kuchni i 39
słuchałem jazgotu skrzeczącego robactwa, brzęczenia much oraz świergotów ptaków. Obudził mnie podmuch zimnego powietrza. Słabo podniosłem głowę, czując suchość w gardle. W pomieszczeniu było ciemno. I ta czerń rozbudziła mnie. Była już noc. Pora zakopać zwłoki. Wstałem. Otworzyłem drzwi, by wpadło tu trochę powietrza i światła. Słabo podnosiłem głowę. Na korytarzu było pusto. Ciągnąłem koc szurając nim po dywanie, wyszedłem na klatkę schodową. Spod koca wypadła ręka, zatrzymałem się by wsunąć ją niepostrzeżenie, nie tyle się brzydząc, ile będąc ostrożnym. Ręka ku mojej nerwicy, za diabła nie chciała się wsunąć pod koc, musiałem draba potraktować siłą. Złapałem za jej dolną część, znaczy za nogi, i ciągnąłem nieboszczkę po posadzce. Potem ciało obijało się i podskakiwało uderzając o kanty schodów. A że schodziłem szybko, by nikt mnie nie podpatrzył. Otworzyłem drzwi wyjściowe, podpierając je starą cegiełką. Ciągnąłem dalej trupa wyprowadzając go na światłość nocy. Drzwi zaczęły się obsuwać i zamykać nim zdążyłem wyciągnąć całe ciało na chodnik. Mocno pociągnąłem, i zdążyłem przed ciosem. Rozejrzałem się wokół, zastanawiając się gdzie Tim mógł zakopać ciała. Myśląc, że nie ma to większego znaczenia, wszedłem na trawnik. Zatrzymałem się w najbardziej przyciemnionym miejscu na trawniku, gdzie najbliższa latarnia były po drugiej stronie chodnika. Stałem pod ścianą, na której nie było okien mieszkalnych, tylko przy ziemi małe, ciemne okienko od piwnicy. Nachyliłem się nad nią, i pchnąłem lekko uchylone okno, wsunąłem rękę w wilgotną, zakurzoną przestrzeń. Macałem, zastanawiając się, gdzie ja położyłem tą cholerną łopatę. Złapałem po omacku drewniany drążek. Naplułem w ręce, i metalową główkę wycelowałem w ziemię. Zacząłem ją przekopywać z coraz większą łatwością. Gdy zaimprowizowany grób dziwnie szybko i sprawnie był już wykopany, wrzuciłem do niego owinięte kocem ciało. Zacząłem z powrotem zasypywać ziemię. Gdy kończyłem, coraz bardziej byłem zdenerwowany, że ktoś mnie przyuważy na pracy. Byłem wyczerpany. Zabiłem dwa trupy. Zachciało mi się nierealnego spokoju, nudnego życia, bez dziwactw. Z czystymi łóżkami, posadą. Nawet niespecjalnie chciałem wracać do swojego mieszkania. Z samego rana, poszukam sobie pracy. By odsapnąć, wszedłem do kościoła. Był to stary gotycki kościół, z daleka wyglądający jak średniowieczne zamki anglikańskie. W środku wszystko było przestrzenne, puste i zdecydowanie w stonowanych barwach. Malowidła na przeogromnych ścianach, barokowe, realistyczne, zakrywały całą wolną powierzchnię. Było pusto, paliły się liczne świece, a przy ołtarzu, w pierwszych rzędach, siedziały modlące się zakonnice. Szedłem przed siebie, oglądając ohydnego, wymalowanego na ścianie siedmiogłowego smoka. Wszędzie wyrastały ogromne kolumny, a zaraz pod sklepieniem sufitu, rozlatywała się chyba największa chmara gołębi i innych ulicznych ptaków, jakie widziałem w życiu. Ptasie jazgoty dawały dziwnie mroczny efekt w środku nocy, w kościele. Nie było słychać nic innego. Jak człowiek się wokół siebie zaczął uważniej rozglądać, nie widział kompletnie nic innego. Obozowe sanktuarium ptaków. 40
Nim się zorientowałem, leżałem już na ziemi, i nie mogłem się podnieść. Czułem wilgoć podłogi. Słyszałem szum, dobiegający bezpośrednio z mojej głowy. Pozostałości wszystkiego rozpływało się po całym ciele, szukając schronienia. Przestałem grzać, od teraz, chciałem bezpowrotnie z tym skończyć. Ale głód, mimo iż nie dawał nic po sobie poznać powrócił w najgorszej postaci. Wiedziałem, że zaraz nadejdzie ból. I nadszedł. Mięśnie zaczęły się napinać, fale zimna zaczęły okrywać ciało. Coś mi skręcało jelita i żołądek a teraz chciało wyjść. Próbowałem zapanować nad bólem. Dreszcze zostawiały mnie w spokoju by za chwile zaatakować mnie z siłą prądu elektrycznego. Zacząłem niemal podskakiwać, lądując za każdym razem twardo na podłodze. Język stawał kołkiem. Byłem jak lodowata kłoda podskakująca na zimnej brei. Ręce zaczęły mi pulsować. Zwarłem się w sobie i oparłem się na rękach, klęcząc jednocześnie, a rzygi same wypływały z moich ust. Gorzki, ostry smak. Teraz ciało rozpaliło się całe. Lodowate sople roztapiały się na moim czole. Poczułem uścisk w płucach, jak po długim biegu. Znów padłem. Piana sączyła mi się z kącików ust, a z nosa ściekała ciepła krew. Byłem zły, ale też przestraszony, bo nie rozumiałem powodów.. Popuściłem. Zatrucie pokarmowe, rzadka sraczka. Nie miałem siły się ruszyć. Obudziłem się po kilkunastu godzinach głębokiego snu. Leżałem w jakiejś szpitalnej sali, naokoło mnie stało kilku lekarzy, policja, zakonnica. Po chwili zorientowałem się, że mam na sobie czyste ubranie. Oparłem się pod ścianą, zaciągając na siebie kołdrę. – Siostra znalazła pana konającego, przestraszona, zadzwoniła po policję. Wygląda pan już lepiej. Zrobiliśmy panu test na środki odurzające. Jest pan narkomanem. Grozi panu kilka lat, albo leczenie psychiatryczne. Sąd zdecyduje o pana niepoczytalności. W liście wykroczeń jest między innymi dzikie lokatorstwo, zdemolowanie sklepu spożywczego podczas remontu, zakłócanie ciszy nocnej grą na instrumencie, napastowanie dziewczynki, morderstwo trzech mężczyzn i własnej żony. – Nie jestem szaleńcem. Czy inaczej byłbym świadom tego, że nim jestem? – Co proszę? Chcą mnie wrobić, ale ja się nie dam. Miałem jeden mały dowód, przeciwko nim. Kilka ślimaków w moim pokrowcu po saksofonie. *** Opole, 2005
41
TAKSIARZ
42
Nad kierownicą stał mały zabrudzony budzik. Nieubłagane minuty ciągnęły się w nieskończoność. Billy złapał oburącz kierownicę i zaczął w nią pukać palcami zniecierpliwiony. Włączył światło nad lusterkiem. Oślepiony błyskiem, ścisnął powieki i wyłączył je. Wyjrzał za okno w drzwiach zaglądając czy ktoś nie wychodzi pijany z baru i nie potrzebuje podwózki. Patrzył też w stronę przystanku autobusowego, łudząc się, że będzie mógł komuś odebrać spóźnionego klienta, albo kogoś z burżujskim nawykiem, wolącym akurat jeździć taksówkami. No i została jeszcze nocna kawiarnia dla dobrze ubranych gości, która to został przed momentem otwarta. Billy przez chwile obserwował dwie postacie rozmawiające przy drzwiach. Szefa kawiarni znał, ten drugi to chyba nowy pracownik. Ulicę wypełniły dźwięki saksofonu dobiegające z „Freaks of Nature”. Wyciąga paczkę z kieszeni na piersi i z żalem uznaje, że jest pusta. Ciska opakowaniem przez okno. Po cholerę schował puste pudełko? – Pytał sam siebie – Dla komfortu psychicznego? Nie mając zbyt wielu alternatyw, wygrzebuje z popielniczki największego niedopałka, jakiego udaje mu się znaleźć. By wyciągnąć zapałki z tylnej kieszeni, musiał wykonać skomplikowany manewr polegający na podnoszeniu dupska. Pociągnął dwa razy i wyrzucił peta przez okno, posyłając zaraz za nim soczysta flegmę w ramach podziękowania za niesmak w ustach. Ta akcja nie była tego warta. Pośród radiowych szumów wyszukał jakąś muzyczkę. Skulił się z zimna zastanawiając się, dlaczego ci, którzy zabijają pandy dostają karę śmierci. Przynajmniej coś dostają. Jemu zostaje gnicie w deszczu i zimnie. Mógł oczywiście przynajmniej się cieszyć, że nie kapie mu na głowę, ale niestety, dach przeciekał akurat w miejscu kierowcy. Chciał zaliczyć dziś jednego klienta, tylko jednego, by miał na ten fundament, bez którego nie idzie się obejść w społeczeństwie, czyli papierosy, kawę i srajtaśmę. W milczeniu obserwował każdą osobę, która znajdowała się na ulicy, lecz jedyne, co one mu dawały, to nadzieję. Problemy zaczęły się, kiedy Billy zaczął telepać się z zimna. Nawet przekląć mu się już nie chciało. Gdy jego wyciekający śluz zaczął zamarzać, zdobył się na odwagę, włączył silnik i rozświetlił kawałek ulicy przed sobą. Silnik zaczął się nagrzewać, a jak silnik się nagrzewa to i wnętrze się nagrzewa, jednocześnie akumulator słabnie, benzyna się spala i prowadzi to do kolejnych problemów. Grunt, to by nie tracić nadziei. Porada na całe życie. To była ostatnia rada ojca Billego, przed tym jak zginął śmiercią tragiczną. Udusił się pestką winogrona. Niebo zagrzmiało, że aż samochód podskoczył. Poczuł na ciele gęsią skórkę jakby powiało chłodem. Ogrzewanie w niczym nie pomagało. – „Rzucili spojrzenie w głąb studni: i oto wyziera mi ze studni przemierzły chichot.” – Głos był przytłumiony. Bill podniósł wzrok i nie podnosząc głowy rozejrzał się wokół, spoglądając na zewnątrz. Ale głos dobiegł z wnętrza samochodu. Billy nerwowo przełknął ślinę. Głos znikąd zaśmiał się ponownie. Teraz go miał. Obok niego, pod siedzeniem leżała cudza podręczna torba. 43
Wyciągnął w jej stronę skostniałe dłonie i wsunął ostrożnie dłoń do wewnątrz. Wzdrygnął się, gdy jego natknęły się na coś zimnego i wilgotnego. – O!… – Witaj pielgrzymie. – Odpowiedział głos. Z torby wysunęła się głowa. Prawdziwa, brodata, odcięta, żyjąca i mówiąca głowa. – …Burbon. – Dokończył taksówkarz. Próbował zignorować to, co widział i zachować całkowity spokój. Mogła to być albo halucynacja, albo ktoś w tej chwili stał nieopodal i robił sobie z niego jaja. Zdarzało się to już wcześniej. – To nie Bourbon, tylko Nietzsche. – Wolę Bourbon. – Bill z powrotem zapiął torbę, mimo jej protestów i ostrych zębów. Odkręcił butelkę i pociągnął spory łyk, rozpalając ogień swojej pewności siebie. Zakręcił butelkę i wsadził do schowka przy kierownicy. Rozejrzał się dookoła czy ktoś nie łazi po ulicy. Rozsunął zamek w torbie. Strup na całej powierzchni połyskiwał lekko. Cięcie było idealne i równe. Ktokolwiek to zrobił, to na pewno nie nożyczkami do papieru. – Skąd się wziąłeś w mojej taksówce? I kim jesteś do cholery? – Moja żona mnie tu zostawiła, uprzednio odpierdalając mi łeb. – Dlaczego akurat do mojego wozu? – Miałeś otwarte drzwi. – Kurwa, to dlatego tak pizgało. Ale dlaczego akurat samochód, a nie sklep, śmietnik, posterunek, dom opieki społecznej… Co ja u cholery mam teraz z tobą zrobić? – Nakarmić mnie? Pogłaskać po główce? – Daruj sobie. Zresztą jestem spłukany. – To się ciesz, ta pizda, która mnie tak urządziła, nie pozwoliła mi nawet tego. – Co się stało z resztą twojego ciała? – Pewnie żona je pokroiła i wyrzuciła do kontenera na ubrania, tak jak mi się wielokrotnie odgrażała. – Ciekawe gdzie wyrzuciła ubrania. Co żeś jej zrobił, że tak cię urządziła? – O jeden raz za dużo zapomniałem umyć ręce po sikaniu. – Teraz już nie musisz myć rąk. Sikać. Spójrz na to z tej strony. – Z innej nie mogę. Musisz mi pomóc. – Ale zauważ, że to raczej niespotykane by głowa odcięta nadal żyła. – Mama zawsze mi mówiła, że jestem wyjątkowy. Billy zapalił silnik i ruszył przed siebie. Kot leżący na ulicy był zmuszony z niej zejść. Rozbudzony przez obłąkany warkot silnika, zerwał się pośpiesznie i miaucząc rzucił się na kubły stojące na chodniku. Rozwalił je i wyrżnął w glebę. – I kto to mówi, że kot zawsze ląduje na czterech łapach. Może ten jest chory? – Nie żyj w niepewności, wykonaj test na wściekliznę. – Billy przystanął, nie gasząc silnika. – To będzie cholernie długo i ciężka noc. – Zagaił taksiarz od niechcenia. Wziął kilka głębokich oddechów, po czym się zorientował, że znów marznie. Gdy ktoś zapukał w szybę, Bill podskoczył ze stłumionym krzykiem na ustach. Pierwsze, co zobaczył to rozchylające się wstrętne, szare usta próbujące 44
naśladować ludzką mowę. Jego obskurny garnitur i melonik na głowie go zmylił. Rozchylił okno, jednocześnie zrzucając torbę pod fotel. – Tak, słucham? – Spytał Billy mężczyznę w meloniku. – Wie pan gdzie jest może Good Morning Street 12? – Oczywiście, musi pan iść drogą… – Czyli co, pan nie pracuje? – Oczywiście, że pracuję. Myślałem tylko… – Wziąłem dwie kawy w nadziei, że pan weźmie jedną. – Mężczyzna wyprostował się i zdjął z dachu wozu dwa styropianowe kubki z wrzącym napojem. Przyjął go dziękując i zaczął grzać silnik lekko zmieszany zachowaniem obcego w dodatku o pierwszej w nocy. Billy rozgrzewał silnik. Klient podrzucił granatowy neseser na siedzenie, usiadł obok niego i zatrzasnął drzwi. Taksiarz spojrzał w lusterko zaglądając w twarz klienta. – Możemy jechać? – Spytał Bill. Klient podniósł nieco głowę i odparł – Tak, oczywiście. – Taksiarz zwolnił sprzęgło i ruszyli uliczką wyjeżdżając ze skrzyżowania. Gdy przemknęli przez nią wyjechali na główną ulicę rozświetloną przez neony i witryny sklepowe. Klient pijąc kawę, obserwował mijający obraz za oknem. Kierowca udawał zaaferowanego drogą przed sobą. Co chwilę zerkał na klienta. Jechał wolno i ostrożnie, aby nie uronić ani jednej kropli kawy. Klient przesunął się trochę bardziej na środek tylnego siedzenia. – Smakuje panu kawa? – Spytał klient po dłuższej chwili rozpruwając na atomy ciszę, nieznacznie nachylając się przez przednie siedzenie niby czegoś szukając. – Co? A jeszcze nie próbowałem, wypiję jak pana dowiozę na miejsce. – Czy ma pan może swoją wizytówkę? Chciałbym ją mieć w przypadku, gdybym potrzebował jakiejś taksówki. – Chyba tak. Już dawno nikt mnie nie prosił o coś takiego. – Taksówkarz zaczął przeczesywać poszczególne kieszenie swoich spodni, potem koszuli pod swetrem i kurtki. Znalazł powyginane pudełeczko, wyglądające jak mini papierośnica. – Częstuj się pan. – Wyciągnął rękę do tyłu, i gdy poczuł, że klient wyciągnął jedną, zabrał rękę, i schował je z powrotem do kieszeni. – A pan, jeśli można spytać, czym się zajmuje? – Spytał taksiarz. – Billy Banana. Najbardziej parszywa taksówka w całym Nowym Jorku. – Zamilkł i po chwili dodał. – Milutkie. – Dziękuje. – W czasach, kiedy Billy wyrabiał tą wizytówkę był roześmianym młodzieńcem, uważającym ten tekst za dobry chwyt marketingowy, a samo prowadzenie taksówki za interes za żyłę złota. – Przepraszam, że panu przerwałem, o co pan pytał? – Czym się pan zajmuje panie… – Trevor Carr. Dam panu swoją… Chwileczkę. – Zaczął grzebać po kieszeniach. – Proszę się nie kłopotać. – Nie, zaraz znajdę. Kto wie, kiedy przyda się człowiekowi dobry adwokat. 45
– Jest pan prawnikiem? – Spytał zaglądając w boczne lusterko. – Dokładnie. – Odpowiedział wyciągając rękę do przodu. Bill wziął ją i od razu przeczytał zawarty na niej napis. „Trevor Carr: Najbardziej upierdliwy adwokat w całym nowym Jorku”. – Billy uśmiechnął się. I oparł wizytówkę o budzik. Przytaknął i zaczął zwalniać. – Dojechaliśmy. – Taksówkarz zaparkował na chodniku. Klient zaczął się zbierać. – Ile się należy za kurs? Billy spojrzał na licznik i odczytał liczbę. – 12, 50 Klient wyciągnął portfel i wręczył taksiarzowi dwudziestkę. – Proszę zachować resztę. Jak znam życie, pewnie gówno tu zarabiasz? Klient zaczął odchodzić, krzycząc jeszcze. – Nie wszyscy prawnicy to złodzieje! – Postaram się zapamiętać! – Zasunął okno. Cofnął kawałek, chowając wizytówkę prawnika do tylnej kieszeni spodni. Podniósł kubek z kawą, jeszcze gorącą, i pociągnął łyk. Odstawił go i podniósł torbę leżącą pod siedzeniem. Postawił na siedzeniu i otworzył. Głowa patrzyła na niego niczym w zastanowieniu. Billy uśmiechnął się. – Co za zwariowana noc. – Powiedział. – Noooo… – Odpowiedziała mu. – Gdzie teraz? – A co ty się mnie pytasz? – Wiesz gdzie można zarobić. Wiesz gdzie jesteśmy? – Wiem. Nie jestem głuchy. Wycofaj wóz i jedź na stację benzynowej. – Po co? – Może złapiemy kogoś, komu spieprzył się samochód. – Niezła myśl. Billy raptownie wycofał samochód i usłyszał łoskot. Odwrócił się do tyłu sprawdzając czy czegoś nie potrącił. Zapalił lampkę i zobaczył leżący na podłodze neseser. Podniósł go i obejrzał z każdej strony. – To pewnie tego prawnika. – Spojrzał na budynek, do którego wszedł. Wszystkie okna były w nim pogaszone. – Sądzisz, że powinienem na niego zaczekać aż się zorientuje, że ją zostawił? – Nie wiem. Ma twój numer, może zadzwoni jutro. Billy schował neseser pod kierownicę i wjechał na ulicę. Zmierzał do dużego świecącego obiektu. Zaparkował na parkingu nieopodal, tak by światło wypełniało wnętrze samochodu. Zgasił silnik i zaglądał za potencjalnym klientem. Na dachu rozświetlił się napis „Taxi”. Torbę z głową ponownie schował pod siedzenie. Podniósł kartonowy kubek i wziął kolejny pobudzający łyk kawy. Nikt się nie zatrzymywał na postój. Zaczęło się mozolne czekanie. Billy wypił to, co nazywają łykiem ostatniej nadziei. Dalej już były tylko fusy. Dno. Miał nadzieje, że ciepło kawy utrzyma się w organizmie wystarczająco długo, by złapać kolejnego klienta. No, miał jeszcze butelkę burbona. Sięgnął po 46
nią do torby. Głowa schowana w niej zachowywała się jak martwa. Billy uśmiechnął się głupio i krzywo rozdziawiając japę. – Idiota. Twój ojciec był chyba takim samym nieudacznikiem jak i ty. Złe geny człowieku. – Te debilne nazwisko sam sobie je wymyśliłeś? – Zamknij mordę, bo ci zaraz po niej przyłożę. Dobrze, że masz tylko ją, przynajmniej nie mam dylematu czy skopać ci dupę, czy walić po mordzie. – Tak, jasne, dalej, bij mnie. No przyłóż biednemu kalece. – Zamknij gębę. Ktoś zastukał w okno. Taksiarzowi aż serce podskoczyło. Spojrzał za szybę, ale nikogo nie zauważył. Włączył radio, z którego popłynęły dźwięki jakiejś nudziarskiej symfonii. Tylne drzwi się zatrzasnęły. Billy podskoczył, zapalił światło i odwrócił się do tyłu. Na tylne siedzenie rozsiadł się wysoki mężczyzna w płaszczu, z długimi czarnymi włosami uniemożliwiającymi dostrzeżenia czegokolwiek. Mężczyzna podał kierowcy karteczkę. Taksiarz odczytał adres na niej zawarty i zapalił silnik. Wyjechał w kierunku przeciwnym, do którego przyjechał zastanawiając się czy jego pasażer jest obcokrajowcem. Zatrzymał się wzdłuż parku rozpościerającego się po obu stronach, zaglądając za znakami drogowymi oznaczającymi ulicę. Okrążył rondo i podjechał pod numer 26 ulicy Rolling Stones. Zapalił światło, odczytując na głos cenę kursu. Klient otworzył ciemne oczy. Sięgnął ręką w głąb płaszcza i wyciągnął z niego poobdzierany skórzany portfel. Wręczył trzy dychy taksiarzowi, dając znak, żeby zachował resztę, po czym wysiadł. – Kurde. Co to było? Jakby dołożyć mu miecz, wyglądałby jak rycerz, czy coś w tym stylu. Może z więzienia uciekł. – Z tego, co słyszałem, nie był zbyt rozmowny. – Odpowiedział przytłumiony głos – Dobrze słyszałeś. Noc jest pełna dziwów. – To, dlaczego pracujesz w nocy? – Bo w dzień śpię. – A nie mógłbyś spać w nocy? – Pracuję przecież. Billy schylił się pod siedzenie. Rozpiął nieznacznie torbę i wsadził w nią rękę szukając butelki z alkoholem. Coś trzasnęło i Bill poczuł piekący ból. Wyciągnął pospiesznie obydwa bolące palce i ścisnął je drugą dłonią. – Na cholerę żeś to zrobił! – Jestem po prostu ostrożny. – Przecież cię nie zgwałcę! – Więc czemu się skradasz? – Szukam cholernej butelki! Taksiarz rozprostowywał i zaginał oba palce. Złapał torbę za uchwyt i podrzucił ją na siedzenie. Z wnętrza dobiegł jęk. – Zamknij już się. – Wtedy jego wzrok utkwił na butelce schowanej w schowku, przy kierownicy. Odkręcił korek zębami, wypluł go w twarz leżącej w 47
niej głowy i zaczął opróżniać ją, zbliżając się do rychłego końca wszechrzeczy. Panowała cisza. Ktoś jednak musiał ją umiejętnie przerwać. – Co robimy teraz? – Jest wpół do drugiej. Poczekamy na jeszcze jednego klienta. Wraz z ostatnim łykiem zakończył nocną zmianę. Odpalił silnik i zjechał z chodnika. Wjechał pomiędzy kakofonię klaksonów, wolno zbliżając się nad Zatokę Trędowatych, osiedle, na którym mieszkał. Definitywnie trzeba było być głupcem, pijakiem, biedakiem, albo taksówkarzem, by mieszkać w takim miejscu jak to. Billy był tym wszystkim na raz. Na osiedlu wszystko było wyżarte przez ciemność. Wydawało się, że nikt tu nie mieszka, ale jednak mieszkali. Czaili się we wszystkich klatkach schodowych, pod latarniami, nawet między źdźbłami trawy. Czekali, by tylko napaść na bezbronna ofiarę. Wjechał między stare budynki. Nieopodal biło mdłe światło od małego kiosku na rogu. Rozglądał się za jakimś otwartym sklepem. Jedynie światło apteki zachęcało do wejścia. Podjechał pod nią, zgasił silnik i wyszedł. Wszedł do oślepiającego bielą miejsca. Podszedł do okienka i nachylił się. – Ej ty mała pluskwo w okularach. – Stary aptekarz powstał niepewnie z groźną miną. – Czego, dupowaty, nędzny taksówkarzu. – Daj mi coś na ból głowy i tabletki kofeinowe. – Masz ukończone osiemnaście lat? – Czy ja, kurwa, wyglądam na nieletniego z tym zarostem? – Muszę mieć pewność. – Mogę ci pokazać moją zarośniętą dupę. Po wyjściu z apteki wrócił do samochodu. – Co tu u licha tak śmierdzi? – To chyba ja. – Odpowiedział przytłumiony głos. – Chyba zaczynam gnić. Głowa była cała sina. – I co ja do cholery mam teraz z tobą zrobić? – Nie wiem Bill. Wyciągnął wszystko z wozu i zamknął drzwi na klucz. Zatoka trędowatych to miejsce, gdzie i w dzień i w nocy, należy uważać, na własne uzębienie oraz na co się wdeptuje. Oraz czy nie wdeptuje się na własne uzębienie. Bill wszedł w jedną z kamieniczek i nadepnął na stary ręcznik zastępujący wycieraczkę. Wyciągnął klucz do mieszkania i palcami szukał wypukłości na drzwiach. Usłyszał za sobą skrzypienie, a gdy się odwrócił, dostrzegł podglądającego go sąsiada. Posłał mu gniewne spojrzenie i zaczął dalej grzebać przy zamku. Wewnątrz zapalił światło i przekręcił klucz. Ściągnął buty, nie używając rąk i wszedł do pokoju rzucając torby na stół. W kuchni wysypał na lodówkę zawartość kieszeni. Z niej wyciągnął coś, co jeszcze nadawało się do jedzenia. Z szafki wyciągnął kubek, kawę i cukier i sporządził z nich wiadomą kompilację. Czekał, zaglądał za okno w dół ulicy. Zauważył postać mijającą jego taksówkę. Weszła między dwie kamieniczki. Po 48
chwili dostrzegł wyłaniającą się spomiędzy zaułków prostytutkę. Momentalnie odszedł od okna. Raz by go nie kusiło, dwa by tu nie przyszła. Czajnik zaczął pierdzieć parą. Zgasił ogień, wziął uchwyt przez ręczniczek i zalał kawę. Po całej okolicy rozległ się przeraźliwy krzyk, przez który rozlał wrzątek, na szczęście się nie parząc. Spróbował jeszcze raz. Ręka mu dygotała. Gdy zalał, odstawił czajnik, czując chwilową ulgę. Podszedł do okna i spojrzał w miejsce, w którym przechadzała się wcześniej prostytutka. Jedyne, co dostrzegł, to nogi wyłaniające się z ciemnego zaułka. Billy poczuł się niekomfortowo. Z zaułka wyszła kolejna postać. Billy gapił się na nią jak zahipnotyzowany, ostrożnie wycofując, by nikt przypadkiem go nie zauważył. Stanął przed stolikiem, podniósł kawę, nie kłopocząc się tym, że jest porozlewane i może porozlewać jeszcze bardziej. Wrócił do pokoju, położył kawę obok torby na stole i włączył radio, które rozświetliło nieznacznie pokój. Wystarczająco by wytworzyć pewnego rodzaju nastrój. Z radia leciał nadawany na okrągło najnowszy przebój Beatlesów „Hard day’s night”. Nim wypił kawę do końca, słychać było syreny policyjne i karetkę pogotowia. Przypomniał sobie o czarnej teczce pozostawionej w samochodzie. Zastanawiał się, co jest w środku i czy Trevor się po nią zgłosi. Z czystej ciekawości podszedł do okna w kuchni. Na ulicy zaczęło sukcesywnie przybywać gapiów. Zabawiali najdłużej bezrobotni, ale nawet oni byli przeganiani przez dzielnych policjantów. Głównie tych z drogówki. Mimo licznych świateł, nogi wciąż pozostawały w mroku. Billy pociągnął ostatni łyk kawy, która powaliłaby konia, i słodkiej, że od jednego kubka można było dostać cukrzycy. Nadzwyczaj donośny i niezwykle nieoczekiwany grzmot dobiegł z czeluści korytarza. Billy odstawił kubek i podszedł cicho w ciemności do drzwi wejściowych. Potknął się o własny but pałętający się po podłodze i bezwładnie runął na drzwi. Coś na korytarzu zajazgotało. Słychać było turlanie się jakiegoś przedmiotu. Ten, który przechodził obok jego drzwi zdecydowanie wystraszył się hałasu. – Gówno widać. – Burknął sam do siebie patrząc przez wizjer. Odsunął się od drzwi, a gdy spojrzał jeszcze raz, zobaczył wykrzywioną mordę kogoś próbującego z drugiej strony zajrzeć do środka. Gdy niczego nie zobaczył, przystawił ucho i zaczął nasłuchiwać: – Co za dziwaczne zachowanie. Tych ludzi z tego budynku powinni zabierać pod specjalną obserwacje w zakładzie dla obłąkanych. Tutaj chyba wszyscy z lekka są troszkę jebnięci. Gdy tylko postać się odsunęła, zaraz za nią pojawił się podglądający go wcześniej sąsiad. Billy wrócił do pokoju. Zgasił szumiące radio. Usiadł i zaczął wsłuchując się w ciszę. – It was a hard day’s night. – Rozległ się niski, głęboki i szorstki głos dochodzący znikąd. – Co to kurwa było? – Bill spojrzał na torbę. – Wyjątkowo chujowe żarty się ciebie trzymają. – Powiedział Bill. 49
– Nie lubisz wisielczego humoru. – Zaraz sam zawiśniesz. – Gdyby było jeszcze za co mnie powiesić. – Byłoby za te chujowe dowcipy właśnie. – Chodziło mi o szyję. Bill zrzucił torbę na ziemię. Głowa wewnątrz krzyknęła w przestrachu. – I moje dowcipy są niby chujowe? – Odpowiedziała – Zamknij się, próbuję myśleć. – Ach, przepraszam, przeszkadzam ci w myśleniu. Rozumiem, wszystko rozumiem. – Wiem, co masz na myśli. Nie przeciągaj struny. – Oczywiście babuniu. Obydwoje zamilkli, a okolica zaczęła się robić szaro niebieska, ustępując smolistej nocy. Billy siorbnął napój ze szklanki. – Pijesz jak świnia. – Odezwał się znów głos. – Jestem u siebie. – Fakt. Ale to nie znaczy, że masz w dalszym ciągu siorbać jak świnia. Billy nachylił się nad torbą, i wylał na twarz wszystko, co miał w kubku, zasuwając torbę. – Proszę. Będę już grzeczny. Obiecuję. – Mówił bulgocząc. Billy ukradkiem zerknął na zegarek, który pokazywał piętnaście po szóstej. – Nigdzie nie odchodź. Idę do kiosku. Zszedł na dół witając westchnieniem poranek. – Jest już dzisiejszy dziennik miejski? Kobiecina wykrakała przytakująco, podając mu gazetę. Przyglądał się jej, zauważając podobieństwo do aptekarza. Wyciągając drobne usłyszał: – Ej, Spójrz! – Wskazała palcem na coś i Billy się odwrócił. Jego oczy zostały zaatakowane błyskiem flesza aparatu. Kiedy odzyskał wzrok, nikogo nie było. Zdezorientowanie zaczęło przeradzać się stopniowo w złość. Gdy odwrócił się w stronę sprzedawczyni w kiosku, przed jego nosem drewniane żaluzje zatrzasnęły się z hukiem. – Co to do jasnej cholery ma być? Billy zaczął łomotać w nie pięścią, a te podskakiwały pod każdym ciosem. – Zamknięte – krzyknęła ze środka kobieta. – Jak to, kurwa zamknięte? – Byłam na nocnej zmianie. – Po cholerę w nocy otwierać kiosk. – Odpowiedziała mu tylko cisza. – Ej, co jest? Billy zaklął soczyście. Po chwili ponownie, ale słowa nie dawały mu już jakiejkolwiek satysfakcji. Kopnął w blachę pod okienkiem. Jednak Billego zabolało to bardziej, niż kiosk. Zrobił krok w tył i coś opadło mu na lewe ramię. Spojrzał, mając nadzieję, że to nie ptasie gówno. Niestety. Odchylił głowę w stronę nieba i krzyknął: – Kiedyś się na was zemszczę! I to podwójnie! Ha! 50
Odszedł trzymając gazetę nad głową w razie kolejnej napaści. Przed swoimi drzwiami, poczuł na plecach czyjś wzrok. Zerknął do tyłu z najbardziej wrogo nastawioną miną na jaką tylko mógł się zdobyć. Chyba podziałało, bo tamten schował się do środka zatrzaskując drzwi. Nim wrócił pokoju, usłyszał dzwonek do drzwi, którego nie sposób było zignorować. Billy rozsunął zamek torby. – Ktoś przyszedł, odezwij się choćby słowem, a będziesz bardziej martwy niż jesteś. Kapewu? – To by było coś. Dzwonienie i pukanie do drzwi na przemian, stawało się coraz bardziej natarczywe. – Halo? – Spytała karykaturalna postać po drugiej stronie. Billy podchodząc znowu ponownie do drzwi, potknął się o fałd chodnika i runął na nie całym ciałem. W locie chwycił ścienną półkę, która nie wytrzymała presji i runęła na ziemię. – A! Słyszałem cię! Otwieraj. – Powiedział drwiącym głosem i zwycięskim zarazem. Billy wstał chwytając się za tył bolącej głowy i otworzył nieznajomemu. Obcy uśmiechał się jak dostawca pizzy czekający na soczysty napiwek. Zamiast pizzy pokazał Billemu odznakę. Jego sposób wyrażania się przypominał bardziej świadka jechowego wciskającego na chama swoje zasrane ulotki – Mam nadzieję, że nie obudziłem. – O co chodzi? Źle zaparkowałem? – Muszę zadać panu kilka rutynowych pytań? Nie zajmę dużo czasu. Złym parkowaniem zajmiemy się później. – Nim się zorientował, gliniarz był już w jego mieszkaniu. – Chodzi mi o morderstwo. – Nikogo nie zabiłem. Jeszcze. – Nie czytał pan dzisiejszej gazety? – Jeszcze nie zdążyłem. – Ale gazetę pan kupił i chyba spojrzał na pierwszą stronę. – To nie było pytanie. – Skąd pan wie, że kupiłem gazetę? – Em, widziałem pana jak odchodził pan od kiosku. Tak czy inaczej. Znaleźliśmy dwa uduszone ciała. Gdzie pan był dzisiejszej nocy, między godziną czwartą a piątą? – O czwartej jeszcze w pracy. Przewiozłem tej nocy dwoje klientów, potem poszedłem do apteki, no i wróciłem do domu. – Może pan podać rysopis? Albo nazwiska? Cokolwiek? Na przykład kawę? – Nie mam już. – Bill od razu podał nazwisko pierwszego i rysopis drugiego pasażera. – Co pan robił około piątej nad ranem? – Wtedy wróciłem do domu. Słyszałem krzyk kobiety. – Spał pan? – Nie. Słuchałem radia i piłem kawę. 51
Gliniarz przytaknął głową w skupieniu. Jego wyraz twarzy zupełnie się zmienił. Zaczął grzebać w kieszeniach i wyciągnął dwa zgięte w pół zdjęcia. Podał je taksówkarzowi. Jedno z nich przedstawiało adwokata pijącego piwo z jakimiś typami, których nie znał. Drugie było zrobione dzisiaj. Przedstawiało adwokata leżącego w kałuży krwi. Wokół szyi miał czerwoną szramę. Billy wzdrygnął się. – To ten adwokat. – Rozmawialiście państwo o czymś. Może zwierzył się z czegoś, nawet nie istotnego. Billy podumał chwilę w zastanowieniu. – Postawił mi kawę. Nie rozmawiałem z nim za wiele. Wymieniliśmy się wizytówkami. –Billemu przed oczami stanął neseser, jednak nie miał zamiaru o nim wspominać. – Domyślam się, że przez nią mnie namierzyliście. Policjant uśmiechnął się i zacytował. – Najgorszy taksówkarz w całym Nowym Jorku. Billy poczuł, że powinien się uśmiechnąć. I tak też zrobił. – Tym razem nie dam panu mandatu, mimo, że się panu należy. To w zamian, za najście i zabranie czasu. – Policjant wstał. Billy również, dziękując przy okazji. – Nie ma, za co. – Odpowiedział. Po czym podziękował dodatkowo. Gliniarz spoglądał na torbę leżącą pod stołem. Billy próbował nie panikować. – Coś się stało? – Gliniarz spojrzał na niego i ponownie na torbę. – Nie, nic. W porządku. Nie zawracam już panu głowy. – Billy odprowadził gliniarza do drzwi. Nim odszedł, wyciągnął z kieszeni wizytówkę i wręczył ją taksówkarzowi. – To w razie czego. – Wziął ją i otworzył gliniarzowi drzwi. Wychodząc zerknął na drzwi obserwującego ich sąsiada naprzeciwko. – To jakiś świr. Proszę nie zwracać na niego uwagi. Policjant podszedł do jego drzwi i zaczął zaglądać przed wizjer podobnie jak to robił przed drzwiami Billego. Uśmiechnął się i odszedł w dół schodów, przystanął na pierwszym stopniu i czekał. Billy zamknął swoje drzwi i podglądał całe zajście. W najmniej oczekiwanej chwili rzucił się na drzwi. Po całej kamieniczce przeszedł wstrząs. Nawet za zamkniętymi drzwiami Bill usłyszał stłumiony krzyk przerażonego sąsiada i oddalający się śmiech policjanta. Po powrocie do pokoju wziął gazetę i pół głosem przeczytał nagłówek. „Dusiciel w Zatoce Trędowatych.” Po lewej stronie od nagłówka było zdjęcie nóg prostytutki, a pod nim znajome już mu zdjęcie uduszonego adwokaciny. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się czy jest możliwe, by w tak krótkim czasie wiadomość została napisana, sporządzona i opublikowana w prasie. Mogła to być manipulacja w którą został wciągnięty. Wyciągnął z kieszeni wizytówkę, którą dał mu gliniarz i odszukał tą, którą ofiarował mu adwokat. Porównał je wraz ze swoją. Bez wątpienia były robione w tym samym miejscu. Billy zerwał się z siedzenia: – Zaraz wracam, popilnuj za ten czas domu. – Jasne, wszystko, czego sobie zażyczysz, może jeszcze mam przynieść gazetę? – Nie trzeba, już mam. 52
Drzwi się zatrzasnęły. Słychać było szybkie zbieganie po schodach. Potem nastała chwila nieustannej, niepohamowanej ciszy. Od strony kuchni z uchylonego okna, wlatywały liczne przekleństwa i łomoty, jakich dokonywał taksiarz, siejąc spustoszenie. Przez kilka sekund było cicho. Kroki dochodzące z klatki schodowej były coraz głośniejsze. Aż nastał grzmot. Przed zamknięciem drzwi, krzyknął: – Spierdalaj jebany szpiclu do siebie, bo inaczej dobiorę ci się do dupy! I to dosłownie! W dłoni trzymał czarną teczkę. Zamknął drzwi, a zamek przekręcił niezliczoną ilością razy. Znów o coś walnął. Definitywnie miał już dość spisku przedmiotów martwych przeciw niemu. – Nie właźcie mi w drogę, jeśli nie chcecie poznać złośliwości przedmiotów żywych w stosunku do martwych. – Billy walnął teczką o stół. Schylił się po torbę, z której wyciągnął za kudły głowę wciąż ubrudzoną kawą. Postawił ją pionowo na blacie stołu. Oczy zamrugały w niedowierzaniu, pozbywając się w ten sposób resztek kawy pozostałej na rzęsach. – Znasz kod do tej teczki? – Jasne, cale mnóstwo. – To dawaj. – Chyba nie zrozumiałeś… – Głowa westchnęła, nie mając zamiaru kończyć zdania. – A co jeśli po brzegi jest wypchana pieniędzmi, a ja nie mogę się do nich dobrać? – Czekaj na rozwój wypadków. Kłopoty same cię znajdą. – Masz ochotę na kawę? – Spytał Bill odpalając papierosa. – Nie dziękuję, mam jej tu całkiem sporo. Taksówkarz postanowił wyjść na miasto. Wziął ze sobą głowę, i zszedł wolno po schodach. Ze skrzynki pocztowej wyciągnął nic nieznaczącą pocztówkę. Była na niej czarno – biała mapa, wyraźnie doklejona na kartkę, pod którą nic nie było. Był to fragment okolicy, którą dobrze znał. Odwrócił kartkę i przeczytał napis „spotkajmy się w dziś o ósmej, w miejscu zaznaczonym na mapce. Przynieś walizkę. Brzuchomówca.” Billy odwrócił kartkę i przyjrzał się dokładniej. Faktycznie, jedno z miejsc było oznaczone małą, czerwoną kropką. Wszedł do swojej taksówki, i odpalił gruchota. Zaczynało się coś dziać. Miał cel. Mimo, że wszystko to przypominało treść niezbyt wyszukanego kryminału. Wjechał na zatłoczoną ulicę, pełnej smogu, rozbieganych ludzi i niemiłosiernie piszczących samochodów. Jechał w stronę punktu oznaczonego na mapce, chcąc się rozeznać, co to właściwie za miejsce. Znalezienie adresu zajęło mu pół godziny. Kiedy znalazł się na miejscu, wszedł do środka. Sam. Pod wskazanym na mapce adresem mieścił się mały klub ze sceną na której rozgrzewał się kabaret. Młode tancerki, w cylindrach i prowokujących strojach, próbowały współgrać każdy krok do odpowiedniego dźwięku. Wolno podszedł do baru. Barman jednak nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Skręcił między stoliki i podszedł do dużej tablicy z mapą całego miasta. Wycięty prostokąt 53
pasował do formatu widokówki. Spojrzał na nią przelotnie, próbując nie wzbudzać podejrzeń. Czuł się obserwowany nie tylko przez barmana i tancerki, ale przez kogoś jeszcze. Billy wrócił do baru i poprosił Marlboro czerwone, zapałki i małe piwo. Odpalając pierwszego papierosa, obok niego usiadł mężczyzna. Miał niebieskie włosach i twarzy zafarbowanej na biało. Billy spojrzał ukradkiem na niego. Mężczyzna wyciągnął czerwoną szminkę i zaczął nią malować usta. Gdy się uśmiechał, miało się wrażenie, że zęby ma mniejsze a ilość liczniejszą niż inni. Zanurzając usta w piwie, wydedukował, że postać obok musiała być częścią załogi kabaretu. Mim ściągnął włochatą perukę na której spodzie widniał napis: „Wyroby tupeciarskie u Erniego Grzyba.” Mim zszedł na chwilę ze stołka, pozostawiając Billa w zastanowieniu, czy powinien spytać barmana o Brzuchomówcę. Pełny pęcherze jednak przerwał te rozmyślania. Billy minął mima w drodze do toalety. Sikając, zastanawiał się czy możliwe jest, że mim jest tym, który wysłał mu pocztówkę. Ciekawiło go również, czy mim domyśla się lub wie, kim jest. Szło dobrze, nie rozlewał do momentu, gdy ktoś przemknął za nim pospiesznie. Obejrzał się do tyłu, ale kąt nachylenia głowy, nie pozawalał mu odwrócić się za siebie. Szczał dalej. – Kurwa, szybciej ty chuju! Płynnym ruchem zakończył manifestację. Za sobą znów wyczuł ruch. – Choćbyś miesiąc strząsał godnie, zawsze kropla spadnie w spodnie. – Powiedział niezbyt głośno, ale echo pomieszczenia zrobiło resztę. Myjąc ręce poczuł dotyk w okolicach kieszeni. Złapał odruchowo mokrą ręką kieszonkowca, momentalnie się odwracając. – Kim jesteś? – Spytał bez ogródek ściskając rękę wielkiej postaci w kapeluszu pod którymi wyrastały mu czarne, długie włosy. – Dlaczego grzebiesz w mojej kieszeni? – To proste. Jestem kieszonkowcem, to moja praca. – Na miłość boską jestem taksówkarzem, nie zarabiam nawet na benzynę! – Przepraszam. – Powiedział niepewnie. Billy puścił go. Kieszonkowiec ukłonił się i wybiegł z pomieszczenia. Billy zastanawiał się czy to ten sam mężczyzna, którego wczoraj wiózł. Jeśli tak to czy on mógł stać za tymi morderstwami? – Mógłby, a jakże. – Billy sięgnął do kieszeni obmacywanej przez mężczyznę, szukając portfela. Był na miejscu, ale brakowało pocztówki. – Skurwy… – Momentalnie wybiegł z toalety, rozglądając się za nim wokół. W lokalu panował spokój. Wrócił do swojego piwa. Mim siedział także nakładając puder na twarz. – Coś się stało? – Spytał barman dostrzegając zdenerwowanie Billego. – Już nic. – Wolał nie mówić niczego. Schował papierosy i dopił piwo jednym łykiem. Wychodząc spojrzał na mapkę. Puste wcześniej miejsce zostało wypełnione jego pocztówką. Na zewnątrz oślepiło go światło. Wszedł do swojej taksówki i wtedy akurat musiał przypałętać się jakiś ćwok: – Proszę pod budynek urzędu miejskiego. 54
– Przepraszam pana, ale ta taksówka jest nieczynna, musi pan złapać inną. – Jak to nieczynna?. – Nie pracuję teraz. – To, czemu nią pan jeździ? – Bo tak i już. – Złożę na pana skargę. Obetną to panu z pensji i zabiorą samochód, a jak zabiorą samochód, to nie będzie pan mógł jeździć, a jak nie będzie pan mógł jeździć to i straci pan pracę. A jak straci pan pracę, nie będzie jej pan miał, i kto wtedy będzie górą?! – Wypierdalaj ty jebany szubrawco polityczny, albo zaraz będziesz musiał zeskrobywać swoje nogi z jezdni!!! Won z mojej taksówki, jak mówię, że nie to nie! – Burżuj wyraźnie przestraszony, że już nie jest górą, zaczął mętnie wychodzić. Billy stracił równowagę psychiczną i musiał się na kimś wyładować. – Jeszcze się policzymy. – Powiedział nachylając się przez otwartą szybę. – Świetnie. Przynieś liczydło. Billy wcisnął pedał gazu i ruszył przed siebie. Wycofując nie zauważył burżuja i przejechał mu po obu nogach. Nieświadomie Bill spełnił swoją obietnicę. Jechał w stronę budynku w którym kiedyś wyrabiał pieczątki. Miał nadzieję, że jeszcze stoi. Dopiero na miejscu zorientował się, że budynek stoi naprzeciw urzędu miejskiego. Zatrzymał się, zgasił silnik i patrzył w ścianę z nazwami pięter, nie wierząc własnym oczom. Pierwsze piętro – wyrób pocztówek. Drugie piętro – wyroby tupeciarskie u Erniego Grzyba. Piętro trzecie – wyrób wizytówek. Wiedział, że jeśli ma zamiar tam iść, musi być ostrożny, czujny, i działać incognito. Być może to tu właśnie jest siedziba wszelkich kłopotów. Przeszedł przez ulicę i wszedł przez oszklone drzwi, kierując się wolno na pierwsze piętro, rozmyślając nad pytaniami, które może usłyszeć. Pierwsze piętro było zlikwidowane. Drugie nieczynne. Dopiero na trzeci piętrze powitał go miły staruszek siedzący przy krajarce do papieru. Wszędzie leżały sterty papieru, książek i gazet. Śmierdziało zwietrzałym tuszem. – W czym mogę pomóc szanownemu panu? – Chciałbym zobaczyć wzory wizytówek. – Oczywiście. Starzec sięgnął pod ladę i podał mu gruby album. Biorąc go do ręki, obmyślał, co mu powiedzieć, oddając. Usiadł przy jednym ze stołów, zawalonym makulaturą. Odwracał karty zerkając na staruszka i wszystko wokół. Przez przypadek znalazł to, czego szukał. Wstał i podszedł do lady na której położył książkę. – Dziękuję, znalazłem model, którego szukałem. Pod koniec tygodnia wrócę złożyć zamówienie. – Nim starzec zdążył powiedzieć słowo, Billego już nie było. – Co robimy? – Spytała głowa. Billy odpalił samochód, uciekając przed naciągającą burzą. – Opowiem ci pewną historyjkę. – Lepiej się zamknij, zanim wyrzucę cię do śmietnika. – To, co przeżył Chrystus jest nagrodą, w porównaniu do tego, co ja przeżywam z tobą. – Na litość boską, opowiadaj jak już musisz, ale się streszczaj maksymalnie. 55
– A więc… Żył sobie pewien chłopak, którego z domu wyrzucili rodzice, zamieszkał z dziewczyną, która go później rzuciła. Chłopak mieszkał długi czas na ulicy. Po jakimś roku od tych wydarzeń, odnalazł brata, który się nim zajął. Brat był prawnikiem czy kimś takim. Zazwyczaj chłopak siedział w domu sam, myśląc o tym, w jaki sposób ze sobą skończyć. Aż pewnego razu jego brat powiedział mu „nie wiń siebie za swe winy, tylko wiń ludzi wokół”. Chłopak wziął te słowa do serca, i wymyślił, że od tamtej pory będzie uprzykrzał czyjeś życie. – Co to za gówno? – Dobra do cholery, nie chcesz słuchać, to cię mam w dupie, nie chcesz wiedzieć, co dalej było z chłopakiem, to nie, ale naucz się ty dupku czasami korzystać z porad innych, i słuchać historii, które mają morał, bo może jej bohater, jak i sama historia może ci się do czegoś przydać. – Tracę głowę przez ciebie. Wtedy w okno zapukała jakaś starowinka, skrzecząc przez szybę. – Synku, masz może wolną taksówkę? Billy przechylił się i otworzył tylnie drzwi. Babka siadła na tylnie siedzenie. – Dziadek siadnął, babka siadła, dziadek pierdnął, babka spadła. Billy taksiarz zepchnął z całej siły torbę pod siedzenie. – Coś mówiłeś synku? – Pytałem się, gdzie jedziemy? – Good morning street 12 Znajomy adres. Billy nacisnął gaz i raptownie wycofał do tyłu. Babunią zarzuciło tak, że się odbiła od sufitu. Jej uśmiech wykrzywiła proteza. – Babcia skacze hop, hop, zaraz jebnie w płot, płot. Billy włączył radio próbując zagłuszyć głowę. Samochód podskoczył. Staruszce z głowy spadła peruka, odsłaniając gołą glacę. Billy wybuchnął śmiechem i usłyszał trzask drzwi. Nacisnął hamulec, wychylił się do tyłu i obserwował jak babcia turla się po jezdni. Błyskawicznie wrzucił wsteczny o mało jej nie przejeżdżając. – Przejedź ją! I obszukaj! Jak ją stać na taksówkę, to znaczy, że ma wysoką emeryturę! – Zamknij się w końcu. Billy wyszedł z samochodu, złapał babcię za fraki i wrzucił do samochodu. Pojękiwała niskim głosem. Billy przypatrzył się jej. – Ej, czy ja cię przypadkiem nie znam? Babcia wskazywała koniuszkiem palca na głowę, która pełzła w jej kierunku odpychając się językiem od podłoża. Zaczęła wrzeszczeć, a Billy próbował ją uspokoić. – Proszę się uspokoić, to tylko atrapa! – Zabij jędzę! Zabij i zabierz jej emeryturę! Babka rozdygotanymi rękami chwyciła klamkę, krzycząc męskim głosem. Chwyciła za klamkę i znowu wypadła na jezdnię. Billy zahamował i obejrzał się do tyłu. Babka podnosiła się z jezdni i zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Billy nacisnął na gaz uciekając. 56
– Na chuj żeś to zrobił?! Straciłem przez ciebie klientkę! Nikt przez dłuższy czas się nie odzywał. Nadszedł zmrok. Billy siedział w taksówce, wyglądając przez nią co chwilę. Naprzeciwko stała knajpa, w której miało się odbyć za niecałe cztery godziny spotkanie. Z wnętrza dobiegała muzyka. Brzęczenie latarni coraz bardziej go irytowało. Wszystko stwarzało dźwiękowy bełkot, którego nie sposób było klimatu przelać na papier. Nigdy nie wiadomo, od czego zacząć, od opisu koloru świateł, przejeżdżających samochodów, czy parady ludzkiego szaleństwa zaprawionego deszczem, który właśnie zaczął padać. Każdy marzył, o czym chciał. Miasto było gorzkim wspomnieniem utraconych szans i wartości. To świat, w którym gwóźdź kocha, kiedy się go wbija w drewno. Cały świat natomiast był jak wąż miotający się niczym język w konwulsjach ekstazy. Szklany gwizdek wypełniony defiladą. Zaglądając w zupę widziało się statki w niej płynące. Kiedy przenosi się wzrok na ścianę, po niej spływają jajka sadzone. Miasto to nowotwór. Makabryczny wodewil, w którym wszystko jest możliwe. A nad tym czuwają garbate aniołki, pieprzone przez diabełki. Róg obfitości. Ponad domami unoszą się śmiechy. A nad tym wszystkim, księżyc jak kawałek sera. Noc nikogo nie zawodzi. Zawsze nadchodzi. Czuć opadający smog. Różne zapachy. Keczup ze speluny naprzeciwko, posmak perfum, smażonego kurczaka i rozgotowanej cebuli. Rzężą gałęzie. Stary szaleniec wyśpiewujące swoje peany pochwalne w stronę nocy. Krzyk rozwydrzonej kobiety. Kto wie, co jej się stało? Może napadł ją dusiciel. Może lepiej nie żartować. Jakaś kobieta przechadzała się koło niego, rozgniatała obcasami szczury i pakowała je do worka. Dostrzegła obserwującego ją Billego, domyśliła się o co chodzi i rzuciła, że to dla kotów. Ponowny krzyk. Prawdopodobnie tej samej kobiety. Przerywany stłumionymi uderzeniami. Nerwy Billego zostają zszargane. Znowu kogoś zabijają a on jest w pobliżu. Czyżby niefortunny przypadek? Może ktoś go śledzi i chce go wrobić? Musi się tego dowiedzieć. Nasłuchiwał. Usłyszał rzężenie i dostrzegł błysk za sobą. Odwrócił się i krzyknął na cały głos. Dostrzegł uciekają postać. Ponownie zobaczył błysk i był pewien, że to ta sama osoba, co mu dziś rano pyknęła zdjęcie. Teraz może być prawie pewien, że ktoś go cały czas śledzi i chce wrobić. Billy zwolnił sprzęgło i zaczął jechać za nim. Samochód podskoczył. Raptownie przyhamował i wyszedł z niego. Spojrzał przed siebie, ale fotograf uciekł w nieznanym kierunku. Obszedł swój samochód sprawdzając czy nie złapał gumy. Złapał jednak coś zupełnie innego. Tupecik. Obejrzał go dokładnie i włożył do kieszeni marynarki. Zajrzał na wszelki wypadek pod samochód i puścił pawia wprost na chodnik. Pod jego samochodem leżała martwa, przejechana i zmasakrowana kobieta. Zrobił to, co zrobiły każdy na jego miejscu. Wpadł w panikę. Wbiegł do samochodu i wjechał w labirynt zaułków, próbując się gdzieś ukryć.
57
Przez godzinę jeździł po kałużach, chcąc w ten sposób wyczyścić koła. Obok skrzynki na listy stała machająca do niego kobieta. Ostrożnie podjechał. Wsiadła pospiesznie wyraźnie zdenerwowana i czymś wystraszona. Billy zapalił światło. Jej oczy były związane niebieską opaską, spod której wyciekała krew. – Na miłość boską, co się pani stało? Zawieźć panią do szpitala? – Nie! Niech pan jedzie, szybko, ścigają mnie i zaraz tu będą. – Kto panią ściga? – Pospiesz się! Słowa od razu trafiły wprost do mózgu Billego. Wyjechał na pełnym gazie. Zauważył czerwony krąg wokół jej szyi. Po jego plecach przeszedł dreszcz, na myśl kto ją może ścigać. – Gdzie jedziemy? – Jak najdalej. Musi pan ich zgubić. – Co się pani stało w szyję? Kto panią ściga? – Nie wiem. Nie pamiętam. Straciłam pamięć. – A pani oczy? – Ktoś mnie napadł przed chwilą. Ledwo uciekłam. – Zawieźć panią na komisariat? – Nie. To będzie ostateczność. – Widziała pani osobę, którą panią napadła? – Wysoki mężczyzna w płaszczu, miał kapelusz i długie, czarne włosy. – Trybiki w mózgu Billego zaczęły pracować. Zastanawiał się czy to była ta sama kobieta, której krzyki słyszał wczoraj w zaułkach. Billy zaglądał w tylnie lusterko. Nikt ich nie śledził, ulica była pusta. Zwolniłby się przyjrzeć kobiecie. Ubranie miała całe miała we krwi. Rana wyraźnie sączyła się w dalszym ciągu. – Powinna pani udać się do szpitala. Koniecznie. – Nie trzeba. I tak już nic nie czuję. Oprócz mrowienia. Dlaczego pan stanął? – Chciałbym coś sprawdzić. Dotknę pani szyi. W porządku? – Kobieta przytaknęła niepewnie. Przełykając kolejny raz ślinę, zatrzymał samochód. Wyciągnął dłoń w stronę jej szyi. Cała była lodowata i sina. Z ucha sączyła jej się krew. Billy próbował wyczuć puls. Brak. Teraz to on na pewno nie zaśnie przez najbliższy rok, nie stosując przy tym żadnych środków wspomagających. – Z tyłu mam apteczkę. Mogę panią opatrzeć. – To niepotrzebne. Nic mi nie będzie. – Jestem innego zdania. – Proszę mnie wyrzucić niedaleko Gwiazdy. To jedyny haczyk, na którym mogę się zawiesić. – Ma tam pani kogoś znajomego, kto by pani pomógł? – Tak. – Zaczęli dojeżdżać do właściwej ulicy. Kobieta wysiadła. – Ile płacę? – Proszę na siebie uważać. To wszystko. Odprowadzić panią? – Nie trzeba. I tak bardzo mi pan pomógł. Kobieta zatrzasnęła drzwi i odeszła dając wrażenie, że doskonale widzie drogę. Billy ruszył. 58
– Ej! – Krzyknął Billy kopiąc lekko torbę. – Coś taki się milczący u diabła zrobiłeś? – Ta kobieta. To moja żona. Wszędzie poznam ten głos. Billy zahamował raptownie wpadając w lekki poślizg. – To, czemu jak raz jesteś potrzebny do czegoś, to się nie odzywasz?! – I co byś powiedział? Że masz pod dupą w torbie gadającą głowę jej ex męża? – Świetnie. Grunt to mieć głowę na karku. Samochód ruszył ponownie po wyboistej drodze w stronę mieszkania w którym zostawił neseser. By następnie powrócić w miejsce przeznaczenia dzisiejszego wieczoru. Ponownie zaparkował przed knajpką. Na ziemi jednak nie było już przejechanego trupa. Taksówkarz wyłączył silnik i czekał oddając się przemyśleniom. Dochodziła ósma. Strzepując popiół do popielniczki, uwaga kierowcy skoncentrowała się na dwóch kulistych formach leżących pośród sterty niedopałków. Ich zarysowujące się kontury przypominały dwie piłeczki ping pongowe. Taksówkarz zapalił światło i wrzasnął na cały głos na widok dwóch gałek ocznych tępo patrzących wprost na niego. Billy otworzył drzwi i obficie zwymiotował na jezdnię. Wszedł z powrotem do samochodu, i zanim zdążył cokolwiek zrobić, poczuł za sobą ruch i zanim zdążył się odwrócić, metalowa struna już oplątywała mu gardło. Miotał się i robił co tylko mógł, by nacisnąć klakson. Metalowy drut kaleczył mu szyję i palce próbujące zwolnić uścisk. Struna tamowała dopływ tlenu. Miotał się jak oszalały, kopiąc przestrzeń przed nim. Nie miał za wiele czasu, śmierć go ponaglała. Billy lewą ręką próbował sięgnąć pierwszą lepszą rzecz, jaką tylko mógł pochwycić. Był to ten cholerny budzik. Chwycił go koniuszkami palców, zamachnął się i na oślep trafił napastnika w głowę. Uścisk zelżał, dając upust jego rykowi i syczeniu. Budzik odbity od szyby zaczął dzwonić jak oszalały. Taksówkarz wypadł na jezdnię. Zdjął zakrwawioną strunę oplecioną wokół szyi, kaszląc i chwytając łapczywie oddech. Próbując utrzymać równowagę, podniósł się. Tylne drzwi się otworzyły, ale Billy stał już pewnie na nogach i był gotów. Sprzedał dusicielowi potężny kopniak w twarz. Głowa dusiciela odskoczyła z trzaskiem do tyłu i rozbijając do końca szybę w które przed momentem trafił budzik. Dusiciel przetoczył się do tyłu i wypadł na jezdnię, nieprzytomny albo martwy. Dla Billego było to bez znaczenia. Niewątpliwie był to ten sam mężczyzna, którego wiózł poprzedniej nocy. Kieszonkowiec. Chwycił go za głowę i wyciągnął z samochodu. Jego głowa odbiła się bezwładnie od asfaltu. Chwycił za popielniczkę i wysypał mu na twarz jej zawartość. Okrążył samochód sprawdzając, czy aby nikogo nie ma. Wszedł i pozamykał wszystkie drzwi. – Kurwa, co ja takiego zrobiłem, że wszyscy nagle chcą zajebać biednego taksówkarza?! Nikt ani nic mu nie odpowiedziało. Ta myląca cisza zbiła go nieco z tropu. Billy zajrzał pod siedzenie, torby z głową zniknęła. – Przecież nagle nie dostała nóg i sobie poszła. – Bez wątpienie poza dusicielem był ktoś jeszcze. Ponownie wyszedł z samochodu. Spojrzał na okna 59
budynków wokół. Rozległ się błysk. W jednym z nich zauważył postać pospiesznie chowającą się przed nim. Wiedział kto to. Jego zasrany, wścibski sąsiad! To on go fotografował. – Skurwiele, to już zachodzi za daleko. Billy pobiegł w stronę bramy wejściowej budynku, próbując rozeznać się które mieszkanie widział z dołu. Zaczął walić w drzwi mieszkania, dzwoniąc na przemian. Usłyszał krzątaninę. Gruchnął całym ciałem o drzwi niemal nie wyrywając ich z futryny. Billy rozpędził się i naparł potężnym kopniakiem w drzwi, wyważając je. Usłyszał tylko jęk upadającego i przygniecionego drzwiami sąsiada. – A jednak! Ty sukinsynie! Radzę ci odpowiadać szczerze i pełnymi zdaniami! Sąsiad rozdygotany, cofał się żałośnie na rękach do tyłu. Drzwi umiejętnie mu to uniemożliwiały. Przyklęk przed przygniatając go jeszcze bardziej do podłogi, złapał za koszulę i przybliżył jego twarz do swojej. – Ten policjant, co był rano u mnie i ciebie kazał mi. Billy puścił go. Nie miał podstaw, żeby mu nie wierzyć. Rozejrzał się wokół, czekając na zastrzyk inspiracji. Spojrzał na półkę stojącą pod wieszakami. Na niej leżały trzy plastikowe głowy z różnymi tupecikami. Billy z powrotem spojrzał na swego sąsiada i wyszczerzył do niego zębiska i kierując w jego stronę zaciśniętą pięść. – Teraz pobawimy się inaczej. Za każdą nieszczerą odpowiedź na pytanie, będziesz dostawał jednego kopa w jaja. Im więcej będzie prawdy, tym lepiej dla ciebie. Serio. – Ja tylko robię tupeciki i fotografuję, tylko to. Naprawdę, proszę, musisz mi uwierzyć! – Widziałeś kogoś oprócz mnie i tego skurwiałego dusiciel teraz tam na dole? Tupeciarz zamilkł na chwilę. – Nie zastanawiaj się zbyt długo, bo pomyślę, że coś kombinujesz. – Był tam, jakiś mężczyzna z torbą. Niski, brodaty grubas. Nic więcej nie wiem. – Coś podobnego… Billy puścił żałosnego nieszczęśnika. Rozprostował kości czując coraz poważniejsze kłopoty. Kątem oka dostrzegł zegar. Zostało mu pół godziny do spotkania. Podniósł się i wyszedł. Nocny bar wieczorem wyglądał zupełnie inaczej. Dopiero o tej porze skojarzył, że to ten sam lokal z którego poprzedniego wieczoru wypełzł adwokacina. Billy zaparkował nieopodal i wyszedł pełen obaw o własne życie. Zostawił drzwi otwarte, a kluczyki schował do lewej kieszeni, by ich wyjęcie nie sprawiało mu problemu. Zabrał ze sobą neseser i przekroczył próg lokalu. Bar kipiał od dobrej zabawy, alkoholu i papierosowego dymu. Kapela grała zgrzytliwy jazz. Saksofonista był niezły. Usiadł na stołku przy barze, zamówił piwo i oczekując na nie, rozejrzał się wokół, mimowolnie zaglądając na mapkę 60
miasta, na której ze znacznej odległości widać było zaznaczony na niej bar. Po kilku minutach spokoju, Billy skupił się wyłącznie na swoim kuflu. – Czeka pan na kogoś? – Spytał ktoś, kto w tym momencie się do Billego dosiadł. Odwrócił głowę i zobaczył mężczyznę w czerwonej glinianej masce uśmiechniętej od ucha do ucha. – Szukam Brzuchomówcy, nie wiesz, gdzie mógłbym go znaleźć? – Widziałem cię dzisiaj, jak się szwendałeś i węszyłeś. Właściwie jestem mimem. – Domyślałem się, że to ty. Mim wyjął z tylnej kieszeni wizytówkę i wręczył mu jedną z nich. – Znajomy model. Ten sam, jaki miał adwokat, gliniarz, no i ja. Co to ma wszystko znaczyć? Co to za pieprzona głowa w moim wozie?! Dusiciel, tupeciarz, jebana ślepa dziwka i co ja do cholery mam z tym wspólnego?! – Ciszej proszę. Spokojnie. Ten gliniarz to ja. – Ściągnął maskę i od razu poznał gliniarza i mima. Jednocześnie aptekarza i sprzedawczynię w kiosku. – To ty wysłałeś mi pocztówkę? – Tak. To ty miałeś mi przynieść neseser? – To ty na mnie napuściłeś tego skurwiałego dwumetrowego bydlaka, którego zostawiłem martwego niedaleko mojej kamieniczki? – Sprawy wymknęły się spod kontroli. Trzeba było działać. – Nie znam kodu do tego gówna, więc i tak nic mi nie pozostanie po tej teczce. Chcę tylko wiedzieć, w jakim celu służyła cała ta szopka? Billy pociągnął tęgi łyk, opróżniając kufel do końca. Skinął na barmana, który nalał mu następnego. Tymczasem Brzuchomówca zrobił nieokreślony ruch i powiedział: – Doskonale się rozumiemy prawda Edi? Wszystko jest w zupełnym porządku, prawda? Wszystko poszło zgodnie z planem, prawda Edi? Billemu przez ciało przebiegł dreszcz. Spojrzał na dziwaka, który na ręce miał gumową maskę w kształcie ludzkiej głowy. Co więcej, spędził z nią ostatnią dobę. – To ta głowa. Ale jak to możliwe?! Przecież… – Urwał w połowie. Usta głowy poruszały się niemal samowolnie, tymczasem usta samego brzuchomówcy nie poruszały się wcale. Głowa znów się odezwała. – To czary. – Powiedział mim. – Ta? A ktoś ty za jeden? Harry, pieprzony, Houdini? – Doskonale cię rozumiem mój dobrzy przyjacielu Jerry. – Powiedziała głowa do mima. – To świetnie, mój dobry druhu. I co teraz Edi zrobimy z tym panem? – Myślę, że to, co z nim zrobimy zależy wyłącznie od niego, prawda Jerry? – Kukiełkowa głowa i brzuchomówca przyglądali się w ciszy taksiarzowi. – W tym świetle wygląda prawie jak prawdziwa, prawda Billy? – Nie rozumiem. – Odpowiedział Billy – No, co ty. – Wykrzyknęła kukiełka. – Nie poznajesz swojego dobrego przyjaciela Ediego? 61
Dopiero teraz Billy poznał imię odciętej głowy. Brzuchomówca położył głowę na kontuarze. Głowa poturlała się w stronę taksówkarza. Zatrzymał ją jego kufel. Piwo podeszło mu do gardła. Zastanawiał się, czy to przez zupełny brak snu i nadmierne spożycie prochów zmieszanych z alkoholem, czy też jest ofiarą jakiegoś okropnego żartu. – Jaki cel ta cholerna gra? – Trzeba słuchać było opowieści, bowiem nigdy nie wiesz, której morał ci się przyda, a której puenta dotyczyć będzie ciebie. – Odpowiedziała mu głowa. Billemu przypomniała się historia, którą opowiadał mu wcześniej. Dotknął opuszkami palców jej twarzy i cofnął je z narastającą falą obrzydzenia. Wszystko zatoczyło makabryczny krąg. Odpowiedź na wszystkie pytania miał w zasięgu ręki, i to od samego początku. Trzeba było tylko zadać odpowiednie i dyskretne pytania. I nauczyć się słuchać. – Czyli nie usłyszę zakończenia tej historii? – Niestety. Miałeś swoją szansę. – Wiesz, że mogę cię udupić. Ten bar. Wszystkich?! – Stary, wiesz, że jakbyś coś takiego powiedział komukolwiek, zamknęliby cię w kaftanie? – Billy podniósł na niego wzrok i nerwowo przełknął ślinę. – Wiesz, dlaczego? – Billy próbował dostrzec jego wzrok – Bo kurwa odrąbane głowy nie potrafią mówić! Bo nie ma ślepej dziwki i żadnego dusiciela. Myślisz, że dlaczego jestem brzuchomówcą? To moja sprawka! Ale nie powiem ci jak. Wykazałbym się nieprofesjonalnym podejściem. W tym momencie mim się zaśmiał. Wziął tęgi łyk jakiegoś paskudztwa, które przed chwilą podstawił mu pod nos barman. – Mamy pewne swoje sposoby, o których nie będziemy się chwalić. Mam całą grupę teatralną do tych celów. Nie pytaj o nic więcej. Billy poczuł, że po jego lewej stronie zasiadł jeszcze ktoś. Ukradkiem spojrzał na niego, rozpoznając adwokata. Mina Billego mówiła więcej, niż on sam mógłby ubrać myśl w słowa. – Jesteś widzem, który stał się odtwórcą głównej roli w ogóle o tym nie wiedząc. Zagrałeś świetnie. Moje gratulacje. Wszystko poszło po naszej myśli. No, prawie wszystko, ale liczy się pointa, prawda? Tu chodzi tylko o sztukę. Rozrywkę. Dobrą zabawę. Oczywiście by móc coś takiego robić, najbezpieczniej być stróżem prawa. – Teraz wszystko zaczęło się klarować. Brodaty adwokacina uśmiechnął się i obydwaj bracia podali sobie dłonie, śmiejąc się i mówiąc, że wszystko świetnie udało się zaimprowizować. – Ale dlaczego ja? Przypadkowa osoba. I to taksówkarz?! – A dlaczego nie? W scenariuszu był taksówkarz, więc cię znaleźliśmy. Na castingi zazwyczaj przychodzą różni ludzie, ale wybierane zostaje właśnie przypadkowe osoby. On – wskazał na adwokata – Jest naprawdę adwokatem a ja gliniarzem. On napisał scenariusz, a ja wyreżyserowałem cały kryminał. – Jedynie z dusicielem mieliśmy mały problem. – Wtrącił adwokat. – Wyciągnęliśmy z więzienia prawdziwego dusiciela i zaoferowaliśmy mu zagranie 62
w tym teatrze. Chociaż gdyby nie te jego hobby, gałki oczne, pewnie nie musiałbyś go zabijać. Po prostu przegiął i o mało nie rozwalił całej fabuły. – Ale ja go… – Spokojnie. Zajmiemy się tym. Nie musisz się o nic martwić. Dziś widzisz i spotykasz nas pierwszy i ostatni raz. – A reszta? Starucha? Kobieta bez oczu? – Kogo obchodzą postacie epizodyczne? – Ale to nie może się skończyć w ten sposób. – Dlaczego? Wszystkie wątki rozwiązane. – I myślicie, że tak nikomu nic o niczym nie powiem? – Dlatego pozostaje pointa. Podaj walizkę Billy spojrzał na teczkę przy swoim bucie. Adwokat podniósł ją, położył na blacie baru, poprzekręcał obrotowe cyferki szyfrowe, tłumacząc rękami co robi. – W lewej ma być 3344 a w drugiej na odwrót, 4433. Kapewu? – Zaśmiał się. Teczka się otworzyła a jej zawartość wprawiła taksówkarza w zachwyt. – To dla ciebie, za doskonale zagraną rolę. – Powiedział Brzuchomówca – Na Oskara możesz nie liczyć. Więcej odpowiedzi też ci nie udzielimy. To jednocześnie nasze pożegnanie. Teraz powinna nastać tylko scena wieńcząca całą akcję i napisy końcowe. – Billy zamknął teczkę drżącymi rękami. Wstał i przycisnął ją do siebie, oddalając się tyłem w stronę drzwi. – Nigdy więcej. – Billy wybiegł z lokalu prosto do swojej taksówki. Odpalił ją, zapalił papierosa i odjechał w toń miasta, a im bardziej się oddalał, tym napięcie ustawało. Rozpadało się na dobre. Spojrzał obok na neseser. Włączył radio. Leciało „A hard day’s night”. *** Kedzierzyn–Koźle, 2005
63
PASOŻYT
64
Jeśli go pytają, to odpowiada, że zrobił to przez strach. Brandon panicznie bał się wszystkiego, co go otaczało. Mieszkał sam w małym dwupokojowym mieszkanku, do którego zawsze wpadało mnóstwo słonecznego światła. Żeby strach go nie dopadł słuchał głośno muzyki i pił mnóstwo kawy. Gdy nie mógł już siedzieć w jednym i tym samym pomieszczeniu, wychodził na balkon zawsze kurczowo trzymając się poręczy. Doświadczał jednocześnie lęku wysokości i lęku przestrzeni, ta ostatnia zdawała się mu bezkresna. Do tego dochodził fakt, że Brandon nigdy nie mógł się rozeznać, które z budynków były bliżej, a które dalej. Czasami zdawało mu się, że ludzie idący po chodniku, idą zaraz przy jego twarzy. Najgorszą rzeczą były drzwi wyjściowe, a ściślej biorąc to, co za było nimi. Brandon był wyczulony nawet na najmniejszy szmer, który wydawał mu się porażającym grzmotem. Co chwilę zaglądał przez wizjer na korytarz. Nigdy nikogo się nie spodziewał ale nie wiedzieć dlaczego, zawsze mu się zdawało, że jeśli ktoś idzie, to na pewno do niego. Przez te wszystkie nieustające nasilające się fobie uciekł z własnego mieszkania. Naładował do reklamówki rzeczy, które napatoczyły mu się pod rękę. Jakoś nigdy nie mógł się do czegokolwiek przywiązać. Wszystko w jego oczach nie przedstawiało żadnej wartości, zapewne dlatego był sam. Idąc chodnikiem patrzył tylko na swoje buty. Bał się spojrzeć w którąkolwiek stronę. Wszystko zdawało się być monumentalne i przytłaczające. Zawsze wyczuwał jakiś nieokreślony ruch, gdy budynki przemieszczały się i skulały nad nim, jakby chcąc go objąć i rozgnieść. Wiedział gdzie idzie, zawsze, niczym ślepiec z wiernym pomagierem. Kierował się zapachem, charakterystycznymi dźwiękami, pęknięciami skorupy chodnika. Jego cel nie był daleko, przynajmniej tak mu się zdawało, bo czas, mimo że płynął nieubłaganie, tracił w jego oczach sens. Nie wyczuwał w ogóle jego upływu, nieustannie rozważając setki milionów nieistotnych chwil, które nie przydarzyły się i nigdy nie przydarzą. Nie nosił zegarka, uważał, że życie jest wystarczająco długie aby je skracać i zapętlać w kilkunastu narzuconych godzinach. Omijając lustra i zegarki, nie popada się w depresję. Nie wgłębiał się w wiek swego życia, nie interesowało go, ile ma lat. Nie był też sentymentalny. Zdjęcia zostawiał innym, z resztą rzadko ktokolwiek go fotografował. Wszyscy wiedzieli, że cierpi na fotofobię. Doszedł do starego domu, należałoby powiedzieć raczej „ruiny”, na jakie przyczepia się plakietki typu „nie wchodzić, obiekt grozi zawaleniem”. Jeden z ludzi będących wewnątrz wyszedł na powitanie, pewnie zobaczył przez okno jak nadchodzi. Od razu wycedził, że na dzisiejszej sesji z podobnymi problemami były w sumie cztery osoby. On, dwóch innych mężczyzn i czarnowłosa kobieta, mająca coś z urody Azjatki. Gdy weszli, reszta niezbyt się nim przejęła. Mężczyzna zaczął oprowadzać go po domu. – Imiona nie mają tu najmniejszego znaczenia, one nic nie znaczą – Brandon spojrzał na mężczyznę, próbując zrozumieć sens jego słów – Przybyliśmy tu wszyscy, by pozbyć się naszych fobii. Poza tym jest nas tak mało, że zawsze będzie wiadomo, o kogo chodzi. 65
Wszędzie leżał gruz. Cały dom był w stanie rozsypki a sufit był tylko siatką grubszych i cieńszych desek przez które prześwitywało niebo. Cała czwórka weszła po rozklekotanych, przeraźliwie skrzypiących schodach. Przypominały miauczące koty. Weszli na strych. W rogu stał stolik oraz rozłożona wersalka, prawdopodobnie jedyny tutaj nowy mebel. Gdy dotykało się ją, przypominała ciepły, suchy mech. Przynajmniej tak to odczuwał Brandon. Mężczyzna, który go oprowadzał, położył się na niej na brzuchu, pozwalając rozgościć się pozostałym członkom, którzy właśnie do nich dołączali. Brandon usiadł w rogu pokoju przy rozbitym oknie, którego odłamki leżały naprzeciwko. Mieniły się jak zalane brokatem. Czuć było w ustach tynkową wilgoć. Próbując się relaksować, zawiesił wzrok na stoliku stojącym przed nim. Względny spokój i cisza trwały do momentu, gdy Brandon poczuł, jak coś kapnęło mu na ramię. Gdy spojrzał na ciemną, oleistą, zieloną ciecz odskoczył na bok, ściągając z siebie kurtkę. Plama zaczęła się rozrastać. Jeden z mężczyzn skulił się i zakrył twarz rękoma. – Co to za zielone gówno? – Spytał jakiś głos. Gdy mężczyzna, który oprowadzał Brandona przykucnął żeby przyjrzeć się temu z bliska, spadła w jej środek kolejna kropla, rozciągając się spływami niczym smoła. Mężczyzna wyciągnął mały spray przypominający odświeżacz do ust i spryskał miejsce na kurtce. Plama pokryta zawartością buteleczki zaczęła się rozpuszczać i spływać skupionymi przypominającymi rtęć kropelkami, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Brandon przeniósł wzrok w górę, próbując namierzyć miejsce skąd sączyła się ta nieznana substancja. Sufit wyglądał jak pokryty bardzo ciemną pleśnią, z której wpływały kolejne pęknięcia starego domu, przypominające rozbryzgi po farbie olejnej. Następna kropla zwisała nieopodal. Próbując dotknąć podłogi, ciągnęła się linią prostą jak roztopiona guma. Mężczyzna zaatakował ją sprayem a następnie wszystkich zgromadzonych, nie pytając o zgodę. Resztę wypryskał w centralny, niemal czarny punkt pośrodku sufitu. Sufit zapadł się do wewnątrz jak mała czarna dziura, wydając z siebie jęk przypominający skrzeczące mewy. Wszyscy odsunęli się a mężczyzna, który wcześniej trzymał twarz zakrytą, patrzył w stronę sufitu w niemym paraliżującym strachu. – To pasożyt – powiedział mężczyzna odkładając spray na stół. – Strach w swej cielesnej substancjalnej formie wygląda właśnie w ten sposób. Strach jest pasożytem. Im bardziej się go pozbywamy, tym substancja staje się większa. Poza tym domem jest niewidoczna, tylko tutaj można ją zobaczyć. My widzimy ją jeszcze wyraźniej, ponieważ posiadamy wiele fobii. Boimy się niemal wszystkiego, a tutaj, w tym specjalnym miejscu, pozbywamy się strachu. Nabiera on kształtów i szuka w człowieku ujścia, a następnie próbuje do niego powrócić. Nie da się go pozbyć na stałe, nie da się go zniszczyć, jest częścią naszego gatunku. Wszyscy jesteśmy tu z tego samego powodu. Jeśli zaczniemy pozbywać się swojego strachu, stanie się on właśnie takim pasożytem, który będzie polował na słabszych i mniej odpornych. Wtedy musicie być silni. Po tygodniu, spotkam się z wami tutaj jeszcze raz na kilkuminutową rozmowę. Gdy ktoś będzie się bał, nawet samej świadomości tego, że znów będzie musiał przyjść do tego miejsca, 66
wtedy pasożyt zaatakuje z podwójną mocą. Jeśli to zrobi i przegracie atak, będziecie musieli z nim żyć do końca życia. – Brandon przytaknął jako jedyny, czując się trochę zakłopotany. Gdyby usłyszał to wcześniej, nie uwierzyłby i roześmiałby się w twarz. Nie wiedział zupełnie co sądzić o tym wszystkim, ale racja, po to właśnie tu był. Plama w rogu sufitu zniknęła, przenosząc się po pomieszczeniu w inne miejsce. Wszyscy podskoczyli na raptowny gwizd czajnika, który wyrwał ich z zawieszenia. Mężczyzna wstawił wodę. Myśli nie dawały spokoju. Co chwilę ktoś spoglądał w tamto miejsce w suficie. Brandon usłyszał bulgotanie. Blondyn zalał wrzątkiem trzy kubki i jedną szklankę, w których była herbata w torebkach. Odstawił czajnik, wymieszał i nalał z porcelanowego lejka mleczko do dwóch kubków. Spojrzał na Brandona z ukosa i spytał czy też chce mleka po czym nalał je do szklanki z herbatą. Oba płyny przenikały się nawzajem jak rozpuszczająca się farba akwarelowa w wodzie. – Powiedziałeś, że w tym miejscu pozbywasz się strachu, ale jak? – To miejsce, z czasem wysącza go z ciebie. – A co potem? – Już wiesz. – Zielona farba. Pasożyt… – Staje się częścią domu, który za dwa miesiące zostanie zburzony. Odwrócił się raptownie za siebie. Ciśnienie momentalnie mu podskoczyło przez szmer, który dobiegł jego wyczulone strachem uszy. Niczego nie było. Urojenie. Wszyscy jednogłośnie w milczeniu zaczęli wracać na parter, gdzie było więcej światła. Przy drzwiach stał stary wiejski fotel oblężony przez małe zielone robaczki, a na nim zasiadał drugi mężczyzna, brunet. Wszędzie leżał gruz i śmieci. Brandon chciał poznać cały dom. Nacisnął klamkę i wszedł do ciemnego pokoju. Pod butami poczuł miękki dywan. Okna były zasłonięte, w pokoju malowały się jedynie kontury mebli ale to nie przeszkodziło mu w określeniu czerwieni przypominającej pasożytniczą substancję. Przeszedł dalej, był zaciekawiony rozproszonym światłem na podłodze za meblem zasłaniającym kolejne drzwi. Wyciągnął rękę w kierunku klamki, lecz drzwi same uchyliły się prażąc jasnym światłem. Po chwili wzrok Brandona zaczął się przyzwyczajać. Uśmiechnął się na myśl o tym, że znalazł łazienkę, która była czysta i schludna. Przed umywalką stała kobieta i malowała sobie usta. Zauważyła go, przerwała i uśmiechnęła się w jego stronę. Malowała usta w ostrej czerwieni spódnicy. Kiedy skończyła, zgasiła światło i wyszła wraz z nim. Widziała jego zakłopotanie. Nie patrzył na nią ale czuł, że nie spuszcza z niego wzroku. Powróciło cichutkie nasilające się skrzeczenie, niby dźwięki śpiewających mew. Gdy kobieta przełknęła napój, mewy odeszły. Czy to był jej strach? – Spytał sam siebie. Drzwi zatrzasnęły się, prawdopodobnie przez przeciąg. Miejsce, które rozpostarło się przed nimi, nie było definitywnie tym, z którego wyszli. Brandon zamknął je i ze strachem w oczach spojrzał w twarz swojej towarzyszce. Przeszła 67
obok niego i ponownie otworzyła drzwi. Poszedł za nią. W pokoju wszyscy milczeli, daleko porozstawiani po pomieszczeniu. Nikt nikim nie był nimi zainteresowany, byli jakby wyłączeni z otaczającego świata i mknęli w samotności w głębokie sfery własnych myśli. Chrobot, drapanie, a następnie kroki po skrzypiących drewnianych deskach piętro nad nimi, po raz kolejny przebudziły wszystkich i przywróciły grupie. Każdy spojrzał w pytaniu na każdego, by zorientować się kogo brakuje. Nikogo. Za oknem słońce zbyt wcześnie opadało w toń za lasem. Ściemniło się a Brandon poczuł, że jego słuch wyostrzył się. Usłyszał, jak brunet oblizuje usta na drugim końcu pokoju. To ogromne mlaśnięcie sparaliżowało jego mózg. Coś łamało się nad nimi, próchnica dosięgała drewna. Ponownie czyjeś kroki sunęły długo po ziemi. Mężczyzna dowodzący grupą wszedł pierwszy do pomieszczenia, które kiedyś mogło być przedpokojem. Wszyscy poszli za nim, oprócz najbardziej strachliwego blondyna, który bał się ruszyć z miejsca ale gdy został sam, szybko dołączył do reszty. Patrzyli w górę schodów, oczekując czegokolwiek. Mężczyzna zrobił krok w ich stronę. Z górnego piętra toczyło się coś, czego jeszcze nie widzieli. Było coraz bliżej. Zaczęło spadać po schodach. Słyszeli to wyraźnie, lecz nikt nie widział niczego oprócz ledwie dostrzegalnej mgły. Chrupnięcie. Brandon poczuł jakby dźwięk wyrastał z okolic jego karku, przemykając falą dreszczy. Tykanie zegarka gdzieś w oddali było jak stukanie młota. Zaczął się trząść. Okropne uczucie. Rozglądał się wokół. Bał się coraz bardziej. Słyszał ptaki nad sobą, okropnie skrzeczące wrony, całe ich stado, które zazwyczaj okrąża park miejski. Bał się poruszyć by ptaki go nie zaatakowały. To jeden z obłędów którego nienawidził. Wiatr przyniósł zapach spalin. Czy wszyscy to czują i widzą tak, jak on? Kolejny zgrzyt drewna nad nimi zakomunikował, że w dalszym ciągu ktoś tam jest. Po powrocie do pokoju jedna z desek przybitych do sufitu zaczęła spadać i przecinać lotem koszącym przestrzeń nad stołem dzielącą Brandona i kobietę. Nie wydobył się żaden dźwięk. Jedynie ruch kazał im zareagować. Brandon wpatrywał się w gwoździe pomiędzy nimi i wijące się tłuste białe larwy okrywające strzęp gnijącego, czarnego mięsa. Nikt nie reagował. Jedynie kobieta wpatrywała się w niego, jakby to on był obiektem, którego się wszyscy boją. Oddech zamarł mu w gardle. Nie mógł wziąć najmniejszego haustu. Włosy jeżyły mu się na całym ciele, płaty skóry zdawały się odchodzić niczym niechciana skóra węża, a ciemna zieleń, niemal czerń zalewała mu oczy. Stawało się coraz ciemniej. Brandona stopniowo opuszczały lęki. Jego ciałem targały drgawki. Spod oczu, spowitych ciemnym kolorem, zaczął wylewać się strach, wyglądający jak małe mróweczki biegnące stadem aż pod sufit. Strach wylewał się z niego, niezwykle ciemny i gęsty. Gdy spłynął do góry wzdłuż ścian w szczeliny w suficie, jego ciało bezwładnie opadło na podłogę. Mężczyzna podbiegł i sprawdził mu puls. Nikły ale wyczuwalny. Reszta patrzyła w sufit wchłaniający pasożyta. Oczu Brandona nie okrywała już czerń. Mężczyzna tymczasem próbował go przewrócić na bok. Jego ręka zatopiła się w lepki budyń, którym stało się jego ciało. Odskoczył do tyłu z 68
obrzydzeniem. Kobieta stała sztywno w obawie przed Brandonem, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Obserwowała seledynową maź przypominającą rozgotowany ryż. Brunet, który do nikogo się nie odzywał, odważył się spojrzeć w oczy kobiety. Jej wzrok nie zdradzał lęku. Wziął kubek ze stołu i podniósł go do ust. Nie bał się. Wiedział, że zdoła się obronić, a w razie czego, obroni też innych. Gdy oderwał kubek od ust, centralnie przed nim zwisał pasożyt, który odrywając się, wpadł z pluskiem do herbaty. Wszyscy odsunęli się. Herbata przebarwiała się jakby dolano do niej mleczka. Kobieta zaczęła zmierzać w stronę kubka, wtedy mężczyzna rzucił nim w stronę ściany. Pasożyt wypełzł błyskawicznie rozpryskując się po ścianach wokół i zniknął w najbliższych szczelinach, jakie napotkał. – To twój strach. Próbuje do ciebie wrócić. – Powiedział mężczyzna.– Nie możesz mu na to pozwolić. Strach jest oznaką naszej prymitywności. Jest częścią nas i nigdy się go nie pozbędziemy. Możemy jedynie z nim walczyć lub go okiełznać. – Stół z herbatami zatrząsnął się. Brandon tymczasem przebudzał się. Po jego twarzy ściekał pot. – Odeszło. – Wyszeptał. – Co odeszło? – Spytał blondyn. – Mój strach. Wyzbyłem się jego większej części. Teraz musimy być ostrożni by do nas nie wrócił. – Kobieta zerwała się z miejsca i wyszła z pokoju zatrzaskując za sobą drzwi. – Boi się? – Spytał blondyn. – Jest zła, tylko tyle. – Odpowiedział mu brunet. – Poszła na górę. Mężczyzna doznał lekkiego ukłucia w tył głowy. Złapał się za to miejsce i zasyczał. Za oknem panowała nieprzenikniona ciemność. Stali swobodnie odróżniając wszystkie elementy pokoju. Zza ciemnych chmur wyłonił się pomarańczowy księżyc, na którego tarczy malowały się korony drzew, ptaki odlatywały. Dopiero po chwili słychać było jak kobieta wchodzi po schodach, uderzając obcasem o skrzypiące drewno. Wszyscy nasłuchiwali licząc stopnie. Kroki jednak się nie kończyły. – Ile stopni mają te schody? – Spytał mężczyzna. – Na pewno nie więcej niż dwadzieścia. – Ktoś odpowiedział. – Czy tylko ja mam takie wrażenie, że zrobiła ich już ponad czterdzieści? – Stąpanie ucichło rozlegając się tuż nad nimi. Każdy miał jakieś wyobrażenie tego, dokąd zmierza. Przystanęła, po czym znów zaczęła iść. Dźwięk był nierówny, jakby kuśtykała. Przystanęła ponownie. Słychać było kolejne kroki, tym razem trzy tupnięcia następujące kolejno po sobie. I jeszcze raz, lecz tym razem byli pewni, że dochodziły jednocześnie z dwóch odległych stron. – Co to u licha było? – Spytał wyraźnie zdenerwowany mężczyzna. – Wygłupia się? – Nie. Strach przez nią przemawia. Chce wrócić, wykorzystując jej złość. Jest zła, bo ma świadomość tego, że strach do niej wróci. – Przez cały sufit z jednego miejsca na drugie, zaczęły przebiegać konie. Jeden z mężczyzn ponownie zasłonił oczy i zaczął płakać. Stopniowo zwalniały szukając dogodnego miejsca w centralnym punkcie. Rozległ się skowyt mogącym być rżeniem konia nagranym na 69
taśmie w zwolnionym tempie. Po nim kolejny raz ptaki. Grzmot dzwonu oddalającego się w błyskawicznym tempie. Niczym tysiące piłeczek kauczukowych, odbijających się i spadających po skrzypiących schodach. Uderzały w ścianę, zakręcały się i wpadały do pokoju, coraz bliżej i głośniej. Drzwi próbowały się same zamknąć okropnie skrzypiąc. Zablokowała je ręka łapiąca futrynę. Mężczyzna krzyknął i rozpłakał się, gdy dostrzegł szare palce z długimi paznokciami. Drzwi wolno otwarły się, przez szparę wkroczyła damska noga na obcasie. – Coś się stało? – Spytała kobieta. Hałas ustał. – Być może. – Odpowiedział brunet siedzący w fotelu. Powietrze wypełniały tylko nierówne oddechy. Płaczący mężczyzna wstał. – Idę na górę. Położę się. Jestem cholernie zmęczony. – Gdy zamknął za sobą drzwi, nagle przejechał pociąg ekspresowy. Gdy zniknął, pozostawił po sobie dźwięki zgrzytających kół, wydobywających się z wnętrza pokoju. Migotliwe światła przemknęły za oknem. Brandon przeskoczył przez próg na zewnątrz. Potężny podmuch wiatru odebrał mu na chwilę oddech. Odwrócił się w inną stronę. W oknie wszyscy stali nieruchomo. Gestami namawiali go by wracał. Wrócił frontowymi drzwiami prosto w ciemny przedpokój. Zamknął drzwi rozglądając się w poszukiwaniu światła. Czuł się jakby wcale nie wrócił do domu. Łagodny powiew i szum liści otoczył go ze wszystkich stron. Wyszedł z powrotem na zewnątrz, nic się nie zmieniło. Oddech w dalszym ciągu miał nierówny. Takie miejsce może naprawdę zniszczyć człowiekowi psychikę, powodując, że do końca życia będzie się budził z krzykiem. Ścisk w pęcherzu. Tak jak stał, rozsunął suwak w rozporku. Ciepły strumień moczu zaczął strzelać o liście, a opary wznosiły się w górę. Zapiął się i zrobił krok w tył. Wiatr orzeźwiał zmysły, a świerszcze wibrowały w głowie. Noga nastąpiła w miękkie błoto. Z każdym krokiem zagłębiał się w nie coraz bardziej. Zaczął panikować. Próbował się czegoś złapać ale stracił równowagę i upadł w bagno. Oddech ugrzązł w mule. Wyrywając się, próbował wydrzeć się i uciec. Udało mu się. Bluzą przetarł twarz a kolejna wizja zlała mu oczy. Otoczył go impresjonistyczny ściekający po płótnie obraz. Przestrzeń pulsowała, mieniła się i mlaskała jak ohydna rodzina robactwa żerującego na świeżej padlinie przykrytej jego kurtką. Podszedł bliżej. Padlina była ciałem człowieka. Był w pułapce. Omamił go strach i zaczął zataczać nad nim swoje macki. Zatapiał się. Wiedział już, że nie wygra. Za kark złapała go lodowata dłoń. Chwycił ją a ona pociągnęła. Wyrywał się z gęstego błota, zastygającego i przylegającego do ciała. Kobieta całą swoją siłą próbowała mu pomóc. Las zniknął. Byli w ciemnym pokoju na wersalce. Na jej środku była ogromna ciemno–zielona plama wyglądająca jak dziura. Strach chciał wrócić. Po plecach Brandona przebiegł dreszcz. Z dołu słychać było przeraźliwe krzyki reszty, cholera wie, co się z nimi właśnie działo. Żadne z nich nie chciało sobie tego wyobrażać. Brzmieli jakby byli rozrywani na strzępy. Padł na nich strach, bali się nieznanego. Brandon złapał kobietę za rękę rzucając się do ucieczki. Kobieta stawiała opór jakby chciała zostać. 70
– Co jest? Czemu nie idziesz? Co się stało? – Kobieta stanęła i wskazała dom. – Strachu zaczęło być zbyt dużo jak na jedno miejsce. – Co to znaczy? Co z nimi? – Drzwi domu zostały wyrwane, a jakaś nieokreślona siła rozerwała je w drzazgi. Z wnętrza wylewał się pasożyt prosto w ich stronę. Tym razem to Kobieta ciągnęła Brandona. Do niego jednak nic już nie docierało. Ze wszystkich stron atakował pasożyt, pożerając całą przestrzeń i zatapiając ich w ciemnościach, mknął do nieba przyciągany księżycem. – To nie oni, prawda? Dopadł ich? – Brandon złapał ją za obie ręce. Nie broniła się. Farba zaczynała ich zalewać aż do kolan, uniemożliwiając im jakikolwiek krok. Ręce kobiety wyrwały się z jego objęć. Wysunęła je w górę, a z jej łokci wystrzeliła kolejna para rąk, którymi mogła skrępować jego ręce i kark. – Jej twarz zaczęła się upłynniać i wiązkami oplatała jego twarz. – Próbował krzyczeć ale strach wlewał mu się przez usta prosto do mózgu. Coś bulgotało jeszcze przez chwilę a gdy ucichło, nie było już o czy opowiadać. *** Zdzieszowice, 2007
71
ZMYSŁY
72
Ciemność była przesądzającą miarą zguby człowieczeństwa. Nie móc widzieć. Sama kwestia straty któregoś ze zmysłów, jest najbardziej przerażającym horrorem, prawdopodobnie każdego człowieka. Śmierć jest jednak na pierwszym miejscu. Ta sprawia, że można stracić zmysły innego rodzaju. Horror zaczyna się w momencie, kiedy zaczyna się zdawać sprawy z tego, że nadszedł, i że się go rozumie, albo doświadcza. Straciłam wzrok w wieku sześciu lat. Dzisiaj mam lat trzynaście. Nie pamiętam ostatniej rzeczy jaką widziałam. Nie pamiętam niczego oprócz kolorów i kształtów, które przyporządkowuje za pomocą dotyku, będącym moimi nowymi oczami. Jednymi z kilku. W tym momencie, wokół mnie, było cicho i chłodno. Zastanawiałam się gdzie jestem. Nie pamiętam jak się tu znalazłam, ani nie wiem, jak pomieszczenie wokół mnie wygląda. Wiedziałam, że nie jestem w domu. Co było ostatnie, ani kto sprawił, że się tu znalazłam. Potrzebowałam kolejnych oczu. Słuchu. Skupienie nadawało im coraz intensywniejsze znaczenie. Oczekiwanie. Zastanawiałam się czy mam się odezwać, czy też nie. Nie wiedziałam, czy jest dzień czy noc. Miałam tylko namiastkę samej siebie. Wspomnienia słów i dźwięków, które uświadamiały mnie, że jednak jeszcze żyję. Reszta wspomnień była urojona, wykreowana przez moją własną wyobraźnię. Zdarzenie, jakiekolwiek, w ogóle nie musiało się zdarzyć tak jak wyglądało naprawdę – albo w ogóle. Mógł to być mój wymysł, bądź błędna interpretacja sceny z życia. – Skąd mam bowiem wiedzieć, czy było wokół smutno, gdy mnie nie rozśmieszyło coś wielce nieadekwatnego do sytuacji, czy było na odwrót. Czułam się odizolowana, mimo iż ludzie starają się ze mną rozmawiać. Zawsze był dystans dzielący nie mnie od innych, ale resztę ode mnie. Wiem, że wszyscy, którzy widzą, nie mogą tak naprawdę zrozumieć świata bez tego narządu. Pojęcie czasu było bez zmian. Starość miała być tylko synonimem zmęczenia. Wszystko istniało wokół nadal, lecz było inne. Mogłam siedzieć godzinami w ciszy, na podłodze w moim pokoju, pustym, bezwonnym, tylko ze smakiem własnej śliny spływającej mi do gardła słowami wypowiadanymi tylko wewnątrz własnej głowy. Wyobrażałam sobie, że wszystko wokół mnie nie istnieje. Że istnieje tylko ja. A jeśli coś oprócz mnie ma zaistnieć, to tylko ja mogę sprawić, że tak się stanie. Medytacje sprawiały, że czas przestawał istnieć. Świat wokół mogło się nad interpretować, by ostatecznie zmienić całkowicie specyfikację rzeczywistości wokół, tworząc własny sen, w którym przychodzi żyć. Moje kalectwo wymagało specjalnego toku nauczania, a i tak szło mi mizernie, bo nie potrafiłam sobie wyobrazić połowy rzeczy. Reszta była abstrakcją. Momentami mogłam ją usidlić, lecz szybko okazywało się, że moja wizja jest bardzo odmienna. Próbowałam słuchać słuchowisk audio, ale słyszałam tylko słowa. Litery. Nic poza nimi. Muzyka była najbardziej uniwersalną dziedziną nauki i sztuki, w którą wierzyłam, że może zostać odebraną najłatwiej przez istoty pozaziemskie. Nigdy nie zasypiałam głęboko. Zawsze miałam płytki sen. Były jak rozwichrzone myśli płynące na fali paranoicznych skojarzeń, transformujące w 73
abstrakcyjne formy, nie śnice się malarzom. Nie mogłam ich narysować. Jedynie mogłam widzieć. Spałam i byłam na jawie na przemian, w najprzeróżniejszych formach. Czasami ta bariera przestawała być widoczna. Potem zapadłam w chorobę, w którą nie wiedziałam, że zapadłam, i spałam podobno przez okres ponad trzech tygodni. Z początku wydawało się, że nic mi nie jest, lecz później odkryto, że chodzę po nocy, we śnie, świadoma i kontaktująca – lecz nie jako ja. Raz myślałam, że śniłam, i chodziłam po pustym mieszkaniu które całe było porośnięte pajęczynami. Tkwiło w brązowej konwencji z jego różnymi odcieniami. Widziałam w przedmiotach istoty, które nie miały prawa być. Gdy jednej jakiejś, nieuchwytnej rzeczy, rozmazanej w przestrzeni dziewczyny, przeraziłam się, momentalnie się ocknęłam i otworzyłam oczy, które rozmazały cały obraz okrywając ją czernią. Wtedy wiedziałam, że nie śnię. Po paru tygodniach, lunatykowanie albo ustało, albo nikt nie zwracał na nie uwagi, sądząc, że powinno się uważać na lunatykującą osobę i, że nie powinno się jej dotykać. Nastały kolejne deformacje, które mnie przerażały coraz bardziej. Słuchałam różnych opowieści, strasznych i nierealnych. Wydobywały się zewsząd. Opowiadały je bezosobowe istoty, będące wokół mnie. Czułam się jak zwierzę, którego nie dosięgają żadne prawa ani sądy. Jak dziecko, upośledzony człowiek, nieudacznik… Od kilku lat właściwie poruszałam się w ten sposób. I do końca pewnie będę zależna od innych. Wyczuwam pewne miejsca, kontury, załamania powietrza, zmiany w odsłuchu, bliskość ścian, skrzypiące powietrze, a każda na swój sposób, deska i inne rzeczy, były żywe. Najbardziej przerażające w tym wszystkim było to, że nigdy nie będę wiedzieć prawdy, czy ktoś patrzy na mnie, czy też nie. Nie potrafiłam nawet umiejscowić i wykreować w wyobraźni jakiejś namiastki czegoś, co sprawiałoby mi przyjemność, zarabiałabym na tyle, by się samą utrzymać i być niezależną. Nie wyobrażam sobie siebie samej, w wieku dwudziestu paru lat, próbującą dostać się do własnego domu późną porą. Od razu nachodzą mnie niepokojące obrazy gwałtu i morderstwa od osób, które myślą, że są bezkarne, jeśli mają do czynienia z niewidomym. Pewnego ciepłego poranka, nie spałam. Było ciepło, ale słychać było nawałnicę świergoczących ptaków, które rozrywały przestrzeń w moim mózgu na setki miliardów kawałków. Ktoś (matka?), jakaś kobieta krzyknęła, że podano śniadanie. Ktoś próbował mi pomóc, ale odmówiłam gestem ręki, i sama poszłam do kuchni, gdzie zasiadłam przy stole na swoim odwiecznym miejscu. Czułam wzrok ludzi, ale nie wiem czemu. Jakby w oczekiwaniu. Skupieniu. Wyczuwałam napięcie. To przypominało jakby rozpoznawanie fal magnetycznych innego organizmu. Czułam ich obecność, czułam, że są, byłam niemal pewna, że ruszają się tak jak w mojej wyobraźni. To był jak zmysł kierunku siły i prądu wody, który zmysł ten przejawiają ryby. Jednak nie wiem, czy to ostatnie jest możliwe u człowieka. Zdaje mi się, że nie. W pewnym momencie, usłyszałam głos, kobiety matki. – Czemu nie jesz, Ardelio? – Głos rozległ się echem po mojej głowie, i dopiero po chwili zwróciłam uwagę na swoje imię. 74
– Nie wiedziałam, że już jemy... – Nie czujesz zapachu? Cała kuchnia pachnie bekonem, jajkami, kawą i przyprawami. – a mnie zmroziło. – Czy to jest aż takie wyraźne? – Pochyl się nad talerzem i zobacz jeszcze raz. – Wyczuwałam jakąś niepewność i nerwy w słowach kobiety. Dotknęłam lekko talerza i poczułam, że jest ciepły. Jedzenie na nim było gorące, a coś tak gorącego musi wydawać jakiś zapach. – Nie czuję żadnego zapachu… – Usłyszałam łomot talerzy i sztućców, i poczułam bliskość owej kobiety, i jej donośny głos, bardzo blisko mojego ucha. – Spróbuj skarbie zjeść kawałek. Tylko podmuchaj najpierw. Daj pomogę ci… – Nakierowała moją ręką, bym pochłonęła ustami większy kawałek jajka. Był mdły, bezsmakowy. Jak przezroczysty wazon. Czułam głód, lecz mój węch i smak nie akceptował żadnego smaku. Czułam różne formy w moich ustach, miękkie i twarde, wodniste i stałe, lecz wszystkie one miały smak jak papier. Nawet gorzej niż papier, bo nawet on ma pewnego rodzaju gorzki plastikowy smak. Jadłam próbując rozbudzić kubki smakowe. Czułam się najedzona, i wyczuwałam tylko pozostałości dania na talerzu, zaczęła do mojego mózgu docierać coraz wyraźniej wątpliwość, za którą kryje się strach o potężnym natężeniu. Nie czuć smaku, nie czuć zapachów. Jedna z największych przyjemności człowieka, jeden z grzechów, smak, głód, została mi odebrana. Po dotyku, smak i węch, mają następstwo w odczuwaniu przyjemności jakiejkolwiek. Lecz teraz, czułam, że gdy rozedrę się na całe gardło to stracę głos. Przerażająca panika i stres targały mną, jak przy jakimś ataku epilepsji, który następuję powoli, a gdy zaatakuje, traci się całkowite pojmowanie rzeczy. Chwiałam się, było mi niedobrze, wyobrażałam się, że mam stertę rozpaćkanej mazi w żołądku, a nie bekon i jajka. Najbardziej przerażające było to, że zapach i smak były tak ulotne, że czułam abstrakcyjny brak elementu, który znikając staje się nieodgadniony. Te smaki i zapachy mogły jeszcze tylko czasami napawać umysł wspomnieniami ulotnych zapachów, o coraz bledszym pojęciu znaczenia i działania zmysłu. Opadłam na podłogę i znowu zatopiłam się w świat nie będący jawą, ale nie będący też snem o zapomnieniu. Lekarz przyjechał specjalnie do mnie. Obojętne mi było, co miał do powiedzenia. Lekarz badał mnie w całkowitym milczeniu, mówiąc tylko o ważniejszych sprawach, które mają mu jedynie pomóc przy pracy. Później wyszedł. Wyczuwałam smutek i grozę. Zupełnie, jakby te uczucia były namacalne. Lawirowały w atmosferze i przewijały się, niczym duchy osób zamkniętych w ścianach starych domów. Wyczuwałam, że to będą złe wiadomości, ale nikt mi nie mówił jak bardzo one będą złe. Może lepiej by mi powiedzieli właśnie wtedy. Wiedziałam na co się przygotować, ale chciałam być pewna. Czasami czułam się, jakby świat wokół mnie, mego domu, nad wyraz realny – bo mam jego świadomość, której jak na razie jestem pewna – nie istniał. Dojrzewała, w nocy czułam ból, potem ciepło, drżenie oraz coś, co ze mnie wyciekało. W nocy trzeba było być nadzwyczaj uważnym. Przez dźwięk. To on 75
wszystko psuje. Rozlega się po przestrzeni bez zamiłowania. Poruszałam się po omacku, nie miało różnicy, czy jest dzień czy noc. Dni mijały. Nastał czas spokoju cielesnego. Nudziłam się. Było gorąco. Miałam dość moich myśli i mojej wyobraźni. Nie dawały mi spokoju. Siedziałam sama w pokoju. Tego byłam pewna. Leżałam na miękkim łóżku, o którym nic nie wiedziałam i rozmyślałam. Mój umysł niebawem będzie moją jedyną rzeczywistością. Czy poradzę sobie? W świecie nie, w sobie pewnie tak, jeśli wcześniej nie zwariuję, bo kiedy stracę zmysły rozumu, nie będę być może nawet rozumieć, że je tracę. – Dziwnie się czułam myśląc o tym. Miałam dziwną chęć i zaczęłam ją zaspokajać. Odczuwałam odmienne niż wszystkie inne zmysły uczucia. Dotyk, ale tak niesamowity, że powoduje coś więcej. Ostateczne upojenie o mocy przyjemności większej niż wszystko inne. Gdy skończyłam, prawie od razu zasnęłam. Wstałam wcześnie, chwiejnie, niczym osłabiona. Czułam ciepło na twarzy, padające na moją skórę, nie tak, jak powinno. Światło przebijało się zza mgły, ale widziałam. Nie wiem co widziałam, i czy było to prawdziwe. Kolory napływały niczym farby rozlane na szybie. Wszystko zdawało się przejrzyste i coraz bardziej ostre. Odróżniałam kolory, kształty, i nie mogłam tego wszystkiego pojąć. To, co pojawiło się przede mną wydawało się złudzeniem. Starym, zapomnianym wspomnieniem. Setki milionów abstrakcyjnych nazw zaraz zaczęło się rozpryskiwać o ścianki mojej czaszki, uświadamiając o swoim znaczeniu. Przeszłam się kawałek i dotarłam do drzwi. Otworzyłam je i przeszłam do drugiego pokoju. Pokój wyglądał tak, jak sobie go wyobrażałam. – Tak bardzo się modliłam, żeby to nie był sen, że nagle mi się polepszyło. Nie mógł to być sen, bo byłam świadoma, że w nim jestem. Jeśli ten miał się skończyć, musiał to zrobić teraz. I stanęłam w przedpokoju bojąc się poruszyć, czy aby zaraz nie wyrwie się mój umysł do innej rzeczywistości, wyrwana przez element nieadekwatny do sytuacji. Zrobiłam następny krok. Stałam w pokoju moich rodziców. Obydwoje siedzieli przed telewizorem. Nie zauważyli mnie. Stanęłam obok nich, niemal na środku, zasłaniając ekran. Sądziłam, że mogę im przerwać, opowiadając im o tym, co mnie spotkało. Miałam już zacząć, kiedy zorientowałam się, że oni mnie nie widzą. Patrzyli dalej w ekran, przeze mnie, jak przez powietrze. Nie byłam przecież przeźroczysta. Czy tak reagowali zazwyczaj? Czy to z przyzwyczajenia? Stałam dalej, odezwałam się dwa razy dwu sylabicznie, wypowiadając imiona rodziców. Nie słyszeli mnie. Ich zmysły zamilkły na mój widok. Traktowali mnie, jak powietrze, jak coś, co nie istnieje. Nachyliłam się nad nimi. Oddychali, lecz nie reagowali na żadne bodźce jakimkolwiek ze zmysłów. Rzuciłam się na drzwi pokoju zatrzaskując je z ogromną rozpaczą. Odwróciłam się, i zaczęłam krzyczeć na widok siebie śniącej nieruchomo obok, we własnej, ustalonej pozycji. Przez adrenalinę i szok, moje zmysły reagowały cały czas tak samo intensywnie z dnia na dzień, rozwijając się i wyostrzając. Mój słuch reagował na najbardziej niesłyszalny pisk. Coś co wydaje się niesłyszalne, wypełniało ciało ogromem przestrzeni dźwiękowej, wydobytej bezpośrednio z własnego ciała. 76
Zastanawiałam się nad tym, co robiłam zanim śniłam, w jakiej sytuacji, o czym myślałam, jak to się w ogóle mogło stać. Chciałam za wszelką cenę to powtórzyć. Nie ważne czy było to złudzenie, sen, czy było niebezpieczne czy też nie. To się nie liczyło. Możliwe, że miałam drogę ucieczki. Nie miałam większego wyboru. Obraz za oknem był statyczny. Nieruchomy jak na zdjęciu. Nie zmieniał się porami, światłem czy też ewoluującą naturą w swym zapętlonym procesie reinkarnacji. Muzyka się skończyła. Było niesamowicie cicho. Niemal głucho. Wstałam wolno i cicho, by nie obudzić domowników, podejrzewając, że jest już noc. Szłam wolno, słysząc tylko dudniącą i pulsującą ciszę. Poszłam do kuchni i nalałam wody do szklanki. Coś było nie tak. Było stanowczo za cicho… Część zmysłów pozostawała, część się wyłączała. W zależności od chwili, skupienia, czy potrzeby. Zmysły zaczęły reagować instynktownie, odpowiednio do chwili. – Pozostał mi tylko dotyk. Byłam jak martwa. Tak się czułam. Tkwiąca w wielkim szklany słoju. Bez dźwięku, obrazu, węchu i smaku. Widząc pustkę, słysząc ciszę, czuć pustkę i smakować wodę. Zastanawiałam się, jak długo potrwa zaniknięcie mojego dotyku. Całymi dniami nie wychodziłam z pokoju. Spałam nierówno, wstawałam nie wyspana. Otumaniona, nie mogąc powiedzieć słowa. Byłam totalnie odizolowana od świata. Czułam jedynie jego ciepło, czułam ból i rozkosz, kształty i fakturę. W pewnym momencie usnęłam, ale byłam tego świadoma. Zagłębiałam się w sen, będąc całkowicie rozluźniona. Oddawałam się abstrakcyjnym prawom chaotycznego snu, aż do momentu, gdy widziałam samą siebie śpiącą w łóżku. Lewitowałam. Nie odczuwałam strachu. Szybowałam wolno, jak para lub dym, przedzierając się przez wszystkie pomieszczenia domu. Był dzień, jeszcze. Zachód słońca. Wypłynęłam na zewnątrz i widziałam go. Ludzie nie istnieli. Zaczęłam iść po trawie, czując ją bosymi stopami intensywniej niż kiedykolwiek indziej. Dostrzegłam mężczyznę, około dwudziestki. Podeszłam do niego. Widział mnie, spoglądał na mnie, próbował mnie dotknąć, ale gdy jego opuszki musnęły minimalnie moją skórę, poczułam zryw, i coś pociągnęło mnie za sobą przez kilkadziesiąt metrów, aż znalazłam się w swoim łóżku. Cała spocona i przerażona. Miałam ochotę krzyczeć, ale nie umiałam. Wszystko mnie przerażało. Nieustannie na zmianę płakałam i masturbowałam się prawie dziesięć razy dziennie. Potrzebowałam tego. Moje ciało drętwiało. Tylko to mogłam poczuć. Nie mogło mi nawet przez myśl przelecieć, że mogłabym stracić je wszystkie. Miałam dreszcze, cały czas czułam przenikające się fale zimna i gorąca. Pobiegłam do kuchni. Miałam tego dość. Przecięłam się. Zabolało. Niby mała ranka, ale jej ból był po stokroć rozdzierający. Poczułam intensywną gęstą krew, jego żar. Wolno osuwałam się na ziemię, nie czując gruntu ani tego, o co zahaczam. Nawet nie wiedziałam, czy coś się stało. Przed moimi oczami przelatywało miliardy zdjęć na sekundę, a każda sekunda równa była wieczności. Straciłam przytomność i rozpłynęłam się w zmysłowej przestrzeni. Wstałam, ale bez pojęcia ciepła i zimna. Nie czułam powiewu wiatru, ani żaru słońca, czy chłodu nocy. Nie czułam czy na czymś siedzę, czy nie. Nie czułam bólu. Nie czułam własnego ciała. Trudno mi było określić czy się boję, czy jest mi 77
smutno. – Nie mogłam już przeżywać żadnej rozkoszy. Umysł bez bodźców, nie doświadczał wolności. – Miałam tylko szczątki własnych myśli, formujących się na przemian z obrazami słów. One doprowadzały do stanu nieważkości. Odłączane są wszystkie zmysły. Nikt nie ma pojęcia jakie to uczucie. To żadne uczucie. Myśli obumierały, sny przestały się pojawiać, wspomnienia o wszystkich po kilku miesiącach, może latach, nie wiem, przestały funkcjonować. Stworzył się potężny chaos, gdzie świadomość przestała istnieć. Zostałam rośliną. To już właściwie milimetr dzielący człowieka od śmierci. Co się zmieniło? Czas. Raz jeden, nie wiem dlaczego, ale oderwałam się. Widziałam siebie, siedziałam w fotelu, totalnie bezwładna. Byłam znacznie starsza. Spojrzałam wokół na poprzewracane nowe meble. Starych ludzi, którzy byli moim rodzicami, leżących w kałużach krwi. Wszystkie moje zmysły zaczęły się odzywać, jak dawno nie używany mięsień, który nabawił się niemal nieodwracalnych odleżyn. Widziałam mężczyznę. Był znajomy. Widziałam go kiedyś, możliwe, że w jakimś śnie. Nie pamiętam niczego. Rozbierał mnie, rozrywał ubranie. Pytał czy żyję czy nie. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Miałam wrażenie, że tez mnie rozpoznaje. Leżałam naga, żywa i bezwładna. Byłam łatwym celem dla każdego. Lecz nie czułam niczego. Zostawili mnie żywą. Nie wracałam do ciała, bo bałam się, że już się stamtąd nie wydostanę. Wyglądałam, jakbym cały czas spała. Zabrali mnie do szpitala. Do jakiegoś przytułku. Korytarzami gorszymi od śmierci. Zawiłościami losu projektującym sprawy ogólne. Chcieli mnie uśpić. I uśpili. Lecz kiedy się obudziłam, byłam nadal, aż w końcu zrozumiałam. Zrozumiałam, że to nie ja opowiadałam historię, lecz to historia opowiadała o mnie. *** Stanowice, 2010
78
MIEJSCA PRZEKLĘTE
79
Na początku było tylko wrażenie. W dezorientację wprawiały dymy i mgła. W niej rozlegały się złowrogie skrzeczenia budzących się do życia ptaków, wykrzykujących obłąkany hymn ku czci Boga Słońca budzącego się do swojego ulubionego zajęcia. Palenia. Dopiero chłód rozwiał wszelkie wątpliwości, pozostawiając młodego Floriana ponownie w towarzystwie tylko swojego miecza. Heroina, dawała moc, potęgę i inspirację tylko jednej osobie na bardzo długi czas. Wyboru dokonuje sam miecz, w którym zaklęta dusza jednej z bogiń, lecz nie wiadomo której, bowiem ta nie może wypowiedzieć swojego imienia będąc przeklęta. Faktem jest, że wypełnia miecz swoją obecnością. Świadomą, i potrafiącą się komunikować. – Zaraza dotarła tu także. – Powiedział. – Nie dotarła. Była tu pierwsza. – Odpowiedział miecz. – Zobacz. I Florian dopiero wtedy spostrzegł wyludnione miasteczko splądrowane przez śmiertelną chorobę, doprowadzającą ludzi do obłędu i kompletnego szaleństwa. Wieści podają, że szaleństwo to staje się materialne po śmierci chorego. Zamiast wyzionąć ducha, daje życie demonowi mogącego egzystować, zamiast nich. – Czyli trafiliśmy do punktu wyjścia. Po raz kolejny. Ciała ludzi, porzuconych bezwładnie, gnijących i tym przyciągających padlinożerców wszelkiego rodzaju, były tylko wydrążonymi skorupami z których wykluły się ucieleśnione najgorsze lęki. Według Floriana to nadal byli ludzie, lecz obłąkani własnym szaleństwem i przerażeniem pokonującym ich własne oblicze. Nad niektórymi lub w większych skupiskach zwłok można było wypatrzeć jednego z demonów. Wojownik był pewien, że legendy były prawdziwe, i że nie doświadcza ani zwidy, ani też jego umysł nie przepełnia halucynacja wywołana strachem czy grzybem na ścianie, w izbie w której spędził ostatnie dwa tygodnie. Nie miał wyboru, musiał podążać dalej. Nikt przez całą drogę przez miasteczko, ani nic nie zwróciło na niego uwagi. Przez chwilę jego nastrój uległ zmianie, kiedy pozwolił sobie na próbę odpowiedzenia sobie na pytanie – dlaczego na niego nie reagują? Czułby się niewiele lepiej, ale wszystko inne było gorsze niż poczucie, że to nie umarli wokół, ale on jest martwy. Wbrew pozorom bardziej niż oni. – Zamiast rozmyślać o głupotach lepiej skoncentruj się. Niewyobrażalnym problemem i wyzwaniem mogło być przejście przez to miasto, gdyby wszyscy wokół zgodnie uznali, że należy nas zatrzymać. – Miecz jak zawsze nie czekał na podjęcie dialogu. Zazwyczaj mówił coś istotnego i kończył. Niezależnie czy powiedziałby, czy tylko pomyślał – Heroina wiedziała wcześniej niż on, do czego może sprowadzić pojedyncza myśl. Dymy rozwiały się i przed Florianem rozpływał się pejzaż zamykający obraz miasta, jak i całą jego historię. Dopiero kiedy słońce wstało, wszystko stało się jasne. Wszystko, co było pod osłoną nocy stało się wyraźne i pozbawione niejasności, niedomówień czy odmiennej interpretacji. Szpiczaste skały o niepewnej strukturze miały wytyczyć szlak prowadzący ich coraz bliżej celu. 80
– Nie wierzę, że coś czego nie widać mogło tak znacząco wpłynąć na życie człowieka, odbierając mu przy tym wszystkie zmysły. – Florian ostrożnie warzył słowa niepewnie wypowiadając myśl. – Przecież choroby nie widać, a jeśli już się pojawia, to zawsze znajduje się lekarstwo. – Nie w tym wypadku, jak widać. Udało się jej zrównać całą krainę z ziemią niszcząc osiem miast i czternaście wiosek przez okres dwóch pór roku. Dobrze, że przynajmniej nauczyłeś się ufać moim przeczuciom i zamierzeniom. Powinnam ci podziękować za to. Doskonale rozumiem, że moje powody lub odpowiedzi są całkowicie niezrozumiałe albo sprzeczne z twoim zdaniem. Szkoda, że tak niefortunnie się złożyło, że ostatni raz odmówiłeś polowania na demona odpowiedzialnego za obecny stan rzeczy. Przynajmniej wiemy, że jest coraz gorzej, i że to faktyczna zaraza. – Mówiłem ci wielokrotnie. To, że jestem zdyscyplinowany i mam talent w pojedynkach, których nie przegrałem żadnego, zawsze mam świadomość tego, że nawet jeśli posiadam potężną siłę, zawsze znajdzie się ktoś silniejszy i lepszy. Drugą sprawą jest mój kompletny brak wiary w siły nadprzyrodzone, duchy, demony i podobnych temu tematowi zabobonom jestem całkowicie przeciwny. Puste przestrzenie odbiły i zniekształciły głos Floriana echem drwiącym z niego. Wiedział co Heroina chce powiedzieć. – Nawet jeśli to były demony, to zrodziły się z szaleństwa i podłości ludzkiej. Miejsca, które minęliśmy. Splądrowane domy, popalone pola, zgwałcone kobiety pozbawione głów, noworodki rozerwane przez zdegenerowane i spaczone jednostki nie potrafiące powstrzymać swojego wściekłego szału, którym oddają się bez żadnej przyczyny, czy motywu. Jeśli choroba się przenosi, to musi gnieździć się w ciele czegoś, z którego wydobywa się śmierć, i zaraża każdego kogo minie. Choroba zawsze rodzi się w ciele. A skoro choroba się przenosi, to musi mieć ciało – a jeśli te je posiada, to niezależnie jakiego rodzaju istotą jest, jakkolwiek potężną, owe ciało można zabić. Mimo iż jestem młody nie widziałem w życiu niczego ponad naturalnego, czego nie dałoby się wyjaśnić, lub zbadać historii sprawy. Słyszałaś historie o wielkim potworze, straszliwe uskrzydlonej bestii z długim ogonem zionącej ogniem i jadem wydobywającym się z podłużnego pyska. – O i masz. Znalazł się badacz węży morskich. Fantastyczna opowieść pełna magii o heroicznej bohaterce i bohaterze, walczący ze strasznym smokiem niosącym śmierć tajemniczej zaginionej krainie atakowanej przez zarazę. Niestety Fabian, ale jakiekolwiek pojęcie mieć będziesz. Kiedy spotkasz się z tym Diabłem twarzą twarz, o ile będzie ją mieć, zawczasu proszę cię o jedną obietnicę, której dotrzymasz. – O co chodzi? – Jesteś to mi winien. Gdybyś wtedy dwa i pół roku temu wyeliminował problem… – Który zignorowałem przez misję daną mi od ważnych osobistości… – …nie musielibyśmy teraz torturować się myślami z czym tak naprawdę mamy do czynienia. W ostatecznym momencie narzucę ci wybór. – Odnośnie czego? 81
– Pozostawienia tego potwora przy życiu, czy też pozbawienia go. Póki nie dowiem się z czym mamy do czynienia nie dokonuj żadnych własnych wyborów? – Sądziłem, że jasne jest, że szukamy bestii w celu jej uśmiercenia. – A co jeśli nie będzie można go zabić, bo będzie nieożywiony. Albo nie będziesz mógł dotknąć jego ciała pomimo tego, że będziesz je widział wyraźnie? A co jeśli potwór tylko na to czeka, by móc uwolnić swoją duszę i wszystko co przylega do jego ciała? Florian zamyślił się, a raczej postanowił zamilknąć. – Przejaśnia się. Prawdopodobnie wstaje dzień. – Nie liczyłabym na to. Pewnie zaraz znów nastanie noc. To jedynie potwierdza, że Zło ma niesamowicie silną magiczną moc. – Wygląda jakby się chmurzyło z zachodniej strony, a tak naprawdę to tam faktycznie jest noc. Nie pamiętam już kiedy widziałem ostatnio słońce albo księżyc. Cokolwiek innego nad swoją głową. Czuję się tak, jakby niebo spadło mi na głowę. Droga przed nimi rozwidlała się, prowadząc w cieniu coraz wyższych skalistych gór. Dwa i pół roku – wypowiedział w myślach trzy niewinne słowa, za którymi kryje się trwoga zasłana poskręcanymi nienaturalnie ciałami i ciemnymi oknami pustych domostw. Odczuwał strach i nieopisany żałobny stan umysłu zdającego sobie sprawę, jak łatwo jest zniszczyć rasę tak potężną jak ludzie. Wszystko wokół niego zwariowało. Dawniej jego ambicją była praca w warsztacie stolarskim w którym mógł wyrabiać jedyne w swoim rodzaju meble. Nie do pojęcia do teraz było odnalezienie przypadkowo świętego miecza. Mając go przy sobie żadna istota materialna – żywa czy martwa nieistotne jak to, by posiadała materialne ciało – nie mogła go skrzywdzić. Nie chciał tej mocy. Nie potrzebował jej. Tak jak i tej przeklętej misji. Jednak nie miał wyboru. Gdyby ją odrzucił, prawdopodobnie przez czas spędzony z nią z pewnością zginąłby już z tysiąc razy, a zachorować lub oszaleć mógł znacznie wcześniej. Los wyciął mu psikusa, którego suchego żartu nie mógł rozpracować. Nie chciał myśleć o sobie jako o jednym człowieku mogącym sprzeciwić się i zniszczyć tak zwanego demona. Na pewno było tych ludzi znacznie więcej, jednak legendy albo do nich nie dotarły, albo będąc zbyt daleko, po usłyszeniu ich nikt nie zgrywałby heroicznego bohatera, lecz przeniósł się jeszcze dalej. Najważniejszy był początek, które z pewnością Florian nie zapomni. Bo Heroina zawsze będzie przy nim by mu to przypomnieć: Gdyby tylko miałoby to jakieś znaczenie dla kogokolwiek, wolałby nie podejmować żadnej decyzji. Docierały do zamkniętego w celi śmieci Floriana historie z zewnętrznego świata, będące jedyną rozrywką i urozmaiceniem własnego życia. Niezależnie czy była to historia prawdziwa, czy zmyślona. Po trzech latach z całego wyroku dożywocia, coraz częściej i bardziej otwarcie rozmawiało się i zaczęło nazywać rzeczy po imieniu łamiąc wszelkie tabu. Całkowity zakaz kontaktowania się poza więziennymi lochami skazańców, nie było już tak rygorystycznie przestrzegane. Nawet ktoś jak Florian, i wielu mu zaległych w murach Wieży Czarownic 82
zapomnianych rezydentów, odizolowanych pobratymców zła, wyczuwało zmianę i niepokój nasilający złe przeczucia, mogące niedługo dotknąć i ich. Florian był wysokim, dobrze zbudowanym chłopem o plecionych brudem czarnych strąkach, prawdopodobnie na zawsze będąc pozbawionym wystarczającej ilości wody i słońca. Przekraczając umowną barierę dorosłości narzuconą przez społeczność w której się wychował – wiek szesnastu lat – już wówczas był świetnym wojownikiem posiadającą instynkt, siłę i intelekt. Potrafiąc je kontrolować, i będąc ich świadomym zawsze, nawet w najmniej prawdopodobnych, fantastycznych niemal sytuacjach. Pięć lat później posiadał już wszystko czego pragnął, i choć walczył zawsze czy toczył innego rodzaju bitwy, nigdy nie pozostawił po sobie kogokolwiek – nie ważne już jak zdeprawowanego – z ostatnim oddechem na ustach. Po tym czasie coś się jednak zmieniło, i trwało w swym szaleństwie przez kolejne trzy następne, długie lata jego egzystencji, decydujące o jego późniejszym losie, i o tym w jakiej sytuacji się obecnie znajdował. Wiedział, że odbierał bestialsko życie każdemu spotkanemu na swojej drodze – żyjąc całkowicie przeciwnie niż do tej pory, dla niego nie wydawały się niczym nienaturalnym, ani złym. Było mu to obojętne. Silniejszy, mądrzejszy i bystrzejszy wygrywa. A jeśli posiada dyscyplinę i dba o wygląd, mającym być sprzeczny z jego prawdziwą naturą; nie było możliwości pogodzenia spaczonego umysłu wielokrotnego mordercy z pięknym, gładkim i sympatycznym obliczem bardzo młodego człowieka. Teraz to wszystko było bez znaczenia. Kiedy go ścigała co najmniej połowa miasteczka Utraty w którym się urodził, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Skąpany we krwi przechodził wiele razy przez wsie, lecz tylko tutaj mieszkańcy zareagowali bez strachu, i prawo wyegzekwowali na własną rękę. Został oskarżony o zamordowanie co najmniej stu ludzi, co wedle prawa, jego sprawa została potraktowana szczególnie, i posadzono go za masowe morderstwo, znane tylko nielicznym na świecie w tamtych czasach. Chciano publicznej egzekucji, ale nie znalazł się do dnia obecnego kat, godzący się na wykonanie wyroku. W obecnej sytuacji nie był to dla niego ani dyskomfort, ani problem. Wolał się wsłuchiwać w coraz to nowe, niedawne i coraz bliższe wydarzenia niewyjaśnione. Florian ze strzępów informacji, po długim czasie ułożył ogólny obraz tego, co tak naprawdę miało miejsce w miasteczku. Doniesienia o zniknięciach, zaginięciach i o masowym stanie miejscowej ludności targanej jawnym strachem, niemal paranoicznym, godzących wszystkich jednakowo. Podobno wszystko pokryła gęsta mgła rozciągająca się coraz dalej w krainę. Każdy czuł w miasteczku czyjąś obecność, niemal blisko, choć jej nie było widać – sprawiając wrażenie ujawnienia się, co nie zdarzyło się ani razu. Po czasie plotki się skończyły, jednak nikt nie poruszał tematu zniknięcia kilku dzieci. O ile była to prawda. Porą deszczową usłyszał pierwsze nowe opowieści, sam w tym okresie wyczuwając coś więcej. Odebrał przeczucie, że sprawa ta będzie go dotyczyła, albo dotknie go bardzo, choć w to wątpił mimo obaw. Czarne chmury zwisające ciężko całymi dniami i nocami nad miasteczkiem, nie wprawiały nikogo w dobry 83
nastrój. Nawet zdarzały się dni w których nie padało ani przez chwile, chmury się nie rozwiewały. Czuło się złą materię. Tym razem nie samą obecność istoty wpływającej negatywnie na poczucie – lecz cały świat wokół wydawał się wprawiać w tego rodzaju stan całą społeczność. Zaczęto wierzyć, że krainę opętało zło czyniąc go niedostępnym i przeklętym. Kolejne dni były coraz gorsze. Krzyki wyzywające zło, które przybyło do miasteczka i się w nim zagnieździło oraz przepowiednie końca świata zarażały po czasie niemal każdego. Florian jedynie słuchał wszystkiego, katalogując wszystko w swojej pamięci, tworzył plan i kronikę teraźniejszych wydarzeń zachowując kamienną twarz i zimne spojrzenie, nieczułą. Wszystkich opanowało szaleństwo. To było pewne. Florian przyjął to z chłodnym spokojem. Wczesnego, słonecznego ranka, jednego z kolejnych dni, został rozbudzony niemal godzinę wcześniej, niż zwyczaj. Głosy za kilkoma ścianami mogły tylko nakłaniać do próby rozpatrzenia i zrozumienia sensu – jednak w tego rodzaju sytuacji wolał nie słuchać niczego. Tego ranka był spokojny. Czekanie tylko zaostrzyło apetyt na towarzystwo pięciu osób przybyłych wspólnie w jednym celu. Najwyższe Persony Miasteczka Utrata. W jednej sprawie. Sprawie, która była najistotniejsza na świecie – a on sam zamiast mógł być ostatnią osobą na świecie, która nie wie o co chodzi. – Przepraszam. Nie czytam wiadomości. – Powiedział pół szeptem, jednak własny głos był tak dla niego samego dźwięczny, że musiał ponownie się skupić. Odruchy bezwarunkowe stawały się w celi coraz częstsze. – I stało się. Dano mu wybór, ale nie pozwolono samodzielnie wybrać. Wybór miał narzucony. Mógł zrezygnować rzecz jasna, ale jaka by była w tym zabawa. – Myślał pokrętnie. – Skazany na śmierć, czy nie, prawdopodobnie jesteś najodpowiedniejszą osobą na świecie potrafiąca położyć temu kres. – Proboszcz w asyście głowy miasta na zmianę streszczali mi wydarzenia, które najstarsze już znałem. – Do pięciu dni wstecz nie do udowodnienia było, że do naszego miasteczka przybyło zło. Nie wyrządzało ani nie wpływało na nikogo, lecz wczorajszego wieczoru, kiedy dzieci położyły się do łóżek, nie obudziły się do tej pory! Wszystkie zapadły w śpiączkę. Mieszkańcy obawiają się, że na ich miejsce przybędzie coś złego. Zaraza już opanowała miasteczko. Zaczęło się od zwykłego swędzenia w nosie! – I to jest ten dowód? Że dzieci są w śpiączce przez niematerialną istotę, która nas widzi i może wpłynąć na nas, podczas gdy my na nią nie. Czyli nie ma możliwości porozumienia się z nią, ani też nie może jej wypędzić za pomocą siły. A co na to nieskończona łaska Pana naszego mającego nieskończenie wiele właściwości wpływania na kosmos!? Skoro już wiem, że nic nie możecie zrobić, to dlaczego do licha przychodzicie do mnie? I milczenie zagłuszające wszystko kosząc momentalnie z lotu całą przestrzeń sprasowując ją idealnie, trwał w oczekiwaniu na odpowiedź osób próbujących zrozumieć o co właściwie skazaniec ich zapytał. – Zgodnie z pomysłem radykalnym, ale wiem i wierzę, że służący wbrew nam, zgodnie miasteczko uznało, że demon jest zbyt silny na ich wrażliwe i dobre dusze… 84
– Czyli prawdziwe zło wyniszczyło w pierwszej kolejności ostoję w której złudnym azylu egzystowaliście beztrosko, i wiecie, że ta moc jest silniejsza… no, i co dalej? Duchowny imieniem Dawid zamilkł. Prawie pół minuty trzymał usta otwarte wymuszając przeciśnięcie się tym otworem zdania, wyciągniętego siłą z mózgu. – Tylko bardzo zły człowiek, naprawdę chory i obłąkany w równym stopniu jak demon, jest w stanie zmierzyć się i go pokonać. – A oprócz tego, że jestem taki zły, jestem silny i umiem walczyć na śmierć i życie. – Właśnie… tak… – Więc co? Każecie mi iść, znaleźć i zabić demona, a potem dostanę obiad, i z powrotem zamkniecie mnie w klatce? – Nikt się nie odzywał wymuszoną ciszą, bo chyba każdy rozmyślał nad tym, będąc pewny, że o to zapyta. – Musisz nam pomóc je wypędzić i odzyskać nasze dzieci. Później pomyślimy o zmianach co do twojej osoby. Tylko ty możesz nam pomóc. – Czemu? Wezwijcie egzorcystę. Ostatnio są bardzo popularni. Florian zmienił ułożenie swojego ciała, który gest zdradzał zbliżającą się coraz większą chęć ukrócenia rozmowy. Skoro już został skazany, to wolałby żeby tak zostało. Skoro cały świat poza murami więzienia w końcu przestał do niego docierać. Jego materia, problemy, wszystko inne. I powinien teraz być wytrącony z równowagi na myśl o tym, że w końcu udało mu się ukryć przed światem, to dlaczego owy świat sobie o nim przypomniał dopiero teraz? W momencie kiedy jemu jest potrzebny. Czemu chcą go stąd zabrać? – Oni nie rozumieli, jak można odsiadywać dożywocie we więzieniu, i żyć z tą myślą do końca – a on natomiast nie rozumiał na czym polega owa wolność, o której cały czas mówią. Zastanawiał się dlaczego zrezygnował z jedzenia mięsa, przechodząc na wegetarianizm. Skrajny weganizm dawał mu zbyt mało siły do czegokolwiek. – To był jego problem. – To ja miałem nadzieję, że idziecie do mnie po to by założyć mi stryczek, a wy tu mnie wypuścić na wolność chcecie, i jawnie namawiacie do przestępstwa, które zadecydowało. Dosłownie. Zresztą. Co chcecie żebym zrobił? Myślicie, że mam jakąś boską moc dzięki której mogę go chociaż zobaczyć? Odpowiem wam! Nie! – By wiedzieć, będziemy musieli dać ci miecz. – O rany ludzie, wyście naprawdę… – To magiczny miecz w którym zaklęta jest obecność decydująca o tym czy jesteś odpowiednią osobą mogącą go dzierżyć, czy nie? – I co? Powiem? Tak? – Wy idioci, miecz to tylko przedmiot. Boskie znacznie wy im nadajecie. Co to w ogóle za bzdury muszę wysłuchiwać. Do diabła! Ludzie! Nie po to tak ciężko pracowałem by mieć do końca życia dach nad głową, żeby teraz wypuszczać się w jakieś samobójcze i niebezpieczne misje. – Czy pójdziesz spróbować podnieść miecz? – To zależy. Jeśli ma on dwa metry to go podniosę. Jeśli wygląda jak całe zachodnie skrzydło więzienia, to raczej nie. – Zresztą. Mniejsza. Mam nadzieję, że 85
chociaż macie go na miejscu i nie będę musiał lecieć na drugą stronę półkuli po coś, czego może tam nie być, lub może okazać się, że w ogóle nie istnieje i jest tylko mitem. Albo istniało i zostało zniszczone. Cokolwiek. Zresztą, wy wiecie najlepiej. Wiecie o co mi chodzi, nie? – I po tych słowach Florian opuścił więzienne mury by spotkać się ze swoim przeznaczeniem, które dopadnie każdego kto żyje. Wiedział, że podniesie miecz. Wiedział, że mając go nie będą mogli tak łatwo pojmać go ponownie. Kto wie, może go puszczą wolno? To przecież Inkwizycja. Lecz bez znaczenia dla kogokolwiek, wiedział najważniejszą rzecz – kluczową wszystkich najbliższych wydarzeń. Co prawda nie pozostawili mu wyboru, ale w ostatecznej chwili wie, i pewny jest wyboru, którego nie zmieni. Po raz kolejny pokaże, że zaufanie i nadzieja zawsze może zostać odebrana. Wiedzieli dobrze – myślał Fabian – z kim mają do czynienia. Skoro tylko najgorszy i najpodlejszy człowiek na świecie jest w stanie pokonać kwitnące zło z kosmosu, to pokaże im co te słowa znaczą w ustach człowieka, od którego zależne jest istnienie innych ludzi. Od niego. Ostateczny wybór należy do niego, i będzie on niezmienny… Dopiero po kilku miesiącach zmienił punkt widzenia tamtej sytuacji, i po raz pierwszy żałował swojego wyboru. Bardzo mocno go pożałował. Florian odszedł z mieczem, i minąć musiało dwa i pół roku, by powrócić do Miasteczka Utraty ponownie… Wszystko od tego, że wszystkie dzieci zasnęły i się już nie obudziły. A zamiast nich przyszło coś innego. Złego. I zastąpiło dzieci, z których się wykluły. I to samo zrobili dorośli, lecz oni tylko się zmienili, i zarażali kolejnych. Te, które zostały porwane, lunatykowały na długo przed tym jak przybyła mgła. Diabeł zaprzestał swoich sztuczek dopiero, gdy wkroczyła Inkwizycja. Jednak kawaleria przybyła zbyt późno. Teraz pozostały po nim tylko zgliszcza, a on wędrował dalej, na spotkanie ze złem. Przez myśl przenikały go jeszcze zdania, które usłyszał od mieszkańców. Wszystkie ich przypuszczenia się spełniły. Wszystkie najgorsze koszmary także. Teraz pozostało mu w następnej kolejności przemierzyć drogę przez góry prowadzącą do Wieży Czarownic. Chłód gór samoczynnie wymusił narzucenie szybszego tempa. Florian chciał jak najprędzej trafić w miejsce ich pozbawione. Czuł dyskomfort. Jego wyczulone zmysły wychwytywały najmniejszy szmer. Wyostrzały się i próbowały namierzyć źródło. Obłęd w jaki wprawiała sama swoistość gór został chwilowo przytępiony ujednoliceniem ścieżki prowadzącej prosto przed siebie. Pomimo odległego dystansu i coraz większych ciemności wolał wiedzieć gdzie idzie. Nawet jak się już tam znajdzie to kluczowym elementem stanie się coś, w co nie chciał uwierzyć. – Młody i wspaniały bojownik z magicznym mieczem idzie na spotkanie z diabłem by odebrać mu życie i położyć kres jego złu. Dokonując tego wróci w glorii i chwale zgarniając nagrody pieniężne, kobiety, trunki i gratulacje. – Tylko kto ci to zorganizuje skoro władza nie istnieje z powodu zdziesiątkowania ludności naszego państwa w którym nawet chaos i anarchia nie 86
zostają stosowane. Ale pomarzyć oczywiście możesz, jeśli daje ci to jakąkolwiek przyjemność, otuchę, nadzieję – czy w co tam innego, idiotycznego wierzysz. – Widziałem już zło, i wiem jak wygląda. Wierzę, że nie istnieje nieskończenie i w pełni zła istota pragnąca jedynie niszczyć wszystko co napotka. Jeśli coś takiego istnieje, to na pewno nie na naszej planecie, i na pewno nie ubraną w ciało. – Mam nadzieję, że się nie rozczarujesz. Miecz o niezwykle ostrym i cienkim ostrzu, nie wyglądał ani jak szanowana broń, ani specjalnie groźnie. Ostrze było ścięte i przypominało miecze samurajów, lecz długość i budowa przypominała raczej maczetę. Pomimo spędzenia ostatniego sezonu wie, że nie poznał jeszcze wszystkich jego możliwości. Chciałby przede wszystkim poznać tajemnicę, jak można go uciszyć, skoro głos wydobywa się z niego, bez pośrednictwa jakiegokolwiek ośrodka mogącego pełnić tego rodzaju rolę. – Ja mam nadzieję, że nie wykraczesz dla nas niczego złego. – Powiedział by uciszyć własne, natrętne myśli, nieustannie obserwowane przez miecz. – Drogi Florianie, w obecnej sytuacji w jakiej się znajdujemy naprawdę chciałabym – niczego bardziej nie pragnę – niż to, żebyś miał rację. Chciałabym się chociaż raz w życiu pomylić i nie mieć racji. Przez sam fakt rozważania tematu, żaden diagram i odczyt nie pozwala określić precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie. Podążając przed siebie, coraz głębiej coraz wyższych i bardziej szpiczastych gór, te dawały cienie tak ciemne, że nie sposób niektórych miejsc po obu stronach, można było dostrzec. Florian przystanął i spojrzał w niebo, wysoko zarywając głowę. Góry zatapiały się w czarne niebo. Niebo wypełniło całą przestrzeń. Florian nie widział niczego. Szedł wolno przed siebie. Po omacku. Oczekiwał w skupieniu aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności, lecz po kilkunastu przebytych krokach uświadomił sobie, że było to niemożliwe. – Nie wyczuwam żadnej obecności nikogo. Nawet ciebie. – Oznajmił miecz. – W ciemności rozpalił się żar. Rozbłysnął i spłynął na ziemię jak kropla lawy zastygając w dymiącą skorupę, przypominającą zastygający strup. Ten pękł na dwoje i rozświetlenie przerwał błysk ciemności, zatrzymany przez rozżarzony miecz. Wojownik w obronnej postawie bojowej odskoczył do tyłu i wykonał kolejny zamach rozcinając nadciągającą torpedę energii. Tarcza mocy wytworzona przez Heroinę odbiła uderzenie zamieniając je w iskry. Te wystrzeliwały we wszystkie strony, i w locie szarzały i zwalniały, by z głuchym, metalicznym brzdękiem opaść na ziemię i zastygnąć w bezruchu. Powód do walki zawsze był dobry. Bez względu na obowiązujące prawo magii. Problemem było tylko opowiedzenie się pomiędzy stronami dobra i zła. Florian wolał stać pomiędzy i czerpać to, co najbardziej wartościowe. – A któż to taki? – Spytał głos wyciągający z ciemności sylwetkę pół człowieka. Zmutowaną formę zastygłą w powykręcanej masie. Zaraz za nią wypełzły kolejne owadzio–podobne bestie. Trzymały one czarną skrzynię, mogącą równie dobrze być trumną. Nieodgadnione było to, co zawierało się wewnątrz niego. – To przecież nasz sławny demonów łowca. – Wydobył z siebie rzężący głos jeszcze nie dość zdegradowany by zaniknęła w pełni możliwość mowy. 87
– Czego chcecie? – Spytał Florian. – Nie przeszkadzajcie mi. – Jesteśmy tylko żałobnym konduktem. A tutaj niesiemy zmarłego. – I jeden z nich otworzył trumnę, a w niej zakneblowana i związana była naga kobieta skąpana po uszy we własnej krwi. Jej oczy nie wyrażały już świadomego strachu, lecz istne opętanie pozbawiające wszelkiego rodzaju zmysły. – Ona nie jest martwa. – W gotowości Florian oczekiwał. – Nie, ale za to my jesteśmy. Podobnie jak ty. – Niezupełnie. Nikt nie jest jak ja. Wy nie możecie mnie tknąć, a ja was tak. – Jesteśmy demonami z północy. Dla nas jesteś obojętny, jednak stanąłeś na naszej drodze. Może zabierzemy i ciebie? – Może jesteście demonami, ale posiadacie ciało, które można pociąć. – I nastało cięcie, lecz nie z inicjatywy Floriana. Krew opryskująca jego twarz otrząsnęła go. Zaczął ciąć na oślep, a ciemność wokół atakowała. Po chwili zawładnęła wszystkim i była tylko ona, aż rozdarcie wyrzuciło wszystkich na zewnątrz. Chwilę trwało nim się otrząsnął i zwrócił uwagę na stojącego obok konia i siedzącą na nim znajomą twarz. Oblicze niewątpliwie umarłego. – Co tutaj robisz o tej porze młody rycerzu? Czyżbyś wkraczał w to miejsce przeklęte bez pojęcia tego, co tutaj zamieszkuje? – Wiem dobrze panie, i uprzedzam cię, że pragnę spotkać się z tym diabelskim pomiotem twarzą w twarz. Nie boję się nikogo ani niczego, a w mojej sytuacji nie mogę liczyć na porażkę. – Już gdzieś słyszałem te słowa mój synu. Raz spotkałem tak samo upartego mości pana, nazywał się on bodajże Alfons Van Worden. Źle skończył. I tobie też nie wróżę dobrego końca. – Nagadałeś się duchu, a teraz idź nawiedzać kogoś innego. Muszę się dostać do Wieży Czarownic. – Dobrej drogi młodzieńcze, niech Bóg cię prowadzi. – Tak, jasne. I odszedł pustą ścieżką zakręcającą pod górę. Prowadzącą prosto pod upragnioną Wieżę Czarownic. – Widzisz – powiedział do Heroiny, kiedy byli już wystarczająco daleko by tamten nie słyszał tego, co mówi – mówiłem ci, że błyskawicznie poradzimy sobie z demonami. Pokonanie ich było niesamowite. – Zwłaszcza tego ostatniego, nie? Wiesz, że to był jeden z dwunastki poległych wojowników? – Naprawdę? To był jeden z tych, którzy walczyli wtedy? Wiedziałem, że jego twarz jest mi dziwnie znajoma. Czyli wynika z tego, że teraz są nieumarłymi pod wodzą Złego! Obydwoje zamilkli dając wypowiedzieć się szumiącemu wiatrowi zrywającego obłoki z nieba i gałęzie rozsypujących się drzew, próbujących desperacko utrzymać się ziemi. – Mówiłem ci, że dwie osoby, a nie trzy wystarczają całkowicie do prowadzenia akcji. – W zasadzie była trzecia. Bestia, prawda? 88
– Jednak przygoda dotyczyła tylko i wyłącznie nas. Nie było nawet możliwości wprowadzenia kogoś trzeciego. Myślę, że może wyjść z tego całkiem niezła historia do spisania. – Zatytułuj ją jakoś mało oryginalnie i idiotycznie, bo ogólne tematy trafiają do wszystkich, i skupiają na sobie uwagę z racji faktu, iż uwagę skupia na to wiele osób. Nazwij to „Miejsca Przeklęte”, i będzie świetnie. Każda młoda dziewka będzie miała romantyczne sny po usłyszeniu twojej epickiej przygody. Dodatkowo zamknij historię w trzech częściach. Przynajmniej taką mi satysfakcję możesz dać. Niestety zanim historia stanie się legendą, będziesz musiał dług czekać na to aż jakieś dziewczę będzie miało mokro w majtkach na twój widok. – Przynajmniej nie jestem hipokrytą, i nie muszę zgadywać, ani próbować zrozumieć dlaczego ktoś uwięził cię w kawałku żelaza zamykając na wieczność twą pokręconą duszę, której nie możesz opuścić, bo nie możesz sforsować żelaza. – Akurat tak niefortunnie się złożyło, że z niewiadomego, nielogicznego punktu widzenia, dusza nie jest w stanie sforsować metalu. Może przebić się przez horyzont zdarzeń czarnej dziury, lecz metalu nie przebije. – Hola! Zaraz! Ja tylko rozmyślałem o napisaniu, ale obydwoje wiemy, że nigdy w życiu nie zmarnuję czasu na coś tak kretyńskiego jak pisanie własnych wymyślonych historii! Ten, który marnuje swoje życie na coś takiego musi być naprawdę bardzo ciężko chory i obłąkany. – Może masz rację. Ale tu kolejny raz wyszła sytuacja twojego bezmyślnemu wypowiadaniu myśli, która zadziwia samym faktem, że wykwitła w twoim umyśle. Jestem zaskoczona. Nie podejrzewałabym cię w ogóle o to, że poddałeś swój umysł takiej ciężkiej próbie. – Wiesz Hermiona, czasami bardzo żałuję że nie masz twarzy żeby w nią przywalić. – I kobietę byś uderzył? – A co? Każdy powinien dostawać karę odpowiednią do przewinienia. To uczy charakteru. – I zadziwiająco fantastycznym zbiegiem okoliczności okazujesz się być ostatnim człowiekiem na świecie, który tą zdolność posiada! – Właśnie tak. Zaraz. Ej, ty znowu ze mnie drwisz! – No dalej! – Wydaje mi się, że jesteśmy na miejscu. – Powiedział spokojnie Florian ogarniając pejzaż po horyzont skąpany w czerwonym świetle, wyglądającym jak prawdziwe płomienie. Pragnienie wkroczenia w nie, nie mogło zostać powstrzymane przez żadną siłę na świecie… Zaraz za nim malował się obraz Przeklętej Wieży. – Wieża Czarownic. Chyba tylko w wykazie rzeczy niemożliwych byłoby w innym przypadku to niemożliwe, bym dobrowolnie chciał dostać się do wewnątrz. Drańska zabawa losu usilnie stara się sprowadzić mnie z powrotem do celi śmierci, do której teraz nie chcę wracać. W którymś momencie przystanął zauważywszy martwe ciało zwierzęcia. – Konający koń leżący na plecach nie próbował nawet rozważać podniesienia swojego wychudzonego ciała. Kości niemal przebijały się przez ciało, a obłąkany 89
wzrok wycieńczonego zwierzęcia był ostrzeżeniem najbardziej oczywistym. Florian widział już tego rodzaju zwierzęta i także ludzi, głównie kilkuletnie dzieci. W tym stanie umysł dokonuje wyborów pozbawionych logiki i świadomości. Działanie jakiejkolwiek istoty pozbawionej wolnej woli, jaźni i zmysłów; kierowanej obłędem pozbawionym logiki, jest najbardziej przerażającym doświadczeniem w życiu człowieka. Ogląda się kogoś kto posiadać powinien rozumienie tego kim jest, i co się dzieje wokół, lecz kierowany myślami pozbawionymi sensu dla osoby normalnej, a mający pełen sens dla chorego czy opętanego. Brak możliwości przewidzenia jakiegokolwiek ruchu. Zastosowania jakiejkolwiek działania. Zrobienie czegokolwiek i przeciwnie, brak jakiejkolwiek reakcji – może wpłynąć na obłąkanego w takim samym stopniu, wywołując u niego reakcję i dającą bodziec do działania. Zwierzę poderwało się do góry. Wysunęły się przednie kopyta na znak, że koń doskonale pamięta jak się podrywało na cztery nogi. Wykrzesując z siebie tak ogromną siłę, ostatnią na jaką stać było jego organizm, zapomniało o własnym stanie – co mogłoby być spowodowane pozbawieniem odczuwania bólu. Skoro ból zanikł całkowicie pozbawiając zwierzę zmysłów, mogąc poruszać się i wykonywać ruchy pozbawione woli, samoczynnie. Mózg nadawał ostatnie transmisje wysyłając je w możliwie najdalszy skrawek jego ciała. Koń powstał, złamany w pół, gnijący i niemożliwym pojęciu, w jaki sposób zwierzę jeszcze żyje, ciągnęło swoje tylne nogi w stronę Floriana. Zwierzę zbliżało się pozbawione emocji. Widać było, że koń sam nie wie po co to robi. Mimowolnie dotykając rękojeści miecza obserwował zwierzę całkowicie skupiony. Spokój, równowaga, dyscyplina i konsekwencja pozwoliła mu wytwarzać wrażenie kompletnej, beznamiętnej i nie do rozszyfrowania osoby. Twarz miał jak w pustym transie, skupionym i niezmiennym niezależnie od zaistniałej sytuacji. Podczas walki nigdy nie mówił. Nie wypowiadał słowa. Milczeniem i spokoje zawsze wzbudzał u każdego go obserwującego najpierw złość jaką wywierał swoją obecnością, dającą ogólne błędne wrażenie ignoranta i idioty, o które posądzenie przez jego nazbyt młody wygląd mógł zostać całkowicie zrozumiany. Jeśli widzowie byli wystarczająco długo cierpliwi, widząc go podczas jednego z brutalniejszych, popisowych walk, których widowiskowość śmierci wyglądała zawsze gorzej, niż w rzeczywistości było. Umiejętność zabijania na pokaz była najdłużej opanowywaną sztuką, której nauka była dla niego najcięższa. Koń wyglądał i możliwe, że faktycznie był już martwy – lecz jego oczy były żywe i obserwowały pejzaż za nim. Pejzaż kwintesencji życia, jaką natura w swym spokoju narzuca każdemu w tym przeklętym miejscu… Do momentu, kiedy zwierzę przemówiło w ostatnich tchnieniach: – Za pierwszym razem zacząłeś nasze spotkanie bezpośrednio zadając mi pytanie o treści „co się stało ze wszystkimi lunatykującymi, porwanymi dziećmi?” Wtedy odebrałem ci życie czyniąc nieumarłym nieśmiertelnym. Poległeś wraz z pozostałymi dwunastoma śmiałkami próbującymi walczyć ze smokiem, będącym odpowiedzią na twoje zadane wówczas pytanie. Jako jedyny odszedłeś ignorując wszystko. Teraz wojownicy z którymi walczyłeś ramię w ramię staną przeciwko 90
tobie. Nie jesteś w stanie zrobić niczego. Zaraza i tak pochłonęła wszystkich. Wkrótce będzie to świat demonów. Moje nieumarłe kukły rozszarpią twoje ciało, z którego życie już dawno wyssałem do cna i strawiłem. Tym razem odbiorę i nieumarłą duszę, którą wytworzyłeś jako nieliczny trupim ciele. Ostatnia dusza dla bestii. Florian spoglądał w oko martwego zwierzęcia. – Nie musiałeś mi tego wszystkiego przypominać. Chyba nie byłem sobą, gdy to się działo. Nie musiałeś mi też streszczać wszystkiego. Sam chciałem się przekonać jak to się skończy. Popsułeś mi całą przyjemność. Jesteś beznadziejny. Do diabła, weź sobie ten świat, mam to gdzieś. Niech to się po prostu wreszcie skończy. Wszystko przez to, że jak byłem mały zapytałem „co się dzieje z bohaterami w bajkach, gdy ich historia, którą się czyta, się skończy?” Od tamtej pory przeżywam pasmo okrutnych cierpień. Nie będę walczył. Rezygnuję. Właśnie tak zrobi – myślał. Odda ich w szpony bestii, która dzięki temu stała się częściowo zmaterializowana. – Nikt po jego słowach nie zrobił już niczego, choć do ostatniej chwili ludzie wierzyli, że stanie się inaczej. Po raz kolejny nie rozumieli, że największym dla nich zagrożeniem był on sam. I nawet nowy miecz mu się nie przeciwstawił, i nie powstrzymywał przed odejściem pozostawiając ludność całego miasteczka czemuś, w co tak naprawdę nie wierzył, że istnieje. – Chyba nie mówisz poważnie – powiedziała Heroina. – Właśnie tak. No dalej. – Florian odpiął pas z mieczem i rzucił go kilka metrów dalej. Zrozpaczona Heroina nawoływała go, jednak on dawał wyraźnie do zrozumienia, że wcale się nie zgrywał, ani nie oszalał. – Weź to wszystko sobie, ale za to daj mi coś w zamian. Co możesz mi zaoferować Bestio? I bestia powstała ta sama co przy ostatniej konfrontacji. Zlepiona obrzydliwość z kilku ciał porwanych dzieci zionęła płomieniami. Smok rozwarł swoje skrzydła na boki i pochylił się ku Florianowi, spoglądając w oko. Wszystko jaśniało wojownikowi przed oczami. Słyszał odległe odgłosy, jakby echa. I czerwone okrągłe plamy zamieniające się mozaikę barwnych kształtów formujących się w odgłos nawoływania z odległych miejsc. Wszystko krystalizowało się aż do odgłosu zatrzaskiwanych drzwi, i nagłej gorącej światłości, opadającej, i wprowadzającej bezpośrednio w inny wymiar, słowami… – Księżniczko Heroino obudź się, to twój dzień! Przyjechał z wojny książę Florian i twój ojciec. Lud czeka aż się pokażesz. Za godzinę statek dopływa do portu. – Księżniczka powstała ze swojego wielkiego łoża i przysiadła na krawędzi łóżka spoglądając w pejzaż miasta o poranku. Oczekiwanie na bohatera dobiegło kresu. Dziś stanie się królową. *** Szczecin, 2012
91
GAŁĄZKI
92
Mały chłopiec imieniem Nestor był niezwykłym dzieckiem o niesamowitej wiedzy i wyobraźni. Przeprowadził się niedawno na wieś, do domku oddalonego o kilkanaście kilometrów od najbliższego miasta. Jego rodzice zapragnęli spokoju i osiedli na prowincji, w jednym z domów, za którym był las, skrywający niejedną tajemnicę. Oprócz niego i rodziców, Nestor miał także dwie siostry bliźniaczki. Nestor zbudził się wcześnie. Oprócz niego wszyscy spali. Były wakacje i chciał czas wykorzystać maksymalnie. Usiadł oparłszy się o ścianę i spojrzał przez okno. Miał jakieś złe przeczucia. Było zbyt cicho. Z miasta z którego pochodził zewsząd wypływały dźwięki. Również od jakiegoś tygodnia nawiedzały go sny, z rodzaju tych, których się nie rozumie. To nawet nie były sny, tylko migawki świata bezkresnych bezlistnych lasów. Dziś obudził się ze świadomością, jakby sny były wspomnieniami. Budząc się nie odczuwał tego, że spał, ani spać również się mu nie chciało. Widok za oknem był niewiele jaśniejszy niż w momencie, w którym zasypiał. Elektroniczny zegarek wskazywał kilka minut po szóstej. Była sobota. Dzień, na który czeka się z niecierpliwością przez cały pracowity tydzień. Na niebie nie było słońca. Co dziwniejsze, bo też przestrzeń była tylko zamglona. Czy słońce może zgasnąć? Może dzień się spóźniał? A może to dzień umarł i nigdy więcej już nie będzie ani dnia, ani nocy. Kiedy wygramolił się z łóżka. Czuł przeciąg. Szyby w rogach były pokryte szronem. Sam dom wymagał remontu. Na zewnątrz, za oknem, rozpływała się gęsta mgła, zasłaniająca cały widok. Ściągnął piżamę i nałożył ubranie wyjściowe. Chciał przyjrzeć się bliżej temu dziwnemu zjawisku. Wyszedł ostrożnie z pokoju najciszej jak tylko potrafił. Minął pokój rodziców i zszedł schodami w dół mijając pokoje w którym spały jego dwie starsze siostry, bliźniaczki. Wyszedł na ganek, zawalony mnóstwem niepotrzebnych rzeczy, narzędziami, pudłami, a pośrodku tego całego bałaganu stał stary fotel, z którego wystawały strzępy żółtawej gąbki. Nestor założył wisząca na haku kurtkę, przekręcił klucz w zamku i w końcu wyszedł na kamienną dróżkę, którą było bardziej czuć niż widać. Mgła zdawała się okrywać cały świat. Niebo przypominało metalową płytę, cała okolica natomiast wydawała się być bezbarwna. Nestor dreptał po twardym gruncie, kierując się bardziej pamięcią i dotykiem, niż wzrokiem. We mgle zamigotały dwa czerwone punkty. Nestor przestraszony, zatrzymał się i znieruchomiał. Samochód? – Pomyślał. Wyczekiwał ponownego błysku, ale nic się nie wydarzyło. Ruszył w stronę lasu. Nad nim rozległ się trzepot skrzydeł odlatującego ptaka. Próbował go wypatrzeć. Odwrócił się i dostrzegł kruka. Przyglądał mu się z najwyższą ciekawością siedząc na gałęzi. Nestor spuścił z niego wzrok i szedł dalej ścieżką. Nim zrobił kilka kroków, coś zachrzęściło mu pod butem. Z ciekawości nachylił się by bliżej i wyraźniej przyjrzeć się, na co nadepnął. Podniósł pęczek chudych gałązek, związanych ze sobą złotą, mieniącą się tasiemką. Od pierwszej chwili Nestor zrobił sobie ze znaleziska skarb i schował go w zapinanej na zamek kieszeni. Kilka kroków dalej, wyrastały pierwsze leśne 93
drzewa. Nad nim wciąż szybował kruk dający wrażenie śledzenia poczynań małego chłopca. Pod nogą Nestora zachrzęścił kolejny pęczek gałązek. Ten również podniósł i ku własnemu zdumieniu odkrył, że te są związane długimi włosami. Kruk zaczął krakać latając nad nim. Chłopak przysiadł na granitowej skałce, chcąc przyjrzeć się znalezisku. Zastanawiał się kto mógł je zrobić i w jakim celu służyły. Schował je do drugiej kieszeni, a przelotnie patrząc na ziemię, jego wzrok zatrzymał się na trzecim zwitku. Nestor rozejrzał się wokół zastanawiając się czy nikt przypadkiem nie robi sobie z niego żartów, na przykład siostry, ale w pobliżu nie było nikogo oprócz tego kruka, który zaczął działać Nestorowi na nerwy. Jednak było to nadzwyczaj dziwne a i podejrzane. Podniósł trzeci pęczek gałązek. Tym razem był on związany długim szczurzym ogonem. Upuścił go, ale zaraz ponownie podniósł, jakby bojąc się, że zgubi go w gęstej mgle. Przez moment poczuł się tak, jakby uczestniczył w jednym ze swoich dziwacznych snów. Kruk zacharczał, ale Nestor był prawie przekonany, że ptak odpowiedział mu „nie.” Nestor wkroczył do ogromnego, gęstego lasu. Wszystkie drzewa powyrastały bardzo blisko siebie. Echo niosło nawoływania ptaków. Sów, wron, gołębi i kukułek. Dźwięki rozmywały się w przestrzeni. Nestor próbował przedrzeć się wzrokiem przez mgłę, patrząc jednocześnie pod nogi, w poszukiwaniu dalszych gałązek. Dreptał ostrożnie rozgniatając kolejne suche liście. Poderwał się i odwrócił, kiedy usłyszał za sobą szept. Nie było nikogo. Jednak był niemal pewny, że głos wypowiedział jego imię. Przed nim wyrastały drzewa, wielkie, suche i bezlistne. Badał je wzrokiem od korzeni aż po koronę. Stanął przy jednym z największych i zatrzymał się przy wiszącym tam na gwoździu, starym zdjęciu w sepii, oprawionym w ramkę. Widok tego był niezrozumiały i niesamowity zarazem. Zdjęcie przedstawiało czarną postać, garbatej kobiety. Widać było jedynie dolną część zszarzałej twarzy, przykrytej kapturem. Stała przy wielkim kotle pośród lasu. Widok lasu wokół wydawał się niemal identyczny jak ten na fotografii. Obrazek go zaniepokoił. Wyglądał jak ze starej książki. Chciał go zdjąć, ale nie był pewien czy powinien. Mógł do kogoś należeć. Szedł dalej mimo tego. Na jego dalszej drodze, w oddali, stanęła mała dziewczynka, w białej sukni. Nestor zatrzymał się chcąc się jej przyjrzeć, bojąc się jednocześnie zrobić jakikolwiek ruch. Zastanawiał się skąd się tu wzięła. Mogła wprawdzie uciec z pobliskich domów. Chciał zawołać za nią, ale był zbyt przestraszony. Dziewczynka miała bladą cerę. Wydawało mu się, że próbowała coś powiedzieć, ale z jej gardła dobiegał tylko stłumiony charkot. Przerażony nie wiedział co zrobić. Zrobił krok w tył, następnie kolejny i ponownie rozległ się szept. Oparł się przestraszony o konar drzewa i spojrzał w stronę, z której słyszał głos. Nie było nikogo, a jeśli nawet, to mgła była doskonałą kryjówką dla czegokolwiek. 94
Przechylił głowę w kierunku dziewczynki. Zniknęła. Mgła wokół niego kłębiła się jak dym, stając się coraz gęstsza. Nestor zrobił krok przed siebie. Po dwóch następnych, drzewo stojące za nim zginęło rozmyte przez mgłę. Próbował iść po omacku. Nie widział już w tej chwili absolutnie niczego. Wpadł na coś i krzyknął odskakując do tyłu. Dopiero kiedy upadł, dostrzegł stojącą do niego plecami tą samą co przedtem dziewczynkę. Odwróciła w jego stronę głowę. Oczy miała białe, ale był niemal pewny, że go widzi. Rozchyliła usta, z których wypełzła włochata stonoga. Z nosa niemal wypływały jej dżdżownice. Nestor pędem rzucił się do tyłu, i biegł przed siebie, mając nadzieję, że biegnie w stronę domu. Przystanął po dłuższym biegu, zauważając, że drzewa wokół zniknęły. Zauważył zdjęcie. Był blisko. Szept dobiegł prosto do jego uszu, tym razem jednak nie miał odwagi się odwrócić. Szept zamienił się w wiatr. Stał przez chwilę sparaliżowany strachem i dopiero gdy zamilkło wszystko wokół, odwrócił się. Coś nadchodziło w jego stronę. Z mgły wyłoniła się ogromna jak drzewo pajęcza noga. Za nią następna ukazująca coraz bardziej wyraźną ogromną pajęczą postać. Zaraz za nim wyszedł drugi bliźniaczy osobnik. Nestor nie myśląc rzucił się do ucieczki. Kilka razy się potknął, ale zaraz ruszył pędem dalej, będąc całkowicie skupiony by nie wpaść na żadne z drzew. Słyszał jak pająki podążały za nim, szeleszcząc swymi ciałami, będąc coraz bliżej. Przebiegł i wszedł na kamienną ścieżkę prowadzącą do domu. Wbiegł do środa, zamknął drzwi i przekręcił klucz. Spojrzał przez okno i próbował namierzyć, z której strony się zbliżają. Mgła była rzadsza niż w lesie, ale i tak utrudniała widoczność. Nestor nie czekając dłużej cicho wszedł po schodach do swojego pokoju. Omijając pokój, w którym w dalszym ciągu spali rodzice. Zamknął drzwi od swego pokoju i skrył pod kołdrą. Nestora obudziło brzęczenie komarów. Spojrzał w sufit, z którego wydawało mu się, słychać szum wody. Coś zastukało w szybę okna. Wstał by zobaczyć, co to takiego. Kruk za nim zaglądał do środka, wydając się zniecierpliwiony oczekiwaniem. Dawał wrażenie jakby chciał wejść do środka. Przez chwilę chłopiec zastanawiał się, czy to ten sam kruk, którego spotkał przy lesie. Szum nad nim stawał się coraz głośniejszy. Nestor usiadł wsparty o ścianę, próbując ignorować wszechobecny hałas. Kruk zapukał znowu w szybę, zakrakał, próbując zwrócić na siebie uwagę. Nestor spojrzał na niego zastanawiając się, czego może chcieć. Ptak dawał mu niewyraźne znaki, by się odwrócił w stronę drzwi. Przechylił głowę, tak jak mu nakazał. Spod drzwi ulatywały kłęby dymu. Klamka zaczęła się obracać, a drzwi uchylać. Kruk wybił szybę w oknie, i zaczął przeciskać się przez nią do środka, będąc przy tym ostrożnym by przypadkiem nie podrapać sobie piór. Z mgły wyłaniały się jego bliźniacze siostry ubrane w czarne, zdobione gotyckie suknie. Ich twarze były zakryte czarnymi welonami, spod których mieniło się kilkanaścioro pajęczych oczu. Nestor kochał obie siostry, a one jego. Nigdy nawzajem sobie nie dokuczali. Nie miał powodu by się ich bać, jednak 95
teraz, gdy patrzył na nie, napawały go przerażeniem. Zastanawiał się, czy te dwa pająki napotkane w lesie, nie przybrały ich postaci. Łóżko, na którym zamarł w przerażeniu, wydawało mu się o wiele bardziej bezpieczne niż jakiekolwiek inne miejsca. Poczuł, że coś drapnęło i poruszyło się w jego kieszeni. Sięgnął do niej i wyciągnął pęczek gałęzi, który związany był szczurzym ogonem. Ogon ruszał żyjąc. Drżącymi rękami dotknął go, a ogon owinął mu się wokół palca. Bliźniaczki wolno posuwały się do przodu, w stronę chłopca, nie idąc, lecz sunąc po podłodze. Zza ich pleców wysuwały się pajęcze odnóża, którym towarzyszyły dźwięki pękających skorupek jaj. Wyciągnęły w stronę jego szyi ręce i zbliżały się. Do pokoju wleciał kruk, skrzecząc przeraźliwie zataczał okręgi nad dziewczynkami. Pajęcze odnóża i dłonie chowały się w ciało powoli, jak czułki ślimaka. Przez otwarte drzwi wskoczyła do środka ropucha, przystając, zaczęła nadymać swoje policzki. Za nią, weszła bielutka koza z dziwacznie zakrzywionymi rogami, o świecących na czerwono oczach. Zwierzęta okrążyły obie dziewczynki. Ostatnią osobą, która weszła do pokoju był wysoki, osobliwy i chudy staruszek. Na twarzy miał okulary w grubych oprawkach i spodniach na szelkach. Na plecach miał metalową butlę, z długim wężem przypominający rurę od odkurzacza. Groźnym wzrokiem spojrzał na bliźniaczki i nakazał im wyjść. Obie stały jeszcze przez chwilę. Ich oczy rozbłysły czerwonym błyskiem, tym samym, który Nestor widział po wyjściu z domu. Spod ich sukienek wydobywała się para. Spowite w niej, minęły wszystkich i wyszły z pokoju. Starzec wyciągnął do chłopca rękę, zmieniając kompletnie mimikę twarzy. – Witaj Nestorze, jestem Leonardo. Twój opiekun. Chłopiec podał mężczyźnie dłoń i oboje wyszli z pokoju udając się na zamknięty strych, do którego kluczy nikt nie mógł znaleźć od momentu gdy się tutaj przeprowadzili. Starzec wyciągnął pęk kluczy, na metalowym kółku. Wnętrze pokryte ciemnym drewnem, pachnącym kurzem, oświetlało letnie słońce cały strych. Było w nim pełno antycznych mebli, starych książek i zabawek. Wszędzie walały się nici, materiały i przybory do szycia. Starzec zasiadł przed starą, ręczną maszyną do szycia. Rozdmuchał na wszystkie strony kurz, poprawił okulary i wprawił nogą maszynę w ruch. Skrzypiąc, zaczęła pracę. Nestor dreptał i oglądał różne stare rzeczy. Między półkami znalazł ogromnego klauna, patrzącego się w bok i uśmiechającego się niby to serdecznie, ale był on raczej straszny według niego. Jego wzrok jednak przykuł powieszony na ścianie obrazek przedstawiający wiedźmę. – Tak chłopcze, to ten sam obrazek. – Zaczął stary – Przemieszcza się jak duch, w różne miejsca. Usiądź sobie, rozgość się, w gruncie rzeczy, jesteś u siebie. Nestor spojrzał na starca zaabsorbowanego swoją pracą. Usiadł na jednym z krzeseł przy starej maszynie. Obserwując jego pracę, starzec zaczął mówić dalej: – Ta mgła, nigdy nie opada. To przez dzieci, dawno temu zabite przez wiedźmę zamieszkującą tutejszy las. Porywała, zabijała i zjadała je. Stara śliniąca się jędza, tak o niej mówili. Ludzie jakieś sto lat temu, nie wierzyli już w wiedźmy, ale gdy historia okazała się prawdą, spalili ją na stosie, a jej garnek zakopali. By jej dusza 96
więcej nie powróciła, zakopano ją w grobie. Jednak to nie pomogło. Ciał dzieci nigdy nie odnaleziono. Wszystkie były w twoim wieku. Mówi się, że ta gęsta mgła to kłębiące się dusze tych dzieci. Utrzymuje się od dawna i nigdy nie zanika całkowicie. – Ale co ja mam z tym wspólnego? – Jesteś pierwszym dzieckiem zamieszkującym ten dom od bardzo długiego czasu. Wiedźma chcę cię pożreć. Ja mam cię chronić. Jeśli nie, wiedźma cię pożre. Jeśli ją pokonamy, nie wróci już nigdy. – A moje siostry? – Zostały opętane. Gdy się obudzą, pewnie nie będą pamiętać co się stało. – Są bezpieczne? – Teraz tak. Wiedźmie chodzi tylko o Ciebie. Wykorzystała je, ale udało nam się je zwalczyć. – Czy ona jest duchem? – W pewnym sensie. Żyje w pewnym miejscu, do którego mogą wejść tylko umarli, ale nie są oni tak do końca umarli. W tamtym świecie przebywa jej dusza, w tym jej ciało. Wychodzi z tej swojej kryjówki gdy poczuje zapach dziecka. Ukrywa się w drzewach. – Ty też jesteś martwy? – Jestem kimś w rodzaju strażnika, nie pozwalam by ktoś z tamtego świata mógł wrócić tutaj na stałe. Jednak nie zawszę mogę temu zapobiec. Toczę walkę z wiedźmą od dawna, próbuje chronić dzieci. – Nie możesz jej zabić? – Nie można zabić kogoś kto już nie żyje. – Nie można nic zrobić? Uwięzić jej albo zabronić wejścia tutaj? – Nie jestem dość mocy by ją uwięzić na dłuższy czas. Musisz mi pomóc, jeśli ma tu nie wrócić. Dusze martwych dzieci liczą na ciebie. Tylko dziecko może pokonać wiedźmę. – Ale ja nie umiem. Nie dam rady. – Dasz. Masz mnie i wielu innych przyjaciół. – Zwierzęta, tak? Czy moje ostatnie sny mają z tym coś wspólnego? – Tak, twoje ostatnie sny to właśnie świat w którym żyje wiedźma – Czyli to, co mi się śniło, było naprawdę? – W pewnym sensie. – Pod domem i w lesie znalazłem gałązki. – Nestor wyciągnął jeden z pęczków. – Miałeś je znaleźć. To dzieci ci je podrzuciły. Wiedźma cię nie skrzywdzi jeśli będziesz miał je przy sobie. Teraz idź do swojego pokoju. Wieczorem, kiedy wszyscy zasną, znowu się spotkamy. Mamy sporo pracy, a im dłużej zwlekamy, tym wiedźma rośnie w siłę. Stary Leonardo wytarł nos i opuścił zamokłą łopatę. Gruby płaszcz nasiąkał od wilgotnej ziemi. Drążek łopaty przechylił się i wbił w ziemię. Stary Leonardo zaczął przerzucać wilgotną ziemię. Latarnia zamigotała, przez chwilę brzęczała, jakby się jej elektryczne wnętrze wypalało, i przy kolejnym wbiciu w ziemię, rozświetliło tysiącem barw. 97
Łopatą wyczuł twardą powierzchnię. Przegonił lnianym kapeluszem stado much i komarów okrążających jego głowę i wskoczył do zimnego grobu. Nachylił się nad wiekiem trumny i chwycił ją z obu stron. Po otwarciu buchnął mu w twarz stęchły odór zamkniętego od kilku dekad trupa. Skóra wiedźmy wyglądała jak stara, wyliniała szmata. Leonardo założył na ręce skórzane rękawiczki, zgniótł szczękę nieboszczki i wsadził palec do środka. Zagiął je wewnątrz i napinając mięśnie pociągnął do siebie. Wyrwał jej dolną szczękę i wsadził do jednej z kieszeni płaszcza. Przesunął zwłoki by dostać się do dna. Pod tanim aksamitem znalazł to, czego szukał. Po raz kolejny potarł kciukiem zakatarzony nos. Niemrawo uśmiechnął się do Nestora, ukazują cały batalion spróchniałych zębów. – Jest… Wreszcie cię znalazłem, ty moje maleństwo. – Obleśny uśmiech rozwarł się jeszcze bardziej. Mężczyzna trzymał w ręku cienką aktówkę, na której wierzchu widniał niewielki czarny krzyż, odwrócony do góry nogami. Wyszedł z grobu na wilgotną trawę. Podrapał się po twarzy, podniósł łopatę, i na powrót zaczął ją zakopywać. Po skończonej pracy oparł się o drzewo i obserwował małą latarnię naprzeciwko, mrugającą nerwowo niby nadając sygnały. Stęchłe miejsce rozświetlały nagłe rozbłyski. Wzrokiem odnalazł krzesło. Usiadł na nim wsparty o grobowiec. Wyciągnął szczękę i rozdzielił wszystkie zęby. Przez umysł chłopca przebiegł dreszcz, będący wypadkową strachu i podniecenia. Leonardo oglądał je, ważąc w ręce. Nestor przyglądał się mu z zaciekawieniem. Przełknął nerwowo ślinę niemal się nią dławiąc. Leonardo oderwał z trudem wzrok od połyskujących drobiazgów, zauważając, że mu kapie z nosa. Przechylił głowę do tyłu i rękawem wytarł ścieżki krwi pod nosem. Kiedy krwotok ustał, podszedł do małej skrzynki z narzędziami wyciągając z niej młotek. Wyciągnął z kolejnej z kieszeni pordzewiałe i potłuczone lusterko i zaczął przymierzać trzon młotka do twarzy, szukając odpowiedniego miejsca. Zamachnął się i uderzył. Przechylił się i pozwolił by jego zęby wypadły na posadzkę. Żyły mu nabrzmiały a oczy niemal wyszły z orbit z bólu. Po brodzie pociekły mu struga ciemnej krwi. Mężczyzna usiadł i rozprostował się na krześle. Zebrał wszystkie pozostałe zęby i rozsypał nieopodal zębów babuni, na blacie wieka trumny. Wziął jeden z zębów starej wiedźmy, chwycił go między palce i wsunął do ust odszukując odpowiedni otwór w który mógł go wsadzić. Robił tak z każdym kolejnym, aż jego uśmiech nabierał coraz wyrazistszej formy. Kiedy wszystkie były już na miejscu, rozchylił lekko usta i raptownie zatrzasnął. Szczęka zgrzytnęła okropnie. Z ust na brodę wypłynęła oleista maź. Reszta spłynęła mu do gardła, rozpalając je jak alkohol. Mięśnie gardła zaczęły pulsować, lekko się rozrastając. Po jakiejś chwili, uścisk zelżał. W przestrzeni rozległo się skrzypienie. Nad grobowcem nachylił się mały Nestor, zaciekawiony tajemniczymi dźwiękami. – Co pan przed chwilą zrobił? Do czego służą te zęby? – Otwierają przejście do świata demonów. One nam pomogą. – Przejść na tamten świat? 98
– Właśnie tak. Podejdź bliżej mój chłopcze, nie bój się. Gdyby któraś z istot chciała nas skrzywdzić te zęby tkwiące w mojej szczęce będą nas chronić. Wiedźma ani jakikolwiek inny demon, nie może nas tknąć, albowiem posiadamy jedną z jej największych relikwii. – Dlaczego jedną z największych? – A co się robi zębami? – No gryzie, żuje… – …małe dzieci. – Jej zęby, które zrobiły krzywdę mają mnie chronić? – Tak. Dzięki nim również z łatwością ją znajdziemy. Mężczyzna sapał jak lokomotywa. Światła reflektorów zgasły. Zapadła cisza. Za oknem kłębiła się nadzwyczaj gęsta mgła. Była niemal jak mleko rozlane pośród drzew. Dusze dzieci skupiły się w jednym miejscu, wiedząc, że ktoś będzie próbował im pomóc. Starzec w dogodnym przez siebie momencie zaczął szeptać mu do ucha. – Bądź teraz absolutnie cicho. Przechodzimy do świata martwych potępieńców. Wiedźma gdzieś tu jest, czai się. Nie możemy dać się jej złapać, bo inaczej będzie po wszystkim, a my dołączymy do olbrzymiej mgły. Dusze dzieci nas ochronią. Ruszyli w ciemności, która okrążyła ich zewsząd. W strachu stąpali cicho. Wyszli na zewnątrz. Pod butami szeleściły im zmierzwione liście. Widać było kontury nagrobków. Tylko starzec wiedział gdzie iść. Próbował, mimo strachu, być czujny. Szukał grobowca hrabiów, którzy panowali tą ziemią sto lat temu. Droga wydawała się długa. Ale to jedynie strach wydłużał ich czas. Przystanęli przy olbrzymim grobowcu rodzinnym, ojca, matki i córki. Starzec pociągnął Nestora chwytając go za przegub. Obaj weszli na kamienne puzzle i uklękli. Starzec puknął lekko w właz. Odpowiedziało mu wszechogarniające echo rozlegające się pod nim. Podniósł właz najostrożniej i najciszej tylko potrafił. Trumna była pusta i ciemna. Stary widząc pytające spojrzenie chłopca wyjaśnił, że córka hrabiów była wiedźmą. Konary drzew poruszyły się nieznacznie. Coś zaszeleściło w lesie zupełnie jakby uciekła spłoszona zwierzyna. Coś zawyło między drzewami. Rozlegał się charkot niby duszonej ofiary, następnie bełkoczący szept, ponownie napływający bezpośrednio do ucha chłopca. Krew chłopca zastygła mu w żyłach. Zaraz przy jego twarzy pojawiły się zmierzwione siwe włosy, przedostające się przez czarny kaptur. Para zapadniętych, żółtych oczu. Garbaty nos, spłowiałe policzki i wysuszone usta z których skapywała z kącików ust ślina. Usta zaczęły się otwierać coraz szerzej i szerzej. Chłopiec stał sparaliżowany strachem, jak zahipnotyzowany, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Usta wiedźmy rozwierały się nadal, rozszerzając do nieprawdopodobnych rozmiarów, rozciągając się po całej twarzy. Zdawać by się mogło, że dopasowują się do jego rozmiaru tak, by go mogła połknąć w całości. Zaczęła podnosić ręce, z okropnymi zgrabiałymi palcami, zaostrzonymi długimi paznokciami. Ręce zbliżały się do Nestora. Na ich przegubach miała wianuszki z małymi czaszkami ptaków. Pochylała się do 99
przodu, grzechocząc okropnie kośćmi. Leonardo chwycił chłopaka za ramię i pociągnął za siebie, i razem wskoczyli do ciemnej studni. Obojgu nic się nie stało. Znajdowali się pośrodku pustej ulicy oddzielonej pustą przestrzenią bez jakichkolwiek budynków. Samą ulicę oświetlały lampy gazowe. – Możesz już normalnie mówić, ale nie odstępuj mnie na krok. Było blisko. – Chce mi się jeść. – To typowe. Nie ważne ile byś zjadł przed wejściem do tego świata i tak będziesz dalej głodny. Pamiętaj o jednej zasadzie: Nie wkładaj niczego do ust, bo ulegniesz mocy tego świata. Jeżeli coś zjesz, wpadniesz w ręce wiedźmy. Jeśli coś zjesz, ona urośnie ci w brzuchu i następnie stamtąd wyjdzie. Traktuj ten świat jak swój własny sen. – Skąd ty to w ogóle wszystko wiesz? Ile ty w ogóle masz lat? – W moim wieku wie się różne rzeczy, a lat mam wystarczająco dużo byś mi uwierzył. Chodźmy. Musimy poszukać pewnego baru. – Baru? Przecież jestem głodny, a gdy zobaczę jedzenie, zgłodnieje jeszcze bardziej. Czy wszyscy, którzy tu żyją nie jedzą? – Nie jedzą. – Więc po co komu bar? – Niektórzy zmarli lubili chodzić do takich miejsc, więc dlaczego nie po śmierci? Poza tym bar to nie tylko sklep z jedzeniem, ale także miejsce spotkań. – Pić można? – Tak. – Będę mógł napić się czegoś? Możliwe, że nigdy w życiu nie będę miał drugiej okazji spróbować czegoś z tego świata. – Za życia, nie. Chodźmy to niedaleko. – Przecież tu niczego nie ma. Starzec obrał kierunek. Obeszli kilka lampionów ustawionych pod takimi kątami, że dostrzeżenie ich z większości pozycji, było niemal niemożliwe. Minęli kilka, a za kolejnymi stała mała chatka zapraszająca kolorowym neonem „Kącik Dziecięcy”. Drzwi wejściowe były w kształcie prostokąta, rozszerzone symetrycznie u góry. Nestor złapał Leonarda za jego zielony płaszcz, trzymając się go kurczowo i razem weszli do środka. W lokalu siedziało sześć różnych postaci. Żadna z nich nie przypominała człowieka. Oderwani od swoich abstrakcyjnych czynności, zmierzyli ich wzrokiem i wrócili do swoich zajęć. Nestor starał się im nie przyglądać, wbijając wzrok w zieleń płaszcza Leonarda. Myśl o jedzeniu zniknęła. Stoliki przy barze przypominały siedzenia dla małych dzieci, tyle, że korzystali z nich osobniki dorosłe. Brodaty, gruby barman lewitował za barem. Zamiast nóg miał szklaną półokrągłą kopułę która parą odpychała go od podłoża. W jej wnętrzu pełzały węże. Uśmiechnął się szczodrobliwie i zbyt krótkimi rękami polerował najzwyczajniejszą w świecie szklankę. – O! – Wykrzyknął pełnym głosem barman – przybył nasz hrabia! – Nestora tknęło, i przez jego małą główkę, przemknęła jednoznaczna myśl, że Leonardo jest 100
ojcem wiedźmy. Zatem także był żywym trupem. Widać było złość w oczach Leonarda, ale stłumił go w sobie i zmienił temat. – Zastałem Lisiwęża? – Dlaczego go szukasz? – Pytam czy jest? – Przybędzie za dwa kwadranse. Bądź milszy, to i ja będę. – Będę się starał. – Na pewno, stary, na pewno. Barman postawił zamówione przez Leonarda, dwa woreczki uformowane na ludzkie ręce, a jej wnętrze wypełnione było słodkim silikonem. Nestor przyzwyczajając się do dziwności tego miejsca zaczął dyskretnie spoglądać na otaczających go osobników. Jedną z osób był ćmiący papierosa wilkołak, siedzący w rogu baru, zaczytujący się w powieści Agaty Christy. Z nieznanych powodów zaśmiewał się przy czytaniu. Miał na sobie dżinsową kamizelkę, a pod nią brązową, uświnioną jakimś paskudztwem koszulę. Na jego głowie spoczywał melonik. Obok niego stał niedokończony rozwodniony naleśnik. Trochę bliżej w następnym stoliku siedziała gruba zakonnica strojąca głupie miny do siedzącego naprzeciw niej w sąsiednim stoliku łysego mężczyzny. Przez głowę miał przewierconą na wylot piłę. Układał karty białe z obydwu stron. – Czuję się jak zombie. – Powiedział półgłosem. Leonardo odgryzł z silikonowej ręki, koniuszek kciuka i pił z niego jak ze zwykłego woreczka z sokiem. Nestor próbował zrobić to samo. Napój był gęsty, i nie zasmakował mu za pierwszym łykiem. Przy następnych stawał się coraz bardziej orzeźwiający a smaki przypominały te, które doskonale znał, jednak nie potrafił określić jednoznacznie żadnego z nich. Starzec w zielonym płaszczu wstał, skinął na barmana pokazując drzwi prowadzące głębiej w bar. Nestor zabierając swoją silikonową rękę, poszedł za starcem. Przechodząc, dostrzegł gangsterski wzrok sierściucha, merdającego ogonem. Sala do której weszli była przyciemniona w barwach fioletu, pomarańczy, różu i żółci. Na okrągłych stołach stały lampy w ozdobnych abażurach, a pod sufitem zwisały najprzeróżniejsze dzwonki. Na końcu sali widać było małą kręgielnie. Między stolikami pod lewą ścianą, stół bilardowy. Na ścianach były porozwieszane czarno białe zdjęcia zegarów, na których każdy z nich przedstawiał inną godzinę. Zrobili kilka kroków. Podłoga, mimo, że płaska, zachowywała się jak guma, uginająca się pod butami. W niektórych częściach podłogi była giętka jak żelka, albo całkiem płynna jak glut. W jeszcze innych miejscach wyrastały bąble jak w gotującym się gejzerze. Przy jednym ze stołów, siedział łysy starzec wyglądający na bezdomnego, z długim drewnianym kijem ręcznej roboty pilnujący właściciela. Był ubrany na czarno, na głowie miał czapkę konduktorską a samą twarz zdobił nos luźno zwisający mu pod brodą. Na stole leżał latawiec. Leonardo i Nestor usiedli przy jednym ze stołów dokańczając swoje „silikonowe ręce”. Odprężyli się i czekali. Gdy skończyli pić, za nimi drzwi otworzyły się i do wewnątrz wparował dźwięk uderzających się o siebie drewnianych klocków. Kolejna postać zaczęła wchodzić do środka. Była to 101
kobieta, zrobiona w całości z drewna, jak kukiełkowa laleczka. Jej ruchy pozbawione były symetrii i sensu. Klekotała idąc uderzając o wszystko, szła nierównomiernie przewracając się i wspomagając wszystkimi częściami ciała. Usiadła i rozwaliła się na krześle, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Stary z czapką konduktorską wyrwał się ze snu. – O pani rozklekotana, wszędzie się wala! Kobieta podniosła się, spojrzała na pasożyta, który ją obgaduje i rozsypała się na stole. Nestor spojrzał za okno za którym widział gruzowisko z jednego ze swoich snów. Pełno szczurów biegało i okrążało krzesło na którym siedział martwy król. Wyprostował się na włochatym krześle, będąc pewnym że podłoże oddycha. Leonardo w tym czasie wyciągał ze swoich kieszeni różnego rodzaju lusterka. Składował je wszystkie na stole. Widocznie przedstawiały tutaj jakąś wartość, równie wielką jak pieniądze, bo oczy wszystkich naokoło skupiły się przez moment tylko na nich. – Na kogo my właściwie czekamy? – Na Lisiwęża. W zamian za lusterka odda nam dusze dzieci. – To łatwe? Zaraz! Przecież to wiedźma jest w posiadaniu dzieci! – Tak. Lisiwąż to jej prawa ręka. To on przechowuje je dla niej. – I on odda nam je za kilka lusterek? – Nawet nie wiesz ile one są tutaj warte, ale uda nam się, bo ten gad to okropny chytrus. Na rękę Nestora spadł płatek śniegu. Jednak nie wyczuł żeby był zimny. Zaczynało ich jednak przybywać. Następnemu przyjrzał się uważniej. – To nie śnieg… – Zaczyna pylić. – Wtrącił Leonardo.– To jedna z pór roku. Pylenie. Inne to: opadanie, wznoszenie, wykluwanie, rozkwitanie i przekwitanie. Spod drzwi zaczął sunąc wąż. Był ogromny, cały obrośnięty pomarańczowym futrem i a zamiast normalnej wężowej głowy, miał lisią. Pełzał w ich stronę i zaczął oplątywać nogę Leonarda, sunąc coraz wyżej oplątując go niczym boa dusiciel. Zasyczał, gdy był przy jego twarzy, wyciągając przy tym długi, przecięty język którym dotknął jego skóry. – Ach, Leonardo, smakujesz jak zawsze niezwykle trupio. Czego ode mnie chcesz? Mówiąc to spojrzał na stertę lusterek, która wyraźnie powiększyła się od ostatniego razu. – Chcemy czegoś za te lusterka. Ty już wiesz, co. Po cóż innego miałbym przychodzić? – Wiesz, jakie są zasady. Leonardo wskazał palcem na Nestora. Lisiwąż odwrócił się i zbadał go wzrokiem. – To niby jest on? I mam niby uwierzyć? – Jak inaczej by się tu dostał. – Poprzez śmierć. 102
– A może chcesz mu sprawdzić puls? Lisiwąż objął wzrokiem Leonarda, zsunął się trochę i przechylił poprzez stół. – Zbliż się trochę młody, nie widzisz, że nie dosięgnę? Nestor spojrzał na niego, wstał z krzesła i przybliżył się do niego, nie wiedząc, po co. – Bliżej chłopcze, przecież cię nie zjem. – Tu akurat bym się kłócił. – Wtrącił Leonardo. – Nestor momentalnie odchylił się do tyłu. – Nie oddalaj się, ten dureń żartował. Nestor spojrzał na Leonarda, który uśmiechając się pokiwał głową. Lisiwąż przytulił się do jego szyi i zaczął nasłuchiwać, wyczuwając puls. Po kilku sekundach oderwał się i wrócił. – Na moje futro. – Dokonujemy wymiany. – Oznajmił nie czekając aż ten się namyśli. – Jednak pod jednym warunkiem. Wiedźma nie może się dowiedzieć, inaczej wiesz, co się ze mną stanie, a ja cenię sobie życie, niż wszystko inne. Macie ją unicestwić, na zawsze, by nie stwarzała dla mnie i nikogo zagrożenia. Jeśli ci się nie uda, czym prędzej przynieś mi przedmioty z powrotem. Jeśli coś nie wypali, powiem, że mnie okradliście. Więc uważaj na siebie. Spod futra wyciągnął dwie małe łapki w fazie zaniku. – Coraz bardziej staję się wężem aniżeli lisem. To wszystko przez moich starych. Że też wąż musiał się hajtnąć z lisicą. Z początku byłem lisem, a teraz to. Nestor zaczął cichutko podśmiewać. – Bardzo śmieszne młody człowieku, zobaczymy jak ty się będziesz zmieniał. – Nie będę się zmieniał. – Na pewno będziesz w fazie dojrzewania. – Ale na pewno nie w węża. Dobry humor pozostał na twarzy Nestora jeszcze przez chwilę. Małe ręce Lisiwęża pogrzebały gdzieś po futrze i wycisnęły małe kości i czaszkę szczura. Rzucił nimi na stół. – Kości zostały rzucone. – Powiedział rozbawiony Leonardo. – Znalazłeś gałązki, mały? – Spytał Lisiwąż. Nestor popatrzył na niego i zaraz na Leonarda, po czym skinął głową. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął trzy pęczki gałązek. Położył je na stole. – Co teraz? – Spytał Nestor – Zamówię wam taksówkę, by was zawiozła na Martwe Pole. – Co mam tam zrobić, jak już tam będziemy? – Spytał niepostrzeżenie Leonardo – Dowiesz się w swoim czasie. Gdy już tam będziesz, sam na to wpadniesz. Lisiwąż zaczął sunąć z powrotem wzdłuż nogi Leonarda. Z lusterkami wypełzł na zewnątrz przez jedną ze szpar w oknie. Nestor i Leonardo wstali i przeszli przez bar, wyrzucając zużyte dłonie po silikonie. Wyszli przed bar. Leonardo poklepał Nestora po ramieniu, którego opanowała fala strachu. Bał się, że sobie nie poradzi. A po dłuższej chwili poczuł, że chce mu się płakać. 103
Po mniej więcej kwadransie, czerwone światło zaczęło nadjeżdżać z dala, zataczać okrąg i podjeżdżać pod „Kącik Dziecięcy”. Była cała oblepiona najprzeróżniejszymi nalepkami jak torba bagażowa po wielu podróżach. Kierowcą był osobnik o zielonkawej skórze i piwnym oddechu. Miał na głowie czapkę z daszkiem i dwie ogromne gałki oczne, sięgające swym wzrokiem pewnie ponad przeciętność realnego świata. Gdy tylko drzwi się zamknęły, taksówka ruszyła. Nestor przyglądając się jego potylicy, dostrzegł dużą plamę pośród włosów. Nieznacznie pochylił się do przodu, wytężając wzrok. Z trudem mógł uwierzyć, że to zakrzepła krew, po olbrzymiej ranie. Być może wystrzału z pistoletu. Przez całą drogę milczeli. Taksówkarz wydawał z siebie tylko przypadkowe rzężenia. Nestor tymczasem oglądał obraz za oknem, chcąc by ta jazda trwała w nieskończoność. Samochód natomiast buczał, jeżdżąc po wyboistej drodze. Drążyli przez ogromną, piaskową, czerwoną pustynie. Obraz falował przed oczami, jak podczas upału, którego nie było. Może jesteśmy w piekle? – Pomyślał Nestor. Wszystko, nawet niebo było w tym samym kolorze. Nestor nie wiedział jak ma odbierać ten dziwny znak. Im głębiej wjeżdżali w pustynie, tym obraz za oknem był coraz bardziej straszny i odrealniony od wszystkiego, co Nestor do tej pory widział. Jechali pomiędzy szkieletami olbrzymich wielorybów, rekinów i ryb, nad którymi unosiły się sępy i kruki, wydziobując resztki pozostałej padliny. Wjechali pomiędzy starożytne budowle, lecz ich pozostałości nie były szczątkami żadnej z istniejących kultur. Mimo starości, budowle te miały coś z nowoczesnej architektury. A może to świat przyszłości, który maluje się w niebezpiecznych barwach? – Pomyślał znowu. Kolejny pejzaż przedstawiał pole leżących psów, nieruchomych i rozdartych, ale nadzwyczaj żywych. Gliniana ziemia od dawna już przesiąknięta była psią krwią. Te żywsze, podrygiwały w ostatnich konwulsjach ulatującego życia. Chwila ta w tym miejscu trwać miała w nieskończoność. Dalej gdzie nie sięgał wzrok, w płachtach przy ogniskach siedziały okryte płaszczami żywe kościotrupy pterodaktyli, rozkoszujący się gotowanymi śmieciami. Na drodze stanęła im czarna jak smoła rzeka, w której gniło wszelkie życie. Rzeka odbijająca zgromadzone przez wieczność wszystkie nieczystości jakie spływały ze świata materii. – Gdy w nią wpadniesz, do końca świata będziesz czekał na ekstazę, popijając własną ślinę, pośród pola martwego. – Powiedział taksówkarz zauważając, że rzeka go zainteresowała. Taksówkarz pojechał wzdłuż rzeki, zachowując od niej przyzwoitą odległość. Przed nimi rozlegał się brzask. Przypominało niezwykle jasno świecące, zimowe słońce. Wjechali pomiędzy porozrzucane klocki. Porozmieszczane chaotycznie tworzyły labirynt kolorowych uliczek, szarych i beznamiętnych. W odpowiedniej chwili taksówkarz zaczął zwalniać. Dotarli do jednego z zakrętów. Przystanęli przy ścianie, za którą kryło się coś, co Nestor musi odkryć, i stawić czoła sam. Taksówkarz i Leonardo zostali w samochodzie. – Będę czekać po drugiej stronie. – Po drugiej stronie czego? – Spytał chłopiec 104
– Idź i znajdź bramę. Musisz to zrobić sam. Spokojnie, to nie jest trudne. Poradzisz sobie. – Ale ja nie wiem co mam zrobić. – Wystarczy, że przejdziesz przez bramę. Musisz być dzielny i nie zbaczać ze ścieżki. Walczysz o życie i wolność nie tylko pożartych przez wiedźmę dzieci, ale i swoich sióstr i samego siebie. Nestor wyszedł z samochodu ze łzami na oczach. Nie miał wyboru. Przeszedł za ścianę za którą stała przechylona statua wolności. Wyglądała mizernie i zdecydowanie była zaprzeczeniem tego, czym miała być z założenie. To właśnie z niej biło światło rozświetlające dolinę. Oczy wolności, zdawały się go obserwować. Chłopiec kompletnie nie miał pojęcia, co ma zrobić. Jeśli największej z wolności, nie udaje się być wolnym, to dlaczego jemu miałoby się udać spełnić misję. Wszystko o czym pomyślał stawało się nierealne. Chłopiec podszedł do niej i zaczął rękami przekopywać piasek spod niej, próbując ją uwolnić. Na nic się to nie zdawało. Piasek był sypki, i każdy ruch, każda praca, dawała ten sam efekt. Przeszedł wolno wokół niej, a gdy zaszedł ją od tyłu z żalem i strachem dostrzegł ogromny nóż wbity w jej plecy. Wolność została zabita. Nestor podszedł i zaczął z całych sił ciągnąć za rękojeść ogromnego noża. Ten nie ruszył się nawet o milimetr. Oparł się o niego w ostatnim tchnieniu, całkowicie zrezygnowany, że nie tylko mu się uda, ale, że nigdy nie wydostanie się z tego miejsca. Tymczasem nóż pod plecami zaczął ustępować mknąc ku górze. Cała figura zadrżała jak pod wpływem trzęsienia ziemi. Nestor zeskoczył z niej i przebiegł na bezpieczną odległość. Statua wolności zaczęła wynurzać się wolno z piachu, stając na obie nogi. Piach obsypywał się z niej, a sam posąg stawał się coraz bardziej potężny, wzbudzający respekt. Nóż osunął się z jej pleców i opadł na ziemię, wbijając się w piach. Przed nim spod ziemi wyrósł kociołek wiedźmy. Podszedł do niego i zajrzał do środka. Było to przejście, studnia, w którą z drugiej strony zaglądała wiedźma. Obok kotła, stał duży słoik wypełniony gęstą białą mgłą. Nestor podniósł go i rzucił się do wnętrza kotła, licząc, że Leonardo będzie tam już na niego czekał. Wiedźma zaczęła się zbliżać w jego stronę. Chłopiec podniósł się oszołomiony. Po jej okropnie pomarszczonej twarzy z bezzębnego otworu, wyciekała ślina. Nestor próbował jeszcze bardziej wbić się w ziemię, a nuż może jest na tyle ślepa, że nie zdoła go zauważyć. Idąc chwiała się na boki. Jęczała suchym i pustym głosem. – Masz słoik. Otwórz go! – Usłyszał krzyk Leonardo. Nestor spojrzał jeszcze raz na czarownicę i zaczął odkręcać słój. Nakrętka nie chciała puścić. Miała na około małe ząbki wgryzające się w kryształ słoika. Leonardo wstał i zaczął zmierzać ku niej, zatapiając się w mgłę. Nestor oparłszy się o drzewo, robił wszystko by otworzyć przeklęty słoik. Gdy zajrzał ponownie za Leonardo, jego i wiedźmy tam nie było. Nasłuchiwał przez chwilę. Coś szeptało w powietrzu. Szept wiedźmy. Poruszył się, chcąc się rozejrzeć. Wyczuwał, że jakimś cudem ona obserwuje go, a on jej nie może nawet dostrzec. Kłęby mgły zgęstniały 105
jeszcze bardziej. Odwrócił się. Wisiała do góry nogami przed nim patrząc w niezadowoleniu. Nestor krzyknął swym dziecięcym głosem najgłośniej jak umiał, i rzucił się w bieg w nieważne, w jakim kierunku, bowiem wszędzie, gdzie jej nie ma jest bezpiecznie. Gdy się zmęczył, odwrócił się do tyłu, ale jej tam nie było. Zaraz niedaleko, usłyszał szelest. Stał jak sparaliżowany. Na szczęście był to tylko Leonardo, którego przywiódł jego krzyk. Wiedźma wyła okropnym, niskim głosem. Odpowiadało jej jedynie echo. Nestor znów za swych pleców usłyszał szept. Odwrócił się, ale nikogo nie było. Spojrzał do przodu i stała przed nim, ze ściśniętymi powiekami. Zaczęła wolno otwierać usta, powiększające się do niewyobrażalnych rozmiarów, rozciągając całą głowę jak guma. Wiedźma chciała go połknąć w całości. Płacząc upadł do tyłu, co go ostatecznie uratowało. Leonardo rzucił pęczkiem gałązek w starą wiedźmę. Dostała przechylając się w bok. Jej rozciągnięta twarz zafalowała. – Otworzyłeś słoik? – Nie chcę się otworzyć! – O nie! Przez umysł Leonarda przebiegła okropna myśl, że mały Nestor może nie być tym specjalnym dzieckiem. Nestor zaczął wstawać. Podniósł słoik i przyjrzał mu się. – To nie możliwe! Tego się nie da otworzyć! Nestor mając już dość, zamachnął się pełny złości i rzucił słoikiem w stronę wiedźmy, przez którą przeleciał i rozbił się o drzewo stojące za nią. Rozległy się dźwięki syczących węży. Dym spowijał czarownicę, a mgłę absorbowała nicość. – Szybko, pomóż mi przewrócić kocioł! – Krzyknął Leonardo. Do ich uszu wciąż dolatywał szept wiedźmy. Kocioł przewrócił się, a z niego dobiegało niewidzialne bulgotanie i brzęczenie much. Wokół zaczęły pojawiać się dziwaczne przedmioty, służące do zadawania kar takim jak ona. Leonardo z kieszeni wyciągnął mały młoteczek i podszedł do wiedźmy. Beznamiętnie zamachnął się nim. Wiedźma pojękiwała dalej w nieznanym dialekcie. – Każdy dostaje to, na co zasługuje. Przykro mi moje dziecko. – Niewidzialny strumień ciosu uderzał w nią, jeszcze zanim młotek zderzył się z jej głową. Nestor stracił przytomność i opadł na trawę. W oddali lasu widać było małą metalową chatkę z piecem. Wszędzie były porozsypywane narzędzia tortur, a obok tego wszystkiego olbrzymi kocioł. Mgła błyskawicznie się przerzedzała. Starzec odrzucił młotek dysząc ciężko. Z głębi lasu wyszły zwierzęta. Zbliżyły się do Nestora. Leonardo natomiast podnosił jędzę i wrzucał ją do kotła, której otchłań momentalnie ją połknęła. Nad lasem szybowały ptaki skrzecząc jak obłąkane. Koza podeszła do Leonarda, nachylającego się nad malcem. – Co z nim będzie? – Spytało zwierzę. – Za jakąś godzinę znajdą go rodzice. – Czy myślisz, że domyślą się, o co chodzi w tym zamieszaniu? Że odkryją, że te przedmioty to narzędzia wiedźmy? 106
– Gdy zobaczą fragmenty grobów, odkopią je i znajdą zwłoki dzieci, to się domyślą. Zresztą, teraz to już bez znaczenia. – A co z małym? Gdy się obudzi i zacznie gadać? Może ktoś go podsłuchać, i albo wezmą go za wariata, albo znajdzie się ktoś, kto wie i szuka naszego świata. – Gdy się przebudzi, będzie myślał, że to tylko zły i dziwny sen. – Chodźmy. Możemy w końcu odejść. Wszyscy. Leonardo i koza zaczęli odchodzić w stronę lasu. Ich sylwetki zatracały się tak samo jak mgła. Po jakieś kilku chwilach wszystko stawało się jedynie wspomnieniem, które już nigdy nie powróci. Kiedy zniknęli rodzice Nestora byli coraz bliżej. Matka pierwsza dostrzegła swoje dziecko. Podbiegła do niego, a za nią ojciec, który kątem oka dostrzegł groby. Zaraz przyszły jego dwie bliźniacze siostry, które otuliły go kocem. Nestor zaczął się przebudzać, lekko zdezorientowany gdzie jest. Był to ostatni dziwny sen, o krainie po drugiej stronie życia. Sen po którym zostały tylko gałązki w jego kieszeniach. *** Lewin brzeski, 2005
107
PRZEKLĘTY
108
I. „Nie sztuka umrzeć, sztuka żyć, w słońcu, kwiatów woni, każdy potrafi w ziemi zgnić, nie sztuka umrzeć, sztuka żyć…” (Aforyzm Japoński.) Klinga miecza zaświstała w powietrzu i przebiła ciało starca, którego oczy mieniły się bielą. Ostrze zagłębiło się jeszcze głębiej, ale starzec zdawał się tego już nie czuć. Spod niego wylewała się czarna smoła. Gdy ta, spływała na trawę i kwiaty, rośliny wokół niego więdły. Spódnica samuraja zafalowała nagłym podmuchem wiatru. Jego lekko przystrzyżona broda wykrzywiła się przez nikły uśmiech zwycięstwa. Jego jedyne sprawne oko, obserwowało jak starzec bezgłośnie kona. Drugie oko, zasklepione, gdyby wciąż było na swoim miejscu, pewnie też by napawało się tym widokiem. Jednym nagłym szarpnięciem, wyciągnął klingę z ciała starca i wyciągnął je w stronę słońca. Czarna krew spływała wzdłuż niej. Ciało starca zamierało, sztywniało i wyginało się jednocześnie, nienaturalnymi gestami, aż cały ruch spowolnił i ustał całkowicie. Samuraj wziął głęboki wdech i schował miecz w pochwę przy pasie. Rozejrzał się wokół siebie, po polanie, gdzie naokoło wyrastał gęsty las. Patrzył w jego głąb najdalej jak tylko pozwalały mu na to oczy. Nie wyczuwał już nic groźnego. Napięte mięśnie zaczęły stopniowo wiotczeć. Przypiął rękojeść miecza paskiem i zaczął iść przed siebie, kierując się w stronę wioski. Wśród straganów na targowisku, samuraj szedł wolno, napawając się widokiem, który, mimo iż częsty dla jego oczy, nigdy nie wydawał mu się wystarczający. Podziwiał towar sprzedawany przez zubożałych wieśniaków oraz samych wieśniaków. Dochodził wolno do swojego stragany, który służył mu także jako miejsce zamieszkania. Bowiem, mężczyzna ten, nie potrzebował niczego więcej. Przeszedł pod słomkowym zadaszeniem, mijając po obu stronach sąsiadów. Rozsunął rękami zwisające spod sufitu naplecione wieńce z brązowych koralików, i był na powrót u siebie. Zasiadł na wiklinowym fotelu, ściągnął miecz i włożył go do wysokiego kosza pomiędzy innymi. Powietrze były upalne, ale rześkie jednocześnie, jeśli oczywiście nie stało się zbytnio na słońcu. Samuraj przymknął oczy i odpoczywał. Lecz nazbyt szybko ponownie je otworzył, wyczuwając czyjąś obecność. Do jego straganu weszła stara wieśniaczka. Badając go oczyma próbowała dojrzeć w nim czy owemu adeptowi może powierzyć sprawę, z którą przyszła. – Proszę usiąść, proszę nie stać niepotrzebnie i opowiedzieć, jaka sprawa panią do mnie przyprowadziła. Kobieta nieustannie gapiła się na młodego wojownika, próbując jednocześnie podważyć w umyśle znaczenie jego słów, do końca ich chyba nie rozumiejąc. W końcu się odezwała.
109
– Miałabym dla ciebie zadanie, i prośbę jednocześnie, za które obie rzeczy ci rzecz jasna zapłacimy. Ale nie jestem do końca przekonana czy podołasz temu nietypowemu zadaniu. – Proszę zacząć mówić, a sam zdecyduje czy pani sprawa jest warta mej uwagi i czasu. I czy będzie przeze mnie możliwa do wykonania. Staruszka oblizała zaschnięte usta, po czym znów zaczęła mówić. – W wiosce przebywa pewna młoda dziewczyna, okradająca nas ze zbiorów dziennych ryżu. – Mam ją złapać i przyprowadzić do was, byście wymierzyli jej karę? Kobieta spojrzała rzuciła na niego przemierzły wzrok, po czym odpowiedziała. – Niezupełnie. Samuraj ogarnęło lekkie zdziwienie, lecz próbował dobrze je w sobie ukryć, jak i również ciekawość, która miotała nim niczym rybę w sidłach. – A więc co mam zrobić z ową „dziewczyną”? – Chcielibyśmy, bowiem przemawiam w imieniu wszystkich tych, którzy pracują przy zbiorach. Abyś pochwycił i zabił tą dziewuchę. Jest ona, bowiem opętana przez złego ducha. Samuraj oparł się i złożył na swojej piersi obie dłonie, i rozważał w skupieniu wartość wykonania tego zadania, a także, prawdziwość wypowiedzianych przez staruszkę słów. Bo nigdy nie należy być pewnym, co do tego, kto tak naprawdę na tym świecie jest opętany. – Dobrze, więc. Podejmę się tegoż zadania, jednak nie obiecuję, że spełnię je. Jednak jeśliby mi się udało, to, jaką kwotą zamierza mnie pani obdarzyć za spełnienie zadania? – Płacę z góry połowę sumy, niezależnie czy ja pochwycisz, czy nie. Myślę, że to uczciwa decyzja, i wystarczająca suma. – Starsza kobieta wstała i z kieszeni swej sukni wyciągnęła lnianą sakiewkę zawiązaną słomkowym sznurkiem. Podrzuciła ją prosto na kolana samuraja. Kobieta wstała, a wojownik przeliczał monety z zadowoleniem stwierdzając, że suma jest aż nadto wystarczająca. Wojownik schował sakiewkę za koszulę. – Od kilku dni, równo o zachodzie słońca, gdy praca na ryżowych polach jest skończona, od strony lasu, wyskakuje dziewczyna cała przyozdobiona piórami, skacze ona tak zwinnie, że żaden z nas nie może jej chwycić. Zanim odbierze nam jeden z worków, wykrzykuje coś w nieznanym języku, po czym niemal znika. – Interesujące. Wiadomo gdzie mieszka, jak się nazywa, cokolwiek? – Nie. – A jej twarz. Jak wygląda? – Ma dziwną maskę, całą obmalowaną pstrokatymi wzorkami. – Czyli nic kompletnie o niej nie wiadomo? – Zupełnie nic, mości panie. Samuraj przytaknął i przez chwilę nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, ani nie okazywał żadnego ruchu, zupełnie jakby nagle zasnął z zamkniętymi oczami. Jednak młody samuraj zastanawiał się, jakich to problemów może narobić jedna dziewczyna, skoro dosyć, że ubodzy wieśniacy wynajmują jego, to jeszcze płacą 110
mu solidne pieniądze i nakazują zabić. Czyżby naprawdę wierzyli, że w dziewczynę wstąpił demon? Kobieta zanim wyszła jeszcze coś powiedziała, jednak samuraj nie słuchał już jej skupiony w rozmyślaniach, tylko mimowolnie pokiwał głową. Samuraj nie miał jednak innej możliwości, jak pochwycić dziewczę i samemu podjąć decyzję, czy mała warta jest zabijania, i pieniędzy, które dostał. Samuraj założył jeden z mieczy na plecy, i wyszedł pomiędzy zaludnione stragany. Słońce było jeszcze wysoko, a do wieczora było mnóstwo czasu na psychiczne przygotowania. Szedł w stronę pola ryżowego, wolno i bez pośpiechu, widząc nieopodal las, w którym musiał zabić prawdziwego opętanego, niemal demona wcielonego. W drodze minął wędkarzy, łowiących karpie w dużym stawie, dorożki, kobiety w aksamitnych kimonach podkreślającymi kształty, a także mężczyzn w słomkowych kapeluszach, obładowanych najróżniejszymi rzeczami. W oddali widział pochylonych siewców na podmokłym polu. Podchodził wolno w ich stronę. Obserwował ich pracę, ale widział też pewne napięcie. Każdy z chłopów doszczętnie pilnował swego wora ryżu, nie spuszczając z niego wzroku. Za polem stały trzy chałupki na pewnym gruncie, a zaraz przy brzegu, stał młyn wodny i mała stodoła, w której widać było dwóch strażników pilnujących zebranych zapasów. Samurajowi przeszła przez głowę myśl, dlaczego mała nie przyjdzie w nocy, kiedy połowa śpi, a druga połowa przysypia, nie włamie się i nie wykradnie niepostrzeżenie worków. Tylko naraża się na schwytanie i rozpoznanie. Może być kilka odpowiedzi na to zagadnienie, jednak jak na razie wstrzyma się z jakimikolwiek rozmysłami. Samuraj zasiadł pod jednym z drzew pośród wysokich traw, które jednak nie były na tyle wysokie, by mu zasłaniać widok na pracujących wieśniaków. Atmosfera wokół niego zaczynała go rozpraszać, i prawie całkowicie skupił się na śpiewających ptakach, szumie drzew, rześkim, ciepłym powietrzu, rozmowach wędrownych, koczujących nieopodal. Zaczynał się odprężać, jednak czuwając bacznie, by nie zasnąć. Praca chłopów trwała nieustannie. Samuraj zaczynał czuć uwielbienie i satysfakcje z tego, kim jest. Nie musiał on całymi dniami poświęcać się takiej pracy, tylko trwać, aż ludzie sami do niego przybędą i zarzucą sakiewką. Zazwyczaj praca nie trwa długo, a pieniądze za jedno zlecenie starczają na cały tydzień, a rzadko bywa, by nie zarobił na utrzymanie. Gdy tylko słońce zaczęło zmieniać kolor w mniej więcej takim stopniu, by można było na nie patrzeć bez mrużenia oczu. Gdy tylko dostrzegł, że ludzie zaczynają prostować plecy i schodzić z pola, również i on się rozprostował. Wieśniacy zaczęli składować worki by zanieść je do stodoły. Samuraj był nieopodal, niezauważalny dla tych, którzy go nie szukali wzrokiem. Był uważny. Czuł napięcie. Do momentu gdy w niebo wystrzeliła ptasia postać, rozpościerając się na tle czerwieni i pomarańczy. Wielka postać, trzepocząca głośno skrzydłami, niczym spłoszony bażant. Miotała się i skakała tak szybko, że niewytrenowane oko nie nadążało nad postacią. Mała naskakiwała na plecy kolejnych chłopów, przeskakując z jednego na drugiego, jak po kamieniach, w rwącym strumyku. W 111
ręku miała długi kij, niebędący ani bambusem ani żadnym drewnem. Połyskiwał nieco szlachetnie. Gdy brakło wieśniaków, dzikuska wbiła kij w ziemię opadając, zakręciła się na nim, i wystrzeliła w stronę zdezorientowanych strażników, mających w rękach tylko bambusowe dzidy, których najwyraźniej bali się użyć. Nie dotykając ziemi, pochwyciła kilka niezabezpieczonych worków, złapała je w obie ręce, robiąc salto do tyłu, wyrwała wbity w ziemię swój niezwykły kij i poszybowała wysoko w niebo, niemal wyglądając jak prawdziwy ptak. Krzycząc przy tym nie tyle zwycięsko, ile radośnie. Samuraj zanalizował miejsce lądowania mierząc wzrokowo kąt skoku, i pomknął błyskawicznie, przecinając tą samą drogę, co dziewczyna, tyle, że biegnąc po ziemi, a nie po niebie. Gdy myślał, że straci ją z oczu, dziewczyna zaczęła opadać na wielkie rozłożyste drzewo. Samuraj wyciągnął miecz, brzęcząc nim, zrobił krok, i odciął pośpiesznie gałąź, na której miała wylądować mała dzikuska. Wielce nie tyle przestraszona, ile zdziwiona, odbiła się od kory drzewa i ponownie wbiła kij w ziemię, przystając na nim. Worki miała obwiązane wokół szyi i zarzucone na plecach. Spojrzała na niego w zaciekawieniu, przez maskę, jednak samuraj nie mógł niczego odkryć i rozszyfrować. Zrobiła ponowny odskok do tyłu, ale tym razem samuraj świsnął jej mieczem przed oczami rozcinając dolną część maski, ukazując małe niewinne usta, policzki i czubek ślicznego, gładkiego noska. Dziewczyna widząc jego zdziwienie i zafascynowanie, uśmiechnęła się drwiąco, wystawiła język, wyrwała swój kijaszek i zaczęła biec w stronę kładki. Samuraj dopiero po namyśle rzucił się za nią w pogoń. Dzikuska naskoczyła i przebiegała po moście. Samuraj okazał się być szybszy, jednak mała nadrabiała ową szybkość, swoją nadnaturalną zwinnością. Pościg zaczął kierować się w stronę targowiska, i tu zaczęły się problemy dla samuraja, bo co nadrobił przez szybkość, tu sprawiało mu utrudnienie. Dzikuska zwinnie omijała każdą przeszkodę, przeskakując ją, natomiast samuraj nie posiadał takich zdolności, i dzikuska, coraz bardziej się od niego oddalała. Po przeskoczeniu wszystkich stojących na jej drodze koszach z owocami, ludźmi i innych rzeczach stojących jej na drodze, wleciała między zaułki budynków miasta, i na chwilę zniknęła mu z oczu. Po sporej różnicy czasu, którą jeszcze powiększyło jego nieudolne zderzenie ze starym tkaczem, którego mała tak niepostrzeżenie przeskoczyła, nie wzbudzając najmniejszej uwagi przechodniów. Tkacz ten wcześniej skulony, wyprostował się. I tak dzikuska wciąż miała nad nim przewagę, co go coraz bardziej denerwowało, i niemal motywowało do dalszego działania. Samuraj rozglądał się po ściemniających się krętych uliczkach, jednak jego wzrok, niczego nie wyłapywał. Zaraz przy jednym budynku dostrzegł drabinę, prowadzącą na dach. Wszedł na nią pośpiesznie, ale i z ostrożnością, bo nigdy nie wiadomo, jak stabilna i mocna jest owo narzędzie. Wkroczył na dach, i położył się zaraz przy jednaj z krawędzi, obserwując uliczki w dole. Dziewczynka, szła najciemniejszymi zakamarkami, blisko ściany, omijając światło, i cienie, które mogłaby rzucać. Szła teraz wolno i niepostrzeżenie. Rozglądała się bacznie wokół siebie, nie omijając nawet obserwacji nieba. Mimo tego, jej uwaga była wciąż 112
napięta, i wydawała się być niezwykle zdeterminowana i skoncentrowana na każdym ruchu, którego doświadcza i wykonuje. Samuraj natomiast, nie chcąc stracić z oczu młodej niezwykłej dziewczyny, nie zamierzał tracić czasu i schodzić tą samą drogą, którą wszedł, i postanowił schodzić po sklepieniu, dając wiarę swojej zręczności. Schodził coraz niżej trzymając się kurczowo ściany, przeskakiwał coraz niżej z okna na okno, na coraz niższe piętro, próbując być jak najciszej, jak najbardziej niezauważalnym, i jednocześnie przy tym, nie spuszczając wzroku z dzikuski. Niemal bezdźwięcznie opadł na kamienny grunt, i zaczął przemykać po placu. Zaczął iść jak i ona blisko ściany, w jak najciemniejszych zaułkach, widząc ją kątem oka, słysząc i wyczuwając jej ruch, śledził ją, przeskakując jak pająk, z jednaj na drugą ścianę. Dziewczyna czmychnęła do jednego z budynków i bezgłośnie wbiegła po schodach. Samuraj liczył stopnie i przerwy między nimi, próbując się zorientować, na które piętro weszła. Odsunął się w stronę budynków naprzeciwko, wbiegł między zaułki, z których wszystko widział, a skąd ona nie mogła widzieć jego. Odwrócił się do tyłu i poszedł wzdłuż ściany, wychodząc na pole, po którym przeszedł kawałek, i wkroczył do lasu, do swojego ulubionego miejsca, o którym mało osób wiedziało. Na przechylone drzewo, które otaczały krzaki jagodowe, a nad nim wyrastało kilka jabłoni. Samuraj szlifował w umyśle swój plan. Cieszył się, że w końcu napotkał odpowiedniego siebie przeciwnika, z którym może konkurować. Wiedział już, że nie zamierza zabić małej dzikuski, ale też nie chciałby zaprzepaścić zaufania wieśniaków, że nie wypełnił swojej misji, a poza tym chciałby jeszcze zgarnąć drugą część wynagrodzenia. Minęła ponad godzina od zachodu słońca. Samuraj wyszedł wolno na plac, obserwując jak światła w domach brały górę, nad światłem słonecznym. Z daleka widział jarzące się światło i zarysowujący się profil jej postaci. Jednak czekał dalej, ostrożnie, aż światło u niej zgaśnie. Niebo było szare przy horyzoncie, a wyżej, czarne. Wstał i rozprostował się. Światło zgasło. Poczuł coś pomiędzy strachem, a podnieceniem. Dreptał nerwowo w ruchu, strzępiąc poukrywane w kieszeniach liście. Odczekał jeszcze chwile, aż zapanuje zupełna cisza, i z marszu ruszył błyskawicznymi ruchami w stronę okna. Biegł bezgłośnie i tak samo wspinał się po płytkiej ścianie. Szedł po niej wbijając swoje twarde palce w ścianę. Minął okno parteru i następnie pierwszego piętra. Jego palce instynktownie omijały miejsca najbardziej miękkie i kruche. Zawisł na lewo od jej okna, i przechylił się niczym giętki kot, spoglądając ukradkiem do środka, próbując jednym błyskawicznym spojrzeniem, objąć wzrokiem niemal całe pomieszczenie. Zabrał pośpiesznie głowę i w pamięci odtwarzał wszystko. Jej łóżko, w którym najwyraźniej leżała, stało po lewej stronie od okna. Na szczęście okno było otwarte. Wsunął się przez nie, nie dotykając absolutnie niczego, nawet futryny, i wszedł do środka, niemal wisząc w powietrzu, lekko opadał na podłogę. Pochylił się nad jej łóżkiem i czekał przez chwilę nie oddychając. Patrzył jak śpi, ale musiał być czujny. Wyglądała słodko, miała gładką, okrągłą twarz i włosy, które opadały na nią. Odchylił się do tyłu i zastanawiał ile mogła mieć lat. 18–19? 113
Samuraj cofnął się o trzy kroki i z rozpędu naskoczył na nią we śnie, przytrzymując jej ciało i ręce nogami. Przestraszona rozbudziła się i próbowała zeskoczyć, ale nogi samuraja krępowały każdy jej ruch. Może była zwinniejsza, ale on na pewno był silniejszy; Wyciągnął z pochwy miecz, zaświstał w nim powietrzu i przywarł klingą do jej gardła. Uśmiechnął się szeroko widząc, nie strach, lecz zaskoczenie. – Nie ruszaj się. Żadnych gwałtownych ruchów, inaczej moje będą gwałtowniejsze. To świetna klinga. – Dziewczyna patrzyła na niego ze wzgardą i niedowierzaniem. – Czego chcesz? Zamordować mnie czy posiąść? A może jedno i drugie? – Chyba jedno i drugie. Jesteś nieźle wygadana. Ale nie jestem ani zabójcą, ani tym bardziej gwałcicielem, cenię sobie mój honor i człowieczeństwo. Śledziłem cię na polecenia wieśniaków. – Kazali ci mnie zabić? Za kilka psikusów? Przecież worki są na miejscu. Zabijesz mnie? – Nie. Najpierw przelecę. – Ty zawszony… – Żartowałem. Wiem o workach. Dlatego musimy ustalić pewne fakty. Bowiem mamy prawo, że gdy ja cię nie zabiję, na pewno oni to zrobią, a ja jestem człowiekiem, który przestawia ludzi ponad prawo, i definitywnie nie zabijam za bzdury. Więc ani cię nie zgwałcę, ani nie zabiję, ani nie zabiorę do wieśniaków. Teraz zabiorę klingę miecza, tylko nie rób nic głupiego, jestem twoim sprzymierzeńcem, nie wrogiem. Inaczej już byś się nie obudziła. Samuraj uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech. Wtedy powoli zaczął z niej schodzić, tak by ukryć swoją erekcję. Dziewczyna usiadła, podczas gdy samuraj stał w cieniu, zaraz przy oknie. – Na początek, jak masz na imię. – Kiyoko. – Witaj Kiyoko. Ja jestem Hiroki. A teraz powiem ci co zrobimy… II. „Wielkość baszty mierzy cień, zawiść – wielkość ludzi, prawda jasna to jak dzień, wielkość baszty mierzy cień…” (Aforyzm Chiński.) O świcie Samuraj stał przed wieśniakami i odbierał swoja nagrodę za zabitą dziewczynę. Wieśniacy zbiegli się wokół niego i przepychali, krzycząc, jeden przez drugiego. Każdy z nich chciał na własne oczy zobaczyć trupa. Gdy wszyscy się uspokoili, Samuraj otworzył lniany worek, który przytargał ze sobą na plecach. Otworzył go, cały poplamiony we krwi, i pokazał martwą, nieruchomą i bladą dziewczynę, która była utrapieniem ich wszystkich. Wszyscy znieruchomieli i przyglądali się trupowi. Samuraj w którymś momencie zawiązał worek, chowając tym samym postać dziewczyny, przed głodnymi spojrzeniami wieśniaków. – Chciałbym dostać resztę zapłaty, która mi się należy. 114
– Tak. Oczywiście. – Powiedział starucha obejmując go wścibskim spojrzeniem. Nie odrywając od niego wzroku, sięgnęła po sakiewkę przypiętą do pasa. Podała mu ją. Samuraj wziął ją, zważył w dłoni i schował. – Dziewczyna zostaje z nami. – Co zamierzacie z nią zrobić? – Spalić jej ciało, rzecz jasna. By jej duch żądny zemsty, nie nachodził nas więcej. Duchy są mściwe, powinieneś to wiedzieć. – Nie wierzę w duchy. – Zamilkł na moment. – Duch na pewno da wam spokój. Zapewniam. A jeśli nie, to wrócę, by dokończyć pracę, za którą mi zapłaciliście. Zresztą wątpię by prześladowała kogoś innego niż mnie. – Nie znasz zbyt dobrze legend, prawda? Po co ci te ciało? – To już leży w moim interesie. Nie muszę się nikomu tłumaczyć. – Arogant z ciebie. Tak jak ze wszystkich zabójców. – Traktuje jej ciało, jako nagrodę. – Samuraj objął wzrokiem wszystkich stojących wokół niego. Brudnych, mściwych i zabobonnych wieśniaków. Jego wzrok mówił sam za siebie. Zarzucił worek na ramiona i zaczął iść w kierunku lasu. Rozstąpili się by go przepuścić. Gdy zaszedł głęboko, spojrzał raz jeszcze na wieśniaków wracających do pracy na polu. – Dobrze nam poszło. Nie sądzisz? – Przytłumiony głos wydobył się z worka. Samuraj przytaknął i położył ostrożnie worek na ziemi. Rozwiązał go i wypuścił dziewczynę. Gdy wychodziła, patrzył na nią przez dłuższą chwilę, aż ich spojrzenia skupiły się na sobie. Podszedł do niej i objął dłonią jej szyję. Złapał mocniej i przechylił głowę. Dziewczyna syknęła i próbowała się wyrwać, ale Samuraj był silniejszy. – Nie ruszaj się. – Powiedział. Nie ruszyła się. Z włosów za uchem ściągnął jej wija, który torował sobie drogę do wejścia w jej ucho. Złapał go dwoma palcami, puścił dziewczynę i pokazał jej go. Upuścił na ziemię i rozdeptał. Zwinął worek i zaczął iść przed siebie. – Ej, zaczekaj. Dokąd idziemy? – Przed siebie. – Powiedział ozięble. Dziewczyna próbowała dotrzymać mu kroku, szedł on swoim tempem, ale o wiele za szybkim dla niej. Był już pełny, letni ranek. Słońce prześwitywało przez liście. Słychać było wiatr i ptaki. W oddali strumyk i szum liści. – Możesz powiedzieć co się stało? – Idziemy na targ po pieniądze. Sprzedałem stoisko. – Dlaczego? – Nie jestem typem człowieka, który przesiaduje wiecznie w tym samym miejscu. – Ale targ jest zupełnie w przeciwnym kierunku. – Idziemy naokoło. Jest piękna pogoda. – Ale nie mogę się przecież pokazać w tym miejscu. Ludzie od razu mnie rozpoznają. Nawet ty możesz mieć przeze mnie kłopoty, bo o ile nie nazwą cię kłamcą, że mnie nie zabiłeś, to pewnie przezwą cię, że jesteś przeklęty. – Sugerujesz, że mam cię zabić? 115
Dziewczynę zatkało. Hiroki odwrócił się do niej w uśmiechu i powiedział, że żartuje. – Sama pewnie nie dasz rady się stąd wydostać niezauważona, a jeśli nawet, to nie znasz drogi. Spakuję się, zabiorę pieniądze i pójdziemy pieszo jak najdalej stąd. Będziemy mieli więcej czasu żeby się poznać i zaprzyjaźnić. – Nie wiedziałam, że samurajowie są tak bardzo uczuciowi. – Samuraje to najbardziej ludzcy i uczuciowi osobnicy jakich poznasz w życiu. Dziewczyna objęła go od tyłu. Samuraj zwolnił i przechylił głowę do tyłu łapiąc ją za dłonie. – Ja już cię polubiłam. Samuraj odwrócił się do niej przodem, a ona przywarła do niego całym ciałem. Była niższa od niego i parę lat młodsza. Choć tak naprawdę niewiele. Dotknął jej włosów, patrząc na nie i spojrzał przed siebie, kierując wzrok na drzewa. Szli jeszcze przez pół godziny, aż znaleźli się prawie w samym środku lasu, z dala od jakichkolwiek osad ludzkich. Pomiędzy drzewami stała mała chatka. Weszli do środka. – Żeby nie tracić czasu, wyruszę na targ już teraz. Nie wychodź z domu. Niech nikt cię nie widzi. Po lesie kreci się mimo wszystko dość sporo ludzi. Jedzenia jest tu niewiele, ale wystarczająco by jedna osoba mogła się najeść, więc częstuj się. Przyniosę coś jak wrócę, a wrócę najszybciej jak się da. – Samuraj wyszedł zamykając za sobą drzwi. Chcąc być jak najbardziej słowny, poszedł niechcianym skrótami przez moczary. Droga może i szybciej prowadziła do wsi, lecz była niezbyt przyjazna. Szedł naokoło moczar, zaraz przy samym brzegu. Usłyszał trzask i odwrócił się raptownie. Dłoń trzymał na klindze miecza. Obserwował las wokół siebie, wytężając słuch. „Myślisz, że jak ocalisz jedno marne życie odpokutujesz za śmierć innych?” – Rozległ się głos jakby zewsząd, ale mógł to być także jedynie wytwór jego wyobraźni. Powoli obracał się wokół siebie. „Czy może zamierzasz z nią zrobić to co ze mną?” Samuraj wyprostował się i zaczął iść dalej. „Nie irytuj się samuraju. My zawsze będziemy przy tobie. Przywyknij do tej myśli. Śmierć twoich ofiar na zawsze pozostawi na twej duszy nieodwracalne piętno.” Samuraj szedł dalej, zostawiając moczary w tyle. „Nic co zrobisz, nie odkupi twoich win. Jesteś przeklęty przez nas wszystkich. Będziemy ci od czasu do czasu przypominać o swoim istnieniu.” Samuraj zaczął iść coraz szybciej. „Wszystkie twoje ofiary, zabite przez ciebie, będą cię nękać jako duchy i demony do końca twoich dni, sprowadzając na ciebie nieszczęście.” Samuraj odezwał się półgłosem. „To nie ja decydowałem o śmierci którejkolwiek z moich ofiar.” Charkoczący głos, jakby kilkunastu osób, mówiących wspólnie te same słowa, odpowiedziały mu. „To cię nie usprawiedliwia samuraju, ludzie są omylni, a ty powinieneś o tym wiedzieć. Czy dopiero teraz to zrozumiałeś, gdy spotkałeś tą głupią dziewuchę? Przez miłość? Sądzisz, że przeklęty może kochać i nic ci w tym nie przeszkodzi? Jeśli nie my, to ktoś inny znajdzie się, by upodlić ci życie. Nie tylko ty masz prawo wyboru. Nie tylko ty możesz się mścić i kreować swoje życie, tak, by ci było jak najlepiej. Idź już. Ale spotkamy się znowu. Jak nie tutaj, na ziemi, to na pewno po 116
drugiej stronie.” Głos stawał się cichszy z każdym kolejnym krokiem, aż gdy doszedł do skraju lasu, zupełnie zamarł. Kiyoko obudził trzask palącego się ogniska. Podniosła głowę i ze zdziwieniem zorientowała się, że leży przed domem na trawie, przed nią stoi parujący garnek a za nim samuraj, kręcący na rożnie obskubane ciała królików. Był sam środek dnia. – Długo spałam? – Zależy kiedy usnęłaś. – Na kilka chwil po twoim odejściu. – Las uspokaja i wycisza. – Jestem głodna. – Jeszcze parę minut. – Jak było we wsi? – Dostałem pieniądze. Dosyć sporo. Na tyle, by przeżyć w drodze prawie miesiąc. Oddalimy się stąd na dobre. Kiyoko obserwowała go jak skupia się na gotowaniu. Gdy poczuła, że wie, że na niego patrzy, odwróciła wzrok. – Co będziemy robić po obiedzie? – Od razu wyruszymy. Przejdziemy przez las i zaczniemy iść. Chcę dojść do jakiegoś większego miasta przed zmrokiem. – A co zrobisz potem? Robisz to, by mnie jak najdalej wywieźć z tej wsi? – Sam nie wiem. Zobaczymy. – Mówiąc to ściągnął mięso z widełek i położył na półmisku. Zaczął kroić królika oddzielając porcje. Parujący półmisek z ryżem i mięsem podał dziewczynie. Zaczęli jeść, ale Hiroki skupiał się na czymś innym. Zerkał na dziewczynę i wpatrywał się w poszczególne części jej ciała, smakując je wzrokiem, każdy fragment kolejno. Kiyoko zauważyła to. Speszony odwrócił wzrok. – Może jak dojdziemy tam gdzie się wybieramy, nie będziesz musiał nigdzie indziej już iść. Ani robić tego co robisz. Na pewno potrafisz robić też inne rzeczy niż zabijać. Hiroki pokiwał głową i wolno powiedział, że potrafi robić różne rzeczy. Dziewczyna przeżuwając posiłek, bez krępacji uśmiechała się do niego i z zaaferowaniem przyglądała się mu. – Hiroki… czy potrafiłbyś rzucić zabijanie dla mnie? – Samuraj przełknął i patrzył gdzieś w las, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Czy potrafiłbyś dawać życie a nie tylko je odbierać? – Samuraj spojrzał na nią rozumiejąc w pełni co ma na myśli. – Zrobiłbym wszystko dla kogoś takiego jak ty. Ale nie wiem, czy to się naprawdę uda. Są różne rzeczy… – Kiyoko przerwała mu w połowie słowa. – Mamy sporo czasu na zastanowienie się nad tym. Póki nie dotrzemy do miejsca do którego zmierzamy. – Hiroki westchnął głośno i na chwilę trochę spochmurniał. Kiyoko przyglądała się mu zmieszana, aż ten podniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. – Tak, masz rację. Zawsze możemy spróbować. Zatem? Las czy morze? Kiyoko zapatrzyła się w niego. – Pytam gdzie wolisz wyjechać, do lasu czy nad morze. Bo gdy dotrzemy do większego miasta za kilka dni będziemy musieli zdecydować gdzie zmierzać dalej. 117
Dziewczyna zawstydzona tylko się uśmiechnęła. Wstała i objęła go czule. A on nie puszczał jej przez bardzo długą chwilę. Obydwoje zastanawiali się jak to możliwe, że dwoje z pozoru obcy ludzie, nieznający się, mogli po tak krótkim czasie myśleć o czymkolwiek. Prawie pod wieczór spakowawszy wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, ruszyli dalej przechodząc przez las na kamienistą drogę w polu, po której szli nieprzerwanie prawie do zmierzchu, rozmawiając i opowiadając sobie niezobowiązujące epizody z ich życia. Gdy dziewczyna się rozgadała, Hiroki gestem nakazał jej by umilkła na chwilkę. Rozejrzał się wokół po horyzoncie przed nimi, gdzie nie było ani żywej duszy. Gdy obejrzał się do tyłu dostrzegł czwórkę oprychów, brudnych, zarośniętych i śmierdzących. Każdy przejawiał inne oblicze obrzydliwości. Jeden z nich, prawdopodobny przywódca grupy, szczupły o ciemnej brodzie i zmierzwionych czarnych włosach odstających na boki, wycelował mieczem w brodę samuraja. Potężny łysy grubas, wredny karzeł i wysoki silny murzyn otoczyli ich. – Czego chcecie. Nie mamy pieniędzy. – Nie chcemy ich. Chcemy riposty. Za śmierć naszego mistrza. – Nie znam waszego mistrza. – Czyżby? – Rozbójnik zamachnął się i zaciął policzek Rookiego – A starzec, który zajmował się czarami, którego zabiłeś parę dni temu? Nic ci to nie mówi? – To jedna z niektórych moich ofiar, która zasłużyła sobie w pełni na śmierć. – On myśli podobnie. Inaczej by nas tutaj nie było. – Co masz na myśli? – Nasz mistrz nie był szaleńcem. Mówił prawdę. Inaczej skąd wiedzielibyśmy, że to ty go zabiłeś i akurat jesteś w tym miejscu, z nią. – Wskazał na dziewczynę. – W wiosce już huczy od tego co zrobiliście. Nie mamy wyboru tak czy siak. Zabijemy cię a potem twoją przyjaciółeczkę, uprzednio się trochę zabawiając. – Myślę, że to zupełnie nie wchodzi w grę. Rozbójnik zaczął warczeć jak zwierzę i zamachnął się mieczem. – Głupcze! Nas jest czterech, a ty jeden! Jak masz zamiar nam się przeciwstawić?! – Niech dziewczyna się odsunie, to wam pokażę. Wszyscy czterej roześmiali się. Gdy przestali, dowodzący nakazał grubemu złapać dziewczynę. Potężny łysol, złapał ją pod ramiona i trzymał. Dziewczyna próbowała się uwolnić, ale na próżno. Łysol nawet się nie wysilał, by ją utrzymać. Hiroki ze złością odwrócił się do niego chcąc zaatakować, ale dowódca grupy rozbójników, zatrzymał go klingą miecza. Hiroki odwrócił wzrok w jego stronę. – No dalej. Dziewczyna jest w znacznej odległości. Niech sobie trochę popatrzy. Niech zobaczy jak giniesz, sądzę, że przez to będzie bardziej uległa. Hiroki zapatrzył mu się prosto w oczy skupiając tym samym całą jego uwagę. W niezauważalnym geście wyciągnął miecz, zakręcił nim parę razy, przerzucając z dłoni do dłoni i celnym cięciem pozbawił przeciwnika ręki, odcinając mu ją wraz z przedramieniem. Rozbójnik padł na ziemię krzycząc w wniebogłosy. – Ty skurwysynie, okaleczyłeś mnie! 118
Hiroki zamachnął się mieczem i zatrzymał go w połowie cięcia, tuż nad jego pochylonym karkiem. Wszyscy zamarli w bezruchu. Samuraj nie spuszczając oczu ze swej ofiary, wyczuwał każdy najmniejszy gest reszty swoich przeciwników. – Wypuście dziewczynę i zejdźcie nam z drogi. Jeśli nie zrobicie tego bardzo szybko, odetnę temu głupkowi głowę, a potem zetnę wasze. – Przez chwilę czekał. Łysol puścił dziewczynę, która opadła na ziemię. Hiroki zaczął cofać się do tyłu. Chwycił dziewczynę i zaczęli tyłem odchodzić, patrząc jak rozbójnicy wstają i obserwują jak odchodzą. Hiroki otulił Kiyoko ramieniem i szli dalej przed siebie w milczeniu, zmęczeni. Nadszedł zmierzch, a wraz z nim pojawiły się czarne chmury zwiastujące burzę. Szli tak jeszcze przez godzinę zanim się całkowicie ściemniło i pochłodniało. Hiroki postanowił iść dopóki Kiyoko będzie w stanie. Gdy już będzie zbyt zmęczona, będą musieli usnąć na polu. Zaczęło kropić, a pojedyncze krople szybko zamieniały się w coraz ostrzejszy deszcz. Szli jeszcze przez dłuższą chwilę prawie senni, gdy usłyszeli turkot końskich kopyt. Obydwoje przystanęli i odwrócili się. W oddali drogi widzieli powóz, mknący prosto na nich. Obydwoje zeszli na pobocze, a powóz mijając ich zaczął zwalniać na ich widok. Woźnica ubrany w mokry płaszcz i słomiany kapelusz, który zasłaniał mu górną część twarzy przemówił. – Dosyć nieprzyjemna pogoda na piesze wędrówki. Zwłaszcza gdy ma się taką piękną dziewczynę u boku. Mój powóz jest pusty, jadę do Edo, chcecie zabrać się ze mną? – Będziemy bardzo wdzięczni. – Powiedział Hiroki. – Zatem wsiadajcie. Powinniśmy dotrzeć do niego z samego rana. Droga jest długa, a takiemu staruchowi jak ja przyda się towarzystwo. Wyglądacie na bardzo zmęczonych. – A i owszem. – Drogi są trudne, a do miasta daleko, wszędzie czają się paskudne typy. – Już się natknęliśmy na takich, trochę dalej. – Przestańmy gadać. Wsiadajcie, zanim zupełnie przemokniecie. – Raz jeszcze dziękujemy. Weszli do środka, gdzie było trochę cieplej, a siedzenia były miękkie i było tam sucho. Woźnica popędził konie, które zaczęły iść przed siebie ciągnąc ich wszystkich. – Jedzie pan tam w jakimś określonym celu? – Nie widziałeś trumien przypiętych do tyłu? – Nie zwróciłem uwagi. – Powiedział po chwili zastanowienia. – Przewożę trumny z ciałami. Parę dni temu zmarł w wiosce niedaleko pewien stary dziwak, którego rodzina mieszkająca w mieście poprosiła mnie o przewiezienie ciała. Dobrze zapłacili więc się zgodziłem. – Woźnica zamilkł na parę chwil. – Dobrze trafiliście, akurat w mieście będzie święto. Byłeś już na święcie zmarłych w mieście? – Nie proszę pana. 119
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz. To mimo wszystko naprawdę wspaniały czas. Jesteś samurajem prawda? – Spytał woźnica którego widać było przez otwór w środku. – Mam nadzieję, że od początku wiedziałeś, że będziesz pędził żywot samotnika, w dodatku przeklętego, ale jak patrzę na twoją panią, to psuje mi trochę obraz tego. – Staram się porzucić to zajęcie. Gdy dojedziemy do miasta, myślę, że pozbędę się miecza i wszystkiego co mnie łączyło z tym zawodem. – Mówiąc to patrzył jak śpi – Traktuję to od początku jak zwyczajną, dobrze płatną pracę. – Zabijanie ludzi nigdy nie jest do końca pracą. Ale to twoja sprawa. Ja tam życzę wam jak najlepiej. – Na chwilę zamilkł i spojrzał ukradkiem na nich. Samuraj to zauważył. – Widzę, że twoja pani zasnęła, też powinieneś się przespać. Przed nami długa droga. – Chyba tak zrobię. – Zrób chłopcze. Ja będę czuwał. W moim wieku nie trzeba dużo snu. Utnę sobie drzemkę z rana jak się przebudzicie. – Samuraj położył Kiyoko na siedzeniu i sam położył się na drugim. Przez dłuższą chwilę nie mógł zasnąć, ale monotonny stukot kół zaczął go kołysać do snu. III. „Cacko któreś kupił z rana, wieczór w kruchach całe – szczęście jest jak porcelana, łomkie i nietrwałe” (Aforyzm Chiński.) Hirokiego obudziło przenikliwe zimno i ból. Rozbudził się niemal momentalnie gdy tylko zorientował się, że leży na trawie. Wstał i przed sobą zobaczył powóz cały rozwalony. Oprócz tego wyglądał tak, jakby leżał tu od bardzo dawna. Zaczął się rozglądać wokół i wykrzykiwać imię dziewczyny. Rozglądał się po całym horyzoncie przebiegając wokół powozu, aż poślizgnął się na śliskiej trawie i padł na ziemię. Próbując wstać, zobaczył naprzeciw swojej twarzy, martwą głowę konia który martwym wzrokiem wpatrywał się w niego. Pośpiesznie wstał przestraszony i zobaczył, że wychudzone konie, leżą martwe wokół niego. „Śmierć jest wokół ciebie samuraju. Tylko czekać aż obejmie lepkimi mackami twoje ciało. Ale wszystko z czasem. Mamy całą wieczność przed sobą.” Hiroki podbiegł do powozu i zajrzał do środka przez okno. Nie było w nim nikogo. Przebiegł do miejsca gdzie siedział woźnica, ale tam też nikogo nie było. Hiroki przeklął cicho i łaził po trawie, co jakiś czas wołając Kiyoko. Nikt mu nie odpowiadał. Prawie płacząc, z frustracji wykrzyknął jej imię ostatni raz, najgłośniej jak tylko potrafił, i gdy echo zamilkło, usłyszał szum trawy. Obejrzał się i zobaczył ją powstającą z kempów wysokiej trawy. Podbiegł do niej i pomógł wstać. Była tak jak on cała brudna, i oprócz małych zacięć od trawy, nic jej nie było. – Do diabła, co tutaj się stało. Kiyoko zmęczona nie odpowiedziała. – Chodźmy stąd czym prędzej. Za dużo tu śmierci. – Co się stało z woźnicą. 120
– Nie mam pojęcia co się w ogóle stało, więc mnie o to nie pytaj. Chodźmy. – Samuraj wyszedł na drogę i odwrócił się nagle. – Co się stało? Chodź żesz! Kiyoko wypowiedziała na głos jego imię, cicho, ale wystarczająco głośno, by mógł ją usłyszeć. Zaczął iść w jej kierunku, zaglądając za nią. Stała za powozem. Podszedł do niej, zapatrzonej w ziemię. Objął ją ramionami i wyszeptał, by już szli. Patrz – powiedziała. Samuraj obrócił się i spojrzał w miejsce na które dziewczyna wskazywała palcem. Samuraj zobaczył ciemno brązową trumnę z odsłoniętym wiekiem. W środku coś szeleściło. Hiroki popchnął nogą pokrywę trumny i odskoczył lekko do tyłu w przerażeniu. W środku zamiast ciała starca było pełno wielkich, tłustych gąsienic. Objął dziewczynę, która odwróciła wzrok i poprowadził ją na drogę. Chcieli czym prędzej się stąd wydostać. Gdy przeszli przez ogrodzenie, całe miasto kipiało od muzyki i baśniowych strojów. Byli w Edo. Woźnica mimo wszystko spełnił swoją obietnicę. Ludzi było tak wielu, że nie mogli w to uwierzyć. Tym lepiej łatwiej się było im zgubić w tłumie. W dodatku wszyscy wydawali się radośni i beztroscy. Gdy się przebrali i wymyli, od razu wszedł w nich optymizm. Następne co zrobili, to odszukali miejsce gdzie Hiroki mógł sprzedać miecz. Nie dostał za niego zawrotnej sumy, ale wystarczającą by być zadowolony. Oddając go nie czuł żadnego przywiązania i poczuł że jakiś dziwny ciężar spada mu z serca. Zanim go oddał był już przywiązany do kogoś zupełnie innego. I nigdy się nie spodziewał, że znajdzie kogoś takiego jak Kiyoko, i że będzie taki szczęśliwy kochając drugą osobę pierwszy raz w życiu. Po kolejnych chwilach spędzonych między zatroskanymi ludźmi, niemal zapomnieli o tym, co się wydarzyło z samego rana. Żaden z nich nie prosił siebie nawzajem by nie rozprawiać o tym temacie. Sami milczeli i nie poruszali tego tematu. Kiyoko wydawała się rozmarzona i szczęśliwa. Tak rozmarzona, że o mało nie staranował jej smok idący w paradzie przez główną uliczkę miasta. Hiroki złapał ją i przyciągnął do siebie. Ona objęła go i pocałowała prosto w usta. Obiecali sobie, że zawsze będą razem, co by się nie działo. Gdy się zaopatrzyli w najpotrzebniejsze rzeczy, ruszyli w dalszą drogę, która mijała im bez przeszkód. Oprócz gapowatych złodziejaszków, napadających na wędrownych, nie mieli większych przygód. Zapominali z każdym kilometrem o tym co było kiedyś, jednak myśli powracały niejednokrotnie, gdy jakaś część chciała wiedzieć co się stało. Wspólnie jednak uznali, że najlepiej o tym nie myśleć. Przez cały czas wędrówki, z każdym dniem byli ze sobą coraz bliżej. Nie spotkali już więcej rozbójników, ani nikogo innego. Byli tak bardzo oddaleni od starego miejsca zamieszkania, że już się tym nie przejmowali i trafili razem do miejsca, w którym dosyć, że nikt ich nie znał, to jeszcze odnaleźli morze w znacznej odległości od jakichkolwiek osad ludzkich, a niedaleko był położony ogromny las. Po miesiącu gdy Hiroki własnoręcznie wybudował chatę a Kiyoko rozsiewała różne warzywa i owoce, zaczęli prowadzić naprawdę spokojne życie, pełne miłości do samych siebie i świata wokół, który nie wchodził im w drogę. Chcieli żyć w miejscu gdzie będą szczęśliwi i będą cieszyć się sobą, w pięknym miejscu gdzie 121
niczego im nie zabraknie. Ich marzenie się spełniło. Hirokiego głosy duchów nie męczyły już wcale. Praktycznie o nich zapomniał, a gdy pod koniec jesieni Kiyoko urodziła córeczkę, nic się więcej dla nich nie liczyło. Zima była mroźna, i tylko wtedy Hiroki zabierał swój ostatni miecz i wyruszał w głębi lasu za domkiem a nawet dalej w góry, by upolować jakieś wielkie włochate zwierzę, które dostarczy im jedzenia i futra. Oprócz tego w ciągu lata zebrali dosyć spore plony, i narąbali wystarczająco dużo drewna by nie zabrakło im do końca zimy. Żyjąc w miłości i pokoju, wychowywali z radością swoje dziecko, myśląc, że niczego już w życiu nie potrzebują. Jedyne co denerwowało byłego samuraja to wszelkiego rodzaju robaki, wije, gąsienice, dżdżownice i inne, których zawsze było pełno wokół domu i nie wiadomo skąd się brały. Ale uznał, że to już taka natura tego miejsca i będzie musiał do tego przywyknąć. Mimo wszystko, Hiroki uważał się za najszczęśliwszego człowieka na świecie i kłóciłby się z każdym o to. Na szczęście jego żona myślała tak samo. Minął kolejny rok, i nastała jesień. Hiroki siedział przed domem i piekł ryby. Z zamyślenia wyrwał go odgłos za domem. Zerwał się i spojrzał w tył, ale niczego tam nie było. W powietrzu usłyszał znajomy głos, którego nie słyszał od bardzo dawna. Głos duchów, który przypomniał mu o wszystkim, czego mu życzyły. Jednak po chwili, nie było to już takie pewne, bo głos, zamienił się na powrót w wiatr. Gdy skończył piec, włożył gorące ryby do półmiska i wstał. W tym momencie usłyszał krzyk swojej żony i tłuczone naczynia. Rzucając półmiskiem wbiegł do domu, słysząc z oddali rozdzierający płacz dziecka. W środku stanął sparaliżowany, widząc postacie, które rozbudziły jego pamięć i gniew niewyobrażalnie wielki. Znał ich bardzo dobrze. Karzeł stał na stole, na którym leżało dziecko i uśmiechając się jak goblin, trzymając pordzewiały nóż tuż nad gardłem niewinnego dziecka. Grubas zamknął za nim drzwi i stanął za nim. Murzyn trzymał jego kobietę za włosy i w talii, trzymając ogromny nóż tuż koło jej oczu. – Witaj samuraju. – Powiedział dowódca grupy. – Jak widzisz, jestem słownym człowiekiem. Nie myślałeś chyba, że podaruję ci coś takiego jak to. – Powiedział wskazując na swoje ramię. – Ty odebrałeś mi coś, na czym mi zależało, więc i ja odbiorę tobie. I tu już nie chodzi o mojego dawnego mistrza. To znacznie bardziej osobista sprawa. – Dowódca bandy wyciągnął nóż i wbił go w brzuch jego żony. Samuraj rzucił się na niego z rykiem, ale grubas z tyłu pochwycił go od tyłu za brodę i wywrócił. Dowódca bandy nachylił się nad nim. – Przyjrzyj się dokładnie, jak ginie twoja wspaniała rodzina. – Spojrzał na grubasa, który podniósł go i przytrzymał oburącz za głowę. On sam podszedł do dziewczyny. Murzyn oddał ją w jego ręce. Ten złapał ją jedną ręką za pierś, a drugą w której miał nóż zaczynał podcinać jej gardło, bardzo głęboko, tak by widział, że nie ma żadnych szans. Samuraj zaczął krzyczeć widząc jak gęste strumienie krwi pokrywają jej suknię, jak zaczyna dygotać i się chwiać, aż w końcu pada na ziemię. Samuraj zaczął krzyczeć i się wyrywać. Grubas złapał go całego oplątując twardymi ramionami. Jednoręki podszedł do Hirokiego i otworzył mu powieki palcami. – Patrz, sukinsynie, to jeszcze nie koniec. – Mówiąc to 122
wskazał na dziecko. – Nie, błagam, proszę tylko nie dziecko. Zrobię wszystko co tylko zechcecie, tylko nie zabijajcie dziecka. – A co nam przyjdzie z tego? Co tobie przyjdzie z tego? Wiesz czego chcę? Chcę byś na naszych oczach popełnił seppuku. – Podał mu miecz. – Weź go i zabij siebie. Wtedy darujemy życie dziecka. Samuraj skulił głowę i powstrzymywał łzy. Patrzył w podłogę, a gdy podnosił wzrok, widział kałużę krwi wokół ciała swojej ukochanej. Wziął miecz i powiedział – jeśli nie dotrzymacie obietnic, będę was gnębił do końca życia. Obiecuję! – Nie będziesz. Odkąd wybrałeś drogę przeklętego, nie będziesz miał takich przywilejów. No dalej. Demony po drugiej stronie już na ciebie czekają. Samuraj złapał miecz i wycelował ostrze w brzuch. Zamknął oczy i wziął parę oddechów. Pchnął i zaczął mdleć. Krew zaczęła spływać po jego ciele. Grubas trzymał go dalej. Samuraj czuł nieznośny ból i mdłości, czuł jak jego serce przestaje bić. – Dobra. Zabijcie bachora. Po chuj nam on. Plan dobiegł końca. Samuraj bezdźwięcznie powiedział „nie”, ale to nie pomogło. Karzeł zamachnął się jakby był katem i odrąbał małemu dziecku głowę jednym pociągnięciem ostrza. Głowa potoczyła się i spadła ze stołu. Upadła obok matki. Samuraj nie mógł nic zrobić, mdlał, widział wszystko przez mgłę. Zawiesił głowę na bok i nie próbował zamknąć oczu. Widział fragmenty świata jeszcze przez chwilę. Przed oczami widział kolejne postacie demonów, w których rozpoznawał swoje dawne ofiary. Patrzyły na niego beznamiętnie stojące nieskrępowanie po całym wnętrzu jego domu. Jednym z nich, bardziej wyraźnym od wszystkich był starzec, którego rozpoznał. Widział woźnicę. On podszedł do niego. Ściągnął kapelusz i nachylił się przed samurajem, by ten mu się lepiej przyjrzał. Jego oczy były pokryte bielą, a zamiast włosów, z jego czaszki wypełzały małe dżdżownice, żywe, wiły się jak oszalałe. Znał go. To był ten sam starzec, magik okultysta, którego zabił, jego ostatnia ofiara. Jednocześnie był to woźnica, który przewoził dziwaka, siebie samego. – Mówiłem. – Powiedział staruch. – Wszyscy ci to mówili, i moi podwładni i demony. Wszystko już wiesz. Wiedziałeś od zawsze. Wszyscy mówili ci tylko prawdę… – Staruch odsunął się od niego i stanął obok trupa jego żony. Po jej ciele mknęły czarne wije i gąsienice... Świat rozmył się kompletnie. Aż nie zostało zupełnie nic. I tak nic tak naprawdę nie było… Zostawały tylko demony i duchy, które oplątywały jego ciało w przypływie niemal ekstazy. *** Brzeg, 2004
123
INDUSTRIAL PORT
124
16:58 Mały ciasny, przyciemniony i brudny pokoik kontrolny. Przed ekranami komputerów siedzą kontrolerzy na obrotowych, zdezelowanych krzesłach. Jeden to brunet z bródką, drugi blondyn w okularach. Obaj krótko ścięci, siedzą z dużymi słuchawkami na uszach. Włączają poszczególne ekrany. Na jednym pojawia się port, na drugim widok plątaniny torów z lotu ptaka. Na trzecim, pusta ulica z dwoma murami, z drutem kolczastym po obu stronach, na chodniku. Za nimi budynki. Blondyn mówi do bruneta. – Jest za dwie piąta, za chwilę wchodzimy na antenę. Odliczam. – Dłoń w górze ukazuje trzy palce które niemo odliczają do zaciśniętej pięści. – Lecimy. – Usta bruneta nachylają się nad mikrofonem. – Witajcie ludności cywilna… – Jego głos mknie przez wszystkie puste, surowe ulice o zmierzchu. Po dwóch stronach miasta, na chodnikach stoją wysokie mury, a za nimi obozy. Mają małe okienka a w nich kraty. Na każdym skrzyżowaniu ulic miasta, stoją wysokie megafony. Głos mknie przez kontynent będący jednym krajem – …naszego miłego i spokojnego miasteczka Auschwitz. Mamy dziś 23 czerwca 1948 roku. Jest godzina 17:01. Obecny wódz naszej nieśmiertelnej rzeszy, niechaj przetrwa tysiąc lat, kończy zbrojne pertraktacje ze wschodnią Europą. Mają one spełnić najwyższy cel, brzmiący: ”Jeden świat, jedna rzesza, jeden wódz” – Puste betonowe ulice odbijają i wzmacniają głos. W oddali widać kontury fabryk i dźwigi. Przed miastem stoi wysoka brama, metalowa zdobiona krata z napisem ”Arbeit macht frei” ozdobionym drutem kolczastym. Wewnątrz jednego z obozów, kilku żołnierzy stoi w rzędzie na tle budynku z kratami w oknach i drzwiach. Głos mówił dalej: „Obecnie po trzech lat od zakończenia pomyślnie, drugiej wojny światowej, zdołaliśmy przejąć ponad połowę świata. Podlegając od początku ścisłym regułom narzuconym przez fuhrera. Są to reguły: Jeden wódz.” – Żołnierze przystępują z nogi na nogę, przybliżając jedną do drugiej. „Jeden świat.”– Trzymają karabiny w obu rękach. „ Jedna rasa.”– Salutują. „Jedna wiara.” – Podnoszą je i trzymają obok siebie. „Jeden język.”– Zginają obie ręce. „Jedna rzesza.” – Wyciągają je w górę, i wszyscy wołają, wraz z megafonem „Heil Hitler”. 17:07 Brama centralnego obozu Auschwitz otwiera się i wjeżdża na teren obozu, brudny wojskowy samochód. Zatrzymuje się przed salutującymi żołnierzami. Wychodzą kolejni żołnierze, wszyscy w wyglądzie identyczni. Zaraz za nimi z pojazdu wyjeżdża wózek inwalidzki z wysuszonym siwym staruchem podłączonym do respiratora, syntezatora mowy, kroplówkę i butlą z tlenem. Ma twarz wykrzywioną w ohydnym grymasie, z zębami na wierzchu i wytrzeszczem oczu. Jest przekrzywiony na bok, kompletnie sparaliżowany. Ma żołnierskie spodnie i buty oraz brudny podkoszulek. Na głowie czapkę komendanta, a na kołach wózka ogromne czerwone swastyki na czarnym tle. Zaczyna mówić. Podczas przemówienia piętnującego jego ułomności, wózek podjeżdża przed żołnierzami w bezdusznych maskach gazowych zasłaniających twarze. 125
Jednego z żołnierzy nie było. Siedział sam zamknięty w swojej kajucie, mając żołnierski strój i tak jak wszyscy, maskę gazową na twarzy. Żaden z żołnierzy nie miał imienia, tylko numer seryjny. Po tym go rozpoznawano. Obowiązywała stała anonimowość. Żołnierz siedział i pisał coś w czarno czerwonym zeszycie, który był jeszcze bardziej osobisty niż jego tożsamość. „Pozwólcie, że się przedstawię. Albo nie. Jeszcze nic wam nie powiem. Za wcześnie na głębsze rozpatrywanie ja – ty. Na tym etapie to niewskazane. Nie wiem, czy nie spiskujecie przeciw mnie, albo się nie wygadacie zanim doprowadzę tą pracę do końca. A na to nie mogę sobie już pozwolić. A kto mi ją zlecił? Absurd, bo ja sam. Wystarczyło, że pojąłem co się dzieje na tej planecie. I to chyba właśnie przez mój spisek, sztab generalny wysłał tutaj tego impotenta komputerowego. Nie wiedzą nic, ale się domyślają. I o to chodzi. By ich zastraszyć własną niewiedzą. Ale ostrożności nigdy za wiele.” – Żołnierz o numerach 13357913 mimo iż siedział zamknięty z własnej woli, wbrew swemu obowiązkowi, słyszał wszystko przez uchylone okno, za którym wszystko się rozgrywało. Nikt nawet nie zwracał uwagi na nieobecność jednego z nich. Staruch oddychał przez maskę z tlenem. Ruszał mu się tylko palec wskazujący i oczy. – Witajcie obozowicze – rzekł urywanym, komputerowym głosem jak robot z filmów sci–fi, które były wyświetlane w tym czasie – przysłano mnie ze sztabu na zwiady by odszukać spiskującej przeciw nam, czwartej rzeszy, jakiejś szumowiny. Jest to osobnik, bądź grupa, która ma za cel wprowadzenie anarchii. Poległo już kilku ważnych polityków, zorganizowano ucieczki z obozów i dokonano kilka poważnych zniszczeń. Poza tym zdarzają się notoryczne kradzieże broni oraz sprzętu ciężkiego. Każdy pamięta zakaz obowiązujący od 27 kwietnia 1946. – Staruch zaczął dyszeć i musiał przerwać na chwilę. – Każdy żołnierz ma mieć identyczny strój, i pod żadnym pozorem, dla absolutnie nikogo nie wolno ściągać masek, które macie na sobie. Ten, który nie dostosuje się, zostanie natychmiast rozstrzelany. Maski można jedynie ściągać w swoich kajutach, zamknięty na cztery spusty. Każdy teraz jest zobowiązany uważnie obserwować każdego, jak i każdej zmiany czegokolwiek. Najgłupsza rzecz, może rozszyfrować kreta. Nie możemy jednak sobie pozwolić na polowanie na czarownicę. Żądam jedynie, byście byli czujni, sami nie osądzali, i o wszystkim meldowali swoim zwierzchnikom. 13357913 domyślił się, że o nim mowa. Przestał pisać i nasłuchiwał, co wiedzą. Starszy komendant kontynuował swój żałosny wykład. – Chociaż mimo, że to jedyny istotny problem w tym czasie, i tak jesteśmy lepsi, silniejsi i zrzeszeni. I nawet sam Indiana Jones nam nie podskoczy! – Wszyscy zaśmiali się i zasalutowali krzycząc przy tym „Heil Hitler”. Starszy komendant mówi dalej. – Nawet nie wiecie jakie szczęście was spotkało, że możecie patrzyć teraz na moją twarz. Miałem ją zakrytą przez dwadzieścia dwa lata. Jedyną osobą, która przez ten czas je widziała, byłem ja sam, kiedy patrzyłem w lustro. Był jeden, który chciał ją koniecznie zobaczyć i dowiedzieć się kim jestem bo znał mój głos. Nie chciałem mu jej pokazać. On pokazał mi swoją a ja mojej jemu nie. I w końcu 126
wyrzucili go z wojska, oszalał i zmarł. Był to mój brat. Byłem z siebie dumny, że nie złamałem przepisu i na niego doniosłem. Dziś nie ma potrzeby bym ją nosił, ponieważ jestem na emeryturze. Zajmuję się tą pracą z zamiłowania i wiary w jedność przekonań naszego fuhrera. To jest to, czego od nas oczekuje – wiary i poświęcenia. – Wszyscy znów salutują i krzyczą – „Niech będzie pozdrowiony”. 17:23 Wysoki mężczyzna, ogolony, z czarnymi włosami przylizanymi na bok w okularach w grubych czarnych oprawkach, białym kitlu szedł ulicą. W ręce niósł teczkę. Twarz miał lekko uśmiechniętą, niepoważną i trochę głupawą. Stanął na sygnalizacyjnym przejściu. Jego twarz wyczekiwała zmiany świateł. Przejeżdżały samochody. Światła zmieniły się, a doktor Brunner mógł przejść. Wszedł do budki telefonicznej i wykonał planowaną rozmowę. – Witaj. Nie znasz mnie, ani ja nie znam ciebie. Pozwól że się przedstawię. Carl Brunner, jestem psychiatrą. – Nie potrzebuję psychiatry. – Powiedz mi, jesteś żołnierzem czy cywilem. Nie martw się, to poufny telefon. – Jestem cywilem. O co chodzi, to jakaś gra? – Niezupełnie. Przeprowadzam badania polegające na badaniu psychiki ludzi w dzisiejszych czasach. Wybieram przypadkowe numery telefonów i umawiam się na rozmowę z tymi ludźmi. Czy zgodziłby się pan na taką rozmowę? – Sam nie wiem. Jestem ostrożny. Nie ma w tym żadnego haczyka? Naciągania na pieniądze albo czegoś takiego? – Zapewniam, że nie. Nie zajmę dłużej niż 15 minut. Zadam serię krótkich pytań, i potem będę na ich podstawie pisał rozprawę naukową. To coś jak forma statystyk. – Dobra, zaryzykuje, gdzie mam przyjść? – Mam zakład w tunelu peronu wschodniego, tego opuszczonego, łatwo trafić. – Będę tam najszybciej jak się da. Chcę mieć to za sobą. Mały podziemny pub, cały pokryty ciemnym drewnem. Brunner wszedł do niego. Siedzieli cywile o jednakowym kolorze skóry. Wszyscy kolorowi byli likwidowani. Wszędzie stały okrągłe stoliki z fają opium. Doktor przeszedł na koniec pubu i usiadł w kącie, obok żołnierzy na przepustce. – Można się tu dosiąść? – Pyta doktor. – Śmiało. – Odpowiada nie patrząc na niego. – To publiczny lokal. Może pan siadać, gdzie się mu podoba. – Doktorek usiadł naprzeciwko. – Jak dasz mi papierosa, to możesz coś ode mnie dostać, coś co może ci się przydać. Dopiero wtedy żołnierz podniósł na niego wzrok. – Skąd pewność, że może mi się przydać? – Bo wszyscy szukamy tego samego. – Zatem to, co chcesz mi dać nie jest warte jednego papierosa. – Nie. Warte jest dużo więcej. – Zatem to podpucha? 127
– Nie, moja decyzja, bo już nie jest mi to potrzebne. Żołnierz poczęstował go, a doktor odłożył go na bok. – Podejdź. Nachyl się. – Wyciągnął przed nim zaciśniętą pięść. – Co to jest? – Pyta. – Bierz. – Zachęcił uśmiechnięty. – Połóż na stole. – Wolałbym nieco więcej dyskrecji. – Skąd mam pewność, że mogę ci zaufać? – Nie masz wyboru jeśli chcesz dalej działać, w tym co robisz. 13357913 zaciął się patrząc mu w oczy. – Co niby robię? Nie wiem o co ci chodzi. – Ważne, że ja to wiem. – Żołnierz patrzył na pięść. Pod nią żołnierz podłożył swoją otwartą dłoń. Doktorek zrzucił mu na dłoń pęczek kłaczków. Żołnierz wstał i zrzucił je na blat stołu. – Co to, do ciężkiej cholery, jest? – Ciszej. To zaklęte kłaczki. Mogą przynieść ci szczęście lub zgubę. Od ciebie to zależy. Sam musisz odkryć i wymyślać ich właściwości. Są jak narkotyk. To, w co uwierzysz, tym się stanie. – Doktor mówiąc to uśmiechnął się szyderczo. Żołnierz wstał i wyszedł, krzycząc przez siebie: „Cholerny świr!” Doktorek spojrzał na papierosa i podniósł wzrok. Żołnierz wyszedł. Doktor zamówił kawę i czekał, nie wiadomo na co. Może tylko na kawę. Do knajpy wszedł niski chłopak. Miał na sobie czarne dżinsy, brązowe buty, czarną bluzę z kapturem i zamszowy płaszcz po kolana z futrem wokół karku. Widać było, że był trędowaty. Widać było zgrabiałe ręce, i ohydnie wychudzoną twarz z zapadniętymi oczami. Podszedł do doktorka i usiadł naprzeciwko. – Mogę się dosiąść? Wolne u pana? Zajęte? – Możesz usiąść. Pozwalam ci. Gargulec usiadł i wypatrzył papierosa. – Czym się zajmujesz? – Spytał gargulec. – A po co ci to wiedzieć? Robisz spis ludności? – Jestem ciekaw, rzadko się widuje tu takich jak ty. – Zatem jesteś tu stałym bywalcem? – Coś w tym stylu. – Bezrobotny? – Ten pokiwał głową. – Jestem psychiatrą. Kiedyś byłem chirurgiem. – Fajna praca. I dobrze płatna. – Nie narzekam, da się z tego wyżyć. – Jeśli dasz mi tego tu papierosa, to opowiem ci historyjkę o jednym doktorku, który żyje wśród nas, i co mnie z nim łączy. – Wprawdzie mam jednego, ale dobra. Opowiadaj. Lubię historie o lekarzach. Bawią mnie. Gargulec rozsiadł się i zaczął mówić: „Był pewien lekarz, który sam potrzebował psychiatry. Gdy tylko zaczęła się wojna, uciekł on do Indii. Miał on tam rozpocząć jakieś badania. Jedynym 128
problemem było to, że każdy facet po półtora roku pracy i upałów, bez kobiet, zaczynał dostawać świra. Doktorem miał już dość bezczynności seksualnej i znalazł sobie jednego z ładniutkich tubylczych chłopców. Doktor dowiedział się później, że sperma tego tubylcy, dopłynęła mu aż do mózgu, gdzie złożyła w szyszynce płód z którego wykluł się robak. Dowiedział się o tym za późno. Zmienił kompletnie jego osobowość. Po jakimś czasie wrócił do kraju i zatrudnił się jako psychiatra. Jednak jego orientacja z hetero zmieniła się na stałe w homo. Uprawiał on podobno seks z pewnym żołnierzem dezerterem, który to zaraził następnego, ale o tym kiedy indziej. Po tamtej sprawie, żołnierz ten uległ pewnym zmianom. Podobno gdzieś tutaj są między nami.” Doktorek zaciągnął się papierosem. – A teraz wytłumacz mi, co ty masz z tym wspólnego? I wspólnego ze mną? – Owo dziecko, czy cokolwiek innego to było, uciekło z mózgu doktora. Niech pan nie pyta w jaki sposób. A ja je mam je w domu, zamknięte w słoiku. O to niech pan też nie pyta. Chwila ciszy, kiedy obaj patrzą się w innym kierunku. Gargulec dalej patrzył w innym kierunku, a doktor na niego. Gargulec odwrócił się i rzekł. – Hej, ty chamski ryju, spaliłeś moją fajkę! – Doktorek zgasił ją w popielniczce. Wstając, powiedział: – Sorry, Winnetou. – Nachylił się nad uchem gargulca i szepnął. – Skontaktuje się z tobą w tej sprawie. Bądź w budce niedaleko PKP o 19:30 18:00 Witajcie mieszkańcy całego świata! Chcielibyśmy zaproponować wam pracę w naszych fabrykach. Oferujemy pracę dla każdego nieprzystosowanego, kryminalisty, cywila i żołnierza. Jest to według naszego rządu znacznie lepsza placówka niż zwykłe więzienie, a to za sprawą wyżej rozwiniętej formy resocjalizacji więźniów, gdzie okres odsiadki każdego z nich jest o połowę krótszy, niż w zwykłym więzieniu. Można tam zarobić pieniądze, które pomogą w starcie w nowym życiu. Resocjalizacja i godny zarobek. Wstąp do nas. Przed kamerami wypowie się jeden z obozowiczów, który tydzień temu wyszedł z owego obozu: Praca była ciężka, mieliśmy zajęcia jak w szkole, przeprowadzali na nas badania i zaganiali do ciężkiej pracy, nie mówię, że to było złe, przed tym jak tu trafiłem zabiłem dwie osoby, zasłużyliśmy sobie na to, wychodząc jesteśmy zupełnie kimś innym. Obozy eliminują mniejszości narodowe! W ten sposób udaje nam się tworzyć jeden lud. Tworzymy jak najbardziej ekonomiczne i szybkie tortury, kary i egzekucje, by zabijać jak najprędzej tysiące ludzi, a jednocześnie dawać przykład tym, którzy pozostają na wolności, ukazując im, co ich czeka, a czeka na pewno! Chętnie zapraszamy inne kraje do współpracy, bowiem produktu u nas wytwarzane wysyłamy na cały świat. Na dziś to już wszystko. Dziękujemy za wysłuchanie komunikatu. 19:18 129
Ekran z kontrolki pokazywał sieć torów. Wjeżdżał pociąg. Brunet i blondyn obserwowali jadący pociąg. Otaczały go monumentalne budynki, wzniesione z czerwonej cegły. Na dachu pociągu pojawiła się postać przykucniętego żołnierza. Pociąg wjechał do ciemnego i długiego tunelu prowadzącego do podziemia. W cieniu żołnierz o numerach 13357913 wszedł przez jedno z bocznych okien. Podążał przed siebie korytarzem pomiędzy poszczególnymi przedziałami. Zaglądał w każde okno i wszedł do jednego z przedziałów. Zamknął za sobą drzwi. Ściągnął rękawiczki. Siedzieli i obserwowali go dwaj grubi starcy w garniturach. Żołnierz nałożył rękawiczki z powrotem i wyszedł. Obydwoje w milczeniu spojrzeli na siebie w zastanowieniu. – Czy to był żołnierz? – Tak. Może kogoś szukają? – Ciekawe kogo i czy jest niebezpieczny. – Nie obchodzi mnie to. Grunt żeby dojechać do Dachau. Oparli się i zamilkli. Po chwili, zaczęli się nienaturalnie wyginać, i zamierać w dziwacznych pozach. Ich ciała się wykręcały nienaturalnie. Na skórze pojawiły się bąble. Po kilku sekundach, zamarli na zawsze. 19:30 Gargulec rozglądał się. Okrążały go puste budynki, ciemność, śnieg, latarnie i megafony. Nieopodal stała budka telefoniczna. Dzwonił telefon. Gargulec wszedł do środka, ściągnął chustę odsłaniającą zdeformowaną twarz i podniósł słuchawkę: – Brunner. – Usłyszał. – Dlaczego tak ci zależy na tym robaku? – Spytał równie bezpośrednio. – Bo to mój robak ty głupcze, ten robak jest wykluty właśnie ze mnie. Zastanawiałem się tygodniami, co się z nim stało. – O na klub córek przenajświętszych! – Przetarł oczy palcami. – Już ci mówiłem, chcę go odzyskać. Dam ci coś w zamian. Kota w worku, ale bardzo opłacalnego. Nie będziesz żałował. I tak nie masz wielkiego wyboru, i tak prędzej czy później znajdę sposób by go dostać. – Dobra, gdzie i kiedy. – Podejdź pod most kolejowy, ten, pod którym jeżdżą samochody. Poślę dwóch wysłanników, będą mieli bluzy z kapturem, maski gazowe i żołnierskie spodnie. To z nimi dokonasz wymiany. Nie pokażę się osobiście, przez ostrożność. Gargulec odłożył słuchawkę i wyszedł. 19:32 Kontrolka. Blondyn i brunet siedzieli przed komputerami. Ze słuchawkami na uszach mówili do mikrofonu: „Halo, pociąg formacji Auschwitz – Dachau, 131.5, zgłoście się, odbiór.” Na ekranie monitora widzieli pociąg. – „Dlaczego zatrzymaliście pociąg? Czy mnie słyszycie, 131.5?” Blondyn powiedział do bruneta: „Przełącz wszystkie ekrany na obraz pociągu”. Pociąg stał na wiadukcie. Wyszedł z niego niezidentyfikowany żołnierz. Skoczył z wiaduktu tam, gdzie nie 130
docierały oczy kamery. Spojrzał w stronę podtrzymujących most kolumny, grzebiąc w kieszeni. Wyciągnął z nich kłaczki. – Do cholery, wydawało mi się, że je zostawiłem... 19:39 Kilka budynków, sklepów, pogrążonych było w całkowitym mroku. Z oddali, zza budynku gargulec wypatrzył dwóch wysłanników. Szli pochyleni do przodu, ze zwisającymi rękami do kolan. Rozglądali się w różnych kierunkach. Przypominali żywe trupy. Szli środkiem ulicy. Stanęli przed wejściem do tunelu. Tunel miał dwa małe chodniki pod ceglanymi ścianami. Po drugiej stronie były budynki z latarniami. Po ścianach ściekała wilgoć. Pod sufitem małe neonowe światła rzucały światło. Z drugiego końca tunelu szedł gargulec. Spod płaszcza wydobyło się sześć nóg na których się wspierał i podążał ze słoikiem w dłoni. Schował cztery wspomagające nogi i stanął zgarbiony. Wystawił słoik, w którym pływał ohydny, czarny robal z metalowymi odnóżami. Z jego głowy wyrastały dwa sztywne kijki. Robal pływał sztywny w ciemnej, śluzowej cieczy. Dokonali zamiany. Dwóch wysłanników dała mu sakiewkę. Gargulec wyciągnął z niej małą, szklaną kulkę z bąbelkami w środku. Schował ją i odszedł, każdy w swoją stronę. Wysłannicy usiedli pod gołą ścianą z namalowaną plażą, morzem, i zachodzącym słońcem. Jeden kopał w ziemi dołek a drugi wyciągał robaka ze słoika. Wsadził go w wykopany dół i zalał cieczą ze słoika. Nad nimi przeleciał helikopter ze skrzynią zwisającą pod nim. 19:41 Za biurkiem eleganckiego gabinetu z kratami w oknach siedział generał. Gościł oficera w masce gazowej, i starszego komendanta. Generał ubrany był tylko w koszulę, a w ręce trzymał brzytwę którą się ciął. Przy jednej ze ścian była umywalka, z lustrem i bojlerem. – Mówcie o co chodzi, tylko powoli. – Pociąg 131.5 został zatrzymany. Kapitan i burmistrz, a także cała załoga, zostali zarażeni jakimś nieznanym wirusem, który zdeformował ich ciała. Nie żyją. – Podczas gdy oficer to mówił, generał przeglądał książkę z czarno białymi ilustracjami manekinów w strojach żołnierskich, różnych typów masek gazowych, pieców i wychudzonych dzieci z koślawymi, wyglądającymi jak łopaty, nogami. – Podejrzewamy, że to nie był wypadek, a wirus, który ich zabił, był zarażony przez człowieka. Podejrzewamy, że to sprawka tego kreta, którego szukamy. – Generał zamknął książkę i wstał. – Dlaczego tak pan sądzi? – Po pierwsze, tylko żołnierz jest tak dobrze zorganizowany. Ten w pojedynkę mógł zarazić cały pociąg. Poza tym mamy urywkowe nagranie, potwierdzające nasze przypuszczenia. Generał podszedł do kranu, odkręcił go i zaczął myć ręce, aż po łokcie. Bojler cały dygotał. – Sprawa jest dość prosta. Szukamy żołnierza zarażonego niezidentyfikowanym wirusem, który dla niego samego jest nieszkodliwy. Przynajmniej tak podejrzewamy. Jeśli znajdziemy takiego, znajdziemy też kreta. 131
– Przynajmniej coś mamy. Niech każdy żołnierz niezwłocznie stawi się na badania. Jeśli kogoś nie będzie macie mi zameldować. Nikogo nie usprawiedliwia absolutnie nic. – Oficer zasalutował i wyszedł. – Pozostały nam jeszcze dwa problemy. Kwestia odszukania naszego doktora. Podobno od czasu gdy zrezygnowaliśmy z jego usług, zaczął robić eksperymenty na własną rękę. Do pokoju wjechał wózek inwalidzki. – Doszły mnie słuchy, że wydzwania do cywilów i umawia się na sesja psychiatryczne. Osoby, które do niego poszły nie wróciły. – I co z nimi robi? – Ludzie zostają poddani jego chorym eksperymentom. Bóg wie, co jeszcze robi. – Znajdziemy go. Generał uśmiechnął się i jawnie ciął brzytwą własne ręce. – Mogę spytać, co ty w tej chwili robisz? – To ćwiczenia na ból. Wróćmy jeszcze do czerwonego konia... Starszy komendant obserwując go zaczął mówić. – Ostatnio mamy kłopoty z ucieczkami z obozów, rząd stworzył elektronicznego robota, wyglądającego jak koń. Ma on jedno zadanie, odszukać i zniszczyć. Za jakieś pół godziny zostanie on wypuszczony na ulicę. Już zmierza w stronę Industrial Port. – Mam tylko nadzieję, że nie będzie żadnych kłopotów. – Spokojnie, fuhrer wie, co robi. Nastała cisza. Zza okna z megafonów dobiegł kolejny komunikat: „Wszyscy żołnierze powinni się udać niezwłocznie na badania. Nic nikogo nie usprawiedliwia. Ten który się sprzeciwi zostanie natychmiast rozstrzelany. To rozkaz samego fuhrera. Bezzwłocznie wykonać. A już za pół godziny zostanie na ulicę wypuszczony „czerwony koń” cyborg mający za cel wyszukiwanie i natychmiastowe rozstrzelanie wszelkich uciekinierów z obozów, w tym także dezerterów.” Starszy komendant słysząc to uśmiechnął się i wyjechał z biura. Generał położył zakrwawioną brzytwę na biurko. Wysunął jedną z szuflad w biurku i wydobył z niej ukryty krzyż: – Boże przebacz mi, bowiem jestem tchórzem, i nie mam siły przeciwstawić się im za cenę własnego życia. – Generał schował go. Krzyż. – Sam sobie jestem winien, sam sobie jestem katem, odpowiadam za swe uczynki, tylko przed samym sobą, wszakże nie ma dla mnie ratunku, i nikt mnie nie pobłogosławi, Jezus mnie nie zbawi. – Spojrzał przez okno na miasto. Po niebie leciał helikopter ze skrzyni. Do drzwi dobiegł łomot. – Panie generale, nasi złapali sześcioosobową grupę buntowników. – Powiedział przez drzwi. – W porządku oficerze, zaraz zejdę. Przygotujcie wszystko. 20:01 132
Nie mówię że mi się uda osiągnąć cel jaki sobie wyznaczyłem. Chodzi głównie o danie ludziom siły by ci, którzy nie zostali zamknięci w obozach sprzeciwili się temu wszystkiemu. A jeśli oni zaczną się sprzeciwiać, to i nastaną rozruchy w obozach. Będą ofiary, ale która wojna ich nie ma. Jedynie, co muszę zrobić to najwięcej jak się da, by dać przykład innym. Jak najdłużej pozostać przy życiu, nie zdradzając się niczym. Rzeczą do której nie można dopuścić to do wybuchu kolejnego wojennego pogromu. Jak tylko tankowce przybyły do Industrial Portu, zająłem się nimi. Trzeba zrobić wszystko, by nie ginęli kolejni ludzie. Wszystko, by te szumowiny nie zawładnęły ziemią. Ciągle jest szansa. Industrial port. W tle stała charakterystyczna, metalowa wieża. Wszędzie były rusztowania, dźwigi, szkielety budynków, czołgi, oraz sam port, z przycumowanymi dwiema dużymi tankowcami. Cały port okrążały megafony i latarnie, a całość chroniły wysokie mury z drutem kolczastym. Miejsce było duże, szare, ciemne, brudne i surowe. Na port wjechało kilka czołgów i samochodów pancernych, a z drugiej strony samochody „pogotowia gazowego”. Zewsząd wychodzili uzbrojeni żołnierze. Wśród nich był także13357913. Żołnierze w dwuszeregu wchodzili na tankowce. Jeden z helikopterów wleciał nad portem ze skrzynią opadającą na niego, a w nim znajdują się więźniowie obozów. 13357913 przyglądał się tankowcom. Helikopter wylądował na platformie. Kilkudziesięciu żołnierzy obeszli skrzynię i zabrali ją na jeden z wozów. Skrzynię obeszli żołnierze, i zaczęli ją otwierać. Starszy komendant wszedł na ambonę: – Jeśli bóg istnieje, to niech przyjdzie nas powstrzymać, jeśli jest taki wszechpotężny jakim się sławi. Jeśli nie przyjdzie tłumacząc się, że to jego wola, to znaczy, że brak mu odwagi stanąć z nami twarzą w twarz. Bo jeśli tak jest, znak to, że jesteśmy od niego silniejsi, i ziemia należy do nas. Ze skrzyni dobiegł mechaniczny zgrzyt i w ciemności ukazały się świecące, czerwone oczy. Nad portem leciał kolejny helikopter z dziennikarzem komentującym widok. 20:04 Wysłannicy stoją pod ścianą z namalowaną plażą i morzem. Są oddaleni daleko od portu, ale widać go zza nich na horyzoncie. Niedaleko ich jest potężny megafon, z którego dobiega głos. Z zasadzonego robaka, ziemia pęcznieje i wokół otworu wyrastają żyły. Rodzi się nieforemny kształt, coś jak okrągła kora drzewa zalana smołą. Wysłannicy chwytają ją i wsadzają z powrotem do cieczy w słoiku. Głos z megafonów mówił: "Jak wyjrzycie za swoje domowe, zakratowane okna, dostrzeżecie na niebie nowe bombowce naszych dzielnych żołnierzy, wylatujące właśnie na akcję bombardowania północnej ameryki. A za dwie godziny z naszego Industrialnego portu popłyną dwa tankowce które wyruszą za nimi z odsieczą. Na koniec, mała rada dla wszystkich mieszkańców, nie wychodźcie dzisiaj z domów, bowiem czerwony koń już dzisiaj zacznie polować. 133
Jutro podam kolejne informacje już o 6:01 Dobranoc mieszkańcy. Słodkich snów". 20:11 Główna ulica miasta podzielona była na dwie części. W oddali wiadukt a pod nim przejście na zamknięty peron PKP. Nad nim stały metalowe konstrukcje olbrzymich wież, zakończonych czerwonymi reflektorami. Co parę metrów stały równo porozstawiane słupy z megafonami na końcach. Wejście pod mostem na peron, w oddali schody. Kolejne brudne i surowe miejsce. Na jednej ze ścian są drzwi z napisem "Gabinet dr. C. Brunner. Usługi specjalistyczne.” Doktor siedział w przyciemnionym pokoju. W tle grała muzyka, bardzo cicho. Przystawił do ust dyktafon i zaczął mówić: – Nie chodziło mi o odzyskanie tej nędznej kreatury, której mi uciekła z operowanej, po to by ją wsadzić tam z powrotem. Chodziło mi o przebadanie jej ostatniego stadium. Moi byli kochankowie, teraz wierni wysłannicy, znajdą kogoś takiego i już o to zadbają. Ja muszę znaleźć człowieka by się posilić. Ten stwór dokonał pewnych zmian w swoim ciele, sprawiających, że musi zjadać ludzi. 20:20 Stłumione nieartykułowane krzyki. Deszcz z nieba krwi. Zapadniętych ciał i krajobrazów w kształcie grzybów. Ptaki porażone prądem. Ludzie dotknięci nuklearnymi pocałunkami. Napromieniowane anioły, powbijane na pale. Płomienie wokół tańczą, rzucając cienie na cienie na ścianach. Przydługawe języki, oblepione żukami. Pełno wychudłych postaci zataczających się jak pijani, chcący ruszyć się z miejsca, w którym są. Nieruchomi ludzie, zastygli ludzie. Wygięci ludzie. Nadchodzą plony. Oszalałe, pokrętne. Tęsknie za tobą. Nuklearna fasolko. 20:24 Generał przecierał ręce i obserwował oficera spoglądającego przez okno. – Na co tak patrzysz żołnierzu. – Ciekawość, panie generale, miło jest wiedzieć, co się z nimi stanie, miło jest mieć tą wiedzę której oni nie mają. – Ha! Doskonale cię rozumiem. Niepokoi mnie tylko ten kret. On gdzieś tam jest w dole. Musimy być czujni. – Generał się uśmiechnął i również spojrzał przez okno, przekładając z ręki do ręki brzytwę, na którą oficer spoglądał z napięciem. Generał widział z okna port. Rozległ się nieoczekiwany wybuch. Generał zakrył twarz ramieniem przed błyskiem po którym nastąpiły następne. Obydwoje spojrzeli z niedowierzaniem na palące się i dymiące tankowce. – Na miłość boską. To po prostu niesamowite. – Generał chwycił do ręki radio i krzyczał spocony – Natychmiast przeszukać miasto! Wszcząć alarm! Ten śmieć ma być złapany w ciągu godziny. Wyślijcie Czerwonego Konia. Dajcie mu wszystkie dane jakie mamy – Nastąpił kolejny wybuch, generał odwrócił się. Przystawił radio do ust. – Wzmocnić ochronę każdego obozu w mieście, niech 134
wezmą tuzin ludzi do pilnowania każdego. Właśnie straciliśmy setkę naszych. Niech każdy żołnierz z tankowca, który przeżył zgłosi się do mojego biura w przeciągu godziny. Wykonać. – Głos z radia odpowiedział jedynie – Tak jest! Nad portem pojawiły się grzyby po wybuchu tankowców. Z megafonów na słupach, na ulicach wydobywać się zaczęły dźwięki syren przeciwlotniczych. 20:28 Otwiera się brama "Arbeit mach frei". Do obozu wjechała ciężarówka. Na dziedzińcu stali żołnierze czekający na nowych. Ciężarówka zaparkowała a brama się zamknęła. Żołnierze okrążyli samochód i zaczęli wyprowadzać więźniów. Jeden po drugim, każdy żołnierz brał po kilka osób i prowadził do obozu, na kontrolę, przystawiając pistolety bądź karabiny do głów. Kilku z nich się odwróciło. – Nie stać, nie rozglądać się. – Kiedy ja… Nowy dostaje po twarzy kolbą strzelby. Jego zalana krwią twarz przeraziła każdego. – Nie gadać bez rozkazu. Idziemy. Prowadzili ich w szeregu. – Najpierw kontrola, potem cela, potem prysznic, w tej kolejności, teraz nie macie już żadnych praw, robicie to, co mówimy, inne postępowanie prowadzi na strzelnice. Jedna z kobiet spoglądała przez ramię do tył. Zaczęła krzyczeć. Koparka przenosiła stosy trupów, wrzucając je do ogromnego rowu. Wszyscy spojrzeli. Jedna z osób zaczęła uciekać w stronę bramy. Kilku żołnierzy już za nim biegło. Przewrócili go na ziemię. Cztery ręce i cztery pałki, każda uniesiona, skierowana w inną stronę. Jeden z żołnierzy przystawił megafon do ust. – Każda osoba która się ruszy bez pozwolenia, nie wysłucha rozkazów albo zacznie uciekać skończy jak ten tutaj. Wszyscy obserwowali jak żołnierze tłukli ofiarę na śmierć. 20:33 Sierżant i dwaj żołnierze, w tym 13357913, szli w stronę portu. – Wszystko musi być jasne. Pomożecie nam ustalić co się stało, każdy trop jest na wagę złota. Najmniejszy szczegół może być źródłem do pochwycenia… Jeden z budynków zaczął syczeć a okna parować. Generał, kret i żołnierz odskoczyli na bok. Nastał kolejny wybuch, a wokół poszybowało mknące przez powietrze szkło. Z płonącego budynku wybiegli ludzie. 13357913 spojrzał przez dym i myślał: – To nie ja, tym razem to nie byłem ja. Czemu akurat ten budynek!? Sierżant wziął do ręki małą stację i zadzwonił do kontrolki: – Kurwa mać, kontrola! Niech ktoś zadzwoni po pierdoloną straż pożarną, ten budynek należy do rządu! Mieszkają tam sami ważni politycy! 135
Kreta sparaliżowała ta informacja. Wiedział, że oprócz niego był ktoś jeszcze. – Padnij idioto! – Ktoś krzyknął. Sierżant stanął bokiem do budynku i odwrócił tyłem, oświetlony kolejnym wybuchem. Wszyscy padli na ziemię. Kobieta szła na czworakach poparzona i z powbijanymi kawałkami szkła w ciało. Z oddali nadjeżdżały samochody straży pożarnej. Całą ulicę spowił jeszcze większy dym. Kret wbiegł do budynku, gdy strażacy zaczęli gasić pożar. – Hej gdzie biegniesz durniu! – Tam na górze! Kogoś widziałem! Może ktoś potrzebuje pomocy! Przeszedł przez zadymione wejście. Wszedł na górę. Otworzył na klatce schodowej każde okno, i biegł coraz wyżej. Za nim wbiegali kolejni żołnierze i strażacy. Kret wszedł do otwartego mieszkania, rozejrzał się i zobaczył uchylone okno. – Hej! Jest tu ktoś? Hej! Widziałem cię z dołu! – Wszedł do następnych pokojów. Wiedział, że to nie było przywidzenie. Jego stacja nagle się odezwała: – Słucham! Kto mówi!? – Wiem kim jesteś. Jesteśmy tacy sami. Jesteśmy na bezpiecznej linii połączonej tylko z tobą. Przyjdź na wysypisko śmieci za miastem. Bez odbioru. – Kurwa mać. – Kret wyjrzał przez okno. Wozy policyjne już przyjechały. Dym zagęścił się i zasłonił mu widoczność. Nie tylko jemu. 20:37 Kontroler odebrał telefon: – Kontrola miasteczka Auschwitz, słucham. – Dobry wieczór, jestem osobą cywilną, chciałabym zgłosić zaginięcie męża. – Gdzie i o której godzinie? – Wyszedł jakieś dwie godziny temu. Powiedział, że wychodzi na pół godziny. Ale nie wrócił. Co mam zrobić? – Gdzie poszedł pani mąż? – Powiedział że umówił się z niejakim dr Brunnerem. Byłam tam, ale jego gabinet jest zamknięty. – Zajmiemy się tym od zaraz. Zadzwonimy jeśli się czegoś dowiemy. Proszę podać adres tego miejsca. Kontroler się rozłącza i łączy z Generałem. – Panie Generale? – Czego? – Chyba znaleźliśmy naszego dobrego doktora Brunnera… 20:44 Ciemna sala operacyjna doktora Brunnera mieściła się w podziemiach starej stacji kolejowej. Na środku stał stół operacyjny a na nim leżał ogromna zdeformowana postać. Człowiek, niesamowicie zniekształcony, wyglądał jak kula pofałdowanego sadła, ściśnięta lateksowym strojem. – Ten opóźniony idiota był dobrym materiałem... – Mówi Brunner sam do siebie. 136
Do ciała były doczepione różne przyssawki i kable odprowadzające do komputerów. Wokół stało ich pełno. Niektóre pokazywały obraz z zewnątrz. – Chcecie coś powiedzieć? – Zwrócił się do wysłanników, którzy przed momentem przybyli. – Małomówne z was dranie. I dobrze. Już nie długo ponownie wkradnę się w łaski rzeszy z moim nowym projektem klonowanych nadludzi. Stworzonych przeze mnie automatów. Doktor podszedł do chłopca z wykrzywionymi nogami. Ledwo żył, był świadomy i przeraźliwie wychudzony. Doktor przeszedł do leżącego na trzecim stole mężczyzny. – Ten idiota powinien bardziej uważać. Mam nadzieję że nic mu nie będzie od tych środków usypiających. Potrzebuje go do badań trzeźwego. Doktor podszedł do szklanej, okrągłej kopuły w której pływał nagi robak, jego syn, wykluty z zasadzonego ziarna w ziemi. Siedział skulony i zachowywał się jak owad w czasie spoczynku. Jego skóra dawała wrażenie popękanej. Twarz wydłużała się w kierunku nosa, a sam nos był zaostrzony i wydłużony. Zamiast penisa, miał pofałdowaną rurę z czymś w rodzaju żądła na końcu. – Tak mój mały, już nie długo, kiedy tylko dokona się przemiana, znajdziemy ci samiczkę, a potem ty i twoi przyjaciele wyjdziecie na miasto. Doktor odwrócił się słysząc pukanie, podszedł do ekranu. Widział na nich idących wzdłuż ściany kilkanaście osób w szarych błyszczących i obszernych skafandrach żołnierzy z karabinami. – Szybciej zamknijcie wrota. Na amen! Kurwa, czemu akurat teraz generałowi przypomniało się o moim istnieniu. Wysłannicy pobiegli. Żołnierze w skafandrach weszli do tunelu i szli wolno obserwując wszystko wokół. – No chodźcie durnie, bliżej. – Mówił do siebie oglądając całe zajście. Ludzie w skafandrach znaleźli drzwi gabinetu, jeden z nich otworzył je i weszli do środka. Doktor, przełączył obraz na monitorze. Żołnierze w skafandrach szli po schodach w dół ciemnym, ciasnym korytarzem. Gdy zeszli, otoczyła ich ściana. Jeden z żołnierzy wyciągnął radio. – Kontrolka, co się dzieje? Słyszysz nas? Tutaj nic nie ma. Odbiór. – Głośno i wyraźnie, ktoś nas robi w konia. Wracajcie. – Zaraz będziemy. – A teraz drogi robaku, poznaj swoich przyjaciół o których ci mówiłem. – Żołnierze próbowali rozeznać się w terenie. – Zaraz, coś tutaj jest. – Co takiego? Wszyscy żołnierze spojrzeli w górę. A nad nimi pod sufitem zwisają ohydne kreatury, mutanty, krzyżówki różnych zwierząt. Owadów, nietoperzy i psów. Otwierały paszcze w jednoznacznym geście. Było ich kilkadziesiąt. Okrywały cały sufit. Jeden z żołnierzy upuścił na ziemię radio z którego wciąż dobiegał głos kontrolki: – Żołnierzu odezwij się, odbiór, czemu nie odpowiadasz, co tam się do jasnej cholery dzieje? 137
– Bestie zaczynają atakować. Drzwi się zamykają pogrążając ich w ciemnościach. – Halo? Odbiór! Co to za dźwięki?! – Doktor zaśmiewał się przed ekranem monitora. Wstał i podszedł do wysłanników. – Mam dla was kolejne zadanie. Zabierzecie tego tam siedzącego klauna – wskazuje na kukiełkę metrowego klauna leżącego w kącie – Jest zaprogramowany tak, że nie macie o co się martwić. Waszym zadaniem będzie zaniesienie go i przerzucenie przez ogrodzenie obozu Auschwitz. Potem będziecie go obserwować i zaczekacie aż wyjdzie. Potrwa to jakieś dziesięć minut. Jeśli po tym czasie nie wróci, macie się ulotnić. Zrozumiano? – Wysłannicy skinęli głowami. – To świetnie. Ach, tylko uważajcie, w środku to nadal żywy człowiek, na zewnątrz to porcelana, jednak mózg ma całkowicie elektroniczny... 20:55 Gargulec zataczał się w stronę śmietnika. Zaczął padać śnieg. Grzebał coś w nim i wyciągnął plastikową butelkę po napoju z resztką płynu w którym pływały pety. Rozejrzał się czy nikt go nie widzi i zaczął pić. Na ścianie obok niego pojawiał się cień czerwonego konia. Syczenie zwróciło jego uwagę. Przed nim stał metalowy koń, okryty parą i świecącą parą czerwonych oczu. Pysk konia rozwarł się a z niego wysunął się zaostrzony wiatrak. Gargulec zamarł w miejscu. Zrobił krok do tyłu. Wiatrak wystrzelił w niego rozpryskując jego krew na ścianę. 21:02 Śmietnisko ogrodzone było siatką z drutu kolczastego. W oddali widać było plątaninę słupów elektrycznych. 133579 wszedł przez bramę. Nie było nikogo. Wyczuwał spisek. Niemal był pewien, że to pułapka. Pod bramę podjechał dwuosobowy czarny samochód z dużym tyłem, jak pół ciężarówka na których bokach ma duże swastyki w okręgach. Przypomina trochę angielskie samochody z początku XX wieku. Był to widziany już wcześniej przez 133579 samochód – komora gazowa, z którego wyszedł żołnierz. Kret stał i obserwował go, będąc w pogotowiu. – To ja. To ja wysadziłem tamten budynek. I to ja wtedy się z tobą kontaktowałem. – Kim jesteś? – Kimś takim jak ty. – Czego chcesz? – Wspólnoty. Robić razem to, co robimy osobno. Wysadzanie po kolei kolejnych budynków nic nam nie da. W końcu nas złapią. – Nie myślałem tylko o tym. – A o czym? – O uwolnieniu obozowiczów. – W pojedynkę? Nie zbyt dobry pomysł. – Więc chcesz to zrobić w duecie? 138
– Nie. Chce zrzeszyć ludzi, zwykłych cywili, uświadomić im, co robią i co robi rząd. Doprowadzić do buntu. By to oni zadecydowali, uwolnili obozowiczów i obalili rzesze. – Bardzo śmiały pomysł, a jak to ma się nie udać? – Trzeba mieć nadzieję. – O jakim posunięciu mówisz? – O zbombardowaniu stolicy oczywiście. – Skąd mam wiedzieć, że nie trzymasz z nimi? – Przecież to ja podpaliłem budynek, gdzie mieściło się najwięcej polityków w tym mieście. – Powiedzmy, że ci wierzę. Od czego chcesz zacząć? – Na początek przejmiemy punkt kontrolny, i nadamy własną transmisję. – Może być trudno. To praktycznie niewykonalne. – Wyglądamy jak oni. Gdy wejdziemy w ich szeregi, jesteśmy nie do odróżnienia. Mam dokumenty, że przechodziliśmy badania, nikt nas nie będzie podejrzewał. Nie działam sam. – Więc dlaczego nie zrobisz tego z nimi? – Bo mamy takie same poglądy, jesteś bardzo skuteczny, im więcej rąk do pracy, tym robota będzie szybciej skończona. Prawda? – Wyciągnął dłoń w jego stronę. 21: 07 Naziści otoczyli jednego z więźniów na terenie obozu. Chudego, nieogolonego starucha. Staruch płacząc padł na kolana. Nazista przystawił mu lufę karabinu do schylonej głowy. – Hej, ty! Słuchaj mnie! Mówię do ciebie! Daje ci dwie minuty na ucieczkę. Jeśli uciekniesz, będziesz wolny, jeśli nie, wpakuje cały magazynek w twoje stare, obleśne cielsko! Rozumiesz? – Staruch podniósł głowę.– Czas – nastawia zegarek na lewej dłoni. – Start. Staruch zerwał się i zaczął uciekać. Naziści patrzyli na niego jak biegł w stronę ogrodzenia. – Uda mu się. – Nie uda. – Zostało mu czterdzieści sekund. – Staruch jest prawie na szczycie ogrodzenia. – Dobra, kończymy to. – Nazista celuje i strzela. Staruch zamarł na ogrodzeniu. – Miał jeszcze pół minuty. – Rzesza nie marnuje czasu, dzięki temu istnieje. 21: 12 Za murem obozu, szli dwaj wysłannicy. Jeden z nich trzymał na ramieniu klauna. W oddali jechało gestapo. Światło się zapaliło na ich widok i krzyknęli. Wysłannik trzymający klauna zszedł z linii wzroku, a drugi zaczął biec w przeciwnym kierunku, skupiając tym samym całą swoją uwagę – Ej ty, podaj swój status. Przestań uciekać. 139
Żołnierze zaczęli go gonić, weszli głębiej pomiędzy uliczki, ale po dwóch zakrętach zgubili go. Po ścianie jak robak wspinał się wysłannik. Wszedł na dach, przebiegł i spoglądał z oddali na obóz. Zeskoczył z dachu prosto na ulice i pobiegł pomóc partnerowi. Wysłannik podsadził klauna na ziemi, który zaczął się ruszać jak pacynka. Złapał siatkę po której się wspiął i przeszedł na drugą stronę. Obydwoje w ten czas oddalili się na drugi koniec ulicy, obserwując z oddali pracujący spychacz. Klaun przeszedł obok drzwi obozu, obok których wisiało sześć osób. W oddali zatrzymał się pociąg. Klaun przechodził pod oknami i spoglądał w okna. Więźniowie ubierali się i stali w dwuszeregu, przygotowani do wyjścia. Żołnierze wyszli pierwsi. Za nimi dzieci, kobiety, mężowie i starcy. Gdy żołnierze przystanęli naprzeciwko, jeden z nich zaczął mówić: Jeśli zaczniecie rozmawiać, rozstrzelamy was. Jeśli zaczniecie uciekać, rozstrzelamy was. Jeśli nie będziecie wykonywać poleceń, rozstrzelamy was". – Treściwy facet – powiedział główny żołnierz. – Ustawić się w kolejce, jeden za drugim! Jazda! – Momentalnie zaczęli się ustawiać. – Podchodzić, jeden po drugim, nie mam całego dnia! – Podeszła młoda kobieta. – Nadaje się, dalej. – Rysuje pionową kreskę na kartce. – Podszedł stary mężczyzna. – Nie nadaje się, rozstrzelać, dalej – Pod pionową kreską rysuje jedną poziomą. Dwaj żołnierze zabrali go i wynieśli z pola widzenia więźniów. W połowie drogi, mężczyzna wyrwał się i zaczął biec w stronę ogrodzenia. Klaun spojrzał za siebie, gdy inni obserwowali zajście. Wypatrywał młodej kobiety. Żołnierze przewrócili starca i zaczęli go kopać. Klaun przeszedł pomiędzy dzieci i dorosłych. Złapał kobietę za rękę i wyrwał ją z rzędu. Żołnierze przestali. Klaun przeszedł z kobietą pod mur i szedł wzdłuż niego. Ktoś krzyknął "wstawaj!", a gdy starzec się nie podniósł, wycelował karabin i oddał serie strzałów. Żołnierz dowodzący krzyknął: – Następny! – Klaun zdążył przejść za winkiel trzymając kobietę za przegub. W oddali za ogrodzeniem czekali wysłannicy. Kolejny krzyk – Nadaje się! – Wysłannicy podeszli pod ogrodzenie. Klaun wziął kobietę na ręce i przerzucił przez ogrodzenie. Wysłannicy ją złapali. Była nieprzytomna. Żołnierz dowodzący krzyknął: – Niech jeden żołnierz wyzbiera od wszystkich tych śmieci wszystkie osobiste rzeczy i jedzenie, i niech wpieprzą je do zsypu na magazynie. Ci, którzy się nadają zaprowadzić od razu do roboty, resztę zaprowadzić pod prysznice. – Jeden z żołnierzy dostrzegł klauna wspinającego się po ogrodzeniu. – Ej! Jeden próbuje zwiać! To jakiś bachor! Szybciej! – Wysłannicy wzięli kobietę i zaczęli uciekać, zostawiając wynalazek Brunnera na pastwę losu. – Strzelać, kretyni! Zestrzelić mi to gówno! Jeden z żołnierzy strzelił w plecy, klaun wspinał się dalej. Kilku żołnierzy biegło za nim i zaczęli go ściągać i od razu kopać. Porcelana zaczęła momentalnie 140
pękać. Wdeptywali go w ziemię, a spomiędzy potłuczonej porcelany wylewały się wnętrzności. – Scheisse! Co to za smród! Co to jest?! Klaun poruszał się mimo obrażeń. A z jednego z kominów wydobywa się dym. Na taśmie produkcyjnej obozu leżały rodzące kobiety. Mechaniczne łapy odcinały pępowinę, łapały dzieci i wrzucały do beczek, gdzie były martwe i żywe dzieci. Za taśmą szli żołnierze prowadzący nowych. Po drugiej stronie taśmy mieścił się piec. Żołnierze w skafandrach otworzyli go i wyciągali spopielone trupy rzucając nimi na palety jak kartonami. Nowi więźniowie wchodzili do przebieralni. Żołnierz krzyczał do więźniów. – Rozbierać się! I pod prysznice! – Ludzie bez namysłu rozbierali się i wchodzili do kabin, czekając na wodę. 21:21 Samochód – komora gazowa jechał uliczkami. Otaczały ich totalitarne budynki pozbawione okien. Budynki. – Gdzie jedziemy? To część miasta cywili, pełno tu żołnierzy. – Spytał 13357913 – Najciemniej jest pod latarnią. – Gdzie się spotykacie? Spotkania takiej dużej grupy na pewno nie pozostają niezauważone. – Stworzyliśmy stowarzyszenie historyczne. – Historyczne? – To jeszcze jest dozwolone. Gdybyśmy chcieli stworzyć stowarzyszenie artystyczne, zaraz by nas poprowadzili do komory. Sztuka jest zakazana. 13357913 mierzył wzrokiem prowadzącego samochód. – Coś ci muszę powiedzieć. Muszę chodzić w tym stroju, bo moja skóra wydziela trujące chemikalia. Kiedyś jeden z tych nazistowskich skurwysynów próbował w obozie sprawdzić co się stanie, gdy się na mnie to kurestwo wyleje. No i sprawdził. Ich ulatujące opary albo dotyk z nią, prowadzi do natychmiastowej śmierci. Jeśli kłamiesz, albo coś kombinujesz, wystarczy, że zdejmę rękawiczki. – Nie gorączkuj się, nie będzie to konieczne, nie kłamię, sam się przekonasz. – Mówił tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia. Samochód wjeżdżał w bramę. Na niej wisiała tabliczka z napisem "nie wchodzić – teren rządowy". Kret patrzy na nią i zaciska palce. Brama za nimi się zamyka. Był przygotowany. Zawsze i na wszystko. – Mówiłem. Najciemniej jest pod latarnią. Nikt nie będzie nam przeszkadzał w miejscu rządowym. Możemy tu mówić bez obaw nawet o podbiciu świata i obaleniu Hitlera. Poza tym, twój wygląd żołnierza potwierdza to. Zaparkował na podjeździe i weszli do podziemnego klubu, w którym było już kilkanaście osób, wyraźnie podnieconych żołnierzem. – Spokojnie panowie. Oto człowiek, który uwolnił ludzi z dwóch obozów, zabił czterech premierów, okradł rządową zbrojownie i walczy o słuszność całego świata. Pewnie zastanawiacie się jakim sposobem możemy dokonać czegoś tak 141
nieprawdopodobnego jak przejęcie kontrolki. – 13357913 zadrżał, nie wierzył w to, co się dzieje. – Może w ten sam sposób w jaki przejęliśmy samoloty. Ubraliśmy się w ich żołnierskie stroje i wylecieliśmy. W połowie drogi zawróciliśmy i teraz bombardujemy miasto. Właśnie w tej chwili. Będąc w tym miejscu jesteśmy bezpieczni, bo nikt nas nie podejrzewa. A jednocześnie nie musimy szukać punktu kontrolnego, bo jest on w tym budynku. No i jest jeszcze deser, który podam wam wszystkim, gdy to się uda. 13357913 patrzył się na okno. Wszyscy spojrzeli za siebie. Za zakratowanymi oknami było miasto, dymy, pożary i lecące nad nim samoloty. – Zaczynajmy więc. W piwnicy mamy stroje do misji. A ja mam rozkazy na piśmie. Im szybciej zaczniemy, tym lepiej. 21:30 Brunner otworzył duży piec i wyciągnął podest. Podjechał stołem z grubą, bezkształtną, ludzką forma i włożył ją do wnętrza. Zamknął. Podszedł do formy rozgrzanej do czerwoności. Ciało w piecu topiło się jak plastelina, a ona zaś ściekała do formy. "Zebrałem mnóstwo informacji o istocie ludzkiej i wpisałem je w komputer, który utworzył syntetyczną kopię każdej cząstki w ludzkim ciele. Pierwszy test był niewypałem, komputer przetworzył wszystkie dane, ale nie uformował je w postać ludzką, dlatego stworzyłem to bezkształtne okropieństwo. Potem wpadłem na pomysł, by utworzyć formę w który wlewałoby się cały wytwór stworzonych przez komputer sztucznego człowieka i odlewałoby się całą postać człowieka. Tak też zrobiłem, ale by nie trwonić ciała, które omyłkowo wytworzył komputer, wlałem tą bezkształtną masę. Formę tą wprowadzam do komputera by ten sam tworzył syntetycznego człowieka, bezpośrednio w tej foremce. Jednak nie mógł być to ohydny tłuścioch, ale człowiek wyglądający jak prawdziwy żołnierz. Udało mi się znaleźć kogoś odpowiedniego. Gdy człowiek ten ożyje i będzie spełniał moje wymagania i wymagania rzeszy rzecz jasna, czyli posłuszeństwo, siła i praca, wyruszę do samej stolicy przedstawić mój projekt najwyższej radzie. Wówczas wtedy ruszy cała seria moich automatów.– No dalej. Otwórz te cholerne oczy. – Oczy klona raptownie otworzyły się szeroko. Rozruch trochę trwał. Doktor Brunner obserwował obraz na monitorze. Mutanty–krzyżówki ustąpiły, gdy doktor otworzył bramę. Usłyszał dzwonek. – Gdzie jest klaun? – Patrzą po sobie. W końcu jeden z nich wzrusza ramionami. – Trudno, w takim razie mam dla was kolejne zadanie... 21:55 Czołgi jeden za drugim jechały przez miasto. Generał wszedł do startującego helikoptera. Samoloty bombardują miasto. Zewsząd wybiegali buntownicy, w maskach z flagami, setki ludzi szturmujący czołgi. Jeden z czołgów wystrzelił w tłum. 142
– Czy to nasi, panie generale? – Generał patrzył w dal, na bombowce lecące w stronę portu. Generał widział swastyki na bokach samolotów: – Tak, ale coś tu nie gra. Za szybko wrócili. – To nie nasz szyk bojowy, co robimy? – Odezwał się oficer. Samoloty przeleciały nad nimi i mknęły nad miasto. – Gdzie one do cholery lecą? – W następnej chwili widzieli jedynie błysk wybuchu w środku miasta. Buntownicy szturmowali kolejne czołgi i walczyli na ulicy z armią. Wyważyli drzwi kontroli i bez wahania zabili dwóch kontrolerów. Kret odsłonił popękane usta i kawałek twarzy w trądzie. Wtedy wszyscy na ulicach się zatrzymują słysząc syrenę przeciwlotniczą dobiegającą z megafonów. – Witajcie Mieszkańcy zakłamanego obozu zagłady! Ludzie kraju! Czy naprawdę podoba się wam terror jaki widzicie za oknem i w telewizji? Nie wiecie kto jest winny za obecną sytuację świata? Nie wiecie? To wy! Ludzie! Naród demokratyczny! To wybraliście szaleńców na wodzów. Jeśli mam kogoś winić, to tylko i wyłącznie was! Ale cierpcie, może wtedy się czegoś nauczycie i coś zaczniecie robić. W gruncie rzeczy, zasłużyliście sobie na to. Trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce a nie zostawiać je szaleńcom podejmującym same złe decyzje. Kierując się głupimi ideami. Ścierwem zalani szubrawcy potężni, którzy nie znali ni dobra, ni światła. W przemożnym grzechu zło swe piętrzyli, a gdy im się dobrzy przeciwstawili, ci ze strachu zanadto popuścili. Więc już wiecie dlaczego to robimy. Robimy to dla was i dla całego świata. Kocham cię świecie, jesteś dla mnie najważniejszy! Przemyślcie to! I zastanówcie się co jest ważne dla was, dla narodu i dla całego świata! 22:03 Generał siedząc w helikopterze myślał, powiedział na głos. – Dobrze, że fuhrer niedługo będzie... Buntownicy wsiadają do samochodu – komory gazowej i jadą uliczkami skręcając raptownie. – Żołnierze przed nami. – Mam pytanie. Czy twój samochód ma naprawdę wbudowaną komorę gazową? – Tak, a co? – Nic. Jedź dalej. Samochód zwolnił przed żołnierzami blokującymi przejazd. Przywódca buntowników wychyla głowę. – Co się dzieje? – Dokąd jedziecie? – Z misją ratunkową. – Ratunkową? To się nie zgadza. – Jedziemy najkrótszą drogą. – Czy to wiąże się z … – Niestety. – Kret siedzący obok wyciągnął pistolet i strzelił mu w głowę. Przywódca nacisnął pedał i wjechał w tłum strzelających żołnierzy. Jeden z 143
buntowników złapał kolejnego żołnierza i wrzucił do komory gazowej w samochodzie, jednego po drugim. – Naciśnij guzik! – Krzyknął a wewnątrz komory ulotnił się gaz, paraliżujący żołnierzy, sprawiając, że oczy wychodziły im z oczodołów, a języki stawały kołkiem. Samochód wjechał na plac bojkotu taranując nazistów szturmujący na nich bez opamiętania. Przejechali pomiędzy dwoma czołgami. Opancerzone samochody żołnierzy strzelały w ich stronę, ale trafiały w czołgi a nie w nich. Na horyzoncie widać było obóz koncentracyjny. Największą placówkę na świecie. Największe miejsce zbiorowego mordu na ludziach. Dziennie zabijano tam pięćdziesiąt tysięcy osób. – Chyba nie myślisz, by ratować obozowiczów! To czyste szaleństwo! Nie mamy najmniejszych szans! – Mówiłem, że jesteśmy dobrze przygotowani, nie? Podjechali pod obóz i zatrzymali się. Momentalnie otoczyli ich żołnierze. Przywódca wyciągnął mały nadajnik i przycisnął jednocześnie dwa guziki. Nastąpiły dwa kolejne wybuchy z obu stron obozu. Żołnierze powaleni podnieśli się z ziemi. Spojrzeli na obóz z którego wybiegali więźniowie. Samochód zakręcił i wyjechał z terenu obozu. 22:22 Drzwi do gabinetu doktora Brunnera, otwierają się. Korytarze i pomieszczenia, zdają się ciągnąć w nieskończoność, w coraz to niższe i wyższe, na przemian poziomy. Poprzez pokoje mieszkalne, po pomieszczenia puste i niepokojące. Szklana komora została rozbita. Na podłodze leżały odłamki szkła zalane zielonkawą mazią. Całe laboratorium doktora tkwiło w mroku. Słychać tylko było niewyraźne szumy radiowe i regularne automatyczne piszczenie. W ciemności poruszają się cienie mutantów. Niedaleko, w cieniu leżą dwie postacie wysłanników. Lecz nie ich ciała, lecz same ubrania. W jednym z głębszych pomieszczeń leży niby śpiący doktor. Leży w ciemnym pomieszczeniu, w którym naokoło są same terraria z robakami. Żadnych okien. Oczy Carla Brunnera dygotają spazmatycznie. Jego ręka drga, jakby miał jakiś atak. Czyjeś ręce dotykają ciała doktora. Jest ich pięć. Palce każdej ręki dotykają go po przypadkowych miejscach. Każda z nich wędruje w innym kierunku. Palce dotykające go, błądzą po nim, zachowując się jak odnóża pająków. Nagle wszystkie w jednej chwili odrywają się od ciała i jak wąż, odskakują w dół ciała. Słychać skrobanie i syczenie. Po rękach doktora łażą białe robaki. Po jego twarzy łazi dżdżownica. Wokół słychać mlaskanie wydobywające się z terrariów. Doktor zamyka oczy by je zaraz otworzyć. Podnosi nieznacznie głowę i patrzy w stronę drzwi. W cieniu słyszy skrobanie. Widzi, że coś połyskuje. Coś pełza w jego stronę. Próbuję się podnieść, ale jest zbyt słaby, jego głowa opada, by podnieść się znowu. W jego stronę podchodzi rozmiarów ludzkich ogromny czarny robak. Ma czarne miękkie ciało, połyskuje, ścieka po nim śluz. Odpycha się chudymi 144
odnóżami wyglądającymi jak patyki. Na końcu patyków są ludzki dłonie podchodzące do niego coraz bliżej. Wychodzi z cienia i doktor widzi jego zdeformowaną twarz. Coś między twarzą robaka a człowieka. Przystaje na chwilę. Z oczu, nosa i ust robaka, wypływa krew. Ręka robaka podnosi się. Robak czołga się do swego ojca. Carl Brunner leżąc, nie może się podnieść, jęczy cicho. Jego głowa opada. Patrzy w sufit. W którymś momencie, jego oczy rozszerzają się szeroko. Jego usta otwierają bardzo szeroko. Nie słychać krzyku. 22:33 Tajne obrady w zupełnie innym miejscu, dobiegły końca. Wszyscy mieli zły humor, jednak wiedzieli, że to, co ustalili, jest konieczne. Wszyscy w milczeniu wyszli z sali i wiedzieli, co mają robić. Pociąg z piskiem wjechał na peron. Z niego wysiedli sami żołnierze, którzy szli na spotkanie z miejscowymi. Nieśli sztandary ze swastykami. W samym środku żołnierzy był sam fuhrer. Przywódca ruchu oporu, kret i kilku buntowników szli podziemnymi korytarzami. Przywódca opowiadał o tej kryjówce, całą jego historię. Mówił, że wszyscy powinni teraz zniknąć z oczu i poczekać na rozwój wypadków. Poczekać aż sprawa na górze przycichnie. Jeśli nie będzie ich wystarczająco długo, możliwe, że uznają, że przepadli. Oto im chodziło. Są na to przygotowani. Tymczasem obmyślą dalszą strategię. Poczekają kilka dni, by osłabić czujność, by zaatakować ze zdwojoną mocą. Obmyślali plan, gdy fuhrer ze swoimi prawymi i lewymi rękami, który jak informowała rano centrala, miał dzisiaj przybyć, będzie wyjeżdżał. Wtedy będą gotowi. 22:46 Stare kino, będące drugą częścią kryjówki Brunnera, bezpośrednio połączoną ze starym dworce, stało we mgle w środku nocy. Wejście i okna były zabite deskami. Ściany były zasypane obdartymi plakatami z filmów o Caligarim, Psie Andaluzyjskim i Nosferatu. W środku, w pustym korytarzu prowadzącym do sali kinowej, leżała powykręcana postać w kałuży śluzu. Podnosiła się. Próbowała. Wyglądała jak człowiek, ale głowę miała owadzią. Do pleców miała przyklejone szczątki kobiety. Człowiek – robak, miał cztery ręce. Wokół niego przechodziły postacie. Niektóre z nich były ubrane w kaftany bezpieczeństwa. Mutant, syn Brunnera, niósł swego ojca na rękach. A raczej to, co z niego zostało. Sam tors i głowa. Bez odnóży. Całe pomieszczenie zdawało się poruszać. Mlaskało i skrobało. Mutanty wyszły w cienie miasta. Snuły się w najciemniejszych uliczkach, zostawiając po sobie tysiące jaj. O świcie się wyklują. 23:12 Nastaje upragniona cisza po wszystkich wydarzeniach, które były początkiem obalenia czwartej rzeszy. Wszystkie ulice trwają w nieskończoności. Nieruchome. Puste. Martwe. Tkwiące tak godzinami. Coś rozjaśniło niebo. Zbyt wcześnie na świt. Słońce zwariowało. Pojawiło się nad ziemią i ciągle się rozświetla bladym 145
światłem. Słychać piszczenie. Ziemia drży, zupełnie jak podczas trzęsienia ziemi. W pewnym momencie zewsząd słychać syreny przeciwlotnicze. Jednak nie robią one nic, poza zagłuszaniem spadającego przeznaczenia. Nuklearna fasolka jest coraz bliżej. Za parę sekund uderzy w ziemię. Wszyscy, którzy wyjrzeli przez okno, oślepli widokiem. 23:59 Wszędzie, cały kraj, jeden wielki obóz koncentracyjny, leżał w zgliszczach. Nie przeżył prawdopodobnie nikt. Jednak była szansa, że ktoś został napromieniowany. Wszędzie panował brud i bałagan. Spod zgliszczy zaczęły wylęgać się małe potwory wyglądające jak owady. Ciągnęły na swych grzbietach inne, niewyklute jeszcze jaja. Wyciągały je na słońce, gdzie mogły się wykluć. Opanowywały całe zgliszcza. Na horyzoncie można było dostrzec, na wzgórzu kilkanaście krzyży. Na najwyższym był ukrzyżowany fuhrer, jednak nie wiadomo było kto wpadł na ten pomysł. Spod zgliszczy zaczęły wychodzić dzieci i mutanty dr. Brunnera. Jedyne istoty ocalałe po nuklearnym wybuchu całego kontynentu. Tajne obrady na drugim końcu półkuli ziemskiej spotkały się znowu. Wszyscy uznali, że to był dobry pomysł. Teraz razem postanowili odbudować to, co zniszczyli wrogowie. Teraz oni będą rządzić całym światem, z których połowa została napromieniowane przez nuklearną fasolkę. *** Racibórz, 2006
146
WYMIOCINADA
147
Było późno, a ja i mój kumpel siedzieliśmy w zakazanej spelunie, usilnie starając się doprowadzić do stanu agonalnej zapaści. Znacząca większość upijała się pierwszy raz w życiu. Wszyscy obecni zaś znaleźli się tutaj z tego samego powodu. Bar wraz z nadejściem tej wyjątkowej nocy, miał pozostać otwarty aż po jej kres. Jednak jak ustosunkować się do faktu, że owa noc nie skończy się nigdy? Kiedy się zrozumie, że wszyscy tutaj przeżyli koniec świata, pochłaniający ludzkość całej planety, pozostawiając jedynie ateistów i nihilistów. Gdy jest się w ostatnim miejscu na świecie na samym jego krańcu? Gdybym był etatowym alkoholikiem, byłby to najlepszy pretekst jaki mógłbym wymyślać. Dodatkowo gdy ma się świadomość, jako jedyny, co się stało i że cały ten burdel jest moją zasługą. W zaistniałej sytuacji chyba mam prawdo się urżnąć? I pomyśleć, kurwa, że przez całe życie byłem abstynentem. Ogólnie było to praktyczne rozwiązanie mające na cel złapanie równowagi w razie domniemanych wypadków, które mogą jeszcze nadejść. Jestem pomimo wszystko przygotowany. Jeśli przede mną miałyby się otworzyć same bramy piekła, zdążę je powstrzymać. Zdążę zawsze złapać ze stołu popielniczkę i wrzucić ją w cholerę, by ta parszywa otchłań się nią udławiła. Spoczywaliśmy na krzesłach lepszego rodzaju z ryjami wycelowanymi w stronę podłogi, która do najczystszych nie należała.. Owalne, metalowe siedzenia, takie gniotące interesy. No i ten kolor. Piękny, przejrzysty, aksamitny bordo z moich mokrych snów. Nikt nie potrafił już kontrolować samego siebie. Przestrzeń nie potrafiła powiedzieć materii jak się poruszać. Saksofonista swoją grą jeszcze bardziej pogłębiał atmosferę obłędu. Pomiędzy nami roiło się od popromiennej swołoczy piekącej ryby i serwującej kawę. Pragnęła ona zrównać świat w bezczelne pogorzelisko oparte na bezwarunkowych ciosach poniżej pasa. Wtedy nadeszło nieuniknione. Alkohol wypełnił mi żołądek, sprawiając, że deski podłogi rozchodziły się kilometrami. Wszystko co skupiał kosmos mojego żołądka, wybuchło przede mną, rozpościerając niczym anielskie hordy zrzucające księcia Lucyfera pod ziemię. Zacząłem urozmaicać kolejne płaszczyzny podłogi odmiennie interpretując jej wygląd.. Miały one w sobie coś z kubizmu i azteckich mozaik. Moje ciało zesztywniało paraliżem przed którym nie można było uciec jakimikolwiek drzwiami. Bowiem trzeba się namęczyć i doprosić ludzi w tym cholernym psychiatryku, by przynieśli coś do pisania i kartę. Ale oni że nie, że to niebezpieczne, bo mogę sobie zrobić krzywdę pierdolonym długopisem albo pociąć kartką. Wsadzić sobie ołówek w oko i przebić mózg? I kto tu jest pieprzonym paranoikiem, ja czy oni? Nawet jak ktoś jest zdrowo szurnięty to nie zrobi czegoś takiego. Ile razy mam im powtarzać, że ja nie jestem popierdolony, tylko, że się taki urodziłem. Więc obiecałem im, że napiszę wszystko od początku. Więc wróćmy do baru. W odmętach mej rzeki widziałem rybę. Kalmara. Zaraz, kalmar to nie ryba. Ale to abstrakcja, tak czy inaczej. Inne spojrzenie na sztukę. Bowiem sztuka nie ma sensu, gdyby nią była, nie byłaby sztuką, czyż nie? I nie wiem, czemu akurat z rzygowin uformowała się ryba. Poczułem się jak bóg tworzący świat. 148
Może byłem głodny, może to był jakiś boski znak, nie wiem. No i kurwa ten gad, czy płaz, nie wiem sam, bo jakbym wiedział, rypałbym pewnie seksowne studentki na akademiku, myśląc, że jednak udało mi się w życiu do czegoś dojść, a nie siedzieć w knajpie i udawać, że pośród własnych wymiocin widzi się rybę. Możliwe, że ją wyrzygałem, bo sam zbawiciel ją kiedyś zjadł, co by dowodziło, że jestem bardziej wierzący niż inni, pomijając fakt, że jestem zatwardziałym ateistą, choć w moim przypadku jestem podwójnym ateistą, bo nie wierzę nawet w ateizm. Chwila spokoju i raptowny, rozdziewiczający krzyk jakby rozdeptywanego kurczaka. Nie wiem, co to właściwie było, ale najważniejsze są skojarzenia. W sumie mało mnie obchodziły potrzeby ludzkie. Gdzie śpię, co jem, czym sram. Potem nastał koniec. Zobaczyłem kota, który bawił się martwą rybą. Zastanawiałem się czy to ta sama co moja. Rzuciłem w niego popielniczką. Mówiłem, że to zrobię. Kot zaczął uciekać, ciągnąc się po podłodze jak chodnik wyprowadzany na trzepanie. No i zniknął. Pięknie, sponiewierane wymiona kobiet. Liga płaszczowej brygady. Aluzyjne rozszczepienie neuronów. Ekstrakty przetwarzane z dnia na dzień. Tajemne eliksiry, magia. Ryba z wymiocin się rozkłada. Daje do myślenia. Wyszedłem z zakamarków pustej przestrzeni. Natknąłem się na świeże koguty rozprawiające o typowych dla nich sprawach. Ktoś się przewracał, pięknie, mizernie, mylił się. Tak jak wielu przed nim. Jak barowi pianiści, którzy grają tylko by mieć na piwo. Wszyscy zamęczają się psychicznie w odpowiedzi na pytanie, czy dusza jest, czy jej nie ma. Myśli zastygały, miały być niezłym zastrzykiem wizualnym wprowadzonym prosto przez oko. Mówiąc szeptem, nie do siebie, ale by zwróci uwagę. Może nie jestem specjalnie wyszukanym intelektualistą, ale właściwe kto na tym świecie może poszczycić się naprawdę donośnym ilorazem inteligencji? Rozgrywała mi się za plecami rozmowa. Każdy ciągnął słowa, aż po skowyt rozciągając je jak gumę, aż do granic możliwości. Tak jakby kasyno kogokolwiek obchodziło. Ale tak to już bywa. Słyszałem jak ktoś chełpi się słowami z kieliszka. Dławi się, a reszta to zauważa i próbuje mu nawet pomóc w wypowiedzi. Spuszczam wzdłuż krzesła mięśnie zastane i skupione. Ktoś pod ścianą zaczął wypróżniać alkohol z siebie. Widziałem, jak się zaczyna mieszać z wymiocinadą, tworząc odmienną konstrukcję, polegającą na zburzeniu fizjologii przypadku. Z girland i przełęczy moich włosów wydobywała się para marihuanowa i pot. Skapywała w brudny syf przede mną. Pojawili się cudowni łupieżcy i grzybiarze. Domyślacie się, jaki mieli zawód. Nikt jednak nie ważył się wypowiedzieć jakieś klarownej myśli. Na pewno nie tutaj. Tylko mój umysł działał poprawnie w tym bajzlu. Ktoś mnie wytrącił z rozmyślań. Jakaś pojękująca na poważnie postać. Ktoś chyba umierał. Albo mi się zdawało. Może to kolejny raz ktoś miał zaszczyt mieć bliskie spotkanie z krawężnikiem. Chciałem się spytać, czy jęczy naprawdę, czy na niby, ale wolałem już nic nie mówić. Nastała cisza niemal absolutna, jeśli w ogóle istnieje coś takiego. Ciszę rozerwał odgłos spadających i mlaskających wymiocin. Po chwili zorientowałem się, że to znów ja. Wszystko zaczęło się od nowa. Tak działał wszechświat. 149
Odgłosy pustki mknęły wielowymiarową przestrzenią mojego porozrywanego mózgu. Moje gardło, obijając się o nie, zahaczało o wypuszczone przejścia mojej wyobraźni. Zmierzając ku nieodpartym, swobodnym ruchom fal jajorodnych komór. To było doskonałe. Stworzyłem kolejne abstrakcyjne arcydzieło. Tego właśnie nie cierpiałem u osób nieznających się na sztuce nowoczesnej. Dajesz babie z plastyki abstrakcyjny rysunek i mówisz, że to twój własny, a ta ci odpowiada „Ładne Józiu, ale co to jest?” – „Dokładnie to, co pani widzi, ani mniej, ani więcej”. Mogłem się napawać widokiem. Świnki – wymiocinki. Dlaczego wszyscy mówią do mnie aluzjami? Dlaczego czuję na plecach mrówki, nie mrowienie, ale mrówki? Nawet nie wiedziałem kiedy przysnąłem. Obudził mnie obraz fal telewizyjnych odbitych w rzygach. Zaczął wypełzać z niego pomarańczowy wąż. Miał małe porozszczepiane zwitki palców. Tworzyły coś, co przypominało w zachowaniu balony z wody. A wiecie jak się zachowuje taki balon? Nie wiecie! Balon nie może się zachowywać, nie ma przecież osobowości. Huśtały się dwie huśtawki nastrojów, krzyżując w dogodnym miejscu, wedle kaprysu. Nastał kolejny syk cieplarnianego powietrza. Płatek śniegu, płatek pierza, ktoś strzepnął mi tytoń z peta. To zbyt piękne by mogło być wizją. Jest w tym coś z cząstki zachowania każdego człowieka. Czyste chamstwo, bowiem ono jest piękne. Wszystko według ludzi jest piękne, a więc i chamstwo też. Słowa mówią o nas więcej niż my sami o chamstwie. Jesteśmy sami, a wokół kwintesencja nas, budynki, ściany, wyglądające jakby spływały po niewidzialnym, pionowym blacie. Zdrapujące wszystko wokół. Nagi, rozszczepiam się, opadam jak popiół. Podłoże paruję. Wszystko jest wrażliwe. Materia cofa się jak skóra do wewnątrz, która nie chce być dotknięta. Wylądowałem. Na podłodze. Wszystko dzieje się na opak poprzez jaskrę smogu zatopionego w naszych oczach. Uciekały ode mnie schizofreniczne wilki niosące na swych grzbietach radia z wysublimowaną, psychodeliczną muzyką. Miały zęby przypominające harmonium. Taki sam przestronny uśmiech, oczy widzące podwójnie. Jeden miauknął. Jeden z nich rzucił we mnie butelką. Spudłował całe szczęście. Wziąłem ją i wycelowałem. Trafiłem, prosto w łeb. – Polejcie go wodą. Niech mi tu kurwa nie umiera. – Chuja mu polej. – Ale się koleś najebał. Widocznie jakaś sprawiła mu zawód. – Koleś, ej budź się. Dajcie więcej wody, ej ruszcie dupy! – Tak, całe mnóstwo. – Całe mnóstwo czego? – Spytałem. – Całe mnóstwo kotów. Zaraz tu przyjdą szukać zemsty. Wstałem. Zakręciło mi się w głowie. Położyłem się znowu. I wtedy nastało zimno. Nawet nie wiedziałem kiedy mnie te wieprze rozebrały. Cały byłem sztywny. Kac młot. Silniejszy niż Stallone. Czy ktoś coś wspomniał o dziurach w pamięci? Nie wiedziałem co robiłem pod drzwiami, z radiem uczepionym do pleców. Nastawało błyskawiczne trzeźwienie. Barman smażył rybę dla gości. Zastanawiałem się skąd ją ma. Usiadłem obok pianina. Muzyk spytał mnie czy 150
chce kawałek ryby. Powiedziałem, że nie znam tego kawałka, i że wolę Toma Waitsa. Wsadziłem głowę między kolana i zwymiotowałem. Pokraka skakała mi w żołądku. Węże wypływały z ust i ją zatrzymały. – Co to za różnica dla kogo gramy, po co gramy, za ile gramy, kiedy gramy, kogo to obchodzi? – Tłumaczył się pianista. Barman dał mi szklankę wody. Wypiłem ją jednym haustem i spojrzałem w lustro. Widziałem kota zamiast własnego odbicia. Barman spytał, czy jest spoko, a ja odpowiedziałem tylko „Będę rzygał”. Życie to lesbijka, która zawsze zechce się z tobą spotkać, jednak kiedy zechcesz ją przelecieć, odsunie się od ciebie i przypomni ci kim jest. Właściwie to człowieka niewiele obchodzi, ale szczerze chciałbym się dowiedzieć, jak ja się tu do kurwy nędzy dostałem. Siedzę na kiblu który wygląda jak otwór do sracza w zapadłej wsi. Małe, słabo oświetlone pomieszczenie. Zbyt realne i dziwne by je zmyślić. Na pewno, zresztą byłem tego nawet pewien, że byłem trzeźwy. Wszędzie leżały jakieś szpargały, pomieszczenie wyglądało na niedokończone. Pełne złażącej ze ścian farby. Pełno rur wokół, w najróżniejszych miejscach. Co chwila syfiaste kaloryfery dygotały i syczały pod ciśnieniem wypływającym z pomieszczeń obok. Na drzwiach wisiały ręczniki bardziej będące szmatami niż czymkolwiek innym. Aż bałem się zejść z kibla. Bałem się dotknąć czegokolwiek, by nie dostać na skórze jakiegoś nieuleczalnego raka. Jednak chciałem stąd jak najszybciej zwiać. Jednak bałem się dotknąć czegokolwiek. W tym momencie wolałem nie wiedzieć jak się tutaj znalazłem. Możliwe, że najbardziej radykalna myśl jest najbliższa prawdy. Im istota ludzka mniej wie, tym jest szczęśliwsza. Chociaż miałem pewne niebezpieczne insynuacje dyktowane przez mój otępiały mózg. Czułem się jak obiekt renowacyjny. Pierwsze syndromy nierealności dawały o sobie znać. Sam nie wiedziałem czy to przez picie i prochy, czy też działo się to naprawdę. Wolałem jednak, by to było przez picie. Nie czepiałem się już symboli, które trzeba było rozszyfrować. Nie wysilałem się nawet, by mój mózg odbierał i przetwarzał wrażenia, które miały być w nim zakonserwowane jak płód w formalinie. Uważam, że jest to coś w rodzaju blizny na umyśle, dającej do zrozumienia, że mam myśleć i działać w określony sposób, choć tak naprawdę tego nie potrzebuję i jest to kwestia mego wychowania i życia pośród stada. Wyszedłem na korytarz nieznanego miejsca, obawiałem się tego. Nie był to definitywnie bar. Nie wiem co to było. Być może jedna z rzeczy na którą się natknąłem w moim umyśle podczas opisywania innego świata w opowiadaniu, które złamało moje myślenie. Zacząłem przedzierać się przez powietrze. Gęste i sparzone. Pod jedną ze ścian stała pralka, a dalej wanna i suszącym się nad nią praniem. Między jednym, a drugim była wolna przestrzeń. Pustka głębinowa. W niej malował się obraz wystających kobiecych nagich kolan. Chciałem przejść niezauważony. Noga szczupła, niesymetryczna, ładna a brzydka zarazem. Za nią wychodziły zielone węże z trupią główką na grzbiecie i twarzą niemowlęcia. Poczekałem aż spazmy strachu i szoku przejdą mimowolnie i zacznę się przyzwyczajać do sennych majaków, których byłem świadkiem na żywo, co 151
utwierdzało mnie w przekonaniu, że to co pisałem nie jest czystym wymysłem. Byleby nie uciec. Byle czekać na dalszy rozwój wypadków. Mogłem spocząć i zrobić pierwszy krok w celu poznania szklaneczki zwanej ciekawością. Słyszałem łoskot na górze. Jakby ktoś upadł. Ściszone przekleństwa i szuranie rozległe zaraz po nich. Przemieszczające się dźwięki, upadnięcie metalu, czegoś abstrakcyjnego, nie do zaakceptowania. Dźwięki przepadły. Wzrok skierowałem z powrotem w stronę widocznej postaci dziewczyny, która mimo swej dojrzałości, wciąż wyglądała na niepełnoletnią. Może chciała nią być, dlatego wszelkie myśli wypływały z ust bez namysłu. Wpierając się wszystkiego, nie będąc zupełnie pewna. Czy to, co mówi jest prawdą. Może to właśnie jest kwintesencja zakłamania. Może świadoma pogoń za słowami i jego dojrzała próba nie do zaakceptowania tego. Czy tutaj bowiem, w moim ciele zakorzenił się strach przed płcią przeciwną? Wyciągnąłem w jej stronę rękę. Przyjęła ją i wstała. Była naga, ale nie przejmowałem się tym, zdawałem się to ignorować. Powłóczyła nogami jak istota wodna. Jej stopy były połamane, wykrzywione na boki. Stabilność utrzymywała tylko gdy stała krzywo. Zaczęliśmy iść, oddalając się od śmierdzących wyziewów pomieszczenia wokół. Bałem się, że jest od nich uzależniona. Gdy szła, jej skóra łuszczyła się jak skóra węża. Pozostawiając ją za sobą. Jej postać zdawała się być niekompletna. W moich tekstach jest za dużo gadów. Z sufitu wypełzały girlandy jej krótkich czarnych włosów. Ze ścian wyrastały jej paznokcie. Dotknąłem chłodny metal klamki, zastanawiając się gdzie poprowadzą mnie drzwi. Wyglądała z twarzy jak żaba. Z uśmiechem od ucha do ucha. Jej mały języczek zaczął testować mój nos. Zagłębiliśmy się w pomieszczeniu wyglądającym jak parchy i pęcherzyki małej ośmiorniczki. Jak jej wnętrzności, mięsiste i gładkie, oblepione śluzem. Wężowa kobieta uśmiechnęła się tak, ze aż mnie zabolało. Wyczuwałem w niej coś znajomego. Syndrom mojego ostatniego pisarstwa. Ze strachu łaskotało mnie w żołądku. Przysunęła głowę bliżej, chcąc by ją objąć. Tak też zrobiłem. Nie cofnąłem się zastrachany jak inni przed nieznajomą kobietą, bojąc się jej pochodzenia. Drzwi samoistnie się zamknęły, mając to w swoim skonstruowanym przez nie znanych programistów, programie. Jej języczki weszły mi do ust. Zaczęły je ścierać swoim. Przylgnęła do mnie jak oset. Ciała się łączyły jak roztapiająca plastelina, ale puszczały co chwile, pewnie by nie przywrzeć na zawsze, lub nie będąc pewnym połączenia. Całowałem jej twarz, mającą cudowny meszek jak brzoskwinia, wraz z jej niesamowitą jędrnością. Moje jedyne usta mi nie wystarczały. Wyrosły mi następne, po bokach, i następne wspak. Z każdych wypełzały kolejne języki. Śliniące jej twarz. Zapragnąłem ją połknąć, pożreć w całości, w czystej ekstazie, móc objąć ustami całą jej twarz. Moje usta zniknęły. Wszystkie. Przez chwilę bałem się, że odkryła moje zamiary i dlatego mnie ich pozbawiła. Szybko je odzyskałem. Oddawaj moje usta – rzekłem. Te które miałem od zawsze, rozszerzały się jak u demonów z baśni dla dzieci. Jednak moje myśli były przeciwne. Zacząłem ją połykać. Począwszy od głowy. Zatapiałem się w nią na krótką chwilę, aż po jej cudowną szyję, którą chciałem spróbować osobno. Gdy się 152
już nią nacieszyłem, objąłem ją sześcioma rękami, wędrującymi samodzielnie bez opamiętania, w każde możliwe miejsce, jak najbardziej intymne. Mój język zaczął się wydłużać jak u gada, oplątując jej całą szyję. Zwilżał ją i mknął do piersi, które lizałem obie jednym pociągnięciem, niby pędzla. Wężowa kobieta skrzeczała z rozkoszy. Zaczęła ściągać mi spodnie. Nachyliła się i lizała go rozdwojonym językiem, by silniej doznawać jego dotyku. Podobnie jak mi przedtem, wyrastały jej kolejne usta, kolejne języczki, chcące go ogarnąć możliwie w całości z każdej strony. Zaczęły mi wyrastać, za moją sprawą, kolejne penisy, wyglądające jak krzaki z wieloma kwiatami. Ona wsadziła każdy z nich do osobnych ust. Pieściła je w nich, każdy kolejny, kolejnym językiem. Jej nogi oplątywały mi głowy, wydłużały się a ja je pieściłem ustami. To wystarczyło. Czułem nieporównywalną z niczym innym rozkosz. Czułem erogenne doznania każdym najmniejszym zmysłem dotyku. Zacząłem szczytować każdym kolejnym, jednym za drugim, po kilka razy. Czułem się, jakbym miał się zapaść sam w sobie. Wpajałem się w nią, jak w miękką piankę, błoto, ciepłe i egzotyczne. To przekraczało granice słowa ekstazy. Nie do zdobycia w tym wymiarze. Wpiliśmy się w siebie, na kilka chwil zamieniając ciałami. Chcąc doznać tego inaczej. W pewnym momencie, zmęczeni, zaczęliśmy opadać. Nie wiem ile to trwało, ale dobiegło końca. Chciałem ją mieć. Zawsze. Jednak w głowie pulsowała mi myśl, że to gad, żmija, wąż. Powiedziała, że nie możemy być razem, bo jest lesbijką. Chciała spróbować jedynie czegoś innego. Położyłem się obok i udawałem, że śpię. Ona także się położyła. Leżałem i patrzyłem na jej ludzką twarz. Pocałowałem ją w jej prawdziwe usta. A gdy wsunęła język do moich, odgryzłem jej go. Zaczęła się miotać i krwawić. Dygotać spazmatycznie niczym epileptyk podczas swych rubasznych ataków. Odrąbałem jej głowę nie zważając na konsekwencje. Siekiera wisiała na ścianie. Wiedziałem, że powinienem to zrobić. Oddałem się instynktom. Nie czułem niczego. Byłem zwierzęciem. Odpłaciłem jej tą samą jednostką egoizmu, pustą i bezkarną, co ona mi. Wszystko stało się detergentem i toksyną. Czystym niezamierzonym paradoksem. Szedłem wzdłuż brązowego dywanu, po korytarzu. Minąłem futrynę i skierowałem się do wyjścia, z którego prawdopodobnie przyszedłem. I niekoniecznie chodzi mi tu o łono mojej matki. Aczkolwiek chętnie bym do niego powrócił. Skulił się w embrionalnej pustce, wprost proporcjonalnie do istnienia. Powróciłbym do plemników, mając za motto „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.” Gdy dywan się skończył, następna futryna była wejściem do świata rzeczywistego. Gdy do niego wszedłem, liczyłem na pewną różnicę. Jednak żadnej nie było. Wszędzie było tak samo. Wystarczy, że mózg to zaakceptuje. Zaakceptowaliśmy istnienie papierowych postaci tworzonych samymi znakami graficznym zwanymi literami. Zaakceptowaliśmy postacie dwuwymiarowe. Więc dlaczego nie to. Wszystko wygląda jak worki wypełnione mięsem, opatulone ludzką skórą zabarwioną na pomarańcz bądź róż. Miejsce, które odkryłem 153
podlegało okrutnym prawom fluktuacji czyjejś wyobraźni. Być może mojej własnej. Moje słowa rozbudzały przestrzeń. Znalazłem wyjście. Przy mnie stał jakiś koleś i dziewczyna, żywcem wyjęta z teatru pantominy. Nie znałem ich. Nie wiedziałem niczego o nich. Słońce było już wysoko. Przechodziliśmy na drugą stronę, tam gdzie chodnik rozdwaja się i pojawiają się odległe od siebie stopnie, jeden nad drugim. Właśnie pomiędzy jednym a drugim leżał wózek inwalidzki. Stary szpitalny wózek. Miał nawet przymocowaną starą kroplówkę. Przed nią leżał bezwładny pijany właściciel. Nie mógł wstać, bo jego nogi nie były nieaktywne. Przeklinał tylko swoją bełkotliwą mową. I wymachiwał rękami do urojonych demonów. Był brudny, zaszczany, zasrany. Miał opuszczone spodnie. Pomarszczona, pryszczata i pełna strupów z krwi i brudu zawartość jego spodni. Odszedłem i znalazłem się na zapchlonym targu. Szukałem czegoś, może kogoś. Pałętałem się po całym targowisku, nie mając wyraźnego celu, jednak podświadomie czegoś szukałem. Dotarłem do rupieciarni. Stanąłem i ujrzałem jedną siedzącą i mizdrzącą się do mnie. Gruby alfons spytał się czego poszukuję. Rozejrzałem się po innych dziwkach. Wskazałem tą, która mi się podobała. Zapłaciłem za nią śmiesznie niską cenę. Gdy odsunął zasłonkę, zobaczyłem, jak bardzo była piękna. Wziąłem ją w objęcia i dotykałem. Zamierzałem ją stukać w każdej wolnej chwili. Nazywała się Monica Olimpia. Pasowało do niej. Miała je niemal wytatuowane na czole. Podziękowałem i odszedłem. Siedziała obok w moim samochodzie. Z pozoru sztywna, ale biła od niej dobroć i miękkość. Miała białą skórę, była szczupła i mała, srebrne włosy i dwoje czarnych oczu obracających się kiedy ją dotykałem. Wszystko za oknem wydawało się piękne. Ulicznicy, budynki, sklepy, psy. Wystające sztywno koty ze śmietników. Poprzybijane do murów szczury. Lumpy i buddyjscy pijacy. Nawet nie przeszkadzał mi widok pedalskich psów pieprzących się koło tryskającego hydrantu, w ten oto piękny słoneczny dzień. Ćpuny i dilerzy byli jak bracia. Rozjechane psy, żywe, ciągnące za sobą zamiast ogona, swój własny kręgosłup. Krzyki rodzinnych awantur i naczynia wyrzucane przez okno, zdawały się być tak samo zdumiewająco beztroskie, jak dzieci bawiące się pordzewiałymi puszkami przy kanale ściekowym. Smog był jak woń kwiatów, a dziwki jak własna matka. Przypominałem sobie mecze koszykówki na własnym podwórku, na których pozostawiałem cząstkę samego siebie. Nawet gdzieś tam gnijące, zachomikowane, jak stare, nieużywane bibeloty, trupy. Wydawały się być piękne i może nawet pożyteczne. Kiedy mijaliśmy budynki rządowe, gazetę i radio, poprosiła mnie by się zatrzymać. Zrobiłem to bez zbędnych pytań i obserwowałem jak wchodzi do budynku gazety miejskiej. Czekam. Widziałem jak wyciąga zza koszuli teczkę z jakimiś wydrukami. Po dziesięciu minutach wróciła. – Czy byłoby perfidnym chamstwem, gdybym się spytał, co tam robiłaś? Wiem, że mam cię na własność, ale nie mogę ci zabronić prywatności. – Dawałam artykuły mojego męża. Jesteśmy w separacji. Jest śmiertelnie chory. 154
Zamilkłem na dłuższą chwilę,. Próbując się zastanowić i poukładać sobie brakujące elementy mojej psychiki równomiernie we własnym mózgu. Podjechałem pod pub w którym dawali całkiem niezłe hamburgery. Zastanawiałem się, czy jest mi ona potrzebna do czegokolwiek. Zamówiliśmy i zaczęliśmy jeść w milczeniu. Pub rozmawiał za nas. Spoglądali na nas. Widziałem ich chore spojrzenia i reagowałem na nie w ten sam sposób. Wpakowałem kawałek do ust i przeżuwałem. Patrzyłem na nią. Coś ją gnębiło. Dawałem jej bodziec do mówienia, ukradkowym dotykiem. Powiedziała, że jest maszynistką. Miała zastój artystyczny. Powiedziałem, że ja też, mówiąc dlaczego i co ostatnio napisałem. Dosłowną wizję końca świata. Zainteresowało ją to. Patrzyłem na nią. Czułem, że znowu zatracam swoje człowieczeństwo. Że zdarzy się coś, czego doświadczyłem w tamtym miejscu. Nie wiem czemu, ale patrząc na nią, moje ciało reagowało jak na tamte istoty. One właśnie są tworzone, by zadawać ludziom cierpienia. Po posiłku wyszliśmy. Włączyłem radio. „Witamy wszystkich słuchaczy w zakazanym psychodelicznym radiu Syjon. Pogodę mamy w sam raz by zarzucić kwas pod język i iść pożeglować po ulicy doczepiając sobie do obuwia niewidzialne sprężyny. A więc, zdejmij buty, weź głęboki oddech ze szmatki nasączonej czystym eterem i zacznij odlatywać z nami. Na ścieżce kawałek Soft Machine.” Moje najgorsze przeczucia spełniły się. Wiedziałem o nich jeszcze zanim otworzyłem oczy. Na stoliku obok lampki siedziała Monica, przyglądając mi się. Wstałem i usiadłem na brzegu łóżka, zastanawiając się, co właściwie zaszło. Poszedłem do drugiego pokoju, zostawiając ją tam. Wiedziałem, że się nie ruszy. Miałem niejasne negatywne przeczucia co do niej. Patrzyłem jak się kładzie. Chwyciłem za telefon. Kazałem się połączyć z wydawcą miejskim. Czekałem na połączenie. Podałem się za agenta męża dziewczyny, która leżała w łóżku. Spytałem czy dostarczyła tekst i czy odebrała honorarium. Obie odpowiedzi brzmiały pierdząco. Spytałem się, kiedy jej mąż był osobiście ostatni raz w wydawnictwie. Lekko jakby skrępowany, odpowiedział, że jakieś dwa lata temu. Spytałem się o czym był jego tekst. Odpowiedział mi. „O końcu świata”. Wystarczyło. Spytałem kiedy i w jakim wydawnictwie będę mógł przeczytać ten tekst. Również dostałem bardzo szczegółowe informacje. Poczułem deja vu. Wróciłem do drugiego pokoju. Było głucho. Niesymetrycznie. Dźwięki elektryczności rozrywały echem chroboty i nieregularne rytmy. Roztapiając duszę. Miałem mętlik w głowie. Czułem się zmęczony, lecz jednocześnie pobudzony. Zacząłem pisać. Stukałem w maszynę. Pisałem dwudziesty rozdział tego obszernego opowiadania. Mogłem je skończyć tylko gdy założyłem, że opisuję fikcję. Po kilku minutach skończyłem. Światło złotego słońca przebijało się przez żaluzję, padając na meble i dywan. Było dziwnie spokojnie. Trzeźwo i nie, zarazem. Coś było w powietrzu. Zdobyłem się na rozmowę z nią, zbyt otwartą i bez krępacji. Mówiłem jej o sobie więcej, niż powinienem. Zwierzałem się z najlepszych cech. A także najgorszych. Objęła mnie. Poczułem się, jakby wszystko miało się skończyć. Poczułem przyjazny dotyk śmierci. Moje myśli były krzywe. 155
Postacie i światy, które kreowałem wydobywając z siebie, by uwolnić się od frustracji i zrezygnowania. Zastanawiałem się czy każdy kto pisze złe rzeczy, jest zły. Świat był pokręcony i dziwny, a ja mogłem jedynie być kolejnym szaleńcem, którego literatura otępiała umysł. Jednak czułem, że to kontroluję. Jeszcze. Skończyłem nad ranem. Spała. Wymknąłem się zaraz gdy otworzyli pierwsze sklepy. Kupiłem coś na śniadanie. I gazetę z artykułem jej męża. Wystarczywszy zobaczył tytuł by ścięło mi żylaki w nogach. A pogłębiło to czytanie pierwszych słów. Tekst był mój! Mój ostatni tekst, który skończyłem, ten opisujący inny świat. Opisujący koniec wszystkiego. Najlepszy tekst mojego życia. Tekst który jest prawdą! Byłem wkurwiony, że ta suka mi go ukradła podpisując go imieniem swojego męża! Wróciłem. Położyłem się. Szturchnąłem ją. Nie zareagowała. Jej skóra była ciepła. Lecz ona sama bezwładna. Moja ręka sięgnęła w głąb jej kieszeni. Zaciąłem się lekko. Wyciągnąłem skalpel chirurgiczny. Położyłem go na stoliku obok. Leżałem przez chwilę patrząc w sufit. Podniosłem się chcąc go obejrzeć. Nie było go. Czyżby mi się zdawało, że go widziałem? Moja ręka była zakrwawiona. Mój żołądek stał się płynny. Spojrzałem na nią. Leżała cała we krwi. Jej brzuch, po którym ją dotykałem, był pęknięty na cztery części. Wirowało mi przed oczami od czerwieni. Potrzebowałem wyjaśnienia. Słowa kotłowały mi się w głowie. Patrzyłem zafascynowany w otchłań płukaną czerwienią. Coś przebiegło z jednego końca pokoju na drugi. Pewnie mój strach. Wszystko się zasklepiało w twardą skorupę. Świt nie chciał powstać. Ze mrużonymi oczami zacząłem wkładać rękę do jej głębin. Czułem wilgoć. Czułem dotyk skalpela. Wędrowałem przez nią jak przynęta w nieznanym drzewie pełnym skorpionów. Bałem się, że natknę się na coś co mnie skaleczy. Popłynęły strużki krwi. Wyciągnąłem, rękę. W otwartej dłoni miałem mięsistą kiść zakończoną okrągłym otworkiem z ząbkami. Rękę oplątywały mi żyły. Wszędzie latały ważki. Spokojnie rozplatające się skrzydła. Użarły mnie. Kiść spoglądała na mnie. Jej zęby były klawiszami maszyny do pisania. Żyłami była połączoną z nią. Poczułem skurcze w nodze. Piekło. Miejsce ugryzienia zaczęło momentalnie puchnąć. Zaraz zaatakowała następna ważka. Gryząca mnie w łydkę. Odleciała. Bolało. Zęby maszyny, uśmiechały się. Wbijały się w grzbiet dłoni. Ale to przeze mnie, nieumiejętnie się nią posługiwałem. Zaostrzone trójkąciki zaczęły zgrzytać. Powoli odgryzały mi dłoń. Zaczęło ciągnąć mnie do wnętrza. Próbowałem krzykiem odgonić wszystko wokół. Zacisnąłem powieki, mając nadzieję, że gdy otworzę wizja lub sen, miną. Kończyny mojego ciała lodowaciały. Usłyszałem pukanie. Poczwara puściła. Szkaradztwo zaczęło syczeć. Musiało się wycofać. Wszystko się wycofywało i uciekało. Żyły zafalowały i schowały się niczym przestraszone węże. Płaty pęknięć na skórze kobiety zasklepiły się. Krew zastygła i znikła, tak samo jak moje rany i opuchlizna. Odetchnąłem. Dziewczyna przewróciła się na drugi bok. Dziękowałem, że nie jest martwa. Otworzyłem drzwi. Młoda pokojówka przyniosła śniadanie. Po chuj wychodziłem? Wyszła zostawiając nas. Nie miałem ochoty jeść. Poszedłem do drugiego pokoju. Położyłem się. Musiałem przysnąć. Gdy się przebudziłem, 156
zajrzałem do jej pokoju. Łóżko było zaścielone. Jej nie było. Zastanawiałem się kim jest jej mąż. Spojrzałem w lustro. Widziałem wilka. Miałem nadzieję, że wróci. Usiadłem na jej łóżku. Zobaczyłem kawałek naderwanej kartki na ziemi. Podniosłem ją. Schyliłem się i zajrzałem pod łóżko. Były ich miliony. Miliony porozrywanych kartek, na strzępy. Moje nogi opętał chłód. Wstałem by zamknąć okno. Podmuch wiatru był jednak zbyt silny. Było szaro. Zbierało się na burzę. Nadciągało to, czego się obawiałem. Kartki spod łóżka zawirowały i okryły cały pokój. Udało mi się zamknąć je. Gdy kartki opadały, weszła Monica. Nie wiem skąd. Była na łóżku. Teraz cała blada. Zamknąłem drzwi i poprowadziłem ją do łóżka. W rękach trzymała gazetę. Ściskała ją. Wziąłem ją od niej. Nie odezwała się ani słowem. Była jak naćpana. Otworzyłem ją. Nagłówek brzmiał. „Pisarz martwy od sześciu miesięcy piszę nadal artykuły.” Spojrzałem na nią. To bez wątpienia była mowa o jej mężu. Widocznie chciała zarobić pisząc felietony i opowiadania za niego. Odkryli to. Wyszła na idiotkę. Zacząłem czytać dalej. „Monica Olimpia podrzucała do redakcji domniemane artykuły i opowiadania swojego męża, tłumacząc się tym, że sam jest śmiertelnie chory. Poprzez telefon do redakcji przez człowieka, który się podał za jego agenta, doszliśmy do śladów, przez które ostatecznie dowiedzieliśmy się, że domniemany pisarz piszący pod pseudonimem Chris Crash nie żyje.” Opuściłem gazetę na podłogę. Zacząłem cały drżeć. Zupełnie jakbym dostał ataku. Nie mogłem powstrzymać się od krzyku. Bo to ja jestem Chris Crash. *** Namysłów, 2006
157
NOCNE OPOWIEŚCI
158
NAJEŹDŹCY Na monitorze wyświetliła się zakratkowana strefa pustynna. Dwaj kapitanowie przez radar wysunięty znad kokpitu, zaczęli badać stabilność gruntu, kilka kilometrów przed nimi. Z tyłu, czteroosobowa załoga była już ubrana w aluminiowe kombinezony, specjalnie skonstruowane, na wyjście na powierzchnię. Patrzyli jeden na drugiego poprzez zaparowane szkła. Statek zaczął zwalniać próbując lądować. Za oknami pojawiła się roślinność. Wysokie chude drzewa z długimi pnączami wyrastającymi przy koronie. Statek opadł na stabilny grunt. Za nimi właz wejściowy zaczął skrzypieć, otwierając się, otaczała go para nawilżająca. Zaczęli wolno iść jeden za drugim. Zaraz po wyjściu, kobieta idąca przodem, wyciągnęła elektroniczną mapkę, która rozłożyła mu się na kilkanaście części. I nadała kierunek podróży. Mżyło i było ciemno, a cała załoga, dwóch doktorów, w tym kobieta oraz dwóch żołnierzy, dreptało po wilgotnej glinie. Kapitanowie wyłączyli silniki. Coś było tuż przed nimi, ale nie spostrzegli tego. Właściwa forma obserwowała ich, mlaskała w glinie. Wyszli z kokpitu i zaczęli się przebierać w srebrne kombinezony z doczepionymi na plecach butlami gazowymi. Wyszli ze statku. Mapka tylko brzęczała i szumiała bez odzewu. Coś drążyło niedaleko pobliskich drzew. Patrzyli pod nogi, na glinę, po której chodzą. Dostrzegli w kilku miejscach, różnego rodzaju wgniecione kółka, niczym przyssawki, a w samym jej środku, małe kółko, które jest najwyraźniej dziurą i to dość głęboką. Obydwoje podnieśli się i ruszyli z miejsca. Czteroosobowa grupka obserwowała dziwaczne pnącza wyrastające przed nimi. Niepokoiły ich, ale żaden nie powiedział tego na głos. One zdawały się oddychać. Jednak nie powietrzem, bo go tu nie było. Jej niebieskie listki były pokryte małymi pęcherzykami, które otwierały się i zamykały. Zaraz po chwili, ktoś zauważył i wskazał na jeszcze dziwniejsze okrągłe ślady, w nieregularnych od siebie odstępach. Nie tracąc czasu, jeden z żołnierzy odegnał pnącza oddychających kwiatów, które bulgotały przy dotyku. Przytrzymał je i cała trójka uchylając się przed niechybnym uderzeniem gałęzi, weszła głębiej. Ścieżka się urwała ujawniając dzikość tego miejsca. Wszyscy zaczęli wątpić czy dobrze wylądowali. Pani doktor przytaknęła na znak, że dobrze idą. Po niepewnych pierwszych ruchach, z czasem nabierali tempa. Obaj kapitanowie wdepnęli w jakiś przeźroczysty śluz, utrudniający im chodzenie. Wokół nich zielsko było lepkie i szorstkie w dotyku. Zaczęli przechodzić pod pnączami. Jeden z kapitanów spanikował, gdy tylko jedna z nich opadła mu na wizjer. Dalece przestraszony chwycił nóż i odciął końcówkę, która martwa opadła na ziemię. Żywa część natomiast psikała na boki równie niebieską krwią. Obydwoje odsunęli się i przyśpieszyli nieco krok. Pani doktor kierująca ekspedycją, im dłużej myślała o przejęciu badań na najbliższy miesiąc w tym niesamowitym miejscu, tym mimowolnie przyśpieszała kroku. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jakich to wielkich odkryć dokonali jej poprzednicy, których osobiście zaraz będzie mogła spotkać. Nie mogła się też doczekać badań, których wykona przez najbliższy czas. 159
Deszcz się nasilił dudniąc w kaski. Zrobili kilka nieznacznych kroków, aż wszyscy czworo, stanęli wokół dziwacznej szklanej kopuły, będącą windą do podziemnych bunkrów. Wokół windy, w ziemi wmontowane były małe lampki rzucające błękitny połysk na szklaną taflę. Pierwszą dziwną rzeczą, która mogła niepokoić, było to, że drzwi były stopione i przyspawane do futryny, od wewnątrz. Druga sprawa. Podest windy był na górze. Ten, kto ją przyspawał, powinien wrócić na dół. Nie miał innej możliwości wyjścia na zewnątrz. Inaczej, po cóż miałby wysyłać windę na górę, siedząc na dole Jeden z załogi podszedł do szklanej ściany i przystawił do niej jakiś przyrząd wyłapujący nieznany sygnał. Po chwili dopiął radar do pasa i spojrzał w górę, na kraniec wysokości windy. Wyciągnął zza pasa kolejny przyrząd będącym ogromnym cyrklem do wycinania okręgów w szkle. Odznaczył okrąg o największym promieniu, jakim się dało, i kantem dłoni wybił wycięty fragment do wewnątrz. Kapitan obejrzał się za siebie i skinął na jednego z żołnierzy. Obaj przeciskając się przez wycięty fragment weszli do wewnątrz. W środku, w drzwiach tkwiły kluczyki. Kapitan wyciągnął je i natychmiast schował. Odszukał wzrokiem jakichś przycisków i włączył jeden z nich, dzięki któremu uruchomił windę. Gdy winda dobiła dna, obaj wyszli przez otwór i posłali windę z powrotem na górę. Pomieszczenie wyglądało jak ciemny pusty hangar. Obydwoje zaczęli obszukiwać po omacku ściany szukając włącznika. Kapitan stawał się coraz bardziej zdenerwowany. Stopniowo uświadamiał sobie, że nikogo tu nie ma. Co najgorsze, na pewno nie wyszli windą. Dlaczego jednak opuścili stanowisko pracy, które mogło dać im nie tylko wielkie pieniądze. Żołnierz znalazł przełącznik. Cały hangar oświetliło blade, sztuczne światło, które momentalnie zgasło do połowy swej mocy. Przed nimi rozlegała się kompilacja kilku korytarzy. Kapitan próbował znaleźć mapę, ale wszystkie zostały zdjęte że ścian. Inaczej nie dowie się czy oprócz windy jest stąd jakieś inne wyjście. Kolejna para zjechała na dół i wygramoliła się przez okrągły otwór, dołączając do kapitana. Kapitan znając mniej więcej to miejsce, zaczął iść w stronę jednego z włazów. Reszta podążała za nim. Kapitan wyciągnął kartę magnetyczną i przejechał nią po czytniku, wpisując zaraz po tym kod. Wrota otworzyły się ukazując laboratorium wyraźnie pozostawione w środku pracy. Nim się rozejrzeli, ostatnia para zaczęła iść w ich stronę. Kapitan wyciągnął piszczący badacz powietrza i potrzymał go chwilę w przestrzeni przed sobą. Gdy otrzymał wyniki, skinął na całą grupę. Wszyscy zaczęli ściągać maski i kombinezony.. Pani doktor z miejsca rozpoczęła przeglądanie zawartości komputerów i sporządzonych notatek leżących nieopodal. Kapitan zaś przeszukiwał szafki, chcąc znaleźć coś w stylu dziennika. Nie znaleźli nic podobnego. Pani doktor przeglądała ostrożnie i dokładnie poszczególne pliki w każdym komputerze i rozsypane dokumenty. W rogu pokoju stała doniczka z wysokim dziwnym kwiatem, który gdyby nie kolory, uznany byłby został raczej za ogromnego robaka niż cokolwiek innego. Zapowiadała się długa, pracowita noc. 160
WYLĘGARNIA WILLIAMA DRZEWORYTYA W tym właśnie momencie zadzwonił pieprzony telefon. Zastanawiałem się czy odebrać. Odłożyłem książkę. Jak jeden wielki ryżowy glut. Tak właśnie się czułem. Świergot telefonu nie pomagał mi w rozmyślaniach. Chciałem wrócić do „Najeźdźców”. Na dzisiaj wystarczyło mi dziwactw. Wystarczyło mi, że widziałem jak jakiś naćpany świr, zakopuje trupa na trawniku, nieopodal. – Tu wylęgarnia robaków William Drzeworyt – Odezwałem się pierwszy. – Przepraszam zgubiłem się. Proszę mi pomóc. – To numer zastrzeżony, skąd pan go ma? – Wystukałem pierwszy lepszy. – Zamawia pan sobie do domu wylęgarnie robalów? – Nie. – Jakiego rodzaju mają to robaki być? – Nie chcę żadnych. – Wie pan gdzie się dodzwonił? – Nie. – Przecież się przedstawiłem. To mało? To już pan wie gdzie się dodzwonił? – Tak. Teraz wiem. Do wylęgarni robalów. – Skąd pan wie? – Intuicja. – Akurat. Przecież ja to powiedziałem. – No to, co innego? – Co, co innego? – Jakiego rodzaju pan preferuje? – Ostatnio modne są żuki. – Żuki? – Nie lubi pan żuków? – No. Lubię. – Więc się dogadaliśmy. To się bierze na litry. Ile litrów? – Jedną sztukę. – Co? – Po co panu jeden żuk? Jednego to pan znajdzie w swoim domu. – Już go przysłaliście? – My tu mamy wylęgarnię. Nie sprzedajemy na sztuki, jak cukierki. – Cukierków nie bierze się na litry. – Chcesz mnie wkurwić? Skąd pan dzwoni – Z zakładu. – Jakiego? Pogrzebowego? – Nie, psychiatrycznego! Też na P. Walnąłem mocno słuchawką o kant stołu, a dopiero potem ją odłożyłem. Głupie żarty. Zły wpływ księżyca. Chce mi się wyć do niego. Nocna zmiana. Dokuczała mi migrena. Chyba się starzeję. Chyba powinienem się kiedyś wyspać. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio spałem. Chyba w dzieciństwie. Nigdy nie 161
odczuwałem takiej potrzeby. Człowiek przesypia przeciętnie jedną trzecią życia. No i po co.. Umysł jest cały czas w ruchu, i uczy się więcej. Tak sądzę, a ta obecna praca, działa na myślenie. Robaki rozbudzają mój daleko zakonserwowany umysł do jeszcze intensywniejszych doznań. Do rozbudzenia potencjalnego, zwierzęcego zmysłu, skorego do zabijania ofiar pogrążonych w smutki i entropii spowodowanej głębszym zniechęceniem i dyskryminacją rasową na tle halucynacyjnych wizji, w których widzę siebie samego. Wszyscy uciekają w sen, by doświadczyć magicznych fantazji, bo, na co dzień nie mają z nimi do czynienia. Podczas gdy ja je mam, na co dzień i mieszają mi się z rzeczywistością. To praca, która trafiła mi się jak ślepej kurze ziarno, które ktoś rzucił, ówcześnie, wydłubując je spomiędzy zębów i rozsiewając je na polach eksperymentalnych. Kurczaki oczywiście. Kiedy to rozległe dzyń, dzyń, dzyń, zadzwonił domofon biurowy. – Belelele. – Wykrzyczałem w stronę drzwi wyjściowych na końcu korytarza przede mną, ale na pewno nie do mnie. – Pan William Drzeworyt? – A co? Worek z cementem? Mówię przecież! – Jest pan w biurze? – A jak pan myśli? – Myślę, że pan jest. – Skąd pan wie? – No zadzwoniłem przed chwilą do pana, a pan odebrał. – Ale z pana wizjoner. – Dziękuje za komplement. Zamówiłem wylęgarnie glizd u pana szefa, chyba coś pierdo… znaczy się, coś mówił. – Mów pan. Cokolwiek. On zresztą też. – Potrzebuję dwa akwaria pełnego glizd ziemnych. 4m na 5m. – Nie mamy tak dużych glizd. – Nie glizd, tylko o akwaria mi chodzi, 4m na 5m, a w nich glizdy. – A mój szef, też jest… – Tak. – … glizdą ziemną. – Co? – Powiedział pan, że mój szef też jest glizdą ziemną. – Nie. – Chce pan wiedzieć, dlaczego nie? – Dlaczego? – Bo jest moim szefem. – A skąd wiadomo, że nie glizdą? – Zna pan mojego szefa? – Tylko z rozmowy telefonicznej. Tak jak pana. – A skąd pan wie, że ja nie jestem glizdą? – Bo przedstawił się pan jako William Drzeworyt. – Nieźle pan główkujesz, a on się panu nie przedstawił? – Powiedział tylko, że sprzedają robale. 162
– Przy okazji, gdy pan mi przerwał, chciałem zapytać, czy mój szef, też jest o tym poinformowany. – A nie jest? – Pytam o to pana. – Skoro z nim rozmawiałem i się umawiałem, to chyba jest. – Świetnie. A przy okazji mój szef jest olbrzymia larwą a nie glizdą. – Zapamiętam na przyszłość. – I pali kubańskie cygara. – A ja stoję pod drzwiami waszej fabryki. – I co? Fajnie jest? – Chłodno. – Fabryce nie jest chłodno, mi też nie. – Ale mi jest. – A co pan robi przed naszymi drzwiami? – Czekam aż ktoś mi otworzy, bym mógł dokonać zakupu. – Słusznie. – Też tak myślę. – Ale mnie tak naprawdę, to nie ma w biurze. – Jak to? Chyba to już uzgodniliśmy? – Gada pan, tak naprawdę, z organicznym wszczepem ludzkiej inteligencji doprowadzonej do formy stałej małej galaretowatej mazi. – William? – Co? – A jednak to pan! – Co ja? – Nie jest pan żadnym szczepem. – Dobra, rozgryzłeś mnie, zaraz cię wpuszczę. Spojrzałem w sufit, ale ten nie odwzajemnił mi spojrzenia, więc popatrzyłem na mały przenośny telewizor barwy kurzu. Ten tylko mnie przedrzeźniał, odbijając mnie samego. Obok telewizora, leżało na tacce osiem równo poukładanych parówek, z zaschnięta skorupą, która kiedyś była cieknącym się glutem, zwanym musztardą. Stały sobie tak smutno, obdarte z ciepła, tłuszczu i miłości. Włączyłem telewizor. Akt dobrej woli, dla niego, że zechciałem zwrócić na niego nieco uwagi, by nie czuł się samotny i opuszczony. Leciał film. Czarno biały. Nie wiem może faktycznie był kolorowy, ale nie byłem do końca pewny, bo to był czarno biały telewizor. Zresztą te gówniane filmy, które puszczają, wszystkie są takie same. Na ekranie: Postać pokazana z góry, kręcąca się w obie strony. Na coś czekająca. Drapiąca się w głowę. Stała i nic nie robiła. Czekałem i patrzyłem zaabsorbowany przez ciekawość. Gdy coś do mnie trafiło. To nie był odbiornik radiowy. Popatrzyłem się w stronę drzwi, i poczułem się trochę oszukany. Wstałem i rzuciłem do TV. – Jeszcze się policzymy, ty mały wredny oszuście. Szedłem przed siebie. Otoczony listwami drewna i zgrzybiałym sufitem. Na lewo schody w górę i w dół. Przede mną drzwi, po obu ich stronach, szklany 163
rozmaz. Nie wiem, po jaką cholerę ludzie robią takie szyby, ani przez nie popatrzyć, bo takie krzywe, ani stłuc. Wyjagnięcione skutki uboczne dyskusyjnej swobody, ulatujące w stronę wygniecionej sylwetki bożyszcza całego uaktywnionego bajzlu realnego. Tyle mogę powiedzieć o zaistniałej sytuacji. Zastanawiałem się czy naprawdę jest mu zimno. – Otwieraj pan do cholery! Zimno mi! Otworzyłem mu zaraz po tym jak odpowiedział mi na pytanie, które zadałem w swoim umyśle. Może był telepatą. Światło latarni wtopionej w ziemię przed budynkiem, rzuciło szary cień na terrarium będące na ścianie, przed schodami. Ściągnąłem lampę naftową będącą przy drzwiach i zapaliłem ją. Żarówka rozświetliła nam drogę. Zaczęliśmy wolno iść szeleszczącym przez robaki korytarzem. Stanąłem przy drzwiach do podziemi i poprowadziłem rudzielca w garniturze, wąsie, meloniku, pod którymi ukrywał rudawe włosie. Pociągnąłem za kabel w wejściu i w dole zapaliło się światło, oświetlające dwa kierunki na lewo i na prawo, oraz małe okno w górze ściany przed nami a pod nim wyłożoną trutkę na szczury. Za oknem. Padał deszcz. Skraplał trawę i asfalt, wymięty między budynkami. Ostatnie niedobitki ludzi pod parasolami. Szare chmury, grzmot, hałas ustaje, rozprysk kałuży, oddalającego samochodu. Ptaki porozsiadane na parapetach i antenach, próbujące roztrzepać na boki wodę. Odlatują, mknące między kropelkami. Kierują swój lot między budynki w stronę starej rzeźni wzniesionej z ciemnoczerwonej cegły. Oblatują młyn, zabierając odpoczywającą resztę i mkną nad rzeką w stronę pomarańczowo wschodzącego słońca. Schodziłem w dół, zachodząc obok potężnej szklanej skrzynii. Wypełniała cełe pomieszczenia, a one pełne było karaluchów. Słyszalny był mechaniczny oddech nienaturalnej istoty. Wdech i wydech. Przepoławiające niebo błyskawice. Wibracje w podziemiach. Ściany drgają i pulsują jak ogromne nabrzmiałe żyły. Z sufity zwisały pnącza. Bezkres dżungli. Odwróciłem się na pięcie i niemal wpadłem na kurduplowatego okularnika. Obszedłem go i zaczął iść przed siebie w ciemny korytarz, w którym również ściany były terrarium. Było po sześć szyb po jednej i po drugiej stronie. W ścianach były metalowe szuflady. Wyciągnąłem jedną z nich. Larwy pszczół. Zamknąłem i otworzyłem tą pod nią. Końskie muchy. Spróbowałem obok, jedną z tych większych. Były tam dwa szklane terrarium z metalową, otwieraną pokrywą na górze. Wyciągnąłem je i położyłem obok siebie na ziemi. Zamknąłem szufladę. Uniosłem oba szklane pojemniki i podałem je. Skinął głową, a potem mówiąc jak się nazywa, podał mi dłoń. Uścisnąłem ją, po czym wytarłem dłoń w spodnie. Swoje spodnie, rzecz jasna. Wracaliśmy tą samą trasą. Na swojej drodze zobaczyłem psa. Problem, że tu nie było żadnych psów, zwłaszcza takiego z dwunastoma czerwonymi ślepiami. Zatrzymaliśmy się. Pies przeszedł jak duch z jednej ściany i wkroczył w jej przeciwną. On też to widział i również jak ja nie był zaskoczony tym widokiem. Zaczęliśmy zmierzać dalej. Minęliśmy złowieszczo wyglądające drzwi klozetu, za którym kryły się bakterie, wilgoć i rozkład. Mieścił się tam swoisty żer dla 164
wszystkich najgorszych chorób świata. Rak, dżuma, zespół jelita nadwrażliwego i wścieklizna. Gdy zamknąłem za nim drzwi, wróciłem do miejsca, w którym widziałem tego psa. Popatrzyłem na koniec schodów prowadzących na strych, a będące zawsze zamknięte. Ktoś był na górze i to właśnie w tej chwili. Wkroczyłem po skrzypiących deskach pokrytych dywanem. Odchyliłem drewniane drzwi, które łuszczyły się pod dotykiem z farby. Zrobiłem pierwsze kroki w kurzu. Moje ręce mrowiły. Zacisnąłem je i szedłem dalej. Wszędzie leżały butwiejące książki. Na sznurach porozwieszana była pościel, a w zakamarkach kłębiły się skupiska szczurów grających w warcaby. Po dłoni zaczęła ściekać mi krew. Podniosłem dłoń do oczu i rozwarłem ją. W środku tkwił wbity, zgięty w pół zardzewiały gwóźdź, który przy każdym mimowolnym ruchu obracał się. Coś w tym samym momencie mi zamigotało. Spojrzałem w krocze ciemności, chcąc dojrzeć cokolwiek tam będące i zmierzające do mnie. Spojrzałem na zaatakowaną bólem dłoń. Po rozharatanym mięsie łaziły białe robaki. Pulsowało mi w głowie. Miałem nadzieję, że nie wyrasta mi w tym miejscu kolejny gwóźdź. Całe pomieszczenie zatrzepotało niemrawo i zaszeleściło, jakby przeszedł po tym miejscu dreszcz. Żarówka na drucie zaczęła się kołysać. Krew z dłoni zaczęła mi skapywać na podłogę. Coś szeptało, spoza mnie. Nie mogłem wyłapać, co mówiło. Szepczący charkot. Jeden ze stosu książek wywrócił się na podłogę, rozsypując strzępki kartek. Ręka zaczęła mi drętwieć. Oparłem się o ścianę i patrzyłem w ciemne miejsce z którego dobiegł błysk. Poderwałem się w histerycznej panice. Z cienia wyłoniła się ogromna, włochata pajęcza noga. Wychyliła głowę z cienia i patrzyła się na mnie przez chwilę. Zrobiła pierwszy krok. Ja pierwszy wzdłuż ściany. Nogi pająka strzelały jak kości co najmniej dwustu starców. Ogłuszający suchy łomot. Pająk wolno podchodził niby nawoływany plamą mojej krwi. Spojrzałem w przestrzeń za nim. Cień zaczął rodzić całą hordę rozbieganych, czerwonych pająków wielkich jak pięść. Biegnąc do swojej matki, zupełnie jak jeden organizm, przypominały ruchomy dywan. Zacisnąłem oczy i uderzyłem głową o ścianę, za mną, próbując w ten sposób powrócić do rzeczywistego świata. Co się dzieje? Przecież nie naćpałem się niczym. Może to te parówki? – Rozmyślania przerwał mi dyskomfort ciepłego podmuchu na karku. Głos znikąd przemówił. – Nie wysilaj się tak… – Poczułem na sobie ponowny podmuch. Odwróciłem i zapatrzyłem się na ogromne usta, pokrywające całą ścianą. Uśmiechnęły się. Pająki zaczęły mnie otaczać, blokując każdy mój manewr. One tworzyły owe obrazy i halucynacje. – Lecisz. – Oznajmił jeden z pająków. Odwróciłem się w stronę ust, ale te niczego nie zdradzały. Skóra zaczęła mi się ściągać, jakby ściekała ze mnie. Rozpływałem się. Gdy uderzyłem o podłogę, wtedy jak porcelanowa lalka rozsypywałem się. Byłem wzrostu pięciolatka. Otoczyły mnie inne dzieci, starsze ode mnie. Nie wiem skąd się wzięli, ani kim byli. Przetapiałem się przez podłogę. Ściemniało się… 165
Ocknąłem się w swoim biurze. Telewizor coś gadał do mnie, ale go nie słuchałem. Miałem problemy ze wstaniem. Ręka mnie bolała, ale już nie krwawiła. W dziwny sposób zasklepiła się. Zadałem sobie podstawowe pytanie, ale jakoś nie mogłem na nie odpowiedzieć. Spojrzałem na grzyb na suficie. Zastanawiałem się ile leżałem na podłodze, jak się tu znalazłem i czy moje tajemnicze przeżycie na strychu, nie było przypadkiem snem. Może zleciałem przez sufit, a te małe pędraki tutaj szły. Może iść na górę się przekonać. Niekoniecznie. Nie mogło minąć zbyt wiele czasu, bo dalej była noc. Zajrzałem przez okno. Panowała ciemność. Nadzwyczaj dziwna ciemność, wszechogarniająca wszystkich i wszystko. Zastanawiałem się czy, ktoś żyje, a jak nie, czy to przeze mnie. Czułem się jak kropla roztopionego szkła w gorejącym kotle. Wstałem i przeszedłem wolno po moim biurze. W końcu wyszedłem. Błądziłem w zupełnych ciemnościach. Kto do cholery zgasił gwiazdy? Doszedłem do schodów prowadzących na strych. Spomiędzy szpar płynęło jasne światło. Drzwi falowały jak przy nagrzanym powietrzu, zmieniając swoją formę, przybierały postać twarzy. Małe cząstki drobiły. Tysiące małych robaczków zasklepiały całą powierzchnię. W pewnym momencie miałem je na swoim ciele. Pokrywały mnie, a ja im ulegałem. Gryzły mnie całego, pożerając moje wnętrzności. PROTEZA Z GROBU ZESCHŁEGO ZAMKNIĘTA W TERRARIUM W tym właśnie momencie zadzwonił pieprzony telefon. Zastanawiałem się czy odebrać. Jak jeden wielki ryżowy glut. Tak właśnie się czułem. A świergot telefonu nie pomagał mi w rozmyślaniach. – Tu wylęgarnia robaków, William Drzeworyt. – Bardzo dobrze, Willie. – Szef? – Nie, Elizabeth Taylor, kmiocie. – Serio? – Nie debilu zawszony, to ja. Jak idzie? – Tylko jeden klient. Ale to miejsce… – …Skrywa dużo niezwykłych niespodzianek. – Szefie, byłem na strychu. Tam coś jest. Coś złego. – Nie przejmuj się. Załatwię to. – Naprawdę? – Nic się nie martw. – Na pewno wszystko w porządku? – Tak. – To, dlaczego jest dalej noc, mimo, że jest prawie południe? – To jest dzień, tylko, że w negatywie. – Połączenie zerwane. W telewizji leciał jakiś kryminał. Nie zwracałem zbytnio uwagi. Wolałem pogapić się przez okno, które nie wyglądało zbyt zachęcająco. Drzewa, a za nimi budynki. Z przestrzeni nie wydobywał się żaden dźwięk, Wszystkie okna bez wyjątku były pogaszone. Każda z latarni nie rozpościerała nad sobą blasku. Moje 166
ręce samoczynnie zaczęły drążyć powierzchnię biurka. Ręką natrafiłem na małe pudełeczko. Otworzyło się, a moje palce jak zupełnie odosobniona część mojego ciała, powędrowały do wewnątrz. W środku leżały pulchne komary z powyrywanymi skrzydłami i pourywanymi nogami. Wiły się jak larwy przetaczając jedna przez drugą. Rozgniotłem kilka z nich palcem i wsadziłem do ust. Mdły i gorzki smak ich ciała i krwi rozpływał się w ustach, mieszając ze śliną, która pozostawiała gorycz, zaraz po przełknięciu. Nad ciemnym budynkiem wzniósł się ogromny nietoperz, równie wielki jak sam budynek. Skrzeczał głośno jak jakiś prehistoryczny dinozaur. Odleciał pozostawiając po sobie wyrwę w niebie. Rury bulgotały i syczały, jakby woda w nich się gotowała. Dźwięk rozpływał się po całej ścianie. Światło ulatywało jakby ściągane i pożerane wiązkami czerni. Wyciągnąłem z szuflady latarkę. Poświeciłem w kierunku niepokojącego mnie dźwięku, na ścianę. Przestraszyłem się widoku. Ogromna pulsująca żyła, wyrastała w poprzek całej powierzchni ściany. Coś zaczęło mi łazić po plecach. Powiedziałem sobie, że to tylko przepocona koszula zaczyna przylegać do pleców. – Pssst! – Ktoś szepnął zza moich pleców. Nie miałem ochoty się odwracać. Wiedziałem, że pójdę do piekła za swoją ciekawość. Spojrzałem w okno. Odbijało jednak tylko mnie. Zamrugałem do samego siebie i uśmiechnąłem się. Następnie się odwróciłem. Błąd. Z ramienia wyrastała mi wychudzona stara głowa z zeschniętymi wargami i oczami, oraz z zapadniętymi policzkami. Próbowałem zrzucić ją z siebie, lecz bezskutecznie. Wyryłem łbem będąc już w skrajnej histerii na pograniczu kompletnego postradania zmysłów i przewróciłem się. Telewizor szumiał. Gdy wstałem, leciała ta sama scenka, na którą ostatnio patrzyłem. Jak na razie było to jedyne światło w tym pomieszczeniu. Ekran oddychał powolnym ruchem. Nad nim ulatywała aureola insektów. Dzwoni telefon. Zastanawiałem się czy odebrać. Jak jeden wielki ryżowy glut. Tak właśnie się czułem. A świergot telefonu nie pomagał mi w rozmyślaniach. – Tu wylęgarnia robaków, William Drzeworyt. – Czy mogę wpaść za kwadrans? Nazywam się doktor Strangefuck, mam pewną propozycję… – A wpadaj sobie pan, śmiało. – Odłożył słuchawkę. Wstałem z miejsca, myśląc, że jak nie wykonam jakiegokolwiek ruchu, zaraz nabawię się odleżyn. Podszedłem do starej, obdartej z niebieskiej farby komody i zacząłem szpuniać po szufladach. Znalazłem paczkę gwoździ, suszarkę, klaser ze znaczkami i kolekcję grzebieni. Zasiadłem z powrotem. Na stole leżał kawał surowego mięsa, który nic mi nie mówił i nawet nie trudziłem się by zadać sobie samemu debilne pytanie, które zadałby sobie każdy. Przez chwilę miałem nawet nieodparte wrażenie, że mięso mnie obserwuje. Nie zdziwiłbym się jakby zaraz zaczęło gadać. Zajrzałem do klasera. Tylko ukradkiem spoglądałem na nie, nie dając się zwieść. Znałem ten trik. Poruszają się tylko wtedy, kiedy myślisz, że na ciebie nie patrzą. Jednak ja byłem sprytniejszy. Widziałem i czułem każdy najmniejszy ruch. Otworzyłem klaser na pierwszej stronie. Strony zaszeleściły. 167
– Cholera, trzeba mieć nie po kolei w głowie, by czymś takim się zajmować. – Zamknij się dupku. – Dobra, już się zamykam. – Odpowiedziałem, choć nie bardzo wiedziałem komu. Zatrzasnąłem z całej siły stronice księgi. Chyba musiało ją zaboleć, skoro jęknęła. Odłożyłem ją na stół w dalszym ciągu mając na oku mięso. Nie dosłownie, oczywiście. Zastanawiałem się czy mi zaszkodzi, jeśli je ugotuję na nocny obiad. Gdzieś mniej więcej w tym momencie zadzwonił domofon. Odebrałem. – Tu wylęgarnia robaków, William Drzeworyt. – Czy mogę wejść? Nazywam się doktor Strangefuck, mam pewną propozycję. – A wchodź sobie pan, śmiało. – Odłożyłem słuchawkę. Drzwi wejściowe zawyły. Zamknęły się. Słychać tupanie. Jego sylwetka pojawiła się za drzwiami. Chciał nacisnąć klamkę, ale coś mu nie szło. Podniosłem klaser i walnąłem nim o stół. Postać za drzwiami podskoczyła. Mięso na stole również, ale wątpię by w porównaniu do gościa się przestraszyło. Chociaż kto tam wie. Do mojego biura wszedł kolejny elegancik. Garnitur w paski, włoski na żel, i same rozlazłe źrenice zaczynające się od brwi, przechodzące przez uszy a kończące się gdzieś przy kącikach ust. Poprosiłem, by usiadł. Usiadł, zarzucając swoją czarną, damską torebkę na krzesło. – O co właściwie chodzi? – Spytałem najgrzeczniej jak tylko potrafiłem. – Ja, przepraszam najmocniej, ale chciałbym umyć zęby. Zastanawiałem się przez chwilę czy nie robi on sobie przypadkiem ze mnie żartów. Nie robił. – Jasne, wyjdź z biura, i tu na lewej stronie od wyjścia jest toaleta. – Dziwadło wyraźnie zdziwione moją decyzją, poderwał się jak skowronek. Spojrzałem w telewizor. Leciał kryminał. Najgorsze było to, że cały czas miałem wrażenie, że leci cały czas ta sama scenka, pozostawiona przeze mnie. Nie dawała znaku jakiegokolwiek dalszego rozwinięcia. Moje uszy wychwyciły odległy hałas. Z początku myślałem, że koleś coś kombinuje. Poszedłem zobaczyć. Wszedłem do toalety i zastałem go, myjącego zęby. Mówił mi, uprzedził, zgodziłem się, a i tak jak wszedłem to mnie ten widok niesłychanie zaskoczył. To jak i jego szczęka która które wyglądały jak psie szczęki. Jakby tego było mało, jego dolna szczęka rozciągnęła się nienaturalnie. Wyglądała, a na pewno były podobna, do psich szczęk, głęboko osadzonych w jego głowie. Gdy mężczyzna miał zamknięte usta, nie szło się nawet domyśleć. Teraz jak otwierał usta, to twarz niemal w całości była otworem gębowym. Pokazałem mu kciuk i wyszedłem, pozostawiając go. Ślina z kącików jego ust, sączyła się w możliwie najbardziej obrzydliwy sposób. Nie mogłem na to patrzeć. Wróciłem do biura i o mało się nie zbełtałem. Walnąłem kilka razy klaserem o biurko. Ulżyło mi gdy wypadło parę znaczków. Po kwadransie wyszedł. Uśmiechnął się krzywo. Nie zareagowałem. Cały ociekał wodą. Usiadł na krześle i zaczął wraz ze mną gapić się w ekran telewizora, w którym to akcja za cholerę nie chciała pójść do przodu. Wyszczerzył zęby i zaczął się po nich drapać. Nie zareagowałem. Każdego swędzą czasem zęby. Przechwycił moje spojrzenie. 168
– Mam coś między zębami? – Spytał. – Raczej nie. – To może na twarzy? – Sssss… – Coś się stało? – Komar mnie gryzie. – Trzepnij go pan. – Nie mogę. To moje zboczenie. Zawsze, gdy czuje jak mnie komar gryzie, wyobrażam sobie małego człowieczka, w czarnym płaszczu, stojącym nad aparaturą na stojaku. Przymierza się do zrobienia zdjęcia swojej rodzinie i nieświadomie wbija stojak na aparat w moją skórę. Ja nie chcąc mu psuć zdjęcia, nie ruszam się. – Obydwoje zamilkliśmy. Nie na długo: – Panie Strangefuck… czym mogę służyć? – Ach, no bo ja tu… chciałbym sprzedać lub zamienić. – Zaczął coś szukać w swojej torbie. Położył na stole małe prawie okrągłe, płaskie i owłosione coś. – Co to jest? – Spytałem. – Discman, mój najlepszy organiczny przyjaciel. Do rozmów i muzyki. – Świetnie. – Podsunąłem mu pierwszą lepszą rzecz, jaka mi wpadła pod rękę. Klaser. Chwycił go w ręce i otworzył. Przejrzał kilka stron i ze zdziwieniem wyciągnął spomiędzy stron, płaskiego jak kartka, rozgniecionego, niewątpliwie martwego szczura. – To też? – Chce pan? – Nie bardzo. – Połóż pan na stole. Potem go zjem. Spoglądałem na małe włochate dziwadełko, aż rozpatrywanie przerwał mi On. – Dobra. Możemy się zamienić. – W porząsiu. A to coś działa? Jak się podłącza? Strangefuck wyciągnął z torebki mały respirator i pokazał palcem gdzie mu się go wsadza. Położył go obok i wstał. Założył torebkę na ramię i przycisnął klaser do klatki piersiowej. Odsuwał się stopniowo do tyłu, aż zupełnie zniknął. Podniosłem biednego szczurka. Ostrożnie przystawiłem jego mordkę do swojej. Zapragnąłem mieć zwierzątko. Przyjaciela. Wyciągnąłem pompkę od roweru, wsadziłem szczurowi w dupę i zacząłem pompować. Jeśli nie ożyje, przynajmniej od strony wizualnej stanie się na powrót szczurem. Przynajmniej tak robią w kreskówkach. Szczur natomiast zrobił się niemal okrągły jak balon. Położyłem go na stole. Powietrze stopniowo zaczęło ulatywać. Szczurek zaczął nabierać swoich kształtów. Przez chwilę myślałem, że patrzę na statuetkę z futrzanego srebra. Nie wiedziałem, co z nim dalej zrobić. W razie, czego spuszczę z niego powietrze. Szczurek przemówił komputerowym głosem. – Obiecaj, że tego nie zrobisz, jeśli ci coś dam. – Co zrobię? Co mi dasz? – Pewne zaczarowane lusterko. 169
– Świetnie, dawaj, może być. – Szczurek sięgnął gdzieś w siebie, pod futro. Wyciągnął łapkę i podał je. – I co ja mam z tym do cholery zrobić? – Nie wiem, to zaczarowane lusterko, zrób z nim, co chcesz, ale mnie wypuść. Szczurek przypatrywał się, ciekawy co zrobię. Wiedział, że doszukuję się właśnie przekrętu. Próbowałem znaleźć włącznik. Nie było. Zacząłem ocierać lustro o rękaw, jak lampę Aladyna, ale też nic to nie dało oprócz czystszego odbicia i brudnego rękawa. – Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie? - Z wnętrza lustra wydobył się astmatyczny charkot, który rzekł: – Ty, o pani. – Zamachnąłem się i prawie, milimetr dosłownie a bym zmiótł go z powierzchni stołu. – Nienawidzę szczurzych ściemniaczy. – Skwitowałem. Szczur zeskoczył z biurka i zniknął. A moje nowe lusterko zaczęło pękać. Zawiesiłem na nim wzrok. Za mną stał szczur. Jednak był za daleko bym mógł za nim pobiec i go złapać. – No stary, przez dziewięć lat masz przejebane. – Wykrzyczał za mną, zachichotał i spieprzył. Po dłuższej chwili nieustającej martwoty, wyłączyłem telewizor. Discman, czy cokolwiek to było, wyglądało ohydnie. Szef na pewno nie odda mi za to pieniędzy. Znowu zapomniałem wziąć fakturę. Nawet nie próbowałem tego dotknąć. Dochodziło południe. Nie jadłem śniadania, zbliżało się południe, a za oknem dalej panowała już nawet nie ciemność, tylko totalny niebyt. Podniosłem mięsko i wszedłem do kuchni. Z daleka już było czuć, że dzieje się to coś niezwykłego. Nieprzemierzona flora i fauna rozkwitająca w garnkach. W lodówce, jedzenie skoczyło na drabinie ewolucji i zaczęło kreować osobowość i inteligencję. Stół ogarniała warstwa brudnych naczyń, a podłoga lepiła się od bóg wie czego. Z jednego z garnków na kuchence wystawał martwy kot. Był sztywny jak deska. To nie jest przenośnia. Poza tym śmierdziało gazem. Nic nigdy nie będzie jak trzeba. Odkręciłem jeden z kurków i podpaliłem gaz. Kran po odkręceniu, zatrząsnął się a z wnętrza ściany coś zawyło przeraźliwie i krzyk zaraz został urwany. Odwróciłem się w powoli. W przestrachu, jak w horrorach klasy B. Jak przeszukiwałem szafki w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, czułem się jak archeolog, który ma nadzieję, że odkryje coś, co zmieni oblicze całego świata. Wszystko co znalazłem wrzucałem do garnka.. Kiedy poniosłem mięso, chcąc wrzucić je do garnka, te stwardniało całe i owinęło mi się wokół obu dłoni. Przez całe moje ciało przeszło gwałtowne uderzenie resetujące moje unerwienie. Z impetem uderzyłem ręką z mięsem o stół. Te opadło na podłogę sunąc przegrane do otworu kanalizacyjnego w podłodze. Ze stołu złapałem powyginany widelec i rzuciłem się na podłogę, wbijając go w mięsiwo. Objąłem je obiema rękami i ledwo utrzymując, wrzuciłem do wrzącego oleju w garnku. To nic nowego. Podobnie w Rosji robią klej. Biorą krowę, wrzucają do mielonki i wychodzi klej od razu już w tubce. Stałem nad garnkiem, jak nad grobem matki. Cierpliwy, że zaraz z niego wyjdzie. Woda mętniała. Mięso skwierczało. Nie potrafiłem ocenić, czy to dobrze 170
czy źle. Dotknąłem je. Nie ruszało się. Mama zawsze mówiła, żeby nie wkładać do ust niczego, co się rusza. Tym razem jej posłuchałem. Kolejny ogłuszający grzmot trzęsący posadami budynku tym razem wytrąciło mnie z równowagi. Tym razem dobiegało z okolic kibla. Czułem się jak ofiara podłego żartu lecz jednocześnie jak bohater tandetnego filmu grozy. Odpaliłem palnik. Mały niebieski płomyczek nie satysfakcjonował mnie w obecnej chwili. W jednej z szafek znalazłem wałek do ciasta. Zamachnąłem się nim, lecz nie uderzyłem jeszcze. Dalej coś mi nie pasowało. Mój wzrok zawiesił się w tym momencie na ścianie, na którym wisiał zapomniany przez wszystkich, piękny zakurzony tasak. Ściągnąłem go ważąc w ręce jak samurajskim mieczem. Przy krojeniu skrzypiał jak stara baba cierpiąca na niewydolność jelita grubego. Tutaj ten dźwięk rozlegał się wszędzie. Z racji tego, że toaleta była naprzeciwko kuchni, nie miałem dalekiej drogi. Wyczułem przez skórę, że tam coś jest. Coś złego. I nie myliłem się. Przy sedesie stał ogromny, większy sam sracz, szczur. Poznał mnie, ale się nie odzywał, bo wiedział, że nie jestem pewny czy to on. Odwrócił się w moją stronę, pokręcił wąsami i przebił mnie na wylot, tymi swoimi świecącymi, lekko skośnymi oczkami. Poczułem złość na widok dewastacji mojego mienia. – Tylko jedno pytanko. Gdzie ja teraz będę srał?! Już nie powiem o tym, że przestraszyłeś mnie jak jasna cholera! – To on pierwszy zaczął mnie wciągać do środka krzycząc ze swych czeluści „owłosione dupsko”. I tak cały czas gdy jestem w kiblu. Nawet jakbym poleciał teraz na Sri Lankę i poszedłbym się wysrać w dżunglę, na pewno i tam bym to słyszał. Sam rozumiesz. Każdy normalny człowiek reaguje na podobne obelgi. – Ta. Jakby ktoś powiedział na mnie podczas srania owłosione dupsko, też bym się wkurzył. – Co tak pachnie? – Gotuje sobie obiad. – A po co ci tasak? – Kroiłem mięso. – Nie chciałeś mnie zabić? – Nawet nie wiedziałem, że tu jesteś. Ja jestem dobrym samarytaninem i obrońcą zwierząt. Jesteś zły że cię wydymałem w dupę?! – Co zrobiłeś? – No, nadmuchałem cię… pompką. Kurwa, czy wszyscy wszystko kojarzą tak jednoznacznie? – Garnek ci się chwieję. Odwróciłem się. W oddali go widziałem. Cały dygotał, k klapa podskakiwała, a po brzegach sączyła się zielonkawa para, osiadająca na suficie. Rzuciłem się by zgasić ogień. Pachniało nieźle. Kiedy rozwiała się para, mogłem ocenić pokryte pęcherzykami mięso, które rozrosło się i rozepchało garnek. Nie miałem ochoty tego dotykać. Wyglądało jak zwinięta meduza. Nie wiem w jakim stopniu, ale dalej żyła. Na samym środku garnka, spomiędzy połów mięsa, wynurzyło się ogromne, żółte oko z małą źrenicą. Jedno z ramion meduzy wyskoczyło w moją 171
stronę. Zamachnąłem się, wciąż trzymanym w łapie tasakiem i jego ramie poszybowało przez kuchenną przestrzeń. Chwyciłem ze stołu wałek do ciasta i wbiłem jeden z trzonków w sam środek. – Bullseye! – Krzyknąłem, a ono rozprysło się, chlupocząc zgniłą żółcią. Mlaśnięcia i syk po minucie ucichły. Odechciało mi się jeść zupełnie. Wróciwszy do biura, zająłem się włochatym discmanem. Chwila minęła zanim się połapałem gdzie, co i jak się wkłada. Podłączyłem to do kontaktu i czekałem. Obok zapaliła się lampka. Złapałem przycisk otwierający klakę. Byłem pod wrażeniem, bo w środku, całe wnętrze naprawdę było organiczne. Wszystko wyglądało jak mięso, ciemne i połyskujące, zanoszące się krwią i oplecione żyłami. Oczywiście były też kabelki, laser itd. Zastanawiałem się czy ten sprzęt może zachorować albo umrzeć. – Witam szanowne państwo. – Kolejny raz o mało nie zlałem się w spodnie. – Jak widzicie, jestem discmanem, i wcale nie oszaleliście, że słyszycie mój głos. Jeśli włożycie we mnie płytę kompaktową, odtworzę ją, a jeśli poczujecie, że chcielibyście z kimś porozmawiać, to służę pomocą. Wszakże, po to zostałem wyprodukowany. – Na chwilę zamilkł. – Czy pan jest tym, który mnie uruchomił? – Potakiwałem głową. – Jak ma pan na imię. – William. William Drzeworyt. – Bajecznie, miło mi cię poznać Willie, mogę tak do ciebie mówić? Magicznie. Liczę, że zostaniemy nieśmiertelnymi przyjaciółmi dzielących ze sobą niezliczone ilości godzin, poświęconych na rozmowach na najprzeróżniejsze tematy. Gdy ten zaczął recytować we wszystkich językach instrukcję obsługi, ja nogą próbowałem złapać wtyczkę. Przez myśl przeszło mi pytanie, czy to, aby nie jest morderstwo? Spomiędzy kłaczków po bokach, wynurzyły się dwa zielonkawe oczka, rozglądające się we wszystkich kierunkach. – Nie radziłbym, jeśli nie chcesz dostać w zęby Willie. Zaśmiałem się. Jego niby usta wygięły się w sposób, jakby chciał wypowiedzieć jakąś nieznaną literę. Jego mały języczek obracał się wokół swojej osi jak wiertło. Wycelował promieniem zielonkawego światła, spowijając całe moje ciało. Zamgliło mnie. Już myślałem, że zaraz zemdleję. Gdy się ucieszyłem, że jednak nie, wtedy padłem, ale zaraz się próbowałem podnieść. Uśmiech tego gada rozlegał się od krawędzi do krawędzi, naokoło klapki w którą miałem ochotę wyłamać. – No to teraz widzisz, że nie żartuję. – Kwadratowe zęby wyglądały serio. – Wiem już, dlaczego tamten facet oddał takie dziwadło jak ty. – Tamten facet to było większe dziwadło niż ja. Zza drzwi wyszedł szczur, wtaczając się jak pijany do wewnątrz. Miałem tylko nadzieję, że niczego nie spierdoli. Kiedy znajdował się coraz bliżej, a on otworzył usta, zaśmierdziało denaturatem. Jego fioletowe oczy potwierdzały moją teorię. Wszystko jednak by było w porządku, gdyby nie tasak w jego ręce. Próbowałem zachowywać się normalnie. – Przykro mi. 172
– Przykro? Nie rozumiem. Szczur zamachnął się i rozciął dziwadło na dwie części. Krew chlusnęła na ścianę. Obie połówki siorbały jak niewychowany wieśniak. Ostateczne uderzenie zielonkawego promienia, rzuciło mną o ścianę. Podniosłem się nie potrafiąc rozszyfrować zmian. Szczur wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Lombard i sierociniec to jednak to samo. Zawszy, gdy coś bierzesz z którejś z tych miejsc, nigdy nie będziesz miał pewności ile dany produkt posłuży. Szczurek przyglądał mi się niespokojnie. Wskazał na swoje zęby. Dotknąłem automatycznie swojej szczęki. Nie było jej. Tylko puste worki zwisające mi jak u psa Droopy’ego. Chciałem przekląć, ale wydałem z siebie jedynie nieartykułowany dźwięk. – Ej Willie, pomogę ci, chodź ze mną, coś poradzimy na to. Obiecuję. Przytaknąłem głową prawie płacząc. Szczurek zaczął prowadzić. Szedłem za nim w odstępie paru kroków. Wyszliśmy na ganek i dalej, do podziemnych pomieszczeń śmierdzących spalonym papierem i smarem. Przez korytarz i w miejsce będącą połączeniem drewutni z piwnicą, do najprawdziwszego muzeum. Od razu wiedziałem, po co mnie tu przyprowadził. Jedna z półek była cała wypełniona najprzeróżniejszymi szczękami i protezami. Najdziwniejsze było, że niektóre wyglądały jak w ogóle nie z tego świata. Gdy wypatrzyłem szczękę w której zęby wyrastały z górnej i dolnej części, z drugich stron, zastanawiało mnie, czemu może służyć, i jak ktoś z niej korzystał. Oczywiście były też szczęki zwierząt, które znałem, a także ludzi. Nie tylko tych żyjących obecnie. Jedne ze szczęk nie przypominały niczego. Były długie płaskie, prawie zaokrąglone. Oglądałem je w skupieniu, natrafiając, co rusz na inne przedmioty jak chociażby płód bezgłowego żółwia w słoiku z formaliną i dwoma parówkami. Były też jakieś dziwne kwiaty w doniczkach, przypominające wodorosty, z małymi pęcherzykami. Poruszały się jak opóźnione zwierzęta. Roślina miała małe pnącza, wijące się po ziemi niczym pijawki. Pierwszy raz chciałem wiedzieć, skąd mój szef bierze te wszystkie dziwne rzeczy. Może był na innej planecie, jak w tym filmie? Może był kapitanem załogi, która niechybnie nie wróciła z misji? Kto go tam wie? I tylko on ocalał, a wszystko, co zdołał zabrać stamtąd, ulokował tutaj. I na tym kończą moje domysły. Wpadła mi w oko szczęka, wyglądająca jak ludzka, jednak jej zęby były długie i szpiczaste, zakrzywione na zewnątrz. Była fascynująca do tego stopnia, że zapragnąłem ją przymierzyć. Ciekawe czy jak się nałoży czyjeś uzębienie, to przejmuję się po części osobowość byłego właściciela? Może wyostrzają się smaki, albo zmienia gust? – Podoba ci się? – Spytał szczurek. Przytaknąłem nie odwracając się i wziąłem ją do ręki. Bez namysłu rozwarłem usta najszerzej jak tylko mogłem i zacząłem ją wkładać. Zupełnie jakby była do tego stworzona, od razu, nieznanymi mi właściwościami stopiła się z moją czaszką, wrastając w nią. Nie mogłem się doczekać kiedy znowu będę gonił i straszył dzieci.
173
Zęby zniekształciły moją twarz i wystawały poprzez wargi. Mimo że wyglądałem jak dinozaur ze śmiesznej kreskówki, podobał mi się zgryz. Szczęka przywarła do podłoża. – Przyspawały się – powiedział szczur – Już ich nie wyciągniesz, chyba że z połową głowy. Mam nadzieję, że ci się podoba.. – Są świetne. Jak wyglądam? – Sam zobacz. – Szczurek sięgnął po lustereczko, lustereczko, lecz tym razem w wersji instrumentalnej. Ułożyłem fryzurkę i przyglądałem się sobie z zaciekawieniem. Wróciliśmy do biura. Wyciągnąłem moją butelkę czerwonego wina, którą trzymałem na specjalne okazję. Wyciągnąłem talerzyk i nałożyłem nam galaretkę. Po kwadransie nas już nie było. Obudził mnie charkot. Nie wiem ile spałem, ale zapewnić mogę samego siebie, że cholernie długo. Spojrzałem na zegarek. Było przed piątą nad ranem. Nie potrafiłem okiełznać myśli we właściwe miejsca. Gdy okrył mnie ponownie cień mojego szefa, o mało mu nie podziękowałem za to, że dokonał zaćmienia elektrycznego słońca. Jego wygląd się zmienił. Był łysy i uśmiechał się dziwacznie. – Co tak leżysz tu jak trup? Załamałeś się i postanowiłeś ze sobą skończyć bo zabrakło piwa w sklepie? – I tak nie było klientów. – Ogarnij się i idź do domu. Co ty masz na zębach? – Pożyczyłem sobie jedną z twoich szczęk. – Po jaką cholerę. – To długa i dziwna historia, a poza tym nie wiem, czy chcę ją opowiedzieć. Może jak będę trzeźwy, by nie zostać źle zrozumianym, i nie wylecieć z roboty. – Jak tam sobie chcesz. Ale tu burdel… – Mój szef nałożył z powrotem na głowę kask i zapiął kombinezon. Dalej było ciemno. – Szefie, mam pytanie. Dlaczego przez cały czas jest ciemno? – To skutek uboczny. Naprawię to. To nic takiego – Na pewno? – Powinno mi się udać. Przywiozłem pewną dziwną rzecz z podróży, którą ulokowałem na strychu. Przez ciebie chyba wykiełkowała. – Tam były pająki. – Te pająki, to nasionka z mięsożernych roślin. – Zamilkł. – Dobra idź już, mam mnóstwo roboty. Strach pomyśleć, co się stanie, jak znowu nie zdążę. *** Głubczyce, 2006
174
COŚ ZŁEGO
175
GRZYBIARZE Kiedy wahadło starego zegara zwalnia. Pomiędzy jego jednym uderzeniem a drugim, dzieją się rzeczy niepojęte. Już samo mówienie o nich zakrawa o szaleństwo. Z ziemi bowiem wtedy, rosną pofałdowane pąki. Potem rozrastają się one w kulki, które wyrastają wzwyż. Potem z tej kuli wyrastają kolejne trzy białe pąki, będące szyjami, zrodzonego z białego mięsa, z krwi i żył. Z szyi tej, w stronę nieba wyrasta reszta ciała, rosnąc nogami do nieba. Gdy już dojrzewa, następuje kolejne uderzenie starego wahadła i wtedy już, ciała te, zrodzone z bieli kwiatów, dojrzewają. Opadają na kępy zroszonej trawy. Następnie wstają. Ich ciała nie mają żadnych szczegółów. Są jak manekiny. A ich twarze to skupisko rozległych, symetrycznych fałd skóry. Trzej grzybiarze dokonują pierwszych poszukiwań w lesie. Ale nie starają się zbytnio no nie ma tam tego, czego szukają. To czego szukają, ukazuje im się w monitorach ich własnych umysłów. Radar wyprowadził ich z lasu. Szukają ich gdzie indziej. Grzybów. Dotarli do miasta w blasku kałuż. Obserwują budynki wokół, szukając tego najwłaściwszego. W ich umysłach miasto wygląda jak szklana konstrukcja, pełna sztywno śpiących ludzi. W pewnym momencie stanęli. I jeden z nich wskazał jedno z okien. Weszli do niego i udali się schodami aż do niby przypadkowego mieszkania. Weszli do środka, mimo, że były zamknięte na klucz. Oni mieli już na to swoje sposoby, o których nikt nie wie. I się nie dowie. Mimo, że było ciemno, oni widzieli wszystko jasno, jak w dzień. Podeszli do starego mężczyzny i ściągnęli z niego kołdrę. Zgasili małą lampkę, stojącą tuż przy nim, żeby lepiej widzieć. Jego stopy były zarośnięte nieuleczalnym grzybem. Przykucnęli pod łóżkiem i zaczęli drapać jego stopy. Zeskrobywali grzyb i wkładali go, wyskrobując spod paznokci, do małego, szklanego pojemniczka. Warstwa pod spodem odklejała się od jego skóry, jak naklejka, bezboleśnie i bez oporów. Grzyb rozciągnęli i jeden z nich przyłożył go sobie do jakiegoś miejsca na swoim ciele, gdzie akurat miał ubytki. Gdy skończyli, wyszli z jego mieszkania z powrotem je zamykając. Zaczęli szukać dalej. Mieli mnóstwo pracy i niezmierzoną ilość czasu, poza czasem. Chcieli się w ten sposób jak najbardziej upodobnić do ludzi. Będą mogli żyć nie tylko w nocy, ale i w dzień. Był to jeden ze sposobów. EXCELLENT CAFÉ Było poło godziny przed otwarciem. Jazz Bebop zaczął pierwszą nocną zmianę w mającej sześćdziesięcioletnią tradycję kawiarni. Już pierwszego dnia, miał zostać sam. Mimo znudzenia w słuchaniu tłumaczenia, oddawał się świętej zasadzie – być grzecznym i robić wszystko, by kierownik go polubił. – Masz obsługiwać wszystkich klientów jednakowo i przede wszystkim nie oceniać i nie wywyższać się nad nikim. Być neutralny do granic możliwości. Jazz odetchnął i odpowiedział tylko:Tak jest panie Gino. 176
Przy ostatnich wymienionych między nimi zdaniach, po otwarciu drzwi, wkroczył pierwszy klient. Był ubrany w coś w rodzaju roboczego skafandra. Jego zęby w uśmiechu były szare i poniszczone, a nad nim unosiła się woń alkoholu. Patrzył na nich obu wrednym uśmiechem. Właściciel wkładając marynarkę przedstawił pierwszego gościa. – To jest Arnold. To dzięki temu panu to całe ustrojstwo działa. – Gino objął ramieniem Arnolda jak kumpla, któremu zaraz wraz z nim mają pyknąć zdjęcie. – W takim razie, nie mam nic więcej do dodania. Pilnuj interesu. W razie kłopotów mój numer znajdziesz w czarnym notesie pod barem. Pod barem jest przycisk antywłamaniowy. Za barem stały różnego rodzaju kawy, ekstrakty oraz alkohole. Gino przyglądał się z bliska różnym specyfikom i roztworom. – Nigdy nie mogę się na to napatrzyć. – Ściągnął małą buteleczkę z czarnym, smolistym płynem, uśmiechnął się, rzucił okiem na Arnolda siedzącego w kącie i wyszedł. Światło nad barem było tak ostre, że oświetlało cały lokal pokryty czarnymi listwami. Ostatnie dwa z sześciu stolików, ginęły w intymnym półmroku. Dla kontrastu sufit był czerwony. Po kątach na małych stoliczkach stały rozstawione małe lampki w abażurach. Bar opleciony był różnymi kablami i rurami. Na samym jego środku stała wielka machina, będąca ekspresem do kawy. Jazz usiadł na stoliku za barem. Czuł jakiś zgniły zapach. Rozejrzał się wokół zastanawiając się skąd może dochodzić. Jego wzrok spoczął na niedomkniętych drzwiach od ubikacji. Wstał i zamknął je. Arnold stał przy barze paląc. Patrzył na niego szczerząc zęby. – Tylko niczego nie spieprz i nie dotykaj czegoś na czym się nie znasz, albo nie wiesz do czego służy, bo inaczej dostaniesz nauczkę tak jak ten poprzedni. – Jazz dopiero po chwili – Jaki poprzedni? – Arnold w odpowiedzi obdarzył go jedynie zepsutym uśmiechem. Ekspres do kawy włączył się sam, automatycznie. Bebop dotknął urządzenie próbując wymacać wyłącznik. Jego palce wtopiły się w metalową strukturę ekspresu. Spojrzał w stronę Arnolda, który odchodził do swojego stolika, a gdy usiadł patrzył się znacząco na niego. Czerń desek za nim zdawała się rozciągnąć na całą przestrzeń pomieszczenia pochłaniając go mimo światła. Jazz spojrzał na zegar ścienny. Zostało sześć godzin do zakończenia jego zmiany, a on już czuł się zmęczony. Stanął przed ekspresem i obserwował szklane wnętrze i małe dźwignie upstrzone plątaniną kabli. Przejechał po metalowej skorupie palcem pragnąc ich użyć. Nim opuszek ledwo ich dotknął, usłyszał: – Nie dotykaj, jeśli nie masz zamiaru jej użyć. Tylko kilku ludzi na świecie potrafi ją naprawić.” – Jazz zacisnął zęby, ale chęć odgryzienia się była silniejsza. – Masz zamiar uprzykrzać mi pracę aż do zamknięcia? Bo jeśli tak, to zaczekaj chwilkę, a ja pójdę się wyszczać. – Arnold przejechał językiem po zębach i odpowiadając: – To bardzo nieodpowiedzialne i nie mądre posunięcie. – Kierując się do drzwi toalety odpowiedział nie patrząc na niego 177
– Jak na razie nikogo tu nie ma, a jak przyjdzie, to powiedz mu by poczekał. – Postaram się by potrącono ci to z pensji. – W myślach jedynie powtarzał słowo „dupek”. Gdy wyszedł, Arnolda nie było. Jazz oparł się o blat baru i obserwował nieruchomy ekspres. Przez chwilę zdawało mu się, że jeden z boków zapada się do wewnątrz i powoli pęczniejąc na zewnątrz, w procesie przypominającym oddychanie. Jazz powstrzymał się od zaśnięcia. Zamknął oczy na kilka sekund, a gdy je otworzył, przed nim stał Arnold pucujący szmatką ekspres w miejscu, gdzie on go wcześniej dotknął. – Jesteś człowieku nazbyt upierdliwy. Może byś poszedł do domu. Przeszkadzasz mi. – Arnold odstawił szmatkę i zasiadł przy stoliku odpalając kolejnego papierosa. –Tutaj nie można palić. – Oznajmił. – Nie widzę nigdzie zakazu palenia. – Jazz zmierzył go wzrokiem mając nadzieję, że ten zrozumie ciężar tego spojrzenia. Czerń desek zdawała się połykać stojące pomiędzy nią stoliki. Nie było żadnych okien bo kawiarnia mieściła się pod ziemią. Przynajmniej tak mu się zdawało. Odór ponownie stał się wyraźny. Tym razem jednak mógł go określić mianem rozkładającej się padliny. Próbował namierzyć miejsce z którego wydobywał się smród. Nie udało mu się. Gdy podniósł wzrok, stwierdził, że Arnold zniknął. Fakt tego, że nie słyszał jak wychodzi zrzucił na zmęczenie. Wyciągnął wszystkie pieniądze jakie miał w kieszeni i przeliczył je, uzgadniając sam ze sobą, na co go stać. Siedzenie w takim miejscu jak to przez tyle godzin, w porach nocnych, dosłownie kusi do wypicia chociaż jednej filiżanki, chociażby najzwyklejszej czarnej i mocnej kawy. Był to jednocześnie pretekst do włączenia ekspresu, który go dziwnie fascynował. Wzrok spoczął na espresso z koniakiem. Uruchomiony ekspres szumiał i warczał jak odkurzacz, trzęsąc całym barem. Przez chwilę, gdy oglądał puszkę po kawie, sypiąc ją do filiżanki, zdawało mu się że słyszy rechot żab. Dotknął ekspres sprawdzając czy jest ciepły. Zauważył, że jedna ze śrubek była poluzowana. – No Arnoldzie – powiedział na głos – nie zbyt dobrze się spisałeś, może to tobie trzeba to potrącić z pensji. – Jazz podniósł szklany dzbanek i wlał kawę do filiżanki. Płytka z obluzowaną śrubką odpadła w momencie, gdy Jazz wsadzał dzbanek z powrotem. Spojrzał do wnętrza ekspresu z niedowierzaniem. Zamiast zobaczyć plątaninę kabli i metalowych części, dostrzegł strzępy mięsa. Obserwował jego falowanie wewnątrz urządzenia. Szklany dzbanek, wydawał się być wypełniony gęstą wiśnią. Mimowolne skojarzenie z krwią wprawiające go w niepokój. Powątpiewając w to co miał przed oczami, postanowił podnieść klapkę. Mięso wewnątrz zaczęło pulsować rytmicznie tak wyraziście, że tym razem nie miał co do tego wątpliwości. Znad sufitu dobiegały niesprecyzowane odgłosy. – Jak ten poprzedni? – Spod maszyny zaczęła wypływać krew. Poczuł ponownie, tym razem ostrzej, smród zgnilizny, przez którą ostrą woń, jęknął z obrzydzenia, a następnie krzyknął, gdy coś szarpnęło go za nogę. Odskoczył na bok widząc cofające się pod bar kształty przypominające mu na wpół żywego, pozbawionego skóry człowieka wyciągającego w pół przeźroczyste pomarańczowe 178
macki z pęcherzykami próbujące go skrępować. Mięso zaczęło wypadać płatami bezpośrednio z lejka ekspresu. Jego ściany wiły się jak pod wpływem dreszczy. Widok zahipnotyzował go do tego stopnia, że nie wyczuł ruchu wokół siebie. Pojawiła się kolejna macka. Zaczęła oplatać jego tors, kolejno obezwładniając mu ręce. W jednej chwili padł na ziemię. Macki zaczęły go wciągać do ciemnego miejsca pod barem. Kable wewnątrz urządzenia pochłaniały go bez reszty. Jego mózg poczuł wszechogarniający ból fizyczny i psychiczny, gdy mimo obserwowanego zdarzenia, umysł zrozumiał, że zostaje mielony. Po kilku minutach wszedł kolejny klient. Ekspres stał nietknięty. Z dzbanka parowała świeża kawa którą serwował Arnold zachęcający klienta: Może chciałby pan spróbować naszej nowej kawy, którą właśnie kilka minut temu nam przywiózł prywatny dostawca? WILKI ZE ŚNIEŻNEGO WZGÓRZA Nad ośnieżonym lasem unosił się księżyc w pełni. Z drugiej strony rozlegał się rozprysk zorzy polarnej. Niebo wyglądało jak o zmroku, tyle, ze ta pora panowała tu przez kilkanaście tygodni. Las wydawał się być czarną plamą z tuszu. Tylko kontury było pełne barw. Pod lasem stał mały drewniany domek z palącym, się światłem w oknach. Zanim natomiast wznosiły się ogromne góry lodowe. Księżyc płynął po niebie, oświetlając wszystko prócz lasu, które zapewniało im mięso, zioła, owoce i warzywa przez cały rok. Wiatr niósł wycie wilków. Światło w kominku paliło się. Piętnastoletnie małżeństwo spało po uczczeniu swej rocznicy. A przynajmniej jedno udawało, że śpi. Księżyc w pełni działał dziwnie pobudzająco. Mary nie mogła mieć dzieci, a żadnego nie adoptowali, myśląc, że skoro bóg nie chciałby je mieli, nie będą mieć żadnego i samotnie będą cieszyć się tylko sobą. Po kolejnej godzinie Jack wstał. Nałożył kalesony i wyszedł przez okno do ogrodu. Przeszedł kawałek, dając się oskalpować wiatrowi. Widział watahę wilków pod lasem. Jeden z nich wydawał się go obserwować. Nie chciał żadnego z nich spotkać bliżej. Wilki zawyły ponownie. Jeden z głosów był niedaleko. Jack zrobił parę kroków. Gdy wilk zawył ponownie, ze strachem uświadomił sobie, że to nie wilki, tylko on sam. Blask księżyca zdawał mu się zawsze w tym miejscu najjaśniejszy na całym świecie. Jack poczuł w żołądku niemiłe pieczenie w żołądku i klatce piersiowej. Ścięło go i padł na śnieg. Jego twarz zaczęła go boleć i piec. Spojrzał na ręce, które okrywały się gęstymi, ciemnymi włosami. Czuł jak skóra zaczęła się rozciągać na jego twarzy. Gdy jej dotknął, nie dopuszczał do umysłu przerażającego faktu, że zamienia się w wilka. Wilk wyszedł spod sterty ubrań człowieka i przeskakując płot, zniknął w lesie. Mary obserwowała ogień w kominku. Obudziło ją wycie wilków. Spoglądała na drzwi wejściowe, tłumiąc w sobie chęć wyjścia na zewnątrz w poszukiwaniu Jacka. Zarzuciła coś na siebie i wyszła ostrożnie by nie obudzić Jacka, gdziekolwiek jest. Wyszła przed furtkę i ubrała rękawiczki. Przeszła dom naokoło, a gdy znalazła jego ubrania pod oknem jego pokoju, zauważyła, że go w nim nie 179
ma a ono samo jest otwarte. Zastanawiała się jaki znowu żart chce jej spłatać tym razem. Podnosząc jego ubrania, znalazła ślady na śniegu wychodzące od jego ubrań. Ślady nie należały do człowieka. Prowadziły od jego ubrań aż pod drzwi z których wyszła. Wypowiedziała drżącym głosem jego imię. Odpowiedziało jej tylko leniwe echo. Wiatr zaczął wyć. Przeszła przez ogrodzenie. Ponownie wymówiła na głos jego imię, tym razem ciut głośniej. Stanęła między drzewami w ogrodzie. W oddali, pod lasem dostrzegła watahę wilków, obserwujących ją w milczeniu. Stały skupione i patrzyły na nią. Gdy tylko się odwróciła z zamiarem zawrócenia do domu, one ruszyły pędem wprost na nią. Minęło kilka godzin. Na tyle długich by ogień w kominku zupełnie zgasł. Mary obudziła się cała spocona. Wstała rozgorączkowana i bez pukania weszła do pokoju męża. Jack siedział i czytał gazetę. Mary podeszła do okna, otworzyła je i spojrzała na śnieg pod nim. Nie było tam żadnych śladów czegokolwiek. – Coś się stało moja droga? – Spytał się. – Wychodziłeś gdzieś dzisiejszej nocy? – Nie. Spałem jak zabity. Coś nie tak? – Słyszałeś coś w nocy? – Raz mnie obudziły wilki. – Chyba miałam po prostu zły sen. – Mary wyszła. Jack wrócił do czytania. Niebo było takie samo jak w ciągu nocy. Noc od dnia różniła się tylko tym, że księżyc był bardziej wyrazisty. Minęło kilkanaście nocy, gdy zapadła w nocy zupełna czerń. Mary zastanawiała się dlaczego przybrała na wadzę. Stanęła przy lustrze i podziwiała brzuch. – Co się mu tak przyglądasz? – Brzuch mi rośnie. – Widocznie zaczęłaś więcej jeść na zimę. – Albo jestem w ciąży. – Kochanie, wiesz dobrze, że coś takiego jest niemożliwe. Minęło kilka kolejnych tygodni, a brzuch w dalszym ciągu się rozrastał. Mary nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. W ostatnim czasie faktycznie dużo jadła. Od tamtego spotkania z watahą wilków, ani razu nie poruszyli tematu który najwyraźniej się rozwijał. Kiedy księżyc znów lśnił w pełni, obydwoje nie ukrywali zdenerwowania. W którąś z kolei noc, znów pojawiły się wilki. Obydwoje nie mogli wtedy zasnąć. Leżeli w osobnych pokojach i skupiali się na cieniach, na suficie. Gdy Jack zaczynał w końcu przysypiać, wyrwał go przerażający krzyk Mary. Zerwał się momentalnie i pobiegł do niej. Mary stała półnaga, wsparta o ścianę. Jej okrągły i duży brzuch pulsował. Świadomość że Mary musi być w ciąży dopiero w tym momencie dotarła do obydwojga, że mimo niedowierzania, nie mogli zaprzeczyć istotnym faktom. Jack momentalnie przypomniał sobie sen, gdy poprzedniego razu odwiedziły ich wilki. Śnił wtedy, że staje się jednym z nich i gwałci swoją żonę. Zastanawiał się czy to był tylko sen. Miał nadzieję, że tak. Jeśli nawet, to było to niemożliwe. 180
Jack rozejrzał się wokół, czując czyjąś obecność. Za oknami stały wilki i obserwowały ich. Mary upadła. Jej brzuch wydawał się że zaraz ją rozerwie. Wilki próbowały dostać się do wnętrza domu. Mary krzyknęła. Po jej nogach spłynęła krew, a z jednego miejsca wydostała się zwierzęcia łapa rozrywająca jej brzuch. Wilki za oknem wyły przeraźliwie. Łapa rozerwała brzuch Mary. Przez otwór wylazła główka małego wilka, ze świecącymi czerwonymi oczami. Wilczek cały wydostał się z brzucha, taplając się we krwi. Jack wybiegł z pokoju i po chwili wrócił ze strzelbą w dłoni. Uniósł ją i wycelował w okno. Strzelił. Wilki na chwilę rozbiegły się. Jeden z nich padł z kwikiem. Rozległo się szuranie i wycie coraz głośniejsze. Otaczały cały dom. Zaczęły wbiegać przez każdą szparę. Rozwalając okna. Otaczały ich. Jeden za drugim rzucały się na Jacka, który nie mógł nic zrobić, mimo, że miał strzelbę. Pożerały go żywcem, a reszta, pożerała jego żonę. Jeden z wilków złapał szczękami małe szczenię i wybiegł wyskakując przez okno. Po obgryzieniu ich do kości, uciekły. Wilcze dziecko, zrodzone z krwi ludzkiej matki,. Schowane w pajęczynie, w cieniu księżyca. Rozmawia wraz z drzewami, zasiadając w konarach ich. Nawołując. W powietrzu rozpływają się, obrazy górskich szczytów, wzgórz i miast. Płynie on z flamingami, płacząc i drżąc. Rozmawia z nocnym niebem w nowiu. Wysłuchuje jej pieśni, bystrej rzeki, płynąc z jej falami, odpowiada jej. Niczym echo, wilcze dziecko pije mleko setki wilczych kłów. Smutne dziecko, stoi na rozwidleniu dróg. Nikt nie chce mu powiedzieć, kim on jest. Nie ma go kto poinstruować, którą drogą iść... ZEMSTA BABY JAGI To był las. Ciemny i pusty w środku nocy. Wypełniony najprzeróżniejszymi dziwacznymi dźwiękami. Pora przypominała trochę świt, ale było to tylko pozorne złudzenie. Było południe. Wokół kłębiła się mgła, a nad koronami drzew świergotało coś przypominające ptaki. Wokół rosło pełno grzybów, a liściaste drzewa utrudniały poruszanie się i tym samym uniemożliwiały jakąkolwiek orientację w terenie. Beatrycze znalazła się w tym lesie. Była w piżamie i błądziła po omacku. Budził w niej lęk każdy dźwięk. Wszystko wyglądało nierealnie. Jak każda chwila przed mgielnym świtem. Gdy dostrzegła przed sobą dwie białe, bezkształtne postacie, schowała się za krzakiem. Dwie postacie o pofałdowanych twarzach, zbierały grzyby. Gdy odeszli, Beatrycze błądziła dalej poprzez plątaninę ogromnych drzew, które zasłaniały niebo. Usłyszała kroki i towarzyszące im mlaskanie. Wspięła się na jedno z drzew w strachu, myśląc, że to ją uchroni od czegokolwiek czym było. Liście zaczęły szumieć, ale nie za sprawą wiatru. Czuła kroki za sobą. Schowała się za liśćmi i nasłuchiwała głośne, dudniące kroki. Gdy to dostrzegła przed sobą, wiedziała, że śni, lecz coś ją blokowało i nie mogła się przebudzić. Patrzyła na wielkie kurze łapy stąpające jedna za drugą. Gdy całość wyszła zza drzew wstępując na polanę, kiedy w otwartej przestrzeni spojrzała w górę. Na samym szczycie kurzych nóżek, znajduje się wiejski domek, mający w 181
sobie coś niepokojącego. Kurze łapki zatrzymały się w dogodnym dla nich miejscu. Beatrycze nie miała dokąd uciec. Czuła, że domek ją obserwuje. Z drzwi chatki wypadła wyrzucona drabina na sznurkach, a przez nie przeleciał okrągły metalowy rondel, kręcący się w kółko. Siedziała w niej stara niska kobieta, ubrana jak wdowa lub żebraczka, z garbem, chustą na głowie i okropnie pomarszczoną twarzą, całą w krostach i we włochatej brodawce. Odpychała się metalową łyżką od powietrza, niby wiosłując. Zleciała na dół i wyciągnęła lniany worek. Krążyła wokół zaglądając pod krzaki. Beatrycze poczuła się, jakby ktoś jej opowiadał straszną bajkę, jednak teraz dopiero uznała, że bajki z dzieciństwa są naprawdę przerażające. Czarownica Jaga jednak tylko udawała, że zbiera zioła. Co rusz zerkała ukradkiem na nią, wiedząc, kiedy nie patrzy. Ścinała dalej aż w pewnym momencie nie wytrzymała. – Ile ja bym dała, by ktoś mi pomógł zbierać te zioła. Własną wątrobę bym oddała komukolwiek by mi pomogła i spędziła ze mną jeden dzień. – Beatrycze zastanowiła się i uznała, że tylko groźnie wygląda, a tak naprawdę jest zupełnie nieszkodliwa. Zeszła z drzewa i powoli podeszła do niej. W tym momencie się do niej odwróciła, niby wpadając na nią. – Ach dziewico, przestraszyłaś mnie na amen. Czyżby jesteś spełnieniem mojego życzenia? – Chyba tak szanowna pani, pomogę pani i spędzę z panią jeden dzień jeśli tak bardzo tego pani potrzebuje. Ale czy naprawdę oddasz mi swoją wątrobę? – Ależ oczywiście moja droga, kobiety mojego wieku, nie rzucają słów na wiatr. Bowiem spędzenie czasu z jakąś inną duszą, jest ważniejsza niż jakiś nieużywany od stuleci organ w ciele. – Ależ babciu, na cóż mi twoja wątroba? – O tym porozmawiamy później, teraz zabierzmy się do pracy, póki rosy nie wydziobały upiory a mgły nie spiły topielce. Baba Jaga wsparta o kij, chodziła od krzaku do krzaku i pokazywała młodej dziewczynie, które ma zbierać. Beatrycze nie miała pojęcia co zbiera, ale Jaga wszystko jej mówiła. – To jest moja droga melisa, nazbieraj jej dużo, pozwala ona na naprawdę głęboki sen. To jest natomiast szałwia wieszcza, tego także nazbieraj, to naprawdę niesamowite, ale nie mogę ci powiedzieć do czego służy. Te oto zioła babci Maryśki wycinaj całymi krzakami. Takie zioła szybko ubywają z lasu i są dość rzadkie w tych terenach. – Baba Jaga wskazywała następne i następne, aż w pewnym momencie ta wyparła się. – Ależ babciu, przecież to oset. – Tak moja droga, wiem doskonale. Owoce tej rośliny są bardzo ważne w przyrządzaniu wielu wywarów. – A co to są za wywary? – A to już moja droga, nie twoja sprawa. Nie ładnie się pytać o coś takiego, nie należy nigdy pytać wiedźmy o czary, którymi włada. Lecz tym razem ci wybaczę, bowiem jesteś młoda. Proszę cię jednak, byś o nic więcej nie pytała. To tajemne 182
receptury, przekazywane z pokolenia na pokolenie, trzymane w diabelskiej tajemnicy. – Staruszka zamilkła i obserwowała prace młodej dziewczyny, która uważałaby nie pokaleczyć sobie palców. – A niech cię – rzuciła w końcu zniecierpliwiona – w takim tempie to do wieczora tego nie zbierzemy. Pośpiesz się, proszę, moja droga, czas nagli. – Dobrze proszę pani. Beatrycze pośpieszyła się zanadto i lekko się nakłuła. Zacisnęła jednak wargi i zrywała dalej, drapiąc się lub kalecząc jeszcze bardziej. Gdy obie skończyły, starucha podeszła do niej i powiedziała, żeby poszła za nią do domku i że tam opatrzy jej rany. – Ja przygotuję drabinę, a ty moja droga zerwij za ten czas jeszcze kilka liści tamtych oto roślin pod drzewami. – Ależ to są pokrzywy! – Wiem moja droga, są bardzo zdrowe na skórę i na krążenie. No dobrze. Obejdzie się. Zerwę je następnym razem, pewnie mam jeszcze ich spory zapas. I tak już mocno dostałaś dzisiaj w kość na łonie natury. – Obydwie poszły gęsiego w stronę domku na kurzych łapkach. Weszły po drabinie ostrożnie, by nic im nie wypadło z wiklinowego kosza. Na górze. Baba Jaga zaklęciem przywołała swój rondel i łyżkę, które schowały się w kominie. Cały dzień rozmawiały o nieistotnych rzeczach, o których się rozprawia zaraz po zakończonej rozmowie. Razem gotowały i przyrządzały wywary. Dzień zleciał niezwykle szybko, aż starucha rzekła do Beatrycze. – Moja droga, znakomicie się przy tobie bawiłam. Naprawdę przednio umiliłaś mi ten dzień swoimi rozmowami i obecnością. Od kilkunastu lat z nikim nie rozmawiałam i czasami nawet zapominałam jak to się robi. Zatem czas na zapłatę. W życiu nie ma nic za darmo. – Ależ nie musi mi pani niczego dawać. Byłam tu bo chciałam z własnej nieprzymuszonej woli. Nie liczyłam na nic w zamian. Naprawdę. – Słowo się rzekło moja droga, a ja nie jestem z tych, które słów nie dotrzymują. – Starucha wzięła ostry nóż, ściągnęła sweter i rozcięła sobie bok, wycinając wątrobę ze swoich wnętrzności. Położyła ją krwawiącą i pulsującą na tacce, po czym zaczęła zaszywać swoją ranę drutem. Beatrycze nieśmiało zapytała. – Ale, co ja mam z tym zrobić? – Myślę, że należałoby to zjeść zanim się zepsuje. – Zjeść? Ale, to przecież ludzkie... Nie umiem gotować! – Beatrycze przygryzła wargi. – No dobrze. Zatem ja ci ją przyrządzę, pokazując jak to się robi, ale zapamiętaj tą lekcję. Wy dzisiejsze dziewczyny, nie macie pojęcia o obowiązkach kobiety. Wątroba jest niesamowicie zdrowa. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że zjadasz cząstkę mnie, wraz z moją wiedzą. Bo wątroba ta spędziła ze mną ponad trzysta lat. Robiłam najprzeróżniejsze rzeczy. Dziwne, szalone, straszne, niemożliwe i nie chciałabym by ta wiedza gdzieś przepadła. Za jej pomocą mogę ją ofiarować tobie, mojej uczennicy… 183
Staruszka cały czas tak gaworząc, kroiła wątróbkę, doprawiała ją i smażyła, mówiąc dokładnie co robi i dlaczego. W kuchni unosił się wyśmienity aromat, przez który Beatrycze dopiero wyczuwając zapach, uświadomiła sobie jak bardzo jest głodna. Zaczęła patrzeć w inną stronę niż jedzenie, by nie ukazywać tego, jak bardzo jest głodna. Dostrzegła coś, czemu nie przyjrzała się wcześniej. Że ściany kuchni, jak i całego domu są jakby płatami mięsa, które pulsowało i lśniło. Na znak Jagi, obie zasiadły do stołu, gdzie zaraz miała podać półmiski z jedzeniem. Beatrycze zasiadła do stołu i powiedziała niewyraźnie, że chwilkę odpocznie przed podróżą do domu. Beatrycze obudził ból w brzuchu. Wokół ściany zaczęły się napinać jak mięśnie. Wokół niej nie było ani jedzenia ani Baby Jagi. Ściany pulsowały i bulgotały jak żołądek, który domaga się jedzenia. Zaczęły się nieznacznie do niej przybliżać. Wstała z krzesła, ale zaraz padła na kolana, bo ból w boku był nie do wytrzymania. Uniosła koszulę i krzyknęła na widok rozcięcia w okolicy wątroby. Ściany wokół zaczęły się zaciskać, pochłaniając ją. Domek stał się jej jedynym organem, pochłaniającym pokarm. Staruszka siedziała natomiast w swoim pokoju na strychu i pałaszowała posiekaną wątróbkę młodej dziewicy. CZŁOWIEK Z BULIMII Mężczyzna chodził po nierównych wzgórzach, chcąc gdzieś dojść, mając cel. Bo gdyby go nie miał, nie szedłby z taką zawziętością. W pewnym momencie stanął na jednym z pagórków i obserwował wioskę leżącą w dole doliny. Światło księżyca rozpływało się na ziemi. Biła z dołu nieznana melancholia. Z jednego z domków unosił się dym. To był właśnie cel jego podróży. Mężczyzna schodzi w dół zbocza, czując przenikliwy głód. Jednak magicy z jego wsi zakazali mu jeść. Żeby przeżyć, musiał się do ich nakazów ustosunkować. Poza samym faktem, że nie lubił jeść. Gdy znalazł się pod skarpą, zajęło mu tylko kilka minut by dojść do właściwego domku. Wszedł między plątaninę uliczek, które były bardziej zagmatwane, niż się wydawały z góry. Zapach poprowadził go do właściwych drzwi. Zapukał. Gdy się otworzyły, między nogami przeleciał mu czarny kot. Przed nim stanął wysoki mag w czarnym płaszczu. Przedstawił się jako Choi. Zaprosił go do środka, mówiąc, że czekał na niego. Pomieszczenie w którym się znalazł ginęło w dziwnym świetle, a powietrze przesiąknięte było osobliwymi zapachami. Z garnków wypływały kolorowe dymy, a półki z książkami zdawały się mieścić niezliczoną ilość ich. Między nimi były dziwne postacie zakonserwowane w formalinie. Niektóre słoje skrywały coś jeszcze, ale kurz uniemożliwiał dostrzeżenie tego. Sam Choi chodził w cylindrze i białych, skórzanych rękawiczkach. Jego oczy były białe, a twarz przyozdobiona była kolczykami i meksykańską bródką. Choi usiadł na dywanie po turecku i nakazał gestem usiąść swojemu gościowi. – Skąd przybywasz młodzieńcze? Jesteś głodny? Spragniony? A może niepotrzebnie cię o to pytam, bo znam wszystkie odpowiedzi. – Wiesz dlaczego tu jestem? – Gdybym nie wiedział, nie mógłbym nazwać siebie magiem. 184
– Zatem wiesz jak mi pomóc? Jestem z Bulimii, to nienormalne, by ktoś z nas odczuwał głód. – Tak, słyszałem trochę o was. Jednak muszę cię zasmucić. Bo za tysiąc lat, nikt nie będzie o was pamiętał, a niektórzy będą się wspierać, czy rzeczywiście istnieliście. – Czy coś złego grozi mojemu kraju? – Czy potrafię ci pomóc? Tak. Czy wiem co się stanie z twoim narodem? Tak. Wiem. Czy potrafię go ustrzec od niechybnej zguby? Nie. Przykro mi. Nie mogę ingerować w skutki natury ani tym bardziej w jej decyzje. Choi wstał i zaczął mieszać miksturę w kotle. Z jednej z szafek wyjął buteleczkę i łyżką napełnioną miksturą z kotła wypełnił ją. Podał ją swojemu gościowi. Gość ją zaczął pić małymi łyczkami. Mag usiadł i obserwował go. Młody człowiek ściskając się za brzuch upadł na plecy. Poczuł wolę jedzenia. – Idącą wraz z naparem duszność oraz zwartość, wyprowadzi z twego ciała to, co jest w nim niepożądane. Jesteś inny. Masz organizm odmienny niźli reszta ludzi, więc jedzenie jest dla ciebie nieprzyjemne. Jednak odżywiacie się czymś innym. W twoim prawie ludzkim ciele, znalazł się tasiemiec, który zazwyczaj pokazuje się ciele ludzi jedzących. Jego chęć przetrwania jest tak ogromna, że na człowieku który nigdy w życiu niczego nie jadł, wymusza wolę jedzenia. Młodzieniec leżał dygocząc. Z jego ust i nosa, a także uszu i odbytu wypełzło kilkanaście, jeden za drugim, tasiemców, które Choi łapał i zamykał w workach. Gdy to się skończyło, młodzieniec był nieprzytomny. Gdy się zbudził, był wycieńczony, lecz nie odczuwał głodu. Przeleżał u niego cały dzień i całą następną noc. Wraz z kolejnym świtem wyruszył w drogę powrotną. Choi jednak przed tym rzekł. – Jesteś istotą ludzką, jednak anomalią. Jeśli jeść od dziś wy nie będziecie, zostaniecie dewiantami spożywczymi i umrzecie tuż przed rokiem. Bowiem czy żeś, głodny czy też nie, syty, czy wygięty w pół. Jeść potrzeba bo inaczej zginiesz razem z twoim ludem. A jak nie jest, to cię inne te robaki, nieboraki pożrą skrycie, bo i one jeść coś muszą. PIASEK NA PUSTYNI Choi siedział na łajbie z fajką w ustach i rozmyślał. Płynął z jednego wybrzeże na drugie, gdzie robaki jeszcze nie dotarły. Gdy dotrą, będzie musiał uciekać dalej. Zbierać ludzi i w pewnym momencie zaatakować. Jednak widział nikłe szansę. Robactwo jest lepiej zorganizowane niż ostatnim razem. Działają z większa rozwagą i precyzją. Czaiły się w cieniach i tworzyły niesamowite konstrukcje zrodzone z ludzi i maszyn. Gdzie maszyny były organicznymi pasożytami, mające rozbić ludzką egzystencję? Choi obserwował pełzające w chmurach mechanizmy, które dobrze znali wszyscy ludzie na świecie. Tyle, że teraz nabierały pewnego niebezpiecznego znaczenia i pewnego rodzaju prymitywnej drapieżności Do Choi’a dosiadł się młody chłopak imieniem Brandon. Wyczuwał, że Choi coś wie o tym, że coś się niedobrego dzieje ze światem. Obserwowali wypływające z cienia robaczywe maszyny. Choi rzekł, że to zapowiedź wojny ostatecznej. Choi 185
mu wszystko wyjaśnił. Gdy skończył, obydwaj palili opium. Płynęli wolno obserwując ocean. Choi postanowił przerwać ciszę i zaczął opowiadać. Dawno temu, zanim świat nabył jakiegokolwiek sensu. Zanim wybudowano miasta, zanim narodzili się bogowie, zanim wymyślono koło i ukrzyżowano Jezusa, na ziemi istniał raj. Prawdziwy, niezłomny. Nikt nie wiedział, kto go stworzył. Ale na początku nic nie jest nigdy wiadome. Na ziemi stało ogromne miasto, a było to za czasów, gdy wszystkie kontynenty były jedną całością, nie było grzeszników, biedy ani pracy. Jeden z ludzi, pewnego dnia, wymyślił bożka, którego tylko on widział i słyszał. Człowiek ten był dumny z tego, że coś niematerialnego, przemówiło do niego. Razem spędzali długie godziny na rozmowach. Wtedy ludzie uznali, że jest szalony. W pewnym momencie, nie robił nic innego, tylko rozmawiał z nim. Kilka jemu pokrewnych ludzi, zainteresowało się nim, bowiem uznali, że nie może przez tak długi czas gadać sam do siebie. Chyba, że naprawdę oszalał. Bożek przybierał na sile. Stawał się powoli bogiem, otoczonym coraz najbardziej nie zwyklejszymi legendami. Powstały mity. Coraz więcej ludzi wierzyło w niego. Po kilkunastu latach, człowiek, który go wymyślił zmarł. Lecz bożek żył nadal w umysłach ludzi. Pośmiertnie sam jego stwórca, został uznany za świętego. Wyznawców było coraz więcej. Zaczęli uczyć o nim w szkołach, które dopiero co powstawały. Aż w pewnym momencie, któryś z tych głupców orzekł, że to on stworzył świat. Wszystko co ich otaczało. Nie ludzie, bóg. Nazwali go Afryka. Ludzie chcieli, by to on sprawował nad nimi władzę, uznając go za nieomylnego geniusza. Jednak bóg, nie chciał. Uznali, że jest słaby i nie ma nic do zaoferowania. Wygnali go ze swej ziemi, ze swoich umysłów, negując wszystko co wymyślili. Bóg tak się zezłościł, że przybliżył do nich słońce i spalił ich na piach. Tak powstała Sahara. Brandon słuchał i się zastanawiał nad kitami jakie wciska mu jego towarzysz. Zastanawiał się czy historię wymyślił na poczekaniu, czy też miała nieść za sobą jakiś morał adekwatny do zaistniałem sytuacji. Maszyny nad nimi coraz bardziej się spoufalały. KOMAR Noc była parna i upalna. Dziwne powietrze też brzęczało co chwilą jak jakiś dziwny nocny owad. Brandon słyszał je aż zbyt wyraźnie. Jakieś dziwne stworzenia muchy i najbardziej chyba okrutne z nich, komary. Były chyba to najbardziej przebrzydłe stwory, które nigdy nie ustąpią. Niemożnością było spać o drugiej w nocy, gdy one koczowały potajemnie w pustce. Najbardziej jednak dziwiło Brandona, dudniące basowe brzęczenie jakiegoś dziwnego, nieznanego mechanizmu, rozlegającego się co jakiś czas. Bo żadnego podobnego, o tym dźwięku, urządzenia w domu nie miał. Gdy brzęczenie ustało, pomyślał, że dranie w końcu dały za wygraną i poszły spać. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zapalić światła i nie ubić ich wszystkich bestialsko we śnie. Ale z drugiej strony w każdej chwili mogłyby się przebudzić. Błogo zaczął zasypiać. Przez jakiś czas było mu dobrze. 186
Obudził go bełkot, niezrozumiały i senny. Trwożne buczenie nieznanej maszyny. Brandon nie włączył światła. Z chwili na chwilę dźwięk był coraz donośniejszy. Zaczęło go to niepokoić. Na plecach poczuł czyjś dotyk. Nad sobą, poczuł przerywany oddech. Odwrócił się i pod kołdrą malowała się jakby postać ludzka. Jednak nie wszystkie kształty pasował. Brandon wstał wolno z łóżka, choć bał się dotknąć podłogi bosą stopą. Odsłonił kołdrę i patrzył na niego resztkami światła w pomieszczeniu. Pod nią leżał ludzkich rozmiarów komar. Cały czarny i owłosiony. Z ogromną rurką którą celował w niego, chcąc wyssać mu krew. Gdy poruszył skrzydłami, Brandon wiedział już, że to nie były odgłosy maszyn. Na komodzie leżały resztki kolacji. Uniósł w górę nóż i cofał się w stronę drzwi. Komar nie reagował. Nie poruszał się. Brandon nie wiedział jak ma to odebrać. Miał tylko nadzieję, że wie do czego służy to, co ma w ręce. Gdy lekko się poruszyło, Brandon wyprowadził cios. Głęboko zagłębił ostrze w brzuchu potwora. Jego żądło skierowało się w jego stronę. W ostatniej chwili odciął mu je, nie zastanawiając się czy chciał wyssać jego krew, czy też połknąć go w całości. Brandon zapalił światło. Zobaczył, że komar nie jest prawdziwy. Że to tylko kostium. Pod którym kryje się zapewne jego młodszy brat... MARTWE RYBY Młoda dziewczyna o imieniu Lisa była już po pracach zaliczeniowych. Dorabiała sobie pracując w sklepie. Była kasjerką. Była zmęczona i nieubłaganie liczyła minuty do końca pracy. Przez palce przeskakiwał jej towar, odbijając echem kod kreskowy i wybijając cenę. Kasowała martwe ryby. Niewyłupione oczy spoglądały na nią z bólem i przerażeniem. Kasowała dalej. Kolejny klient, kolejne ryby. Złapała jedną z nich i przez chwilę wydawało jej się, że się poruszyła. Przestraszona wypuściła ją z rąk i po chwili podniosła. Była lekko zaniepokojona, ale uznała, że pewnie jej się folia obsunęła wzdłuż zmęczonych palców. Mijały kolejne minuty. Myślała o różnych rzeczach, które zrobi po przyjściu do domu. Uwagę skupiała dopiero przy następnej rybie, z pozoru, zanim ją złapała, wydawała się jej martwa. Gdy złapała kolejną, ta zaczęła się miotać jak oszalała. Zastanawiała się czy ryba faktycznie jest żywa. Czy wszyscy to widzą, czy tylko ona. Ale nie przypomina sobie, by sprzedawali w tym sezonie żywe ryby. Patrzyła ukradkiem na ludzi, czy też to widzieli. Przełknęła ślinę i kasowała dalej. Kolejny klient, jeden za drugim. Wzięła do ręki kolejny towar, którymi był znów ryby. Tym razem zamrożone filety i płaty rybne. Lisa uznała, że nie ma się czego bać, oprócz zimna. Złapała ją i podłożyła pod skaner, kiedy, martwy, zmrożony płat, zaczął jej się poruszać wolno pod palcami. Upuściła go z wyraźnym szokiem. Ryba się poruszała. Klienci nachylili się nad nią i patrzyli w zdumieniu. Na jej środku, wyrosło duże rybie oko, spoglądające na wszystkich wokół. Zamknęło się jakby zmęczone i już się nie poruszyło. Lisa zeszła z kasy nie wracając już nigdy. BĘKARTY 28 lat temu, świat robaków miał sens tylko wtedy, kiedy było ciemno. Całe miasta wyglądały jak wylęgarnie. Z góry jak osmolona skorupa, z wejściami tylko, 187
co parę kilometrów. Wokół nic nie rosło. Ziemia była czerstwa i wysuszona. Chyba, że owady potrzebowały kilku plantacji, do których zaganiały ludzkie istoty, które tworzyły dla nich wszystko czego potrzebują. Robactwo żyło według własnych rządów przez prawie rok. Świat był podzielony według hierarchii i rodzajów, tam gdzie sprzyjał klimat do rozrodu każdego osobnego gatunku. Stworzyli własny rząd, który rozprawiał tylko nad zamieszkałymi terenami i rozrodem. Lecz wciąż było im mało. Historia dotyczy larw pewnego gatunku dżdżownic, które zamieszkiwały błotniste podziemia. Były przerośnięte, kilkumetrowe i być może najinteligentniejsze ze wszystkich. Żyły tak jak dawniej, lecz bez oporów i strachu, który nabyły wraz z rozwojem. W jednym z podziemnych robaczywych nor, żyła para dżdżownic. Wszystko co potrzebowali mieli w zapasach, dlatego nie wychodzili na powierzchnie przez bardzo długi czas. Jedynie dwa razy w ciągu swego całego życia. W pewnym momencie samica urodziła. Robaki żyły dalej, w ciemności i ścisku, w wilgotnym gruncie posilając się gnijącymi zapasami. W pewien dzień, samica poroniła. Nie wyrodka, który wykluł się zaraz po nim, wyrzucili, bo nie posiadali ludzkich uczuć. Zapomnieli. Po jakimś czasie, robak znów był w ciąży. Żyli dalej czekając na narodziny. Aż przyszedł ten dzień. Z łona wykluła się larwa. Dojrzewała przez kilkanaście godzin. Aż matka w dogodnym momencie sama zdjęła osłonę. Robacze przerażenie otępiło ją, gdy zobaczyła, że jej robaczywe dziecko, ma ludzkie ręce i nogi i twarz. Robaki postanowiły zabić mutanta i to samo zrobić z ich rodzicami. I tak zrobili. Robaki wypełzały na powierzchnie. Ciągnęli ciała kilometrami by pokazać innym co się stało. Dziecko wrzeszczało i płakało ludzkim głosem. Rodzice nie odczuwali niczego poza wolą przetrwania. Jednak im się nie udało. Dziecko wrzucili do tysiąc kilometrowego rowu przygotowanego właśnie na tą czarną chwilę. Dziecko leżało pośród wilgoci, gnoju i tłuszczu. Wszędzie ogarniała go ciemność. Słyszał ptaki nad sobą, lecz nie mogły mu zrobić krzywdy. Malec próbował płakać i drzeć się w wniebogłosy aż ktoś go usłyszy. Jednak nikt nie nadszedł. W miejscu płaczu, pojawił się gniew, skierowany do wszelkiej maści którym życzył tylko śmierci. Dziecko rozwijało się nader szybko. Po niespełna miesiącu, miało już wygląd dziesięciolatka, który pożywiając się glebą wokół, pełzło do wyjścia. Minął kolejny miesiąc, jak malec ujrzał światło dnia. Wyczerpany i oślepiony na zawsze przez słońce, bał się ruszyć. Nad nim latały ptaki, które były na tyle inteligentne, że nie pożarły go od razu, lecz zaczęły wychowywać. Robakom groziła zagłada zapoczątkowana przez jednego człowieka, którego sami byli stwórcą. Wokół niego zebrali się inni, podobni jemu. Zagłada odeszła, po niecałym roku... PLANTACJA Nastał kolejny poranek. Cały świat zmienił się nie do poznania. Wszystko się zmieniło. Wszystko było realne i do pojęcia przez wszystkich. Nudne zakłamanie. 188
Bo owady wiedziały, że muszą tak robić, żeby ludzie niczego nie podejrzewali. Ten inny, nowy świat, pozostawał w umysłach szaleńców i tych, śpiących za dnia. Plantacja była ogromna i nie sposób było jej nie zauważyć. Leżała nad morzem martwym. Jej właściciel był pochodzącym pod sześćdziesiątkę Francuzem, po którym nie widać było wieku. Uprawiał on na swej plantacji prawie wszystkie gatunki kaw, które zasilały sklepy w całym regionie. Poza tym, zajmował się połowem ryb. Ludzie zatrudnieni tutaj, pracowali solidnie i ciężko, za godziwe pieniądze. Przez co byli chętni do roboty. Wszystko było dorodne i nieskażone robactwem. Spryskiwał on swoje pola, różnego typu chemikaliami, które nie do końca były zalegalizowane. Jednak dna niego liczył się tylko skutek i zysk. Nieświadomie powtarzał on błąd pewnego innego plantatora w zachodnim regionie, sprzed trzydziestu lat. Dziś ludzie jednak pragną zapomnieć o tamtych złych chwilach, które zmieniły ludzkość nie do poznania. Mogło to bowiem wywrzeć znaczący wpływ na ewolucje, co pewnie wywarło, tylko o włos oddzielając nas od tego by stać się archaizmem. Wysoko postawieni ludzie, zatuszowali tą sprawę, choć większość starszej daty, pamiętała i była świadoma. Reszta uwierzyła w bajdurzenie polityków. Ten plantator był jednym z tych co uwierzył. Pewnego dnia, zdarzył się wypadek. Było to interludium do tego wszystkiego. Było to właściwie dzisiaj. Parę godzin temu. Tak mnie więcej mogło się zdarzyć już dawno. O zachodzie słońca pewna grupka, która plewiła ostro, o mało nie umarła. Pośród gąszczu trawy, jeden z nich zauważył, że coś się porusza. Wiedzieli, że to jakieś zwierzę. Jeden z nich motyką odsunął połacie liści, a to co było między nimi, o mało nie doprowadziło ich do rychłej śmierci. W trawie buszował olbrzymi, zmutowany konik polny. Wielki jak pies. Owłosiony, z ciemnymi i tłustymi nogami. Obserwował ich, gotowy do ataku. Wysunął język i oplótł głowę jednego z najbliżej stojących. Pociągnął go niespotykaną siłą i zatopił zęby w jego głowie. Reszta w panice, zaczęła uciekać. Ktoś z tłumu rzucił w nim kijem kalecząc w bok. Zielona gęsta maź zalała ziemię. Po kilku chwilach, przybiegł właściciel. To, co zobaczył posłużyło mu za wyjaśnienie. – Owady właśnie czekały na tą chwilę. Czekały na kogoś takiego, jak on. RÓJ Owady przed świtem zapełniły całą plantację. Całe potężne pole wyglądało jak niesamowity, groźny dywan. Pełen mlasków, bzyczeń i odgłosów ich niezwykłej mowy. Owady pożerały wszystko wokół. Całą uprawę. Miało im to pożywienie starczyć na wiele tygodni. Gdy skończyły się pożywiać, ruszyły w stronę miasta. Lecz nie bezmyślnie, acz z pewnym planem, który został przez nich wprowadzony jeszcze zanim się narodziły. Tkwiło to w ich przodkach. Poprzednich pokoleniach. Dokonają w końcu one ostatecznej zemsty na ludziach. Teraz przeszły do ofensywy. To one zaczęły spryskiwać chemikaliami miasto, tak jak to ludzi robili z plonami, gdzie mieszkały. Zaraz za nimi wypełzły z morza ryby. Ohydne kreatury, odganiające ziemię płetwami, odkrywając na nowo swe pierwotne, nieznane pochodzenie. Miała 189
wrócić przeszłość. Ostatnia ich klęska. Lecz teraz wygranej były pewne. Nie popełnią błędu. Nie są tak dumne i głupie jak poprzedniczki. Działały z rozwagą. Jednym z tych, którzy wiedzieli dokładnie co się miało stać, był Choi. Obserwował atak z okna mieszkania na strychu. Owady przepędzały wszystkich atakując, zabijając, zaganiając ich w metalowe rośliny. Ryby zajęły się kanałami, wchodząc do nich przez kanalizację. Obawiał się, że nic co zrobił by się przygotować, nie zadziałało. Nie zadziałały ani wizje które rozesłał różnym przypadkowym ludziom. Ani snom, ani majakom. Nikt się nie zorientował że paru różnych ludzi, ma te same wizje. Historia o tym, że już się coś takiego zdarzyło wielokrotnie, została wyparta z pamięci. Pozostały tylko bajki i mity. Fragmenty zawarte w biblii, które fragmenty w niej spisane, przeinaczają doszczętnie ten fakt. Nawet rozesłał i podyktował wizję kilku pisarzom by ci opisali to, co widzieli. Jednak to także na nic się nie zdało. Zostało to uznane za czystą fikcję. Pisarze nie są wiarygodni. Niektórzy z nich oszaleli. Są zbyt podatni. Jednak teraz, już za późno było by myśleć o błędach. POPIELAKI Księżyc ustał, a gwiazdy zaczęły blednąć. Przecznice rozrastały się niczym pasożyt, okrywając budynki. Echo niosło za sobą pomruki konających psów. Excellent café było otwarte. Wyobraźcie sobie krainę w sepii, przeobrażającą się w ponury obraz w kolorze, które znów przeobrażały się w ponury obraz w sepię. Wnętrze było lepkie i wilgotne. Niby zrodzone ze skrzeku. Chodniki ciągle nieruchome, bez końca, prowadzące donikąd. Prowadzące tylko tych, którzy nie zważają gdzie i kiedy. Powietrze niosło ze sobą zapach kropli do nosa. Słychać było tylko elektryczne, urywane brzęczenie. Nazwa baru była nieuchwytna. Każdy kto do niego przychodził, nazywał go inaczej. Każdy widział inny neon przed wejściem. Każdy był przekonany o swojej racji. Jednak co do jednego się zgadzali. Dzisiejszego wieczoru było w nim pełno rybaków. Zawzięcie rozmawiających w różnych dialektach, każdy z każdym. Rozmawiali o rybach chodzących po wodzie za pomocą okrągłych macek. O rybach które własnoręcznie zabijali, a po śmierci, i tak się miotały i uciekały. Jeden z nich, cały brudny i poobdzierany, opowiadał, że cała mgławica ryb, wyrzuciła jego łódź gdzieś daleko na ląd. Gdy uciekał, widział jak wokół jego łodzi zbierają się zwierzęta, których wcześniej nie widział na oczy. Napomknął, że przypominały owady. Przy barze stało dwóch mężczyzn ubranych w podobne brązowe płaszcze. Twarz jednego z nich ginęła pod cieniem kapelusza. Drugi zaś z nich był ślepy. Wokół oczu miał opaskę. Pod nią skrywała się roztopiona stal zamieniona w mgłę. Przynajmniej on tak sądził. Ślepiec wyciągnął cygaretkę i zaczął ją spalać. Po jego ruchach, pewnych i wyraźnych, nie widać było, że jest ślepy. Obraz za oknem był tak nienaturalnie ciemny, że nie udawało się odróżnić ulicy od nieba. Ślepiec strzepnął popiół do popielniczki. Jego ciągły uśmiech niepokoił wielu gości. Wszyscy zdawali się myśleć o tym samym. Postać w płaszczu łapała się co chwilę za brzuch. Jeden z przyglądających się nawet sądził że widział pajęcze nogi 190
wystające spod jego płaszcza. Podmuch wiatru wyważył drzwi. Kilku najbliżej siedzących, zamknęło je. – Dlaczego zamknęliście drzwi? – Spytał ślepiec strzepując popiół do popielniczki. – Zaraz zamykamy. – A dacie nam wyjść? – Jasne. Nawet pomożemy wam wyjść – Wyczuwam groźbę. Czyżbym zrobił coś nie tak? – Podobno jesteś ślepy! – Czy potrzeba oczu żeby widzieć? Ja widzę wszystko. Nie jestem ślepy. Mam tylko ślepe oczy. – Co ty bredzisz koleś? – Robactwo w moim ciele podsuwa obrazy wprost do mojego mózgu. Widzę że jest was sześciu. Dodatkowo barman. I co najmniej dwie osoby poza wami wszystkimi, które nie są ludźmi. – Co to kurwa ma być? – Widzicie robaki w popiele, który strzepuję? – Kilku z rybaków nachyliło się nad popielniczką próbując coś dostrzec. – Nazywają się popielaki... POŻERACZ W czerni skryta postać zerkała na siedzącego obok pijącego martini człowieka w płaszczu, wyglądającego jak detektyw. Jego twarz tkwiła pod kapeluszem. Pożeracz zamówił kolejną kawę, specjalność zakładu. Spojrzał ukradkiem w oczy, chcąc dowiedzieć się, czy nim jest. Jednak któryś z niezbadanych zmysłów podpowiedział mu, że jest taksówkarzem. Zarechotał sam z siebie. Pod kapeluszem widać było tylko połyskujące kwadratowe, ogromne zęby. Pożeracz zdjął rękawiczki ukazując czarne, od włosów, palce. Poły jego płaszcza rozwarły się od wewnątrz. Taksówkarz zmierzył go wzrokiem. Obserwował jego ręce. Usłyszał syczenie i chrobot rozrywanego materiału. Wpatrywał się w jego twarz. Niemal ją widział. Kilkanaście oczu, ust i nosów, w abstrakcyjnym zlepku na twarzy obserwowało go i śmiało się z niego. Do taksówkarza doszło, że tylko on to widzi. Płaszcz został rozerwany. Nad Pożeraczem uniosło się sześć pajęczych odnóży. Postać pochyliła się nad nim. Usta wysuwały się w jego stronę, dotykając go. Jego cienkie języki oplątywały go całego. Pożeracz pochylił głowę i zaczął go rozpuszczać językiem, wchłaniając. Przeżuwał go w żołądku, każdy osobny fragment, wieloma komorami. Nikt się nawet nie zorientował, że jednego z gości Excellent café ubyło niespodziewanie. Pożeracz siedział w zamyśleniu. Czekał. Aż podszedł do baru jakiś człowiek. – Przepraszam, szukam pana Randalfa Ithumana. – To ja mój drogi, siadaj. – Powiedział Pożeracz. Zdjął kapelusz ukazując mu starą łysą głowę. Uśmiechnął się jakby od niechcenia. – Pan w sprawie pracy tak? – Jasne. Zależy mi na niej. Zwłaszcza, że jest w porze nocnej.
191
– Trudno o takich ludzi jak pan, może mi pan wierzyć. Praca jest w zasadzie prosta. To najzwyklejszy w świecie handel powiązany z czymś jak pracą w terrarium. Wszystko jak do tej pory jasne? – Najzupełniej. Jestem gotowy do pracy. – Świetnie. Zatem jeśli pan pozwoli, zaprowadzę pana na miejsce pracy. – Obydwaj wstali i wyszli niezauważeni. ŁOWCY TŁUSTEJ EGZYSTENCJI Miasto opuszczało swoją powłokę z której wylęgały się żyjące maszyny stworzone przez owady. Kilku ludzi piło w Excellent Café. Zalewali się, choć nie wiedzieli dlaczego. Było to zakodowane w ich strukturze genetycznej, które kłamstwo ich poprzedników zakorzeniło się w ich mózgach. Od dwóch dni panowała ciemność. Nikt nie przyjmował już do wiadomości tego co się działo wokół nich. Starsi wiedzieli co się święci i przez to zalewali się jeszcze bardziej. Maszyny, które obsługiwali, zaczęły się zwracać przeciwko nim, zabijając ich. Ryby w akwariach zamknęły się w dziwacznych, żylastych kokonach i uciekał z akwariów z powrotem do morza. Roje much mogły bez krępacji terroryzować ludzkość. Budynki stały się gniazdami. Z kanałów wychodziły ośmiornice. Policjanci uciekli. Zapanował Armageddon. Pożeracz podszedł do telefonu. Barman przyglądał mu się z uwagą, lecz nic nie mógł usłyszeć, bo Pożeracz dosyć, że mówił szeptem, to w dodatku posługiwał się robaczym rzężeniem, zastępującym mu mowę. Ekspres do kawy zaczął się buntować i tryskać wrzątkiem we wszystkich wokół. Barman Bebop próbował łomem zatamować krwawienie maszyny. Gdy ją zdzielił kilkakrotnie, padła w padaczkowych konwulsjach. Ktoś podszedł z pomocą. Uderzył ją młotkiem i maszyna umarła. Wszyscy szukali własnego kąta. Część z nich znalazła go właśnie w tej kawiarni. Na ulicy kłębił się między ciszą a śmieciami. Dowiedział się bowiem o przejęciu danych o anatomii ludzkiego organizmu. Mógł się założyć, że porównują ludzką bazgraninę z tym co widzą gołym okiem. Pożeracz stanął przed witryną sklepową i zaczął przyglądać się swojej twarzy, będącą zlepkiem ludzi których pożarł. Wraz z ich ciałami, pożerał także ich wiedzę i sposób myślenia. METRO Kilka nieznających się osób oczekiwało na ławce transportu. Czas przepływał im przez palce. Prawdopodobnie była noc. Tutaj zawsze była noc. Stroboskopy były tutaj światłem słonecznym. Po obu stronach tunelu, wszystko ginęło. Jeden z osobników miał pełen plik prześwietleń poszczególnych części ciała. Oglądał je zastanawiając się. Był lekarzem, podobno. Z dala coś zaczęło zgrzytać i na peron z elektrycznym brzęczeniem wjechała czarna, spocona lokomotywa. Gdy hamowała, słychać było coś zbliżonego do ludzkich jęków. Mogły być przestrogą. Jej szyby wyglądały jak oczy okryte jaskrą. Spowijała je para. Na dachu miała równomiernie rozłożone pręgi jak u dżdżownicy. Pociąg zdawał się oddychać. Drzwi się rozsunęły i wszyscy weszli do wewnątrz. Nikogo poza nimi nie było. Nie było siedzeń, żadnych. 192
Gdy wyruszyli, słyszeli równomierny charkot i radiowe szumy. Pogłosy ludzkiej mowy. Możliwe, że to była tylko jej atrapa. Wydawało się, że za oknem pada deszcz. Każdy krok po podłożu, skrzepienie, brzmiało jak jęki małych dzieci. Rozmazane i dochodzące z oddali. Jechali powolnym ślimaczym tempem. Możliwe, że pociąg był ślimakiem. Nad nimi słychać było wrony. Wnętrze było czarnym, osmolonym pustkowiem. Z wentylatorów wiał rześki i mroźny wiatr. Ściany jak panoramy wielkich miast. Nie wyraźne i bez sensowne formy skonstruowane przez nieznanych nikomu architektów. Pociąg skręcał. Jego ściany wyginały się i rozświetlały do czerwoności. Od przodu pociągu, wlatywała mgła. Ściany pęczniał. Czuli jakby płynęli w powietrzu. Miejsce coraz bardziej przypominało im klatkę. Metalowe pręty w oknach rozciągały się jak guma, blokując każde możliwe przejście. Jeden z prętów, odebrał karty prześwietleń. Mechanizmy zaczęły zwalniać, a pociąg zabrnął w ślepą uliczkę. Ze ścian wypełzało robactwo. Nie należało im się przeciwstawiać. One i tak całkowicie przejęły kontrolę. ROZBITEK Asfaltowy plac sięgał aż po horyzont. Rozlegały się po nim dźwięki podskakującego młodzieńca. Podskakiwał w jednym miejscu lekko przechylając się przy tym na boki. Trwało to niespełna godzinę. Potem usiadł w tym samym miejscu co skakał. Z oddali zaczął wiać letni wiatr. Mówił coś do siebie. Jego głos jakby falował nagrany na uszkodzoną taśmę. W oddali coś płynęło. Statek roztapiał pod sobą twardy asfalt, spokojnie dopływając do młodzieńca. Boki statku parowały. Ten ponownie zaczął podskakiwać, by co go dostrzegli. Cieszył się tak, że aż zaczął przeskakiwać z jednej nogi na drugą, aż zaczął się obracać. Statek zaczął jeszcze bardziej zwalniać. Hamował aż utknął. Z niego zaczęli wychodzić rozbitkowie. Stanęli obok niego i zaczęli się rozglądać we wszystkie strony po asfaltowej pustyni. Wszyscy zaczęli podskakiwać. CZEKAJĄC NA KONIEC ŚWIATA Minęło pół roku. Potem rok. Potem dziesięć lat. Sto lat. Cały świat okryła tłusta czerń. Ludzie stawali się mitami. Pozostali tylko nieliczni, którzy są wykorzystywani do prac przez wyższą rasę owadów. Pożarły one wszelkie zasoby ludzkiego jedzenia, by nie wyginąć, obecność ludzi między nimi, jako niewolnicy, była im niezmiernie potrzebna. Dzięki doskonałemu zarządzaniu demokratycznego świata, wszyscy żyli w dostatku, pokoju i szczęściu. Ludzie w pewnym momencie nie mieli dokąd uciec, ani gdzie się schować. Pozostało im tylko czekać. Cały świat stał się jednym wielkim legowiskiem robactwa. Niebo ściąga się w jednym miejscu i zamyka, niczym kwiat. Jej boki na horyzoncie rozłamują się jak skorupki odkrywające przestrzeń gęstą jak smoła. Odsłaniają w ten sposób pewne istoty, inną przestrzeń, bardziej znaną niż ta, co jest teraz. Smoła ta porusza się, przypominając pracę mięśni. Budynki coraz bardziej przypominają szkielety ryb, a niektóre nawet poszczególne kości. 193
Brandon siedział przed telewizorem. Zdarzenia, które miały miejsce przed godziną, zatracały swój sens. Z telewizora dobiegały melodyjne gwizdy. Zastanawiał się czy to coś było realne. Ale ile razy spojrzał w kąt na zieloną torbę, zdawało mu się, że nadal śni. Obawiał się, że przyjdą znowu. Kimkolwiek byli. Jutro z rana, jego rodzice mieli mu przyprowadzić brata do opieki, bo sami wyjeżdżają. Tykający pośpiesznie zegarek, zaczął go już irytować. Teraz już zupełnie nie chciał spać. Ale oni, kimkolwiek byli, pewnie o tym nie wiedzieli. Brandon myślał, że dobrze się przed nimi ukrył. Ledwo rozumiał co telewizor do niego mówi. Nie był w sumie aż tak bardzo zmęczony, jednak przymknął na chwilę oczy. Fotel w tym momencie podskoczył. Zastanawiał się czy wrócili, czy tez złamało się znowu kółko od fotela. Wtedy po raz pierwszy w życiu zaczął się naprawdę bać. A może to oni wrócili i złamali kółko pod fotelem. Telewizor topił się na jego oczach. Przypominał figurę z wosku. Postacie na ekranie deformowały się. Fotel podskoczył raz jeszcze i odchylił się do tyłu. Uznał, że jak nie będzie zwracał na to uwagi, to nie przyjdą. Telewizor krzyczał do niego. Postacie zdawały się wychodzić z niego. Podczas gdy sam wmawiał sobie, powtarzając wciąż: To tylko film. Tak pewnie było. Ciemna noc. Puste, ciemne mieszkanie. I ten okropny film. Był zmęczony, dlatego tak na niego działał. Fotel podskoczył do góry. Zupełnie jakby Oni się na niego zdenerwowali. Fotel gdy opadł, zaczął zapadać się w podłogę. Spojrzał pod niego. Nie zwrócił uwagi, że podłoga zamieniła się w miękki budyń. Jednak faktem był, że się zapadał. Zastanawiał się czy śni. Jednak nie, bo był tego świadom. Jednak w snach też czasami pojawia się taka chwila. Chociaż można przyjąć, że sen, to inna rzeczywistość, i wtedy wystarczy tylko w nią uwierzyć. Uwierzyć we śnie, że ten jest prawdą. Wystarczyło tylko ulec sugestii. Fotel wypłynął. Podłoga wróciła do pierwotnego kształtu. Rozległ się ryk z telewizora, który powracał do dawnego kształtu. Na ekranie pojawiły się owady, obserwujące go, jakby widział, kto siedzi i go obserwuje przed systemem monitoringu. Wyczuwali kłopoty, rozmawiali. Brandon się uśmiechnął. Owady wyłączyły obraz. W pokoju zapanowała ciemność. Pewnie wyczuwali, że właśnie zdobyli wroga. INNY ŚWIAT Dzień był dziwny. Czarny i zimny. Nie taki jak być powinien. Szedłem przez miasto. Wszystkie budynki i latarnie były zgaszone. Zupełnie jakby wyciągnięto im wtyczki. Czasami, sporadycznie, jedna z latarni mieniła się w mroku, żółtawym światłem. Samochody, jeśli były jakieś, odjeżdżały w ciemność. Była ona tak sugestywna, iż mogłem tylko domniemywać, że stało się coś złego. Radia ucichły, światło zanikło, niebo zniknęło. Coś jednak wczoraj mówili. Dzień był szary i zimny, pomimo tego, że mamy środek lata. Coś jednak się musiało zdarzy i musiało nadejść w nocy. To coś złego. Szedłem, myśląc, że skoro jeszcze samochody jeżdżą, a ja żyję i jestem tego świadom, znaczy, że prawdopodobnie nic złego się nie stało, a to, co myślę, to 194
czysty nonsens. Trzeba też zauważyć, że jest dopiero czwarta nad ranem. Chociaż, co będzie, jeśli to nie człowiek prowadził tamten samochód, a owo coś złego? Padał śnieg. Czułem i słyszałem jak chrupie pod nogami. Naokoło mnie zupełna cisza, pomimo huku wiatru. Świecących lamp jest jak na lekarstwo. Wiedziałem gdzie idę, zatem miałem cel, a jeśli go miałem, to miałem też świadomość wybranego celu. Celem była stacja pociągowa, do którego dochodziłem. Jedynie, co go różniło od reszty otoczenia, to światła w oknach. Wewnątrz szybko zorientowałem się, że nikogo w nim nie ma. Zastanawiałem się, czy pociągi w ogóle kursują. Minąłem kioski i kasę. Natrafiłem na głośno chrapiącego bezdomnego pijaczka. Chciałem go zbudzić, ale ostatecznie tego nie zrobiłem. Klapki na tablicy przeskakiwały o szczebel w górę. Mój pociąg miał przyjechać za kwadrans. Zszedłem schodami do podziemnego tunelu. Był ciemny i pusty, w dodatku śmierdziało w nim wilgocią i rozkładem. Był wąski z niskim sklepieniem, popisany licznymi graffiti. Tunel stanowił wejście na cztery kolejne perony. Szedłem przed siebie kierując się na peron drugi. W ciemności coś mlaskało. Zdawało mi się, że coś złego czai się w ciemności. Szedłem środkiem by niczego przypadkiem nie dotykać. Coś przy końcu, przy wejściu na ostatni peron poruszyło się w ciemności. Wytężałem wzrok by dostrzec, co to mogło być. Potężny czarny, zgięty na pół kij. Coś zupełnie przeze mnie nieokreślonego. Szedłem dalej, chcąc jak najprędzej dostać się na swój peron. W pewnym momencie przypominało mi to ogromną nogę jakiegoś owada, wydawało mi się, że ma nawet owłosienie. Mimowolnie nadepnąłem głośniej, wchodząc na poszczególne stopnie schodów. Kafelki, którymi były one pokryte, stukały obluzowane pod naciśnięciem buta. Bestia, czy cokolwiek to było, cofnęło odnóże w głąb schodów peronu czwartego. Wchodziłem coraz wyżej, na swój peron. Nie kusiło mnie by się za wszelką cenę dowiedzieć, co to tak naprawdę było. Ze szczytu schodów zaglądałem w ciemne podziemie. Rzuciłem wzrokiem poprzez tory chcąc dojrzeć peron, na którym rezydowała bestia. Nic nie było. Dreptałem nerwowo w miejscu wierząc swoim oczom bardziej, niż czemu i komukolwiek innemu na świecie. Myślałem, jakże zaistniała sytuacja mi się wybitnie nie podoba. Przystanąłem ponownie na krawędzie schodów i obserwowałem. Coś wielkiego, ciemnego i szybkiego przebiegło szeleszcząco z jednej strony na drugą. Zniknęło pod pokrywą betonu, czając się pewnie gdzieś przy wyjściu na dworzec. Chciałem wiedzieć, czy coś złego się stało. Kontrolowałem czas na zegarku, swoim i tym zawieszonym pod zadaszeniem peronu. Peron był długi. Stał pomiędzy ławkami opuszczony kiosk. Jego szyby były zaklejone starymi gazetami, a ściany obmalowane kolorowymi farbami w sprayu. Było też oprócz mroku, trochę światła bijącego z końca peronu. Wokół latały ćmy mknące do tych resztek światła. Dziwniejsze, były większe niż ludzka dłoń. Dosięgła mnie wtedy dziwna myśl. Czy przypadkiem jakiekolwiek pociągi odjeżdżają i przyjeżdżają skądś dokądś. A jeśli nie, to, czego jest zasługa tej awarii prądu, może wywalił jakiś główny generator napędzający w energię całe miasto. 195
Bo jeśli tak, to niewątpliwie nie potrzebnie marnuję tutaj czas. Pierwszy raz, chyba w życiu, żałowałem, że nie wsłuchiwałem się we wczorajsze wiadomości. Gdy nadszedł czas przyjazdu mojego pociągu, nie widziałem go, ale słyszałem. Podjeżdżał był coraz bliżej. Czuć było mrowienie pod butami, podmuch spalin pociągowych. W przestrzeni rozlegały się nieprzejednane zgrzyty. Pociąg stanął na stacji, na której nie było nikogo innego prócz mnie. Pociąg był pusty i ciemny, tylko jedne drzwi automatycznie się otworzyły. Nie było nawet konduktora. Niemy pociąg. Czy ktoś nim w ogóle sterował? A może coś złego przejęło nad nim kontrolę. Wszedłem, czym prędzej bojąc się, że mi ucieknie. Zaraz za mną drzwi się zamknęły. Spojrzałem w prawo, gdzie znajdował się początek pociągu. Po obu stronach panowała ciemność. Tylko nade mną w połowie jarzyło się światło jarzeniówki. Pociąg ruszył. Zacząłem iść do przedziału konduktorskiego. Przeszedłem przez pusty i zgaszony przedział. W korytarzu paliło się światło podobne mdłe światło. Zbliżałem się. Pociąg jechał monotonnie. Okna zaparowały, ale nic za nimi nie było. Totalna destrukcyjna ciemność. Po jakieś chwili docierało do mnie, że nie tylko moje miasto było wyłączone. Zaczęliśmy zwalniać. Otworzyłem okno w jednym z przedziałów i wyjrzałem na powierzchnię. Pustka zawiała ostrym wiatrem prosto w twarz. Pociąg ruszył, nic nie było, jakbyśmy mknęli po niczym. Zamknąłem okno, robiło się gorąco wewnątrz. Zdjąłem kurtkę i zarzuciłem sobie ją na ramię. Zacząłem iść dalej, mimo, że uświadomiłem sobie, że miasta spotkało coś złego. Wiedziałem, że skoro pociąg jedzie, to ktoś musi nim kierować. Ktoś rozumny, zatem człowiek, który rozjaśni wszelkie moje wątpliwości. Przechodziłem niemal po omacku przez następne przedziały. W jednym z korytarzy lampa paliła się ostrym światłem, ale gasła, co chwilę. Czyżby coś złego bało się ciemności? Kim oni są? Czym? Dziwnie zachowującymi się ćmami? Budzące się w nocy tylko po to, by znaleźć światło i siedzieć przy nim aż do zmierzchu? Coś niewątpliwie złego kryło się w ich planach i zamierzeniach. Dotarłem, ale drzwi były zamknięte na klucz. Szyba była zalana ciemną farbą. Zapukałem. Nikt nie odpowiadał. Byłem nachalny, zapukałem znowu. Może jest tam tylko maszynista, który nie może odejść od sterów. Światła migotały. Aż zgasły. Poczułem zapach palonego węgla. Poczułem, że zwalniamy. Ale nie tak zwyczajnie. Czuło się jakby zanikanie pracy wielkiej maszyny, której nagle wyciągnięto wtyczkę z prądu. Wjechaliśmy na stację, teoretycznie, bo nic naokoło nas nie było. Znów zapukałem, kilkakrotnie aż do skutku. Wszystko zgasło. Wraz z jakimkolwiek ruchem. W oddali zapaliło się światło. Drzwi podskoczyły, i za nimi rozległo się mlaskanie. Cofnąłem się. Wszedłem do przedziału. Zamknąłem drzwi i zacząłem iść do tyłu. Drzwi przedziału konduktorskiego zaczęły ustępować. Coś złego się za nimi kryło. Coś złego spuszczało cugle. W pewnym momencie zatrzymałem się mimowolnie zaglądając z czystej ciekawości, co za nimi się kryje. Dreptałem małymi kroczkami do tyłu. Wyłonił się zza drzwi mięsisty, owłosiony, cały czarny, złamany na dwie części kij. Niczym noga wielkiego owada. A zaraz za nim zaczęła się wyłaniać następna. 196
Minąwszy kilka przedziałów, stanąłem na korytarzu i zacząłem otwierać klamkę zwalniającą drzwi. Zaklinowane. Zacząłem iść dalej. Z konduktorskiego przedziału, wyłoniła się ohydna pajęcza głowa. Poczułem nagły przypływ paniki i strachu, oraz woli by jak najszybciej się stąd wydostać. Szedłem dalej. Prawie biegłem przez kolejne przedziały. W korytarzach między przedziałami, próbowałem otwierać drzwi. Żadne się nie otworzyły. Szedłem dalej wykonując cały czas tą samą operację. Wszystko spełzało na niczym. Chciałem koniecznie się stąd wydostać. Zastanawiałem się czy już minąłem te drzwi, którymi się tutaj dostałem. Olbrzymi, owłosiony czarny pająk, z czerwonymi oczyma, które nawet można było dostrzec w tych ciemnościach, jak połyskują. Szedł najwyraźniej prosto na mnie, otwierając kolejne drzwi. Najwyraźniej to coś złego, o którym myślałem, to było ta forma zbliżająca się w moim kierunku. Byłem dalej. Kolejne drzwi zamknięte, jakiekolwiek otwarcie było bezskuteczne. Wszedłem do przedziału, zamknąłem drzwi. Przebiegłem przez niego jak najszybciej tylko potrafiłem, i wyszedłem na korytarz, zamknąłem drzwi. Coś złego się zbliżało, i nie wiem, jakie ma zamiary. Kolejne drzwi wyjściowe. Plomba puściła. Buchnął we mnie wiatr, o mało mnie nie przewracając. Wyjrzałem na zewnątrz. Kompletny niebyt, jakbyśmy podróżowali po pustce. Zastanawiałem się, co zrobić, czy próbować szczęścia dalej na następnej stacji, czy wydostać się skacząc w ciemność, która może być nie wiadomo, czym? Pajęcza bestia zbliżała się. Szeleszcząc swymi nóżkami biegnąc w moją stronę. Obok drzwi była toaleta. Wszedłem do niej. Światło oślepiło mnie na kilka sekund. Zaryglowałem się i czekałem. Zrobiło się naprawdę cicho. Przez chwilę, bo klamka szczęknęła. Najwyraźniej coś złego próbowało dostać się do środka. Coś uderzyło w drzwi z taką siłą, że aż metalowe drzwi się wygięły do środka. Zacząłem otwierać okno. Zerwałem plombę, nic to nie dało, w dalszym ciągu nie mogłem się przecisnąć przez nie. Ostatecznie je wybiłem kopniakiem, a następnymi usunąłem wystające części, od których mogłem się skaleczyć. Wychyliłem na zewnątrz głowę. W oddali widziałem najpiękniejszą rzecz na świecie. W pełni oświetloną stację, na której było pełno ludzi. Pociąg zwalniał wjeżdżając na nią. Chwila dłuższa nie minęła, gdy zorientowałem się, że to nie byli ludzie. Wyglądali z daleka jak gigantyczny, falujący dywan. Pająki skrzeczały i właziły na siebie, chcąc dostać się do pociągu. Coś złego kryło się w tym wszystkim, jakiś podstęp. Słyszałem jak walą o drzwi. Czułem jak się kłębią pod nimi. Podświadomie przeczuwałem, że zaraz stanie się coś naprawdę złego… *** Strzelce opolskie, 2006
197
JAK JA SIĘ NAZYWAM?!
198
Było wilgotno. Byłem w miejscu, którego nie dało się określić. W suficie, którego nie dosięgałem, był mały prostokątny otwór. Jedyne co mi się udało zobaczyć, to wschodzące słońce, drwiące ze mnie. One zaraz miało wyjść z ciemności, a ja nie. Nad otworem, niczym duch, unosiła się mgła. Jedyne co mnie nie zawodziło jeszcze to słuch. Z jednej strony słyszałem dzwony kościelne, a z drugiej szum drzew. Ze ścian wokół mnie rozlegało się syczenie. Stąpałem po wodzie. Dotykałem po omacku ściany, próbując wyczuć cokolwiek. Byłem uwięziony. Nie wiem gdzie, ani przez kogo. Potknąłem się. Od upadku odratowała mnie tylko ściana. Zacząłem przeszukiwać kieszenie. Nigdy nie wiadomo, co można w nich znaleźć. Znalazłem najpotrzebniejszą rzecz. Zapałki. Odpaliłem jedną. Woda przypominała smołę. Mój wzrok jednak dostrzegł metalowy drążek. Zgasiłem zapałkę. Pociągnąłem.. Rączka była przytwierdzona do kamiennego włazu. Woda zaczęła spływać w szczeliny. Udało się. Miałem nadzieję, że znajdę jakieś podziemne przejście, kanały lub cokolwiek innego. Ciężki właz opadł z łomotem otwierając przejście. Cała woda spłynęła do wewnątrz. Słychać było echo pustej przestrzeni. Pomarańczowe światło biło z wnętrza. Przykucnąłem i nachyliłem się do środka. Wewnątrz był korytarz, wyłożony mieniącymi się, świetlistymi cegłami. Nie było niczego po czym mogłem zejść. Wskoczyłem do środka mając nadzieję, że nie skręcę karku. Odległość między podłogą a sufitem miała dwa metry. Szedłem wolno otoczony ze wszystkich stron światłem. Na końcu korytarza stał kamienny stół, a na nim leżała stara księga w twardej, czarnej oprawie. Kartki miała złocone i puste. Między nimi tkwił ołówek. Wziąłem go, mając nadzieję, że do czegoś mi się przyda. Rozejrzałem się wokół, wyczuwając nieokreślony ruch lub szept. Zastanawiałem się nad kolejnym ruchem. Podniosłem księgę, a pod nią był kolejny właz ozdobiony literami, układającymi się w zdanie: „Stopień I. Ciekawość.” Złapałem za drążek klapy i pociągnąłem w swoją stronę. Nie szło łatwo jak w poprzednim przypadku, ale się udało. Klapa opadła z hukiem. Przedarłem się przez pajęczynę, próbując zajrzeć do jej wnętrza. Zobaczyłem drabinkę i zszedłem po niej. Kolejny tunel, niemal identyczny jak ten z którego wyszedłem. Szedłem do przeciwległego końca, na którym znajdował się podobny stół, a na nim łuk, kilka strzał i podobny napis: „Stopień II. Złodziej”. Wziąłem łuk i strzały ze sobą. Gdybym go zostawił, napis i tak by nie zniknął. Te rzeczy i tak pewnie nie należą do nikogo. Kolejne przejścia wyglądały podobnie. Każdy kolejny korytarz był ciemniejszy od poprzedniego. Na trzecim stole była sakiewka z monetami i napis „Stopień III. Głupota”. Przy kolejnym latarka i napis „Oświecenie”. Nie mogłem zrozumieć do czego owe stopnie mnie prowadziły, ani jaki miały sens. Na piątym stole stała piersiówka z trunkiem i napis „Opój”. Na kolejnym leżał ludzki szkielet i napis „Zagłada”. Przy przekroczeniu siódmego stopnia, rzeczy zaczęły się zmieniać. Słychać było z oddali grzechotanie. Przy kolejnym korytarzu musiałem włączyć latarkę. Stanąłem wyczuwając ruch i słysząc, że coś turla się w moim kierunku. Gdy snop 199
światła padł na coś co uderzyło o krawędź mojego buta, krzyknąłem na widok ludzkiej czaszki. Grzechot również stał się głośniejszy. Zacząłem świecić w jedną a potem w drugą stronę. Kiedy dostrzegłem ruchu, zacząłem biec. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Kościotrup podchodził powoli w moją stronę, a gdy znalazł głowę, podniósł ją i przymocował na wiadome miejsce. Na końcu korytarza stał tylko stół. Nie było klapy, tylko napis „Nicość”. Moje usta natomiast wypowiedziały słowo, które cały czas toczyło się przez mój umysł – „Piekło”. Za sobą słyszałem narastające skrobanie. Latarka nieoczekiwanie zgasła, a przestrzeń wypełnił chłód. Usłyszałem grzmot. Kościotrup zamknął klapę. Z przestrzeni narastało dzwonienie łańcuchów. Usiadłem na zamarzniętym stole. „Pijacki, głupi, złodziej, zaślepiony ciekawością trapiony nieszczęściami w nicości zwanym powszechnie piekłem.” – Teraz miałem niewątpliwie całą wieczność na gorzkie przemyślenia nad samym sobą. Cholerny głupiec ze mnie. Pisarz odłożył biały, nieporęczny długopis i oparł się na obrotowym fotelu na kółkach, który dosyć, że się nie obracał, to w dodatku nie jeździł. Zasiadł na miękkim łóżku i zanim włączył telewizor, zastanowił się jeszcze przez chwilę, czy wszystko, co napisał jest warte wydania. Gdy nie drążyła w nim już żadna odosobniona myśl, włączył śnieg w telewizorze. Przełączał z jednego rodzaju na drugi, aż do momentu, gdy natrafił na kółko kontrolne. Gdy mu się znudziło, przełączył z powrotem na śnieg. Oglądanie przerwał mu łoskot dobiegający z kuchni. Była noc, a w mieszkaniu poza nim samym był tylko mróz. Pisarz ostrożnie zaczął się zakradać do swojej własnej kuchni. Rozchylił drzwi będąc gotowym nawet na przybycie świętego Mikołaja, ale jednak to, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. W kuchni miotał się kościotrup, rozwalający wszystko, co tylko wpadło w jego ręce. Poza kośćmi miał jedynie oczy które szybko spoczęły na niedoszłym pisarzu. Pisarz zrobił krok do tyłu całkowicie przerażony. Szkielet zaczął iść w jego kierunku. Ten gest pomógł pisarzowi podjąć błyskawiczną decyzję. Zaczął uciekać w stronę własnego pokoju. Próbował zamknąć drzwi, lecz trupia dłoń przed nim dotknęła klamki. Przerażony pisarz upadł i zaczął czołgać się. Jego drogę przecięły meble. Pisarz przeklął meble. – Przeklinam meble. Truposz był już jednak w środku i wolno zbliżał się w jego stronę. Próbował znaleźć coś czym mógłby w niego rzucić. Wybrał jednak skok w stronę fotela. Przeturlał się po nim, i zaszedł telewizor od tyłu, mając nadzieję, że ten go obroni. – Czego kurwa ode mnie chcesz?! – Spytał grzecznie pisarz. Szkielet stanął. – Imię, kurwa, jak ja się nazywam?! – A skąd ja mam niby wiedzieć?! Nie wiem kim jesteś! Kościotrup podchodził do niego dokładnie tak, jak w jego opowiadaniu. – Po cholerę się chowasz, ty marny pisarzyno?! – Odejdź, zmoro nieczysta! – Boisz się? Boisz się własnego umysłu? Czyż nie tak zakończyło się twoje nowe opowiadanie? – Pisarz zaczął się zastanawiać. 200
– „Coś złego”? – Coś złego zaraz może ci się stać. – Ale, dlaczego? Czego ode mnie chcesz?! – Imienia, debilu, nie dałeś mi imienia. – Ale, głównemu bohaterowi też nie dałem. Postać epizodyczna ma być ważniejsza od głównej? – Bo mi zależy. – Kościotrup, ci nie wystarczy? – Nie wystarczy! Pisarz stanął na równe nogi, podczas gdy ten w skupieniu mu się przyglądał. – Robert. – Powiedział głośno i wyraźnie pisarz. – Możesz usiąść, jeśli chcesz. – Dzięki ci bardzo, jestem naprawdę wdzięczny, ale z propozycji nie skorzystam. – Co? Dlaczego? – Idę na miasto. – Po co? W takim stroju? – A co? – Ja tam nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł. – Wy cholerni pisarze, wszyscy jesteście tacy sami. Nie zważacie na uczucia i osobowość bohaterów, których tworzycie. Myślicie, że opisując ich wiecie o nich wszystko. – Przepraszam. – Robert mimo tego usiadł w fotelu i założył nogę na nogę. Po chwili, nie chcąc na niego patrzeć, spojrzał na wycięte z gazety, czarno białe zdjęcie Dalego, wiszące na ścianie. Po czym znowu spojrzał na pisarza. – To, co z tymi ciuchami? – Wytłumacz mi jedną rzecz. W jaki cholerny sposób, przedostałeś się z opowiadania do rzeczywistego świata. – W opowiadaniu wszystko jest możliwe. – Co? Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Nie ważne. Zacznij szukać dla mnie ciuchy, nie mam całej nocy. Pisarz wyszedł zza telewizora, obszedł fotel i otworzył szafkę, na którą wcześniej wpadł. Sprawdzając kolejne rzeczy, kościotrup zaczął mu przyglądać. Natomiast kiedy pisarz spoglądał na niego, ten odwracał momentalnie wzrok. – Chyba nie znam twojego rozmiaru. – Widzisz jak niewiele o mnie wiesz? – Może opowiesz mi coś o sobie. – Spierdalaj. To ty jesteś pisarz. Wtedy ten rzucił w niego spodniami, a następnie koszulą. – Co mam zrobić? Zmienić zakończenie? – Poczekaj na swojego bohatera, zobaczymy, co ci powie. – Chciałem napisać zbiór opowiadań, które każde z nich będzie się źle kończyć. – Jak napiszesz jedno z dobrym zakończeniem to nic nikomu nie ubędzie. 201
– To rozwali założenia całej książki. Zresztą, co mi zrobisz? Naślesz na mnie wszystkich bohaterów książki? – Nie. Zajebię ci. – No, to zmienia postać rzeczy. Chyba nic z tego nie będzie. – Coś mi się zdaje, że ta opowieść zaraz też będzie miała złe zakończenie, i zdaje mi się też, że zaraz też stanie się coś złego… *** Książkowice, 2004
202
PIERNICZKI I CIASTECZKA
203
Pewnego razu wdepnąłem do podziemnego sklepiku z pieczywem, chcąc jakoś bardziej sensownie wydać ciężko zarobione pieniądze. A najlepiej je przeżreć, bo coś jeść trzeba. I niekoniecznie musiało być to jakieś cholernie drogie żarcie z wykwintnych, renomowanych restauracji. Sklepik, do którego zawędrowałem, mieścił się między dwoma klatkami schodowymi w starej kamieniczce, wzniesionej z ciemno brązowej cegły. Wnętrze było dość mało komfortowe. Całe wyłożone drewnianymi, jasnymi listwami, przesiąkniętymi wilgocią z gorącego pieczywa. Stanąłem przy szklanej półce, za którą stały wiktuały, zastanawiając się, które z nich zakupić. Obok mnie stała kasa, czyli taki stolik gdzie się najprawdopodobniej płaci. Za jedną stroną, stała sprzedawczyni, z opadniętymi policzkami, bezbarwnymi włosami, zezującym lewym okiem oraz z uśmiechem pozbawionym jakiegokolwiek sensu. A po drugiej stronie rzeczywistości kupieckiej mała dziewczynka, w wieku gdzieś tak z sześć latek. Sprzedawczyni paliła papierosa, który wyglądał jak pet z chodnika. Jej palce były tak zdewastowane, że myślałem, że…a zresztą. Paznokcie miała długie, pożółkłe, za nimi czarny syf i łuszcząca się skóra na ich brzegach. Natomiast mała była naprawdę zdenerwowana, w sumie jakbym miał tyle lat, też bym się bał iść robić zakupy u takiej starej jędzy, która wygląda jak jakaś zakręcona fanka ludzkiego mięsa, wiedźma czy inna cholera. Ale poczułem, że to nie tylko zdenerwowanie, ale stres zmieszany ze strachem, tworzące mieszankę wybuchową, zwaną dziecięcą histerią. Kobieta – sprzedawczyni, czekała, z niecierpliwością mnicha tybetańskiego, aż mała złoży zamówienie. Próbowała wydusić z siebie wyuczone na pamięć zakupy, niczym zdrowaśkę. Kobieta w przestworza nad sobą wydmuchała potężny kłąb dymu. Kurde, gdzie ona to trzymała? W kieszeni? W płucach? W tych obwisłych starych cyckach? –Sprzedawczyni wykrzyczała słowa jakby były jakąś inkantacją, albo przez lata trzymaną urazą. – Długo do cholery jasnej będziesz tak stała i się gapiła? Kupujesz coś w końcu czy czekasz na nadejście wiosny?! Jak nie to zmiataj stąd! O kurczę. Oderwałem wzrok od zaszklonych delicji. Mała była o krok od płaczu, nawet zrobiło mi się jej żal. Z całych sił wydusiła z siebie słowa: – Poproszę dwa bochenki chleba zwykłego, i cztery bułki. – Wreszcie do cholery wielkanocnej. Takie trudne? Straszne? Postmodernistyczne? Babsko odłożyło peta na stół i chwyciła tą samą ręką bochenki chleba, z zawziętością i chytrością jakby miała w ręku jakiś kawał gliny. Z celnością godną strzelca podrzuciła je oba na ladę. Z innej półki wzięła cztery bułki i wycelował w stojące na stole, chlebki. Wyglądało to tak, jakby celowała nimi w małą. Mimo wszystko lądowały przed nią. Podeszła do lady, wzięła gasnącego peta do ust i zaciągnęła się nim tak mocno, że rozjarzył się on promieniem tak jasnym, jakby było palone w piecu. Dziewczynka wyciągnęła z kieszonki garść wyliczonych monet, i położyła 204
je, na ladę. Sprzedawczyni wytrzeszczył swojego zeza jakby pierwszy raz w życiu widziała pieniądze. – Co to do licha ma być? – Co? – Nie mów do mnie tym tonem! Mówi się proszę, a nie, co. Co? A jajco! Ty niewychowana smarkulo. Co to maja być za jakieś gówniane klepaki, myślisz, że ja robię oszczędności i wkładam pieniądze do skarbonki? – Mama mi takie dała, więc płacę takimi. – Twoja mama to jeszcze większe nieporozumienie niż ty. – Przecież jej pani nie zna! – Ludzi poznaje się po ich zachowaniu i stosunku do otaczającej ich rzeczywistości. Teraz ja te drobniaki muszę zanieść do banku i wymienić na jakąś bardziej konstruktywną walutę, którą da się nosić w portfelu. Myślisz, że taka wymiana nie kosztuje? Jak na taką tępe krówsko miała niesamowita podzielność uwagi, skoro umiała gadać i pakować buły i chleby jednocześnie. – Dobra zabieraj się stąd, niech cię więcej dzisiaj nie oglądam, nie jesteś jedynym klientem. – Chwila zadumy, dymek z nosa z cygaretki. Obserwacja, a raczej wzrokowy monitoring zachowania i czynu sześciolatki. – Dziękujemy. Jak zeżrecie to wpadnijcie znów. Szczerze polecamy się na przyszłość. Tak, z tej rady na pewno skorzysta jeszcze niejednokrotnie. Dziewczynka, próbowała, czym prędzej, wyjść ze sklepu tłumiąc w sobie płacz. Stojąc już przy wylocie do realnego świata, natrafiła na znaczący opór uniemożliwiający jej ucieczkę do świata złudnego szczęścia. Problem ten to chwycenie za klamkę. Stała dłuższą chwilę próbując, choć opuszkiem palców dotknąć zimnego metalu, i pociągnąć go do dołu. Stawała na palcach, jak najwyżej tylko potrafiła. Mała była między granicą histerii, a załamania nerwowego. Tymczasem sprzedawczyni, mająca ubaw, wyszczerzyła asymetryczne, pożółkłe zęby i postanowiła jeszcze bardziej urozmaicić sobie zabawę. – Wyjdziesz stąd w końcu? Ten sklep jest wystarczająco mały, by pomieścić w nim tyle niepotrzebnych osób. Te słowa dobiły mnie już całkowicie, jeśli powiedziała „tyle” to zapewne oznaczało, że to także aluzja skierowana do mnie, klienta grzecznie czekającego w kolejce na swoją kolej. – Ta mała nie może dosięgnąć klamki, jest za niska, może by tak pani ruszyła tłuste dupsko i jej spróbowała pomóc, to tylko dziecko. No chyba pani kompetencje się na tym kończą, i nie wie pani jak ten wielce skomplikowany wynalazek działa. – Czego się wtrącasz ćwoku? I w tym miejscu moje poczucie humoru i cierpliwość siadło. Podbiegłem do małej i nacisnąłem klamkę. Wybiegła schodkami na ulicę i pomknęła w prawą stronę. Zamknąłem je z poczuciem, że zrobiłem krok, by dalej uważać się za 205
człowieka. Idąc w stronę lady wyjmowałem portfel. Sprzedawczyni z niemym niezadowoleniem. Odburknęła. – Dobra, co mam łaskawie podać? – Proszę trzydzieści deko tych małych pierniczków w kształcie serduszek i kilkanaście ciasteczek, tych, co to tak wspaniale jest nad nimi wykaligrafowana cena 7, 99 zł. – Kończąc składać zamówienie stuknąłem palcami w szybkę, by przypieczętować moją decyzję, w ramach wątłej próby pomyłki. – W czoło się pan lepiej puknij jełopie. – Sama się puknij, pakuj te delicje i nie przekomarzaj się ze mną. Wkurzanie klientów jest ostatnią rzeczą, na jaką powinna sobie pozwolić taka szanowana piekarnia jak ta. – To groźba ty ćwoku? – Ostrzeżenie lub upomnienie. Perswazja ustna. Ironiczna aluzja. Prawniczy żargon wykonany w sposób pokazowy albo… – 4, 80. Przerwałem swój wywód i otworzyłem mój burżujski portfel i wyciągnąłem z niego banknot o 50 zł i rzuciłem nim na ladę z zadowoleniem człowieka szpanującego gotówką, co w tym przypadku nie wydało mi się takie głupie. Palec wskazujący kobiety wystrzelił jak z wyrzutni rakietowej wycelowany w cel zwany „banknot o nominale 50 zł”. – Co to jest? – To jest według moich skromnych wiadomości, wiedzy i danych statystycznych całego państwa sporządzonych w bieżącym roku... Cholerny banknot 50 zł. Jest wiele sposobów, aby nie stracić cierpliwości, fakt wkurzyć mnie można jak każdego innego człowieka, ludzi różni od siebie to, z jaką mocą i w jaki sposób natężenia, odreagowują na otaczające ich… otoczenie. Ja próbowałem nerwy zamienić w żart. – Myślisz ćwoku, że o szóstej rano będę miała wydać z pięćdziesiątki? – Szczerze? Hmm… Tak. Tak właśnie myślę, skoro fukałaś się na małą, że przyniosła ci klepaki i nie chciałaś ich przyjąć, oznacza to, że twoja kasa jest nimi przepełniona. Chcąc nie powtarzać jej błędu, wyciągnąłem coś grubszego, z czego pani będzie zadowolona. I tak na marginesie nie nazywaj mnie ćwokiem dobrze? Ty stara zezowata zdziro, bo inaczej dostaniesz zaraz po tej swojej krzywej mordzie. Chwyciłem mój ukochany banknocik i schowałem w portfelu, skoro nie może zagrzać w ciepłej kasie złej sprzedawczyni. Skrzywiłem wargi na znak, że szukam wyliczonej kwoty, i wyciągnąłem jak najgrubsze możliwe monetami. Wysypałem na stół wyliczone pieniądze, uznając, że wreszcie zakończyłem pomyślnie tą transakcję. Z zawodu jestem bankierem, w moim obozowisku pracy, przez moje ręce przelewały się nieraz ogromne ilości pieniędzy, zwykle należące do jednej tylko osoby. Zazwyczaj jednak nie było problemów, nikt się nie skarżył, było pięknie, spokojnie. Zawsze natomiast jest problem z jednym gatunkiem ludzi, starych 206
pierdzieli, którzy myślą, że jak wybierają z banku renty lub emerytury, (czyli jakieś sześć stów), to złapali pana boga za nogi. W dodatku obwiniają mnie za to, że tak mało dostają, obrzucają mnie wyzwiskami, które czasami sam nie wiedziałem, że takie istnieją, opluwając mi klawiaturę swoją zatęchłą, starczą śliną. Poza tym blokują kolejkę, tworzą manifestację, wywołują wojny, tworzą zgromadzenia ludowe, sekty, obozy pracy, kluby anonimowych alkoholików, zapychają domy starców, blokują przejście dla pieszych, apteki, delikatesy, miejsca w autobusie, bo na pociągi ich nie stać, albo w nich bełtają itd. Żeby nie zagłębiać się w społeczny ustrój, nie ignorować niższych klas społecznych, nie być rasistą, być tolerancyjny, chodzić do kościoła w niedzielę, na spotkania towarzyskie, nie tylko te w nocnych klubach. A teraz jeszcze muszę użerać się z potworem żywcem wyjętym z badziewnego filmu grozy z pięćdziesiątych. Nie wiem, może w tamtych czasach wydawało się to straszne, co nie znaczy, że dzisiaj nie jest. Ale dziś ma trochę inny wydźwięk, nie wiem potwór z bagien wydaje mi się o wiele bardziej sympatyczny od tego czegoś za ladą. Bóg, choćby był miłosierny, dobry, sprawiedliwy, (co z tego, że w dużej mierze jemu zawdzięczamy apokalipsę), nie istnieje. Inaczej nie spotkałoby mnie coś takiego. Gdy już myślałem, jak już wspomniałem, że transakcja dobiegła końca… – No teraz jeszcze lepiej, zabieraj się pan stąd ze swoimi śmierdzącymi pieniędzmi. – Ma pani obowiązek mnie obsłużyć. Jak dałem grube to pani nie odpowiadało, a jak drobnymi to jeszcze gorzej. Chce te cholerne pierniczki i ciasteczka i radzę ci, ty głupia suko, zapakuj je zanim zrobię się niemiły. – Jak Ci się nie podoba to tu nie kupuj. – Właśnie obraziłaś klienta, teraz osobiście skontaktuje się z pani szefuniem. – A spróbuj ty kmiocie. – Pakuj to ty tępa, stara, ruro albo naprawdę się pogniewamy. Po dłuższej chwili odebranej przeze mnie, jako objaw jej myślenia, wsadziła grubą rękę do szklanej przegródki z pierniczkami i po chwyceniu jak największej ilości, zacisnęła pięść i jak najsilniej tylko mogła ścisnęła je. Z rozgniecionych pierników po jej ręce spływał dżem, oblepiając jej palce. Spod lady wyciągnęła brązową torebkę, do której naładowała zbita bezkształtną masę. Jeszcze ciasteczka. Chwyciła tą samą ręką ciastka, zgniotła je w palcach i wsadziła do tej samej papierowej torby. Zawinęła, żeby przypadkiem nie wypadły, zgniotła, wytarła w nią ręce i postawiała torbę przede mną z uśmiechem, którego nie potrafiłem rozszyfrować. Nie wiem czy oznaczał zwycięstwo końca pracy, szczytu jej obrzydliwości, czy cokolwiek innego. Postanowiłem interweniować, a jednocześnie dobić, wkurzyć i przestraszyć. – Nie zapłacę za to. – Rzekłem spokojnym tonem człowieka mieszającego kakao. – A to, czemu? – Odkrzyknęła z furią w głosie kobiety znęcającej się nad kotem. – Proszę o telefon, już! Jest pani ostatnią osobą, która będzie mnie tak ostro wkurwiać. Dawaj telefon, i numer do swojego szefa. Jej usta opadły jakby zaraz 207
miały spłynąć z jej twarzy. Popatrzyła na mnie i sięgnęła po aparat telefoniczny spod lady. Wyciągnęła go, podniosła słuchawkę i wykręciła numer. – Halo? Dzień dobry, jest szef? Tak? To dawaj go! Teraz tylko ta chwila wkurzającego czekania, ociągania się tych po drugiej stronie. – Cześć Kochanie, jesteś na górze? To zejdź na dół, mam tu jednego niezadowolonego klienta, który zechciałby zamienić z tobą parę słówek. „Kochanie” kurka. Mężuś? Kto by chciał poślubić coś takiego? Na jego miejscu zmieniłbym orientację seksualną. Odłożyła słuchawkę i cmoknęła głośno, jakby miała coś między zębami i chciała się tego natychmiast pozbyć. Rozejrzałem się po wnętrzu pomieszczenia wokół mnie i w kącie sklepu przy drzwiach spostrzegłem obrotowy taboret. Wziąłem go i przystawiłem koło lady, i rzecz jasna usiadłem na nim. Zastanawiałem się ile będę czekał, ale nim zdążyłem o czymkolwiek pomyśleć, przez próg sklepu przeszedł wysoki mężczyzna, ze zniszczoną od papierosów mordzie, krótko ostrzyżony, ubrany jak wioskowy menel albo rolnik. Facet był modelem totalnej destrukcji człowieczeństwa. Podszedł w moją stronę i stojąc nade mną wskazał na mnie palcem zwracając się do swojej domniemanej żony. – To ten niezadowolony klient? – Tak Ed. Najpierw dał mi pięćdziesiątkę, z której nie mogłam wydać, a potem wysypał mi garść klepaków, której nie mogłam zliczyć. Szanowny Ed spojrzał na mnie z miną jakby wdepnął właśnie w świeżo wypieczone gówno, a nie patrzył na człowieka. – Więc chłopcze, w czym tkwi problem? – Właściwie to było siedem monet, żeby być szczegółowym. – Chwyciłem torebkę z zbitą masą i podałem mu ją, przyjął ją jednocześnie gapiąc się na mnie, aż się dziwnie poczułem – Ja nie będę za coś takiego płacił, zamówiłem pierniczki i ciasteczka a nie nieforemną masę wyglądającą jak kawałek psiej kupy. Za pozwoleniem. Ed otworzył torbę, i popatrzył do jej wnętrza z zadumą. Po niedługiej chwili skierował wzrok na mnie, a po chwili na współmałżonkę. Zebrał charknięciem flegmę prosto z zatok, niczym gejzer, odcharkując ją do środka. Ślina ciągnęła się jak smoła. Zamknął, zawinął i podał mi. – Teraz to ma nawet znak gwarancji, że to nasz produkt nieporównywalny z niczym innym. Co się tak synku martwisz, przecież i tak to wysrasz w jednym kształcie i kolorze, a to jak wygląda… Żarcie powinno tylko dawać nam życie, nie kładziemy tego na półce między artystycznymi wazonami. – Dla mnie liczą się względy estetyczne, jedzenie powinno ładnie wyglądać, by rozbudzić apetyt, a nie obrzydzenia, myśląc jak wkładając do ust, że to kawał stolca. Rolnik podumał nad czymś przed chwilę, po czym zwrócił się do swej małżonki – Kochanie zrób nam cappuccino, jeśli łaska. Napijesz się prawda? 208
Co jest grane? To jakaś gra? Co te gnojki kombinują? Kobieta wyciągnęła z szafki za sobą dwie szklanki. Jedna była wypełniona jakąś wodą, wsadziła do niej dwa palce i wyciągnęła z niej starą, śmierdzącą, oblepioną brudem protezę. Wodę wylała do zlewu, odkręciła wodę w kranie, i przepłukała szklankę klika razy, ale mimo tego i tak była nieziemsko brudna. Postawiła ją na ladzie, wstawiła czajnik na zapleczu, i wzięła się za druga szklankę, która wyglądała jakby była w niej przechowywana ziemia, albo od początku jej istnienia była zalewana kawą, i nigdy nieumyta. Zdjęła z kaloryfera starą szmatę, koloru szarawo – czarnym, oblepionej jakimś syfem i zakrzepłymi plamkami krwi. – Zaraz się zrzygam, chcecie żebym wykitował na jakąś salmonellę? Sam wypijesz swoją kawę, i sam zeżresz produkt własnego wyrobu! – Słuchaj synku nie musisz tu kupować, jak ci nie smakują nasze wyroby. – To był pierwszy i ostatni raz, jestem w radzie miasta, doprowadzę do zamknięcie tego interesu. Ed wyprostował się na krześle i schował ręce w spodnie dżinsowe na szelkach, takie, jakie noszą robotnicy na budowie. Pokręcił przecząco głową, i zastanawiał się nad czymś. – Stella, daj mi strzelbę z szafki. Przez plecy przebiegł mi dreszcz. Całe moje ciało zaczęło się pocić. Zastanawiałem się czy dobrze usłyszałem. Raptownie popatrzyłem na jego żonę, faktycznie wyciągała coś z szafki. Nachylili się nade mną i przekazali sobie z rąk do rąk strzelbę, tuż nad moją głową. Sprawdził czy jest naładowana, oblizał wargi i powiedział. – Tu jest tylko jeden nabój. – Starczy ci na niego jeden. – Pokaż naszemu niezadowolonemu panu listę klientów, których nie obsługujemy. – Dobra.– Odwróciła się do nas plecami i coś pogrzebała do wystających z górnej sznurkach, poziomej, drewnianej półki, zwisającej pod sufitem. Odwróciłem się żeby zobaczyć, co się stanie. Pociągnęła za jeden i żaluzje zakrywające półkę odsunęły się do góry. – Tak. Nie jeden dał nam się we znaki, było kilku naprawdę upierdliwych… Taka lista jakby pomyśleć jest prawie w każdym sklepie, gdzie klient spowodował niechęć obsługi. Półka była wypełniona sześcioma odrąbanymi głowami, niezadowolonych klientów. Widać było jak nierównomiernie postępuje postęp gnilny. Głowy były ustawione w kolejności od najstarszego zabitego. Smród wypełnił cały sklep. Widać było rany kłute, nacięcia na ich twarzach. W niektórych wiły się robaki. Ed przemówił. – Słuchaj stary ci tutaj byli naprawdę wrednymi gnojami, nie chcę cię dołączyć do nich. Sześć, to ładna liczba, taka symetryczna. Nie jesteś taki zły i głupi, możemy cię wypuścić, ale nie zrobisz nam koło pióra. Zgoda? 209
– Jeśli obsłużycie mnie jak normalnego klienta. – Zgoda. Kobieta ubrała foliowe rękawiczki i szpachelką nasypała do osobnych torebek pierniczki i ciasteczka. Zawinęła i wręczyła mi je. – Dziękuję bardzo. I tak ma być zawsze. Z każdym klientem. – Udałem się w stronę drzwi usłyszałem za sobą przekleństwo i strzał. – Schowaj mięso do lodówki. Będzie na nadzienie. *** Nysa, 2004
210
AWARIA
211
Po drodze z wykładów, kupiłem kurczaka z rożna i wolno docierałem na drugie piętro. Wyższe by mnie chyba zabiło. Zamknąłem drzwi i pyknąłem przełącznik światła w przedpokoju. Nic. Żadnej reakcji. Musiała przepalić się żarówka. Zaniosłem kuraka do kuchni i wziąłem się za błyskawiczne rozwiązywanie problemu. Znalazłem żarówkę, podniosłem obracane krzesło, które się nie obracało, na kółkach, które nie jeździły. W momencie, gdy na nie stanąłem, odpadło oparcie prosto na moją nogę. Jak to bywa w podobnej sytuacji, krzyknąłem i przekląłem głośno. Gdy tylko zdołałem opanować ból, zacząłem przytwierdzać obie części do siebie. Wziąłem śrubokręta, który miał mi pomóc dokręcić śrubkę, ale ten gad zjechał po metalu i skaleczyłem się przebrzydle. Nawet krwawiłem. Przekląłem ponownie. Dokręciłem i odstawiłem śrubokręt, kładąc go na małym stoliku. Podstawiłem krzesło pod żyrandol i wspiąłem się na niego modląc, by nie rozpadł się pod moim ciężarem. Wlazłem z powrotem, próbując złapać równowagę. Wykręciłem ostrożnie żarówkę, momentalnie schodząc z krzesła. Położyłem ją obok śrubokrętu, zastanawiając jednocześnie, gdzie dałem tą na wymianę. Byłem lekko zdenerwowany, zważywszy, że byłem głodny. Bolała mnie noga i piekła ręka. Obszedłem cały przedpokój w poszukiwaniu. Wszedłem do kuchni. Zbadałem wzrokiem całe pomieszczenie. Moje oczy zawiesiły się nad parującym kurczakiem powodując drżenie kubków smakowych. Postanowiłem najpierw się posilić, a dopiero później zająć się pracą. Podchodząc do stołu, na którym stał kurczak, mimowolnie trąciłem coś ręką, co upadło i się stłukło. Żarówka. Żarcie musiało poczekać. Wyciągnąłem zza śmietnika zmiotkę i szufelkę. Znalazłem ostatnią zapasową żarówkę, i powróciłem do przedpokoju. Wspiąłem się na krzesło, wkręciłem żarówę, zszedłem, pstryknąłem przełącznikiem. Dalej nic nie świeciło. Włącznik był właściwy. Miałem dość. Wróciłem do kuchni i zabrałem się do jedzenia. Wziąłem widelec i nóż, zdając się na moje manualne zdolności i wbiłem widelec w mięso. Strumień tłuszczu trysnął obficie okrywając nim świeżo umalowaną ścianę. – Ja pierdolę. Namoczyłem kawałek starej szmatki, próbując zetrzeć większość. Większość została. Przegrałem. Wrzuciłem szmatkę do zlewu umywając przy tym ręce. Odechciało mi się tymczasowo jeść. Uznałem, że wszelakie prace miło by było zakończyć przed zmrokiem. Z szafki wyciągnąłem latarkę. Wyłączyłem korki w mieszkaniu. Wlazłem na krzesło i poświeciłem w głąb otchłani elektrycznej czeluści. Odchyliłem trochę blaszki, myśląc, że są zbyt odchylone do środka i nie stykają się z metalem od żarówki. Wsadziłem śrubokręt głębiej, próbując znaleźć sensowniejsze wyjaśnienie. Coraz głębiej i głębiej. Aż czarny pył w środku niemal wysypał mi się na twarz. Zapiekły mnie oczy, zacząłem kaszleć, i spadłem z krzesła. Obiłem sobie tylko tyłek. Wstałem i nieugięty wspiąłem się znów na krzesło. Zdjąłem szklany abażur, próbując rozkręcić całą skomplikowaną maszynę. Była stara, zniszczona, przepalona i najwyraźniej cholernie długi czas 212
niewymieniana. Szykowały się wydatki. Próbowałem odnaleźć miejsce, do którego przymocowany był szklany korpus z resztą sufitu. Odnalazłem pierwszą blaszkę, odgiąłem ją i zaraz szukałem następnej. Gdy odgiąłem już je wszystkie. Szklany korpus dalej się trzymał. Nie miałem pojęcia, na jakich zasadach grawitacyjnych. Szukałem dodatkowych uchwytów zabezpieczających. Znalazłem śruby przytwierdzające całość do sufitu. Pochwyciłem śrubokręt, i zacząłem dłubać. Śruby były zardzewiałe, ale trzymały się solidnie nie chcąc, za diabła, puścić. Szklany abażur zsunął się, przeleciał przed moją twarzą i runął na ziemię, rozbijając się z głuchym dźwiękiem, rozbijając się na niezliczone fragmenty, rozsiewając mikroskopijne elementy stłuczonego szkła na wszystkie możliwe strony. Wróciłem po szufelkę i zmiotkę. Zacząłem zbierać te większe fragmenty. Resztę ogarnąłem odkurzaczem. Odkurzałem brawurowo, jakbym całe życie nic innego nie robił. Po zakończonej operacji, schowałem wszystko i patrzyłem na obraz po bitwie. Wniosek: Na razie, będę się musiał obyć bez ochrony na żarówkę, która nie chciała świecić. Postanowiłem wtedy, że nie będę miał światła w przedpokoju; Odstawiłem krzesło i całą resztę na swoje miejsce, zrobiłem ogólny porządek i zmęczony, mając wszystkiego dość, wstawiłem wodę na kawę, modląc się by nic dzisiaj więcej się nie spieprzyło. Zasiadłem na fotelu, wziąłem pilota i próbowałem włączyć telewizor, który dała mi przed przeprowadzką tutaj moja babcia, która ma dwa telewizory. Miała. Już ma jeden, bo drugi dała mnie. Nie włączał się. Odsunąłem zasuwkę, pod którymi były baterię. Włączyłem go ręcznie. Obraz włączał się wolno. Dźwięk był szybszy. Tym razem. Szklany ekran naświetlał się obrazem: Ridge Forrester zatrzymał się na schodach. Dwadzieścia dwa odcinki temu. Bałem się przełączyć na inny kanał. Telewizor wyłączył się niespodziewanie. Włączyłem go ponownie. Na ekranie: Dwa lwy pożerały padlinę, spikerka zaczęła coś mówić. Odłożyłem pilota na wyciągnięcie ręki. Znów się wyłączył. Na ekranie: Lwy pożerały spikerkę. – Chciałem by tak było. Natarczywy dzwonek do drzwi mówił niemal „otwieraj, wiemy, że tam jesteś”. Musiałem otworzyć, inaczej dostał kota od świergoczącego dzwonka. – Dzień dobry, jesteśmy świadkami jechowymi, i zbieramy… – Spieprzać. – Przerwałem, po czym dodałem – Jestem niewierzący. – Zamknąłem drzwi. Z kuchni dobiegał gwizd czajnika. Szybko mu ulżyłem. Nalewając wodę do kubka, poparzyłem sobie rękę. Nie mogłem go upuścić, by nie narobić większych szkód. Odstawiłem czajnik, i zmoczyłem rękę w zimnej wodzie. Ktoś wystrzelił petardę. Przestraszyłem się jak jasna cholera. Wyjrzałem przez okno w poszukiwaniu gówniarza, który tak mnie wystraszył. Nikogo nie było. Poczułem drażniący swąd dymu. Odwróciłem się i zacząłem drążyć mieszkanie, zastanawiając się, co się stało i skąd dociera ten smród. Wszedłem do zadymionego pokoju i zobaczyłem palący się telewizor. Podleciałem do tego rozpalonego cholerstwa i wyciągnąłem wtyczkę z gniazdka. Wbiegłem do kuchni, 213
po szafkach szukałem czegoś, do czego mógłbym nalać wodę. Znalazłem starą misę i podstawiłem ją pod kran. Odkręciłem kurek, ale woda nie leciała. – No kurwa! Nie w takiej chwili! Postawiłem miskę na stole, pochwyciłem czajnik i nalałem wrzątku do niej. Plastik zaczął się nagrzewać i powoli topić. Nie wiedziałem, co zrobić. Przełamałem się i złapałem miskę tak, by się nie poparzyć. Doszedłem do pokoju i oblałem wodą telewizor. Ogień przestał buchać na zasłony. Palił się tylko dywan. Wróciłem z roztopioną miską do kuchni, włożyłem ją do kranu i raz jeszcze spróbowałem odkręcić kran. Strumień lodowatej wody wytrysnął, odbił się od dna i trafił prosto we mnie. Krzyknąłem i o mało co, a nie rozwaliłem tego głupiego kranu. Nalałem wody i nie zakręcając go, pobiegłem gasić pożar. Ogień zgasł sam. Telewizor dymił się, co prawda, ale nie było już zagrożenia. Wróciłem do kuchni i zakręciłem kran. Wróciłem i usiadłem przed telewizorem ostrożnie. Bałem się siąść na własnej dupie, myśląc, że coś się spierdoli. Bo to się nie psuło. To się pierdoliło. Musiałem wyjść z domu. Włączyłem sekretarkę. Zabrałem wszystko, co mogłoby być mi potrzebne. Upewniłem się, czy zamknąłem drzwi i modliłem się by nikomu nie zechciało się włamać do mojego mieszkania. Na powietrzu poczułem się swobodny. Kierowałem się do sklepu elektrycznego. Żyrandol i żarówa. Telewizor. Kiedyś to ludzie wymyślali jakieś znikome rozrywki, jak szachy czy inne cholerne gry na intelekt, wyobraźnie, i myślenie. Gdyby wynalazek zwany telewizją był wymyślony w tamtych czasach, to by nie istniały prawdopodobnie kółka śliniących się szachistów. Zresztą to łatwo wytłumaczyć, bo w tamtych czasach ludzie nic absolutnie nie robili, albo się pieprzyli albo walczyli, jak nie z całym światem, to z samymi sobą. I z nudów wymyślali takie gry. Dziś wystarczą nam teleturnieje. Kupiłem najtańszy i najbardziej ohydny żyrandol, jaki tylko można sobie wymarzyć. I dwie żarówki. Wyszedłem z lepszym nastawieniem do świata, myśląc, że może być jeszcze lepiej, ale definitywnie nie może być, gorzej. Teoretycznie. Wróciłem do domu. Powitała mnie cisza. Na automatycznej sekretarce świeciła się czerwona lampka od zwiastowania wiadomości. Odsłuchałem. Dziewczyna. Moja. Też w to nie wierzę. Chciała się o dziewiątej spotkać. Kolacja w restauracji. Miałem trochę czasu. Podsunąłem krzesło do odstającego kikuta z sufitu, chcąc zamontować żyrandol. Zrobiłem to. Udało mi się także wkręcić żarówkę. Pyknąłem światło. Hasa. Zgasiłem. Oznajmiłem: – Ach. Jestem Boski. Zgliszcza cywilizacji, czyli roztapiające się części mojego byłego telewizora, tkwiły dalej na swoim miejscu. Chciałem zakończyć jeszcze dzisiaj tą serię nieprawdopodobnie chujowych zdarzeń, i wyszedłem w poszukiwaniu uciechy. Pozostałość dźwigałem do najbliższego śmietnika, ale tuż przed klapą śmietnika poległem. Zawartość reklamówek ze śmieciami rozsypały się. Zostawiłem to i wróciłem, mając nadzieję, że zainteresuje się tym jakiś znawca sztuki 214
awangardowej, którego natchnie ta ofiara z metalu i plastiku, którą będzie mógł przehandlować za butelkę wina, rocznik: b.r. Wszyscy spieprzyli z ulic do domów. Mimo tylu tysięcy lat, ci debile wciąż boją się ciemności. Pozostali tylko niemi romantycy rozkoszujący się tym pięknym wieczorem z dziewczyną, którą nie mogą zaciągnąć do łóżka, bo gdyby mogli, nie spacerowaliby tak po ciemku. Dotarłem do butwiejących, drewnianych drzwi lombardu. – W czym mogę pomóc. – Powiedział żółty podkoszulek śmierdzący potem. – Szukam taniego, sprawnego telewizora. Koszulek patrzył w ekran kolorowego telewizora, wyraźnie zniechęcony. – Czerń i biel czy kolor? – Kolor. Przeklął. Podniósł dupsko, które wyglądało jak olbrzymia szafa grająca, i właśnie leciała z niego symfonia złożona z samych pierdnięć. Wszedł na zaplecze i po chwili przyniósł średniej wielkości telewizor. Postawił na stole. Wyglądał nieźle. Zapłaciłem. Przysłowiowe schody zaczęły się zaraz przy wejściu na klatkę schodową. Pieprznąłem się drzwiami frontowymi w miednicę i myślałem chyba, że skonam z bólu. Musiałem jednocześnie uważać by nie upuścić moich ostatnich pieniędzy. Wczołgałem się wolno. Stanąłem przed drzwiami i zacząłem szukać kluczy od mieszkania. Z mieszkania obok wypełzł sąsiad. Ohydny stary wysuszony dupek. Dusza towarzystwa. Podszedł. Wyciągnął mi klucze z kieszeni. Myślałem, że zaraz upuszczę tego nowo zakupionego sukinsyna. – Dziękuję. Będę dozgonnie wdzięczny. – Powiedziałem, chcąc być miły. – Trzymam za słowo. – I w tym momencie przekląłem w myślach. Tylko jeszcze tego mi brakowało. Długów u ludzi. Kopnąłem za sobą drzwi. Przeszedłem jeszcze kawałek i położyłem telewizor na miejsce starego. – O! Zakupy? – Krzyknąłem w przestrachu. – Ja jeszcze muszę jeszcze poczekać na nowy. Czai pan, że nie mogę od dwóch lat roboty dostać? Jestem za stary na pracę, a jednocześnie za młody na emeryturę. – Cholerny nieudacznik i zafajdany alkoholik – pomyślałem. Żółte papiery sobie pan lepiej załatw. „Kup se mózg.” – Pomyślałem. Oczywiście zostajemy przy tym, że wszyscy jesteśmy dalszym stadiumem ewolucji człowieka. Czy jak to się tam mówi; Zignorowałem jego gadulstwo, i podłączyłem go do prądu. Telewizor oczywiście, nie sąsiada. Ekran był ciemny. – Kurwa jego pierdolona mać! Sąsiad przerwał monolog i wytrzeszczył oczęta ze zdziwienia. – Gdzie pan kupił ten telewizor. – Spytał z grzeczności. Chyba. – W lombardzie na schodkach. – Przykro mi. Towar nie podlega zwrotowi. – Powiedział wychodząc wyjątkowo cicho. Próbowałem się uspokoić. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego cały świat przeciwstawił się przeciwko mnie. Wmawiałem sobie, że to tylko okres 215
przejściowy, że wszystkie najgorsze rzeczy spotykają mnie w jednym czasie, i w późniejszym życiu za to spotkają mnie same sukcesy. Wziąłem się w garść. Do spotkania miałem jeszcze czas. Wziąłem gruchota z nadzieją, że zdołam go oddać, i ponownie wyszedłem z mieszkania, uprzednio sprawdzając po sto razy czy na pewno je zamknąłem. Dotarłem, naciskam klamkę. Zamknięte. Upuściłem telewizor na ziemię. Drań potłukł się. Co innego miałby zrobić? Zastanawiałem się. Podniosłem odbiornik, szukając innego lombardu. Następny był nie daleko. Na moje szczęści, był otwarty. Położyłem telewizor na stole. Chłopak spojrzał na model i zerknął na mnie. Spytał czy działa. Powiedziałem, że tak. Rzucił kolejnym pytaniem, brzmiącym, czy to kolorowy odbiornik. Odburknąłem tylko, że kolorowy. Dodałem jeszcze, że kosztował sześć stów, i jest świeżo, co po spłaceniu ostatniej raty, ale muszę go sprzedać, bo potrzebuje gotówki. Chłopak dał mi dwie i pół stówy, co było dwa razy większą sumą, niż zapłaciłem za niego. Wziąłem pieniądze i wyszedłem, mając nadzieję, że mnie nie będzie śledzić ef bi aj. Przeszedłem na drugą stronę ulicy do sklepu RTV, z którego wyszedłem po pięciu minutach z nowym telewizorem. Kiedy w domu go podłączyłem. Pokój rozświetlił piękny krystaliczny obraz. Popłakałem się ze szczęścia, myślałem, że nic piękniejszego mnie w życiu nie spotkało. – Kurwa. Randka! Ubrałem się, uczesałem i umyłem zęby. Przez kolejne pięć minut uśmiechałem się do własnego odbicia, mówiąc sobie, jaki to jestem boski, zajebisty i w ogóle. Grunt to pewność siebie. Założyłem marynarkę, zgasiłem telewizor i zamknąłem drzwi. Miałem dwadzieścia minut. Droga do restauracji zajęła mi połowę czasu, którym dysponowałem. Szedłem wolno relaksując się spacerem, podziwiając latarnie i wdychając powietrze. Wewnątrz lokalu, poczułem się spięty. Miałem nadzieję, że chociaż wieczór będzie udany. Kelner ulokował mnie przy dwuosobowym stoliku, zaraz przy fortepianie, na którym grał wylizany chłopczyk, w ciasnym fraku i spodniami ściskającymi genitalia. Poza tym podniecał się tym swoim graniem do tego stopnia, że myślałem, że zaraz dostanie orgazmu, a ja będę pierwszym, który złapie kwiaty. Zacząłem nerwowo miętolić kartę menu. Wysoki stojący w rogu zegar zaczął wybijać dziewiątą. Kelner po jakichś dwóch czy trzech minutach przyniósł mi espresso w bezgustnej filiżance z wymalowanymi niebieskimi krabami, z napisem „made in china”. Obok niej postawił talerzyk z pierniczkami i ciasteczkami, które zamówiłem. Roztopiłem dwie kostki cukru. Wymieszałem. Przyszła. Nie uśmiechając się i w ogóle nic nie mówiąc usiadła. Usiadła. Nie miało to nic wspólnego z „wirującym seksem”. – Masz na coś ochotę? – Spytałem chcąc rozpocząć rozmowę. – Nie jestem głodna. – Coś się stało? – Właściwie tak. To może być trudne dla nas obydwu. 216
– Dlaczego? – Po całym ciele przeszedł mi spazmatyczny dreszcz rozdzierający mnie od środka, a serce zaczęło kołatać jak elektryczny obierak do ziemniaków. Przełknąłem kartofla, znaczy ślinę i spytałem niepewnie. – Jesteś w ciąży? – Niezupełnie. – To, o co chodzi. – Zamierzam od ciebie odejść. – Ale, dlaczego? – Po pół roku spotykania się z tobą, uznaję, że nie jesteś mężczyzną, odpowiednim dla mnie. – Ale dlaczego? Powiedz szczerze. – W porządku. Chociaż raz w życiu będę wobec ciebie szczera. – Dobrze wiedzieć. – Jesteś t płytki, nieciekawy i nudny. – Zdziwiłabyś się jakbym ci opowiedział przygody z dzisiejszego dnia. Zresztą to nieprawda! – I tak to właśnie sobie tłumacz. – Ale czy te wszystkie chwile razem spędzone, nic dla ciebie nie znaczą? – Coś tam znaczą. – Coś tam?! A nasze plany? – Zdaje mi się, że ulegną pewnym zmianom, nieprawdaż? – Ale powiedz mi, chociaż dlaczego? – Poznałam naprawdę wyjątkowego mężczyznę. – Wyjątkowego? Kto to taki, mogę spytać? Znam go? – No niezupełnie. Właśnie słuchasz jego gry na fortepianie. I tutaj przeżyłem szok. Popatrzyłem się odruchowo na piegowatego wieśniaka śliniącego się na klawiaturę, wielce przeżywającego muzyczne uniesienie. Popatrzyłem na nią. – Ty chyba oszalałaś?! – Przykro mi. – Cieszę się, że jesteś tego świadoma. – Wstałem, wyciągnąłem z portfela kasę za kawę. – Możesz wypić moją kawę, jestem jak na razie wystarczająco mocno pobudzony. Obyśmy się już nigdy więcej nie spotkali. – Ruszyłem do wyjścia. Szlochając szedłem wzdłuż muru, które zaprowadziły mnie wzdłuż schodów, do podziemnego pubu. Miały one żółto niebieskie tapety, a na nich poprzybijane były czarno białe zdjęcia roztrzaskanych fortepianów. Usiadłem przy najbliższym stołku i czekałem na barmana. Spytał się, co podać, to mu powiedziałem, że piwo, a on, powiedział „aha” i spytał czy mam osiemnaście lat, ja powiedziałem, że mam, tylko, że muszę poszukać. No to on mi mówi, że nie trzeba i mi nalał pół litra. Zapłaciłem, wydał resztę. Schowałem resztę. Wypiłem. Szybko poszło, więc zamówiłem następną szklanicę. Szybko poszło, więc zamówiłem kolejną. W pewnym momencie zwróciłem uwagę na to, że ktoś na mnie zwraca uwagę, ale jednocześnie próbowałem nie zwracać na niego uwagi, by nie pomyślał sobie 217
przypadkiem, że zwracam na niego uwagę. Niestety zwrócił na mnie uwagę, podszedł i się dosiadł przy barze, obok mnie. Zauważył, że zwracam na niego uwagę. Wypiłem swoje, i zamówiłem następne. Lekko będąc podchmielony, ten lumpiasty jeżyk siedzący obok mnie zresztą też. Odezwał się. Przynajmniej się dowiedziałem, że umie mówić. – Postaw mi. – Kutasa chyba. – Dobry start. To dobry chwila na zapoznanie się. Postaw mi. – Mam wystarczająco dużo znajomych. – Ale nie takich jak ja. – Każdy omija takich jak ty. – W takim razie ja ci postawię. – Nie chcę ci być nic winien, poza tym sam potrafię za siebie zapłacić. – To forma grzecznościowa. Nic nie będziesz mi winien. – Powiedziałem nie. – Ale… – Słuchaj stary, miałem dzisiaj kurewsko zły dzień i rzecz jasna mam prawo być trochę źle nastawiony do świata. A teraz, gdy chce się w spokoju upić, jakiś cholerny stary pedał zawraca mi dupę, podczas gdy piwo mogłoby się wlewać we mnie szybciej. – Nie mów tak do mnie, bo ci przyłożę. – Żeby ci żyłka nie pękła. – Naprawdę to zrobię, walnę cię. – Kto ci rączkę rozbuja? – Nie przeciągaj struny koleś, bo zaraz mi nerwy puszczą i dostaniesz wpierdol. – Skąd ty taką armię weźmiesz. – No to stary przegiąłeś pałę. – Mówiłem, że pedał. – Złaź z tego stołka, bo cię zaraz z niego zrzucę. – Ale się boję, ho ho, aż mi się jaja w miednicę schowały ze strachu. Facet zamachnął w momencie, gdy przystawiałem szklankę do ust. Spadłem ze stołka, na szczęście przez alkohol nie za wiele bólu czułem, ale ten miał dopiero nadejść. Zamachnąłem się pięścią, jako ostatecznym argumentem i wyładowałem na nim cały skumulowany we mnie stres całego dnia. Nie pamiętam, co było dalej, ale chyba wygrałem, bo obudziłem się w jednym kawałku w szpitalnym łóżku. Zaczynało świtać. Byłem cały obolały. Wszedłem na balkon, chcąc zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Oparłem się o metalową balustradę i podziwiałem gorzki wschód słońca. Coś trzasnęło. Nim się zorientowałem, co się dzieje, zacząłem spadać, krzycząc. Kurczowo trzymałem się balustrady do samego końca. Lot był szybki, upadek piorunujący. Karetka zdecydowanie za wolna. Niewiarygodne, ale przeżyłem. Po roku rehabilitacji, od tamtego wydarzenia, teraz spisałem wszystkie te wydarzenia, które doprowadziły mnie do owego, cało 218
życiowego kalectwa. Spisuje swoje dzieje, by wszyscy mieli czarno na białym napisane, i wyjaśnione, dlaczego mam zamiar zrobić to, co zrobię. Napisałem list, by uniknąć durnych pytań w stylu, „dlaczego on to zrobił?”. Na szczęście, odzyskałem władzę w prawej ręce i mogłem napisać to wszystko. Tak kończy się historia jednej głupiej awarii. Mam tylko nadzieję, że ta swoista spowiedź zostanie odczytana, jako prawda, a nie fikcja literacka gównianego pisarzyny. * Sparaliżowany mężczyzna odłożył długopis. Odepchnął się dłonią od biurka, siedząc na wózku inwalidzkim, i odsunął jedną z szuflad. Wyciągnął z niej pistolet nabity dwoma nabojami. Włożył lufę do ust, i modlił się, by wystrzeliła i zabiła go za pierwszym razem, by nie czuł zbyt długo bólu. Pistolet wystrzelił. Krew trysnęła z tyłu głowy prosto na ścianę za nim. Wózek inwalidzki przewrócił się, a on wraz z nim. Nastąpiła cisza. A po dłuższej chwili, soczyste, przytłumione słowo: „kułwa”. *** Prudnik, 2004
219
MADE IN CHINA
220
(Nieoczekiwane Zmiany Wydarzeń) Sprawa zaczęła się w momencie, kiedy zatrudnił mnie, przewoźnika firmy transportowej, jeden kurduplowaty Chińczyk. Podawał się on za jakąś szychę jakiejś tam wytwórni muzycznej. Wyglądał jakby miał z pięćdziesiąt lat, ale mógł ich mieć nawet pięćset. Tacy ludzie jak on zwykle żyją najdłużej, zatruwając życie tym krótko żyjącym. Do rzeczy. Za nim łysy bongo w hawajskiej koszuli, emigrant z dżungli, wyglądający jakby całkiem niedawno zrzucił z siebie zdobiące liście i przywdział strój normalnie ubierającego się człowieka. Chiński człowieczek zaczął nawijać coś po swojemu, a sepleniący, bełkoczący mamutu tłumaczył. Ja i szef by nie robić nikomu przykrości, udawaliśmy, że wszystko rozumiemy. – Dobra, a teraz od początku. Czego chcecie, i jak wam możemy pomóc? Po skończonej konwersacji mojego szefa z chińskim kurdupelkiem, której akcji tylko się przyglądałem. Chińczyk wręczył kilkanaście sytych banknotów mojemu szefowi, po czym z ciężarówki, którą przyjechał, jego ludzie wyciągnęli cztery kontenery z towarem. Zostawili nam je na naszym pięknym podjeździe i wyemigrowali stamtąd skąd przyjechali. Wieczorem dostałem od szefa dwie ciężkie do strawienia wiadomości. Jedna mówiła o tym, że te kontenery mam rozwieść do czterech wytwórni rozprowadzających muzykę, w czterech różnych miejscach oddalonych o dwieście kilometrów każdy. Druga sprawiła, że dostałem ataku apopleksji. Kontenery były wyładowane kasetami magnetofonowymi z chińską muzyką. Nic, tylko życzyć szczęścia, pomyślności i dużo słońca. Zgodziłem się i tego samego wieczoru dostałem zaliczkę. Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłem i umówiłem się na małe spotkanko, z moją uroczą dziewczyną. Ale dla dobra zachowania ciągu historii, nie będę zdradzał intymnych szczegółów tego spotkania. Raz, że nie jest to gniot hollywoodzki, a dwa, jak ktoś chce zobaczyć jak ktoś się pieprzy, to niech włączy sobie porno. A trzy, gówno kogokolwiek powinno to obchodzić jak spędziłem swój wolny wieczór. Oczywiście wieczór jak zawsze skończył się kłótnią: – Jadę z Tobą. – Nie jedziesz. – I tak pojadę. A potem pozostało mi zostać sam na sam z atlasem geograficznym. Gdyby nie to, moja nerwowość doprowadziłaby mnie do samoistnej zagłady, gdzie skończyłbym, jako sepleniący wrak odziany w kaftan bezpieczeństwa; zamęczany do nieprzytomności muzyką relaksacyjną. Nazajutrz rano na dworze było zimno i ciemno. Jakieś kilka chwil przed szóstą, siedzieliśmy już w załadowanym, opasłym skurczybyku i próbowałem wsadzić kluczyki do stacyjki. Po dziesięciu minutach nadal było zimno. Kierownica trzymała mnie żebym nie stracił równowagi. Podróżowaliśmy w krainie „ciemno jak w dupie”, w totalnej ciszy i bezruchu, czekając aż cieknące z nosa gluty zaczną zamarzać. Zastanawiałem się czy ci ludzie oszczędzają na świetle latarni, czy po prostu uważają, że nikt nie jeździ autostradą o szóstej rano. Minuty się dłużyły, a 221
autostrada zdawała się nie mieć końca. Próbowaliśmy się zagrzać ocierając tyłkami o skórzane siedzenie. Wpadłem na ten pomysł, bo kiedyś ktoś mi mówił, że tarcie powoduje ciepło, czy coś takiego. Po czterech godzinach na horyzoncie widać już było najbliższy cel naszej podróży. Gdy dojeżdżaliśmy do wylotu z autostrady, zdarzyła się pierwsza z nieoczekiwanych i najbardziej wkurzających rzeczy, jaka tylko może przydarzyć się kierowcy ciężarówki. Pod koła samochodu wpadł cholerny królik. Cały samochód aż podskoczył, gdy go przejechałem. Zatrzymałem brzydala, cofnąłem i wkurzony wyszedłem z szoferki. Na jezdni leżał płaski omlet w barwach polskiej flagi. Wszystkie wnętrzności uformowały się w coś na kształt pizzy. Wsadziłem się z powrotem chcąc jechać dalej, omijając ofiarę wypadku, moja dziewczyna, niczym wyrwana z letargu, zainterweniowała. – Co chcesz zrobić? – Ominąć to ścierwo i jechać dalej. – Ale to nieetyczne! – To co? Zamierzasz wyjść na ulicę i zeskrobać paznokciami biedaka z jezdni? – Muszę odprawić modły pogrzebowe, by dusza tego biednego zwierzęcia poszła do nieba. –Spojrzałem na nią, zastanawiając się czy dobrze usłyszałem. – Ile ci to zajmie mniej więcej? Popatrzyła się zastanawiając się nad czymś. – Z jakieś pół godziny. – Świetnie, to ja w te pół godziny załatwię jeden kontener, wrócę po ciebie i pojedziemy dalej. – To jak tak to nie, jadę z tobą teraz. – A króliczek? – Rocznie ginie dwa tysiące królików przejechanych przez nie uważnych kierowców. Zresztą jeden w tę czy we tę, nie robi różnicy. Zwolniłem sprzęgło, umiejętnie wyminąłem pana rozpłaszczonego i pojechaliśmy niesieni chłodem zimowego poranka. Christine patrzyła się w szybę, odwrócona do mnie plecami, a ja zastanawiałem się jak zagaić rozmowę. Była trochę stuknięta i nigdy nie wiadomo było, co zrobi. – Wszystko w porządku? To przez tego królika? Zapomnij o nim, w porządku? Wyrwała się i przekrwionymi oczami tocząc pianę z pyska wykrzyczała charczącym głosem. – Sam o nim zapomnij ty ziemski pomiocie! – Naskoczyła na mnie z nieziemską furią. Kierownica wyskoczyła mi z rąk. Chciała mi się wgryźć w szyję, ale z całej siły odepchnąłem ją. Po odbiciu się od szyby, wróciła do normalności. – Dobrze, niech będzie, jedźmy dalej. Nie zaprzątajmy sobie głowy pierdołami. Po kwadransie podjechaliśmy pod duży pomarańczowy budynek. To tu czekała na nas pierwsza transakcja. Zaparkowaliśmy. Od strony oszklonych drzwi, podszedł do nas mały, gruby mongoloidalny brodacz. Czarne kępy włosów wyrastały mu z nosa i łączyły brwi w jedną. Pewnie te czarne kłaki miał chyba nawet w odbycie. Wysiadłem z szoferki i przywitałem się udając, że jestem 222
zadowolony ze swojej pracy. On nie dawał jednak takiego zadowolenia. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Rękę miał wilgotną a uścisk mdły. – Co tak długo, do południa mam tu sterczeć?! Taka, pizgawica z rana a ci się ociągają. – Trzeba się cieplej ubierać, a nie latać w syfiastym podkoszulku, i świecić dupą po okolicy. – Chuj ci w dupę. – Wiedziałem, że się dogadamy. – Mów lepiej, co tam masz. – Śliwki. – Kto? – Kasety magnetofonowe, za które masz zapłacić i rozprowadzić. – Co za muza, amerykańska? – Chińska. – Świetnie, dobry żarcik synku. – To nie żart. – Nie róbcie jaj panowie… – Spojrzałem na dziewczynę. Nie usłyszała. Na szczęście. Chciałem jak najszybciej jechać dalej. – Nie wezmę tego badziewia, ty łajzo. – Przynajmniej był rzeczowy. Sądziłem, że w życiu spotkało mnie już wszystko, ale oglądanie tej obrzydliwej mordy było czymś nowym. Z budynku wyszło dwóch młodych ludzi, ubranych w garniturki. Wyglądali jak dwaj tajni agenci z jakiegoś angielskiego hitu końca lat sześćdziesiątych. Pewnie w tamtych czasach dostaliby kilka prestiżowych nagród, ale jak to bywa z każdym nagradzanym filmem, po góra dwóch latach nikt nie chce go oglądać i filmy te kiszą się na półkach z przeceną na wyprzedaży. Obaj stanęli po obu stronach naszego purpurowego brodacza, z bezgustnymi krawatami, i włosach na tłuszczu. Na ich twarzach przygłupów wykwitły głupkowate uśmieszki jakby prosto z reklam środków czyszczących. – Mistrzu to nie czas, za dwie godziny słońce będzie w zenicie. – Potrzeba całego słońca żeby naprawdę zrobić nam krzywdę, pierwsze promyki nic nam nie zrobią. Postanowiłem się wtrącić, bo nie lubię jak ktoś coś szepcze przy mojej obecności. Niby skąd mam wiedzieć, czy mnie nie obgadują. – Ej, co tam szepczecie? – To męskie sprawy. – A ja to, co? Panienka? To, że golę sobie nogi to inna sprawa. Klatka piersiowa brodacza cała była porośnięta czarnymi kłakami. Zamiast sutków, których nie mogłem dostrzec, klatka otworzyła się jak powieka, zakrywając całą powierzchnię jego tułowia. Pojawiła się na niej gałka oczna, która po kilkakrotnym ruchu, zmniejszeniu i powiększeniu źrenicy, zapatrzyła się we mnie. Odwróciłem się i spojrzałem na dwóch agentów, własnoręcznie wyładowujących kontenery z mojej ciężarówki. – Ej panowie, cieszę się, że lubicie chińską muzykę, ale w umowie jest, że możecie zabrać tylko jeden kontener. 223
Otworzyli jeden z łatwością jakby był pudełkiem zapałek. Wysypali całą zawartość na podjazd. Nim zdążyłem zareagować, cały podjazd wyglądał jak pogorzelisko stworzone z kaset magnetofonowych. Spojrzałem dyskretnie kątem oka do szoferki, co się dzieje z moją dziewczyną. Jednak trzeba ją było zostawić na autostradzie, ta głupia dziewucha machała do mnie beztrosko przylepiona twarzą do szyby z głupkowatym uśmiechem. Widocznie jej mózg, albo inny organ odpowiedzialny za myślenie, nie pojmował sytuacji, w jakiej się znajduję. Przeniosłem wzrok na szanownego brodacza, ale zamiast niego oczy spoczęły na gołym, pokrytym czarną sierścią, garbusie o głowie niczym wilk. Zamiast nóg miał kopyta, a między nogami zwierzęce genitalia, wystawione by zwrócić na nie uwagę płci przeciwnej. Potwór był odrażający. Jego oczy były białe. Ślinił się obficie i wykręcał głową w różnych kierunkach. Jego wzrok zatrzymał się na mnie: – Jestem człowiekiem, nazywam się Izydor. – Z tym człowiekiem to bym się spierał. Ciekawe, kim ja jestem? – Zwierzyną łowną. – William bardziej by mi odpowiadało. – Widzę, że nie wierzysz mi, że jestem człowiekiem. Zadaj mi, więc jakieś pytanie. – No dobra. W takim razie ile mężczyzna ma palców? Myśl powoli, mamy dużo czasu. – Dwadzieścia jeden. – Czyli na fiucie też masz paznokcia? – Ty to powiedziałeś. Widzisz, jestem lepszy! – Uważaj, żebyś nie wytrącił mnie z równowagi! – Wystarczy, że będziesz stał prosto. – Wiesz, co bym chciał? – Mieć kilka fajnych dup? – Jak ja bym wtedy wyglądał? Inteligentną rozmowę przerwał jazgot dochodzący z szoferki ciężarówki. Przez moją głowę przebiegały fundamentalne pytania: Co ona tam do cholery robi? Dlaczego jest tak głośno? Potwór podający się za człowieka, dreptając pośród kaset z chińską muzyką rzucił: – Odpalisz mi tą cielęcinkę, co masz w ciężarówce, a cię nie zabiję. Zgoda? –Jaką cielęcinkę? Ja przewożę tylko kasety magnetofonowe. Dzisiaj przynajmniej. Zazwyczaj rozprowadzam kosiarki do trawy, słodycze, papierosy, broń, narkotyki… – A ona? – Chodzi ci o tą dziewczynę, co jest tam w środku? – Grałem w dalszym ciągu głupa. – Tak, właśnie o nią, proponuję ci za nią korzystne propozycje. – Po co ci ona? Nie możesz znaleźć sobie ładnej wilczycy? – Irytujesz mnie. Daję ci chwilkę na głębokie przemyślenia. 224
Z wnętrza jego ciała, buchnęło powietrze. Zacharczał donośnie jak astmatyk w ostatnim stadium przemiany w nieboszczyka. Spojrzał na mnie, chyba chciał mnie przestraszyć. – Uuu… Boję się. – Zażartowałem, ale odebrał to na poważnie. – Prawidłowo. A teraz zobaczysz coś, co cię na pewno przekona. Ziemia zaczęła się trząść. Twarz Izydora stała się niebezpiecznie groźna, aż mi ciarki przeszły. Otoczenie się zatrzęsło, aż padłem na kasety. Wiatr przywiał za sobą stos starych papierów, które momentalnie zalały niebo. Skuliłem się na kasetach, nie mogąc znieść intensywnej nawałnicy. Zamknąłem oczy. Całym ciałem czułem wibracje rozkładających się czarnych dziur. Zacząłem sobie wyobrażać apokaliptyczne sceny. Myślałem, że skorupa ziemska zaraz pęknie i wpadnę w jej czeluści… Gdy trzęsienie, wiatr i inne efekty specjalne ustały, postanowiłem wstać na obie nogi, nie całkiem pewny czy je jeszcze mam. Aż po horyzont rozciągały się zgliszcza. Bezkres wypełniony chaotycznie porozrzucanymi kasetami. Jedynym obiektem, jaki pozostał ze starego krajobrazu, był pomarańczowy budynek. Co pięć metrów w każdą stronę, oddalone od siebie pięły się w niebo kolumny, zakończone gargulcami przypominające zdeformowane misie. – I co o tym myślisz? – Spytał potwór. – Gdzie moja ciężarówka? – Proponuję ci układ. – Kontynuował niezłomny. – Wal, tylko szybko, mam jeszcze trzy kontenery do rozwiezienia. Dwaj pomagierzy snuli się wokół mnie, czekając na moją reakcję. Wsłuchałem się przejmujący głos Izydora. Ten gość zarobiłby miliony będąc piosenkarzem. – A więc, zatrzymamy twoją ziemską oblubienicę, w zamian za to podaruję ci więcej niż zaproponowałem dotąd istocie ludzkiej. Wydłużę ci życie do trzystu lat, dam posiadłość z dala od ludzi. Nie będziesz musiał pracować, a jedzenie będzie na wyciągnięcie ręki. I jak? – Zastanowię się. – Proszę, ja mam wieczność przed sobą. Nie chciałem zbytnio oddawać mojej kochanej Christine, ale jednak z drugiej strony propozycja była kusząca. Obserwowałem, dwóch sługusów stojących obok Izydora. – A jeśli powiem, że nie? Samotność nie za bardzo mi się widzi, lubię zawierać przyjaźnie. – A zatem je dostaniesz. Jeden z nich ściągnął przeciwsłoneczne okulary. Jego oczy momentalnie zalały się czerwienią. Zastanawiałem się. Jeśli odmówię, pewnie mnie zabiją, więc najlepiej się zgodzić. Postanowiłem płynąć z falami gnojówki, czyli wyrwać się ze szponów, i czekać na samoistny rozwój wydarzeń. Młodzieniec w garniturku wyszczerzył kły, po których zaczęła spływać ślina. – Rany, stary idź jak najszybciej do dentysty z tymi zębami, mówię ci jak przyjacielowi. Zacharczał na mnie marszcząc brwi. 225
– Co ty stary, jesteś jakimś psem? Śmierdziel rozpędził się prosto na mnie chcąc mnie zaatakować. Próbowałem się odsunąć, ale nie zdążyłem i razem wpadliśmy w morze chińskiej muzyki. Leżał na mnie a ja go trzymałem z całej siły, by jego ślina nie skapywała na moją koszulę. Jego mimika twarzy utwierdziła mnie w przekonaniu, że moje myśli biegną dobrym torem i zaraz dosłownie wrzuci mnie na ząb. Trzymałem go z całej swojej siły, ale skurczybyk był silniejszy. Po raz kolejny próbowałem go z siebie zrzucić, ale drań zaczął drapać paznokietkami po mojej ślicznej twarzyczce. Kolejna kropla śliny spłynęła do mojego oka, które okropnie zapiekło. Nie wiem, co było jej składnikiem, ale doprowadziło mnie to do ostrej furii. Kopnąłem go kolanem w miejsce, w którym powinien mieć genitalia. Rozluźnił uścisk, ale opadając na mnie wgryzł mi się tymi swoimi kłami w szyję. Ponownie piekący ból przeszył moje ciało. Krzyknąłem nie mogąc wytrzymać bólu i momentalnie postanowiłem ripostować. Odpowiedziałem kontratakiem, tym razem jemu wgryzając się w szyję tak głęboko jak pozwalała mi moja żuchwa. Usta wypełnił mi słodkawy smak jego krwi. Zacząłem mechanicznie poruszać zębami rozszarpując jego skórę. Strużki krwi tryskały na wszystkie strony z rozerwanych przeze mnie żył. Gdy tylko przestały się wić w moich ustach, zwolniłem uścisk i je wypuściłem. Gad padł martwy. Wstałem, splunąłem resztkami jego krwi i pewnym krokiem podszedłem do Izydora. Próbowałem, o ile było to możliwe, przybrać bojowe nastawienie. Byłem żądny krwi. Potwór jednak był naprawdę wystraszony i prawdopodobnie obmyślał, w jaki sposób wykaraskać się z zaistniałego problemu. Podszedłem i zacharczałem mu prosto w twarz i splunąłem mu w oko flegmą wymieszaną ze wszystkimi innymi wydzielinami około żołądkowymi. Będąc pod presją, nie mógł z siebie wydusić żadnego słowa. Niemal błagalnym tonem, na granicy histerii, przetarł oko palcem i powiedział. – No, co mi zrobiłeś?… – No już, nie płacz. Namyśliłem się, co do twojej propozycji. Na warunkach, które postawiłeś zgadzam się. Świętuj. Christine, będzie mi ciebie brakować. – Powiedziałem sam do siebie. – Przez kilka pierwszych tygodni. Procesy życiowe monstrum uległy natychmiastowej degradacji i na jedną krótką chwile zatrzymały się. Po jego twarzy popłynęły strużki łez. Mógł jedynie wyjęczeć: – Dziękuję ci. Jestem taki szczęśliwy! – Teraz to się rozpłakał jak dewotka przy brazylijskiej telenoweli. Podałem mu swoją dłoń, którą on bez wahania uścisnął. – Masz o nią dbać. A jak ci się znudzi, możemy odświeżyć umowę i przybądź wtedy do mnie. Uśmiechnął się na znak, że podoba mu się taka koncepcja. I tak dobrnęliśmy do końca tej debilnej historii, która wyjaśnia o moim obecnym położeniu, na tym cholernym zadupiu. 140 Km do najbliższej osady ludzkiej, cuchnąca rudera, do której nie można wejść. W dodatku mam na karku siedem gadających ptaków różnych gatunków. 226
Siedzę na ganku w podartych łachach i chowam się przed gorącym słońcem. – Nie bluzgaj tyle misiu, masz 10 metrów od domu oddalony sklep spożywczy z zapasem pożywienia na cały miesiąc. – Zaskrzeczała wrona, chcąc być miła. I na dodatek te cholerne ptaki dosyć, że gadają to w dodatku są nieśmiertelne. – Nie skrzecz tyle, bo dostaniesz w dziób. – Wronisko skrzywiło się chowając urazę. – Ajajaj. Nieszczęśnik. – Wtrącił sęp. Siedzący na drewnianym płotku otaczający ganek. – Chcesz w mordę? Co?! No gadaj?! Chcesz się bić?!! – Dobra kochasiu uspokój się. Kryłem się pod zadaszeniem tego spróchniałego ganku, była to jedyna rzecz, jaka osłaniała mnie przed usmażeniem, ale i tak się pociłem jak kurczak na patelni. Odkąd tu jestem, od miesiąca, nie znalazłem sobie żadnego konstruktywnego zajęcia i chyba nie znajdę. Przynajmniej nie tutaj, bo jest to raczej niewykonalne, chyba, że moi gadający przyjaciele wymyślą jakieś zajęcie. Ale jak na razie, miałem ochotę odnowić zawartą umowę. – Mój boże, jeszcze tylko 299 lat i 333 dni. Chyba popełnię harakiri. – Przepraszam bardzo, według moich kalkulacji 299 lat i 334 dni, akurat wtedy wypada rok przestępny. – Pragnęła zauważyć sowa. – Nie bądź taka mądra, bo dostaniesz w czachę i skończy się twoje filozofowanie. – No, tylko proszę bez wulgaryzmów. – Oczytany debil, myśli, że jak doczytał do końca teorię względności Einsteina i czyta Hawkinga to myśli, że jest geniuszem. – Wiesz, że wszyscy ludzie pochodzą od małp, a Polacy od słonia? – Ta? Zajebiście! Ale co ma jedno do drugiego i zarazem do obecnej sytuacji? – Wspólny element. Ludzie. – Srudzie. Nie myśl tyle, bo twój mały ptasi móżdżek się przegrzeje. Zresztą boli mnie głowa, więcej przestań łaskawie skrzeczeć tyle. – Akurat. – Ostrzeżenie: Zaraz ciebie będzie bolała, jeśli się nie zamkniesz, zrobię z ciebie ptasie piure. – Wiesz jak się nazywa najstarszy przejaw wielogłosowości w muzyce? – Do dupy mi to potrzebne wiedzieć! – Niedouczony, zdegenerowany kawał wieśniaka. – Tak jasne, zaraz moja pięść wyśle cię do ciepłych krajów. – Ple, ple, ple, ple, ple… – po chwili dodając. – Polly chcieć krakersa. Żreć krakersa! – Wiesz, znam jeden dowcip o sowach. Posłuchaj. Siedzą trzy głuche sowy na gałęzi, i jedna mówi: „wy się na sztuce nie znacie”. Po chwili druga przemawia: „a wy się na sztuce nie znacie.” A po chwili ostatnia: „A ja was w dupie.”… Oczywiście moją życiową dewizą jest umiej śmiać się z siebie samego, jednak sowa nie popierała mojego geniuszu. Za to ja i reszta ptaków śmialiśmy się do 227
rozpuku, oczywiście oprócz gołębia, który był głuchy i nie wiedział, o czym mowa. A z płotu na ziemię spadł dodo, nie mogąc pohamować śmiechu. Moje ręce robola, zdobiły paznokcie. Długie na cały centymetr, były nawet wbrew pozorom czyste. Mimo, że na tym pustkowiu trudno o wodę. Tu chodziło o coś więcej. Ja, nie lubiłem obcinania paznokci, ten dźwięk, dziwaczne uczucie. Poza tym to całe zamieszanie z tymi kurduplowatymi nożyczkami lub obcinarkami do paznokci. Nie lubiłem tego i już. Spojrzałem na swoją lewą rękę jakby była czymś niezwykłym i podniosłem ją do góry. Wyprostowałem palce i przejrzałem dłoń w słońcu, jakby była przeźroczysta. Wszystkie ptaszydła również zwróciły z zaciekawieniem wzrok na nią. Zacisnąłem pięść, pozwalając aż moje nazbyt przydługawe paznokcie powbijały mi się w środek dłoni. Przedarły się przez skórę i wbiły jak najgłębiej tylko mogły. Poczułem pieczenie i ból, ale był on znośny i nie wykrzywiał tak bardzo moich mięśni twarzy. Byłem wytrwały, cierpliwy, wytrzymały, inteligentny, przystojny, odważny… – Przestań sam do siebie bredzić tylko do rzeczy. – Powiedział jastrząb, który się niecierpliwił. Posłałem mu gniewne spojrzenie, na które wyszczerzył zęby, wprost idealne. – Nie podsłuchuj mojego monologu wewnętrznego! Po dłoni popłynęły strużki krwi, na przegubie zlewające się w jeden. Pod miejsce gdzie krew miała zaraz skapnąć podłożyłem chińską miseczkę. Nie wiem, u nich pije się z takiego czegoś sake albo herbatkę, ale tutaj służy, jako popielniczka. Jednak jak na popielniczkę była czysta, rzekłbym nawet, ze w ogóle nieużywana. Ściskałem rękę żeby popłynęło jej na tyle by wypełniła się cała swoją objętością. Gdy już była pełna, zwolniłem uścisk, wyjąłem z rany paznokcie, wtedy czując ostry, piekący ból. Chwyciłem prawą ręką naczynie i podniosłem w stronę słońca, wykonując gest „dziękuję” i zanurzyłem w niej usta, delektując się smakiem własnej krwi. Niczym delikatnym, wytrawnym, słodkim winem. Odprężyłem się wygodnie i odstawiłem ją. Wtedy wszystkie ptaki poderwały się do lotu latając we wszystkie strony, śpiewając i krzycząc „Niech żyję William niech żyję nam tysiąc lat!” – No, tylko bez takich mi tu durnych życzeń. – I tak miało się to toczyć jeszcze długo… Cholernie długo. Definitywnie miałem dość. – Dobrze, że nie targowałem się z nim o nieśmiertelność. – Kwa, kwa, kwa, kwa… – powiedział jastrząb. – Zamknij się durniu, próbuję myśleć. – Dodooo…– Powiedział, zaciągając ostatnie „o” ptak dodo. Patrzyłem na płaską, biało–czerwono–niebieską miseczkę. Patrzyłem na nią, a ona na mnie. Najbardziej wkurzający jednak był napis na spodzie, który przypominał mi o mojej ostatniej misji. *** Chrościce, 2004
228
SZUJA
229
Rozdział 1. OPOWIEŚĆ ŻEGLARZY Łódka płynęła po morzu… Jeśli komukolwiek wierzyć, mamy koniec roku 1246. Było niezwykle ciemno, mrok spowijał wszystko. Przenikał całą wodną pustynię. Księżyc znikł. Dwie osoby płynęły na malutkiej łodzi a między nimi stała drewniana skrzynia. Płynęli przed siebie, osadzeni na środku morza, w nieznanym kierunku, byle dobić do lądu. Nie ważne gdzie. Nawet się tym specjalnie nie przejmowali. Jedną z postaci na łodzi był wysoki i chudy, ubrany w czerwony płaszcz, sięgający aż do ziemi (oczywiście jesteśmy na łodzi), z długą twarzą, cienkimi oczkami i szpiczastym nosem. Stał on sztywno nadając kierunek, udając, że wie, dokąd płyną. Mały garbus paralityk powolnymi ruchami napierał wiosłami na fale. Powykręcany we wszystkie strony dziwoląg, był swoistą karykaturą człowieka. Jego twarz wyglądała jak ulepiona z gliny, przez trędowatego z porażeniem mózgowym. Była pomarszczona, pryszczata i posiniaczona. Płynęli oślepieni czernią. W ich ciałach wzrastało poczucie niecierpliwości. Cudów nie ma. Chyba, że się je samemu stworzy. Tafle wody nachodziły na siebie, niosąc odmienny dźwięk, niby zgrzytania. Było one coraz głośniejsze. – Mistrzu? – Gargulec odezwał się. – Słyszę. Wiosłuj dalej. Mistrz przekręcił lekko głowę w tył napotykając swym wzrokiem inną łódź. Była podobnej wielkości, tyle, że miała na sobie jednego pasażera. – Przestań wiosłować – powiedział Mistrz. Gargulec przestał. Opuścił wiosła a powykręcane palce z powyginanymi, oblepionymi brudem paznokciami skierował na wysokość twarzy. Próbował je ogrzać swym śmierdzącym oddechem. Mistrz odwrócił się frontem do obcego. Obca łódź zwolniła i zatrzymała się. Mistrz z poważną miną, próbował wyłowić z mroku postać gnieżdżącą się na niej. Postanowił przemówić, uznając, że niegrzecznie jest się gapić. – Witaj Żeglarzu. Czy pomógłbyś nam wskazując kierunek do najbliższego lądu? – Świszczący wibrujący głos odpowiedział. – Oczywiście z przyjemnością. – Po czym wskazał chudym, długim palcem kierunek naprzeciwko niego, nieco bardziej w prawo od kierunku rejsu Mistrza i Gargulca. – Tam. Możemy popłynąć razem, chciałbym dotrzymać wam drodzy państwo towarzystwa, jednakże nie dobiję z wami do lądu, tylko zostanę tu. Na morzu. – Dziękujemy niezmiernie, lecz czy mógłbym z ciekawości spytać, dlaczego zostajesz na morzu, drogi panie? Przecież nie ma tu nic oprócz pustki, zimna, głodu i samotności. – Ratuje takich jak wy od wyginięcia. Pilnuje byście się nie zgubili i nie pomarli. Jestem żeglującym moczownikiem, spijaczem oczu, gargulcowatym drapaczem zębów. Podopieczny wioślarz zadrżał. Zajęcza warga wykrzywiła się odsłaniając przednie siekacze, przypominające zęby chomika. Długimi i połamanymi 230
paznokciami zaczął drapać się po zębach, zdrapując z nich żółty nalot, który zakotwiczał się pod jego paznokciami. – Więc płyńmy. – Zapoczątkował rozmowę spijacz oczu. – Jesteście przewoźnikami? – Tak. Płyniemy na targ opchnąć nasze wytwory. – Też jestem kupcem, ale sprzedaje tylko na morzu. – Ach, więc tak się utrzymujesz przy życiu. Co sprzedajesz? – Wy pierwsi. – Figurki zakonnic, krucyfiksy, porcelanowe słonie, kule bilardowe, fetysze religijne, stare puszki, elektryczne jabłka oraz figurki świń w pedalskich strojach. – Ciekawy interes. Życzę powodzenia. – Uśmiechając się krzywo. – Dziękujemy i życzymy tego samego. – Z równającą się ironią. – A ty panie, co sprzedajesz? – Ja sprzedaje ludzkie organy na wymianę, sam je obrabiam i składuje tutaj. Zakonserwowane w soli morskiej. – Po chwili wskazał palcem na garbuska, który przestraszony wyciągnął paluchy ze swej obrzydliwej mordy. – On się świetnie by nadawał na mojego zastępcę. Ma świetne zadatki. Ma świetne palce i do tego jest żeglarzem. Twarz garbusa pokrył rumieniec, który jeszcze bardziej oszpecił jego twarz. Mistrz odwrócił się do swojego podopiecznego i nakazał mu dyskretnym ruchem ręki płynąć. Gargulec zatarł dłonie, na których pojawiły się zrolowane grudki brudu. Chwycił za wiosła, oblizał zęby i zaczął wiosłować. Druga łódź zaczęła płynąć zaraz po nieznacznym oddaleniu się o kilka węzłów. Panowie umilali sobie czas, omawiając strategie biznesu handlowego. Wypatrywali skąd wstanie słońce, chcąc się zorientować gdzie są. Przyjmując chorą regułę, że słońce wschodzi na zachodzie, a zachodzi na wschodzie. Pierwsze promyki słońca oświetliły wodę, i można było się przyjrzeć tajemniczemu obcemu, który wyglądał podobnie jak pomocnik Mistrza. Na horyzoncie widać było ląd. Można było też dostrzec port, przy którym stały trzy duże statki transportowe. Przy cumach siedzieli rybacy poubierani w stare łachmany, grubi i zarośnięci, z jakąś dziwną manią noszenia kapelusza z ozdobnymi bażancimi piórami. W rękach dzierżyli ręcznie robione wędki, a za nimi stały powyginane wiadra z pluskającymi w nich rybach. Im bliżej, tym bardziej można było zajrzeć w głąb lądu. Więcej ludzi, dachy pięcio–piętrowców. Ludzie rozbiegani we wszystkie kierunki jak pchły po sierści, skupując rzeczy niepotrzebne i bezwartościowe, które nawet ładnie nie wyglądają i do niczego nie pasują. Łódka dobiła do brzegu. Przywiązali sznurkiem łódź do cumy i wysiedli. – Dziękujemy panu za szczerą i bezinteresowną pomoc. – Służę uprzejmie pomocą. Być może spotkamy się w drodze powrotnej. – Bardzo możliwe. Żeglarz odpłynął, a dwójka dziwaków chwyciła za skrzynię i taszcząc ją, zanurzali się w głąb nieznanego lądu. Kierowali się w stronę targu, widocznego z portu. Dobiegały z niego głośne rozmowy i krzyki w różnych językach. Targ 231
przepełniony był cudzoziemcami, ludźmi niezdecydowanymi, co mają zakupić. Wszyscy niezależnie od rasy i umiejętności lingwistycznych, próbowali się dogadać z wiecznie niezadowolonymi sprzedawcami, którzy nie ukrywali swojej złości i niecierpliwości. Po targu włóczyli się żołnierze, wędrowcy, przekupy, lumpy, złodzieje, trubadurzy, żebracy oraz królewscy błaźni. Gargulec taszczył na swoich dwóch garbach skrzynię, pochylając się do przodu. Rozglądał się za jakimś dogodnym miejscem, gdzie można było się rozłożyć i zacząć sprzedawać. Przeszli przez cały targ, i uznali, że najlepiej rozbić się tuż przy wylocie na wyjście na miasto. Pordzewiały stragan był pusty i obskurny, poza tym nie miał zadaszenia. Gargulec otworzył skrzynię dłutem schowanym za pazuchą, i na małym wyżartym przez mole, połatanym, i zbutwiałym kocu, gargulec wystawił całą jej zawartość. Po czym usiedli na dwóch z trzech starych skórzanych fotelach, oczekując potencjalnych klientów. Powoli wstawał świt. Mijały godziny. I można byłoby rzec, że ludzie z tego miasta mieli więcej mózgu niż można było się spodziewać. Mistrz siedział i stukał palcami w skórzany blat, a gargulec stał sztywno pochylony do przodu, i nieznacznie na lewą stronę, patrzył się tępo przed siebie, a z jego wykrzywionych ust ściekał mu długi strumień gęstej, lepkiej śliny. Ślina ta, która jest składnikiem nieodzownym w życiu każdego człowieka, rozpuszcza pokarm i tak dalej, skapywała mu na imitację jego własnego buta, który był niczym innym jak kawałkiem szmaty owiniętej wokół stopy i związanej sznurkiem. Mistrz głaskał się po swojej mandaryńskiej bródce i zastanawiał się, co dalej robić, i czy po trzech godzinach bezczynnego siedzenia, siedzieć tu dalej. Głód męczył ich śmiertelne ciała, a nie mieli, za co kupić jakiegokolwiek żarcia. A wystarczyło sprzedać tylko jedną badziewną rzecz z ich majątku by stać się szczęśliwym. – Kurwa. – Bąknął pod nosem Mistrz. – Kto? – Nic. – Myślałem, że mówisz do mnie. – Zdawało ci się. – Ale słyszałem jak coś mówiłeś, panie. – Daj sobie z tym spokój. – Nie. – Mój boże, bredziłem sam do siebie. – Mistrz w takim razie musi iść do lekarza, to choroba psychiczna takie swoiste gadanie do siebie, utrzymywanie konwersacji z samym sobą. – Tak? A jak się nazywa? – Chyba… Eee… Słowotok. – Ślinotok chyba. – Co? – Słowotok. – Teraz wyraźnie słyszałem, powiedziałeś „ślinotok”. 232
– Nie prawda. – To była chamska aluzja do mnie prawda? Że się ślinię, że jestem trędowaty, i w ogóle ułomny. Ale nie jestem taką szują by mówić coś takiemu komuś w twarz! – Ja? Szują? – Tak! Właśnie przez ciebie musimy tu tkwić, ja nic nie mówię i jeszcze mnie obrażasz, swojego wiernego pomocnika, który przeżył z tobą ponad trzy lata, ślepo pomagając ci w twych niecnych interesach. – Zamknij gębę, bo zaraz ciebie sprzedam i to na części! – Myślałem, że to ja jestem największą szują, ale jednak z tobą nie mam szans. Ty nazisto! – Przeszkadzam? Mistrz i trędowaty przerwali rozmowę, jednocześnie patrząc na osobę, która miała czelność przerwać im dyskusje. Mężczyzna był dość wysoki i szczupły, wyglądał jak francuz, albo udawał, pozorował się na niego, bo szyk i wymowa słów była nietypowa. Jego twarz zdobił cieniutki wąsik, oczy zdawały się nie rozumieć niczego, a uśmiech zdawał się z nich kpić, zgryz natomiast był tak krzywy, że mógłby nim rozłupywać orzechy albo służyć za dzióbek czajnika. Jego ubiór pozostawiał wiele do życzenia, zwłaszcza jego zielona kamizelka bez jednego guzika. Słowo „bezguście” nabierało w tym momencie zupełnie nowego znaczenia. Najciekawszym zabiegiem stroju był zielony berecik z bażancim piórem, mający za cel imitować czapkę Robin Hooda. Gość pochylił się energicznie, strząsając grudki łupieżu wyglądające jak tańczące płatki śniegu. Mistrz postanowił coś powiedzieć. Cokolwiek. – Czym mogę panu służyć? – Ach, mes-jer. – Po tych słowach jego twarz przybrała wyraz lalusiowatej panienki płci męskiej. Efekt dopełniło mruganie długimi rzęsami, które opadały pod swoim ciężarem, kłapiąc nimi niczym wachlarzem z zaciekłością i intensywnością. – Jestem fanem figurek zakonnic. I poszukuję nowych okazów do swej pokaźnej kolekcji. – Cóż... Mam tu kilka takich przypadków. – Mam znajomego, który zbiera krucyfiksy, a inny zaś stare zużyte kondomy. – Myślę, że się dogadamy. Czy są oni takimi zagorzałymi miłośnikami jak pan? Pragnąłbym zauważyć, że nie zostajemy tu na długo. Czy przy nadarzającej się sposobności mógłby pan Ich przysłać do nas? A tym czasem zajmijmy się pana niezwykłym przypadkiem. Francuzik zdawał się zastanawiać. Jego dwa płaty mózgowe ocierały się o siebie tworząc pracę, przy której zaczęło wydobywać się ciepło. Gargulec zaciekawiony, co zrobi klient, zaczął się coraz obficiej ślinić. Mistrz postanowił przerwać jego medytację. Ale ten go ubiegł w tymże pomyśle. – Pomogę wam, jeśli wy pomożecie mnie. Kupię wszystkie wasze figurki, ale zapłacę tylko za dwie. Jedna będzie za to, że wam pomogę odszukać klientów. Ze mną sprzedacie całą zawartość tej skrzyni w niespełna trzy dni, a za tą drugą bonusową, zakwateruję was w moim mieszkaniu i nakarmię. Mistrz zaczął 233
gestykulować twarzą, zastanawiając się. Garbusek zaczął pakować wszystkie śmieci do skrzyni, odkładając figurki dla jegomościa, po czym zarzucił skrzynie na garb, z cichym jękiem. – A, więc ruszajmy, przystaje na twoje warunki, sądząc, że będą one opłacalne dla obu stron. Jestem Baron von Baleron, a ten mutant za mną to Kuki. – Jestem Johnu–Robin. – Francuzik próbował się uśmiechnąć, ale mu się nie powiodło. Drgnęła mu jedynie nieznacznie powieka. Po kilku minutach zaczęli iść po wyboistej drodze, umiejętnie omijając psie gówno. Spacer, który wydał się krótki, urozmaicały jęki, skomlenia i bluźnierstwa Kukiego, robiącego wszystko, żeby doczołgać się ze skrzynia na plecach. Dotarli do budynku, za którego sklepieniem, znajdował się rynek. Idąc za Jonem– Robinem w głąb kamienicy wzniesionej z brązowej cegły, dotarli przed drzwi jego mieszkania. Mieszkanie Johna – Robina było zawalone różnymi rzeczami, książkami oraz śmieciami, które żaden człowiek by nie składował, zwłaszcza we własnym mieszkaniu. Niestety świat robi nam psikusy i spładza różnych ludzi. Artystów, polityków, złodziei, pisarzy, trędowatych, śmieciarzy, rysowników komiksów a także autora tej zacnej powieści. Na świecie takich szaleńców jest na szczęście niewielu, i zazwyczaj rodzą się oni przeciętnie raz na pięć tysięcy lat. Dwóch niezwykłych sprzedawców usiadło na czerwonej, skórzanej sofie pośród wszechobecnego niechlujstwa i czekali. Szanowny Johnu–Robin podszedł do kredensu, otworzył go długim zdobionym kluczem i pociągnął drzwiczki do dołu. Szafka była w swoim wnętrzu podzielona na osiem małych półek, z czego sześć z nich było dosłownie poupychanymi figurkami zakonnic. Wyciągnął ze swoich kieszeni nowo zdobyte łupy i na chama wepchnął je w ostatnie wolne miejsca między inne. Przypominało to poupychane zwłoki w obozie koncentracyjnym. Zatrzasnął drzwiczki kredensu i z dygoczącymi rękami maniaka przekręcił klucz i spojrzał, co robią goście. Baron siedział zapatrzony przed siebie udając, że myśli, a druga istota, którą z ledwością można zaliczyć do gatunku ludzkiego, miętoliła pilota do telewizora w swej ohydnej mordzie, przeżuwając go i przesuwając ustami z jednego kącika ust do drugiego. Pan Johnu postanowił przerwać krępujące milczenie. – Jak państwo z zaciekawieniem rozglądacie się po mej izbie, zapewne dostrzegacie dużo różnych rzeczy, które kolekcjonuje. No chyba, że jesteście ślepi albo macie porażenie mózgowe. Ale nie teraz o chorobach. Jeśli rozejrzycie się po pokoju, zauważycie, że jest on ozdobiony różnego rodzaju sztucznymi wymiocinami i imitacjami lepszymi lub gorszymi gówien. Baron postanowił zbadać pokój w poszukiwaniu tajemniczych artefaktów, i znalazł jeden tuż przy swoim odnóżu. Z czystej, diabelskiej ciekawości spróbował na nią nadepnąć myśląc, że wykrzywi się gumiaście. Tymczasem gospodarz kontynuował swój arcyciekawy wywód. – Mają one identyczne z oryginałem zapach, wygląd, kolor i smak. Lecz ku zdziwieniu Barona, leżące gówno bardziej przypominało oryginał, aniżeli by myślał. Owa niezwykła atrapa rozpłaszczyła się pod jego podeszwą i 234
uwolniła ze swojego wnętrza jeszcze większy smród. Baron von Baleron wyciągnął nogę z niby gówna i postanowił przyjrzeć mu się z bliska, podsuwając sobie but pod twarz. – Ach, to naprawdę niesamowite. Naprawdę wygląda na prawdziwe, nawet można dostrzec fragmenty jedzenia. – Gdzie? Proszę pokazać. – Johnu podszedł mocno zaciekawiony. – Ta prawdziwość jest bardziej myląca niż Baron sobie myśli. – Co to znaczy? – Jakby to powiedzieć. Mam w domu słonia. A on za przeproszeniem sra gdzie popadnie. – Czyli reasumując dalszą moją kontemplację, sugerujesz, że to prawdziwa kupa? – Cóż. To właśnie sugeruję. – To, czemu do cholery wystawiasz sztuczne gówna między prawdziwymi, i nie posprzątasz po swoim pupilu, i nie ostrzeżesz gości, uwaga odchody słonia. Pokaż mi jak wygląda sztuczne! – Johnu podszedł do parapetu i ściągnął suszące się na słoneczku rozpłaszczone coś, które nie przypominało niczego. Było szare, żylaste i przypominało roztopiony cement, aniżeli kawał zdrowej kupy. Gdy Johnu dostrzegł iskierkę tracenia cierpliwości, wykrzyknął. – Dobra. Kończymy te gadanie o bzdetach. Wy se tu siedźcie a ja zrobię krupniczek i kawkę. Baron wycierał gówno o kant stołu i resztę o dywan, a Kuki pochłonięty był rzucaniem znalezionymi, starymi puszkami w sufit i niezbyt umiejętnie postanowił uchylać się przed nimi. Jakieś dwadzieścia rozgniecionych puszek na głowie Kukiego później, siedzieli przed chińskimi niebieskimi miseczkami w zielone groszki, napełnione krupnikiem, a w czerwonych kubkach ze spożywczego nalana była kawa. John zirytowany ciszą, przerwał ją. – Pozwólcie teraz, że umilę wasz czas spożywania posiłku, śpiewając. – Nie! Zamknij ryj, niech przynajmniej zjem w spokoju. – Krzyknął Baron. Baron wsadził łyżkę w krupnik a następnie do swojej krzywej mordy. Uznał, że nie jest taki zły, ale kawa smakowała tak, jakby była zrobiona z gówna, w które niezbyt dawno wdepnął. Nieostrożnym gestem, podczas kładzenia filiżanki, strącił łyżkę do zupy ze stołu, aż ta upadła w sam środek rozciągniętego po dywanie, zresztą przez jego samego, gówna. – Kurwa mać! – Rzekł Baron lirycznie, po czym nachylił się by ją podnieść, a podnosząc swą osobę zarył o kant stołu. Z wielkim bólem i krzykiem, podniósł się. Udał, że niezależny mu już na niczym i wrzucił łyżeczkę do krupnika. Postanowił zripostować. – Ej Johnu, podejdź tu, proszę na chwilkę, uważasz, że ta zupka jest dobra? Johnu płynnym ruchem zlazł z krzesła i nachylił się nad miską Barona. Johnu wziął łyżeczkę do ręki, zamieszał i wsadził do ust. Pomieszał w ustach jakby się delektował wytrawnym winem i rzekł. 235
– Faktycznie niedobre, choć jakiś znajomy posmak, przepraszam cię, Baronie, najmocniej, zaraz przygotuję coś innego. – Zabrał miskę i wylizaną, dosłownie, miskę Kukiego i wyszedł do kuchni. Baron postanowił przedłużyć swoje życie. – Drogi Johnu, może byśmy na razie dali sobie spokój z jedzeniem i poszli do pierwszego z twoich znajomych kolekcjonerów. Możemy jednocześnie zjeść coś zjadliwego na mieście. – Och! – Wykrzyknął – No dobra, nie mam nic, przeciwko, ale ja stawiam. – Baron nie skomentował tego. Panował zmierzch, gdy cała trójka, wyszła na ulicę. Zaczęły zapalać się latarnie elektryczne. Po ulicach jeździły dorożki. Panował przenikliwy spokój. Eleganccy ludzie palili samotnie fajki, spoglądając na zegarki. Słychać było skrzeczenie wron i stukot drewnianych kół o kostkę brukową. Wszyscy upajali się wilgotnym, rześkim powietrzem. Lecz jak to mówi mądre przysłowie, zawsze pojawi się ktoś, kto umiejętnie spierdoli klimatyczny wieczór. Z zaułka wybiegł, mały, pryszczaty gnojek, z wycelowaną spluwą. Z zaciśniętych oczu i gwiżdżąc przez zęby, w których co drugi miał szparkę, wypluwał słowa. – Stać! Rączki do góry! Nakazuję wam oddać mi wszystkie wartościowe rzeczy, jakie przy sobie macie! Jak nie to was zabije i sam się obsłużę. Baron von Baleron zdawał się być pod wrażeniem. Baron spojrzał na Kukiego, który to nie zdawał sobie najmniejszej sprawy z powagi zaistniałej sytuacji. Wyciągnął papierosa bez filtra, włożył do ust, i zapałka przez chwilę rozjaśniła mu twarz. Zgasił ją, machając ręka, wydobył z siebie kłąb gęstego dymu i spojrzał niby to groźnie na małoletniego rabusia. – Słuchaj synku. Wierzysz w Boga? Mały zdezorientowany pytaniem nie wiedział czy na nie odpowiedzieć. – No… W sumie tak. Ale, co to ma do rzeczy?! Baron pstryknął błyskawicznie spalonym petem, złapał za fraki i przystawił jego twarz blisko swojej, widząc jego pryszcze z bliska. – To skoro wierzysz w pieprzonego Boga to po cholerę napadasz na obcych!? Twarz małego wykrzywił grymas bólu, strach i upokorzenia, aż rozpłakał się donośnie. Stara babunia podbiegła wrzeszcząc oburzona i wymachując rękami próbowała ich przepędzić. – Wy cholerni pedofile, nigdy się nie nauczycie, zostawcie tego biednego malca w spokoju! Baron wypuścił małego i zaczął biec w stronę uciekającego Johna i Kukiego. Rozdział 2. KOLEKCJONERZY Pod sklepem monopolowym rysowała się postać kobiety, która delikatnie stąpając na wysokich obcasach, dreptała z jednego końca chodnika na drugi. Wszyscy zaczęli się zbliżać w jej kierunku. Gdy tylko zauważyła trzech zbliżających się jegomościów, odwróciła się w ich kierunku i ukazała pomarszczoną twarz zarośniętą brodą, obmalowaną chemikaliami do uwydatnienia piękna. – Czego? – Rzuciła kobieta, która według wszystkich, nią nie była. A 236
zorientowali się po grubym ochrypłym wokalu i tym, że domniemana kobieta zaczęła poprawiać sobie piersi, które tak naprawdę nie były piersiami a czymś zupełnie innym. Lepiej nie wiedzieć, czym. Baron odezwał się pierwszy, nie mogąc utrzymać napięcia. – Ty! Jesteś prostytutką! – A co ty myślałeś, że transwestytą? – To dość specyficzne zajęcie. – Tak po prostu zajebiste. Nic tylko walnąć głową o mur i czekać na krwiaka mózgu. Czekam tu na kumpla. Z mrocznej uliczki szedł w stronę transwestyty jakiś człowiek, transwestyta zauważając go, pomachał mu ochoczo ręka, ale tamten chwiał się na boki niczym pijak srogi. Gdy w końcu stanął w świetle latarni, wszyscy dojrzeli jego bladość. Zarzucił się na ramiona transwestyty i spokojnie osunął się na ziemię. Transwestyta chwycił go za dłoń i wyczuł w niej coś mokrego, spojrzał w dół i zobaczył, że trzyma on nóż. – Ty cholerny dupku, dźgnąłeś mnie tym nożem! – Transwestyta rzucił nim o ziemię, wyciągnął pistolet spod marynarki i celując w brzuch leżącego, oddał kilka strzałów. Brzuch mu się rozpruł i z żołądka popłynął obiad. Po opuszczeniu broni, przeszukał swoje ciało w poszukiwaniu rany, bądź wzrokowo plamy krwi. – Cholera! Gdzie ten sukinsyn mnie dziabnął? – Nachylił się nad już martwym ciałem. – Ej stary słyszysz mnie? To była twoja krew? – Wdałem się w bójkę w knajpie. I jakiś leszcz kopnął mnie w jaja. Za mocno. – Złapał się za nie, na znak, że jeszcze go bolą. – I wtedy wyciągnąłem sztyleta, ale on był szybszy. – Jego głos zachwiał się. Z oczu popłynęły mu łzy. – Pękł mi woreczek żółciowy, zalewa mnie żółć! – Gdy umrzesz, będę mógł zabrać twoją łódź? Zawsze o niej marzyłem. – Ty kawałku psiej kupy, to o łódź ci chodziło?! – A gdzie tam, o jaką łódź. Ale ten już go nie zdołał usłyszeć, zginął nieodwołalnie. Transwestyta wstał. I zapadła głęboka cisza, w której każdy rozmyślał o tutejszym zdarzeniu. – O boże jedyny wszechmogący! On kurde nie żyje, muszę się stąd ewakuować, bo będzie na mnie. Ale przecież nie wezmę go ze sobą. Ale z drugiej strony, on nie żyję. Ale z drugiej strony mnie zamkną we więzieniu, co robić? Nie! Już wiem pójdę w stronę portu! Tak zrobię. I tak zrobił… Pobiegł uderzając pantofelkami o kostkę brukową olewając resztę. W momencie, kiedy wszystkim tu zgromadzonym zniknął z oczu, usłyszeli głośne uderzenie i rozbrzmiewające po okolicy przekleństwo… – Kim ma być nasz klient? – Spytał po chwili Baron. – Jest to jeden z moich znajomych kolekcjonerów, sprzedawca krucyfiksów. Powinien zainteresować się waszymi krzyżami, kupi wszystkie, tego możecie być pewni, ale te dublujące się sprzeda w jakieś wiosce głosząc słowo boskie. To będzie wasz sprawdzian sztuki konwersacji. 237
Minuty mijały, kolekcjoner nie nadchodził. Johnu usiadł na krawędzi chodnika, i zaczął wygrzebywać brud spod paznokci. A Kuki zaś sklejał wieloczęściowy model samolotu, własną śliną. Baron stał nad trupem, i wyraźnie, coś przykuło jego uwagę. Jądra trupa poruszyły się nieznacznie. Zdawały się żyć. Baron kopnął go lekko w nogę. Bezruch. Po chwili jego krocze znów się poruszyło. Nadepnął na nie lekko i rozległ się trzask. Jaja trupa dosłownie eksplodowały. Eksplozja była tak silna, że aż odepchnęła jego nogę i rozerwała trupowi spodnie. Wszystko było całe w żółtym i gęstym płynie, który spływał na ziemię. Przez chwilę zadawało się, że jest z niczego innego zrobiony, niźli z żółci. – Uch ohyda. Ile tu, wieśniaku, będziemy czekać. Aż do momentu, kiedy spadnie śnieg? – E tam możemy poczekać aż spadnie śnieg. – Powiedział John beznamiętnie. – Nie żartuj sobie ze mnie. Jeśli mój klient, dzięki temu ma się pojawić uwierzę we wszystko. – Minuty ciągnęły się jak igła z nitką, roztopiony ser, czarna smoła lub but starego trapera. Nieważne. A z nieba zaczęły spadać płatki śniegu. Z chwili na chwilę stawało się ich coraz więcej. Zaczynały być większe, aż rozpadało się ostro, i zrobiło się jednocześnie zimno. Śnieg prószył, jak łupież z głowy Kukiego. – No dobra, mamy śnieg, a teraz gdzie jest mój klient. – Przybędzie aż dwóch ich, powiadam ci. Baron burknął coś do samego siebie. W oddali widać było idącego pastora, lecz im był bliżej, tym zdanie się zmieniało. Potężny, niepokonany byk, cały owłosiony jak jakiś goryl, szczątkowe owłosienie na głowie, meksykańska bródka, dokładnie jak Dżizas Hrajst, tyle, że większy, wyższy, grubszy, głupszy itd. Na swojej olbrzymiej klacie King Konga miał naciągnięty, z ledwością, podkoszulek, przez który prześwitywały sutki. Na plecach miał dużą torbę podróżną, śpiwór i małą bazookę zawieszoną na ramieniu. Nogi zdobiły obeszczane gacie w czerwone serduszka. Palce u rąk wyglądały jak grube parówki. No i oprócz tego, że w niektórych miejscach miał porozwieszane łańcuszki, wokół pasa różne figurki i totemy. Zdawał się być całkiem przyjacielski. – Witam państwa jam jest Sam z Nazaretu. Jestem kolekcjonerem. Wierzę w bozię, lubię kluski i nie zmieniam skarpetek, bo w twardych się lepiej chodzi. – Imponujące. – Kuki pozwolił sobie wtrącić coś od siebie. Baron spojrzał na jego nogi, fakt, nie miał butów, to wiele wyjaśniało. – Jestem Baron von Baleron, i jestem podróżnym handlarzem. Mam wiele różnych, tanich i drogich, fajnych i nie, tandetnych i…i…ciekawych rzeczy, które na pewno cię zainteresują. Ponieważ nie zauważył jakiejkolwiek reakcji od strony tajemniczego jegomościa, klasnął kilkakrotnie w dłonie, właściwie nie wiedząc, po co. Baron rzucił się na skrzynię leżącą na chodniku, przesunął ją na jezdnię dokładnie przed nim, zostawiając w śniegu smugę, i otworzył ją za pomocą uprzednio przygotowanego łomu. Sam podskoczył jak baletnica, nie mogąc powstrzymać ciekawości, zajrzał do środka. – Mimo wielkiej postury, masz zgrabność i szybkość primadonny. Mógłbyś znaleźć pracę w cyrku. 238
Sam nie odpowiedział, właściwie niczego nie zrobił, w ogóle chyba nie słyszał, co się do niego powiedziało. Stał i gapił się w otchłań skrzyni, a ona patrzyła w jego otchłań. Otwarta dłoń stwora powędrowała w jej głąb i wyciągnęła z niej drewnianą figurkę Jezusa, dwa wisiorki na łańcuszkach ze znakami pisma kanji oraz trzy różne krucyfiksy. Przytulił to wszystko do piersi i wyciągnął banknot o nominale trzydzieści. – To powinno wystarczyć, świetnie się z panem robi interesy. Polecamy się na przyszłość. Ten zaś nie odpowiadając mu nic, odszedł w stronę przeciwną do tej, z której przybył, zostawiając w śniegu głębokie ślady. Zaczęło się robić naprawdę zimno. Para ulatywała ze wszystkiego, nawet z por w skórze. – Kuki. Czasami zazdroszczę ci tego jego wrodzonego deblizmu. Oprócz niego wkurza mnie jedynie, że musiałem się urodzić w najciemniejszych czasach w historii planety. Tyle pięknych rzeczy zostanie zbudowanych, odkrytych i wynalezionych, a ja tkwię w świecie, gdzie wszyscy myślą, że ziemia jest płaska. – Bo jest. – Przerwał Johnu. – Twój mózg jest płaski. Kuki zaczął się śmiać, dławiącym, żabim rechotem. – I co się cieszysz, i tak masz raka. – Zripostował Baron. – Ty psie! – Rzucił z całą niepohamowaną złością.– Zaraz. Tylko nie psie. Czy ja mam sierść, podłużną mordę, ślinię się, żrę karmę pedigree prosto z miski? Nie! Robię to widelcem! A w dodatku czy ja bezustannie liżę się po jajach?! Idź sobie po wiadro. – Nie była to szczególnie chamska odzywka, ale odszedł. I dobrze. – I nie wracaj bez niego, bo inaczej czeka cię ostra chłosta, albo zapędzę do nauki matematyki. – Wolę chłostę. Kuki odszedł, miarowo kiwając się na boki, po czym zniknął między dwoma zaułkami. Obydwoje oczekiwali w dalszym ciągu na kolejnego kolekcjonera. Z rozmyślań wyrwał ich dźwięk akordeonu. Skrzeczący, kompletnie arytmiczno– muzyczny. Takie swoiste brzdąkanie uliczne, by tylko wydobywać z siebie dźwięki. Obydwoje odwrócili się i spojrzeli na drugą stronę jezdni. Spowity w dymie siedział stary wychudzony lump. Pierwsze, co się rzucało w oczy, to pokryty pleśnią kapelusz, no i nie miał jeszcze obu nóg od kolan w dół. Gdy zobaczył, że zaczynają do niego podchodzić, wyszczerzył zęby w niby to uśmiechu. Barona wzięło obrzydzenie, gdy zobaczył te złoża ropy naftowej albo, jak kto woli, zgliszcza cywilizacji. Brodaty, śmierdzący łachmaniarz dzierżył na swych kolanach drewnianą tackę z ponad dwudziestoma różnego typu krucyfiksami. Różnych kształtów, rozmiarów, objętości i materiału. Menel patrzył gdzieś w głąb uliczki. Przerwał mu. – Ej! Przepraszam pana najmocniej. – Zero reakcji. – Ty stary lumpie mógłbyś na mnie spojrzeć? To ty masz zakazany ryj nie ja, więc odpowiadaj na moje pytania. – Patrzę się na pana, a co pan myślał, że na pusta otchłań w uliczce? – Nie irytuj mnie. Jesteś sprzedawcą krucyfiksów? 239
– Nie, papieżem. – Naprawdę? Och, więc przepraszam wasza lordowska mość. Czy to prawda, że nazwa papież pochodzi od tego, że nosicie papierek na głowie? – Chyba cię coś pogrzało. – Nie. Kalafior. Masz inne wytłumaczenie? – Chcesz wiedzieć, jaki jest sens sprzedaży krucyfiksów na ulicy? Odpowiem ci. Żaden. Lepiej robić dobre wrażenie człowieka pracującego, wtedy ludzie wrzucają pieniądze z litości, bo myślą sobie, że chcesz zarobić uczciwą pracą. A jak jest się menelem, to też można dostać, na przykład, po mordzie od straży miejskiej. – Od kiedy tu siedzisz? – Od czterech lat. – Nie widziałem cię przed godziną. – Nie spostrzegłeś mnie. Chcesz mi sprzedać krucyfiksy? Ile ich masz i po ile za sztukę? – Tyle ile będziesz wstanie dać. Mam ich sześć. Łachmaniarz wyciągnął banknot o nominale sześćdziesiąt. Podał go, a Baron chwycił między palce i poszedł do skrzyni. Przewalił każdy śmieć w niej i znajdywał je po kolei. – Do jasnej cholery, ile mam czekać! – Krzyknął lump. Lecz Baron mógł wydobyć z siebie tylko „buaa!”. Za nim stał jakby duch ten właśnie beznogi lump, niczym zmora, potwór z bagien, duch, czy inna cholera. Spojrzał na jego nogi i… to on je w ogóle miał! – Antonio! Ty chodzisz! – Krzyknął z daleka, Johnu – Zamknij mordę! Sam jesteś Antonio! A teraz gadaj, jak to zrobiłeś, że teraz masz nogi? – Po prostu, siadasz na kolanach i zakrywasz resztę kocem. – Idziemy Johnu. – A twój wierny przydupas? – Znajdzie nas po naszym smrodzie, nie jest głupi. – A ja myślałem… – Myśl, myśl kolego, to właśnie myślenie odróżnia nas od zwierząt, i w ten sposób jesteśmy od nich lepsi. – I wolnym krokiem oddalali się słysząc krzyki zachęcające do kupna krucyfiksów, oraz pokrzywioną, jak z lunaparku, melodię. Gdy z oddali dobiegł głos. – Zamknij się pan, ludzie chcą spać! – I po nim nastąpił głośny grzmot i przeciągłe jęknięcie. Nie było to raczej nic, za co by można było oddać życie. Baron był gdzieś na bezludnej wyspie. Podszedł w stronę drzew, w stronę puszczy, ale drogę zagrodził mu totem, który przemówił ludzkim głosem. – Nie lękaj się przybyszu, jestem dobrym duchem tej wyspy. – Co? – Jestem tylko duchem i nie mogę zmienić biegu wydarzeń. – O czym ty bredzisz? 240
– To nie ja rozbiłem wasz statek… Idź w głąb dżungli a napotkasz na swej drodze słonia. Rozległ się ogromny huk. Baron rozbudził się ze snu. Dalej tkwił w mieszkaniu Johna, siedział przed grą telewizyjną i grał w... – Hej Johnu, w co grasz stary? – Tajemnicza wyspa. Taka gra przygodowa. – I rozległ się ponowny hałas. – Co to u licha było? – Przyszedł twój wierny pomagier. – Kuki, czym tam się bawisz? Co ty tam masz? – Przyniosłem wiadra, tak jak kazałeś. – Świetnie, a teraz odpocznij, napracowałeś się. Baron wstał, ściągnął z siebie koc, którym był okryty. Usłyszał pukanie do drzwi. Ktoś zastukał z dbałością o swoje kostki. Baron zastanawiał się, co zrobić. – No weź podnieś dupsko i otwórz te drzwi! – Wykrzyczał Johnu. Normalnie Baron nie dałby sobą rozkazywać, lecz ciekawość wzięła górę. Otworzył. W drzwiach stał ubrany w zielony kombinezon i czapką z daszkiem młody chińczyk uśmiechający się od ucha do ucha. Na kieszonce miał napis „zakład energetyczny”. – Dzień dobry, jestem z… – Z zakładu energetycznego, wiem. – Skąd pan wie? – Przeczytałem napis na twojej kieszonce. – Ach… – Więc czego chcesz? – Sprzedaje butle z gazem. Zarzucił głową do tyłu, mając za cel zwrócenie mej uwagi, że ma aż dwie na swych plecach. – Johnu? Potrzebujemy butli z gazem? – Nie. Ale weź, jeśli tania albo darmowa. – Po ile pan je ma? – Spytałem kombinezon. – Po dwadzieścia. – Ej, Johnu, ten przygłup mówi, że ma je po dwadzieścia. – No to bierz. – Rzucił w Barona małą sakiewką, z której to wyciągnął siedem monet o łącznej wartości dwadzieścia. Mały gagatek ściągnął z pleców jedną z nich, wręczył ją Baronowi i zabrał należną sumę. Zamknął za nim drzwi i oparł butle o drzwi. – Żeśmy się obkupili. – Rzucił beznamiętnie. Lecz ze strony Johna nie było żadnej reakcji. – W układzie słonecznym istnieje kilka głównych ogólno– rządzących reguł, wiem, że takie są, ale nie wiem, jakie, więc wam nie powiem… Wypieprzyłeś właśnie dwadzieścia złotych monet, co czujesz, gdy wydajesz pieniądze na rzecz, która ci się nigdy w życiu nie przyda? – Nic. – Wiesz, ty wydajesz pieniądze na jakieś butle gazowe, a my walczymy o każdy grosz, każdą sprzedaną figurkę jezusową, by mieć kasę na żarcie. Jak jesteś 241
taki rozrzutny to daj nam tę kasę, my będziemy wiedzieć, co z nią zrobić, i wiedz, że zrobimy z niej dobry pożytek. – Aż taki rozrzutny to ja nie jestem. Za jakieś siedemset lat, ludzie skonstruują i zainstalują w domach piecyki napędzane właśnie takimi butlami. Wtedy mi się przydadzą. – Aha. Czyli masz jakieś plany na długowieczność, z którymi to chcesz się podzielić z nami? – Ja? Nie! Skąd żeż znowu. Ja tam zginę jeszcze w tym tygodniu. Po prostu ukryję tę butlę, a potem, za te siedemset lat ktoś ją odkopie i będzie miał. – Za darmo. – No…Tak. – To, co za różnica czy wydasz kasę nam, czy jakiemuś fagasowi z odległej przyszłości? – To kwestia naukowa, ten, kto ją odkryje w przyszłości, będzie wiedział, że istniały takie butle w przeszłości, i wtedy ci z przyszłości uznają to za wielki krok dla nauki, a mnie uznają za kogoś wielkiego, bo zamierzam napisać na niej swoje nazwisko. – Prędzej przypadkowo wybuchnie podczas drugiej wojny światowej. A zresztą nieważne. Powiedz lepiej, gdzie możemy zjeść śniadanie, za które mógłbyś zapłacić. – A co to ja? Organizacja charytatywna? Zbiórka krwi? Podaruj dzieciom słońce? – Skoro rozpieprzyłeś dwadzieścia złotych monet, na rzecz, która kiedyś wybuchnie komuś pod nogami, co szkodzi, że wydasz kolejne dwadzieścia złotych na posiłek, który i tak zeżresz razem z nami? Opowiedz lepiej, kim jest nasz następny klient. – Dobra, zaraz pójdziemy, zaraz wstanie świt. A wasz klient, handluje wysoko wyrafinowanymi wyrobami spożywczymi z ludzkiego mięsa. – Tak. Więc co moglibyśmy mu sprzedać? – Odkupi od was wszystko, co macie. To taki kolekcjonerski maniak. Jakby mógł, to odkupiłby od was nawet wasze własne gówno i poczęstowałby was swoimi wyrobami. – Wolę walutę pieniężną, a nie zamienną. – Jacy z was materialiści. – Mam takie niedyskretne pytanko. – Wal. – Gdzie jemy i gdzie odbywa się nasze rendez– vous? – Radne, co? – Spotkanie debilu, to przecież było po francusku, a ty chyba jesteś Francuzem. – A, tak, tak, źle usłyszałem, przepraszam, właśnie, spotkanie, będzie w knajpie ogórkowej. – Ogórkowej? Nie mięsnej? Czyli moja wymarzona jajecznica odpada z porannego menu? – Eee, najwyraźniej. 242
Po wielu trudach, w końcu zebrali się do wyjścia. Było to najbardziej męczące, żmudne i wkurzające wyjście skądkolwiek. Baron nie mógł wsioka oderwać od gry, który powtarzał wciąż słowa „już idę”, „czekaj chwilę właśnie okładam go po mordzie”, lub „zaraz przejdę do następnego poziomu”, „właśnie sejwuję grę” – cokolwiek miałoby to znaczyć, oraz „właśnie miałem zakończyć”. Lecz, żeby tego było mało, opóźniony towarzysz, układał wieżę z zebranych zewsząd wiader. U progu całkowitej furii i histerii na pograniczu całkowitej utraty człowieczeństwa, Baron kopnął Kukiego w brzuch, aż ten zgiął się w pół. Z tym drugim praca była o wiele mniej męcząca fizycznie. Wystarczyło tylko wyciągnąć wtyczkę z gniazdka. John przez dłuższą chwilę gapił się w ekran jak zahipnotyzowany, z rozszerzonymi maksymalnie źrenicami zapełniającymi się łzami goryczy. Ostatecznie rozpłakał się niczym mały rozkapryszony gówniarz. Krzyczał w wniebogłosy, dlaczego mu to zrobił, że to był przedostatni etap gry, i że się męczył z tą grą ponad trzy tygodnie, i że musi teraz wszystko przechodzić od początku. Tymczasem Kuki latał po pokoju, we wszystkie możliwe strony, rechocząc jak potępieniec. Uroił on sobie, bowiem, że jest motylem, albo, że goni za motylem. Nie ważne. Nie zmieniało to faktu, że kompletnie Baron nie wiedział, co zrobić. Zawołał Kukiego by stanął przy drzwiach, bo inaczej odrąbię mu ręce. Grzecznie posłuchał, ale dalej śmiał się paranoicznie jak jakiś poryp z zakładu dla obłąkanych. Baron spytał się Johna czy idzie w końcu. Odpowiedział, że nie. Więc siła perswazji słownej i czynu, musiała zrobić swoje. Baron zagroził, że jak się nie ruszy to rozwali mu sprzęt, a płytę z grą wsadzi mu w dupę. Skowycząc wstał i podszedł grzecznie do drzwi. I w ten sposób Baron zapanował nad dwoma debilami, z jednym płaczącym a drugim debilnie się śmiejącym. I w takim stanie wyszli na ulicę powitać ranek. Jest to dowód, że zło nie zawsze wygrywa, choć dobro jest zdecydowanie głupie. Rozdział 3. KNAJPA OGÓRKOWA Gdy tylko weszli, Johnu odszukał wzrokiem stolik, przy którym siedział człowiek będący kluczem do zamknięcia całej transakcji. Usiedli przy okrągłym stole na drugim końcu restauracji, zaraz przy oknie. Wytworny sprzedawca mięsa miał stosunkowo małą, okrągłą głowę w porównania do reszty opasłego cielska. Przez jego pożółkłą koszulkę przebijały się fałdy tłuszczu. Johnu i sprzedawca zaczęli rozmawiać, ale jakoś ich słowa nie docierały do innych małżowin usznych. Baron rozejrzał się po wnętrzu knajpki, robiącej raczej przyjemne wrażenie, poza faktem, że nieziemsko waliło w niej kiszonkami. Inną ekscentrycznością, której oczywiście nikt nie dyskryminuje, broń boże, jest to, że wszystko było zrobione z różnogatunkowego drewna. Nawet kufle i talerze. Poza tym w rogu salki, stał metalowy stolik z leżącym na nim kompletnie gołym facetem, z poprowadzona w głąb owłosionej dupy rurki, której koniec znajdował swe miejsce przy ogromniej butli z lewatywą podłączoną do respiratora. Baron nie wiedział kompletnie, co ta postać miała znaczyć, może był to jeden ze stałych klientów, który zbyt często tu jadał, i jest swoista przestrogą dla reszty ogórkowych obżartuchów. Ale oczywiście interpretacja tego widowiska artystycznego na oczach obojętnej publiki, to 243
indywidualna sprawa każdej osoby. Z tychże rozważań wyrwał Barona krzyk Kukiego, który przeraziłby każdego. Baron spojrzał na grubasa pożerającego sandwicza olbrzymimi kęsami, i na mdlejącego Johna z oderwaną ręką, z której sączyła się obficie krew, tryskając na wszystkie strony galaktyki. Grubas podniósł ją, nachylił nad swoją kanapką i skropił ją kropelkami krwi, niczym sosem. Włożył go całego do ust, i zaczął przeżuwać. Zajrzał pod stół i coś wyciągnął ze swej czarnej skórzanej torby. Wyciągnął taśmę do klejenia, odgryzł zębami spory kawałek, podniósł martwą dłoń i przystawił ją do kikuta ręki Johna, który w tym czasie leżał nieprzytomny na stole. Umiejętnym ruchem owinął taśmą dwie oderwane części ręki, i odłożył ją na spoczynek na blat stołu. Twarz kanibala nie zdradzała żadnych emocji, była kompletnie bez wyrazu. Był typowym przykładem nijakości. Zachowywał się jakby nikogo tu nie było. Kanibal zaczął kontemplację przekazywaną z pokolenia na pokolenie, upiększaną i zmienianą przez każdego, kto ją opowiadał, tak, że pierwotna wersja jest w zasadzie nieznana. – No i wiesz. No i on, rozumiesz, przychodzi do ciebie, rozumiesz. Z sekatorem i mówi do ciebie, proszę hot doga. Ale ty mówisz, no nie mogę panu dać hot doga, kurde, piątek jest, nie? Może niech sobie najpierw pan, no nie wiem, kafelki wytapetuje, albo, dywan balsamuje, a ten mówi mu na to, że ładną mamy pogodę, pomimo tego, że pada deszcz. Ale ten dalej mu mówi o tym sekatorze, że go chce. A on jak zawył przeraźliwie, niczym zarzynany wieprz, powiedziałby, no wie pan, co? By sobie buty wypastował! Ale cham z tego sekatora, co nie? Ale ten był mistrzem ciętej riposty i powiedział mu by poszedł zbierać datki dla ograniczonych manualnie jednorożców, ale ten nie, i w ogóle, że on by bardzo chciał, i w ogóle, no i sam se nagrabił, bo sekator poszedł w ruch, ciach, ciach, no i właścicielowi nie miał już, kto podać herbaty. Wszyscy w knajpie zamarli z ciekawości historii. Jedynie, co było słychać to odległe brzęczenie muchy i jęki sysaka okazu naukowo–artystycznego. Kanibal przestał żuć i popatrzył się na Barona wzrokiem jakby chciał go zaraz rozszarpać. – Co masz, i ile za to chcesz. Baron spojrzał ukradkiem na Kukiego, który w dalszy ciągu był zaabsorbowany historią, tym samym modląc się w duchu, by ten nie opowiedział jakiejś swojej. Baron sam musiał podać skrzynię kanibalowi, rzucając cenę wywoławczą, dwieście pięćdziesiąt. Kanibal otworzył skrzynię i poszperał w jej wnętrzu. Wyciągnął z kieszeni czarnych spodni, portfel i wręczył mu należną kwotę. Przyjął z wdzięcznością, uważając, że robotę ma już za sobą. – Jada pan? – Spytał nie odrywając wzroku od zupy, którą jadł. – Jak każda żywa istota. – Lubi pan ludzkie mięso? – Nie gardzę żadną rzeczą zjadliwą. – Pozwoli pan, że zapodam panu kawałek w ramach mojej wdzięczności. Baron przytaknął głową, choć bez przekonania. Gdy kanibal sięgał pod stół, przed oczyma Barona wyrósł kelner niosący karty menu. Był chudy, wysoki, a 244
jego wąsik był namalowany kredką. Zaproponował dania dnia, najdroższe wina i inne bzdury. – Poproszę wino, tylko białe i schłodzone a nie w temperaturze pokojowej jak to zwykle czynicie. – Oboje spojrzeli na Kukiego z niedowierzaniem, że powiedział coś takiego. Ten ton burżujskiego bogacza był tak prawdziwy, że przez chwilę Baron czuł się nieswojo. Kelner ukłonił się i odszedł, by zrealizować zamówienie. Obydwoje badali wzrokiem Kukiego, którego zachowanie diametralnie się zmieniło. Dostrzegł ukradkowym spojrzeniem wzrok Barona, i zaczął do mnie mówić. – Ach panie Baron, doprawdy niesamowita historia, ma ona coś rodem z tych abstrakcyjnych filmów XX wieku. Pamiętasz może tą historię z lisem? – Baron przewrócił oczami, wiedział, że do tego dojdzie. Jak zawsze. Opowieści Kukiego. Mógł od razu się zorientować, że jego wzniosły ton wypowiedzi będzie dążyć do tego. Najgorsze przeczucia Barona, niestety, i tym razem się spełniły. – Zanim skonsumujemy przystawki i przejdziemy do dania głównego, opowiem wam historię, która zdarzyła się naprawdę. Było to parę lat temu i zdarzyło się podczas jednej z pierwszych naszych wypraw z Baronem. Przypowieść o Lisie. – I się zaczęło… Puste pole. Wokół niego las. Wszystko pokryte bielą śniegu. Zaraz na nim rozlegały się ślady bez wyraźnego sensu. W las spoglądało dwóch łowców, ubranych w niedźwiedzie skóry. Mistrz przemówił do swojego ucznia. – Zatem znaleźliśmy ślad jego. Pewnie chciał nas zmylić, ale nie jesteśmy głupi, nie? Uczeń gapił się wciąż przed siebie dopiero, gdy dopadła do niego treść pytania, odpowiedział. – Wiesz mistrzu, że nie mnie jest podejmować tak trudne decyzje. – Co ty pieprzysz, facet? – Nie pieprzę. Za zimno. Wacek mi się zamroził. – Ty świński kurduplu. – Wedle życzenia mistrzu. I W ten mistrz zdzielił ucznia po łbie, aż temu głowa odskoczyła na bok, i padł on na śnieg. – Mam nadzieje, ze jeszcze żyjesz. – I spojrzał w siną dal. – Żyję mistrzu, ja tak łatwo nie umrę, żyję póki ty jesteś przy mnie. – To zabrzmiało prawie jak miłosne wyznanie. – Nie o tobie mówiłem ciulu, tylko o lisie. Lisie! – Aj no dobra, mogę wstać i stanąć obok mistrza? – Wstań. – Dzięki stary. Ubabrany śniegiem, uczniak powstał, a mistrz klął na boga koczującego nad nim, który pokarał go opieką nad czymś takim. Obydwoje zaczęli podążać w 245
stronę lasu, kierując się instynktem. Wtem uczniak znów zaliczył glebę, potykając się o leżącego lisa. – Znalazłem! Nie żyje? – Nie wiem. – Sprawdzimy? – Nie wiem. – Ja mam sprawdzić? – Nie wiem. Uczeń obserwował go chwilkę. – Nie wiem. – Uczeń postanowił zripostować. – Co ty tak nie wiem i nie wiem, zrobiłbyś coś, a nie tylko patrzył jak ci z dupy ulatuje para. – Nie wiem. Uczeń złapał lisa za ogon spojrzał w jego oczy. Lis naskoczył i okrył jego twarz w całości. Uczeń nie mogąc się wyswobodzić, padł na ziemię, ponownie. Mistrz przyglądał się temu przez chwilkę, aż złapał ucznia za nogę i zaczął iść poprzez śnieg, w stronę miasta. Minęło niespełna pół godziny, zanim mistrz zaczął się męczyć. W pewnym momencie odwrócił się i zastał tam swego ucznia patrzącego na niego w zaciekawieniu. Ten momentalnie go upuścił. – A gdzie lis? Zwiał? Zostawił futro i spierdolił?! – No już dawno. – Od jakiego czasu go nie ma i od jakiego czasu jesteś przytomny? – No nie wiem, dwadzieścia minut? – Zabiję cię ty mała glizdo. Uczeń próbował uspokoić mistrza słowami, jednocześnie się przy tym podnosił. Zaczął się pościg. A w tym samym czasie lis siedział w jednej z przydrożnych karczm, sącząc piwko, mówił do barmana. – Desperacja, przez nią cudem uniknąłem śmierci, by chronić praw ekologii. Gdzie prawa ochrony wartości dla zwierząt? – Lis powstał z siedzenia. Ktoś mu przerwał. – Każdy ma chłopcze jakieś problemy, usiądź w spokoju. – Lis krzyczał! – Viva la France! Viva la revolution! Viva la dezodorant! No, co jest ludzie krzyczcie ze mną! Przez chwilę nikt się nie odzywał, aż któryś powstał i krzyknął. – Chcę manifestować! – Viva la Samuel Serwata! – Zapanowała kompletna cisza, a wszystkie ślepia patrzyły się jak na ostatniego debila. – Czy tobie przypadkiem sufit na łeb nie spadł? Tutaj już nie pomogę. – A gdzie człowiek nie może, tam Samuel pomoże. – Rzekł ktoś inny z tłumu. Atmosfera ucichła, minęło klika głębszych. Ktoś dosiadł się obok lisa. Mistrz. – Wiesz, co? – Co? – Gówno. 246
– Bardzo śmieszne. – A teraz wiesz, co? – Co? – To samo gówno, co przedtem. – Postać zaczęła się rechotać, a po chwili dodała – podziwiam ludzi, którzy wdeptują dwa razy w to samo gówno. Chcemy ci pomóc lisie, chodź z nami. – Nie potrzebuję waszej pomocy. To wy jesteście nienormalni. – Lis wyciągnął zza pazuchy pistolet i strzelił uczniowi w twarz. Ten się rozprysł i padł. – Dlaczego to zrobiłeś? – Spytał mistrz. – Prawo dżungli. – Dzięki stary, nawet nie wiesz jak mi pomogłeś. Przez chwile jeden patrzył się na drugiego, lis wybiegł z karczmy, a mistrz rzucił się za nim. Rozległ się pisk hamowania ciężarówki, dwa krzyki, a potem dwa chrupnięcia z pluśnięciem. – Jedno małe pytanko. – Oznajmił kanibalista, czy jak go tam zwą – Po co ścigaliście lisa? – No, bo on, ukradł futro, nie? – Powiedział zirytowany Baron, chcąc jak najszybciej zakończyć ten kretyński rozdział jego życia, mając nadzieję, że ta historia nigdy nie trafi do żadnej biografii. Tymczasem kanibal kompletnie zobojętniały wyciągnął na stół niebieski worek budowlany sporej objętości, spięty sznurkami. Gdy uporał się z nim, wyciągnął martwą ludzką nogę, uciętą od kolana po stopę z niemal chirurgiczną precyzją. Noga była definitywnie męska, doszczętnie ogolona. Wrzucił ją do wrzącego oleju na środku stołu i po pięciu minutach wyciągnął. – Gotowana noga, pozwólcie, że podzielę porcję. Baron i Kuki byli pod wrażeniem, ale nie jednakowym, Baron był bardziej zszokowany, a Kuki jakby oceniał wartość jego pracy. Kanibal ciął wzdłuż fałd mięsa i stawiał płaty mięsa na drewniane półmiski. Gdy już było po wszystkim, złożyli niemą modlitwę, głównie chyba o to by nie znaleźć się obok tamtego faceta z rurką w dupie. Gdy mieli już zacząć konsumpcję, kelner przyniósł tackę z winem i czterema kieliszkami. Kuki od razu zaczął rozlewać wino do kieliszków. Wszyscy byli tak zaaferowani, że nie spostrzegli, że zniknął Jaś Wsiok. Baron popatrzył na Kukiego i wskazał gestem głowy na miejsce, na którym siedział Johnu. Kuki spojrzał na Barona robiąc zdziwioną minę i spojrzał na kanibala. Kuki odstawił kieliszek i nachylił się pod siedzenie. – Może przypadkiem spadł pod stół? – A co on by tam robił? Kuki zajrzał jednak i spojrzał na powrót na Barona, przytakując w radości, że tam jest. Gdy zachodzili w głowę, o co chodzi, przerwał im kanibal. – A więc drodzy państwo, mam nadzieję, że te wiktuały przypadną wam do gustu, i będziemy mieli, w niedalekiej przyszłości, okazję zjeść ponownie. – Wyciągnął spod stołu swoją czarną torbę, po czym odszedł kierując się dziwnie pospiesznie do wyjścia. 247
Siedzieli przez chwilę w ciszy i zastanawiali się, co tu robić dalej, bo praca sprzedawcy dobiegła już końca. Ale komplikacje i prawdziwa przygoda miała dopiero nadejść. Odsiedzieli pół godziny, przez który to czas Baron pogrążał się w kontemplacji, i nie zważając na upływ czasu, kontemplował dalej, aż do momentu całkowitego opróżnienia. Butelki. Kuki natomiast zapadł w głęboki sen, siedząc na krześle. Jak porażony obudził się dokładnie w momencie, gdy akurat Baron płacił za wino. Przeciągnął się, czując się rześko, i najwyraźniej nie chciał jeszcze wychodzić. Płacąc, Baron wy-gestykulował Kukiemu, by zaczął budzić Johna dalej tkwiącego pod stołem. Kuki owłosioną ręką poszturchiwał go lekko, ale ten nawet nie drgnął. Postanowił go wyciągnąć, lecz Johnu był totalnie bezwładny. Z jego ust zaczęła wydobywać się wydzielina flegmo – ropna. Baron wy-gestykulował by go podnieść, zarzucić na ramię i wynieść. Ale Kuki za diabła nie wiedział, o co mu chodzi. Więc mu wytłumaczył znaczenie owych gestów słownie. No i w końcu wyszli. No i schody zaczęły się mniej więcej, gdy Kuki mimo swoich gabarytów chwiał się lekko, wchodząc po schodach kamieniczki Johnego. Mężnie próbował się z tym ukryć mówiąc „nie jestem pijany”. Johnu wydawał się być martwy. Baron spojrzał na nogi Jasia i ogarnęło go nieme zdziwienie. Jedną nogę ciągnął po ziemi, czego nie można było powiedzieć o drugiej. No, nie ciągnął jej, bo jej tam nie było. Idąc ulicą oślepieni blaskiem popołudniowego słońca udawali pijanych, jednocześnie chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu beznogiego przyjaciela. Nie zamierzali wracać do knajpy ogórkowej już nigdy. Gdy już znaleźli się w jego mieszkaniu, położyli Johna na jego czerwonej, skórzanej sofie. Stali tak nad nim i gapili się, każdy z osobna się zastawiając, co dalej. – Jak to się w ogóle stało? Jak mogliśmy tego nie zauważyć?! Wiesz Kuki, co się stało?! – No tak, zjedliśmy nogę naszego kumpla. Ale jak wytłumaczysz to, że była ogolona? – Może Johnu lubił golić sobie nogi? – Myślałem, że on robi to, co Chińczycy z psami, hodują specjalne ich gatunki, a nie zabijają uliczne kundle. – No nie przejmuj się tym tak, musimy być estetyczni, bo to noga naszego kumpla. – A co z tobą? Nie rozumiem tej nagłej zmiany osobowości? – Wiesz Baronie, kawał jest dobry na raz, ale po kilkudziesięciu razach, człowiek ma po prostu dość błaznowania. Z wykształcenia jestem profesorem wykładającym religioznawstwo starożytnych cywilizacji pozaziemskich, ale nauka w tych czasach nie przynosi zbyt dużych korzyści. Łatwiej być debilem. Znalazłem durnia, który wie jak zarabiać pieniądze i się go uczepiłem. – Ich spojrzenia ponownie utkwiły na oblegającym sofę cielę. – On żyje? – Spytał Baron. – Nie wiem. Może śpi. Na pewno jest nieprzytomny. 248
Dzień mijał, a Baron z trudnością przyzwyczajał się do nowej osobowości Kukiego. Obydwoje próbowali się czymś zająć. Choć tak dokładnie nie wiedzieli, czym. Po własnoręcznie przyrządzonym obiedzie, Kuki wyciągnął na stół wszystkie swoje oszczędności, których było niewiele więcej od kwoty z trudem zebranej przez wielmożnego Barona. Gdy Kuki przebierał się w garniturek znaleziony w szafce Johna, i przestał się tak nienaturalnie garbić, wzrok obydwu zetknął się i oboje spojrzeli na gotówkę. – Skąd masz tyle pieniędzy? – Wykładałem. – Kiedy i gdzie?! – W ośrodku miejskiej szkoły średniej na wydziale historycznym, to kwota za jeden wykład. Wykładałem wczoraj wieczorem, jak kazałeś mi iść po wiadra. – A teraz gdzie się tak stroisz? – Zobaczył jak Kuki pierwszy raz zrzuca ubranie menela i ubiera garnitur od Armaniego, który nosił w swoim tobołku. – Wychodzę na jeszcze jeden płatny wykład do tej samej szkoły, wrócę za godzinę. Jak tylko Kuki zniknął za drzwiami, Baron za cel wypełnienia czasu postanowił przyrządzić kolację totalnie zdruzgotany przebiegiem wydarzeń. W tym celu musiał zajrzeć do lodówki, w której to wyciągnął wszystko, co według niego, nadawało się do spożycia przez zwykłych śmiertelników. Przywdział żółty fartuszek z niebieskimi kwiatkami i zaczął pichcić. Z torebki na patelnię wysypał frytki, położył na nich plastry sera, i posypał jakimś zielskiem, wyciągniętym z lodówki, które widział kiedyś w jakimś nocnym programie. Po uznaniu, że będzie tego za mało dla wszystkich, w tym celu zajrzał do zamrażalnika i wyciągnął z niego długie filety rybne. Wypakował je na stół i nachylił się pod niego chcąc znaleźć jakiś ostry nóż, tasak, siekierę, piłę łańcuchową, czy cokolwiek, czym można było to pociąć, i bez przeszkód położyć na patelni. Znalazł tasak. Chwycił go i zaczął pojedynczymi ruchami kroić, głośno uderzając. Baron nie wiedział, że w ten sposób budzi z letargu Johna. John wzrok swój skierował na cień Barona, który wydawał mu się mroczny i cholera go tam wie, co sobie wyobrażał, gdy tak patrzył na niego. Ponury cień uderzał w mięso na stole. Nieuważnym cięciem Baron zamachnął się i odrąbał sobie końcówkę kciuka, która niczym wystrzelona z procy wyleciała z kuchni prosto pod otwarte drzwi pokoju, w którym, przypomnijmy, budził się John. Tymczasem, Baron próbował zahamować nieoczekiwany wytrysk krwi, opryskujący niczym zraszacz trawnika, całą ścianę. Baron jąkał okropnie miotając się z bólu po kuchni, chcąc znaleźć jakiś skrawek czegoś, czym mógłby zatamować krwotok. Gdy już znalazł to coś, szmatkę, owinął ją sobie wokół palca, mówiąc na głos sam do siebie: „Co tak bluzgasz?”. Udało mu się natomiast nie krzyknąć. Tymczasem John, który miał już własną koncepcję tego, co zaszło w kuchni, próbował mimo nieznośnego, wszechobecnego bólu, wstać i ruszyć się. Szybko zorientował się, że będzie mógł używać tylko jednej nogi, ale nim to pojął, 249
popłakał się z żalu, i posikał ze strach na własną sofę. Ześlizgnął się jak najciszej mógł na podłogę i zaczął czołgać się w stronę drzwi wyjściowych. Po zatamowaniu krwotoku, Baron przeszedł kilka kroków, chcąc znaleźć swój koniuszek kciuka. Zauważył, że na sofie nie ma nikogo. Zaczynało docierać do niego, powoli, że jej właściciel pewnie już się przebudził. Jego koniuszek kciuka wypadł mu na podłogę. Johnu ukrywający się nieopodal niego zdołał tylko usłyszeć słowa „gdzie polazł ten mały porąbaniec?” Baron przeszedł kawałek po pokoju, i znalazł go nieopodal sofy, konającego, jednocześnie próbującego się podnieść. Stanął nad nim. – Ej Johnu wstawaj, Kuki przyjdzie za godzinę, a ja smażę filety na kolację. Pewnie jesteś głodny. – I po raz drugi Baronowi koniuszek kciuka wypadł z dłoni, dokładnie w promieniu wzroku Johna. – Jezu, z czego są te filety?! – No, a z czego mogą być? – Uśmiechnął się zajadle. Baron zaczął upadać bezwładnie na podłogę, targany bólem nóg, spowodowanym kopniakiem Johna. Gdy już leżał wyciągnięty i zastanawiał się, dlaczego jego nogi ugięły się bez jego zgody, nerwowo John zaczął czołgać się w jego stronę, i całym swym ciałem opadł na niego, chcąc go chyba wgnieść w podłogę. Ten chcąc się złapać za obolały brzuch świsnął Johnowi zupełnie niechcący tasakiem nad głową, który cały czas miał w ręce. Przestraszony sturlał się z niego i chcąc dobić swego przeciwnika, chwycił za pierwszą lepszą rzecz, którą był stary świecznik na sztuk siedem. Podreptał z powrotem w kierunku Barona zamachując się nim, chcąc zadać śmiertelny, prawdopodobnie, cios. Baron nie chcąc zginąć rzucił jedyną rzeczą, jaką mógł się obronić w danym momencie. W jego klatkę piersiową uderzył tasak, który precyzyjnie wbił mu się dość głęboko. Johnu padając na brzuch, wbił go sobie jeszcze głębiej, krzycząc przeraźliwie, wypuścił z rąk świecznik, który uderzył twarz Barona, kalecząc jego zacną twarz. Baron stanął na nogi, ale nie utrzymał się na nich zbyt długo, opadł na sofę, w przypływie zawrotu głowy. Rozdział 4. PRAWDZIWA HISTORIA ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA Ból mocno doskwiera. Pieczenie i szarpanie twarzy. Jasność światła kuję w oczodoły. Zamglona postać. Poprawianie ostrości. Coś mówi, ta postać, a nie ostrość. Jego paskudna morda wiruje Baronowi przed oczyma. Stopniowy powrót do normalności. Kuki próbował wszelkich swoich umiejętności ratowniczych, by ocucić pokancerowanego mistrza. – Ej stary budź się. Pozszywałem ci twarzyczkę, będziesz miał blizny, co się stało? Gadaj! – Ci cholerni pigmeje, byli wszędzie, z każdej strony wychodzili z dżungli. – Aha. A poza tym wszyscy zdrowi? – Johnu – Robin nie żyje. Myślał, że to my odcięliśmy jego nogę. Chciał mnie zabić. – Więc ty zabiłeś jego? 250
– Musimy coś zrobić z jego trupem. Tu nie może się rozkładać. Musimy znaleźć kanibala. Cały pokój zadrżał pod wpływem nagłego trzęsienia. – Przyprowadziłeś kogoś ze sobą? – Nie. Prostytutki już sobie poszły. Kuki podniósł się i podszedł do drzwi drugiego pokoju. Baron von Baleron tymczasem usiadł próbując zachować równowagę. Kuki próbował przekręcić klamkę. Bezgłośnym pchnięciem otworzył drzwi. Po ich otwarciu, jazgot był wyraźnie słyszalny. Kuki stał przy futrynie i próbował dostrzec coś w ciemności ciemnego pokoju. Skojarzyło mu się to z waleniem dużego drewnianego młota, rozwalającego wszelkie rzeczy, jakie były na jego drodze. Kuki zrobił mały krok do tyłu. Poczuł, że ten młot się zbliża. Wiedział, że jest duży. Czuł, jak podłoga się wygina wraz z kolejnym jego krokiem. Jazgot i ruch zamilkł na chwilę. Kuki nachylił głowę zagłębiając się w ciemność. Rozległ się potężny ryk, głośne dęte brzmienie rozciągnięte w przestrzeni. Zaczął się zbliżać w ich stronę. Zrobił kolejne kroki do tyłu i jak oszalały rzucił się do tyłu prosto na czerwoną sofę, na której siedział Baron. Do pokoju wbiegł olbrzymi słoń, który zaczął deptać jak oszalały wszystko, co się znajdowało w jego polu widzenia. Kuki zaczął się czołgać w stronę półki, w której trzymane były figurki zakonnic. Chciał bezgłośnie otworzyć dolną półkę. Nachylił się i wzrokiem zaczął szukać czegoś, czym mógł w niego rzucić. Znalazł kuszę o nietypowej budowie, wyglądającej jak lira, a także zaostrzone strzałki. Przysunął się do Barona, który siedział oparty o przewróconą sofę. Kuki obejrzał z różnych perspektyw dziwaczne urządzenie. Naciągnął i śliska, drewniana strzała wystrzeliła ze świstem, przedzierając się przez powietrze w pokoju wbijając się w okrągłe lustro wiszące na ścianie rozbijając je na niezliczoną ilość fragmentarycznych części. Obydwojgu serca stanęły w gardłach. Szaleńcza i bezsensowna gonitwa słonia umilkła. Dyszenie z wysiłku ich zdradziło. Słoń z całych sił rozpędu, jakie mu było dane, wycelował biegnąc w stronę przewróconej sofy. Wyrżnął w nią z całych sił, a obydwoje podskoczyli popchnięci do przodu odbili się od ściany. Gdy tylko powrócili do zmysłów próbowali rozbiec się każdy w jakąkolwiek stronę. Kuki pobiegł w stronę ciemnego pokoju. Baron pobiegł w stronę okna, przez które prześwitywały światła latarni. I to było ostatnie jego wspomnienie. Po przebudzeniu, obaj leżeli na dywanie, każdy z osobna zastanawiając się jak się na nim znaleźli i czy warto się z niego podnosić. Zaczęli wstawać, uważając by nie robić hałasu. – Co robimy? – Spytał Baron. – Gdy jest w mieście najbezpieczniejsze miejsce na ukrycie zwłok? – Kostnica? Kuki uśmiechnął się zadowolony. Baron wstał i bez słowa poszedł do kuchni mając nadzieję, że jego kolacja nie zdążyła jeszcze się spalić. Niestety. Kiedy spostrzegli olbrzymią dziurę w ścianie, nikt nie zadawał dalszych pytań. Kuki 251
znalazł jakiś worek, do którego wspólnie włożyli zwłoki. Wyszli i obrali kierunek: Bazylika Św. Judasza. Nieopodal. Obydwoje rozglądali się uważnie czy aby nikt ich nie śledzi. Usłyszeli dzwoneczki. Baron i Kuki zamarli w nagłym bezruchu, czując pulsację serca w gardzielach. – Spokojnie to nic złego, a na pewno nie policja. – Uspokajał Baron. Dzwonki umilkły. Szli wolnym krokiem zaglądając za każdym sklepem czy ktoś na nich czyha. Spokój. Byli blisko. Stali niemal już przy bramie. – Ej Wy tam do jasnej cholery! Wy ciule! Stać mówię, jestem policjantem. – My też! – Wykrzyknął Kuki widząc go zbliżającego się szybkim krokiem, dzierżącego w swej dłoni drewnianą pałkę. – Akuuurat! – Krzyczał gliniarz biegnąc prosto na nich, z wykrzywioną gębą, wyłupiastymi oczami, i ogólnie przypominało to zwolnione tempo jak w filmie. Kuki kopnął żelazną bramę chcąc, czym prędzej, przejść na kościelną ziemię. Gliniarz biegł krzycząc w afekcie. Zza bramy wyskoczyły trzy sucze wilczury. Warczały i skowyczały tocząc pianę z pyska. Kuki poczuł, że coś go ciągnie za nogę. Zajrzał w dół. To był jakiś stary lump coś bełkoczący pod nosem. Menel wbił swoje syfiaste paznokcie w skórę. Straciwszy panowanie nad prawem powszechnego ciążenia zdopingowanym naskokiem rozwrzeszczanej suki i ciężaru nieżywego na swym ramieniu. Padł na ziemię wzniecając w górę piach. Dysząc ciężko Kuki trzymał wciąż ciało Robina za rękę. Coś pociągnęło za trupa. Kuki podniósł głowę. Gargulcowata ręka ciągnęła jego przyjaciela za nogawkę. Spojrzał wyżej. I pożałował. Ohydna śliniąca się maszkara, z wyłupiastymi oczyma zwróconymi w stronę gwiazd. – Ty cholerny złodzieju grobów! Puść go ty udupie! – Kuki krzyczał. Kurdupel zmienił ofiarę i naskoczył na Barona z gracją przestraszonej wszy, jęcząc jak opętany. Psy zaczęły atakować dla odmiany Barona, wszystkie zgodnie skacząc na niego. Policjant kontynuował swoją krucjatę, machając pistoletem, nie bardzo widząc, co z nim zrobić. Kuki próbował stanąć na nogi, ale mały dupek skutecznie mu to uniemożliwiał skacząc po nim, wdeptując jego garby tak, że stały się płaskie. Lump wciąż przyczepiony do jego nogi zaczął się po nim wdrapywać. – Do jasnej Anielki, koniec już z tym szambem! – Kuki wyciągnął z kieszeni pistolet, wyniósł go w górę i wystrzelił. Rozległ się huk, któremu towarzyszył wystrzał świecącej flary. Menel przestraszony puścił się jego nogi i zaczął pełznąć po piachu. Kuki wstał zrzucając z siebie małe szkaradztwo. Pierwszy raz stał całkowicie prosty, dorównując wzrostowi Baronowi. Nie patrząc pod nogi, niechcący głowa lumpa wybuchła mu pod nogą. Z obrzydzeniem cofnął ją. Małe szkaradzieństwo puściło Barona, siedziało i uśmiechało się głupio. Kuki czując się zlekceważony, kopnął małego swoją ubrudzoną nogą. Policjant przestał wrzeszczeć i patrzył się tylko na wszystkich, trzęsąc się. Gdy psy zaczęły ciągnąć ścierwo lumpa, odciągając je od reszty, spieprzył spektakularnie. Kuki podniósł lekko pokiereszowane ciało Johna, zarzucił je na ramię. I obydwoje ruszyli w stronę tylnych drzwi, wejścia dla organisty. Kręconymi schodami po ciemku zaczęli schodzić w dół. Gdy przeszli przez drzwi, Baron odszukał włącznik światła. W salce stały po cztery trumny pod 252
ścianami, ułożone na okrytych stołach. W podłodze na środku salki widać było kwadratowe wybrzuszenie. Klapa wejściowa do piwnicy. Baron pociągnął za nią próbując ją otworzyć. Wydawało mu się, że to najlepsze miejsce żeby wrzucić zwłoki świętej pamięci Johna Wsioka Jasia van der Robina, jak brzmiało jego pełne nazwisko, i zapomnieć. Baron chwytał już za klamkę drzwiczek, chcąc wprowadzić cel w życie… Wtedy rozległo się dzwonienie do drzwi. Jak w tym kawale: Dzwonek do drzwi, otwieram i… Zobaczyli jak jeden facet przebrany za świętego Mikołaja wali w łeb drugiego, mniejszego od siebie o dwie głowy. Mniejszy człek przebrany za włochatego, zielonego sierściucha z łezką w oku, „za co?”, „za jajco” – odpowiedział mu Mikołaj z diabelskim błyskiem w oku. Po tejże krótkiej scence dostrzegli oboje jak z mieszkania naprzeciw wyciągają zamszowy worek wypchany prezentami typu, nowiuśkie de fał de, telewizor i trochę gotówki. Wtedy dotarło do obydwojga, że niedługo mikołajki. No i skoro jest po świętach doszli do wniosku, że to nie może być Mikuś. Kuki wierzgał po swej pamięci szukając jakiegoś irracjonalnego wytłumaczenia. Mikołaj i jego pomocnik, który miał twarz niczym Rumcajs o poranku. Jego małe ślepia zatrzymały się na nich, stojących w drzwiach. Krasnal wyszeptał do Mikołaja i po chwili żwawiej wyciągali worek z mieszkania. Kuki dalej myślał, co to może być za para. – To nie może być Mikołaj – wyszeptał Baron. Kuki zamyślił się. – Może to faktycznie Mikołaj i jego pomocnik, który rozdaje prezenty niegrzecznym ludziom, ale nie aż tak niegrzecznym, by nie dostać nic. Tłumaczyłoby to ich zachowanie, bowiem pod choinkę nie dostałem nic, a zdawało mi się, że nie byłem przez cały rok taki zły. – – Możliwe też było, że to był sam Dziadobal, czyli taki ktoś, kto odbiera prezenty, które dał św. Mikołaj. Ale to nie mógł być on. Nie ten strój. Możliwe, że to ktoś z rodziny, który pomaga im w przeprowadzce. Para dziwaków znów objęła Barona i Kukiego swym surowym i wymownym spojrzeniem. Kuki wrócił do rozmyślań o Dziadobalu. Kiedy Dzidobal zarzucił worek na plecy, zebrał się na odwagę i mając także pewną nadzieję… – Ej dziadu! Co ty robisz z prezentami tych ludzi?! – Oddam je Mikołajowi. – No dobrze, to już, zabierajcie się. I gdy zaczęli zbiegać otworzyły się drzwi innych sąsiadów. Z jednych drzwi wybiegła garbata stara sąsiadka, biegnąca do drzwi, wymachując laską wrzeszczała „Wy złodzieje! Oddajcie, co żeście ukradli! Wy skurwysyny!”. Lecz skurwysyny nie słyszały i wybiegli. Babcia spojrzała na mnie chytrym wzrokiem, zmierzyła mnie od góry do dołu pięciokrotnie. Baron zirytowany i lekko przestraszony powiedział tylko: – Mili ci pomocnicy świętego Mikołaja, prawda? Starucha zaczęła wrzeszczeć spuszczając na nas, dosłownie, wiadro pomyj, rzucając obelgami tak wykwintnymi, że stek z drogiej restauracji może się 253
schować ze wstydu. Baron zatrzasnął jej drzwi przed twarzą, a drzwi wyraźnie nie lubiąc jak się na nie pluje, uderzyły ją w protezę, która zadzwoniła i dzwoniła… Dzwoneczek nad drzwiami obudził ich obydwu. Przez próg knajpy przekroczyli nowi goście. Kuki próbował podnieść się i wyczołgać spod stołu pingpongowego. Ta z pozoru niezbyt skomplikowana czynność niosła ze sobą jakieś większe trudności, i zadawały one masę pytań, na które nie będzie można tak łatwo odpowiedzieć. Kuki rozejrzał się dyskretnie po barze. To, czego szukał znajdowało się pod oknem. Oparty o ścianę Baron, z rozstawionymi ustami. Kuki powstał, i próbował utrzymać się na dwóch nogach, które jeszcze należały do niego. Spojrzał w stronę baru z lekkim obrzydzeniem, choć dokładnie nie wiedział, dlaczego. Brodaty barman za baru uśmiechnął się do niego. – O! Nareszcie panowie wstali. Nie miałem serca wyrzucić was za drzwi w środku nocy, więc was tu zostawiłem, byście odespali tą wczorajszą popijawę. Kuki, chociaż nie był pewien niczego, uznał, że lepiej jest podziękować zawczasu, i następne kroki poniosły go pod okno. Nachylił się nad rozwalonym ciałem Barona, i okładając go po twarzy próbował ocucić. Zaczynał otwierać oczy. Ruchem głowy nakazał mu wstać. Wstał, z wielkim trudem, i zasiedli w najodleglejszym kącie. – Kuźwa, Baron, pamiętasz coś z wczoraj? – Mam cholerną dziurę w głowie. A ty? – Popiliśmy sobie. Ale to, co robiliśmy niezbyt wiem czy w to wierzyć. – Wyperswaduj mi to jak najbardziej prostymi słowami. – Wsadziliśmy Johna w piwnicy kościelnej. Zamknęliśmy klapę i wyrzuciliśmy klucz do stawu. A potem poszliśmy się napić, i z tego, co mówił mi barman, świetnie żeśmy się bawili. – Spadamy stąd. Ale najpierw, idź do barmana i pogadaj z nim, wypytaj się o wczoraj. Kuki odsunął krzesło, i razem wstali, tylko, że poniosło ich w zupełne dwa kierunki. Kuki usiadł na jednym ze stołków, i czekał na barmana. Gdy podszedł, Kuki dyskretnie zaczął: – Przepraszam pana najmocniej, ile płacimy za wczorajszy wieczór? – Nic proszę pana, wczoraj zapłacił za was pewien pan. – Można wiedzieć, kto to był? – To miejscowy rzeźnik, tak mi się zdaje, czasami tu wpada, mały, gruby, brzydki, perfumuję się odświeżaczem powietrza. Na imię ma Robertson. Jest właścicielem knajpy ogórkowej. – Musimy mu się zrewanżować za wczoraj. – Pracuję czasami dorywczo tu nieopodal, jako zbieracz. Pewnie tam go teraz znajdziecie. Kuki i Baron wyszli, mijając dwóch policjantów wchodzących akurat z przeciwnej strony, podeszli do barmana i rzucili mu na ladę kartki z portretami pamięciowymi.
254
– Poznaje pan któregoś z tych ludzi? – Barman popatrzył się podejrzliwie na stróżów prawa nie zbyt zachęcony, wychwytując kartki. Przejrzał i poznał obydwóch, byli to klienci, którzy przed niecałą chwilą opuścili lokal. – Nigdy ich nie widziałem, a co się stało? – Jeśli się pojawią prosimy o natychmiastowy kontakt. Obydwóch nie chcąc dalej prowadzić rozmowy wyszli. Barman zastanawiał się przez chwilę czy dobrze zrobił nie donosząc. Wziął się za polerowanie kieliszków szmatką, gdy do knajpy wszedł jeden z jego znajomych. Z daleka rzucił mu szeroki uśmiech. – Jak tam po wczorajszym, Robertson? – Szukam roboty. – Za dwa dni mikołajki, ale już teraz możesz wziąć sanie i wyjechać z nimi na rynek i opchnąć trochę towaru, ulotek, darmowych lizaków. Tak na trzy dni po dwadzieścia dziennie. I co? – Zaczynam od dziś? – Poczekał aż barman schylił głowę – Gdzie jest zaplecze? – Tak przy okazji, tych z wczoraj Cię szukało. Chyba chcą się zrewanżować. Baron i Kuki obeszli spacerem cały rynek okryty cienką warstwą śniegu, omawiając przez cały ten czas spostrzeżenia, które wysnuły się po zebraniu wszystkich ułatwiających drogę informacji. No i znaleźli się w punkcie wyjścia. Jedynym zastanawiający elementem był fakt, dlaczego kanibal, który rzekomo zapłacił za ich trunki, nie zabrał ich ze sobą? Czyżby miał pod dostatkiem ludzkiego mięsiwa? Wchodząc z powrotem usłyszeli dzwoneczki. Nieco ich to zaniepokoiło zwłaszcza, że przypomniało im się, że wczorajszego wieczoru, również je słyszeli. Zamarli przed wejściem, nasłuchując skąd się wydobywają. Spojrzeli jednocześnie w prawo, jak po chodniku sunęły olbrzymie czerwone sanie ciągnące przez sześć psów udających renifery. Przejechały kawałek po płytkim śniegu i do siwobrodego starucha w czerwonym wdzianku podbiegły zewsząd dzieci. Święty zapraszał ich otwartymi ramionami a z rękawów sypały mu się cukierki. – Chodźcie dzieci, a opowiem wam Prawdziwą Historię Świętego Mikołaja, chcecie prawda? – Tak! – Krzyknęły chóralnie dzieci, a gdy zamilkły, Mikołaj zaczął opowiadać: Mikołaj był kiedyś jednym z bogów. Ale oni zezłoszczeni pewnym jego przewinieniem, wygnali go z niebiańskiego królestwa. A po długim czasie, tylko o nim pamiętano. O świętym Mikołaju: Był brutalny i wredny, lubił czarny humor, pił na umór, chodził na siłownie, do nocnych klubów i ćpał amfetaminę. Wszyscy mimo tego go lubili, (bo musieli). Lecz Mikołaj nie lubił nikogo, oprócz dzieci. Podróżując magicznymi saniami po całej galaktyce. Uprowadził z Ziemi dwanaście reniferów. Znalazł małe elfy zamieszkujące cała planetę, i zrobił z nich niewolników, które przez cały rok miały za cel robienie zabawek. Olbrzymi jegomość, chciał obdarować wszystkie dzieci w 255
galaktyce zabawkami. Ale bał się, że się go wystraszą. Przywdział sztuczną brodę, ściągnął wszystkie ćwieki i schował skórzaną kurtkę i spodnie do szafy, a w zamian za to ubrał czerwone pedalskie futro. I tak w jedną noc włamywał się on do każdego domu w galaktyce, gdzie były dzieci i zostawiał każdemu dziecku zabawki. Ziemianie, widząc niesamowicie szczodry gest nieznanego osobnika z odległej przestrzeni kosmicznej, ogłosili Mikołaja świętym. Ta historia to jedna z nielicznych bzdur, które wymyślają firmy zabawkarskie, by tylko przyciągnąć do siebie potencjalnych klientów. Samuel Życzy Wszystkim Wesołych Świąt (Obyście dożyli). Ho! Ho! Ho – Cholera! Kto to może być, ten tamten?! – Baron wskazał kciukiem na czerwone sanie. – Święty Mikołaj, jełopie. – Kurde wiem debilu, ale kto się za niego podszywa. – Nikt się za niego nie podszywa… – Bezprawnie! To jakiś cholerny sekciarz! Pedofil! – Kuki nie zdążył się nawet zorientować, kiedy Baron przebiegł kawałek i był tuż przy saniach. Chwycił siedzące dziecko na kolanach niby świętego Mikołaja, bo w ówczesnym świecie nie można być niczego pewien. – Ej czekaj dupku na swoją kolej, Ciebie też wezmę na kolanka! – Opierdzielił Barona święty. – Ty… jak możesz robić coś tak ohydnego! – Daj mi spokój, jestem świętym Mikołajem! – Ty szujo! Ty faszysto! Ty mutancie popromienny! Masz czelność nazywać się świętym?! A jak nazwiesz ten niby czerwony burdelik z jeleniami, i ten pedalski czerwony trykot?! – Rozdaje prezenty dzieciom! To niemal miłość prze-boska! – Błąd ty psychopatyczny zboczeńcu! – Baron na chwilę umilkł i zaczął wpatrywać się w twarz świętego. – Zaraz, znam te paskudne rysy twarzy… – Pewnie. Jestem świętym Mikołajem! – Baron dostrzegł mimowolne skurcze mięśni świętego i kropelki potu na skroniach, wibracje skóry i głosu. Z oddali niemal z letargu wyrwał go niosący echem głos rozsądku należącego do Kukiego. – Ej ty tam! – I na ramieniu Kukiego spoczęła dłoń, i on, i Baron odwrócili w jego stronę głowę. Przez ciało oby dwóch przebiegł nagły impuls elektryczny miotając ich ciałami. – Ja was znam, wy byliście wczoraj pod kościołem! Baron wyrwał się do ucieczki przed siebie, gliniarz zaczął biec za nim zostawiając Kukiego, który pobiegł w tylko sobie znanym kierunku. Policjant wyciągnął pistolet i zaczął celować w Barona. – Jeśli się nie zatrzymasz będę strzelał! – A strzelaj sobie! – Baron zaczął mknąć między zaułkami próbując umknąć uzbrojonemu stróżowi prawa. Niemal z precyzją wyjętą z westernowego filmu, uciekał chyląc się pod zwisającymi prześcieradłami i skrzętnie przeskakując nad kubłami śmieci i beczkami z wodą. Próbując przeskoczyć którąś z rzędu przewrócił ją zeskakując z niej, i ciecz zamieszczona w beczce wylała się 256
mieszając z ziemią. Baron biegł mimo tego przed siebie, i poczuł się naprawdę bezpieczny, gdy usłyszał rozprysk wody i z daleka płynące obelgi. Na następny dzień obydwoje zupełnie zapomnieli o sprawie, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, otwierają i … w drzwiach stanęła spotkana wczorajszego wieczoru dwójka. Miło się przywitali przeciągając słowo „cześć” i dalej nic oprócz kantu czarnej, gumowej pały Kuki nic nie widział więcej. Gdy się obudził, ściany świeciły pustkami. Baron najwidoczniej także dopiero teraz się przebudził. Kuki natomiast miał okropne wyrzuty, bowiem wiedział, że to nie byli pomocnicy, ile sam Dziadobal. Ale on popełnił fatalną pomyłkę. Kuki rzekł to głosem rozpaczliwym i nad wyraz poważnym.– Ja tych wszystkich rzeczy, nie dostałem od świętego Mikołaja! Rozdział 5. POKOCHAĆ QUASIMODO Wieczorem, niemal o zachodzie słońca, na rynek wkroczyła dwójka dziwnych typów. Jeden z fryzurą przytrzymaną żelem i kozią bródką, kratkowanymi spodniami na szelkach, kolorowymi skarpetkami sięgającymi aż po kolana i koszulką z Bartem Simpsonem wystawiającym pośladki. Drugi miał na głowie cylinder, który skrzętnie ukrywał pod maską cienia całą niemalże twarz, oprócz tego miał na sobie typowy wędkarski strój. Rozglądali się, każdy w innym kierunku, próbując namierzyć nieuchwytny cel. Fakty były ustalone. Święty był kanibalem, zatrudnionym przez właściciela knajpy. Dowiedzieli się gdzie przebywa, choć nie było to najłatwiejsze zadanie. Zagadka była trudna do rozwiązania, ale jak to powiedział pewien niezbyt znany człowiek: „Każdy problem ma rozwiązanie, jeśli go nie ma, problem nie istnieje.” Obydwoje, Kuki i Baron, zmienieni wizualnie, weszli między dwie kamienice ukryte w odległym podwórzu, coś jak chiński domek z palącą się obok latarnią. Do palarni opium, na który to cel wprowadził ich nazbyt uprzejmy kelner. Schody prowadziły w dół niosąc z dołu woń ciepłych dań orientalnych. Obydwoje po zejściu, próbowali się rozejrzeć nieznacznie. Na podłodze leżały w rzędach maty, a na każdej z nich skośnooki nachylający się nad metalową miseczką, z której wydobywał się dym palonego opium. Dwójka omijając natarczywe spojrzenia klienteli i ozdobnych żyrandoli zwisającymi pod niskim sklepieniem, próbowali przejść i dotrzeć do baru. Podczas gdy Kuki nawiązywał konstruktywną rozmowę z chińskim kelnerem, Baron podziwiał malunki smoków i walczących samurajów, rozpościerających się na całej powierzchni ściany. Największą uwagę jednak zwróciła wielka plansza z podpisem „Maszyny, które nie mają prawa bytu”. Spoglądał na kolejne obrazki, chciał znać ich znaczenie. – Ej ty, możesz mi to wyjaśnić? – Spytał najbliżej siedzącego wiekowego dziadka, pykającego fajkę w słomianym kapeluszu. W sensie kapelusz był na głowie, a okulary na nosie. Bez słów wprowadzających, zaczął mówić bez przerwy, jakby sam był autorem tych głupot. Wskazał pierwszy z czterech rysunków. – To Perpetuum Mobile, Jest to chyba najbardziej znany z nieistniejących wynalazków. Działa następująco zjada się jabłko, wysrywa się je i z powrotem zjada itd. Dzięki temu można zabić głód. Podobno. To… – wskazał na 257
drugi obrazek umieszczony obok pierwszego, co było raczej logiczne – …Gacie Projekcyjne. Są to męskie bokserki, które po założeniu wyświetlają filmy i marzenia nabywcy. Ich wadą jest, że po wypraniu puszczają same pornosy, co mnie osobiście nie przeszkadza. Trzeci rysunek przedstawia urządzenie do tworzenia marzeń sennych na jawie. Kładzie się człek na boku na specjalnym stoliku, z miednicą na czerwonym stołku. Gdy już się odprężymy, stołek podnosi się o pięć centymetrów i wyskakuje on wypchniętą sprężyną, która wysyła użytkownika na od 15–25 km zależy, czy leżymy w domu, czy na powietrzu, jak w domu to nie polecam, bo jak się przebija przez kolejne sufity, co może spowodować utratę świadomości i wtedy nici. Gdy stołek wyrzuca użytkownika w górę, zostaję zmiażdżona w drobny mak miednica. Lecąc na wysokości 20 km i po wyrzyganiu obiadu z myślą, że zaraz się spadnie i potwornym bólem miednicy widzi się anioły, gobliny, Jima Carreya, świętych, papieża, Freddiego Krugera, wróżki a nawet boga. Reszta zależy od użytkownika, który zazwyczaj myśli, że jest ptakiem lub samolotem. Wtedy okazuje się, że wynalazek działa znakomicie i nic nie można mu zarzucić. – Przed ostatnimi dwoma, pyknął fajkę, raczej po to, żeby nie zgasła. – Maszynka do robienia soków mózgowych. Bierzesz idziesz do miejsca gdzie jest maszyna do prasowania kartonów. Odrąbujesz sobie głowę, wsadzasz ją tam, prasujesz, a potem zbierasz pompką i wlewasz do szklanki. Ostatni wynalazek to Odrastający Papieros. To taki typ nieistniejącego papierosa, że gdy się go pali, on zamiast się zmniejszać, wydłuża się do niezwykłych rozmiarów, i potem go musisz skracać i obcinać. Wiem, że to dziwne, ale w ten sposób jeden papieros starcza ci do końca życia. Zdegustowany Baron podziękował za wyczerpujące odpowiedzi i z niesmakiem przeniósł wzrok prosto na Kukiego stojącego obok, zaaferowanego niesamowitymi wynalazkami. Czując ciężar spojrzenia mistrza, Kuki od razu wyłapał barmana: – Przepraszam pana najmocniej, ale byliśmy umówieni z panem Robertsonem na wspólne spożycie opium w jednym z pokoi. – Chiński kelner uśmiechnął się i wyszedł zza baru skinął na nich i przeszedłszy kawałek odsłonił zasłonę z brązowych koralików, za którą były drzwi i poprowadził ich idąc przodem. Znajdowali się w korytarzu, na którym po obu ścianach znajdowały się po trzy pokoje dla klientów, pragnących w spokoju zażyć narkotyk. Chińczyk otworzył drzwi pękiem kluczy. – Zaraz poproszę pana Robertsona, by jak najszybciej do państwa dołączył. Tymczasem proszę się rozgościć. – Obydwoje weszli do środka. Chińczyk przymknął drzwi i odszedł pośpiesznie. Na drewnianych drzwiach wyrzeźbiona była scena bitwy wieśniaków ze smokiem. Pokój był obskurny. Na środku sufitu, zaraz nad matą leżącą na ziemi rozpościerała się grzybnia powstała na skutek nadmiernego spożywania, w pomieszczeniu zamkniętym, opium. Na drugim końcu pokoiku, na ścianie wbudowany był duży wentylator, a w każdym rogu pokoju po jednej lampie naftowej, jarzącej się ostrym płomieniem. Plan strategii był nadzwyczaj prosty. Gdy tylko miał wejść do pokoju Robertson, obydwoje mieli zamiar go ogłuszyć. I tak też zrobili. Lampą naftową 258
rozbili mu jego czuprynę. Zamknęli pokój, rozpalili opium, rozebrali go i jego ciuchami związali go krępując mu ręce jego własnymi skarpetkami. Baron podsunął mu pod nos miseczkę z palącym się opium, chcąc go ocucić. Zadziałało. Rozbudzał się. Kuki klepnął go po twarzy kilkakrotnie, nachylił się nad nim i z kieszeni spodni wyciągnął małą szklaną buteleczkę, którą przystawił mu do oczu. Kanibal coś zajęczał. – Myślę, że jesteś wystarczająco zdolny i świadomy do tego, by zacząć z nami współpracować. Otóż, jak widzisz, zebraliśmy się tu by omówić twoje zejście z tego świata. A to, co teraz trzymam w ręce nam w tym pomoże. Ta gęsta ciecz zamknięta w tym małym zbiorniczku, to nic innego jak środek plemnikobójczy, nasącza się nim pewne rodzaje prezerwatyw, ale w tym natężeniu jest niemal zabójczy, zwłaszcza, jeśli wprowadzi się go w miejsce produkcji plemników, powoduje on, jak zapewne się domyślasz, bezpłodność. Straszne cierpienie, niektórzy nawet po tym zatracają zupełny sens egzystencji i popadają w depresję. – Nie, tylko nie depresja! Widziałem ją w zeszłym roku! Wzrok kanibala powędrował na Barona, następnie na Kukiego i zaraz potem zniknął pod powiekami. Głowa przechyliła się do tyłu i oderwała od karku, odsłaniając mięso, wyglądające jak zastygłe i zgniłe. Głowa zaczęła toczyć się po podłodze i przez chwilę się nie ruszała. Obydwoje, nieco zdezorientowani popatrzyli na siebie, nie próbując nic powiedzieć. – Co to było? Forma samobójstwa? – Spytał Kuki osłupiałego Barona. Lampy zaczęły zachowywać się jak pod wpływem zaniku światła elektrycznego. Przygasały i rozbudzały się niespodziewanie. Gdy ich światło się ledwie tliło, z przestrzeni zaczęły dobiegać ciche szepty. Mowa, z której nieokiełznane było znaczenie poszczególnych słów. Ciche szmery w ciemności. Mlaskanie. Skowyt rozciąganej sprężyny i odgłos skapujących w otchłań toni wody kropelek wody. Lampy naftowe zabłysły fosforyzującym płomieniem i zaczęły się rozciągać aż po sam sufit, próbując się upodobnić do latarni ulicznych. Ich światło dochodziło wzdłuż ściany jedynie na półtora metra, potem ginęło w głębinach mrocznej czeluści odbytu... tfu, przepraszam, niebytu. Przed nimi otwarła się jakaś przestrzeń, zimna, wilgotna, całkowicie elektryzująca. Zdawać się mogło, że tli się w oddali światło. Szli okryci ciemnością, nie wyczuwając i nie widząc przestrzeni wokół. W oddali, widać było światło po obu stronach ścian. Gdy tylko się koło nich znaleźli, lampiony wyglądały złudliwie podobnie do tych w pokoju. Przystanęli obaj na moment. Baron podniósł z ziemi kawałek cegły, z której to wybudowany był cały ten korytarz. Podrzucił go w ręce i wysłał rzutem przed siebie we wszystkich diabli. Nasłuchiwali. Plusk wody, jakby cegła utonęła w głębokiej toni studni. Nagle zachwiali się, jakby zmienił im się środek ciężkości. Odwrócili się w stronę, z której przyszli. Kąt nachylenia podłogi raptownie się zmieniał, spychało ich. Przewrócili się i sunęli wzdłuż ściany, próbując się zatrzymać. Wsadzali koniuszki palców w szczeliny między cegłami, chcąc się za wszelką cenę zatrzymać. I udało się im. Podłoga stała się ścianą, a w górze i w dole była tylko ciemność, nic konkretnie usytuowanego. Tym bardziej, szum wody dochodzący z góry był coraz 259
bardziej słyszalny. Mimowolnie otępieni strachem zaczęli wspinać się w górę, zaczepiając drżącymi rękami o każdą możliwą wystającą grudę, niemalże modląc się by nie spaść i się nie roztrzaskać. Mimo coraz to narastającego głuchego szumu i dźwięku obijających się tafli wody o kamienny mur, sunęli wyżej, mając nadzieję, że zdołają dotrzeć do wylotu tego tunelu. Ciężarnie, ocierając bolące ciało o chropowatą ścianę, ścierając ręce, wydawali się zrobić niewielki krok. Rozległ się szept. Niczym instynkt, drugie ja, zachodzące ich z drugiej strony. Z góry, nieprzebytego sklepienia, rozległ się głos. Niczym mowa telewizyjnego pastora mówiącego przez megafon: – Moje słodkie dzieci, mówi wasz zbawca. Witam w kolejnej odsłonie naszego reality show pod tytułem „Jezus mówi, wy słuchacie”. Na państwa ekranach widzicie właśnie dwóch durniów na próżno próbujących wspiąć się prosto w objęcia matki wody. Śpieszcie się! Pot spływał gęstymi strumieniami po ciałach. Histerycznie wspinając się nie dbali już o piękno swych paznokci, które łamały się jak spróchniałe zapałki. Zatrzymali się. Sapali. Ich oddech przemierzały pustą otchłań. Kuki spojrzał na ścianę. Dostrzegł spływający po niej strumyczek matowej krwi. Cały zaczął dygotać na widok kolejnych. Nieznacznie podniósł głowę. Strach i wyobraźnia potęgowały grozę całej sytuacji. Podniósł głowę jak najwyżej mógł. Serce zamarło mu na kilka sekund i podskoczyło do gardła. Zastygła pozlepiana krwawa masa powykręcanych karykaturalnie ciał, z których można było dostrzec charakterystyczne elementy niedawno pochowanych ludzkich ciał. Teraz cały ten zlepek wolno osuwał się na nich, szurając ohydnie o jedną ze ścian. Akurat na tej, po której chodzili. Ostatkiem sił wolno, wraz z sunącą w dół masakrą, próbowali przesuwać się w lewą stronę, jak najbliżej ściany, która da im szansę na ucieczkę. Krwawa rozpadlina zwłok ślizgała się, obydwoje zdążyli przed tym aż trupia miazga zmiecie ich w dół studni i rozgniecie swoim ciężarem. Ostatnimi siłami próbowali się udźwignąć na rękach i iść coraz to wyżej do wylotu. Mięśnie przestawały słuchać rozkazów, a ręce mrowiły niemiłosiernie domagając się, choć kilkusekundowego odpoczynku. Baron spojrzał w górę. Raptownie przyspieszył. Byli przy suficie. Nad nimi była drewniana pokrywa będąca wyjściem z tej ohydnej studni. Baron uderzył w nią z całych sił. Lekko się wygięła pod wpływem ciosu. Baron spróbował ponownie. Nic. Ani drgnie. Nastało olśnienie. – Kuki, wiem gdzie jesteśmy, i wiem jak się stąd wydostać. – Dłużej nie dam rady, pośpiesz się. – Jesteśmy w kościelnej piwnicy, tak mi się zdaje, a nie możemy wyjść, bo zamknęliśmy wrota i wyrzuciliśmy... –...Klucz do stawu. Czyli już po nas. – Niezupełnie, pewnie to szaleństwo, co mam na myśli, chociaż, co tu jest normalne? Idę na dno, wiem gdzie jest klucz od klapy. Poczekaj chwile tutaj. – Jasne, pewnie, mamy wieczność przed sobą, ale zaraz kurde zginiemy! – Niczym desperat Kuki walnął głową w mur i rozpłakał się zupełnie jak dziecko. Baron spojrzał w ciemny mrok rozpościerający się pod nim, puścił ścianę i zaczął spadać. Lecąc w dół nabrał jak najwięcej powietrza do płuc i czym prędzej 260
popłynął na samo dno. Drogę przebył niezwykle szybko. Na podłodze studni malowały się kontury powykręcanych zwłok Johna–Robina. Przemknął obok nich nie tracąc ani sekundy, zaczął obmacywać dłońmi podłożę, szukając kluczyka. Opłynął kawałek i wsadzając rękę między szczelinę mięsa, dotykał powierzchnię podłogi. Tracił powietrze, gdy coś wyczuł pod palcami. Metal, to było to, kluczyk. Odnalazł go. Zacisnął na nim pięść, i jak najmocniej próbował całym ciałem przesunąć zwłoki, zanurzył się i wyczuł drewniane drzwiczki. Obmacywał je od góry i natknął się na łańcuch. Sunął palcami wzdłuż niego i wymacał kłódkę. Ostrożnie, ale pośpiesznie wsadził kluczyk do kłódki i przekręcił go. Kłódka została otwarta. Jednym silnym ruchem zerwał łańcuch i z kopa wyłamał drzwiczki. Woda zaczęła opadać, a zwłoki przemieszczać się razem z jej opadającym poziomem. Z dołu słyszał histeryczny krzyk Kukiego, który właśnie został porwany przez prąd wody. Zimna woda spływając w niebyt, kaleczyła ciało. Próbował przytrzymać się ściany, jednocześnie zaglądał za swoim towarzyszem. Dostrzegał go trochę niżej, kurczowo trzymał się podobnie jak on. Teraz musieli tylko czekać, aż poziom wody opadnie. Nim się spostrzegli, nie wiedzieli zupełnie, jak, ale pływali po powierzchni ustabilizowanej wody. Kuki spojrzał na Barona, i niemal chciał mu podziękować za niezwykle absurdalne podejście do całej sprawy, ale zauważył, że Baron wskazuje w górę. Kuki dostrzegał minimalne szczeliny, przez które przebijało się światło. Przepłynął całą powierzchnię zastanawiając się jak dostać się na górę, a dzieliło ich około dobrych pięć metrów. Za nic nie wtarga opóźnionego faceta na górę wspinając się po ścianach – myślał o Baronie. Ocalenie i niemal cud ukazał się. Do jednej ze ścian była przyczepiona drabinka. Kuki podpłynął do Barona, który swoim zachowaniem zdradzał, że nie bardzo orientuje się w obecnej sytuacji. Zapewne doznał szoku i zwariował. Złapał go i podpłynął do drabinki razem z nim. Wspinał się wolno, dążąc coraz wyżej. Jednak u Barona działał jeszcze instynkt samozachowawczy, i niemal sam wspinał się po niej. Kuki wymacał sufit. Śliski materiał, coś jak skóra, czy coś takiego. Próbował wytropić coś, za co by można popchnąć, ale dotykając tejże powierzchni okazało się, że płaty tejże materii są niezwykle lekkie. Kuki wybił ruchami ręki kwadraty, z których była ułożona cała powierzchnia sufitu. Do wnętrza podziemnego świata wdarło się blade, oślepiające światło. Uszczęśliwiony Kuki wczłapał się na powierzchnie ciągnąc za sobą swego przyjaciela. Śliskie kwadraty okazały się poduszkami do siedzenia, inaczej, częścią sofy niegdyś należącej do Johna – Robina. Gdy tylko oczy Kukiego przyzwyczaiły się do światła, zaczął orientować się w terenie, i pomieszczenie, w którym się obecnie znajdowali nie przypominało żadnego z ówcześnie znanych. – Po cholerę ty nurkowałeś po te klucze? Obydwoje znaleźli się w czymś w rodzaju kostnicy lub krematorium. Sala była schludna, cała blado błękitna i dość słabo oświetlona. Wszystkie ściany były szufladami oznakowane tabliczkami, a w środku, jak nietrudno się domyślić, ludzkie zwłoki. Jedna z lamp neonowych migała i brzęczała, co po pewnym czasie mogło doprowadzić do szału. Na środku salki stały trzy blaszane stoły. Fałdy, jakie 261
tworzyły się pod zarzucony na nich prześcieradłem sugerowały, że leżały pod nimi trzy trupy. W oddali, przy jedynych drzwiach, jakie tutaj były, stał wyłączony komputer, obok niego reanimator i różnego rodzaju oprzyrządowanie lekarskie. Kuki podszedł do jednego z trzech stołów miotany ciekawością. Mimowolnie, dwoma palcami złapał za prześcieradło i podniósł je zaglądając pod nie. Leżał tam trup. Cały siny i sztywny. Ranę na piersi, zapewne po kuli, miał zaszytą chirurgiczną nicią, a nabój leżał obok w szklanym pojemniczku. Kuki nawet nie trudził się z dwoma pozostałymi stołami. Wiedział, kto na nich zalega. Johnu– Robin oraz szanowny pan kanibal. Kuki spojrzał kątem na Barona siedzącego na sofie i zachowującego się jakby miał chorobę sierocą. Usłyszał cichy stłumiony brzdęk, i jego wzrok, zatrzymał się na ekranie komputera, który jakimś sposobem sam się włączył. Na ekranie pojawiły się trzy stałe, zielone linie sunące na tle wyblakłej czerni. Stalowe drzwi obok komputera załomotały. Pozostało mu tylko czekać aż się otworzą. Z oddali sunącej się z mroku za progiem drzwi dobiegał dźwięk dzwonu. Pojedynczy dźwięk walił mniej więcej, co dziesięć sekund. I męski śpiew. Niski, wolny i smutny. Do sali wkroczyli idąc gęsiego, czterech mężczyzn ubranych w stare lniane habity. Byli zakapturzeni. Nie było widać niczego, co by zdradzało ich człowieczeństwo. Oprócz głosu. Za nimi szła chwiejąc się na boki mała małpka w cyrkowym stroju, uderzająca o dzwon. Czterej mężczyzn podeszło do stołów z trupami. Przestali śpiewać. Złączyli dłonie w geście modlitwy i zaczęli mówić chórem po łacinie. Dzwon zamilkł. Ich stonowane głosy też. Dźwięk w respiratorze przestał być statyczny. Wyczuwalny był impuls zgodny z tempem bicia serc. Małpa zaskrzeczała wrednie i wybiegła w ciemność za drzwiami. Czterech mężczyzn tak jak weszli, zaczęło wychodzić. Zostawiając za sobą otwarte drzwi. Kuki podbiegł pośpiesznie do ciała Johna – Robina, sam nie wiedząc, czego ma się spodziewać. Przystawił mu dwa palce do szyi wymacując puls. Otworzył oczy. – Cześć Johnu, miło Ciebie znów widzieć. – Johnu zamknął oczy i po chwili się uśmiechnął. Usiadł. Wziął kilka oddechów i znużony spojrzał na obydwu. – Co mu jest? – Spytał wskazując na Barona. – Dostał porażenia mózgowego. – A on? – Wskazał na trzeci stół, pod którym leżał kanibal. – Nie mam pojęcia. To on nas w to wpakował. Nie wiem, co tu robi, poza tym, że leżakuje. – Niech również zmartwychwstanie. Będę mógł go zabić własnoręcznie. – Może byśmy wyszli, i zostawili go. Niech sam sobie radzi. – Wtrącił Kuki. – Niech będzie. Cała trójka podniosła się i wyszła w mrok. Po przekroczeniu progu buchnął w nich ciepły wiatr, a gdy ustał, zaczęli wolno iść przed siebie. – Miałem rację, że umrę w tym tygodniu. – Rzekł siląc się na trupi humor. Ciemność rozpościerała swe ramiona coraz bardziej, gdy tylko zanurzali się głębiej w mroczną przestrzeń. Nie mieli innej możliwości wyjścia, musieli iść 262
przed siebie. Szli długo i wolno. Aż, gdy utknęli w zupełnych ciemnościach, przystanęli stojąc blisko siebie. Nieznany trzask rozległ się po przestrzeni. – No i co teraz? – Spytał Kuki. – Wracamy? – Którędy? – Wrzucił się w rozmowę Johnu. – Cofamy się, wracamy tam skąd przyszliśmy. – Coś mi się zdaje, że to nie będzie takie proste. Echo rozbiegało się we wszystkie strony. Zupełnie jakby to pomieszczenie nie znało kresu. – Wszystkie rzeczy mają swój początek i koniec. – Byleby tylko nie był to nasz koniec. Wszyscy odwrócili się i wolno szli wspólnie obraną drogą, chociaż nikt z nich tak naprawdę nie był pewien, czy obrali tą właściwą. Ich stąpanie rozlegało się echem. Gdy zgodnie, nie odzywając się przystanęli. Z oddali było słychać warkot silnika dużego samochodu. Każdy zaczął obracać się różne strony próbując namierzyć miejsce słuchem i wzrokiem. Wszyscy byli tak zestresowani, że przestawali wierzyć w to, że to może być cokolwiek, co można uchwycić zmysłami. – Coś mi się zdaję. – Zaczął Kuki spokojnym głosem. – Że to jedzie prosto na nas. A jeśli mogę coś dodać, to nie jest to tylko jedno coś, tylko „cosie”, cokolwiek to coś jest… Ze wszystkich stron napierały na nich, w okręgu, ciężarówki. Jechały szybko, i równo, było ich sześć. Światła reflektorów raziły ich w oczy. Nie wiedzieli, w którą stronę się usunąć by uniknąć zderzenia. Wszystkie były identyczne, zbliżały się. – Może to złudzenie optyczne, jakiś trik z lustrami. – Błagał Kuki w duszy. Wszystkie były prawdziwe. Przejechały krzyżując się jedna przez drugą a we wszystkich była ta sama naga stara osoba, z niebieska czapką z białym napisem „American football”. Ciężarówka rozjechała całą czwórkę ciągnąc ich zwłoki po całym niebycie. Część mięsa została na oponach. Ciężarówki rozjechały się każda w swoim kierunku… A łódka płynęła po morzu… Było niezwykle ciemno, mrok spowijał wszystko. Przenikał całą wodną pustynię. Oświetleni jedynie lampą naftową przyciągającą ćmy. Płynęli przed siebie, osadzeni na środku morza, płynęli w nieznanym kierunku, byle dobić do lądu. Nie ważne gdzie. Nawet się tym specjalnie nie przejmowali. – Podobno za pomocą wędrującej wyrwy w czasoprzestrzeni, takiej małej czarnej dziury, której sofa była wejściem, bohaterowie znaleźli się w innym wymiarze. Nie wiadomo czy z niego powrócili cali… – Opowiedz nam coś jeszcze wujku Kuki. – Wykrzykiwała parka chłopców. – Może później… – Odpowiedziała dzieciom szczęka z fragmentami ciała i dwoma gałkami ocznymi podłączona do syntezatora mowy i sztucznej inteligencji zamkniętej w słoiku. Cały mechanizm i pozostałość po Kukim, tkwiła w szklanym akwarium z pancernego szkła. Kuki po chwili zwrócił się do wioślarza. – Czy mógłbyś drogi Robertsonie szybciej wiosłować? 263
– Ile mam ci razy mówić, że nie nazywam się Robertson – Ile mam ci razy mówić, że masz się pospieszyć. – Jestem rzeźnikiem, a nie żeglarzem, a ty jesteś konserwa. – Chcę dobić do nowych ziem i nauczyć tych dwóch malców tajników handlu, aczkolwiek jest to trudna sztuka przetrwania. Jest to także pewnego rodzaju tradycja przekazywana drogą płciową z pokolenia na pokolenie. – Tak, tak, oczywiście mój panie. Pośrodku bezdennej otchłani pustki morza, drewniana łódź zmagała się z zimnymi i czarnymi falami wody, próbując dotrzeć do celu nowej przygody... *** Opole, 2004
264
NOWY DOKUMENT TEKSTOWY
265
Rozdział 1. CO SIĘ STAŁO Z POPROMIENNYM SNEM? Nim się zorientowałem, miałem już popapranego fotografa na karku i cholera jedna wie ilu jeszcze mnie śledzących fajfusów w różnych odmętach tej pseudo ucywilizowanej rzeczywistości. No, więc tak, jestem przecież cholernym dziennikarzem o złej, jak to mówią te ćwoki, sławie. Więc jechaliśmy przez te cholerne miasto świętoszkowatych aniołów rozklekotanym gruchotem, ale jazda nie trwała długo, bo otóż tu, pod budynkiem miejskiego wydawcy zaparkowaliśmy, przez przypadek zahaczając o hydrant, który trysnął paletą wody jak impresjonistyczny bohomaz. W końcu jednak, zdołało się ukończyć te przeklęte studia na wydziale, który obecnie praktykuje i znaleźć pracę w największym prasowym łajnie tego plebsowatego światka. Mój fotograf, na którego jestem skazany, zachowywał się jakby nigdy nie jechał w pośpiechu do pracy, jednak trudno się dziwić temu wypucowanemu sukinsynowi, który co chwilę poprawiał te swoje cholerne okulary, zjeżdżające mu na czubek nosa. Wyszedłem z mojego klekota, a ta wywłoka (fotograf) wypełzła za mną. Aparat mu powiewał na wietrze zawieszony na szyi niczym flaga sztandaru chwały. Załadowałem psychodelika pod wargę godzinę temu i morda spuchła mi niemiłosiernie. Wyglądałem jakbym miał ropniaka na zębie, albo, co najmniej przypominał orangutana podczas godów. Tylko, że nie drapałem się po dupie (przynajmniej w miejscu publicznym) oraz nie śliniłem się (tak bardzo). Weszliśmy do windy i wcisnąłem guziczek, którego nazbyt stabilna konstrukcja zawirowała niczym te statki z filmów Sajens fikszyn i poczułem jak mój obiad przemieszcza się razem ze wszystkimi wnętrznościami aż pod podniebienie i raptem opada po pięty. Dzyń i już byliśmy na najwyższym piętrze tej ogromnej wydawniczej fortecy, śmierdzącej środkami czyszczącymi. Fotograf czołgał się za mną, coś mówiąc pośpiesznie, ale cóż, w życiu trzeba wybierać, a ja definitywnie wybrałem go nie słuchać. I wpadliśmy do biura tego małego, rudego spasionego warchlaka, który był moim wydawcą. Poczułem ciężar tego spojrzenia, które oceniało moje wytarte i podziurawione czarne dżinsy, poplamione w różnych dziwnych miejscach, bóg wie czym. Moja koszula poza wytartymi rękawami wydawała się całkiem znośna, a moja grzywka jeżyka ufarbowana na biało. Czasem sobie myślę, że jakby wyrwać mój łeb i wysypać jego zawartość na konfesjonał, poza zużytymi kartami, kapslami po piwach i resztkami kwasów, coś jednak wartościowego, z uczuciem i nutką artyzmu by się znalazło. Ale jednak wolałem się nie łudzić, ja tam jestem z tych drabów, co to mają dość niskie mniemanie o sobie, a to się szczerze przydaje w okolicznościach takich jak ta, kiedy muszę wysłuchiwać opieprzania od szanownego wydawcy, moich wypocin literackich powszechnie nazywanymi, artykułami dla gazet o zajebiście wysokim nakładzie tegoż miasta. Ten ględził, a mój fotograf zamiast słuchać z pokorą, zaczął przytakiwać i robić dodatkowo głupie uwagi, notatki i zdjęcia, które rzecz jasna jemu też nie wyszły ostatecznie na dobre. 266
– Velasquez! – Mówił definitywnie do mnie – Pokryliśmy koszty wszelkich mandatów i temu podobnych po twojej jeździe po pijanemu sprzed dwóch dni, kiedy to miałeś pisać artykuł o tej nowo otwartej restauracji wypełnionej akwariami. Więc się grzecznie pytam: Gdzie jest mój cholerny tekst! – E słuchaj Ivan, nie bądź taki groźny, wiem, że jestem nieudolnym kawałkiem krowiego shitu, ale tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że tekst przepadł. Gobliny go porwały. – Benito, akurat tak się nieszczęśliwie składa, że muszę cię zwolnić. – Co?! Nie! Proszę tego nie robić! – Dostałeś szansę mieć te artykuły dla siebie, a ty to olewasz. To nowy cykl artykułów w tej gazecie, twoich artykułów. W tej sytuacji odbieram ci tą kolumnę, dam ją temu, który miał parę punktów od ciebie mniej. Przy pisaniu już pierwszego artykułu, są z tobą problemy. – Nie! To tylko dzisiaj! Spadek formy. Daj mi ostatnią szansę, ja się zmienię, serio! Okey? – Nie byłbym tego taki pewny – Wtrącił się ten zgrabiały lunatyk ze spadającymi brylami. – Zamknij mordę ty wsiowy zawistniku, jesteś tylko pieprzonym fotografem. – A ty nędznym pisarzyną! – Co? Zaraz się przekonasz, kto tu jest nędzny Szczerze, nienawidziłem tego określenia i byłem gotowy na wszystko, kiedy… – Cisza do jasnej cholery! Słuchaj, ty! – Wskazał na mnie, niewątpliwie jego owłosiony kikut ociekający potem, który ten nazywał palcem wskazującym prawej ręki – dostajesz ostatnią szansę, – gdy to mówił jego morda zaczęła mi się rozpływać przed oczyma, i zaczął, co najmniej przypominać świński ryj. Zostały tylko te jego paskudne rude kłaki rozsiane po całej mordzie. Kontynuując – pójdziesz jeszcze raz do tej restauracji i napiszesz mi tekst, a potem zobaczymy, a ty – teraz wskazał świniok na fotografa – masz słuchać, co Benito mówi, bo to on daje ci pracę, jest twoim partnerem i skończył wyższe studia dziennikarstwa, a poza tym jest moim kumplem i najlepszym pisarzem tego stanu, a ty jesteś tylko marnym fotografem, którego może kiedyś awansuję, jak przestaniesz się mizdrzyć jak panienka i będziesz robił to, co do ciebie należy, kapujesz? A teraz wy obaj... Wypierdalać z mojego biura! Wtedy to fotograf wyszedł a ja rzecz jasna za nim i z powrotem zjechaliśmy potworną windą. Zapatrzeni tępo w przeskakujące cyferki. Spojrzałem na mojego wspaniałego partnera, któremu minka zbledła po wspierających słowach mego szefa. Gdybym go nie znał, sądziłbym, że dostał depresji. Klepnąłem biedaka w plecy w geście „będzie dobre”, ale znów te bryle mu spadły. Zbadał mnie nienawistnym wzrokiem od góry do dołu, a ja się tylko mogłem uśmiechnąć krzywo dając do zrozumienia biedakowi, że będzie w porządku. Na którymś tam piętrze zatrzymaliśmy się i wszedł niski, łysy i chudy, rozdygotany (dosłownie) karaluch ludzki miętolący jakieś dziwne przyrządy w ręce. Wczłapał i patrzył się zza ramienia na nas obydwu. Uśmiechnąłem się. – Co jest Kochaniutki, czyżbyś poznawał sławnego pisarza? Może chcesz autograf? 267
Karaluch podskoczył i wszystko, co trzymał w tych swoich oślizgłych łapach wypadło mu, jakieś kolorowe kabelki, coś jak dyktafon, słuchawki i znów kabelki. Schylił się dalej gapiąc się na mnie i pozbierał te swoje śmieci. Spytałem go: – No pochwal się, co robisz w tym przeogromnym wydawnictwie? Mogę napisać o tobie następny artykuł, a przynajmniej napomknąć coś o takim jak ty. To kwestia wiary i pieniędzy. Dajcie wiarę, że drab nie pisnął ani słowem, coś tam postękał i pokiwał głową. Rzuciłem: – Widzisz Manolo, bierz z tego pana przykład, ja tu jestem od gadania, a ty od fotografowania, ja mówię, a ty milczysz, nie? No właśnie, ach, a gdyby cię ktoś pytał o coś to udawaj, że masz porażenie mózgowe czy coś w tym stylu, oh yeah? Fotograf znów rzucił mi te swoje nienawistne spojrzenie niby to intelektualisty, niby starego łabędzia trapionego wszami nieznanego pochodzenia. Rozkręcałem się wraz z działalnością podjęzykową mojego kwasu i wyszliśmy na bulwar, czy jak to tam się zwie, no na ten taras dla taksówek i samochodów dla pracowników. Piekarnia! Nie, parking! Od razu odszukałem mój dystyngowany wóz, któremu chyba nic już nie pomoże, żaden lakier, silnik, remont, wymiana świateł, zderzaka, chyba tylko radio działało. Wyśmienicie odbierało wszelkiego rodzaju szumy. No po prostu istna awangarda dla strudzonego ucha wysmakowanego w nienaganne gusta około muzyczne. Komercję tępiłem jak karaluchy. Weszliśmy do tego prehistorycznego pojazdu, które wydawnictwo mi podarowało, jako gest dobrej woli, a potem chciało mi wymienić na coś nowszego, ale ja już jestem takim sentymentalnym draniem i się przywiązuję do takich pierdół. Tylko zapaliłem silnik, poczułem swąd tego rozprzestrzeniającego się za samochodem duszącego, czarnego dymu. Włączyłem radiowe szumy na cały regulator. Samochód wydał z siebie skrzek astmatyka o zapylającym poranku, i ruszyliśmy klekotem bez jednej opony, szurając po asfalcie. Moja zabawka nadająca się tylko na taśmę destrukcyjną podwiozła nas nieznaczny kawałek, pod jubilerski sklep znajdujący się na drugim końcu tej samej ulicy. Zgasiłem mego geparda i z tylnego siedzenia podniosłem mój piękny, czarny, zimowy (zdecydowanie) kożuch z cielęcej skórki, za który zabuliłem, co nie miara. Chuj, że było lato. To jedyny burżujski ciuch, jaki mam. Cała moja premia na niego poszła. Przywdziałem go w samochodzie mając wiadome trudności, bo chciałem wyjść jak panicz z dobrego domu i się zaprezentować światu, jako ten, który na śniadanie zżera jajka z kawiorem, zagryza sałatką z oliwkami i zapija wytrawnym czerwonym winem za 250 dolarów. Wylazłem, zakrywając wszystkie najbardziej usyfione części mej zewnętrznej garderoby i wszedłem do jubilerskiego z zamiarem kupna zegarka. Dreptałem po błyszczącym linoleum i oglądałem za oszklonymi szybkami zegarki, spodobał mi się jeden z metalowymi wyciętymi kółeczkami na pasku, i podobizną Lincolna na tarczy. Poprosiłem o niego, wyjmując jednocześnie mój zdezelowany portfel, jak nietrudno się domyśleć, nie za bardzo pasującego do pana z bogatej rodziny, czy czegoś pokrewnego. Panienka uśmiechająca się do mnie przez błyszczącą protezę i zaczęła pakować to owe cacuszko. Momentalnie w tym 268
momencie, wpadły mi w oba oka ciemne okulary o takich jajowatych szkłach i w złotych oprawkach, niby skrzyżowanie Johna Lennona i Lary Croft, poprosiłem też o nie. Podczas gdy sprzedawczyni je pakowała, ja poczęstowałem się z wiklinowego kosza stojącego na ladzie lizakiem, i tak jakoś mi się od razu przykleiła mi się cała garść. Nie żebym był pazerny, czy tam miał słabość do wszystkiego, co darmowe, skąd żesz znowu. Włożyła mi obie rzeczy do papierowej torby z napisem firmy sklepu, zapłaciłem i wyszedłem. Wgramoliłem się do wozu. Manolo przyglądał mi się uważnie, wścibski jak cholera, w sumie też bym był jakby wyszedł po dłuższej chwili ze sklepu jubilerskiego. Odwinąłem papierek z lizaka i podałem partnerowi. Przyjął go patrząc mi głęboko w źrenice, sądząc chyba, że zamierzam go otruć czy coś, ale ja po prostu chciałem być miły. Włożył go do ust i coś wybełkotał. Chyba „dzięki”. To samo zrobiłem z drugim lizakiem, tylko, że tego włożyłem do swojej mordy. Wyciągnąłem zegarek zakładając go na lewą rękę, a potem te fajowe okulary. – Powinieneś się leczyć. – Psychiatra powiedział, że jestem zdrowy. – Powinieneś iść do innego. Znam jednego, bardzo dobrego. – Chyba niezbyt dobrego, skoro tobie nie pomógł. Wycofałem wóz do tyłu tak raptownie, że biedaczek wyrżnął w szybę i kolejno opadł do tyłu krztusząc się lizakiem, który utkwił mu w całości w przełyku. – Na przód, nie umieraj mi tutaj, najpierw zrobisz mi kilka zdjęć, potem możesz zdychać. Popędziłem gruchotem w miejsce ostatniej kraksy, zarówno samochodowej jak i literackiej. Restauracja była wypełniona najróżniejszym akwariami, z czego w środku był taki dziwny klimat, zwłaszcza dla mnie. Małe rybki przeistaczały się w monstrualne mutanty zdołające przenikać szyby i zjadały mnie w całości. Dałbym sobie kinol uciąć, że tamta mała rybka naprawdę przeistoczyła się w tamto coś. To coś to chyba był Emenem, ten rapu, ale nie wiem, czy naprawdę to był on. Potem następuje długa luka w pamięci, a następnie, co pamiętam, to suszenie się. Zawsze coś mi unika, zawsze najciekawsza część, albo zasypiam, albo zawsze chce mi się szczać w kulminacyjnym momencie, którego akurat nie nagrywam na wideło. Tak to było trzy dni temu. Według moich najświeższych wiadomości wczoraj miały być tam dostarczone dodatkowo do uatrakcyjnienia lokalu, do którego dojeżdżaliśmy, żaby. Zaparkowałem z łoskotem przed drzwiami lokalu. Z tej strony wyglądał jak jakaś komunistyczna knajpa gdzie klienci wychodzą z pełnym brzuchem, nawet nie wiedząc jak szybko go opróżnią. Gdy tylko wyszliśmy z fury, wyszedł nam na spotkanie chiński, łysy kelner, który niewątpliwie nas rozpoznał, i krzyczał coś do nas machając tasakiem. Podszedłem do niego chwiejąc się na boki, kręcąc kluczykami, rzuciłem nimi do niego i nakazałem wypucować i odstawić wóz. Taki żarcik, nie wiem jak on go przyjął, ale wiem, że Chińczyk nie miał poczucia humoru. Wciągnąłem z tylnej kieszeni, tam gdzie portfel, mały notesik, przerzuciłem kilka zapisanych stron, które mnie uszczęśliwiły, bo były zapisem 269
tego czegoś, podczas pierwszej wizyty tutaj. Że też nie wpadłem na to wcześniej. Lecz gdy zacząłem się wczytywać, zastanawiałem się, czy nie opisałem w końcu mojego literackiego marzenia, narkotycznego sajens fikszyn. Stanęliśmy na środku salki, było ciemnawo, wokół sali na około były te akwaria wypełnione rybami łykającymi bulgoczącą wodę. Zawsze mnie to zastanawiało. Ryby żyją w wodzie, mają jej pod dostatkiem, i używają jej. Więc dlaczego one tak śmierdzą? Nie mają mydła? Pośrodku sali była ta zapowiedziana nowość, żaby, skrzeczące, kumkające, włażące na siebie, rechoczące, zielone stwory, spowite pod wysoką szklana kopułą wypełnioną nie tylko nimi, ale także im koloru podobnymi nieznanymi glonami. Przyglądałem się im tak i ukradkiem zapodałem kolejny znaczek psychodelika, od którego zakręciło mi się w głowie. Niewątpliwym plusem, i faktem, trzeba przyznać, jest ten mój dupkowaty fotograf, który nie bierze żadnych używek. Dajcie wiarę, ten facet nawet kawy nie pija, a jak się już napije, chociażby łyczek, to przeżywa tak jakby ubolewał nad śmiercią wszystkich głodujących dzieci na świecie. Na końcu opętują go samobójcze myśli. No, ale niestety potem to mi wmawiają, że jestem pojebany, i mam dziwne poczucie humoru. Jestem do cholery tylko pisarzem zarabiającym w uczciwy sposób na fundamentalne środki do życia, takie jak kawa, srajtaśma i papierosy. Postanowiłem przeprowadzić najpierw wywiad, z jednym z kelnerów. Zauważyłem tylko jednego na widoku. Był to niski chłopaczek, zdający się mnie bać, wyglądał jak mandaryn, którego twarz jakoś dziwnie się wydłużała aż do ziemi i zionęła ogniem. Odsunąłem się by mnie tym ognistym podmuchem nie poparzył, i wtedy zrobił się malutki, taki podstęp, że niby jestem daleko. Wiedziałem, że szykuje się by mnie podpalić. Krzyknąłem, mając nadzieję, że mnie usłyszy, a przynajmniej zrozumie kluczowe słowa. Pamiętając lekcje fizyki, że z odległości głos idzie z opóźnieniem, czy coś w tym stylu, robiłem nieznaczne przerwy między wyrazami, ale przez grzeczność, przywitałem się, dając upust znajomości podstawowych słów języka tego młodego smokożabola. – Ko! – Ni! – Chi! – Wa! Niemal słyszałem jak głos mknie niczym przez doliny i rzeki, odbija się od akwariów zniekształcając je, i falując jak kamień wrzucony do wody. Ryby się wzburzyły i patrzyły na mnie. Próbowałem się wymknąć niezauważenie, by mnie nie dopadły. Wpadłem na coś, co zagrzmiało. Opadłem na miękki dywanik w perskie wzory i zobaczyłem tą żabią kopułę. Wstałem, i powiedziałem sobie, że jestem zawodowcem i muszę zrobić ten artykuł. Odnalazłem tego żabolosmoka, mimo, jego bliskości dalej zdawał się być o milę stąd. – Więc przyjacielu, jestem z gazety i mam napisać artykuł o tym lokalu i o żabach. – Acha, miło poznać, jestem kelnerem, samo „kelner” w zupełności wystarczy. – Dobra młody smoku, kto spłodził te żaby? Czyżby ty? Usłyszałem ogłuszający rechot przeplatany rozmową tego Chińczyka. Zacząłem rozglądać się nad sobą, bo to stamtąd dobiegały te dziwne dźwięki. Sięgnąłem do lewej ręki po dyktafon i włączyłem go do nagrywania, by uchwycić 270
je na taśmie. Wciąż się rozglądając przystawiłem instynktownie pod usta młodocianego kelnera. Musiałem go nim uderzyć, bo zawył przeraźliwie i złapał się za nie. Jego usta zaczęły opadać i rozciągać się na boki. Oczy zafalowały i powieki zamknęły się wyskakując z boków jak atakujących kameleona, były całe żółte. Udawałem, kryłem się, że się nie boję. To było jak w zwolnionym tempie. – Do jasnej cholery żabciu, czy mógłbyś powtórzyć to do dyktafonu? Jego policzki się nadmuchiwać zaczęły jak dwa potężne balony, a ja poczułem, że się przewracam. Te cholerne żaby jakoś uciekły z tej kopuły i były wszechobecne i atakowały. Zapadałem się w nie niczym w ruchome piaski. Usłyszałem za sobą potężny ryk. O tyle ile mogłem odwróciłem się i zobaczyłem zamiast małego żółtego kelnera, potężnego zielonego wijącego się smoka idealnie kontrastującego z ciemnoniebieskimi akwariami, które ryby w nich pozawierane niczym w konserwach, zdawały się wyłazić. Smok spojrzał na mnie i buchnął ogniem fajcząc mi plecy. Krzyknąłem i zacząłem wierzgać chcąc by ogień zgasł. – Na miłościwość bossiejszą! Te ryby! One chcą się wydostać! One się topią! Przez moment myślałem, że czymś rzucę, ale miałem tylko dyktafon. Wygiąłem się niczym guma, nienaturalnie, chwyciłem krzesło i rzuciłem nim na oślep za siebie, myśląc, że jak nie trafię w akwarium, to przynajmniej ogłuszę smoka. Trafiłem w łysego kelnera, który właśnie wchodził do środka, po odstawieniu mojego wozu, a teraz wrzeszczy z bólu chcąc się wyczołgać spod tego, czym w niego rzuciłem. Nic nie mogłem zrobić, bo zagłębiałem się w morze śluzowych ropuch. Jednak będąc cholernym zawodowcem trzymałem dyktafon przed obliczem kelnera, który opluwał mi dłoń swoim pół chińskim, pół naszym językiem. Grunt żeby mówił, cokolwiek. Najważniejsze są fakty. Ogień przestał mnie już parzyć, gdy zobaczyłem, że ten mały kelnerski łysol wyciąga za pasa potężny miecz samurajski i zaczyna coś napierdzielać po swojemu. Muszę to później dać do tłumaczenia. Do dogłębnej analizy. Ogromny, brodaty samuraj zaczął się do mnie zbliżać machając mieczem przed oczyma, ale nie mógł mnie dosięgnąć, bo dosyć, że się wyginałem na wszystkie możliwe strony, to żaby skutecznie rozchodziły się i nacierały, blokując przejście dla niego. Obejrzałem się do tyłu, smok właśnie szykował się do ponownego natarcia ognistym podmuchem na moje sfajczone plecki. Wygiąłem się do przodu maksymalnie by ogień przeleciał przeze mnie, i tak się stało, ale byłem jednak narażony na obłąkańczy dotyk żaboli, ale lepsze to niż ogień. Poczułem żar przelatujący nade mną i ogień trafił w tego cholernego samuraja, spalając go na popiół. Żaby uciekały spode mnie przestraszone. Wyczołgałem się i stanąłem pod jednym z akwarium, dygocząc ze strachu, a coś łupnęło za mną. Krzyknąłem i przewróciłem się prosto na akwarium. Za szkłem zobaczyłem ogromną złotą rybkę, z potężnymi zębami i wytrzeszczem oczu. Odpłynęła, ale mogła coś knuć, więc odszedłem od tego miejsca. Spojrzałem na skupisko żab. Te gady rozrastały się w olbrzymiego żabiego grubasa, wypełniającego całe to żabie terrarium. Chińczyk, niski kelner, niemal liznął mnie tym swoim żabim językiem wyrastającym z żabiego pyska. Odskoczyłem z niepohamowanym strachem krzyżując ręce na znak jezusowy. 271
– Ty gadzino, opuść ciało tego biednego chińskiego kelnera! Usłyszałem straszliwy łoskot, kiedy to zza drzwi wyszedł potężny grubas o twarzy ohydnego kameleona oblizującego całą swą chropowatą mordę. Za nim stanęli łysy samuraj oraz kelner żabi smok. Kameleon miał na sobie ciemno niebieski garnitur. I najwyraźniej szedł w moją stronę, jakoś czułem, że nie jest zadowolony, ale nie uświadomiłem sobie w pełni, tego, dlaczego. Zacząłem dygotać, gdy poczułem na mym ramieniu rękę i owłosione kikuty mego partnera, zaczął mówić. – Ten pan ma klaustrofobię, boi się ryb, nie spał od zeszłego tygodnia, rzuca palenie i w dodatku jest dziennikarzem, proszę mu wybaczyć. Ale napisze książkę o waszych wyczynach. A teraz musimy już iść, mamy co trzeba. – Papierosa. – Rzekłem od niechcenia. – Oni przetrzymują papierosy jak zakładników. – A teraz idziemy i gorąco dziękujemy, za umożliwienie nam sfotografowania tej restauracji. Nie wiem, jakim cudem, ale temu Manolo, to ja jeszcze się odwdzięczę No i z powrotem byliśmy w wozie, łysy kelner się nie spisał, ale nie miałem mu tego za złe, w końcu zrobił swoje, odstawił go na parking. Nie zapłaciłem, ale pewnie jeszcze będzie okazja. Gdy tak jechaliśmy, w miarę stabilnie kierowany przez mojego zawodowego fotografa, rozklekotany gepard, aż dziw jak się go ładnie słuchał. Byłem pod szerokim podziwem dla tego rozczochranego okularnika. Manolo znał miasto lepiej ode mnie, ale to tylko dlatego, że widział je takie, jakie jest, a nie takie, jakie widzę ja. No i nie zwraca uwagi na budynki, zdające się wyginać i zaglądać do samochodu, oraz pieszych, których twarze są niebezpiecznie blisko mojej. Zaproponowałem, żeby zajechać coś zjeść, obrobić tekst i wywołać zdjęcia by, jeśli się dało, to jeszcze dzisiaj oddalibyśmy go Paeuvertowi. Jadąc próbowałem się odprężyć i odpocząć. Ukoić myśli. Jechaliśmy, chyba ze dwadzieścia minut, to wystarczyło do ogarnięcia się po kwasie. Fazy były dalej, rzecz jasna, ale nie tak intensywne. Potrafiłem nad nimi zapanować. Wyciągnąłem mój notesik z fabrycznie drukowanym autografem Dalego na każdej stronie i zaglądałem w swoje notatki, którego słowa przypominały spowiedź obłąkanego. Mimo wszystko odczytując kluczowe słowa, dało się przewidzieć, co miałem na myśli. Oddzieliłem te notatki od listy zakupów i cytatów i na powrót schowałem do kieszeni. Myślałem głośno, ale bardziej przypominało to trwałą konwersację ze samym sobą, bo jednak trzeba, kiedy nie ma nikogo w pobliżu, pogadać z kimś inteligentnym. A ja byłem najbardziej inteligentną osobą, jaką zdołałem poznać, nawet na studiach nie było nikogo takiego. Ale jak do konwersacji dokłada się jeszcze jedna osoba, to wtedy mam małe wątpliwości. No, więc, jak powiadam: gdzie człowiek nie może, tam Benito pomoże. Wypełzliśmy z wozu i wpełzaliśmy, do niby restauracji, ja zająłem stolik, a Manolo zamawiał coś, co da się zjeść i nie zajść w konflikt z własnym żołądkiem. Jakoś nie miałem tylko ochoty na rybę. Była to schludna knajpka, wszystkie ściany były zrobione z pięknego ciemnego drewna, a do niego poprzybijane świecące 272
lampioniki, światełka choinkowe, od których migoczących światełek można było dostać oczopląsu. Wyciągnąłem papieroska i zacząłem go ćmić czekając na kolegę, który po zamówieniu dał mi znak, że wraca do samochodu. Pewnie po portfel lub coś w tym stylu, krzyknąłem za nim by przyniósł mi z bagażnika moja maszynę do pisania. Kiwnął głową i wyszedł. Wyciągnąłem dyktafon, przewinąłem mikro kasetkę do początku, i odsłuchałem pierwsze słowa. Nagrało się czytelnie, byłem zadowolony, że nie będę musiał słuchać bełkotu po kilkadziesiąt razy. Gdy tak tonąłem w bezsensownych rozważaniach, usłyszałem przeraźliwe drapania tuż za moimi plecami. Odwróciłem się i spytałem sam siebie, „co jest grane?”. Ale nikt mi nie odpowiedział. Może ktoś coś robił po drugiej stronie ściany, nie wiem, bo nie widziałem z tej strony. Nawet przez myśl przeszło mi, że mimo ekstrawagancji i ekskluzywności mogło to być termity. Zdarza się, termity są jak choroba, i nawiedzają nawet najczystsze placówki, to tak, jakby sama królowa Anglii zaraziła się przez przypadek syfem nieznanego pochodzenia. Nie mówię, że królowa Anglii ma syfa, ale chcę naświetlić, że taka rzecz jest możliwa. Termity ustały. Manolo wszedł trzaskając drzwiami, strasząc dwie staruszki sączące kawę, przy stoliku. Podszedł do mnie i położył maszynę przede mną. Grzecznie podziękowałem: – Dzięki Menelu. – Manolo. – Manuelu. Słuchaj skarbie, czy znalazłyby się jakieś fundusze na małą czarną z cukrem? Manolo skinął głową niepozornie. Oprócz bycia fotografem, jest moim zabezpieczeniem inwestycyjnym. Moje miesięczne fundusze, z niewiadomych mi przyczyn znikały po dwóch dniach, Manolo został mi przydzielony by wyjaśnić tą zagadkę. Gdy kawa w filiżance stanęła grzecznie na stole przede mną, zgasiłem papieroska by zapalić następnego. Kocham te dobrodziejstwa, które na nasz świat spuścił dobry, wszechmogący, najbardziej uznany eunuch, który spłodził więcej rzeczy w siedem dni, niż facet, który kisił w sobie cały ten zapas. Manolo nie zapomniał nawet o kartkach do maszynopisu, widział, że palę, a ja widziałem, że jest z tego powodu bardzo niezadowolony. Wsadziłem papier w maszynę, myśląc, jak zacząć temat, który wszyscy omijają z daleka, uważając za irytujący, i zdołający zburzyć całą ich karierę. Ale ja wiem, co mam pisać, zawsze, a teraz z czasem patrzenia na kartkę, wymyślałem poszczególne kompilacje słów, które pomogłyby mi zdobyć Pulitzera. Tam gdzie zwykły pismak nie widzi, co miałby napisać, mi nachodzą różne pomysły przed oczy, bo określam głupi artykuł tak, jakby to miała być ostatnia rzecz, jaką miałbym w życiu napisać. Dlatego jestem dobry. Wtedy to, kelnerka przyniosła nam spaghetti polane sosem pomidorowym i na wierzchu było także trochę roztopionego sera. – No to siup, w ten genialny dziób. Manolo spojrzał się na mnie z czymś w rodzaju ironii, bo przestał nawet jeść, gdy wsadziłem ogromną ilość spaghetti, rozpychającą mi policzki tak, że bełkotałem niemiłosiernie, plując sosem na wszystkie strony. 273
– No dobra, dobra, zamknij się, i żryj, nie musisz nic więcej mówić. – Powiedział. Grzecznie zacząłem przeżuwać. – Wiesz – zaczął Manolo nazbyt przeze mnie niechcianą konwersację. – Wokół fotografów krąży taka pewna niezbadana legenda, a właściwie wokół całej gazety. – Mianowicie? Może do puenty? – Wszyscy szukają odpowiedzi na pytanie, „Co się stało z popromiennym snem?" Nikt nie wie, co to jest ani o co chodzi, ani gdzie szukać odpowiedzi. I co ty na to? – Niezły tytuł na kolumnę. Zastanawiałem się, czy ten drab, w zawiści nie chce mi zrobić niemiłego psikusa, ale jakoś mu ufałem, nie wiem, instynkt, albo kolesiowi porządnie patrzyło z ust. Znaczy z oczu. Bo z ust mu ciekło. Może się znajdzie ktoś, kto będzie w temacie, czy coś, nawet nie chce myśleć, z czym się wiąże rozwiązanie takiej zagadki, może dostanę Nobla albo coś w tym stylu, nie żebym był jakimś obsranym megalomanem, i wierzył nie tylko w siebie, ale we wszystko, co do mnie mówią. Od teraz będzie to mój poboczny cel. – Ach, i Ivan też o tym wspomniał, mówił, że ten, kto znajdzie odpowiedź dostanie bardzo wysoką premię. Ja mówię to tobie, bo wiem, że jesteś dobry. – Och żeż. No cóż, spróbuję coś powęszyć. Szefowi ufałem niemalże bezgranicznie, jak ktoś się kimś, (znaczy mną) opiekuje i daje pracę, to jak nie wierzyć takiemu miłemu, grubemu i nerwowemu panu jak pan Paeuverte. Przeżuwając makarenę, tfu, to jest makarona, wyjrzałem za okno, i to, co zobaczyłem, nakazało mi się instynktowne schować tak by mnie nie było widać, z ulicy. Byłem jednak nieco podenerwowany, ale widziałem tego ohydnego gadowatego stwora z tej rybiej restauracji. Pewnie mnie śledzi, ale czyżby chciał się zemścić za to, co było w tym lokalu? A nawet, jeśli to pewnie chce mi zrobić trwałą szkodę na ciele, a i już wtedy źle mu z oczu patrzyło. Gdy tylko odszedł, termity wróciły, nie dając mi się skupić, posłałem przestraszone i zdezorientowane spojrzenie memu fotografowi, i spytałem czy je słyszy. – Co mam słyszeć? – Nachyliłem się przez stół i on też i wyszeptałem. – Termity! Wyraźnie doskwierały, słyszałem je wszędzie, przemieszczały się z miejsca na miejsce wokół mnie, jak pchły po sierści parszywego psa. Rozglądałem się, niemal wyczuwałem te nieziemskie drgania i wibracje we wszechobecnym drewnie. – Stary uspokój się – powiedział Manolo, spojrzałem na niego ze wzrokiem, jakbym nie usłyszał pytania, i prosił o replikę – To tylko halucynacje. – Myślisz, że możesz być moim przyjacielem? – Jezu, zaczyna się. – Myślisz, że Ci ufam? A co powiesz o tym kolesiu od podsłuchów, myślisz, że nie wiem? – O kogo ci kurde chodzi? O tego w windzie? To koleś z radia miejskiego! – Zdradził się. 274
Nie wiedziałem tylko, kto je wysłał, niebo? Piekło? Rząd? Ivan? Policja? Moja zmarła matka? Może mafia? Teściowa byłej dziewczyny? Pan kameleon? Zajrzałem pod stół. – Nie! Tam stanowczo nikogo nie ma! – Ale Benito, o co ci do cholery chodzi? – O termity! Pana kameleona i tego faceta od podsłuchów. Rany wszystko zaczęło wirować i się zmieniać jak w kalejdoskopie połączonego ze ściekającą farbą olejną. Próbowałem się przedrzeć przez tą jaskrawą dżunglę, i dostać do mojej maszyny. Potrzebowałem rozpuszczalnika by to wszystko pokonać. Coś mnie pieprznęło w mordę, jakieś żółte światło. – Żebyś mi tu zapaści narkotycznej nie dostał, nie chcę cię wynosić na plecach. Nie mdlej. – Stary, nie krzycz, podaj mi wreszcie ten rozpuszczalnik te cholerne farby chcą mnie zamalować na całego, uwierz mi! I oto widziałem swój cel, moją cudną maszynę stała stabilnie pomiędzy wirem koloru, a ja czołgałem się zaciskając oczy. Próbowałem przedrzeć się przez ten tęczowy prąd barwnej rzeki. – Co ci potrzeba, czego chcesz? – Spytał mnie z oddali. – Wiosło, stary, daj mi wiosło! I morze ustało i pojawiła się płaszczka w ubraniu jędrnej kelnerki. Poczułem, że patrzy na mnie. Robiłem wszystko by nie pokazać, że jestem zdziwiony. Uśmiechnęła się pytająco. – Podać coś jeszcze? Dobrze się pan czuję? – Ma meduzo, jak cholera, w pytę spaghetti! – Odparłem, myśląc, że coś podejrzewa. – A, cieszymy się, że panu smakuje. – Przepraszam za niego, nie wziął dziś lekarstw. – Aha, dobrze, nie ważne. – Weźmiemy panią do bagażnika, jak będziemy czegoś potrzebować. Próbowałem zbadać jej falujące, przeźroczyste ciało, dotykając ją palcami. Spojrzała na mnie. I Manolo klepnął mnie z całej siły po ręce. Cofnąłem ją i zawyłem cichutko z bólu. – Nie ruchaj pani, dobrze? Masz tutaj jedzonko, ładnie zjedz a pani może cię nie wykopie za drzwi za naprzykrzanie się. – Meduza uśmiechnęła się. – Ależ skąd, to ja już pójdę. Manolo kiwnął pani ładnie, a gdy odeszła burknął coś wulgarnego, co nie miało koniecznie dolecieć do moich uszu, ale na pewno było w podświadomości skierowane do mnie. Zaczęły mnie po chwili swędzieć plecy, podrapałem się dyskretnie o ścianę. Manolo nie zauważył tego gestu. Ustało. Ale na okres nie krótszy niż nawiązanie kontaktu wzrokowego z makaronem. Podrapałem się o ścianę za mną ponownie, lekko sycząc. Manolo spojrzał na mnie, ale na szczęście nic nie powiedział. Jadł dalej przeglądając jakąś gazetę. Wtedy coś naprawdę mnie zaswędziało. Zadarłem do przodu moją koszulę i zacząłem się obscenicznie 275
drapać, mimo, że nie mogłem dosięgnąć. Na różne sposoby próbowałem, wierzgałem, myślałem, że albo zedrze sobie skórę, albo oszaleję z tego swędzenia. – Ty cholerny idioto – powiedział nachylony w moją stronę, – co ty u cholery znowu wyprawiasz, ludzie się na nas gapią, zaraz zadzwonią na pogotowie psychiatryczne. – Bo wiesz… – Co?! – Te cholerne termity! – Ubierz się i uspokój, bo nie termity, ale ja będę twoim najbardziej realnym zagrożeniem. – Ty świnio, grozisz mi? – Nie naciągaj struny, bo pęknie ci w twarz. – Ty się z nimi sprzymierzyłeś. – Z kim u licha? – Z nimi…– Rozwarłem szeroko powieki, aż mi o mało oczy nie wypłynęły. Czułem to. – Weź kończ jedzenie, idziemy stąd. Przez ciebie będę to urocze miejsce omijał z daleka. I weź się w końcu do pracy, jeśli oczywiście zależy ci na pracy. Manolo powrócił do czytania, pijąc swoją kawę. A mnie termity opuściły, i nastała taka błoga cisza. Odsunąłem talerz, przysunąłem maszynę do siebie, sprawdziłem kilka klawiszy, jak to one pięknie stukać potrafią, daję mnie i tym durniom naokoło mnie do zrozumienia, że jestem pisarzem. Wsadziłem kartkę, zakręciłem wałek, i włączyłem dyktafon chcąc znaleźć mowę tego przeklętego samuraja, by wiedzieć gdzie jest ten kawałek, by jak planowałem, dać komuś do tłumaczenia. I szukałem i nic. Jakieś bredzenie kelnera, przynajmniej na temat i po naszemu, w związku z tamtym rybim lokalem. Materiał miałem. Spojrzałem na notatki w notesie, i podkreśliłem słowa najbardziej czytelne, i byłem gotowy do akcji. Próbowałem skonsolidować myśli, notatki, nagrania i zdjęcia, które widziałem na aparacie, wraz z tym, co sam pamiętałem, i co pamiętał i mi wyjaśniał Manolo. Wtedy miałem zacząć pisać obszerny artykuł na jakieś osiem stron maszynopisu. Pisanie przychodzi mi z łatwością, jest tak sugestywne i proste, jak defekacja. Wsadziłem papierosa nie do ust tylko między zęby i odpaliłem. Zaciągnąłem się, wziąłem powolny łyk kawy, zaczynając pierwsze słowa, które były jednocześnie końcową formą pierwszego artykułu nowej kolumny, a jednocześnie, pierwszym rozdziałem tej niesamowitej powieści. Rozdział 2. NIEPOCZYTALNI Spojrzałem na zegarek. Siedzieliśmy tam czterdzieści minut. Manolo się wczytał, a ja się wpisałem. Czułem się bardziej trzeźwy od innych, co mi przeszkadzało. Pstryknąłem palcami i pomachałem. Manolo spojrzał na mnie spode łba i odłożył gazetę. Gestem spytałem czy idziemy. Spojrzał na zegarek i kiwnął głową. – Skończyłem artykuł. 276
– Świetnie, w końcu coś. Chodźmy najpierw wywołać zdjęcia, potem przejrzymy ten tekst. Manolo wziął tekst do ręki i przeczytał nagłówek. „Nowy dokument tekstowy”. – Tak zamierzasz nazwać ten cykl artykułów? Żartujesz chyba – wielce rozbawiony patrzył powierzchownie po wszystkich stronach. Nie wiem jak i kiedy, ale wyleźliśmy z tej ponurej nory. I zaraz napotkaliśmy niemałe trudności z wejściem do własnego wozu. Trzech okropnych, murzyńskich tłuściochów, siedziało w dwudrzwiowym samochodzie, i beznamiętnie gapili się gdzieś w drugi koniec ulicy. Ich samochód stał bezpośrednio za naszym, a przed nim dodatkowo stał jeszcze jeden, co w przypływie kalkulacji daje nam taki wynik, że mamy zablokowany wóz. Podszedłem i zastukałem w okno, tego, w którym ktoś był. Okienko się otworzyło, a ja oparłem o nie dłonie świecąc moim pięknym zegarkiem im po oczach. – Czego? – Spytał jeden z nich. – Czy moglibyście na moment wycofać wóz byśmy mogli wyjechać? – Moglibyśmy. – Świetnie. Dzięki za współpracę. Odszedłem słysząc jednocześnie jakaś szamotaninę. – Rękę! Widziałeś, co miał na ręce?! – Zamknij się durniu, bo nas usłyszy. – Czy coś w tym stylu. Domyśliłem się wnet, że chodziło mu na pewno o mojego kosztownego roleksa, bo zapewne chciał powiedzieć na głos tą znaną firmę, ale tamten w przypływie zazdrości mu przerwał. Albo, co też by można wziąć pod uwagę, że nie chciał wyjść na buraka pokazującego na drogą, markową rzecz, którą on mi zazdrości. Zachichotałem ostentacyjnie i wszedłem do samochodu. Tamci, zaczęli się wycofywać. Wyjechaliśmy samochodem i zaczęliśmy jechać przed siebie, mijając przy tym owy sklep jubilerski, w którym zakupiłem owo cacuszko. Szkoda, że nie miałem na sobie tych bajer okularów. Ale jeszcze będzie okazja do zaszpanowania nimi. Kolejnym celem, było szukanie dogodnego sklepu z alkaicznymi bateriami do mojego roboczego dyktafonu. Gdy tylko weszliśmy do pobliskiego ogólno spożywczego, za nami dobiegł pisk rozpędzonego samochodu, i po chwili odgłos stłuczki, i odrywany metal pomknął przez ulicę jak stara gazeta. Nawet się dymić zaczęło. I tu wychodzi to, dlaczego zostałem dziennikarzem, zawsze jest jakiś temat, na który można napisać, trzeba być tylko w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, czy jakoś tak. Manolo pyknął kilka zdjęć, a ja po ich wywołaniu miałbym napisać jakąś wyssaną z palca rzecz. Bo ludzi nie interesuje prawda tylko sensacje. Po całym zajściu, weszliśmy do sklepu. Stanęliśmy w kolejce, a przed nami stał jakiś facet. Nachalnie zaglądałem mu przez ramię zaciekawiony, co kupuję. Taka choroba zawodowa, o nazwie „palec w dupie”. – Baterie. Dwie. AAA. – Zająknąłem się. – Momencik – powiedziała w miarę grzecznie, skuliła się na bok i kichnęła. – Pamięta pani? – Przerwałem jej. – O czym? 277
– O zamykaniu oczu. – Zamykaniu oczu? – Tak. Przy kichaniu. – Nie rozumiem. – Ludzka rzecz. Podobno jak się kichnie i nie zamknie powiek to oczy wypadają. – Będę pamiętała następnym razem. To, co miało być? Do sklepu wszedł typ z brodą. Sklepikarka miała złe wiadomości. – Jak to nie ma? Najpierw mi pani mówi, że zaraz, robiąc tym nadzieję… ej stary widziałeś to? – Spytałem gościa, który właśnie wszedł, ale on w przypływie dobroduszności powiedział – Chcesz o tym porozmawiać? Gadał jak moja psycholog szkolna w liceum, co to zwracała się do wszystkich jakby myślała, że jest w przedszkolu, albo, że wszyscy licealiści są jacyś popierdoleni. Ale to z nią było coś nie tak, na przykład, jak był jakiś trudniejszy wyraz to albo pytała się klasy, co to znaczy, albo kazała iść po słownik wyrazów obcych. Odpowiedziałem. – Może by tak jej jebnąć? – O czym wy obaj mówicie?! – Wtrąciła się w rozmowę. Spojrzałem na nią. – O piłce nożnej. – Odpowiedziałem, a brodacz przytaknął. Odsunąłem się od kasy z szyderczym uśmieszkiem wrednej szui. Ale jednocześnie, gdy tak patrzyłem na tego brodacza, coś tak mnie tknęło i skojarzyło mi się, nie wiem, facet wyglądał jakby miał, co najmniej nie wszystkie neurony dobrze po podłączane. – Co o tym myślisz? – Spytałem się pana neurotycznego – O tym filmie „K– PAX”, oglądałeś? – No, bardzo prawdziwy. I świeży. – Był do dupy! – Że, co? – Powiedziałem, że był do dupy! – Jak to „był”, to już go nie ma? – Zabili go i uciekł. Mogę streścić zarys fabuły, masz chwilkę czasu? Powiem ci, dlaczego ten film jest do dupy. – Mów dobry człowieku, a wysłucham Cię doszczętnie. Spojrzałem mu w gałki oczne. Facet mówił na poważnie, i nie stroił sobie ze mnie żartów. Ale gdy tak stanąłem blisko niego, jeden mały szczególik przykuł moją uwagę. Koloratka. Nie chcąc by uznał mnie za nachalnego zacząłem mówić. – Już na samym początku tego durnego filmu, gliniarze zwijają dziwnego typa, za to, że według nich, wyglądał „podejrzanie”. – Dlaczego? – Co „dlaczego”? – Dlaczego wyglądał podejrzanie? – No, bo miał te, okulary słoneczne. – No i? 278
– Byli w ciemnym zamkniętym pomieszczeniu, a na zewnątrz padał deszcz. – To jeszcze nie powód by go zamykać. – Odpowiedział ksiądz. – Właśnie, ostatnio po rynku na przykład chodził pewien cwaniaczek, co to miał na kartonie napisane „zbieram na alkohol i prezerwatywy”. – Zapierdolił kogoś by dosięgnąć celu? – Nie wiem, chyba nie. – A dosięgła go sprawiedliwość? – Nie, i w tym sęk… – No to ręka boża go dosięgnie. Zapewniam to. – No a tu zamykają gościa za ciemne okulary. Ciekawe, co by zrobili temu i z plakietką? – Pewnie by go ukrzyżowali. – Albo nasłali tych z archiwum X. Ale wróćmy do fabuły filmu. Druga rzecz, jaka skłania do refleksji. Otóż, trochę później psychiatra pyta tego dziwaka o podchodzenie. Ten wyskakuje mu z odległej planety, na której to mają wyższy stopień ewolucji humanoidalnej i technicznej. Doktorek daje kosmicie banana. – No i? – No i on go zjada. – Kurde, ja też potrafię zjeść banana. Czy to znaczy, że jestem z Marsa? – Nie. Na Marsie nie ma bananów. – Nie wątpię. Chociaż…Chodzi mi o to, że ten zjada go bez obierania i jeszcze od środka. – Przecież jest z innej planety. – Na której mają wyższy poziom rozwojowy, facet mógłby, chociaż wiedzieć jak się je banana. – Cóż, może nie mają ich tam na planecie. Ale jaki z tego wniosek? – Uwaga jam jest kosmiczny mesjasz miłości Darth Vader, przybywam w pokoju wy nędzne śmiecie kosmosu, nie zamierzam zniżać się do waszego poziomu. – Rany. – Ja cię chyba skądś znam. – Zapatruję się w niego z wyraźnym podejrzeniem. Znam go. – Olivier Paschal. – Samuel!? – No, nie… Olivier! – Ach, pamiętam cię… Co się z tobą działo? – A nic takiego, wyjebali mnie ze szkoły. – Ot faktycznie drobnostka. – Zostałem kaznodzieją, głoszę słowo boże i karze złych ludzi. – Ale powiem ci w tajemnicy Oli, wszyscy tak naprawdę są źli. – Zatem wszyscy wymagają kary. Jezus. On płacze za tobą. – To on żyję? Słyszałem, że wpadł pod samochód w zeszłym tygodniu. – Nieprawda. Jezus płacze za nas, my płaczemy za Jezusa. Jezus umarł za nas, a my żyjemy i mamy to w dupie. 279
– Ciekawa teoria. Bierzesz jakieś lekarstwa? – W szpitalu powiedzieli, że ze mną wszystko dobrze. – Tutaj bym w tej kwestii się kłócił, ale niech im będzie. Ale w domu to wszyscy zdrowi? – Tak. Gdziekolwiek są. – Co masz na myśli? – Niebo, piekło, czyściec… – Nie żyją? – Bóg ich zabrał, a ja mu pomogłem, własnymi rękami. Pewien dobry psychiatra pomógł mi. – Aha. – Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego nie mogę znaleźć dziewczyny. – Stary, z takim ryjem?! – Chciałbym być supermanem. – Po co? Mało masz problemów? – No wiesz, siła, męskość, oryginalność, przystojność. – Daj sobie spokój. Czerwony, pedalski strój, lubieżny uśmieszek, gacie na spodniach, brak widocznych genitaliów pod nimi. – Może je chowa do kieszeni? – Albo jest eunuchem. – A co z tą Luis Lane, czy jak jej tam było, mają się ku sobie. – Widziałeś w którymś z komiksów, by zaszli dalej niż pocałunek? – No, nie. – Moja teoria się sprawdza, to chwyt marketingowy, by pokazać, że to normalny gość. I to nie tylko problem z nim, dlaczego wszyscy super herosi z komiksów wolą zbawiać świat niż pieprzyć się z kobitą? Odpowiedź jest prosta. Nie mają się, czym pieprzyć. To mutanci! Zapadła cisza. Po chwili, Olivier odezwał się. – Miałem kolegę. – Powiedział Olivier. – I co? Wymienialiście się pornolami? – Nie, komiksami supermana. Jak wrócę, to spalę swoją kolekcję supermanów, teraz wyszło, że to, co tam jest zawarte to kłamstwo i manipulacja. – Świetne nastawienie. Słuchaj, masz chwilkę czasu? – No, zbawiam ludzi. – No to jedź z nami, tam gdzie jedziemy, będzie ich sporo do zbawienia. Manolo stał przy drzwiach i wyraźnie wkurzony wyszedł pierwszy i wszedł do samochodu. Otworzyłem drzwi. Stanąłem wryty. Na moim siedzeniu rezydował mały gargulec, z zielonkawą, gumiastą, chropowatą skórą. Miał elfie owłosione uszy, i szpiczaste ząbki. Patrzył się przez chwile na mnie spięty pasem bezpieczeństwa, i popiskiwał słodko. – Dobra stary, złaź, to moje miejsce, usiądź sobie na oknie, albo z tyłu. – Mały gargulec popatrzył się na mnie, przechylając na boki głowę. – No ruszaj się, mały. – Gargulec, odpiął pas małymi łapkami, i jak małe dziecko, na czworakach podreptał na krawędź siedzenia, a następnie naskoczył w 280
stronę okna i opadł obok kierownicy. Usiadłem. Manolo jechał i patrzył na mnie lekceważącym wzrokiem. – Z kim ty u cholery rozmawiałeś. – Z nim. – Wskazałem na gargulca, który leżał na plecach i rozciągał się ziewając. – Z popielniczką? Powiem raz. Mam cię już serdecznie dość. Tylne drzwi zatrzasnęły się, i na środku tylnego siedzenia zasiadł ksiądz Olivier. Manolo patrzył się na mnie jeszcze chwilę, chyba powstrzymując się by mi nie zrobić trwałej krzywdy. Manolo zapatrzył się w kierownicę. Odetchnął. Podniósł głowę i zza niej usłyszał krzyk i unosząc się koniec kija baseballowego. Manolo zdążył tylko powiększyć swoje źrenice i też krzyknąć, gdy przed nim szybę okrył pajęczyna pęknięć. Wyskoczyłem z wozu. Mały gargulec mocno przestraszony spadł z okna i się rozpłakał. Chwyciłem go. Zaraz po mnie wyskoczył Manolo i Olivier. Stanęliśmy obok wozu zapatrzeni w młodego czarnego chłopaka, z uniesionym kijem baseballowym. Patrzył się na nas o a my na niego. – Ej wy! Wyskakujcie z kasy i wszystkiego, co wartościowe. Zaraz po jego słowach pomyślałem o moim wspaniałym roleksie. – Nie ma mowy gnojku. – Odpowiedziałem głośno. – Ach tak, a chcesz by moja pałka cię dotknęła? – Wskazał kij. – A chcesz by dotknęła cię moja?! Chłopak zamilkł i analizował, o co mi mogło chodzić. I wtrącił się Olivier. – Odejdź stąd chłopcze albo dosięgnie cię sprawiedliwość i kara boska. – O kurwa, pedofil! – O kurwa, asfalt! – Masz ostatnią szansę, aby odejść. – Wtrąciłem się by nie doszło do bójki rasistowskiej. – Nie ma, kurde, mowy, najpierw oddacie mi, co macie. – Miałeś swoją szansę chłopcze. – Olivier sięgnął pod kieckę, zrobił nieokiełznany ruch przeczący prawom fizyki i wyciągnął pistolet magnum 230 volt z cholernie długą lufą. – Co jest grane! – Krzyknął chłopak. Zerkając na nas. Olivier przymknął jedno oko, celując. – Ej Benito, co robimy? – Wyszeptał do mnie Manolo. – Czyń swoją powinność, rób zdjęcia. – Zwariowałeś, kompletnie ci odbiło! – Ej ludzie no, co jest z wami?! Coś mnie wytrąciło z równowagi. Zobaczyłem czarny samochód wjeżdżający pomiędzy drzewa. Straciłem na chwilę kontakt z otaczającą mnie rzeczywistością i skupiłem całą swoją uwagę na osobie wychodzącej z samochodu. To był Pan Kameleon. – O rany on tu jest! – Kto? – Właź do samochodu. Odpalaj. Ruchy! 281
– O co ci człowieku chodzi? – Pamiętasz słowa szefa? Masz się mnie słuchać. Właź do cholernego samochodu. Mały gargulec wyrwał mi się z ręki, przebiegł po mojej koszuli i usiadł mi na ramieniu. – Ej Olivier, zostaw chłopaka, mamy kłopoty. – Olivier nie zareagował. – Wskakuj do wozu! Ksiądz popatrzył się na mnie kątem, nie spuszczając wzroku z celu. Kameleon niewątpliwie szedł w moją stronę. Przekręcał na boki tą swoją gadzią głową, i oblizywał długaśnym jęzorem. Olivier raczył wsiąść. Chłopak zaczął uciekać. Wszedłem do samochodu. – Jedź do cholery głupcze, bo zaraz cholerny Roland Pierre Dolone zrobi z nas swój obiad. – Kompletnie ci już odbija. To nie on! – Jedź!!! – Nie mogę, nic nie widzę, przez tą jebaną szybę. – Pozwolicie państwo, że rozwiążę wasz problem. – Oli przerwał naszą kłótnię. Uniósł broń i strzelił w szybę. Pocisk przeszedł dokładnie centymetr obok nosa Manola. To było pouczenie, ze strony Oliviera. Kierowca osłonił się rękami krzycząc, gdy odłamki szkła rozpierzchły się we wszystkie strony wszechświata. Manolo odwrócił się. – Co ty do jasnej cholery wyprawiasz, schowaj to! Chcesz nas wszystkich pozabijać?! – Zamknij mordę, podjedź do tego samochodu tam. – Powiedział Olivier, co w stu procentach potwierdziło mnie w moich domysłach, odnośnie nienawiści do Manola. – Po jasną cholerę? Wszystko, co tu się dzieję, ja za to nie odpowiadam, i mam to w dupie! – To miej i jedź. Podjedź do tego czarnego samochodu. – Obejrzałem się do tyłu. Kameleon zbliżał się a za nim szło dwóch ochroniarzy w czarnych garniturkach. Manolo zaczął jechać. – Kto to jest, tamci? – Spytał ksiądz. – Gzesznicy, fajfusy, śledzą mnie od rana i nie mam cholernej ochoty dowiedzieć się, jakie mają zamiary. – Olivier wycelował i przestrzelił im oponę. – Teraz Manolo, gaz do dechy! – Krzyknął Olivier. Manolo nacisnął pedał, zarzuciło nami do tyłu i do przodu. Zapiąłem pośpiesznie pas. Zaczęliśmy jechać zostawiając wszystkich w tyle. – Gdzie teraz panie Benito? – Spytał się mnie grzecznie fotograf. – Do najbliższego hotelu, musimy się ulokować, i przeczekać to wszystko. – Dlaczego omijasz szefa żabiej restauracji? – Chce mi zrobić krzywdę, człowiek, który tak wygląda na pewno nie ma dobrych zamiarów. – Właściwie nie wygląda on na złego człowieka. 282
– Co?! A może jesteś jego wspólnikiem, i razem chcecie mi zrobić nie wiadomo co? – Przestań Benito, popadasz w paranoję, odstaw kwas to, ci dobrze zrobi. – Nie gadaj, tylko jedź. Znasz to miasto, znajdź jakiś tani hotelik na kilka godzin. Mały gargulec zasnął mi na kolanach. Manolo jechał ostrożnie, wyraźnie nie w sosie. Ksiądz natomiast czyhał w gotowości. Teraz byłem już pewien, że to, co mówił o swojej rodzinie, było prawdą, i należy być na niego w pełni ostrożny. Co chwilę zaglądałem w boczne lusterko, sprawdzając, czy nikt nas nie śledzi. Lecz moje przypuszczenia nie były bezpodstawne, bądź, zaraz po tym dostrzegłem jadący za nami wóz. Ale nie był to samochód Pana Rolanda Kameleona. Chociaż znałem rejestracje. – Mamy ogon. – Powiedziałem. – Zaczyna się. – Zamknij się i sam zobacz do tyłu i przypomnij mi skąd znamy ten samochód? Manolo lekko zwolnił i odwrócił się do tyłu, pastor też się odwrócił. – I co? – Manolo popatrzył się na mnie. – To ten sam samochód w z parkingu, z tymi trzema czarnymi spaślakami. Poddałem się zadumie, zastanawiając się, czego oni mogą chcieć. Czyżby nadal polowali na mój wspaniały zegarek? Kto to wie? – Zrób kółko wokół budynku, zobaczymy, co zrobią. – Tak jest! Manolo skręcił przy najbliższym skrzyżowaniu. Minął światła, dojechał do następnego skrzyżowania i ponownie skręcił w prawo. Tak jak się domyślałem, jechali za nami. – Co robimy? – Spytał kierowca. – Czego oni chcą? – Pewnie mojego roleksa. Musimy ich jakoś zgubić i dojechać bezpiecznie, do hotelu. Trzech grubasów zastanawiało się tymczasem, kim jesteśmy, i na pewno zastanawiali się, czy możemy zrobić im krzywdę. Wychylony przez okno pastor utwierdził ich w przekonaniu, że jesteśmy ludźmi, z którymi nie warto zaczynać, jeśli nie chce się skończyć. Olivier wycelował w ich oponę i trafił. Samochód czarnoskórych zawirował, wpadł w poślizg i wyrżnął w kubeł na chodniku. Manolo zaczął obracać kierownicą, zdradzając swoje umiejętności kierowcy. Skręcił w jedną z uliczek i pomknął nią. Po kilku chwilach byliśmy na parkingu najbliższego hotelu. Manolo, cały spocony zatrzymał się na chodniku. Wysiedliśmy. Mały gargulec przebudził się. Wziąłem go i położyłem na swojej głowie. Wtulił mi się we włosy i zaczął drzemać dalej. – Tak mój wspaniały fotografie, i celnie strzelający w opony pastorze. Udało się nam. Cała nasza trójka weszła do hotelu. Podeszliśmy do portierni. Manolo poprosił o klucz. – Czy wy będziecie prowadzić jakieś ekscesy erotyczne? – A wyglądamy na takich? – Przerwałem. 283
– No, trochę, zważywszy na tego małego gargulca, na pana głowie. Pastor i Manolo zaglądali z zaciekawieniem na moją głowę, ale wyraźniej nic na niej nie dostrzegli. Podarowali portierowi tylko zdziwione spojrzenie. Ruszyliśmy schodami, i zaraz na pierwszym piętrze weszliśmy do pokoju numer dwadzieścia trzy. Rozejrzałem się po czystym wnętrzu dość obszernego pokoju. Podszedłem do stołu, położyłem na niej swoją maszynę i włączyłem telewizor. Położyłem gargulca na fotelu przed nim a ja sam ostrożnie podszedłem do okna. Spojrzałem w dół na ulicę. Chcąc czy nie, zobaczyłem śledzący nas wcześniej wóz. Trzej murzyni siedzieli w środku, obserwowali lornetkami, żrąc trujące śmieci z Fast foodu. Odchyliłem głowę do tyłu i przymknąłem oczy, myśląc o tym, że tak naprawdę, wszyscy są niepoczytalni. Rozdział 3. MYTHOLOGICA Olivier zasiadł na fotelu, otworzył jedną z butelek meksykańskiej nalewki opiumowej i zaczął sączyć oglądając śnieg w telewizorze. Manolo poszedł po coś do jedzenia. Chwała mu za to. Ktoś natrętny zapukurwał we drzwi. Otworzyłem tylko, dlatego, że nie robiłem nic innego. Momentalnie tego pożałowałem. Przede mną wyrosła mała wywłoka, opalona w solarium z cieniutkim wąsikiem. Uśmiechał się głupio dając wrażenie, że zapukanie w moje drzwi było oznaką największego jego osiągnięcia życiowego. – Przepraszam pana, jestem aktorem – rzekł infantylnie. – Czego pan chce? – Ja tak z ciekawości, dla zabicia czasu, bo to jest bardzo luksusowy hotel. – No na pewno. – I chciałem wiedzieć, co pan tu robi, tak z ciekawości, wie pan? – Nie rozumiem. – Bo wydaje mi się, że nie jest pan kimś znanym. Wygrał pan jakiś konkurs, że jest pan tutaj? – Tak. Wygrałem konkurs piękności. Żegnam. Zamknąłem drzwi. Natrętny mol. Usiadłem przy maszynie i zastanawiałem się, o czym napisać drugą kolumnę, którą miałem oddać za dwa dni. To właśnie było straszne i piękne zarazem w tej pracy. Miało się zupełną wolność, a praca polegała na tym, że trzeba było napisać tekst i zanieść go do publikacji, i czekać. Trzy razy w tygodniu. Poniedziałek, środa, piątek. To aż nazbyt proste. Grunt, że za tym kryją się wielkie pieniądze. Miałem na tekst oczywiście sporo pomysłów, ale jednocześnie musi być to rzecz wyjątkowa. Rozmyślając nad konstruktywnością pisanego tekstu, usłyszałem skrobanie. Spojrzałem naokoło siebie. Wstałem z krzesła, i zacząłem krążyć po pokoju, idąc wzdłuż ściany. Drapanie stawało się coraz głośniejsze. Dochodziłem do ściany, która była jednocześnie ścianą pokrewna pokoju przylegającego do naszego. Przyłożyłem ucho do ściany i nasłuchiwałem. Czyżby termity? – Ktoś nas podsłuchuje. – Olivier wstał i spojrzał na mnie, z grobową miną. – Jesteś tego pewien? 284
– Mam zrobić dziurę w ścianie by cię przekonać? – Niekoniecznie, zważywszy na to, że mamy coś takiego jak drzwi. Zaraz, chyba coś znalazłem! Odsunąłem wersalkę od ściany i zobaczyłem, że obok kontaktu jest jakaś siateczka. Zapukałem w nią. Pod nią na podłodze było pełno pyłu ze świeżego wywiercenia dziury w ścianie. Przeszkadzał mi mój roleks, więc go zdjąłem i położyłem na szafce obok. Złapałem tą siatkę ostrożnie. Do niej przymocowane były jakieś kabelki. Pociągnąłem je raptownie. Zza ściany dobiegł krzyk. Poczułem, że wygrałem tą walkę. Do pokoju wszedł Manolo z żarciem. – Co wy tam do jasnej cholery robicie?! – Znaleźliśmy podsłuch. – Powiedziałem i powoli odsuwałem się od ściany. – Znaczy, miałem nadzieję, że to podsłuch, jestem niemal nawet tego pewny. – Do kurwy! Pozabijam was wszystkich i gówno mi zrobią, bo to będzie zbrodnia w afekcie! To była kablówka! – Niesamowita jest twoja sztuka opanowania, potrafisz krzyczeć i jednocześnie trzymać tace wypełnioną jedzeniem, i to jedną ręką. – Benito, kurwa, bo się pogniewamy. – To jak myślisz, dlaczego tamci trzej czarni nas śledzą. – Masz zwidy! – To wyjrzyj przez okno i spójrz czyj stoi tam samochód. Manolo odstawił tackę na stół, podszedł posłusznie do okna i zobaczył znajomy samochód. – Zbieg okoliczności. – Tak, podobnie jak to, że siedzi tam trzech czarnych spaślaków. Manolo spojrzał raz jeszcze i dostrzegł szamotaninę w środku. – Więc panie wszystkowiedzący dziennikarzu, co masz zamiar z tym fantem zrobić? – Może zejdę na dół i spytam się, co się stało z popromiennym snem? Nim Manolo zdążył cokolwiek zrobić, poczułem jak coś mnie łaskocze. Spojrzałem przez ramię na plecy, bo byłem przekonany, że coś mi po nich łazi. Ale nie. Cholerstwo zaatakowało z drugiej strony. Przebiegło wzdłuż mojego ciała łaskocząc je, ale nie mogłem go wyłapać wzrokiem. Za każdym razem widziałem tylko niemrawy jego skrawek. Spojrzałem na stół i momentalnie domyśliłem się, co jest grane. Niewidzialny i upierdliwy gargulec stawał się coraz bardziej niewidzialny i upierdliwy. – Co ty do jasnej cholery wyprawiasz? – Zapytał wyraźnie rozdrażniony. – Nic. Śnieg wpadł mi za kołnierz. – Śnieg? W pokoju? W środku lata? – Przestań się mnie czepiać, próbujesz odreagować ciężkie dzieciństwo?! Zarzucił tylko swym nienawistnym spojrzeniem, które zdążyłem już bardzo dobrze poznać. Poprawił wiecznie spadające mu z nosa okulary. A moje oczy tymczasem wolniutko zjeżdżały z jego paskudnej postaci, i wędrowało za okno na czterech mężczyzn ubranych w mnisie habity, niczym żywcem wyjęci z chóru gregoriańskiego. 285
Podszedłem bliżej i wychyliłem się lekko przez okno. Nim nędzny fotograf zdążył cokolwiek z siebie wydusić, złapałem go za kark i niemal walnąłem jego mordą o szybę. Pokazałem palcem i spytałem czy widzi to samo, co ja. Widział czterech mnichów. Nie żeby nas to specjalnie interesowało, kim byli, ale trochę dziwnie spotkać mnichów na parkingu. W gruncie rzeczy znaleźliśmy na jednej ulicy bardziej obłąkanych ludzi ode mnie. A już myślałem, że jestem jedynym wyrzutkiem współczesnego świata. Olivier tymczasem zerwał się, zerknął za okno, zrobił nieokreślony ruch ręką jakby w zdenerwowaniu. Patrzyliśmy się na niego. Zrobił minę jakby chciał splunąć zjełczałą flegmą. – Znaleźli mnie. Musimy stąd iść. – Kto cię znalazł. – Spytałem. – Oni, tamci czterech. – Kim oni są?! – Musimy wiać. – Spokojnie, chyba nie wiedzą, że tu jesteśmy, nie? – Może zadzwonić po gliny? – Wtrącił Manolo. – Zastanawiam się czy to niebyły taki zły pomysł, a ty jak myślisz Olivier? – Myślę, że musimy uciekać. – W takim razie powiedz mi tylko, kto z was jest tym złym, oni czy ty? Dlaczego cię śledzą? – Oni są źli. – Skąd ta pewność. Mogłeś popaść w skrajną psychozę maniakalną i zatracić całkowicie poczucie dobra i zła. – Bo to Phallus Dei. Zapadła żenująca cisza zdradzająca wszystkie możliwe uczucia od strachu, poprzez wstyd aż po śmiech. Pierwszym, który zareagował był pan Manolo: „zdrowy rozsądek, przecinek, zbyt wcześnie wysunięte wnioski, przecinek, które mogą dojść do katastrofy.” Nim ktokolwiek zdołał cokolwiek zrobić i wymyślić, wierni obrońcy prawa i sprawiedliwości już byli w drodze. Słyszałem wyraźnie jak nadjeżdżali. Podniosłem małego gargulca i wsadziłem go w kieszeń na piersi. Chwyciłem maszynę i inne moje śmieci, nawet ten wyciągnięty ze ściany system podsłuchowy. I zacząłem zbiegać po schodach, gnając ku wyjściu. Za mną słyszałem niemiłosierne stąpania Oliviera w jego kowbojskich butach i zaraz za nim trzymającego się kurczowo poręczy Manolo. Wymknęliśmy się, o mało nie przewracając boja hotelowego, który przewrócił na siebie tackę z wiktuałami. Udało się nam wybiec na powierzchnię. W tym momencie uświadomiliśmy sobie, że wpadliśmy. Zza zaułka, z drugiej strony ulicy, szli gęsiego posłańcy zboczonej, dosłownie, sekty osławionej na cały świat o nazwie Phallus Dei, (co jakby, kto nie wiedział, znaczy Penis Boga) a ja pierwszy raz o nich słyszałem. Widocznie zauważyli już swój cel, bo spowolnili kroku i patrzyli w naszą stronę. Mimo dnia, nie mogliśmy dostrzec ich twarzy. Zupełnie jakby mrok skrywał się pod lnianym habitem. Drugim problemem było, to, że trzech grubych czarnuchów, szamotało się, próbując odpalić silnik, co dało mi do zrozumienia, że już nas zauważyli. Za 286
cholerę jedynie nie mogłem rozszyfrować, czego trzy razy sto pięćdziesiąt kilo, w ciasnym dwudrzwiowym składaku, zadawało sobie tyle trudu, by nas śledzić. Jedyne, co to musieliśmy się dostać do swojego samochodu. Ale naprawdę nie wiem, dlaczego my, zamiast się ruszyć, wsłuchiwaliśmy się w syreny policyjne. Coraz głośniejsze. Musiałem zacząć trzeźwo myśleć, bo Olivier i Manolo na pewno wpędzą mnie w jakieś kłopoty. Najgorzej, że oprócz tego całego cholernego zamieszania, pojawiło się stado samurajów, wyskakujących z pobliskich bloków. Wskoczyłem na swój samochód, omijając niezbyt umiejętnie zmotoryzowaną babcię na wózku inwalidzkim. Przeturlałem się przez dach i maskę i brawurowo upadłem twarzą na asfalt, zahaczając rękawem o psie gówno. Przeskoczyłem wóz i wszedłem do niego poprzez siedzenie dla pasażera. Dopiero w środku przeczłapałem się na fotel kierowcy. Włożyłem kluczyki do stacyjki i zaśmiałem się, myśląc, że nikt się pewnie nie spodziewał takiego obrotu sprawy. Poza tym zmyliłem tych hipokrytów. W ogóle to oszukałem całą cholerną ludzkość. Zaraz za mną wsiadła reszta życiowych niedojdów. Nacisnąłem gaz, i ruszyliśmy z zawrotną prędkością do tyłu przetrącając stadko okładających nasz piękny samochód mieczami samurajów. Ale gdy zmieniłem bieg, przestali. Ruszyliśmy przed siebie. W lusterku bocznym zauważyłem, że zaczyna z niewiadomych dla mnie powodów, popierdalać za nami policja. Zaraz za nimi, jechał rozklekotany wóz trojga czarnuchów, który minął samochód policji i wyrównał jazdę z naszym. Jeden z czarnych odsunął okno i pokazuje na nadgarstek. Nie potrafię rozgryźć, o co człowiekowi chodzi. Przyśpieszam. Syrena policyjna zaczyna mi działać na nerwy. Jadą za nami. Usłyszałem strzał. Odwróciłem się. A jednak. Gliniarze zaczęli strzelać. Wredne sukinsyny, wybiły mi tylną szybę. Zrobiłem nieokiełznany manewr kierownicą, i staranowałem bramę ogrodu zoologicznego. Specjalnie wjebałem się w krzaki. Tak by się zakamuflować jak w wietnamskiej dżungli. Wysiedliśmy. Mały gargulec wczłapał mi na głowę i obserwował wraz ze mną, co się dzieje. Wjechały bambusy. Wpieprzyli się w klatkę z żyrafami, co było w porównaniu do moich krzaków, istnie debilne. Tępi gliniarze zamiast zwolnić walnęli od tylca jeszcze ten ich samochód. Żyrafa spłoszona wybiegła ze swego obozowiska, rozdeptując samochody. Te cholerne dranie miały naprawę dużo szczęścia. Ja, Manolo, Olivier i gargulec wspólnie postanowiliśmy postawić pierwszy desperacki krok. Wyjść z ukrycia. Ale nim tylko wychyliłem łeb, od razu schowałem go z powrotem. Krzyknąłem do Manolo by też się schował i go pociągnąłem. – Co jest świrze? – Nie widziałeś potwora? – Co? – Wyjrzyj i powiedz, co widzisz? 287
Manolo wyjrzał. Gliniarze zaczęli się zbierać. Czarnuchy też. Za nimi biegały zebry. – Co mam do cholery widzieć? – Nie widzisz ich? Przed chwilą ten pół – byk, pół – człowiek wcelowywał we mnie z harpuna. – Idź się leczyć. Tu nic nie ma prócz zwierząt. Jesteśmy w jebanym ZOO! – Jeszcze będziesz mówił jak cię będzie ścigać ta suka z wężowymi włosami. – Spojrzałem w dal i nerwowo rozglądałem się, niemal słysząc jej syk – Ona, gdzieś tu jest. Manolo wstał, nie wiem, po jaką cholerę. Wyszedł z samochodu i odszedł gdzieś. Olivier i mały zostali przy mnie. Obserwowałem ich. Przez chwilę czułem się jak szpieg. Jak z tajnych, nienakręconych jeszcze części Jamesa Bonda, które są zbyt ekstremalne i niesamowite by można było o nich mówić. Mój wierny towarzysz z koloratką, nieogolony ksiądz golnął sobie i dał też mi. Przez rozwaloną bramę, zaczęli przechodzić Phallus Dei. Wyglądali jak skrzyżowanie chorału gregoriańskiego z ku– klux– klanem. Olivier wyciągnął lornetkę i zaczął obserwować ich powolne ruchy. Wyciągnął jakiś dziwny przyrząd i wycelował w któregoś z nich. – Oliver, co ty robisz, odbiło ci? Zaczął coś przeżuwać, spoglądając ukradkiem na dwa zderzone samochody, z których nikt nie wychodził. Uciszył mnie tylko jak małe dziecko, bym mu nie przeszkadzał. Zastanawiałem się tylko czy należałoby mu przeszkodzić. Coś zaczęło piszczeć. Rozglądałem się wokół próbując namierzyć dźwięk. Szczęk broni znowu nawrócił mnie na kierunek, w który mam teraz patrzeć. Ostro pierdolnęło, tak, że myślałem, że zaraz stanę się zupełnie trzeźwy. Co dziwniejsze usłyszałem skrzeczenie. Zerknąłem. Z jednego z mnichów coś wyleciało. Spojrzałem ponad siebie. O mało się nie zesrałem. Cały czarna, niemal spopielała, z nietoperzami skrzydłami, szpetnym ryju, i chuj tam wie jeszcze, ilu słów musiałbym użyć, żeby opisać to szkaradztwo nade mną. Olivier cmoknął przeciągle, uniósł broń i wycelował. Namierzał. Wystrzelił. Pocisk przeszedł przez bebechy demona i rozprysły się na boki. – Kim ty do jasnej cholery jesteś, Olivier. – Księdzem, egzorcystą, łowcą strzyg i demonów. Mam świętą misję do wykonania. Oliver zaczął się czołgać po ziemi jak rasowy żołnierz. Kiedy za sobą usłyszałem wściekły okrzyk samuraja. Fuksem ominąłem ciachnięcie mieczem. Cofnąłem się na czworakach do tyłu. Olivier zagwizdał w moim kierunku. Uchyliłem się i dostrzegłem, że człowiek–byk rzuca we mnie harpunem. Cudem uszedłem z życiem. Oliver zagwizdał i rzucił mi rewolwer. Za późno się zorientowałem. Dostałem nim w mordę, a przy zderzeniu, wystrzelił i przestrzelił samurajowi kolano. Złapał się za nie bidulek i opadł na ziemię. Biegnący na mnie człowiek z ptasim łbem wyrżnął w samuraja. Nie wiem czy to było planowane. Strzeliłem w jego łeb, który próbował zadziobać moją nogę. Z jego łba posypały się pióra. Wstałem na nogi. Znów usłyszałem pipczenie. 288
Rozejrzałem się wokół. Było całkiem blisko mnie, nie mogłem go namierzyć. Wtedy ujrzałem najpiękniejszy obraz na świecie. Manolo odpalający wóz. Wskoczyłem do niego. Wcisnął gaz do dechy i pieprząc wszystkich zaczęliśmy jechać przed siebie. I wszystko by poszło jak z płatka, gdyby temu durniowi nie obsunęły się okulary na sznurkach. Wpadliśmy w poślizg potrącając jakąś staruchę o kulach, chociaż równie dobrze mógł to być jeden z samurajów. Jej kule pofrunęły w niebo i spadły na głowy kilku zmierzających do nas samurajów. Przez ten obraz przeleciały kule wystrzelone z pistoletu Oliviera, na oślep. Manolo zaczął jechać dalej. Bez okularów. Zatrzymaliśmy się. A raczej zatrzymała nas lampa, która zdenerwowała silnik, który zaczął wrzeć ze złości. Wysiedliśmy. Jeden z czarnuchów złapał mnie za przegub nie wiedząc dokładnie, co chciał z nim zrobić. Nie mogłem pojąć jak ten spaślak wydostał się z samochodu i tak szybko podbiegł do mnie. – Zdejmuj zegarek! – Krzyknął grubas. – Ale zaraz, to mój zegarek ty złodzieju, to rozbój, przynajmniej, kiedy policja jest potrzebna, jest akurat na miejscu. – Grubas obejrzał się za siebie. Gliniarze zaczęli biec w ich stronę. – To nasz zegarek! – Jak to wasz?! – Nasz! Ma w środku bombę! Miał wysadzić sklep jubilerski! – Co?! Nie wiem stary czy to najmądrzejsze mówić to wszystko przy glinach. – Ściągnij zegarek! – Ale do końca nie wiem po co?! – Mówię durniu, że jest tam bomba. Wybuchnie lada chwila! Spojrzałem na zegarek z niedowierzaniem. Budzik znów się włączył. Zaczął dygotać. Wszyscy znieruchomieli, czekając na najgorsze. Oczywiście najgorsze nie przyszło, bo inaczej nie było tej książki, zresztą jak już zauważyliście jest ona pisana w czasie przeszłym. Ściągnąłem zegarek. Drań zaczął się rozgrzewać i piszczeć tak niemiłosiernie, że myślałem, że mi słuch zaraz rozsadzi. Pieprznąłem nim w stronę ściany. Był to pierwszy lepszy kierunek, który na szybko obrałem. Ściana wybuchła, z łoskotem rozrzucając cegły, które trafiały w najbliżej stojących samurajów i gliniarzy. No i w nas. Zza ściany zaczęły wybiegać kangury, konie trojańskie, kobiety z głowami krów, człowiek z końską dupą i inne takie. Bambusy uciekły i nigdy więcej ich nie widzieliśmy. Nie wiem, co inni w tej sprawie myśleli, ale ja skinąłem na Manolo i Oliviera i szybko żeśmy się stamtąd ulotnili. Odjechaliśmy w pokoju. Pierwszymi, którzy zaczęli za nami biec byli ci z sekty religijnej. Było ich trzech. – Coś ty Olivier im zrobił brzydkiego, że tak nie ustępują ciebie? Są strasznie cięci na ciebie. – Nie wiem. – Akurat. – Jedź i nie marudź. – Coś mi się zdaje, że się z nimi jeszcze spotkamy. – Niezbadane są wyroki boże. Zwolnij proszę. 289
Manolo zwolnił oglądając się za siebie. Olivier siedział dalej przodem, wyciągnął z kieszeni coś, co wsadził do ust i wyrzucił następnie za siebie. Dopiero Manolo wymówił magiczne słowo widząc zawleczkę w jego ustach "granat". Manolo nie czekając na dalszy ciąg zaczął popierdalać samochodem. Wstrząs lekko podrzucił samochód, i zrobiło się gorąco. Spośród wszystkich możliwych wyjść, jakie mieliśmy wybraliśmy powrót do tego samego hotelu. Zamknęliśmy pokój i rozsiedliśmy się na powrót. W telewizji leciał jakiś wiktoriański western w czerni i bieli. Clint Eastwood walczył z dinozaurami. – Musimy się teraz zastanowić i to dobrze, co dalej robić? – Rzuciłem do wszystkich, jednak jedyną osobą, która zaczęła udzielać mi rzetelnej odpowiedzi, był Manolo. – Mamy też kłopoty, powinniśmy najpierw zadzwonić do Pauvaert’a, wziąć kolejną robotę, i czym prędzej stąd ewakuować. – A więc dzwoń. – Ty z nim pogadaj, niech usłyszy zdrowo mówiącego pracownika. Manolo wykręcił numer i podał mi słuchawkę. Przyłożyłem ją do ucha i czekałem na połączenie. Sygnał. Długi sygnał. Niekończący się. Wykrzyknął oschły głos, który rozpoznałbym wszędzie. – Czego, kurwa?! – Tu Benito! Skończyłem artykuł o psychodelicznych żabach. Mogę go podać na tacy za jakieś trzy godziny. – Dobra. Będę jeszcze. Tylko bym nie czekał na darmo! Jeszcze jedno. Ktoś wypytuje o ciebie – Kto? Samurajowie? – Przestań dowcipkować. – Do czego? – Do chuja psiego. Jest tu ktoś, kto uważa się za twojego brata. – Ale Ivan, dobrze wiesz, że ja nie mam brata. – Mówi, że jest nieślubnym twoim bratem, którego rodzice się wyrzekli. – Dobra, ale odpowiedz mi na jedno pytanie. – Wal. – Co się stało z popromiennym snem? Ivan rozłączył się. Rzuciłem do wszystkich, że jedziemy wywołać zdjęcia i jedziemy do wydawnictwa. Rozdział 4. CHOLERNY BÓL ZĘBA Trzy kwadranse później przyszedł Manolo, a pięć minut później jechaliśmy umiarkowanie szybko dążąc do miejsca przeznaczenia. Naszego ukochanego szefunia Ivana. Z radia dowiedziałem się, co się dalej stało po naszym niefortunnym wypadzie w zoo. Otóż, kilku samurajów uciekło, z tego wynikało i zatarli za sobą ślady, bo o nich nikt nic nie mówił. Trzech czarnuchów stoczyło się z pagórka, ale zostali pobici i zatrzymani przez drzewa a potem dopiero pochwyceni przez stróżów prawa. Kilka mitologicznych stworów pouciekało. 290
Najprawdopodobniej podążają za nami, bądź też szukają popromiennego snu. Policja nas nie ścigała, być może nawet o nas nie wiedziała. Kto wie? Tajemnicza organizacja Phallus Dei miała immunitet, i została puszczona wolno. Miałem tylko nadzieję, że ta opłacana przez rząd organizacja nie będzie ścigać nas. Przez cały ten czas zastanawiało mnie tylko gdzie jest ten mały gargulec. Dostaliśmy z powrotem do tego cholernego wydawnictwa, a ja się zastanawiałem, od kiedy mamy basen z aligatorami na samym środku holu. Od razu nasunęła mi się myśl, że to okrutny pan Kameleon, bo któż by inny mógł przysłać gady, tylko on, by mnie szpiegować. Ale nie mogę być tego pewny na sto procent, bo może się to jednak okazać jakimś parszywym narodowym psem, znaczy, spiskiem. Zobaczyłem konia trojańskiego, który chował się za ścianą węży i celował do mnie z łuku. Nie zdążyłem nic powiedzieć ani skinąć na kogoś, i ten wstrętny typ wystrzelił do mnie z łuku i trafił prosto w ósemkę. Złapałem się za mordę jakbym dostał paraliżu. Chociaż jest to po części niemożliwe, bo paraliż nie boli. Ale jednak ból się pokazał a za nim słowa: – Co ty do kurwy nędzy znowu odpierdalasz? – Ząb mnie napie … Auu! – Skrzywiłem się – Może powinniśmy wykonać egzekucję? Koń trojański uciekł zostawiając mnie konającego. Winda zawiozła nas na sam szczyt. Gdy tylko weszliśmy do biura, rzuciło mi się w oczy coś, czego żaden z was nie chciałby zobaczyć. W tym momencie na to coś puściłem pawia. – Widzę Benito, że czujesz się świetnie. – Powiedział w oddali spocony Ivan. – To ból zęba, pieprzony koń trojański ugodził mnie w ząb, będący moją piętą achillesową. – Ciesz się, że nie musisz przerabiać dwunastu prac Asteriksa. – Tak, to prawda. A więc, może powie mi pan, w czym problem. – Spytałem zerkając cały czas na powykręcanego mutanta, by dać mu do zrozumienia, o co mi chodzi. Ivan wskazał palcem na powykręcanego, z garbem, trądem, zezem, oczopląsem, dalece posuniętą kostropatością karła o przekrzywionej mordzie wyglądającej jak najlepszy obraz Picassa. No i znów obrzygałem to coś paskudnego, gdy tylko za długo się temu przyglądałem. Wycharczałem, ze ściekającymi wymiocinami z ust, niezbyt zawiłe pytanie. – Co to do kurwy przenajświętszej jest? – Trudno mi o tym mówić. – Mów. – To jest pan Benito Velasquez. – I dodał – Junior. Twój brat. Monstrum poczłapało do mnie chwiejąc się na boki. Wyglądał jak z innego wieku, ciemnowiecza, czy czegoś podobnego. Quasimodo w porównaniu z nim był prawdziwym przystojniakiem. – Czy jesteś moim bratem? – Spytał plując i sepleniąc. – Niestety nie. Jestem Baronem narkotykowym. Nazywam się Johnny Depp. – Oberonem? 291
Mówiłem. Ciemniak. Stałem i patrzyłem na tą pokrakę z opóźnieniem już nie mózgowym, ale opóźnieniem kompletnym wszystkiego. Zastanowiłem się i nagle naszła mnie myśl. Skąd u licha wzięli się samurajowie? Możliwe, że to Pan Pierre Dolone wysłał swych zabójców na nas. – Dobra Benito. Czekam na tekst – spojrzał na mnie – i zdjęcia – tym razem spojrzał na Manola. Obydwoje wyciągnęliśmy z toreb na ramionach po kopercie i podaliśmy mu. Patrzył na nas w ogromnym skupieniu, nie odrywając wzroku. Wyciągnął zawartości kopert i zaczął wszystko przeglądać. Zaczął przeglądać tekst, przeczytał kawałek na samym początku i przeleciał wzrokiem po pozostałych. Pokiwał głową i zaczął oglądać zdjęcia. W skupieniu jedne za drugim. – Cholernie dobre zdjęcia – Powiedział dalej nie odrywając wzroku. Po chwili złożył wszystko w kupę i trzymał w dłoniach. – Bardzo dobra robota. Udało się wam zdążyć, o dziwo. – Nawet nie wie szef, przez co musieliśmy przejść. – Nie wątpię. Czekam na następny tekst. – Jego słowa wywierały na mnie dziwny wpływ, każde z nich kuło mnie w sam środek zęba. – Nie dam rady. Idę do dentysty. – A co z nim? – Wskazał na pokrakę, która spojrzała na niego trzema oczami. – Zabieramy go, chodź Quasimodo. – Powiedziałem. – Może dostaniemy za niego dobrą cenę. – Cenę? – Spytał Ivan z lekkim uśmiechem, ale nie odpowiedziałem mu. Zostawiliśmy Ivana z jego debilnym śmiechem a my wylądowaliśmy w windzie. Zjeżdżaliśmy na dół. Wydawało mi się, że droga nie ma końca. Bolała mnie głowa. Spać mi się chciało. – Manolo, podjedź ze mną do dentysty, i jesteś wolny. Reszta zresztą też. Idźcie w cholerę. Wychodząc z windy napatoczyłem się na dziwnie znajomego kurdupla. Gdy zniknął w windzie zaczął się uśmiechać. Wtedy go poznałem. Ten sam ciul pukał do moich drzwi hotelowych. Drzwi windy się zamknęły. Nie chciałem robić afery. Wychodząc na chodnik i zmierzając do samochodu, Manolo przeklął. Spojrzałem na samochód, w którym wyraźnie ktoś był wewnątrz. Zastanawiałem się, czy to nie gargulec przypadkiem robi sobie brzydkie żarty. Ale gdy tylko Manolo otworzył drzwi, wypadł na chodnik jakiś koleś w krótkim rękawku i torbą na narzędzia. Spojrzał i krzyknął: – Nie strzelajcie! Nie chciałem zrobić nic złego! Ja tylko chciałem naprawić wasz wóz. – Tego gruchotowi nie można pomóc, to eksperyment genetyczny tak jak ten tutaj. Koleś spojrzał na Benito juniora, który próbował się słodko uśmiechnąć. Otworzył usta i zaczął krzyczeć ze strachu i obrzydzenia. – Jeśli zaraz stąd nie odejdziesz, eksperyment zeżre twoje nogi. Zaraz sprawdzisz czy żartuję. Koleś zaczął wstawać chwytając się dosłownie wszystkiego, co miał pod ręką, jednocześnie nie zdejmował wzroku z Juniora, chcąc go mieć pewnie na oku, by 292
nic mu nie zrobił. Niemiłosiernie krzycząc na jego widok, zaczął uciekać. Gdy był blisko mnie, kopnąłem go lekko w nogę, podskoczył do góry i zaczął uciekać, krzycząc. Gdy tylko wsiedliśmy do samochodu i już odpalaliśmy, podszedł do nas grubas w garniturze. – Ej! – Krzyknął do mnie, dzisiaj coś wszyscy krzyczą. – Ty jesteś Benito Velasquez? – Nie, Elizabeth Taylor. Śpieszę się do dentysty. – Chodzi o twój cholerny ostatni artykuł. Uznaje, że za dużo wiesz. Ale ja nie jestem głupi. Umiem czytać między wierszami. Jestem szefem mafii, więc, kurwa nie zadzieraj ze mną. Jestem niemal pewien, że cię znam, a ty ukrywasz się pod pseudonimem. Lepiej dla ciebie byś oddał mi po dobroci wszystkie tajne informacje dotyczące budowy sąd kosmicznych i tajnej bazie wojskowej Marsjan. To nie jest prośba! – Manolo – powiedziałem – gaz do dechy. Już! – Manolo zaczął pędzić zostawiając porypa w tyle. Byłem naprawdę zszokowany tym zajściem. Żeby jakiś pojeb tak zinterpretował mój artykuł o kluskach śląskich. Jak to można pomylić z sondami kosmicznymi. Już jestem w kropce i nie wiem, czy to ja byłem wtedy na kwasie, czy oni, jak to czytali. Był to znak, że albo trzeba coś wziąć albo się przespać całą wieczność. Wtedy z zamyślenia wyrwał mnie głos ohydnej maszkary, która przechyliła się przez siedzenia i zaczęła opluwać przednią szybę. Powiedziałem grzecznie. – Wypierdalaj do tyłu pojebie, i nie pluj, tylko mów po ludzku. – Panie, ja tak naprawdę – siorbnięcie – to nie jestem pana przyrodnim – przeciągłe siorbnięcie – bratem. Właściwie to się nawet – krótkie siorbnięcie – nie znamy. Chodzi mi o to, że jestem – podwójne siorbnięcie – pana wielkim fanem, i pewnie, jako jedyny rozumiem – siorbnięcie – pana teksty. Jest w nich zawartych wiele cennych przesłań, a także – flegmatyczne siorbnięcie – ważnych informacji, które dotyczą także mnie. – Na miłość boską, ja chyba kurwa śnie, następny pojeb. Czy wam coś odpierdala wszystkim ostatnio, czy naprawdę poprzez ćpanie dostaje jakichś zdolności paranormalnych. A może moje pisarstwo stało się tak uniwersalne, że przemawia do wszystkich i każdy czytelnik odkrywa w nich cząstkę samego siebie? To wymaga nagrody Nobla. Co najmniej. – Ja tam myślę, że tylko ułomy rozumieją twoje teksty. – Nie gadaj, bo się spocisz i prowadź. – A więc, doszedłem do wniosku – siorbnięcie – po ostatnim pana tekście, że nie tylko łączy nas wiele wspólnego – siorbnięcie z pluciem drobnymi kropelkami, – ale także znamy się, albo znaliśmy się kiedyś, za dawnych lat. – Siorbnięcie – To prawdziwy cud, że pana znalazłem. – Manolo…Błagam cię, przyśpiesz, bo mnie rozsadzi. Jak dojedziemy tam w przeciągu dziesięciu minut, nawet jestem skory zrobić ci laskę. Manolo momentalnie zwolnił i jechał 20km/h. Odchyliłem głowę do tyłu, tak by widzieć sufit, ale kątem oka napotykałem mutanta. Zamknąłem oczy i czekałem 293
w milczeniu. Ząb rwał i pulsował jak otępiały. Mały gargulec się przebudził i zaczął skakać po moim brzuchu jak na trampolinie. – Przestań skakać mały, nie jestem w humorze do zabaw. Mały gargulec skakał dalej. Chwyciłem go i ścisnąłem, a potem uderzyłem o kant drzwi. Jego głowa rozdarła się i odpadła. Uchyliłem okno i wyrzuciłem to, co miałem w dłoni, a następnie podniosłem głowę, i też ją wyrzuciłem. Nikt mi nic nie zrobi. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, Manolo zaparkował naprzeciw gabinetu dentystycznego. Uśmiechnąłem się, szczerząc zęby i wykrzywiając usta jak w pocałunku, ale ten odpowiedział tylko "ani mi się waż, ty chory złoczyńco". Wkurzały mnie u niego te pedalskie powiedzonka. Manolo nie potrafił kląć jak mężczyzna. Cholera, nie potrafił kląć też jak kobieta. Wysiadłem i chwiejnym krokiem wszedłem do gabinetu. Potem film mi się urwał i nie pamiętam już niczego. Rozdział 5. CIENIE ŚWIATŁA. Jak to mówią, kupa sama się nie toczy, chyba, że toczy ją żuk. Gdy tylko się pokazałem w drzwiach Ivan powitał mnie ciepło i serdecznie tak, jak miał on już w zwyczaju. – Gdzie ty się do kurwy nędzy podziewałeś przez cały dzień?! Jest dziesiąta, miałeś być o szóstej! – Przepraszam szefie za mały poślizg czasowy, ale miałem poważny problem. Bowiem przyszedłbym wcześniej. Ostatnie kilka godziny były chyba najbardziej stresującymi chwilami w moim życiu. Więc może zacznę od początku, bo właściwie wszystko szło dobrze z samego rana. Wsiadłem do autobusu na godzinę przed pracą i zamierzałem jeszcze wskoczyć do księgarni by się pośmiać z nowości na rynku. Gdy tylko znalazłem się w autobusie, doznałem niemiłego uczucia, że ktoś mnie śledzi. Odwracałem się dyskretnie a tam o dziwo nikogo nie było, oczywiście poza innymi ludźmi śpieszącymi do księgarni by pośmiać się z nowości rynkowych. Gdy wyszedłem na ulice, to uczucie powróciło ponownie ze zdwojoną siłą. Odwróciłem się i widzę je, cienie! – Cienie? – Mają tupet, prawda? I to w biały dzień. Zaczęły pędzić za mną w chwili, gdy zacząłem uciekać, do księgarni pozostało parę metrów, ale myśląc, że one wiedzą, dokąd zmierzam, nie chciałem robić z siebie łatwego celu, jakim byłbym w środku, skręciłem w uliczkę obok. Biegłem i biegłem, niemal na oślep, cały czas zmieniając kierunek, tak by trudniej było mnie śledzić. Pół godziny później zatrzymałem się i przyznałem, że nie tylko je zgubiłem, ale zgubiłem także sam siebie. Mieszkam już trochę w tym mieście, ale za diabła nie mogłem go rozgryźć, wszystkie uliczki prowadzą bezsensownie donikąd, tak jakby projektant sam do końca nie wiedział, co tworzy. Nie chcąc wracać tą samą drogą w obawie, że cienie kryją się tam gdzieś i już się na mnie czają jak rasowi gwałciciele o wpół do jedenastej wieczorem, szykujący pułapkę. Zacząłem iść okrężną drogą. Szedłem jakiś czas, aż trafiłem między zabytkowe budowle. Ponownie ktoś za mną szedł, 294
ale nie byłem już pewien czy to dalej one, cienie. Obejrzałem się i kroczyła za mną stara pijaczka, która była święcie przekonana, że jestem jasnowidzem. Zaczęła się uskarżać na reumatyzm a ostatecznie skończyła na rzuceniu na mnie klątwy, za ostatni mój artykuł, w którym, według niej opisuje w szczegółach jej sztuki magiczne. Powiedziała także, że za przedostatni artykuł, w którym opowiadam o jej życiu obarczyła mnie niewidzialnym i upierdliwym gargulcem, którego zabiłem w afekcie, i teraz nie tylko ona mnie ściga, ale demony, które spłodziły owego gargulca, i powiedziała, że kres tej historii będzie miał na cmentarzu. Przerwałem na chwilę by wziąć głębszy oddech i zebrać ślinę potrzebną mi do swobodnego ocierania się językiem po podniebieniu i ponownie zacząłem mówić: Uwierzyłem jej i spytałem się czy przypadkiem wie, „co się stało z popromiennym snem?" A ona na to, że wszystkie odpowiedzi są na cmentarzu. I powiedziała coś jeszcze, ale zagłuszył ją ryk potężnych silników z latającego spodka unoszącego się nad nami. Tajemniczy promień porwał mnie w przestworza i znalazłem się w jakiejś kopule a wokół było pełno zgarbionych postaci, o skórze niczym węże i trąbach słonia między nogami. Wypytywali się o osobę, którą znam, o księdza Oliviera, który był raczej księciem westernu niż kimkolwiek innym. Gdy nie mogłem im pomóc, ogłuszyli mnie kijem i wyrzucili na ulice. Lecąc w dół ulicy złapał mnie mój anioł stróż, który bezpiecznie poprowadził na chodnik. Idiota nie zauważył, że poprowadził mnie w sam środek obozowiska cieni, które za wszystkich stron rzuciły się na mnie jak sfora wściekłych psów. W ostatniej chwili wyrwałem się z ich macek, i wskoczyłem do autobusu, którego drzwi właśnie się zamykały. Nie wiedząc, która jest godzina, dotarłem tutaj właśnie przed chwilą. Ivan siedział na swym kierowniczym fotelu i zastanawiał się pewnie, czy nie wezwać pogotowia psychiatrycznego. Postanowił odesłać mnie do domu. Nawet zamówił mi taksówkę pod urząd, bym nie wrócił do domu za dwa dni. I dobrze, bo ostatnio prześladuje mnie za duża ilość męt, by beztrosko podróżować sobie przez miasto na własnych nogach. Gdy zszedłem na dół, taksówka już na mnie czekała i bez przeszkód dojechałem do domu. Zamknąłem drzwi na dwa zamki, zasuwkę i łańcuch. Usiadłem przed telewizorem. Nic się nie działo, więc go włączyłem. Miałem napisać artykuł o człowieku, który przeżył wypadek jakimkolwiek środkiem transportu i opisać go jego oczami. Nie znałem nikogo takiego, a jak tak, to temat był już przejrzały. Po za tym nie miałem ochoty przejeżdżać kogokolwiek samochodem, więc szukałem inspiracji w telewizji. Po chwili przełączania, uznałem, że najgorsze wypadki opisywane są w przygodach westernów dla kobiet, tych z trzema tysiącami odcinków. Wiecie, o co chodzi. Pół godziny później zaczął się mój zbawienny program. Leciał pod nazwą jakąś bzdurną typu "uważaj!" Czy czegoś podobnego. Pokazywali starego człowieka leżącego na łóżku szpitalnym, miał połamane ręce, zgniecione nogi, żebra, zdartą skórę, poparzone plecy, wstrząs mózgu, zdarty paznokieć i krwiaka na szyi. Opowiedzieli gdzie wypadek miał miejsce, co, gdzie, jak, z kim i w ogóle pierdoły, które nie wiadomo, komu były potrzebne. To, co mnie najbardziej interesowało, to jak ten człowiek zrobił sobie tak wiele kuku. Nawet nie przeprowadzili z nim wywiadu, możliwe, że już nie żył 295
ani dalej go karmili i wpompowywali powietrze na siłę w płuca. Obejrzałem program do końca, pykając zdjęcia i robiąc notatki gdzie miało miejsce, i jak to mniej więcej wyglądało. Po skończonym programie wyciągnąłem maszynę i zacząłem pisać, poczynając od nagłówka. Leciało to tak: „Jechałem właśnie do pracy, kiedy spadły mi okulary w wozie, i to był błąd, bo powinienem się zatrzymać. Kierownica wyrwała mi się z rąk i zawirowałem wokół jezdni uderzając w przejeżdżający autobus. Próbowałem wysiąść pośpiesznie z wozu by nie zostać przezeń zgnieciony. Upadając na ziemię, upadłem na lewą rękę, którą natychmiast złamałem. Przewróciłem się na bok, próbując wstać. Ludzie z autobusu pośpiesznie wyskakiwali, a mój samochód zaczął się palić. Jakiś idiota jadący pod prąd w ostatniej chwili zauważył, co się dzieje i potrącił mnie, z czego wpadłem na palący się samochód i moje plecy uległy dotkliwemu poparzeniu. W ostatniej chwili oderwałem się od blachy, by się do niej nie przykleić i opadłem na ziemię, zdzierając sobie skórę prawie całego boku o wystające zgniecione drzwi. Upadając, idiota w wozie, zaczął go wycofywać, przejeżdżając po jednej z moich nóg. Chcąc się wydostać, próbowałem się wyczołgać pośpiesznie, ale jedynie co, to zdarłem sobie paznokcie mojej prawej ręki. Uciekający ostatni ludzie z płonącego autobusu, nie zauważyli mnie i jeden z nich nadepnął mi glanem na prawą rękę, łamiąc ją przy tym. Próbowałem przewrócić się na bok, ale nie byłem w stanie przez ból żeber. Musiałem podczas upadku także połamać przynajmniej jedno z nich. Próbując wstać i przenieść się trochę dalej by nie zostać staranowanym, jakaś rozhisteryzowana krowa popchnęła mnie z taką siłą, że wyrżnąłem tyłem głowy o asfalt, i potem dopiero przebudziłem się w szpitalu.” Gdy skończyłem opadłem bezwładnie na wyrko i pozwoliłem odpocząć oczom. Przerwał mi chrobot dobiegający z ubikacji. Momentalnie się zerwałem, bo czegoś takiego nie należy lekceważyć, zwłaszcza, że dźwięki wydobywają się z kibla. Wszedłem i próbowałem zachowywać się cicho, próbując namierzyć, skąd dochodzą te niepokojące dźwięki. Zajrzałem pod wannę, słysząc coraz wyraźniej. Człapałem wzdłuż ściany aż do siatki wentylacyjnej. Obok niej były wywiercone dziurki, a na podłodze były opiłki. Uśmiechnąłem się przewlekle pamiętając, że widziałem coś takiego w hotelu i razem z Olivierem doszliśmy do wniosku, że ktoś nas podsłuchuje. Jednak, dlaczego akurat kibel. I najważniejsze pytanie, kto. Usłyszałem skrobanie do drzwi wejściowych. Rozejrzałem się i wolno zacząłem podchodzić do nich. Zajrzałem przez judasza, odsłaniając plastikową zasłonkę, ale nic nie mogłem dostrzec. Wolno słysząc skrobanie, ściągnąłem łańcuch. Przekręciłem klucz w górnym zamku, potem w dolnym próbując być jednocześnie najcichszym człowiekiem świata. Poczułem nieznany mi dotąd opór w zamku. Gdy wszystko było już pootwierane, chwyciłem za zasuwę i jednym raptownym ruchem otworzyłem drzwi. Usłyszałem krzyk, i do przedpokoju wpadł kurdupel. Rozejrzałem się, próbując wzrokowo uchwycić jak najwięcej szczegółów, i rozszyfrowałem opór w zamku. Znajdowały się w nim dwa druciki. Drugim znajomym motywem była torba na narzędzia, a ostatnim człowiek, którego ostatnio znaleźliśmy przy moim samochodzie. 296
– Ach to pan – zagaiłem – czyżby naprawiał mi pan zamek. Dupek wstał cały się trzęsąc i zasłaniać rękami. – Ja tylko... – Jesteś pieprzonym włamywaczem. Chciałeś się włamać, zabić mnie i zabrać telewizor! – Nie, nie prawda, nie chciałem pana zabić. Przysięgam! Proszę mnie puścić a już mnie pan nigdy w życiu nie zobaczy. Obiecuję. – Może powinienem donieść na pana na policję? Albo napisać artykuł? – Nie proszę tego nie robić. Naprawdę to ostatni raz. Tylko nie artykuł! – Następnym razem – mówiłem to wyciągając go za wszarz za drzwi – zabiję! – Po czym zamknąłem drzwi i na klucz i wróciłem do kibla. Schyliłem się próbując dostrzec coś przez dziurki, ale nic nie było widać. Czekałem na cokolwiek, by być pewnym, że to podsłuch. W którymś momencie przez jedną z dziurek zaczął wyłazić sztywny kabelek z małym mikrofonikiem szpiegowskim dążącym wzdłuż ściany. Gdy mikrofonik się zatrzymał, podszedłem do niego i krzyknąłem z całej siły. – Hej! Przestań za mną chodzić i mnie podsłuchiwać, bo wyrwę ci jaja przez gardło! – Wyobraziłem sobie głuchnącego, zrzucającego słuchawki dupka. Chwyciłem za mikrofon, cofnąłem się o krok do tyłu by nabrać rozpędu i z całej siły z zamachu pociągnąłem za kabel. Coś uderzyło w ścianę, kabelek się oderwał. Wziąłem go na pamiątkę myśląc, że na coś mi się może kiedyś przydać i opuściłem klozet słysząc jęki za ścianą. Po drodze do pokoju, znów usłyszałem chrobot do drzwi. Nie patyczkując się z niczym otworzyłem je złapałem za ubranie, nie patrząc i zatrzaskując drzwi dopiero się zorientowałem, że mam przed sobą cyrkowego klauna, z pęczkiem baloników w ręce. Był prawdziwym klaunem, a przynajmniej tak wyglądał. Bo ta gęba wydała mi się znajoma. – Czy ja do cholery nie mogę mieć spokoju we własnym pieprzonym domu? Kim kurwa jesteś? Bo chyba nie powiesz mi, że klaunem. – Jestem klaunem. – Naprawdę? Może jesteś tym kolesiem, który mnie cały czas podsłuchuje zza ściany? Zaraz! Byłeś w hotelu przebrany za pedalskiego aktorzynę! – Ale – koleś zaczął się jąkać. To umiał doskonale. Nie było wątpliwości, a przynajmniej ja takich nie miałem, że to był on – to nieprawda! Musiał mnie pan z kimś pomylić. – Ściągaj to gówno z głowy! Natychmiast! Klaun ściągnął czerwoną perukę kręconych włosów, potem nos klauna. Popatrzyłem się na niego i kazałem mu się nie ruszać. Poszedłem do kibla, namoczyłem ręcznik obserwując go i podałem mu go wracając. Przecierając twarz, poznałem jednocześnie aktorzynę z hotelu, i jednocześnie tego małego, nic niemówiącego draba, którego spotkałem razem z Manolo w windzie wydawnictwa. Złapałem go za kołnierz i rzuciłem na ścianę. – Kim kurwa jesteś!? Odpowiadaj albo cię zabiję! – By być jak najbardziej przekonywujący złapałem za nóż do chleba. – Mów! 297
– Ja jestem pracownikiem wydawnictwa! Miałem za zadanie podsłuchiwać pana, bo pan Ivan chciał wiedzieć czy zażywasz jakieś narkotyki. – I co zażywam? – Nie mogę powiedzieć. – Mówił to jęcząc i zaciskając oczy. – Podaj mi, choć jeden powód bym nie zmielił cię na karmę dla kanarka. – Phallus dei cię szuka! To agencja paranormalna! – Nic mi to nie mówi. I tak zginiesz! – Podstawiłem mu nóż bezpośrednio pod grdykę. – Czekaj! Oddam ci kasety! Nie muszę ich przedstawiać! Powiem, że nic nie znalazłem. Powiem, że jesteś czysty, nic nie zażywasz! – Tak lepiej. – Dopiero wtedy go puściłem. – Teraz idziemy po kasety. I jeśli coś piśniesz Ivanowi, pamiętaj lepiej o nożu do chleba na twoim gardle. Lubię po tym wszystkim myśleć, że ten koleś będzie miał trwały uraz przypominając sobie zawszę tą najbardziej stresującą chwilę w jego życiu, za każdym razem, kiedy spojrzy na nóż do chleba. Teraz będzie musiał do końca życia kupować chleb krojony. Podsłuchiwacz zabrał swoją perukę klauna i wyszedł wraz ze mną. Weszliśmy do mieszkania obok. W jednym z pokoi, który jak wydedukowałem był połączony ścianą z moim kiblem, leżał cały sprzęt szpiegowski. Nawet Bond takiego nie miał. Klaun wziął wszystkie kasety i dał mi je, patrząc na mnie z przerażeniem, myśląc pewnie, że zaraz go zabiję. Wyszedłem nic nie mówiąc. Nad ranem skończyłem artykuł o śmiertelnych wypadkach, które nie są takie śmiertelne. Gdy usiadłem, zadzwonił telefon, to Ivan. – Obudziłem cię? – Spytał. – Nie. Zbrodnia nigdy nie śpi. – Zażartowałem. – Ale popełnia się raz a odpracowuje całe życie. – Zaczął. – Mamy poważny problem. – Dowiedziałeś się, że któryś z pracowników jest ćpunem? – Co? Co ty mówisz? – Nic. Nie ważne. Co to za problem? – Manolo zniknął. Miał być dwie godziny temu w moim biurze. Nie stawił się. Próbowałem się dodzwonić do domu. Potem do hotelu, w którym przebywa, a także do matki. Nic. Zniknął. Dosłownie. Dzwonię by się upewnić, czy przypadkiem nie ma go u ciebie. – Nie ma. Nie ma u mnie nikogo. Poza wielką spluwą. Żartowałem. No i co ja mam do tego? – Może masz jakiś pomysł gdzie może być? – Pozwól, że zadzwonię za parę godzin. Poszukam go. – Dobra. Czekam. – Odłożyłem słuchawkę i zacząłem się zastanawiać. A więc Manolo zniknął. Spośród trzech i pół miliarda ludzi na świecie, tylko ja miałem odpowiednie predyspozycje by go znaleźć. Wyłączyłem telewizor i zacząłem się zastanawiać nad ostatnimi wydarzeniami szukając tak zwanego sensu. Trzy godziny później postanowiłem znaleźć telefon. Swędziała mnie klatka piersiowa. Przeszedłem pod latarnią. Za sobą poczułem ruch. Odwróciłem się i 298
spojrzałem na poruszające się na chodniku cienie. Poszedłem dalej by trzymać się od nich z dala, mając nadzieję, że w ciemnościach tracą swoją moc. Budka telefoniczna stała zaraz między bramą, a sklepem ze zniczami i kwiatami. Nad nią świeciła neonówka. Podszedłem i chwyciłem za słuchawkę. Ponownie poczułem za sobą ruch, i nie dając im żadnej szansy, i jednocześnie nie chcąc wiedzieć, jakie mają zamiary, słuchawką rozbiłem neonówkę. Wolałem ciemność. Wrzuciłem parę drobniaków i wykręciłem numer do szefostwa, mając nadzieję, że siedzi jeszcze w wydawnictwie. Odebrał, spytał się, co robię na cmentarzu, więc mu odpowiedziałem, że szukam tropów. Zapewniłem go, że jeśli bym zaginął to tutaj ma mnie szukać. Powiedziałem dodatkowo, że jak się przeniosę w inne miejsce, to od razu do niego zadzwonię. Wolałem mieć pewność tego, że nie zaginę bez śladu jak sam Manolo. Chociaż nie wiedziałem, dlaczego myślałem o nim jak o martwym. Po odłożeniu słuchawki, wybrałem resztę drobnych i przekroczyłem bramy cmentarne. Szedłem główną uliczką cmentarną, mając umarłych na wyciągnięcie obu rąk. – Nie powinieneś się zapuszczać w te tereny w taką noc jak ta, kobziarzu. Odwróciłem się zmrożony głosem, który słyszałem niedaleko. Odwróciłem się i z mroku zobaczyłem wychodzącego Oliviera Paschal’a. – Phallus dei używa różnych sztuczek by się do mnie dobrać. Jedną z nich jest pewnie śledzenie cię, jako łatwy trop. Pewnie już są tutaj. – Nikt za mną nie szedł, nikt mnie nie śledził, poza... – I wtedy nastała chwila refleksji oscylująca wokół śledzących mnie cieni. – Chyba wiem. Są tutaj. Cienie! – Wiem o tym, skrzypku, wiem. – Olivier wyciągnął miecz schowany w pochwie na plecach, któremu się tak przyglądałem. – Są tu też inni. To nasza noc, dudziarzu. Nas obu. – Mówiąc to czochrałem się po brzuchu, jakbym dostał jakiejś wstydliwej wysypki. Spojrzałem w niebo na księżyc w pełni by w pełni zrozumieć, o co chodzi. Światło księżyca zdawało się być coraz jaśniejsze. Poczułem jak coś się dzieje z moimi mięśniami. Drżały w skurczach. Spojrzałem na ręce, i z trwogą musiałem przyznać, że zaczynają je pokrywać spore ilości włosów. Dotknąłem twarz, na której działo się to samo, a potem dopiero odsłoniłem brzuch, na którym także wyrastały włosy. – Olivier, co się ze mną dzieje? Olivier patrzył na mnie zastanawiając się czy przypadkiem nie zadać ostatecznego ciosu łaski. Z drugiej strony wjeżdżała różnobarwna ciężarówka. Zatrzymała się i przez chwilę nic się nie działo. Wszystkie światła w niej były pogaszone, uniemożliwiające rozpoznanie, kto lub co nią przyjechało. Zaczynałem się garbić, traciłem świadomość czując się jak zaćpany. Moje ręce zgrabiały a palce się wydłużały. Ciało zaczęło rozrywać moje ubranie. Moje oczy zaczęły widzieć inaczej, kazały mi patrzeć instynktownie w stronę księżyca. Pochyliłem się do przodu, czując jak moja twarz się wydłuża. Zatraciłem na parę chwil świadomość, czując, że stałem się kimś innym. Z tego dziwacznego letargu wyrwał mnie nagły, rażący błysk świateł samochodu. Olivier osłonił się przed nim, a ja zacząłem biec w stronę grobów, na czterech łapach. 299
Przebiegłem jak najdalej w cmentarny mrok, kryjąc się jak spłoszony łoś, między grobowcami i posągami jezusowymi. Spojrzałem na samochód, na którym boku widniał wyraźny fosforyzujący napis "Phallus Dei – grupa paramilitarna". Olivier uniósł miecz będąc w pogotowiu. Za nim kłębiło się coś, co ściga mnie od paru dni. Nie zauważył tego, a ja nie byłem w stanie krzyknąć, ani wypowiedzieć przez moje zmutowane struny głosowe, ani słowa. Mogłem być tylko biernym obserwatorem. Z samochodu zaczęły wyłazić kolejne osoby, wysoki krótko ścięty blondyn, z białą bluzą i czerwoną apaszką na szyi, przez słoneczne okulary wyglądał jak jakiś tajny agent. Od strony kierowcy wyszła gruba maciora w okularach, a za nią pudel, i osoba, która nie miała ciała. Tylko strój, garnitur, który wyglądał jak wyprasowany, i nie mógł być to niewidzialny człowiek, bo w ogóle nie widać było jego niewidzialnego ciała. Zaraz za nimi wyszła stara, garbata jędza, wyglądająca jak pijaczka albo czarownica. Stanęli i obserwowali Oliviera. Ten patrzył im w oczy, próbując coś z nich wyczytać. Za nim kłębiły się cztery cienie wyglądające jak długie, rozciągnięte ciała mnichów, którymi w rzeczywistości byli. Jednak przy każdym kolejnym ruchu, ich cienie się zmieniały w coś, co mogło być potworami z najgorszych snów. Olivier w ostatniej chwili się odwrócił i cienie naskoczyły na niego, oplątując go czarnymi mackami. Skrępowały jego ruchy do tego stopnia, że nie mógł wykonać on żadnego ruchu. Nie mogłem wytrzymać i wyskoczyłem zza grobu, ale moje nędzne wysiłki spoczęły na niczym, bo moje nowe, nieopanowane ciało potknęło się o łopatę. Ci z Phallus Dei zauważyli mnie. Stara wiedźma zrobiła krok w moją stronę, uśmiechnęła się i krzyknęła. – Ha! Moja klątwa jednak podziałała! Zamieniłam cię w bestię! To kara za zadzieranie ze mną i oczernianie mojej czarnej magii w twoich nędznych artykułach. – Spojrzałem na swoje ciało. Było gorzej niż myślałem. Zamieniłem się w wilkołaka! Albo coś temu pokrewnego, pokrytego futrem. – Mimo, że pomysł z gargulcem nie wypalił, nie ja, ale demony mroku się na tobie zemszczą! Zacząłem się podnosić i pierwsze, co wpadło mi w oko, to kawałek suchej trawy. Rozejrzałem się jak wilk polujący na zdobycz, tak zaaferowany postacią, że o mało nie wpadłem do świeżo rozkopanego grobu. Zawarczałem i jęknąłem. Postać za grobem wyjrzała otępiałym wzrokiem. Nie powinno go tu być. Poznawałem go. To był ten przeklęty włamywacz, który próbował najpierw ogołocić mój służbowy samochód, a potem mieszkanie. Nie myślałem jednak, że nasze drogi raz jeszcze się skrzyżują. Miałem ochotę go pożreć. – Ty cholerny wsiurze, mówiłem ci, co z tobą zrobię, gdy cię znów spotkam! – Proszę, nie rób mi krzywdy! Kim jesteś?! Jak wilk może gadać! – To ja! Benito! Co ty tu do cholery robisz! Mów! Jaki masz z nimi związek! Inaczej rozszarpię ci gardło! – Ja, po kolejnych nieudanych włamaniach, rabuję groby! Mam klienta! To dlatego! Nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi! Przysięgam! 300
Włamywacz, podniósł się i pochylony zaczął uciekać kierując się na ogrodzenie po którym, jak opętany, zaczął się wspinać. Rozejrzałem się wokół. Cienie pochłonęły niemal całego Oliviera. Zastanawiałem się, czy nie jest za późno. Zacząłem biec między grobami, próbując pozostać niezauważony, jednocześnie uświadamiając sobie, że jako istota rozerwana między dwoma ciałami, jako zwierzę, nie utraciłem jeszcze całego swojego człowieczeństwa. Podbiegłem za samochód grupy Phallus Dei, czając się na nich. Usłyszałem zgrzyt metalu za sobą. Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem postać, przypominającą mały czołg. Zbliżyłem się sądząc, że to dalej włamywacz. Nie widziałem jej dostatecznie dobrze, podszedłem i do moich uszu dobiegł gwizd pociągu, i słaby ledwie słyszalny tętent kół. Wytężyłem wzrok. Zobaczyłem człowieka, który przykucnięty… srał! Jego kontury w blasku księżyca przypominały efekt czołgu, tak był on zbudowany. Im byłem bliżej, tym bardziej wydawał mi się znajomy. Usłyszałem jęk i znów pociąg. Z dupy srającego zamiast gówna wyjeżdżał pociąg, który jechał po ziemi jak kolejka dla dzieci. Gdy zauważył, że stoję obok niego, spojrzał mi w oczy. Poznałem go. Spotkałem jak jechaliśmy do dentysty, kolejna osoba obarczająca mnie za spisek w artykule. Koleś z mafii wstał i ubrał spodnie. Podszedł do mnie. W niemrawym świetle wyglądał jak skrzyżowanie lekarza z gangsterem z lat trzydziestych. Zacząłem warczeć. Phallus Dei to zauważył i zaraz cała grupa i pudel podbiegli do mnie okrążając mnie ze wszystkich stron. Pudel obszczekiwał mnie. – Spierdalaj Scooby – Doo! – Wrzasnąłem. Nie usłuchał. Siła instynktu wzięła nade mną górę i zaatakowałem pudla rozgryzając go, a w następnej chwili tylko leżał i kwiczał. Blondyn zaczął do mnie podchodzić z siatką, próbując mnie złapać. – Spokojnie mały – mówił do mnie – pani jasnowidz przepowiedziała, że tutaj znajdziemy paranormalny cel naszych poszukiwań i przynajmniej jednego stwora spośród wszystkich będących tutaj pochwycimy, i będziemy mogli zbadać, przedstawiając światu, że nie jesteśmy szaleńcami i to, co wierzymy, jest prawdą. Zresztą mamy już dość nagrań wideo, które filmują z dachu samochodu wszystko. Zastanawiałem się, dlaczego ten idiota, zamiast mnie złapać pierdoli od rzeczy, a ja, kolejny idiota, zamiast spieprzać, jeszcze go słucham. Gangster idący z drugiej strony, wyciągnął pistolet. Możliwe, że ci kolesie mieli kogoś pochwycić dzisiejszego wieczoru, ale nie zamierzałem być tą osobą. Gangster z wycelowanym pistoletem zbliżał się. Blondyn wbił w niego wzrok. Gangster wycelował w niego. Blondyn nie ruszał się z miejsca. Gangster stawiał kolejne kroki, patrząc mu w oczy. Nie wiem, co zamierzał, mogłem tylko polemizować, że pewnie chciał mnie zastrzelić, jak psa, z najbliższej odległości. Nie ruszałem się z miejsca. Zauważyłem, że nawiedzony garnitur próbuje mi odciąć linię ucieczki. Odwróciłem się do niego i wystawiłem język machając ogonem. Odwróciłem się w stronę gangstera, który był coraz bliżej. Zaszczekałem, i ten przestraszony nadepnął na pogryzionego kundla i poślizgnąwszy się upadł na plecy strzelając w niego. Nie wahając się wskoczyłem na niego gryząc jego dłoń, z której wypadł pistolet. Nie mogłem go walnąć pięścią, więc zacząłem wysoko po nim skakać. Krzyczał, więc skakałem coraz mocniej przez parę sekund, aby przestał. 301
Zlazłem z niego i odwróciłem się w stronę grupy. Blondyn najwyraźniej chciał przejść do działania. Zawyłem jak rasowy wilk w stronę księżyca i zacząłem biec. Blondyn zamachnął się siecią, ale w ostatniej chwili umknąłem. Przebiegłem koło samochodu, i wskoczyłem na wciąż wierzgającego Oliviera, który ostatkiem sił próbował się wyswobodzić z objęć cieni, oplątujących go całego. Nie zważając na konsekwencję zacząłem gryźć cienie. W materii przypominały trochę jedwabną płachtę, a trochę dym. Kolejne macki puszczały. Rozrywałem je. Myślałem, że kilka pogryzień ciała Oliviera jest lepsze niż to, co one szykowały dla niego. Rozdzierałem cienie łapami, tak długo aż wszystkie odeszły. Olivier padł na ziemię wykończony, jednak zachował przytomność. Wyciągnął w stronę mojej głowy dłoń i pogłaskał ją. Oderwałem się od niego, słysząc trzaskanie w powietrzu. Zewsząd wyłaziły kolejne demony, mitologiczne stwory i zmutowane gady, ogromne i przerażające przypominające dinozaury. Kroczyły zakradającym się krokiem, odwróciłem się w stronę samochodu Phallus, chcą wiedzieć, co kombinują. I wtedy go zobaczyłem. Krew na chwilę przestała krążyć. W stroju kelnera, szedł w moją stronę sam Roland Pierre Dolone, wyglądający w posturze jak człowiek, ale jego skóra i twarz była zielona. Głowę miał jak jaszczur a za sobą ciągnął ogromny ogon. Szedł w moją stronę oblizując się. Odwróciłem głowę do Oliviera i powiedziałem do niego moim skrzeczącym głosem. – Olivier! Wstawaj, nadciągają poważne kłopoty, no stary, pomogłem ci, teraz ty pomóż mi, bo inaczej będziemy bardziej martwi niż te zwłoki wokół nas. Olivier zaczął się podnosić i wzrokiem ogarniać wszystkie nadchodzące demony. Phallus Dei wyszedł przed samochód i wyraźnie nie mogli uwierzyć własnym oczom. Mimowolnym ruchem blondyn zawirował siecią w powietrzu i złapał jednego z mniejszych demonów wyglądających jak kula z dwudziestoma pajęczymi odnóżami. Blondyn złapał go w sieć, podniósł i zaniósł na tył samochodu. Tym czasem kameleon się zbliżał. – Na litość boską, Roland! Czego ty kurwa ode mnie chcesz! Pan kameleon się zbliżał. Jeden z demonów się odezwał. – Przyszliśmy tutaj pomścić śmierć naszego najmłodszego demona! Czyżby chodziło im o małego, upierdliwego gargulca? Pan Kameleon tymczasem przystanął i zaczął mówić. – Benito, chcę ci tylko powiedzieć, że skontaktuje się z twoim wydawcą i wniosę sprawę do sądu za twój artykuł o mojej rybiej restauracji. Przez twój oczerniający tekst od otwarcia nie mieliśmy ani jednego klienta! Zapłacisz mi za to. – Kameleon zaczął się wycofywać, a zmutowane gady i mitologiczne stwory wraz z nim. – Tylko po to kurwa mnie prześladował ten pierdolony zawistnik? Pozostały jedynie demony, które okrążały nas coraz ciaśniej. Olivier zaczął wstawać. A ja cofać się do bramy, zza której dochodziły dzikie krzyki i nawoływania. Obejrzałem się i nie wierzyłem własnym oczom. Wojsko samurajów szło wprost na nas. Phallus Dei odpalali samochód pozostawiając staruchę na chodniku. 302
– Cholera jasna! – Powiedziałem w stronę wszystkich demonów. – Wracajcie z powrotem do piekła i dajcie mi zrobić swoje. Mam układ z waszym panem, więc mi nie przeszkadzajcie. Wszyscy się zbliżali. Wszyscy tu byli. Z otępienia wyrwał mnie krzyk. Spojrzałem w stronę samochodu, który cofając rozjechał leżącego tam gangstera. Przynajmniej nie będą musieli go daleko przenosić by go pochować. – Pomyślałem. Olivier wstał i wyciągnął miecz. Samurajowie wdrapywali się po bramie. Rozglądałem się próbując namierzyć skąd dobiegało piszczenie, które już znałem. Olivier wyciągał z kieszeni jakieś urządzenie przypominające telefon komórkowy, ale znacznie bardziej skomplikowane. Dostrzegł mój pytający wzrok, schował urządzenie wyłączając je. – Nadchodzą. Lepiej bądź gotowy. – Nadchodzą? Kto nadchodzi? – Nie odpowiedział. – Olivier! Powiedz. – I wtedy nastał grzmot. Cały cmentarz rozświetlił się nagłymi błyskami. Coś grzmiało nieustannie i niezwykle głośno. Samurajowie zastygli w bezruchu w połowie przechodzenia przez bramę i spojrzeli w niebo. Ja kierując się linią ich wzroku też na nie. Nie mogłem uwierzyć, że po raz drugi w życiu zobaczę statek kosmiczny obcej cywilizacji. Statek podleciał nad cmentarz i z dołu otworzyła się brama, bijąca seledynowym światłem. Wraz ze światłem wyleciały cztery postacie mnichów Phallus Dei. – Na litość boską, kim oni są!? – To Phallus Dei, największa religijna organizacja w całej galaktyce. – Czego oni chcą? – Zabrać mnie z powrotem. – Zabrać? Jak to z powrotem? Gdzie? To ty nie jesteś człowiekiem? Czwórka mnichów zaczęła podchodzić. Stanęli naprzeciw nas. Jeden z nich odgarnął kaptur ukazując głowę, która wyglądała jak czaszka jakiegoś robaka. O ile przyjąć, że robaki mają kości. Samurajowie przeszli przez bramy, stanęli w szeregu i przyglądali się tylko. Wszyscy czterej rozejrzeli się wokół obserwując demony. Jednocześnie podnieśli głowy. – Zamknij oczy, tylko mocno. – Powiedział do mnie Olivier. – Po co? – I nastała odpowiedź. Oślepiające żółte światło rozpłynęło się po całym cmentarzu, zdmuchując w pył wszystkie demony. Gdy otworzyłem je, zamiast demonów, były grudy pyłu. Jeden z mnichów zaczął mówić. – Pora wracać Olivier. Wiesz dobrze, że walka z nami nie ma sensu. Jesteś nam potrzebny. Potrzebujemy wojowników w naszym zakonie, tak dobrych jak ty. – Nie mam zamiaru być więziony jak niewolnik. – Mamy kuszącą ofertę dla ciebie. Zmienił się biskup. Od tej pory będziesz traktowany jak człowiek, zupełnie na innych zasadach. Dajemy ci zupełną wolność, tylko pracuj dla nas. – Ha! Jak człowiek. Dobre sobie. – Powiedziałem niechcący skupiając tym samym wzrok na siebie i wtedy poczułem się głupio zważywszy na swój obecny wygląd. Olivier opuścił miecz, trzymając go cały czas w pogotowiu. Zastanawiał się nad czymś. – Dobra. Niech będzie. Pójdę z wami. Ale jak mi się coś nie spodoba, rozwiązujemy umowę. 303
– To dobry wybór wojowniku. – Jednak najpierw muszę coś zrobić. Odwdzięczyć się temu oto człowiekowi. – Mnisi czekali obserwując ich. – Benito połóż się na ziemi. – Po jaką niby cholerę? Olivier odstawił miecz na bok. Położyłem się. Olivier wyciągnął biblię i krzyż, który położył na moim brzuchu. Jego dotyk zaczął mnie parzyć. – Ta wiedźma nałożyła na ciebie klątwę, by ją przełamać potrzebujesz egzorcyzmu. – Chyba sobie jaja ze mnie robisz. – Nic nie mów. Olivier zaczął coś czytać w nieznannym języku, zataczając kręgi ręką nad moją głową. Moja skóra parowała. Poczułem się jakbym się kurczył. Zacząłem dygotać i nim się zorientowałem, było po wszystkim. Olivier zamknął księgę, zabrał krzyż i schował, a ja leżałem nagi. Było mi zimno. – Pozostaje jeszcze sprawa Manolo. Zaginął parę godzin temu. Muszę go odnaleźć. Właśnie po to tutaj przyszedłem. Szukać odpowiedzi na jedno pytanie. Olivier patrzył na mnie zimno. Wskazał jeden z grobów. Ten rozkopany przez włamywacza. Wstałem i zacząłem iść w jego stronę. Po jednej stronie był rozkopany grób, a obok leżąca płyta nagrobna. Leżała na niej garstka zakrwawionych paznokci. Przez chwilę nie mogłem zaskoczyć, o co chodzi. Jednak, gdy zapomniane wspomnienia zaczęły się budzić w mojej głowie, cały zesztywniałem. A było t tak: Wysiadłem z samochodu przed gabinetem dentystycznym. Olivier wysiadł zaraz za mną mówiąc, że nie będzie na nas ściągał kłopotów, wówczas nie wiedziałem, o co chodzi, ale teraz wiem, że obawiał się ścigających nas cieni Phallus dei. Odszedł w swoją stronę, a sam Manolo pucował swoje okulary. Drzwi od samochodu były otwarte. Jeszcze stałem chwilę by spalić peta, ale po co on tam stał to naprawdę nie wiem. Chyba nikt nie wiedział o nim dostatecznie dużo. Zresztą to i tak przepadnie w pomroce dziejów, bo nam już o tym nie opowie. Jednak, kiedy żył, mówił jeszcze o paznokciach. Mówił, że są za długie i należałoby je jeszcze dodatkowo przyciąć. Naprawdę, nigdy w życiu nie widziałem by ktoś tak masakrycznie krótko miał je przycięte, prawie do mięsa, a on gadał jeszcze o tym, że trzeba je przyciąć. Pojeb. Akurat ból zęba się nasilił. A on się rozwodził o depilacji, manicure i innych pierdołach. Nie miałem sił by otworzyć usta, tak kurewsko to bolało. Wyrzuciłem peta, bo ból od dymu się w ten sposób nasilał. Gadał dalej, zaczęło kręcić mi się w głowie, resztkami sił powiedziałem by zamknął mordę, ale do niego chyba to nie docierało, bo dalej coś tam pierdolił od rzeczy. Otworzyłem samochód i uderzyłem go pięścią w ramię. Był jednak takim łazęgą, a ja przywaliłem zbyt mocno, jego ramię się obsunęło zbytnio i w jakiś dziwny sposób skręciłem mu kark. Gdy do niego przemówiłem, po tym jak upadł i charczał jeszcze przez chwilę, nie odpowiedział. Opadł na drugie siedzenie z dziwacznie przekręconym ramieniem, a gdy dotknąłem jego szyi, nie wyczułem pulsu. Ból tak doskwierał, że nie mogłem wytrzymać. Zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem szturmem do gabinetu. Lekarz sadysta, żałujący na znieczulenie wyrwał 304
mi go od razu, opowiadając o sztuce dentystycznej od czasów średniowiecznych. Gdy kończył miałem go już dość. Widział, że mam minę jakbym co dopiero się wysrał i znalazł w kiblu swoje zęby. Opowiedziałem mu o Manolo, że go zabiłem za pedalskie opowieści o paznokietkach, zanim tu przyszedłem, chcąc go nie tyle przestraszyć, ile uświadomić, że zabiłem przed chwilą, za głupszą rzecz, niż te jego cudaczne opowieści. On nie przejął się tym, zachowując się jakby zabijanie ludzi było dla niego tak naturalne jak pierdzenie. Wtedy powiedział coś w stylu, że jak nie ma narzędzia zbrodni i zabitego, to zbrodnia nie. Powiedział też, że najciemniej jest pod latarnią a liść najłatwiej schować w lesie, i powiedział, że jak nie mam pomysłu, co zrobić z ciałem, to żebym je pochował wraz z innym nieboszczykiem na cmentarzu. I tak zrobiłem zaraz po wyjściu od niego. Zawiozłem go, pochowałem, a przedtem zdarłem mu te cholerne paznokcie i położyłem na grobie. Teraz patrząc się na nie, nie zamierzałem odkopywać grobu. Zgarnąłem paznokcie z grobu i wgniotłem je w ziemię. Nie miałem do tego żadnych obiekcji, że należą do niego. Zawróciłem się i podszedłem do samurajów. Stanąłem przed nimi i spytałem: – Panowie, chciałbym tylko zapytać, czemu cały czas mnie prześladujecie. Wszyscy nie zdejmowali ze mnie wzroku. Przez chwilę nawet pomyślałem, że nie rozumieją po naszemu, ale po chwili jeden z nich odezwał się. – Nie szukamy ciebie, tylko Manolo. Dowiedzieliśmy się, że znajdziemy go tutaj. Od ciebie. Klapka we łbie znów przeskoczyła. Przypomniałem sobie dalszy ciąg tego jak wróciłem z cmentarza, przejeżdżając koło zoo, gdzie durnie byli tak głupi, że czekali na nas akurat w tamtym miejscu, będąc przekonani, że kiedyś tam wrócimy. Rozpoznali samochód i wyskoczyli na jezdnię. Zatrzymałem się i zagroziłem, że jak nie zejdą z jezdni to ich przejadę. Jeden spytał się czy jest ze mną Manolo. Powiedziałem, że jest na cmentarzu. I wybrali się tam akurat w porę, kiedy nikogo nie ma, czyli dzisiaj, teraz, w nocy, by w ten sposób nie wzbudzać podejrzeń. No i szczerze powiedziawszy znaleźli go i nie tylko jego. Przypomniawszy sobie to, wskazałem im grób. Pewnie myśleli, że znajdą go tu żywego. Patrzyli przez chwilę na mnie. – Czyli wykonałeś robotę za nas? – Jaką robotę? Dlaczego za was? – Manolo pół roku temu przybył do Japonii, w sprawie pracy. Jednak trafił na dwór carski i uwiódł najmłodszą córkę szoguna. Spłodził dziecko i uciekł. Szogun, gdy się o tym dowiedział kazał przyprowadzić do siebie Manola, jednak ten już wracał do ojczystego kraju. Tchórzostwo i bezmyślność tak zdenerwowała szoguna, że kazał go zabić, dlatego wysłał tutaj prywatny samolot wypełniony wojownikami, czyli nas, byśmy go znaleźli i zabili. Patrzyłem na nich i łykałem ich historię, bo nic innego mnie już dzisiejszego dnia nie zdziwiłoby. Szturmem wszyscy samurajowie ukłonili się, odwrócili i zaczęli opuszczać bramy cmentarne, udając się na powrót do kraju kwitnących wiśni. Samuraj ściągnął pochwę razem z mieczem, zawirował nim w powietrzu ze świstem i ułożył na obu rękach. 305
– To dla ciebie Benito. Został wykonany na pewnej planecie położonej o trzydzieści lat świetlnych stąd, na wzór i podobieństwo starych mieczy tego świata. Jest niezwykle ostry i niezniszczalny. Nie musisz go używać, ale zachowaj go, nawet pod względem artefaktu przyozdabiającym ścianę. Miecz ten będzie ci przypominał o mnie i zdarzeniach ostatnich kilku dni. Daję go tobie. I nie martw się, każę wykuć sobie nowy. – Nie muszę pamiętać o ostatnich wydarzeniach. Takie gówno zostaje w pamięci. - Wziąłem miecz. Olivier skinął głową i odchodził w stronę mnichów uśmiechając się przy tym. Stanął przy nich i promień światła rozjaśnił się na chwilę. Wtedy zaczęli lewitować i wznosić się do głębi statku wraz z owym promieniem. Gdy już w nim zniknęli, znaczy w statku, brama zamknęła się z rzężącym pomrukiem a cały statek owiła plątanina kolorowych świateł i błyskawic. Wtedy zaczął dygotać cały w powietrzu i zaczął się unosić. Wychylałem głowę tak, że aż kark mnie bolał. Patrzyłem jak znika na niebie. Pomyślałem sobie wtedy, że mogłem się z nimi zabrać, by poznać, jakie narkotyki są dostępne w innych galaktykach, ale może jeszcze będzie szansa. Może wróci.. Rzuciłem dodatkowo w stronę nieba. – Żegnajcie najeźdźcy z kosmosu. – Przechodząc koło grobu Manolo rzuciłem jeszcze – Wtedy, kiedy jesteś najbardziej potrzebny ciebie nie ma. Opuściłem miecz, i zacząłem iść do bram na przeciwko, by w końcu opuścić te ponure rejony Dalej byłem nagi, ale nie przejmowałem się tym. W myślach obierałem kierunek, by dojść do domu, nie rzucając się przy tym w oczy. Przeszedłem kawałek i zobaczyłem przewróconą ciężarówkę Phallus Dei wbitą w samochód policyjny. Otworzyłem tył półciężarówki i zajrzałem do środka. Po demonie, którego schowali została tylko sieć. Kto wie, gdzie zniknął. Możliwe, że powrócił razem z resztą. I wtedy zobaczyłem wybawienie. Nawiedzony garnitur, leżący przy samych siedzeniach. Nachyliłem się nad nim i szturchnąłem go butem. Nie poruszył się. Podniosłem strój i ubrałem go. Pasował idealnie. – Znacznie lepiej mój miły, o to właśnie chodziło. – Powiedział ktoś a ja się zastanawiałem, kto. Rozejrzałem się wokół i wtedy znów się odezwało. – Nie rozglądaj się tak. Właśnie mnie ubrałeś. Jestem garniturem, który masz na sobie. Gdyby nie ty, pewnie bym umarł. Gdy tylko mnie na siebie ubrałeś, ponownie mnie ożywiłeś, nie muszę być upierdliwy, ani wredny, mogę się nawet nie odzywać, ale chodzi mi o to, co wszystkim, o przeżycie. Nie musisz mnie nosić cały czas, ale zakładaj mnie od czasu do czasu. Będę ci wdzięczny. – Tak jasne. Ale pamiętaj, że jak mi się coś nie spodoba, użyję tego. Podniosłem miecz i miałem nadzieję, że go widzi. – Chodźmy. Radio wzywało ten wóz już dwa razy. Możliwe, że już tu jadą. – Jasne. Wyszedłem z wozu i zacząłem iść przed siebie kierując się do domu. Mimo tego wszystkiego zapomniałem spytać, co się stało z popromiennym snem... *** Wrocław, 2008
306
DZIWKI, WINO I PIANINO
307
OPOWIEŚĆ GRABARZA. (1994) Nagły rozbłysk i deszcz lunął okrywając wszystko lawiną szalonych, rozbieganych kropel. Łopata zaryła w ziemię. Druga zatopiła swój trzon, na drugim końcu grobu. Trzecia osoba w kowbojskim kapeluszu patrzyła na swoich kolegów, robiących wszystko by dokopać się głębiej. Lecz czy pracowali, czy nie, wszystkim w głowach szumiało jedno słowo „skarb”. Wielki skarb legendarnego kruka. Jedna z łopat uderzyła o coś twardego. O wieko. – Hej chłopaki, sprężajmy się, jest trumna. Wszyscy zachęceni tą wieścią, zaczęli szybciej kopać. Jeden z nich, brodaty młodzieniec chwycił latarkę i zszedł do grobu. Odgarnął ziemię i dostrzegł, że coś połyskuje w ciemności. Bez wahania powiedział. – Hej chłopaki, to złoto! Prawdziwe złoto! Usłyszał krzyki nad nim samym. Poświecił latarką i zobaczył odwrócony do góry nogami krzyż i kilka słów pod nim w niezrozumiałym dla niego języku. – Clint, ściągaj wieko do diabła. – Właśnie zamierzam to zrobić. Sergio, ten w kowbojskim kapeluszu, odpalił uprzednio przygotowanego skręta i stanął nad nim, nad płytą nagrobną. Clint szukał gwintów w trumnie. – Pordzewiało kurestwo, potrzebuje śrubokręt albo łom. Macie coś? – Nie możesz łopatą tego podważyć? – Nie zbyt, są za małe. Nie rozwalę tego. Więcej się napierdolę niż to warte, a jeszcze rozwalę coś, co jest w środku. – Rany, dobra ja pójdę. Zaraz wrócę, a wy czekajcie. – Rzucił jeden i zaczął iść w stronę domku grabarza. Clint wyszedł z grobu i usiadł na ziemi. – Co to właściwie ma być? Nie rozumiem. – To legenda kruka. Według niej, w tym właśnie grobie jest schowany skarb. Najgorsze jest to, że pozostały tylko fragmenty tej opowieści, ale Ed to bystrzak, sądzi, że tak powinno być. Nie pytaj czemu. Znamy je oraz mamy parę dodatkowych informacji. Mapy, dzienniki. To wymysł Eda. Poskładał to do kupy i znaleźliśmy się tutaj. Jeśli się myli, nic tu nie znajdziemy, jeśli ma rację, będziemy bogaci. Co nam szkodzi spróbować. To on poświęcił temu czas, nie my. My tylko zarywamy wieczór. – Znasz te legendy? – Na pamięć, stary, opowiadał mi je nie raz. – Ja chyba nie znam ani jednej. Mamy trochę czasu, może opowiesz mi je, jeśli nie są zbyt długie. – On zaraz przyjdzie. Sam ci je opowie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wszystko działo się naprawdę, i to w tych okolicach, na przestrzeni stu lat! – Może to nie jest najlepszy pomysł. A jeśli klątwa dalej działa?
308
LEGENDA KRUKA. (1888) Saloon Aquafort było najpodlejszym miejscem na całym dzikiem zachodzie. Miejsce zbierające najgorsze szumowiny niemal z całego świata. Nie było tu miejsca dla dobrych ludzi. Było to miejsce, tak przesiąknięte złymi, zimnymi i bezdusznymi osobnikami, że nawet w pełni lata, w samo południe było tu zimniej niż w psiarni. Szeryf był najgorszy. Gwałty, kradzieże i morderstwa były dla niego tak naturalne, jak picie. Obok niego siedział jego wierny kompan, Joe bez nóg. Właściwie siedział obok niego całymi dniami i nocami. Przejezdni przybysze na koniach, weszli do saloonu, od razu skupiając na sobie wzrok miejscowych. W środku saloonu, do którego weszli śmierdziało stęchlizną, rozkładem i fekaliami. Obserwowali ich dranie utopieni w whisky i ludzie chowających się za taliami zużytych i bezradnych kart. Przybysze podeszli do baru. Usiedli. Barmana nie było. Zaglądali na wszystkich wokół. Aż jeden z nich zaczął krzyczeć. – Co to za syfiaste miejsce, żeby kurwa, goście tak długo czekaliby im ktoś podał parę drinków. Zaraz znajdę tego pierdolonego barmana i wyłupię mu oczy! – Znowu? Zamknij mordę lepiej i przestań pastwić się nad tym trupem, bo znowu zacznie śmierdzieć. Jeden z przybyszy powiedział na głos. – Co to za pierdolona speluna, gdzie nie ma barmana – Co mówisz chłopcze? – Spytał jeden z pijanych gnojków siedzących niedaleko. – Możesz powtórzyć, bo się chyba przesłyszałem? – Nie ma pierdolonego barmana! Młody przybysz przeżuwając słomę wychylił głowę znad niego patrząc w najodleglejszy kąt w saloonie. Pablo zarzucił kapelusz na łeb i podszedł do nich. Stanął i patrzył przez chwilę jak grają w karty. Ignorowali go jak tylko było to możliwe. Nawet nie spojrzeli na niego, gdy się odezwał. Chwycił lewą ręką butelkę, leżącą na ich stole i wychylił do końca. – Nie widzisz, kurwa, buraku, że pierdolonego barmana nie ma? To chyba wystarczy. – Jeden z nich powiedział to, nie spoglądając na niego. – Uważaj na słowa, jestem Willie C.J. Słyszałeś o mnie? Wszyscy w jednej chwili położyli karty na stół. Jeden z nich krzyknął „wygrałem” i zapadła wrzawa, przy której nikt nawet nie pamiętał, że ktoś coś do nich mówił. Po chwili umilkli, i ten, który wygrał, powiedział. – Dobrze, że nie ma z nami Danniego. Był kiepskim barmanem. Cały czas się czegoś czepiał. – Willie odszedł od ich stołu. Wrócił do baru potykając się o trupa leżącego pod jednym ze stołów. Kopnął go tak mocno, że oderwał mu kopnięciem głowę, która poleciała i odbiła się od ściany. Wszyscy buchnęli śmiechem. * Pustynia, kaniony i piekące słońce wokół. Jechało ich czterech na trzech koniach. Płatny morderca, kowboj szukający zemsty, dziwka i niedorozwinięty karzeł. Konie były wyczerpane i co chwila trzeba było z nich złazić, by chciały nieść, chociaż bagaże. Co pół dnia napotykali na opuszczone gospody, w których znajdowali tylko zgniłe jedzenie i zepsutą wodę. Czasami znajdowali też trupy 309
zabite przez starość, albo przez inne nieznane kule. Pustynia była tak dzika, że nie można było się zatrzymać nawet na chwilę. Ptaki były tak zdesperowane, że atakowały żywych. Ruszali dalej by dojść przed świtem... Młody kowboj, Pablo zobaczył drewniane koryto z wodą, podbiegł do niego i nachylił się nad nim, żeby się napić. Wysoki milczący morderca stanął obok niego przyglądając się mu. Biła od niego determinacja i nieokrzesana furia. Był jednym z najgorszych, na jakiego człowiek może się w swoim krótkim życiu napatoczyć. Carlos przemówił. – Konie sikają do tej wody. Pablo oderwał głowę i spojrzał na niego. – Nie przyszło ci do głowy, że woda może być zatruta? – Skąd mam wiedzieć, czy jest zatruta? – Patrz, ty ośle. Mówiąc to pociągnął konia. Podszedł do wody i przystawił głowę konia do wody. Koń tylko stał i patrzył się na nią. – Widzisz? Koń też jest spragniony, jednak jej nie pije. – A jakbym nie miał konia? – Miałbyś mnie, który by ci to powiedział. Chodźmy. – Może zostaniemy tutaj i poczekamy do rana. Konie są wyczerpane. – To je tu zostaw i zdechnij wraz z nimi. Nic mnie z tobą nie łączy, choć twoja morda wydaje się znajoma. Carlos dosiadł konia. Uderzył go i wyruszył wolno. Dziwka i karzeł dosiedli swojego i wyruszyli za nim. Pablo przeklął podchodząc do swojego. Chwycił go i zaczął prowadzić. Szli około godziny, aż było już zupełnie ciemno. Carlos wskazał punkt na horyzoncie, za skarpami. Mogły to być dwie możliwości. Ognisko bądź rzeź. Podeszli jak najbliżej skarp. Carlos zazwyczaj nie mówił więcej niż potrzeba. Gestem pokazał wszystkim, żeby zostali, podczas gdy sam zaczął wspinać się po niej. Skarpa nie była wysoka, ale na pewno stroma. Jednak, jaka by nie była, próbował wszystkiego by nie zostać zauważony. Położył się na szczycie i podglądał, co się dzieje w dole, lornetką, którą zapewne ukradł. Nie podchodził bliżej. Nawet wilki to wiedzą. – I co? Co tam widzisz? – Spytał Pablo – Żałosną bandę ścierw i szmat. Carlos ściągną z ramienia strzelbę i wycelował. Chwilę czekał, upewniając się we wszystkim, a potem zaczął strzelać, zagryzając źdźbło trawy. Wkurzało go ich beztroska i szpanerstwo. Mieli broń owszem, ale on miał przewagę nad nimi wszystkimi. Oddał strzał, przeładował i oddał kolejny. Pablo wiedział, że każdy strzał jest nadzwyczaj celny. Nie musiał tego widzieć. Carlos natomiast rozkoszował się tańcem, który rozlegał się pod nim. Kilkunastu przestraszonych meksykanów latało bez celu we wszystkich kierunkach, co chwila ktoś z nich padał. Robił to tak długo, aż żaden z nich nie ostał się z życiem. Carlos czuł się jak bóg. Wymierzał śmierć komuś, znikąd, a oni nawet nie wiedzieli skąd i co ich trafiło. Przeładowywał i strzelał, bez ustanku, bez zahamowań. Pablo milcząc, obserwował go. Nikt w ciemnościach nie zauważył, że 310
płacze. Wszyscy dostają w życiu to, na co zasługują – życiowe motto. Carlos, gdy skończył, dał wszystkim znak, żeby przeszli wokół skarpy na drugą stronę. Rozległ się pisk rykoszetu. Ktoś został. Obok Carlosa unosił się piach. Carlos zakamuflował się za nim. Znikł mu z oczu. Potem rozległ się tylko strzał. Carlos znowu trafił. Obydwoje wchodzili do każdego kolejnego z namiotów. Osobno z bronią w ręku. Opróżniali je i wchodzili dalej. Pablo wszedł do ostatniego namiotu, który został do splądrowania. Rozsunął poły i nie zdążając zareagować, poczuł tylko skutek. Nabój, który trafił w niego, oderwał mu rękę. Carlos odwrócił się i widział jak Pablo upada na ziemię. Spojrzał na niego przechodząc, tonącego w kałuży krwi. Nie wszedł jeszcze do środka a już zaczął strzelać. Gdy wszedł słychać było tylko strzały. Nic ponadto. Gdy wyszedł, nawet nie spojrzał na młodego kowboja, który konał leżąc w piachu. Pablo musiał żyć. Chciał. Wiedział, że musi jeszcze coś zrobić i nie może umrzeć. Carlos usiadł na kamieniu obok wywróconego wozu i zaczął skręcać papierosa z ukradzionego tytoniu. Pablo ostatkiem sił krzyknął w jego stronę. – Hej, skręciłbyś mi? Nie jestem w stanie. – Ty konasz. Nie ma po co marnować tytoniu. – Kurwa... Ukradniesz sobie następny... Carlos spojrzał na niego i nie spuszczał wzroku ani przez chwilę, jednocześnie dalej skręcając. Pablo nie odczuwał już strachu przed nim. Wiedział, że nie musi, bo i tak umrze. Gdy skończył skręcać, wstał i podszedł do młodego. Nachylił się. Widział, że ten już się go nie boi. Carlos wsadził skręta do ust i odpalił. Zaciągnął się głęboko a na końcu wsadził go do ust Pabla. – Czy masz jakieś słabe punkty? – Kiedyś miałem. Piętnaście lat temu, gdy zabiłem mieszkańców farmy. Nie zabiłem dziecka. Nie umiałem. Teraz mi jest to zupełnie obojętne. – Pablo spróbował zgiąć rękę, tak by nie ruszać ciałem w ogóle. Chwycił skręta i oderwał go od ust. – Czy ta rodzina miała swoją farmę na wschód od El Paso? – Nie pamiętam. Bardzo możliwe. – Czy ich rodzina nazywała się McChains? Carlos zacisnął dłoń wokół rewolweru. – Możliwe. Nie jestem pewien. – Czy pamiętasz imię dziecka, które matka wykrzykiwała, gdy biegła przez pole. Zanim dorwało ją pięciu skurwysynów i jak zaczęły ją gwałcić po kolei a potem poderżnęli jej gardło? Czy pamiętasz te imię? Carlos stał jak zamurowany. Nie mógł się ruszyć. – Imię, Carlos, czy pamiętasz to pierdolone imię? – Carlos wycelował w niego, ale Pablo również był szybki. Celowali w siebie z niespełna metru. Patrzyli poprzez lufy na siebie samych. Zaciskali zęby. Pablo nie miał zbyt wiele do stracenia, nie mógł czekać, strzelił. Carlos opadł do tyłu strzelając w niebo. Krew z jego tętnicy wytrysnęła w górę. Krwawiąc i charcząc umierał. Pablo przewrócił się na plecy. Palił i patrzył w niebo. Przytulił pistolet do piersi i zasypiał. 311
O świcie obudziły go kruki wydzierające mięso z trupów wokół niego. Jednak jego nie tknęły. Spojrzał na swój kikut, który wyglądał jakby gnił. Dziwki i karła już nie było. Pablo postanowił dać sobie jeszcze jedną szansę. Postanowił przeżyć. I się zemścić. Nawet wtedy, gdy nie będzie żył. Kruki przyjęły jego propozycję... PIEKIELNA NAŁOŻNICA. (1959) Była noc. Głęboka, głucha i czarna. Taka jest zawsze, w głębi ciemnego lasu. Paliło się ognisko. Wszyscy sześcioro byli półnadzy, wymalowani prymitywnymi malunkami na całym ciele. Ich grzbiety były upstrzone różnego rodzaju piórami. Dwójka z nich grała na bongosach i tam–tamach. Jeden z nich, miał zdeformowaną twarz, wykształconą jak u konia. Mówili na niego „Zajęcza Warga”. Jego wargi były kompletnie zdeformowane. Nos miał przesunięty, z wydętymi nozdrzami, a oczy oprócz tego, że na różnej osi, to w dodatku bardziej na boki, jak u kameleona. Dowodził grupą. Siedział i obserwował przywiązaną do stojącego za nimi totemu prawie naga kobietę. Reszta tańczyła wokół ognia w rytm muzyki, kręcąc się wokół. Zajęcza warga wsypała do ognia jakiś proszek, który rozjarzył płomień i zmienił jego barwę. W niebo wystrzeliwały iskry. Zajęcza warga podszedł do niej z małą, glinianą miseczką, i podał jej napój. Nie chcąc pić, zdenerwowała Zajęczą wargę, i ten musiał użyć rękoczynów. Potem wypiła i następnie zemdlała. Gdy się przebudziła, jej głowa leżała na krawędzi betonowego murku. Jej ręce były skrępowane łańcuchami, przybitymi do kamienia. Zajęcza warga, czyścił szmatką maczetę. Podszedł przed nią. Kobieta nie widziała, co się dzieje, wiedziała, że ktoś przed nią stoi, ale nie wiedziała, co chce zrobić. Mimo tego bała się. Zajęcza warga zamachnął się. Kark pod wpływem ciosu załamał się, a potem tylko ostrze zatapiało się coraz głębiej przecinając mięso na wpół, aż do momentu, kiedy głowa nie upadła na ziemię. Zajęcza Warga podniósł głowę. Na jej twarzy malował się grymas bólu i zdziwienia. Złapał ją za włosy, i odszedł zostawiając krwawiące ciało. Ziemia wpijała w siebie krew pod totemem. Zajęcza Warga wiedział, co robi. Miał zamiary. Robił coś bardzo dziwnego i niebezpiecznego. Wywoływał wampira, przeklętego, zabitego i pochowanego przez szamanów voodoo. Niespełna pięć lat temu. Lecz teraz, on go wywoływał. Zaraz po zabiciu wampira, mieszkańcy tej osady, wyznawcy voodoo, zginęli, zabrani przez nieznaną chorobę. Zajęcza Warga wrzucił głowę kobiety do ognia. Skóra zaczęła się topić. Wyjął ją i wsadził do metalowego garnka, który następnie postawił na nim. Martwe ciało siniało i tężało. Już niedługo, nadejdzie przebudzenie. Głowa w garnku, gotowała się przez godzinę. Potem Zajęcza Warga wziął kij i rozbił głowę. W powietrze uleciała para. Rozdrabniał jej głowę na drobne kawałeczki, a potem tylko mieszał proch. Czekał aż głowa spali się całkowicie. Grobowiec za totemem, który przedstawiał kobietę z sześcioma rękami, poruszył się. Ziemia zaczęła się przesypywać, odkrywając w ten sposób nagrobną płytę. Ci, grający na tam–tamach, zaczęli obierać banany i robić z nich miazgę w głębokiej, glinianej miseczce. Potem papkę wlali do garnka z prochami głowy kobiety, i zaczęli mieszać. Zajęcza warga uśmiechnął się i powiedział. 312
– Mingau! Zmarli na zawsze pozostaną pośród nas. Jedząc jego prochy, stanie się on jednością z nami. – Wszyscy zaczęli jeść z jednego kotła. 24 godziny później... Kobieta ostatkiem sił próbowała dojechać do najbliższego szpitala. Przez kilka ostatnich dni, jej brzuch napęczniał jak bania. Wszystkie mięśnie były tak napięte, że bała się poruszyć gwałtowniej, by przypadkiem nie zostały one rozerwane. Kobieta sycząc i patrząc na jezdnię przez łzy bólu, jechała szybko, ale jej skupienie było na najwyższym poziomie. Droga wokół niej robiła się coraz bardziej ciemna. Naokoło w dodatku wydawało się nie być kompletnie żadnej osady ludzkiej, tylko piaskowe stepy. Na tle czarnego nieba zarysowały się kontury opuszczonych domków, i starych salonów. Kobieta mimowolnie przyśpieszyła. Droga zatraciła jakikolwiek sens. Po dłuższym wpatrywaniu się w nią, okazało się, że nie ma żadnych oznaczeń, i mknie po chropowatej powierzchni. Radio było włączone, ale na żadnej z fal, nie nadawano żadnych audycji. Zupełnie jakby znalazła się na innym świecie, kompletnie odciętym od ludzi. Gdy skurczę ustały, zwolniła zastanawiając się, w jaki sposób zaszła w ciążę, i w jaki sposób mogła rozwinąć się tak szybko. Kobieta zaczęła zwalniać, aż w końcu się zatrzymała. Wysiadła z samochodu by lepiej się rozejrzeć. Wysoko, ponad linią horyzontu widać było niewielkie przejaśnienia z czerni, na ciemno granatowy. Ziemia pod nią się zatrzęsła nie miarowo i nie naturalnie. A potem usłyszała rozdarty ryk jakiegoś gadziego zwierzęcia. Rozejrzała się wokół i przed nią, na samym odległym końcu autostrady, dojrzała coś, co mogło być mostem. A co za tym idzie w parze, tam gdzie są duże mosty, pewnie będą i ludzie, chociaż tacy, którzy przynajmniej wskazaliby drogę do najbliższego miasteczka bądź najważniejsze, szpitala. Ziemia zatrzęsła się tak silnie, że niemal się przewróciła. Usłyszała hałas przed sobą, ponowny rozdzierający ryk i dźwięki przesypywanej, grząskiej ziemi. Spojrzała przed siebie, ale nic nie zauważyła, jednak czuła przed sobą jakiś niepokojący ruch. Instynktownie wsiadła do samochodu, zakręciła nim, tak by widzieć to, co było przed nią i pożałowała. Zaczęła się cała trząść i mimowolnie oddała mocz. Przed nią z ziemi wyrastał olbrzymi pomarańczowy czerw, z czerwonymi pasami na całym ciele. Jego otwór gębowy był cały okrągły z wystającymi naokoło potężnymi jak budynki, ostrymi zębami. Nie było możliwości by tego nie uniknąć. Jednak każdy ma nadzieję, a jeśli jej nie ma, wkracza tu zwierzęcy instynkt. Dała momentalnie gaz do dechy, zakręciła samochodem po asfalcie, zastanawiając się czy ją widzi, lub słyszy, lub czuje drgania ziemi. Jechała pełnym gazem przed siebie zaglądając w boczne lusterko. Jednak olbrzymi czerw nie ruszał się, nie widział, nie słyszał ani nie czuł jej. Być może, dlatego, ze jechała po asfalcie, a nie po zwykłej piaszczystej ziemi. Zmęczona zastanawiała się, czym był ten potwór, i w jaki sposób, nikt go nie odkrył. Kobieta zaczęła dojeżdżać do mostu. Po jego drugiej stronie leży maleńkie, zgaszone miasteczko. Włączyła radio, i zaczęło nadawać normalnie. Zastanawiała się, czy to przypadkiem tamten potwór nie posiadał żadnych zdolności blokowania fale radiowo łącznościowych. Po moście jechała z niezwykłą łatwością. Nie czuła w ogóle tarcia kół. A sam most zdawał się być nierealny, to przez mgłę. Miał coś w sobie z epoki baroku, ale 313
jednocześnie był całkowicie metalowy. Obróciwszy głowę w stronę, z której przyjechała, zauważyła jak potężna bestia wije się na środku stepu, wymachując głową, by zaryć z powrotem w ziemię. Przejechawszy most, droga prowadziła w dół przez niecały kilometr, by potem wjechać między domki. Czarne; w żadnym nie widać było, chociaż iskierki światła. Przejechała przez środek miasta, zastanawiając się, czy na prawdę jest opuszczone. Miała już zawrócić, kiedy zobaczyła duży budynek, w którym świeciły się światła, a na jego dachu był napis „szpital”. Podjechała pod drzwi, nie zauważając żadnego ambulansu, wysiadła. Weszła do środka i zastała przy recepcji, ospałą, białą jak ściana pielęgniarkę. – Czy mogłabym się zobaczyć z lekarzem? Nie najlepiej się czuję, mam bóle brzucha, jestem chyba w ciąży, ale i to też lekarz musi wyjaśnić. – Pielęgniarka popatrzyła na nią i wskazała drzwi, nic się nie odzywając. Kobieta poszła, zapukała i weszła do środka. Pierwsze, co jej się rzuciło w oczy, to parawan, za którym stała postać ludzka, i jeszcze coś. Kontury, które się malowały za nim, przypominały ogromną ośmiornicę. Gdy miała już wyjść, wychylił głowę lekarz i poprosił o zaczekanie. Doktor powiedział. – Proszę sobie usiąść obok sali operacyjnej, zaraz do pani podejdę. Kobieta usiadła i czekała. Ukradkiem zaglądała do wewnątrz. W operacyjnej sali słychać było tylko ciężkie oddechy przez zasłonki na ustach. Stukanie narzędzi o metalową tackę. Szmer rozcinanej skóry. Dwóch pielęgniarzy stało po obu stronach ciała i rozwierało duże nacięcie brzucha. Doktor szczypcami przemierzał przez wnętrzności, szukając wątroby. Krew wypływała i ściekała na bibułkę stołu. Trzeci pielęgniarz wytarł strumyczek papierową chusteczkę, po czym wyrzucił ją do śmietnika. Doktor w tym czasie dotarł do wątroby. Wyciągnął ją lekko odchylając ciemne, wilgotne mięsne płaty poszczególnych organów. To, co zobaczył doktor swymi medycznymi oczami na chwilę spowolniło jego prace. Wątroba była zapadnięta do wewnątrz, cała czarna. Nie mógł uwierzyć, że człowiek dalej żyje z tak potężną marskością. Pielęgniarz podał doktorowi strzykawkę, napełnioną jakimś mętnym, przeźroczystym płynem i wystrzyknął je w mięso. Chwycił następnie przez gumowe rękawiczki jeden z kolekcji skalpeli i odcinać cała wątrobę. Przy jednym odłączeniu, krew trysła na wszystkie kierunki, opryskując przy tym pielęgniarzy. Praktykantka, jako jedyna pozostała przy zmysłach. Przytrzymała strumień wytrysku. Nie było już jednak, po co. Pacjent nie żył. Ciemna krew wsiąkała w biały fartuch lekarza. Dr. August odsunął się od stołu i nakazał gestem zabrać pacjenta. Gdy odjeżdżali i wychodzili, został. Ściągnął czepek, podszedł do zlewu, ściągnął gumowe rękawiczki i zaczął obmywać ręce. Gdy doktor skończył z tym za parawanem, podszedł do niej wycierając ręce z przeźroczystego śluzu w fartuch. – A więc, nazywam się doktor August. Co pani dolega. – Mam bardzo silne bóle brzucha. Sądzę, że to przez ciążę. Chociaż, nie wiem jak do tego doszło, i w jaki sposób płód rozwinął się do takich rozmiarów w 314
niespełna miesiąc. Lekarz patrzył na nią przez kilka chwil w milczeniu, aż kazał jej się położyć. – Pierwszy raz pani jest u nas? – Tak, przejazdem, znalazłam was. Potrzebuję pomocy. Lekarz zaczął ją badać, trwało to chwilę, ale gdy skończył powiedział tylko... – Nie ma innego sposobu, musimy natychmiast przyjąć ciążę… 24h później... Nie wiem jak mam o tym mówić. Mam nieraz jakieś dziwne przeżycia. Kiedy jestem w kościele i staje przed krzyżem, patrzę na niego. Wydaje mi się zupełnie zdeformowany. Czuję wtedy przemożną chęć zniszczenia go i także wszystkich świętych przedmiotów. Dlatego właśnie przez te wizje nie chcę chodzić do świątyni. Pewnego razu, gdy widziałam na ulicy znajomego księdza z parafii, jego twarz wydawała mi się równie odrażająco zdeformowana, porozciągana jak z gliny, we wszystkie strony. Średniego wzrostu mężczyzna z krótkimi czarnymi włosami, rozciągnął się na krześle przed biurkiem. Otaczały ich ściany, dość małego pomieszczenia, były sino niebieskie. Znajdowali się w podziemnym pomieszczeniu, pozbawionym okien. Nie było tu niczego oprócz biurka, krzesła, kosza na śmieci, dwóch osób, żyrandola i latającej pod nią ćmie. Panowała tu wilgoć, ciemnota i głuchota, którą czasami rozpraszała bulgot ścieków kanalizacyjnych i obijanie się kupy o pustą breję rur. Doktor, który leczył Agatę, przyprowadzoną przez jej rodziców, był tak naprawdę łowcą wszelkiego rodzaju demonów, wampirów, wilkołaków, strzyg a także egzorcystą, który nie wieży w boga. W dodatku był Hindusem, i sprzedawcą nieszkodliwych demonów. Ale co do kwestii tego, że nie wieży, ma przecież swojego człowieka, który wieży za niego. Doktor Mentor, Zaczął. – Posłuchaj Agato. Uznaję cię za całkowicie sprawną fizycznie i psychicznie, ale tu potrzeba czegoś więcej. – Kolczyki dziewczyny przez chwilę wirowały. – Zaraz wrócę. – Doktor wstał i wyszedł na zewnątrz pokoju, za którym panowała ciemna, brudna przestrzeń. Stały w korytarzyku cztery białe krzesła, z czego dwa z nich były zajęte przez rodziców dziewczyny. Skapywały na nich malutkie kropelki wilgoci z pokrywających cały korytarz, rurami kanalizacyjnymi. Z daleka nadchodziła młoda kobieta, do której doktor łagodnie się uśmiechnął. Zmęczonym głosem zaprosił rodziców do sali, a sam został z księdzem Ericiem. – I co pan doktor powie, na jej przypadek? – Spytał ksiądz. – Jej rodzice skontaktowali się ze mną jakiś nie cały tydzień temu. Byli mocno zaniepokojeni zmianami w jej zachowaniu. – To znaczy? O jakich zmianach mowa? – Nie była w stanie przyjmować komunii świętej. Zaczęła wychodzić ze świątyni, w chwili, gdy rozdawano eucharystię. – Z tego, co widzę, po ich minach, doszło do zniszczenia zwyczajnego, rodzinnego domu. – Jest to bardzo religijna rodzina. – Zapewne. – Eric wziął głęboki wdech, przy których zafalowały jej piersi. Oboje weszli do środka. Oczy kobiety zaszkliły się łzami. 315
– Mam do pani pytanie, które może dziwnie zabrzmieć. Zważywszy na to, że pani córka oprócz tych halucynacji i zmian w zachowaniu, jest całkowicie normalna pod względem fizycznym i psychicznym. Mianowicie, czy czytała coś odnośnie satanizmu? – Matka dziewczyny popatrzyła na doktora z niedowierzaniem i czymś w rodzaju szoku. – Nie. Nie znalazłam u niej nic takiego. – Czy coś mówiła czasami sama do siebie, albo nieświadomie komuś? Matka umilkła na chwilę i oddała się zastanowieniu. – Z pół roku temu, mówiła, że gdy była sama, czuła, że znika. Doktor przemielił w ustach własny język. – Doświadczenia poza cielesne, nigdy nie zdarzają się, podczas, gdy w obecności jest ktokolwiek inny. Doktor spojrzał przelotnie na księdza. Zapatrzył się następnie w dziewczynę, która unikała jego wzroku. Trwało to mniej więcej dwie minuty. Dopiero później zaczął mówić. – Słuchaj dziecko. Wszyscy chcemy się dowiedzieć, co ci dolega. Nikt cię nie skrzywdzi, za to, że powiesz nam prawdę. Chcemy cię uratować. Po to tu jesteśmy. Jeśli nie powiesz nam tego dobrowolnie, siłą wydusimy to z ciebie. – Jej strach był niemal namacalny. Jej twarz wykrzywiała się pod wpływem jakichś nieznanych skurczów mięśni. Schyliła głowę. – Jakieś dziewięć miesięcy temu. – Podniosła głowę. Jej oczy były żółte, a źrenice podłużne jak u kota. – Zawarłam pakt z diabłem. – Mówiąc to, jej głos szumiał i drgał niespokojnie, jakby ktoś przez nią próbował się skontaktować. – Co jeszcze nam powiesz, o czym powinniśmy wiedzieć. Ponownie schyliła głowę, i się odezwała. – Regularnie, u siebie w pokoju, późnym wieczorem, odprawiam nabożeństwa ku jego imieniu. – Doktor obszedł ją od tyłu i położył ręce na ramionach, podczas gdy to mówiła. Przemielił ponownie język, usiłując powiedzieć „a nie mówiłem?!” Przez jej ciało przebiegały gwałtowne spazmy. Strach ją paraliżował. Doktor nachylił się nad jej uchem i zaczął szeptać jej modlitwę, przeznaczoną tylko dla jej uszu. Jej ciało stopniowo naprężało się niczym u zwierzęcia, gotowe do ataku. – Przemawiam do ciebie, gwiazdo zaranna. Opuść ciało Agaty, w imię ojca, i syna i ducha świętego. Módlmy się wszyscy za biedną duszę Agaty, by nie została potępiona przez pana naszego. Amen. Jej ciało, niczym zwiędły kwiat uchyliło się do tyłu, nienaturalnie. Dziewczyna przemówiła do niego w języku łacińskim, przelatując ze słowa na słowa. Kolejno na francuski, żydowski i niemiecki język, zakańczając na włoskim. Dziewczyna uniosła się nieznacznie nad krzesłem. Doktor zawiesił jej na szyi wieniec skropiony ówcześnie wodą święconą. Zaczął parzyć on jej skórę. Po jej brodzie ściekała piana. Cała jej skóra parowała, i pękała od dotyku krucyfiksu. – Wy nadęci skurwiele, gdzie jest teraz wasz bóg? Gdzie Jezus? Z jej brzucha zaczęły wyrastać dodatkowe ręce i nogi, które nienaturalnością obrzydzały. Były suche i szorstkie. Zaginały się po kilkadziesiąt razów, jak połamane patyki. Jedna z rąk rozorała doktorowi twarz pazurami, i odepchnęła go 316
na ścianę. Doktor padł nieprzytomny. Ksiądz pośpieszył do niego. Ręce diabła opierały się o ściany, a nogi o sufit i podłogę. Eric cudem uniknął ciosu. Dała susa za biurko doktora, i wyciągnęła z niego małą strzelbę z wygrawerowanym srebrnym krzyżem na rękojeści. Sprawdził czy jest nabój, uniósł się znad biurka i wycelował w samo serce potwora. – A co powiesz na świętom strzelbę, na których nabojach jest wyryty krzyż, przez samego papieża, a sama broń zanurzona w wodzie święconej. Potwór zastygł w bezruchu. Nim zdołał zrobić jakikolwiek następny ruch, praktykantka wystrzeliła mu serce. Skulił się w powietrzu, i padł na ziemię, przewracając się z boku na bok w konwulsjach. Po chwili postać znieruchomiała. Doktor zaczął się podnosić. Na jego twarzy widoczne były w poprzek trzy zadrapania, z których sączyła się krew. – Przegraliśmy. Dusza pozostała jego. – Powiedział doktor. Zrzucił rękę z ramienia i pomału wychodził z pomieszczenia. Kolejny kłąb gryzącego dymu poszybował w powietrze, rozbijając się o zgrzybiały sufit. VAMPIRSI. (1969) Wampir Arnaud nie może, jest za słaby idzie w stronę miasteczka do szpitala na transfuzję. Wampir nie ma zbytniego wyboru. Nie chce zabijać ani ludzi ani szczurów. Bowiem boi się KRWI! Wchodzi po schodach wąchając otoczenie, wyczuwa mnóstwo świeżej krwi, lecz nie o taką, cieknącą w żyłach mu chodzi. Przechodzi niezauważony posiadając pewne sztuczki, znane tylko wampirom. Takie jak przechodzenie przez ściany, zamiana w dym, w nietoperza. Wykorzystał jedną z tych umiejętności i wdarł się do szpitalnego magazynu. Nie potrzebował światła. Otworzył jedną z szafek i wyciągnął folię wypełnioną krwią. Rozdarł ją zębami i zaczął pić. Wypijał jedną za drugą. Był wycieńczony. Nie pił od kilkunastu godzin. Czuł się jak ćpun, albo chroniczny alkoholik. Kilka folii wsadził do kieszeni, mając nadzieję, że krew nie zepsuje się zbyt szybko i nie zakrzepnie. Oczywiście mógł wypić ciepłą, ale z nią także było jak z wódką. Gdy wychodził z obładowanymi kieszeniami, zatrzymał go doktor August. Wamp odwrócił się i rzucił na niego w strachu, że zaraz zaczną się kłopoty. Chwycił doktora za gardło i przerzucił go przez drzwi do magazynu. Potem wyszedł. I nie wrócił nigdy. Arnaud siedział pogrążony w rozmyślaniach, w środku nocy, na ławce niedaleko placu zabaw. Sączył przez słomkę ostatnią krew do transfuzji. Jego postać przemieniła się w ohydne, rozlazłe, włochate monstrum na widok czternastoletniego chłopaka, który zaczął się zbliżać w jego stronę. Chłopak zdawał się go nie widzieć. Usiadł naprzeciw, po drugiej stronie placu zabaw, wyciągnął skręta i zaczął go palić. Zakrztusił się i palił znowu. Strój Arnauda, mieszanina zwierzęcych futer, wylewał się na ławkę, a sama jego postać rozpływała się. Sama głowa przypominała kilka złączonych razem głów nietoperzy. Arnaud siorbnął głośniej. Chłopak zakrztusił się dymem marihuany i wybadał wzrokiem teren nie ruszając się z miejsca. 317
– Kurwa, ale zajebisty staff. – Powiedział półgłosem. Jednak Arnaud go usłyszał. Rozpostarł nietoperze skrzydła i wtedy chłopak upadł pod ławkę. Nim się zdołał podnieść, wampir był tuż przy nim. Ale chłopak nie mógł wypowiedzieć słowa. Mamrotał coś niezrozumiale. Aż wydusił z siebie tylko – Kim jesteś? – A on mu odpowiedział. – Właściwie to długa historia. – I wampir zaczął opowiadać nie prosząc o przyzwolenie. Był rok 1866, Anglia. Jedna z rezydencji na obrzeżach Londynu. Kostnica w tyle budynku. Kamienne ściany wokół. Jedna z trumien otwiera się. A w niej ja. Nazywam się Arnaud Tash. Wstałem cały sztywny i obolały. Zupełnie jak na kacu. Nic jednak nie pamiętałem. Wstałem ubrany w garnitur. Nie wiem dlaczego leżałem w nim w trumnie. Wstałem, ale miałem trudności z chodzeniem. Pierwsze co, to chciałem znaleźć moich starych, i dowiedzieć się przede wszystkim, co się stało. Wyszedłem z kostnicy, przeszedłem przez korytarz, i znalazłem się w holu, wokół obrazów na ścianie i drogiego dywanu. Zaraz zobaczyłem naszą służącą. – Ej Mario, gdzie są moi rodzice? Maria odwróciła się w moją stronę, upuściła zmiotkę, krzyknęła i ją podniosła z powrotem i znów krzyknęła. – Czemu kurwa drzesz mordę? Maria ponownie rzuca wszystko i zaczyna biec do przeciwległych drzwi. Odprowadziłem ją wzrokiem, stałem przez chwilę i zastanawiałem się, o co chodzi. Dopiero po chwili wpadłem na pomysł, żeby za nią pogonić. I tak zrobiłem. – Zaraz! Dokąd to? Przebiegłem przez drzwi i znalazłem się w kuchni. Dostrzegłem trzy tasaki na ścianie i nic ponadto. Odwróciłem się, by odnaleźć ją wzrokiem, a gdy się zagapiłem dostałem prosto w czoło czosnkiem. Przed następną główką zdołałem się uchylić. – I po chuja rzucasz we mnie czosnkiem? Nie odpowiedziała mi, tylko uciekła kolejnymi drzwiami. Pobiegłem znowu za nią. Znalazłem się w bibliotece. Tam nie było więcej drzwi. Maria stała w kącie. Podszedłem do niej i spytałem. – Teraz spokojnie i od początku. Dlaczego uciekasz? – Wa... wa... wa...Wampir! – Ty pizdo, to ty z nas wypijasz ostatnie pieniądze! – Jesteś wampirem! – Skuliła się i wycelowała we mnie krzyżem zawieszonym na szyi – odejdź ode mnie, ty jesteś martwy. Widziałam wczoraj cię martwego. – Jak to, że ja niby nie żyję? Żyje, kto stoi nad tobą? Byłem najebany a nie nieżywy, a to jest różnica. – Spójrz w lustro – powiedziała. A że stało niedaleko mnie spojrzałem w nie. Znowu na nią. Chwilę się zastanowiłem. Spojrzałem znowu i zacząłem krzyczeć. Maria krzyczała wraz ze mną by było raźniej. – Boże, już nigdy nie zobaczę swojej cudnej urody! 318
Dotknąłem swoje zęby, żeby sprawdzić, czy mam kły. Miałem. Popatrzyłem na Marię i odszedłem od niej, bo i tak już źle wyglądała. Wróciłem do swojej komnaty, zastanawiając się, co dalej. Przecież nie mogę tak żyć. Postanowiłem się zabić. Wyciągnąłem nóż i wbiłem go sobie na wyczucie w sam środek serca. Wydłużył mi się język, na ubraniu zobaczyłem plamę krwi, czułem jak kły mi się wydłużyły. Nagle do mnie dotarło, że nic nie czuję. Puściłem nóż i patrzyłem na siebie. – Tylko nie pierdol, że nie mogę umrzeć. Rozdarłem koszulę nie wyjmując w ogóle noża. Rana się zasklepiła. Wyjąłem go i patrzyłem jak się moja rana zabliźnia na moich oczach. – No. Ładne kredki. – Pomyślałem. Postanowiłem zamieszkać na cmentarzu. To był dobry pomysł, o ile, nikt jeszcze nie wpadł na to, że ktoś mógłby tam mieszkać, ale miałem to w dupie. Gdy dotarło do mnie, że z wiadomych przyczyn muszę spać w dzień a nie w nocy, postanowiłem urządzić sobie grobowiec moich dziadków na fajną klitkę. Spędziłem nad nią trzy noce, zabierając ze starego mieszkania wszystko, co mi było potrzebne. I zamieszkałem w grobie. Tu nie będą mnie szukać, a do grobów nikt nie zagląda. Więc byłem bezpieczny. Biedna Maria – pomyślałem. Pewnie nikt jej nie uwierzy. Kolejnej nocy, wyszedłem na miasto. Szedłem i szedłem tymi typowymi, mrocznymi, zamglonymi, deszczowymi, gotyckimi uliczkami. Aż natrafiłem na knajpę, w której chciałem trochę posiedzieć, mimo, że nie miałem kasy. Liczyłem, że ktoś mi postawi. Jednak z niewiadomych powodów liczyłem na coś więcej. Przy jedynym stole siedziało kilku facetów grających w karty i popijających wino. Usiadłem przy jednym stoliku w kącie i ukryłem się w ciemności. To mi wychodziło najlepiej. Ukrywanie się w mroku. Obserwowałem grupkę, kiedy na scenie zabłysły światła i tłum przy stole rozbudził się. Na scenę weszło paru pedałów w skórzanych strojach i zaczęło się rozbierać. Kilka osób krzyczałoby rozebrał się do naga. A gdy już się striptizer rozebrał, śmiali się z niego, jakiego ma małego. Gdy odeszli a muzyka trochę przycichła, usłyszałem jak rozmawiają między sobą o zarzynaniu psów i wypijaniu krwi. A po chwili rozmawiali o tym już całą grupą, jakby dla nikogo z nich ten temat nie był obcy. Dosiadłem się do nich i spytałem czy krew ulicznych psów nie jest przypadkiem skażona czymś niestrawnym. Jeden z nich odpowiedział, że nie, a drugi spytał się mnie, od kiedy. A ja mu powiedziałem, że od czterech dni, i że nie wiem jak się za to zabrać. Jeden z nich po chwili ciszy wstał i wyszedł, mówiąc, że zaraz wraca. Drugi zaproponował mi szklaneczkę wina. Podsunął mi swoją i powiedziałbym wypił. Wypiłem. Wtedy się spytał, czy wiem, co to i co mi w smaku to przypomina. Odpowiedziałem, że bardzo cierpkie i bardzo wytrawne wino, albo surową wątróbkę. Uśmiechnął się i zaczął śmiać, a wraz z nim cała reszta. Wtedy powrócił ten, co wyszedł. – Myłeś ręce po wyszczaniu się? – Spytał jeden z nich. – Nie tylko dwa palce. – Jak to dwa palce? 319
– Normalnie. Ja trzymam fiuta jak cygaro. – Ohyda. A co na to zarazki? – Nie obchodzą mnie inni. – Wolę nie myśleć, jak myjesz ręce po wysraniu się. – Tylko środkowy palec. – Mówiłem, że nie chcę wiedzieć! I wszyscy buchnęli śmiechem. Wtedy dobry humor prysł wszystkim z twarzy, kiedy do naszego stolika podszedł jakiś wielkolud w czerwonym, skórzanym trykocie. Walnął pięścią o stół i powiedział, że jak się nam nie podoba knajpa, to możemy pić gdzie indziej. Wyglądał na opóźnionego. – Więc, kurwa, zachowujcie się trepidruty, bo was spiorę tak, że wam nawet reanimacja nie pomoże. – Nie chciałbym się wtrącać, w twój arcyciekawy wywód – przerwałem mu, – bowiem nie wątpię, że o trzepaniu druta swojego jak i cudzego wiesz znacznie więcej od nas, ale to nie my jesteśmy kurwami. Drągal wyprostował się, chyba rozumiejąc aluzję. Wszyscy zaczęli się śmiać. Drągal uderzył znowu o blat stołu wyraźnie wkurwiony, aż stół przełamał się w pół. Instynktownie, przez czysty przypadek uderzyłem go butelką w twarz. Zupełnie przez przypadek, nie wiem jak to się stało. I także nie wiem, w jaki sposób nadział się na moje kolano, aż czterokrotnie, a upadając zarył łbem o dwa stoły, przewracając je. Barman wyszedł zza lady i spytał, co się dzieje. – To wino panie barman – powiedziałem – widocznie zwaliło go z nóg. I to dosłownie. – Wstałem i podniosłem drągala. – I co teraz zamierzasz z nim zrobić młody? – Spytał jeden, ale nie tonem złośliwym, lecz ciekawym, jakby liczył na dobrą zabawę. – Może schowamy go do bagażnika i zażądamy okupu, a jak nikt się nie znajdzie to go zjemy? – Pieprzony kanibal – uśmiechnął się jeden z nich zarzucając karty na stół. – Nie – powiedziałem – krwiopijca. – Umilkłem na chwilę i spytałem – czy ktoś ma może samochód? Tłuścioch nie zmieścił się w bagażniku, więc posadziliśmy go na tylnym siedzeniu, przywiązując pasami, by nie upadł. Jechaliśmy wolno, by nie przykuwać uwagi. Nagle grubas się obudził. Wyciągnął chusteczkę i zaczął w nią smarkać. – Jezus, co to? – Spytał zaglądając na nią. Przechyliłem się do niego. – Wiesz stary, zdaje mi się, że to twój mózg. Radziłbym ci lepiej zachować tą chusteczkę, bo nigdy nie wiadomo czy ci się nie przyda. I cała zawartość samochodu buchnęła śmiechem. – Więc bądź grzeczny, bym cię nie musiał palnąć znowu w łeb, bo nie wiadomo, co się stanie tym razem. Możliwe, że wysrasz swój mózg w całości. – Nie denerwuj mnie, bo nasram ci do szyi. Jechaliśmy dalej aż nagle samochód podskoczył i wpadł w poślizg. Zatrzymaliśmy się i wyszliśmy zobaczyć, dlaczego przód auta paruje. Na zderzaku był martwy pies. Najwyraźniej martwy. – Abenazarze. Przejechałeś psa. 320
– Dobrze się składa. – Powiedział ktoś obok – akurat zaczynałem być głodny. – Podszedł i gwałtownym ruchem ściągnął psa. Wszyscy wrócili na swoje miejsca. Tłusty drągal chyba wymiękał, gdy jego sąsiad zaczynał naprawdę delektować się jedząc psa. Nagle wszyscy usłyszeliśmy brzdęk sprężyny. – Au, kurwa, moja dupa, na litość boską. – Krzyknąłem. Sprężyna wbiła mi się w dupę, ale po kilku manewrach, udało mi się ją wyciągnął i cisnąć przez okno. Przez jakąś chwilę jazdy było cicho. Wtedy wpadłem na pomysł. – Słuchajcie, wpadłem na pewien pomysł. Skoro ot tak, nie możemy zabijać ludzi, to może ich będziemy tak nieumyślnie zabijać. – Jak to nie umyślnie? – Spytał ktoś. – No tak, przez zupełny czysty przypadek, ich rozjeżdżać? – Skąd ten pomysł? Jesteś głodny? – A ja myślę – przerwał ten jedzący psa, – że to naprawdę, dobry pomysł. – Tak, kurwa, dla ciebie wszystkie pomysły są dobre albo bardzo dobre, a na pewno, zawsze jesteś za wszystkim „za”, gdybyś mógł to byś zażarł wszystkie psy tej planety. – Dobra, w porządku, możemy kogoś przejechać. I tak musimy to zrobić. W tym tygodniu jeszcze nic nie jedliśmy. Oprócz Antoniego, który je cały czas. – Pieprz się – odpowiedział, żując mózg psa. Jechali dalej. – Kurwa. Co tak śmierdzi? – Nie wiem. – Kto pierdnął. Przyznać się. – To nie żaden z nas. – A kto? – Chyba grubas się zesrał. – Nie słyszałem żeby pierdział przy sraniu. – Pedały nie pierdzą, nie wiedziałeś? – Tak, zapomniałem. Faktycznie. – Ej drągalu, zesrałeś się? – Ma...ma... – Dlatego mam wstręt do mięsa. – Kurwa, wypierdolcie go z mojego wozu. – No dobra, jak sobie życzysz. I go wyrzucili, jadąc prawie setką na godzinę. – Otwórzcie okna. – No i nici z naszego planu porwania i okupu. – A po co to komu. – W sumie racja. Jechaliśmy dalej wypatrując kogokolwiek, kto by łaził późną porą po ulicy. Nagle kierowca przyśpieszył. Nim zorientowaliśmy się, co jest grane, wjechał na chodnik i w coś uderzył. Zgasły światła, ale zaraz po chwili, zapaliły się znowu. Ujrzeliśmy czterdziestolatkę wgniecioną w latarnię. – Nie żyje? – Ktoś spytał. 321
Kierowca odjechał kawałek. Ciało zsunęło się. – Chyba się nie rusza. – Ktoś wyszedł z samochodu. Podszedł do trupa i kopnął go. Machnął do nas i wrócił. – Będzie żyć. Samochód wycofał i zawrócił w stronę, z której przyjechali. – Wracajmy, nie długo wstanie świt. Spróbujemy jutro. – No dobra. Ej młody, masz gdzie nocować? – Tak – odpowiedziałem, ale nie powiedziałem gdzie. – To świetnie. Daleko masz? – Niezbyt. Tam zewsząd jest blisko. – Tajemniczy jesteś. – Pierdolisz? Wtedy samochód podskoczył. Kierowca raptownie zahamował i wysiadł z wozu. Obszedł wóz dookoła i spojrzał na tylne koło. Krzyknął i rzucił się na mnie. Wysiadłem i zobaczyłem sprężynę, którą wyrzuciłem z samochodu. Coś zaczął się pluć, że przeze mnie nie zdążą przed świtem, i tak dalej, więc go uderzyłem kantem dłoni. Nie mogłem przewidzieć, że krew go zaleje i to w sensie dosłownym. Wtedy dopiero pomyślałem, o tym, co zrobiłem i naraziłem się na gniew jego współtowarzyszy. Jednak, gdy podniosłem wzrok, dostrzegłem ich twarze patrzące gdzieś za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem na budynkach potężny nieforemny cień. A potem dostałem kulkę w głowę. Oderwało mi pół głowy. Jednak wstałem i z mózgiem w kawałkach próbowałem się zorientować w kawałkach. Zataczałem się jak pijany. Opadłem o ścianę jednego z budynków, w który zacząłem walić na oślep, aż wybiłem szybę. Rozległ się huk, ale nie większy od tego z ulicy. Odwróciłem się i spojrzałem jak trzech wampirów stoi jak ciele i patrzy się na coś. Czwarty wstał z przekręconym karkiem i również jak ja nie był zaznajomionym w temacie. Szukał mnie, a ja sam nie wiedziałem gdzie jestem. Coś zaryczało. I przyszła pomoc, jakiś wkurwiony koleś wyjrzał przez rozbite okno i zaczął wrzeszczeć próbując przekrzyczeć hałas na ulicy. Chwyciłem go od dołu, bo zapewne mnie nie widział i przerzuciłem go na chodnik. Nie chciałem tego robić, ale musiałem, jest to, bowiem ostateczność, by nie umrzeć. Zazwyczaj to wolę pożywiać się albo krwią zwierząt albo krwią z transfuzji, ale teraz nie miałem na to czasu. Rozerwałem mu gardło z taką dzikością i takim głodem, jaki mam naprawdę rzadko. A bywa to jedynie wtedy, gdy mam mózg w kawałkach. Rozgryzłem jego gardło, i wyssałem krew, ale dalej byłem nienasycony, więc połknąłem w całości jego głowę. Czułem jak moja głowa mnie piecze. Spojrzałem w odłamki szkła i widziałem jak pół mojej głowy zrasta się w zawrotnym tempie. W końcu mogłem się zorientować w sytuacji, a przynajmniej taki miałem zamiar, bo wampir, który miał przez nieznane siły, przekrzywiony kark, uderzył mnie z pięści w twarz, skręcając mi przy tym kark. Zmienił mi się układ ciężkości i padłem jak długi na chodnik roztrzaskując sobie przy tym łeb. Próbowałem wstać, i nawet mi się to udało, ale to nie znaczy, że wyszedłem z tej sytuacji bez szwanku. Złamał mi się kręgosłup, który przebił mi się przez gardło. Musiałem chodzić na 322
czworakach by cokolwiek widzieć. I wtedy usłyszałem krzyk. Odwróciłem się by się rozeznać, z której strony nadchodzi. Zza okna. Dziecko i matka krzyczały na mnie wołając „potwór”. Bez zahamowań rzuciłem się na nich przez okno, i zaraz po chwili znalazłem się w ich mieszkaniu. Pożarcie ich trwało coś ponad cztery minuty. Niewiele, ale zawsze coś. Wyszedłem przez okno, co było kolejnym moim błędem, bo mogłem się najpierw upewnić, co się za nim dzieje. Rozległ się ryk i wokół mnie było ciemniej niż mogłem się spodziewać. Gdy się odwróciłem, to, co zobaczyłem było nie do opisania. Potężny goryl z inkubatorem na ramienicach i trzema mózgami w formalinie w swojej czaszce, które było widać przez szkło, patrzył na mnie pożerając jednego z wampirów, ziomków moich z samochodu. Reszta zaczęła wbiegać do wozu, więc pobiegłem za nimi. Nastała na chwilę cisza. I znów usłyszałem brzdęk sprężyny. Samochód, który próbowali odpalić, nagle się zadymił i jedno z kół odpadło i potoczyło się prosto pod moje nogi. Goryl to zauważył i od razu jego wzrok spoczął na mnie. Zaczął ryczeć rozpościerając na bok ramiona, jakby chciał mnie objąć, ale podświadomie, nie wiem dlaczego, ale wiedziałem, że nie jest do mnie przyjaźnie nastawiony. Ale to nie było najważniejsze. Było coś ponad to. Jakby anielski głos z nieba. Nigdy nie myślałem, że syreny policyjne będą tak miłe dla ucha. Już się wyluzowałem, gdy usłyszałem huk. Jeden z gliniarzy, który był pieszo strzelił mi w tył głowy. Upadłem mówiąc „ kurwa, znowu...”. Gliniarz nachylił się nade mną. Wyczuwałem, że nadchodzi świt. Rozerwałem mu gardło, totalnie zdesperowany, pogryzłem nawet stację, którą miał w ręce. I usnąłem. Trzy godziny później. Znalazłem się na sali operacyjnej. – Mi on wygląda na zmarłego w chwili przybycia. – Mi też. Kończmy robotę. Wszyscy wyszli gasząc za sobą światła. Wtedy wstałem i wyszedłem. Chciałbym widzieć ich miny, gdy zobaczyli, że okno na piętnastym piętrze jest wybite, trupa nie ma ani w łóżku, ani na chodniku pod szpitalem. – Tak uciekłem i trafiłem prosto w łapy nowoczesnych wampirów, które trzymały swoje dzieci w specjalnych komorach z krwią, oduczając ich brzydkich nawyków, atakowania każdego, kto się napatoczy, by zaspokoić swój głód. – Właśnie Gastro faza mi się włączyła. – Mnie też... TOMBES. (1977) Na jednym ze straganów targowych, biednych, zrobionych z lepianki siedzi Tash, a naprzeciwko niego miejscowy brudas jedzący jakąś padlinę, nad którą unoszą się muchy. – Nie jesz? – Mój organizm nie trawi takich specyfików. – No tak. Zawsze zapominam. 323
– Przejdźmy do rzeczy, nie po to zadawałem sobie tyle trudu by patrzeć jak wpierdalasz to ohydne żarcie. – Odstawił dyskretnie widelec. – To była jedyna szansa bym miał prawowitego potomka. Jedyna szansa, jaka tylko może pojawić się między osobnikami żywymi a martwymi. Muszę je odzyskać. Moje dziecko! Już dawno się wykluło zabijając przy tym matkę. Chcę wiedzieć gdzie ono jest. Wiem, że podobno ktoś je zabrał. Muszę się dowiedzieć, gdzie oni są. Brudas zaczął mielić w ustach jedzenie. – Idź do kościoła, odnajdziesz księdza, ma na imię Garcia. – On wie? – Nie, ale na pewno ci pomoże. Jest w twoim typie. Uwielbia nieboszczyków i takie sprawy. Zna się na tym. – Jeśli kłamiesz pamiętaj, że cię zabiję, a i to nie będzie wyzwoleniem ode mnie, bowiem wiesz kim jestem. Podróżuje po obu stronach świata. Brudas podnosząc szklankę do ust mówi, gdy ten odchodzi – tak, tak wiem, ZOMBIE! Cholernie przekonywujące. – Słyszałem... Brudas opryskuje stół wodą tryskającą z ust. Tash wyszedł i łaził kilometrami, w czasie, który słuchał się jego dokładnie. Było kilka minut przed piątą. Kościół za kilka minut miał otworzyć swe bramy. Był on największy i najdostojniejszy w całym mieście. Pod jego bramą czekała postać w kapeluszu, i w ciemnym płaszczu, ciasno związanym w pasie. Jego rękawy miały nieznaczne rozszerzenie i falbankę. Szedł wolno z oddali, przez zaśnieżoną ulicę, zupełnie pustą, z małą podręczną torbą w ręce. Na dłoniach miał rękawiczki z obciętymi koniuszkami palców. Zakaszlał chorowicie, niemal teatralnie, przechylając się na bok i kaszląc w dłoń, przy każdym wykasłaniu nachylał się nieznacznie coraz bardziej, aż w końcu zakończył to wypluciem soczystej flegmy, która stopiła kawałek śniegu. Szedł dalej rozglądając się wokół, idąc lekko zgarbiony. Jego oczy miały białe źrenice i całkowicie czarne tęczówki. Spod kapelusza wyłaziły mu czarne, długie lekko kręcone włosy. Stanął przed kościołem patrząc na niego wychylając głowę w górę. I podszedł do wysokich drzwi. Gdy upewnił się, że są otwarte, wszedł przez nie do wewnątrz. Zamknął skrzypiące drzwi i szedł środkiem dwóch rzędy ławek po obu jego stronach, w stronę ołtarza, lecz to nie on był jego celem. Przeszedł w prawo, przyklęknął do wyspowiadania się. Ksiądz za kratką, odsunął zasłonkę. – Wybacz ojcze, bo zgrzeszyłem. I obawiam się, że zgrzeszę jeszcze nie raz. I obawiam się, że nie ma dla mnie żadnego ratunku. – Nie obwiniaj się na darmo, bowiem bóg kocha każdą istotę, którą stworzył, i każdemu jest w stanie wybaczyć. A teraz opowiedz mi synu o swoich grzechach. – Mam tylko jedno pytanie ojcze. – Pytaj. – Czy bóg stworzył coś takiego jak Zombie? Ksiądz chcąc, czy nie spojrzał na bladą twarz człowieka, z rozwartymi ustami. – Kim jesteś? I czego ode mnie chcesz? – Nie będę cię długo niepokoił, ale powiedz mi, gdzie znajdę księdza Erica. 324
– Żyjemy wieczność w wieku, w którym zmarliśmy, lecz nie pamiętamy tego poprzedniego życia. Zresztą to nie jest życie tylko gnicie. Żadne perfumy tu nie pomogą. Dwaj zombie siedzą pod grobowcem i patrzą jak dziecko wyrwane od matki, leży w kojcu. Mieli z nim problem. Musieli zabić całą dyżurującą zmianę szpitala, wraz z matką. Nie wiedzieli tylko gdzie był Tash, ojciec. Mieli nadzieję, że ich nie znajdzie. Kojec chwiał się. Wydobywa się czarna osmolona macka, oślizgła i błyszcząca. Uderza w ścianę zostawiając czarny, smolisty ślad. Jeden z zombie podchodzi do potwora, trzymając świeże ciało. – Trzymaj mały, to dobry towar. – Kto to? – Spytał drugi. – To jeden z tych pieprzonych ekologów. Cały czas się tu kręcą. Skurwysyny chcą zlikwidować cmentarze. – Sukinsyny. Jak tak można? Jak świat ma wyglądać bez cmentarzy? Mam dość na dzisiaj. Idę spać. Za godzinę wstanie świt. – Nakarmię małego i wyjdę z Pudidusculusem na spacer. Za parę minut będę. – W porządku. Zombie wstał i podszedł do dużej lodówki, która stała w rogu podziemi. Otworzył ją i schował się w środku. Drugi zombie stał przez chwilę i patrzył jak potwór pożera ogromną paszczą martwego człowieka. – Ciekawe czy twój stary żyje. I czy cię szuka. Zombie odszedł od kołyski i podszedł do włazu. Otworzył go by wleciało trochę świeżego powietrza. Zszedł na dół i otworzył klatkę. Chwycił za smycz z kagańcem i pociągnął do siebie. – Chodź Pudi, idziemy na spacerek. Za zombie człapał krokodyl na smyczy. Wyszli między inne groby i zaczęli łazić nieopodal. Słyszeli, że ktoś gwiżdże. Zombie widział z daleka grabarza, który poprawiał świeży grób. – Teraz cichutko, przestraszymy trochę szefunia. Zombie przywiązał krokodyla do jednego z grobów żeby nie uciekł. Odszedł i zaczął się zakradać za plecy grabarza. Starego chudego pierdoły. Już miał go chwycić za szyję, kiedy ten odwrócił się i zamachnął łopatą. Głowa zombie poszybowała na tle księżyca i spadła obok krokodyla, który momentalnie złapał ją w paszczę. – Do diabła – krzyknęła głowa – przecież to ja ty cholerny wieśniaku! – Mówiłem ci byś mnie nie straszył. Ostrzegałem. – Chrzań się. Nie znasz się na żartach. – Znam. Gdy będę w wyśmienitym humorze, zakopię was i zaleję betonem. – Przyjdą inni. – Tak, tak. Na razie śmierdzielu, idę na whisky. – Ej, nie zostawiaj mnie tak do cholery. Chociaż przyszyj mi głowę! – Oj, nie chcesz tego – powiedział z wrednym uśmiechem na twarzy... Kilka godzin później znalazł odpowiednie miejsce z poszukiwaną osobą. 325
Pod torami, na śniegu, wśród lasu, leży pod kocem młody lump. Ma okulary, czapkę i kratkowaną koszulę. Przebudził się i zaczyna coś bredzić do siebie. Otwiera szerzej oczy i patrzy w lewo. Wszędzie jest śnieżna pustynia. Z oddali podchodzi wysoka postać w czarnym płaszczu aż po ziemię, spiętym ciasno w pasie. Na głowie ma kapelusz. Ma długie kręcone włosy, i meksykańską bródkę. Jego źrenice są białe. Podchodzi do menela z taboretem pod ręku. Przechyla się do przodu łapiąc za brzuch charczy i spluwa flegmą i nadchodzi. Siada przed nim, wyciąga termos, nalewa gorącej herbaty i pyta się go. – Chcesz? – Nie. Coś ty za jeden. – Przyjaciel w potrzebie. Jestem Tash. – To, czego ode mnie chcesz? Mówiąc to cały telepie się z zimna. – Podobno byłeś kiedyś księdzem. Młody menel wzdycha donośnie i odpowiada na bezdechu. – Ale już nie jestem. – Spokojnie żołnierzu – charczy i cały tonie w spazmach. – Daj mi skończyć. – Dobra. Mów. – Na pewno nie chcesz herbaty? – Nie. – Po krótkim namyśle. – Albo daj. – Były ksiądz, który jest teraz menelem bierze kubek, a Tash nalewa mu herbaty. Ksiądz pije. Idąc przez las o świcie – gra na moście w szachy obserwują ich kruki i krzywy, obleśny grabarz i pijak ksiądz – szukają ofiary do porąbania. Szmaciarze oraz rozlazłe potwory – postacie ze śmieci, szmat i patyków idą przez zamglony cmentarz. – Potrzebuję cię. – To brzmi prawie jak niemoralna propozycja. – Powiedziałem, że cię potrzebuję! – No dobra, dobra, dobra… Ale, do czego? Tash zamyśla się i mówi. – Po ulicach kłębi się zło! Ksiądz patrzy się na niego, wzdycha i pije. W tym momencie nad nimi przejeżdża pociąg, strącający na nich grudy śniegu. – Zło. Też mi nowość. Przecież nie zbawię wszystkich wyrzutków społeczeństwa. – Ale możesz zbawić przynajmniej część. – A jaką niby część? – Tą martwą oczywiście. – Mogę spytać, czym się zajmujesz? – Pomagam dobrym ludziom, których otumania zło! – Aha! Jesteś z opieki społecznej! – No, nie. Nie zupełnie. – Ja przecież jestem dobrym ludziem, którego otumaniło zło. – No tak… Ale nie o to mi chodzi. Tash nalewa jeszcze trochę herbaty. Ksiądz Eric pije. Sapie. 326
– Mówiłeś coś, o martwych grzesznikach… – Tak. Mówiłem! O zombie! Mianowicie… dwóch! – Czy mogę spytać, em Tash, czy ty bierzesz jakieś leki?– Znowu cały tonie w obrzydliwych konwulsjach i odpowiada. – Mój organizm nie trawi takich produktów. – Zatem ty też jesteś. – Wstaje, dopijając do końca. – Jakby to powiedzieć. ZOMBIE!!! – Tash patrzy na niego z dołu i kiwa kilkanaście razy głową. – Coś w tym stylu. Ksiądz Eric robi krok do przodu. – Choć. Przejdziemy się kawałek. Idą wzdłuż wału, całego pokrytego śniegiem, a za nim jest zamarznięta rzeka. Po drugiej stronie rzeki jest miasto, którego poszczególne okna zaczynają się zapalać. Słońce zachodzi. – Chcę od ciebie pewnej przysługi, wszakże jesteś księdzem, byłeś, jesteś, nieważne. Chodzi o to, że tych dwóch ma pewną rzecz, która należy do mnie. Lump spogląda na niego.Przystają. – A jaka to rzecz? – Moje dziecko. – Przecież oni są martwi. Jak mam ich zabić? Tash wkurzony wrzeszczy na niego. – Jezusie, to ty jesteś pieprzonym księdzem, nie wiem, polej ich wodą święconą, albo co. Powinieneś wiedzieć, co robić. Jak żyłem, to nie chodziłem do kościoła. – No i teraz masz. – Brechta śmiechem. – Pokarało cię po śmierci. – Zaraz ci jebnę. – Idzie. – Choć jak mamy iść. – A daj mi spokój, nigdzie nie idę. Tu mi dobrze. – Żartujesz? Nie zimno ci? Przystaje. Chwile milczą. Ksiądz spogląda na niego i mówi. – Nie. – Idą dalej. – Mi też nie… Może jak ci pokażę coś o moim dziecku, to się nawrócisz? Tash przystaje i rozrzuca poły płaszcza. Wyjmuję słoiczek z łupinkami skorupki jajka. Ksiądz Eric bierze słoiczek do ręki i potrząsa nim. – Co to jest? – Dawaj to. – Zabiera i trzyma w ręku. – To pusta skorupka, z którego wykluło się moje dziecko. – Em, wygląda jak kurza wydmuszka. – Zaraz naprawdę ci jebnę. – Zastanawia się przez chwilę. – Mam dla ciebie pewną propozycję. Chowa słoik i z innej kieszeni wyjmuję małą klepsydrę. Pokazują mu ją trzymając w górze. Piasek nieubłaganie się przesypuje. – Możesz mi pomóc po dobroci, czyli tak jak tutaj stoisz i idziesz z własnej woli chęcią pomocy mi. Lub możesz mi pomóc nie po dobroci. Czyli, najpierw cię zabiję, potem przejmę i opętam twoją duszę i pójdziesz ze mną. Pomożesz mi, a gdy to wszystko się skończy, będziesz do końca świata tułał się, jako nieumarły. Masz czas do momentu aż piasek przesypie się w klepsydrze. 327
Tash patrzy się na klepsydrę a potem głęboko w oczy Erica, który patrzy się jak zahipnotyzowany na klepsydrę, a gdy spogląda w oczy Tasha, zatrzymuje się przez chwilę, i wtedy Tash spogląda z powrotem na klepsydrę uśmiechając się szeroko. – No dobra. Pomogę ci po dobroci. – Za późno. Musisz zginąć! – Co? Jak to?! Ty cholerny oszuście! – Żartowałem. He he . – Masz chujowe poczucie humoru. – Wisielczy humor. Najlepszy, jaki istnieje w tym i na tamtym świecie. – Pomogę ci, jak obiecasz, że zrobisz wszystko bym nie zginął. – Mogę obiecać. Ale spytaj samego siebie, czy naprawdę chcesz żyć. Tash i Eric szli przez las o świcie. Gdy zatrzymali się na moście, na rzece, zaczęli grać w szachy. Obserwowały ich kruki i krzywy, obleśny grabarz pijak chcący wyładować swoją frustrację poprzez szukanie ofiary do porąbania. Tash go jednak widział. Spojrzał w jego kierunku i ten schował się. Po skończonej grze ruszyli dalej, na zamglony cmentarz. – Kurwa, dlaczego cmentarze muszą być mroczne i zimne. Możesz mi to wytłumaczyć? – To nadaje klimat grozy. – Ale ja się nie boję. – Odpowiedział ksiądz. Coś zaszeleściło w krzakach. Obydwoje przystanęli. Spojrzeli się po sobie i ruszyli dalej. Przechodzi pomiędzy groby. Ksiądz poślizgnął się na mokrym grobowcu, w porę złapał go Tash. – Patrz pod giry. – Ciemno jest. – Bo jest noc. Ksiądz otrzepał się i miał zamiar iść dalej. Odwrócił się i przed nim spadła kobieta w piżamie nocnej powieszona na szyi. Ksiądz krzyknął i upadł, tym razem sam z siebie. Przeklął i podniósł się. – Nie boje się. Wcale a wcale – przekomarzał się Tash. – Pocałuj mnie w dupę. Ksiądz podniósł się znowu. Objął wzrokiem całą kobietę zwisającą z gałęzi na szyi. Spojrzał na grób, na którym się poślizgnął. Domyślił się już, że poślizgnął się na jej krwi. – To dosyć świeży trup. – Powiedział Tash. – Czuję to. Eric patrząc na sporą kałużę krwi pod wiszącym ciałem, skomentował to jedynie: – Ma dość obfity okres, nie uważasz? – Lepiej byłoby dla świata, gdybyś nie żartował. Księdzu nie wypada. – Jestem w takim wieku, że już mi wszystko wypada. – Ciesz się, to nie jest jeszcze takie złe. Gorzej jest później. Tash ruszył dalej. – Chodź człowieku. – Tash i Eric tułali się po cmentarzu. Łazili okrążając groby, niektóre po kilka razy. – Czego właściwie szukamy? – Spytał ksiądz 328
– Jak to, kurwa, czego?! – No bo łazimy tak już od pół godziny bez celu. – Myślałem, że szukasz grobu! – Nie, łażę, bo mi zimno i próbuję się rozgrzać. – Wziąłem ciebie po to, byś znalazł tych dwóch zombie! – No i co? – Co? Co? Znalazłeś? – A widać żebym znalazł? – Mówiłeś, że są tutaj, to skoro są to chyba nie trzeba ich szukać zbyt daleko. – Nie mówiłem do cholery, że tu są, tylko podejrzewam, że tu są, a to spora różnica. Bowiem według filmów, miejsce zombie jest na cmentarzu. Poszliśmy na najbliższy cmentarz. A czy oni są tutaj to nie wiem. – Gdy ich zobaczę to się dowiem. – Jeśli zobaczysz. Możliwe, że są na innym cmentarzu. – Na pewno tutaj są. – Ja już nic nie kapuję, najpierw się czepiasz, że nie wiem, co robię, a teraz mówisz, że wiesz... – Czuję woń mojego dziecka. Ksiądz zamilkł na chwilę. Obserwował wszystko wokół. – Ja nic nie czuję. Oprócz zimna. – Cicho, chyba je wyczuwam. Jest blisko, ale nie wiem gdzie. Nie mogę się skoncentrować. – Skoro wiedziałeś, że tu jest to po kiego grzyba zabierałeś mnie ze sobą. – Mówiłem ci, że potrzebuję twojej pomocy w zlikwidowaniu zombie. Ty likwidujesz zombie, a ja zabieram dziecko. – Na litość boską... – Przestań narze... Tash zamarł. Zaczął się powoli odwracać do tyłu. Niewyobrażalny ból przeszedł mu przez głowę. Spojrzał na czoło, potem na księdza, gdy go zobaczył, uznał, że nie może na nim polegać. Tash ostatkiem sił chwycił za postać, która wgryzła mu się w głowę, oderwał ją i rzucił o drzewo. Odwrócił się, przecierają ugryzienia na głowie. Zombie zaczął się podnosić i iść w jego kierunku, zataczając się jak napruty. – Daj... mi... swój... MÓZG!!! – I ponownie rzucił się na niego. Tash wyciągnął pistolet i zastrzelił go. Zombie upadł. – Ja nie mam mózgu idioto. Też jestem nie umarłym. – To... do bani – powiedział ostatkiem sił zombie. Opadł i jak na razie się nie podnosił. Tash przeklął po swojemu. Eric podszedł do niego. – Czym w niego strzeliłeś? – Srebrnymi nabojami. – To nie działa przypadkiem na wilkołaki? – Widać na zombie też. – Widać mamy tu jakieś zombie. I widzę, że sam świetnie sobie radzisz. Może ja już pójdę? 329
– Siedź. Przyda mi się twoja pomoc. – Eric westchnął głęboko. Usiadł. Odetchnął. Wyciągnął papierosa i zapalił go. Coś mu skapnęło na ramię. Otarł to i zobaczył, że to krew. Spojrzał w górę. Powieszona kobieta patrzyła na niego. Zacharczała i próbowała go złapać. Eric odskoczył. Zombie była bezbronna. – Ej ty – powiedział do niej Tash celując z pistoletu na srebro – jest tu dwóch zombiaków, którzy wychowują dziecko robaka? – Zombie zacharczała na niego opluwając go przy tym swoją śliną. Tash przymknął oczy i przetarł twarz rękawem. Wycelował do niej raz jeszcze i pociągnął za spust. Strzelił jej w rękę, która eksplodowała. – Jeśli nie powiesz, to strzelę ci w ryj. Zombie zacharczała. – Na dole. W grobowcu. Tym największym. Jest takich dwóch. Ale nie wiem, czy to ci, których szukasz. – W porządku. – Wycelował i strzelił jej w głowę, która podzieliła los ręki. Ciało opadło na ziemię. Eric spojrzał po sobie. Był cały ubabrany czarną krwią. Przekrzywił usta i spojrzał na Tasha, który gestem kazał mu iść za nim. Przeszli znowu przez pół cmentarza i stanęli. – Kurwa, który jest według ciebie największy? Ksiądz spojrzał na wszystkie grobowce wokół siebie. Nie zastanawiając się, chcąc mieć to już za sobą, wskazał przypadkowy, będący tym samym najbliżej. – Chyba tamten. – Kurwa, no to zawracamy. Przeszli z powrotem tą samą drogą i stanęli po drugiej stronie grobowca, pod którym leżał trup zombie kobiety bez głowy. Stanęli za pomnikiem Jezusa, który miał rozłożone ręce. – To czysta prowokacja. – Powiedział ksiądz. – Ciekawe jak otworzymy wieko i odkopiemy grób. Potrzebna byłaby łopata. – Możliwe, że wieko jest odkryte. Tash nachylił się i zaczął przesuwać wieko grobu. W środku panowała ciemność. Tash nachylił się. – Jest puste. Nie musimy kopać. Czuję wilgoć. – Złazimy? To może ja poczekam na górze. Tak będzie bezpieczniej w razie czego. Przypilnuję bram piekieł. – Nie. Idziesz ze mną. – Tego się obawiałem. Tash przesunął wieko grobowca, tak by oboje mogli wejść. W środku było ciemno. Gdy zeszli na dół, po omacku Tash wyciągnął latarkę, którą zaczął świecić. Wyszukał księdza aż trafił na jego pobladłą twarz z zaskoczenia. – Buu! – krzyknął ksiądz. Tash odskoczył do tyłu – Kurwa! – Krzyknął w przestrachu – Nie strasz mnie! Eric nie mógł pohamować śmiechu. Tash zaczął świecić na ściany aż natrafił na lodówkę. Eric popatrzył na Tasha mając nadzieję, że ten mu to wyjaśni, nie zadając pytań, ale on zamiast tego zaczął iść dalej, mijając ją, która była niedomknięta. 330
Zobaczył kojec dla dziecka. Podszedł powoli, coraz bliżej. Eric nie chciał podchodzić bliżej, jednak robił mimowolne małe kroczki w jego kierunku. Jedna z ohydnych czarnych macek wylazła z dziecinnego łóżka. Ogromna tłusta, czarna, nieforemna postać podniosła się by zobaczyć, kto idzie. Tash znieruchomiał. – Moje... Dziecko. Jestem. To ja. Twój tata! Czarny potwór zaczął dygotać, a Tash tkwił nieruchomo patrząc na swe dziecko. Eric podszedł bliżej, by zobaczyć, co właściwie tam leży. Dostrzegł, że po policzkach Tasha ściekają łzy. Zdawało się, że patrzy na najpiękniejszą rzecz na świecie. Ksiądz westchnął głęboko. Jednak spokój trwający zbyt krótko rozerwał ogromny huk, który wyrwał obu z romantycznego uniesienia. Wtedy okryły ich dosłownie grobowe ciemności. – Kurwa, co się stało? – Nie wiem, światło zgasło. – Gdzie masz latarkę? – Nie wiem, gdzieś ją położyłem. Masz zapałki? – Zaraz znajdę. – Eric znajduje pudełko. Wyciąga jedno po omacku i odpala. Podnoszą głowy. Wokół nich ohydne twarze kilkunastu zombie ich otoczyły. Obydwoje przeklęli i zaczęli krzyczeć jak małe dzieci. Ich przytłumione krzyki słychać było spod grobowca. A także jęki zombie wołających jeden przez drugiego „daj mi swój mózg!” Nad grobem, ziemię zasypuje grabarz, który pali peta. Słychać krzyki ich obu, oraz wrzask potwora, krzyk i mlaskanie. – Za parę godzin, to ja będę mlaskał. – Odpalił papierosa i wydmuchał dym. Wziął do ust kawałek surowego mięsa i odgryzł kawałek. – Zjedzony! Nie ma trupa, nie ma zbrodni. – Grabarz zaśmiał się. I zaczął odchodzić z łopatą na ramieniu i butelką w ręce, śpiewając zgrzytliwie Old MacDonald had a farm. SZUMOWINY. (1994) – Nie opowiadasz mi czasem fragmentów jakichś filmów? Przecież to cholerne brednie! Jak można w ogóle myśleć, że te historie są ze sobą powiązane?! Połączył jakieś gówniane historyjki tylko dlatego, że występuje w nich słowo „kruk”? To bez sensu, cholera, co ja tu w ogóle robię. – Nie stary, opowiadam ci to, co opowiedział mi Edward, a on jest za głupi, między nami, na to by coś takiego wymyślić. – Ale udało mu się domyśleć, gdzie jest grób. – Może, ale to tylko dlatego, że dużo czyta. On właściwie nic innego nie robi. To jego pasja. – Kto w nim leży, w sensie, w grobie? Zapadła na chwilę cisza. – Chyba ten kowboj, główny bohater tych legend. Pablo jakiś tam. Nie ważne. Clint wstał, gdy usłyszał szelest. Wracał Edward z łomem. – Co? – Spytał, gdy ci na niego spojrzeli. – Nic. – Odpowiedział Sergio. – To co? Kopiemy? – Jasne. – Odpowiedział, podając mu łom. 331
Sergio zszedł z powrotem do grobu i zaczął wyciągać pordzewiałe gwoździe. – O czym opowiada ostatnia legenda? Tylko powiedz, w skrócie. Nie chce mi się słuchać tych bredni. – Opowiada o tym, jak Pablo zabija wszystkich swoich oprawców, zabiera cały ich majątek i zamyka go na cmentarzu, pod kluczem, w ukrytej krypcie. Kluczyk oddaje krukowi, posłańcowi śmierci, by go strzegł i odnalazł, po jego śmierci, ostatniego z jego rodziny, wujka, który żył na farmie, po drugiej stronie stanu. Gdy Pablo umarł, miał już na kilkanaście lat przed śmiercią wykopany ten grób i płytę nagrobną. – No i co? – Nie wiadomo. Jak się przekopiemy przez grób, to się przekonamy. – Myślę, że to brednie. I nic nie znajdziemy. – Możliwe, ale spróbować warto, czyż nie? To jedyny ślad, ten grób, dobrze, że go w ogóle znaleźliśmy. – Nie rozumiem, co mają wspólnego z tym pozostałe historie. – We wszystkich historiach pojawia się kruk. – Co ty pieprzysz, praktycznie w żadnej nie było mowy o kruku. A ten fragment, co przed chwilą opowiedziałeś? Wymyśliłeś go czy co? – Dobra skończyłem. – Szkoda słów. Clint stanął i otworzył wieko trumny. A w środku nie było trupa Pablo, tylko szkielet kruka, trzymającego w dziobie kluczyk. A obok kruka leżało kilkanaście kartek, które Clint podniósł. Wziął je i kluczyk i wyszedł z grobu. – Nic tam nie ma, oprócz tego. – Pokazał cały skarb. – To wszystko? – Raczej tak. Co teraz? – Nie mam pojęcia. Usłyszeli trzepot skrzydeł. Donośny i bardzo blisko ich. Zaczęli się rozglądać wokół, ale nie za wiele widzieli, bo było ciemno. Zobaczyli czarne skrzydła przed sobą. To był kruk. Naskoczył na Josha i wyrwał mu kluczyk i odleciał. Nim dobyli broni próbując go zastrzelić, ptaka już nie było. Wszyscy w myślach przeklęli, gdy na grobie zobaczyli napis: „NIECH BĘDZIE PRZEKLĘTY TEN, KTO CZYTA TE SŁOWA, BOWIEM TEN, KTO JE NAPISAŁ, TEŻ JEST PRZEKLĘTY, A ZATEM I JA WAS PRZEKLINAM: JESTEŚCIE CHUJAMI!!!” *** Kluczbork, 2004
332
REMAKE
333
I. COLLAGE OSOBOWOŚCI. Dziewczyna imieniem REMANDE, siedzi na krześle, jest ubrana w biały kitel, lub cokolwiek, co jest w całości luźne i białe. – Jest godzina… – mówi podciągając rękaw i patrzy na zegarek. Odczytuje rzeczywistą godzinę, taka, która ma dokładnie na zegarku w chwili występu. Rozsiada się mówiąc dalej – Czas byśmy zaczęli naszą cotygodniową sesję. Niestety z powodu moich ciągłych zaników pamięci jestem zmuszona przez chwilę przeglądać notatki, próbując wszystko sobie przypomnieć i jednocześnie zacząć wszystko od nowa. – Bierze małą teczkę z przypiętymi kartkami i trzyma je w rękach wertując wzrokiem, jednocześnie mówiąc dalej – Mam jedynie nadzieję, że dziś pojawią się efekty naszej współpracy. A więc...– Przegląda kartki, gryzie długopis przez chwile czytając i przewertowując kartki. Bąka pod nosem. – Kurczę nie pamiętam tej sprawy... – Zamilkł na chwilę strzelając długopisem. – Z tego co widzę sprawa dotyczy... – i tutaj czyta – „Morderstwa z premedytacją z użyciem broni białej. Sprawca morderstwa Oliviera S. Nieznany. Podejrzane dwie osoby, Dagmara M. Oraz Maria D. – Ślini usta i przerzuca dalej kartki – Obydwóm osobom nic nie udowodniono, jednak osoby te są uznane za... – milknie na pięć sekund – niepoczytalne. I w związku z tym, trafiłyście tutaj do naszego zakładu pod moją opieką. – Mówi patrząc gdzieś w dal, zupełnie jakby te dwie osoby były przed nią, ale tak naprawdę ich nie ma. Po chwili się rozprostowuje – Moje zadanie jest bardzo proste, dowiedzieć się, kto zabił Oliviera. Więc pozwólmy wypowiedzieć się najpierw naszej drogiej Dagmarze. – Mówi. Milknie. Zachowuje się jakby czekała. Wstaje z krzesła, przechodzi kawałek, odwraca się tyłem i przechodząc dalej, jej twarz i zachowanie oraz gesty stają się zupełnie inne. Agresywne i negatywne. – Do cholery! Czego ty ode mnie chcesz! Nawet mnie tam nie było! – Prawo sądzi inaczej – mówi sama odpowiadając sobie na pytania, w swojej poprzedniej, niemal stoickiej osobowości. – Według nich na narzędziu zbrodni znaleziono twoje odciski palców. – Co ty mi tu wciskasz! Jakie odciski? To były chyba twoje odciski, nie moje. – Dlaczego go zabiłaś? – Nikogo nie zabiłam. Uroiłaś sobie coś. Nie było żadnego morderstwa. – Wiem doskonale, że chcesz to wyprzeć z pamięci, możliwe, że był to dla ciebie szok tak wielki, że momentalnie wyparłaś to z pamięci. – Hola, hola, cierpię na amnezję, ale do pewnego stopnia, zresztą ty też nie pamiętasz niektórych rzeczy, o których ja wiem – mówi z uśmiechem na ustach. – Czego niby nie wiem. Wszystko co trzeba wiem, jeśli nie pamiętam, znaczy, że była to mało znacząca rzecz. – Na twarzy Dagmary widać furię. – Skończmy już tą rozmowę, bo i tak do niczego nie dojdziemy. – Mówiąc to siada z powrotem na swoje miejsce. Rozsiada się, odchyla głowę do tyłu. – A ty co mi powiesz, słoneczko? – Jej głowa opada wolno i odbija się jak piłeczka ping pongowa. Jej twarz znowu się zmienia. 334
– Ja. Ja. Ja. Nie wiem co mam powiedzieć. Coraz mniej pamiętam. Nie rozumiem o co chodzi. Nie pamiętam. Cały czas czuję obecność wokół mnie jakiejś osoby. Cały czas. – Mówi dziecinny przestraszony głosi. – Osoby? Uspokój się Mario, będzie dobrze. Powiedz mi co to za osoba. – Nie wiem, ale wydaje mi się zła. – To mężczyzna czy kobieta? Chłopczyk czy dziewczynka? – Mężczyzna. Cały czas jest wokół mnie, nie wiem czego ode mnie chce. – Chce cię skrzywdzić? – Nie wiem. Ale coś czuję, że niedługo się dowiem. – Remande wstaje z krzesła. Chodzi i mówi do siebie z coraz większą intrygą, przybierając pozy niemal szalonego naukowca. – Widzę, że dopóki Maria nie odzyska pamięci, nic nie możemy w tej sprawie zrobić. Cała sprawa okazuje się trudniejsza. Chociaż wydaje się być nie winna, może być inaczej. Mężczyzna prześladujący, uraz głowy przy upadku, amnezja, szok? Dziś tego nie rozwiążemy. No dobrze. Możecie iść, zostawcie mnie przez chwilę samą. Mija chwila oczekiwania. Remande wydaje się odprowadza ich wzrokiem. Siada na podłodze. Zdejmuje biały kitel lekarski, lub białe prześcieradło. Zaczyna się nim obwiązywać, tak że można by przypuszczać, że strój stał się kaftanem bezpieczeństwa. Chichra się i mówi: Teraz to ja jestem pierdolnięta! Ha! – I zaczyna się śmiać, powtarzając słowo „ha”. Upada na bok i leży. Nagle się podrywa i patrzy jakby na kogoś. – Tabletki, tabletki... Nie wezmę tabletek, to mi dadzą zastrzyk. Cholerne konowały. Co za świat, dom wariatów. – Milknie i zaczyna się śmiać – dom wariatów, a to dobre. Śmieje się dalej, przewracając się w kaftanie i pełzając jak robak, cały czas się śmiejąc różnorako, w różnych intonacjach, oddala się ze sceny. * Na scenę wkracza DAGMARA, w makijażu przypominającym ohydnego klauna. Idzie wolno skradając się przerysowanie, jak z animacji. Chodząc zaczyna mówić zaczynając od szeptu a kończąc niemal na krzyku. Podczas narastania głośności, jej ruchy stają się coraz szybsze i bardziej agresywne. – Już jestem. Wydobyłam się z czarnej otchłani zamykającej życie i śmierć. Na czerwonych rozlewiskach, drążę swoje istnienie, jak sęp polujący na padlinę. Jestem alfą i omego mojego własnego istnienia, którego początku istnienia nie pamiętam poprzez amnezję. Im bardziej oddalam się w czasie, tym bardziej jest ta przeszłość ulotna. Jednak chciałabym ją znać. Milknie po ostatnim krzyku i cofa się do tyłu zachowując się jak przestraszona mała dziewczyna. Zagląda w bok i patrzy przed siebie, jakby kogoś szukając z zaciekawieniem. Mówi już bardziej mętnie, ze zrywami jakby mówiła tekst czytany z pamięci. – Przenoszę swoje stare wnętrzności i mózg do innego świata, gdzie jest mnóstwo zamkniętych drzwi, ale wystarczy podejść, by się zorientować, że są one otwarte. A każdy pokój inny jest zupełnie. Szukam drzwi przez które mogłabym przejść na drugą stronę. – Nagle staje jakby zmrożona, patrzy nachylając się do przodu. Ma coraz większe oczy, otwiera usta i coś bełkocze półgłosem. Stoi tak przez dłuższą chwilę i zaczyna mówić prosto i sztucznie, na jednej głosowej intonacji, niemal dukając tekst. Mówi z przerwami, co daje znak, że to na co patrzy 335
staje się ważniejsze niż tekst, który recytuje. – Betonowy organizm, po którego mózgu drążę i widzę ściany. Firmament za oknami zmienny, podobnie jak pejzaże. Przerywa. Prostuje się. Nie odrywa z jednego punktu wzroku. Zaciska zęby, następnie pięści. Zaczyna drżeć na całym ciele. Wyszczerza zęby w geście agresji. Odwraca się bokiem, i zaczyna nagłym zrywem chichotać przez parę sekund. Odwraca się raptownie, przestając chichotać. Znowu wyszczerza zęby i ma zaciśnięte pięści, pochyla się do przodu. Uspokaja się, robi małe dziecinne kroczki do tyłu. Stoi i obserwuje. Po kilku sekundach ciszy i bezruchu wybucha raptownie ogromnym paranoicznym śmiechem, równie raptownie zrywa głos i w milczeniu kogoś obserwuje. – Och, widzę, że Remande ma chłopca. Samca. Mężczyznę?... którego znam przypadkiem. Ona z nim? Jak mogła mi to zrobić. Ja... Ja już jej dam nauczkę! Takiej, że nie popamięta! Ha! – Zaczyna się śmiać normalnym głosem, mówiąc cały czas „ha”. – Siada na ziemi, wyciąga długopis, czy cokolwiek innego do pisania i zaczyna rysować po wewnętrznych stronach dłoni gwiazdki. Rysując, opowiada dalej: Idąc za przeważającą myślą mojego rozumu, dałam się schodami w dół mając nadzieję, że dojście do parteru wyprowadzi mnie na zewnątrz. Korytarze, jak i cały budynek emanowały pustką, której sama otchłań powinna już była być tylko jej pogrążeniem. – Kończy rysować. Patrzy w górę jakby obserwowała ptaki. Ma miły i pogodny wyraz twarzy. Wzdycha ciepło i przyjaźnie. Nagle jej twarz zmienia się diametralnie, na zły i stanowczy. – Powinno cię było utopić zaraz po urodzeniu! – Ależ nie mów tak Dagmaro! Jesteśmy przyjaciółkami! Od zawsze. – Mówi płochliwym i płaczącym tonem i tak na zmianę. – Zobaczysz, prędzej czy później przejmę nad tobą kontrolę. Kładzie się i patrzy w niebo. Robi jej się smutno, widać to po twarzy. Zgorzkniałej, smutnej i jednocześnie złej. Niemal płaczliwej. Mówiąc odwraca głową w różne strony, dążąc do końca tekstu staje się coraz bardziej spokojna i zrelaksowana. – Zawsze jak jest taka pora jak teraz, mam ochotę kogoś zabić. Czuję przerażenie w sobie i niesamowity smutek. Niebo w zimie w nieokreślonych kolorach. Metal z rdzą. Budynki czarne, śnieg emanuje jasnym, nieprzyjemnym światłem. Chciałabym by było lat. By poczuć tę wilgoć, odór lepkiego powietrza przerzedzającego się w chłodny wieczór. – Zamilkła. Jest uśmiechnięta, ma zamknięte oczy, dotyka się otwartymi dłońmi po całym ciele. Cicho sapie i jęczy, jakby się podniecała. Prostuje i zgina nogi, aż w pewnym momencie przy najgłośniejszym stęknięciu wyciąga nóż z jakiegoś dowolnego miejsca w jej ciele. Zaczyna nim machać wykonując wyimaginowane pchnięcia. Nagle się zatrzymała w całkowitym bezruchu i powiedziała na głos: Niebo sczerniało. – Naskoczyła na obydwie nogi i idąc tyłem (stojąc przodem do widowni) zagląda w prawy bok. Ukrywa się. Stoi w napięciu trzymając nóż w garści jak seryjny zabójca. Czeka. Podnosi go i znów chowa. Zaczyna skomleć. Milknie. Zaciska palce na nożu. Podnosi go do góry. W pewnym momencie odskakuje w bok i do przodu, zamachuje się tak jakby wbijała komuś nóż w ciało. (W momencie zamachnięcia w dłoni będzie woreczek z czerwoną farbą, którą podczas pchnięć należy rozerwać tak, by sztuczna krew mogła spłynąć po nożu). Gdy przestaje, staje obok zwłok i 336
mówi: Kocham cię gwiazdeczko. – mówi z przerwą i po chwili dodaje na sam koniec – Żegnaj gwiazdeczko. – Wybiega z pola widzenia. * MARIA śpi. Leży bez ruchu przez parę sekund, przewraca się na drugi bok i raptownie zrywa się momentalnie siadając. Patrzy przed siebie. Podnosi ręce i patrzy na nie. Przybliża ja wolno i z niepokojem do twarzy. Dotyka jej, trzyma ręce na niej i mówi. – Kim ja jestem? – Zrywa się z łózka i podchodzi do lustra. Przygląda się sobie. Patrzy w okno. Dotyka brzucha. – Jestem w ciąży czy nie? – Ściąga dłonie z brzucha – Chyba nie. Nie. Nie wiem. – Wstaje. Podchodzi do okna i patrzy przez nie. Błogi spokój. – Czy jest ktoś oprócz mnie? – Pyta półgłosem. Odwraca się i podchodzi do łóżka. Opada na nie. Leży. – Piękny dzisiaj dzień.... Wiem, że ktoś powinien jeszcze być. – Siada. – Wczoraj. Co było wczoraj? Pamiętam, że siedziałam gdzieś i rozmawiałam. Były tam dwie osoby. Dziewczyny... – Staje i zaczyna chodzić po pokoju. Słyszy jakiś dźwięk i nagle przechodzi kawałek dalej i nagle stoi przerażona. Krzyczy i odskakuje do tyłu. Stoi i cała dygocze. – Kim jesteś?! – Mówi robi mimowolne kroczki do tyłu – Ja ciebie też znam. Kim jesteś? Zaraz! Kojarzę cię, to przez ciebie wczoraj byłam. – Robi krok do tyłu. Przyciska ściany, niemal płacze, zaciska oczy i jęczy ze strachu. Nagle napięcie ustaje. Otwiera oczy. – Uspokój się Mario, będzie dobrze. Powiedz mi co to za osoba. – Mówi zupełnie innym głosem. – To mężczyzna czy kobieta? Chłopczyk czy dziewczynka? Chcę cię skrzywdzić? – Tu następuje dłuższa przerwa, w której widać rosnące przerażenie dziewczyny. – Nie wiem. Ale coś czuję, że niedługo się dowiem. – Rozluźnia się, chwieje, jakby miała zemdleć. Nagle podryguje do góry, jej postać staje się cała sztywna. Jej ręce wykonują sztuczne i sztywne ruchy. Zaczyna chodzić na czworakach mając ręce i nogi sztywne. Chodzi po pokoju jak połamaniec. Skacze do góry wykrzywia się karykaturalnie, wykonując coraz szybsze ruchy aż do momentu gdy kuca. Ma zwieszoną głowę. Nie rusza się. Podnosi wolno głowę. I patrzy mętnym wzrokiem. – Olivierze... – uśmiecha się – ...witamy wśród żywych. – Wychyla się powoli do tyłu i zaczyna się śmiać coraz głośniej. Ustaje. – Teraz możemy zacząć szukać tej dziwki, która skróciła moje życie. – Wstaje. Przechodzi po pokoju. Znajduje nóż. – Co to tutaj robi? – Podnosi się i odchodzi do tyłu, spoglądając w stronę drzwi przez które ktoś przeszedł. – A to kto do cholery? Jakiś koleś. – Patrzy na niego – Cholera idzie tu. Nic muszę to zrobić. Nie mam wyjścia – Podnosi nóż i czeka. * Mężczyzna, OLIVIER, stoi w drzwiach i mówi. – Remande, wzięłaś swoje tabletki? – Po chwili, po odpowiedzi. – Nie przeginaj, bardzo śmieszne. – Wchodzi do pomieszczenia. Odskakuje w bok i krzyczy do niej. – Przestań! Natychmiast przestań! Co jest z tobą?! Uspokój się. – Stoi nachylony nad postacią. – Tyle raz już o tym rozmawialiśmy. – Kuca obok niej. – Co znowu sobie wymyśliłaś? – Czeka chwilkę i zdziwiony pyta – Lekarką? Udawałaś, że jesteś psychiatrą. – Uśmiecha się wyraźnie rozbawiony. – Co jeszcze? Że jestem twoim chłopakiem? Dobrze. Skoro już jesteśmy na tym temacie to kontynuujmy. Powiedz mi co 337
jeszcze. – Siada na krześle na którym ona siedziała w scenie A. Bierze jej notatki i przegląda je. – To wszystko przez to, że zostawiłem to tutaj przez nie uwagę – Mówi wskazując na teczkę, podnosząc ją. – Więc, zostałem zabity, no tak, Dagmara i Maria. Nasze koleżanki. Słuchaj – mówi wstając – przyjdę do Ciebie pod wieczór. Teraz odpocznij. – Wstaje i wychodzi. Za następnymi drzwiami niby wpada na kogoś i mówi: Jej stan jest coraz gorszy, nie tyle nie może przyjąć tego do wiadomości, ile coraz bardziej komplikuje sama sobie i buduję niemal nową historię. – Wzdycha ciężko – Ten schizofreniczny przypadek bardzo trudno będzie leczyć. Jestem za słabym specjalistą do tego. Musicie znaleźć kogoś innego – Milknie i przygląda się i przysłuchuje. – No dziewczyna cierpi na rozdwojenie jaźni od dzieciństwa. Jest przekonana, że jedna z ich wyimaginowanych koleżanek popełniła morderstwo. Dla niej jej koleżanki są tak samo prawdziwe jak ja czy pan. – Milczy. – Właśnie najtrudniejsze jest nie tyle ten fakt, ile sama prawda o tym, że ona jest w głębi siebie przekonana, że kogoś zabiła. – Milknie – Nie, nikogo nie zabiła. Była na miejscu morderstwa, ale to nie ona, znaleziono i skazano mordercę. – Słucha dalej i mówi – To się zdarzyło gdzieś na mieście, była świadkiem morderstwa młodego mężczyzny przez kobietę. Nie wiem dlaczego jej umysł uznał, że to ona dokonała tego czynu. Nie znała ofiary. Możliwe, że przez narastającą amnezję coraz więcej rzeczy jej się miesza. – Milknie i zaczyna iść dalej – Jak miała początki choroby trudno było ją leczyć, teraz to się pogłębia jeszcze bardziej, kto wie, co ona jeszcze sobie wymyśli. W pewnym momencie postrada zupełnie zmysły i będzie nie do odratowania. Słyszy coś za sobą. Otwiera drzwi i wchodzi do środka. – Remande? – Idzie dalej, przechodzi i woła znowu. – Remande? – Zbliża się do niej. Szuka jej, odwraca się i patrzy w górę z przerażeniem i zaczyna krzyczeć. II. TANIEC MARTWEJ KURWY. Stół przed dziewczyną zdobią świece i dziwaczne rzeźby. W oddali widać lustro skryte w ciemności i mrok za oknem. Dziewczyna, Agata, o wpół zakrytej twarzy w dziwacznej czarnej sukni z obwisłymi rękawami, siada przed stołem. Zapija wino z kielicha. Przed sobą ma maszynę do pisania na której pisze przez dłuższą chwilę. Zamiast kartek, wydobywa się taśma filmowa. Po jakimś czasie kończy. Wyciąga z pudełka talię kart tarota. Tasuje i zaczyna je układać. Tylko ona wie co znaczą symbole i w jaką wielką całość łączą się wszystkie postacie. Po zakończonej wróżbie, podnosi głowę i patrzy w ścianę. Błądzi po niej wzrokiem i kilkakrotnie kiwa głową. Bierze jedną z rzeźb i zaczyna pracować nad nią. Zaczyna nucić melodię, bardzo smutną. Agata siedząca przy stole ze świecami zapatrywała się w ogień. Widziała tylko płomień. Wszystko wokół płomienia znikło. Rozmyślała nad nim. Kiedyś, władanie ogniem, było jednym z najważniejszych dokonań człowieka. Ten, który nim władał, miał władzę. Dzięki niemu wygrywali wojny. Spalali budynki. Teraz każdy go ma. W pudełku lub jako zapalniczka. Każdy nim włada. Nawet ona teraz. Ten kto włada ogniem, ten ma moc. – Tak myślała przez chwilę odnosząc to w metaforyczne skojarzenia. Płomień świecy zgasł. 338
* Puste uliczki. Korytarze. Wszystko okrywał mrok. Mężczyzna imieniem Bonifacy siedzi sam w pokoju. Jest ciemno. Słychać tylko dziwaczną muzykę płynącą z oddali. Sam z siebie, telewizor włącza się. Bonifacy spogląda w pusty ekran, który śnieży. Siada przed nim i zapatruje się w niego. Przestraszony i pobudzony próbuje wychwycić każdy szmer. Jego oczy są wielkie. Klęka. Zachowuje się jakby ekran próbował mu dać jakiś znak. Jakby fale uderzały wprost w jego umysł. Na chwilę odrywa wzrok i widzi obok siebie pilota. Sprawdza go. Nie ma baterii, kiedy jego palce dotykają zimnego uziemienia. Nie widzi, lecz czuje kable, wyraźną ich plątaninę. Podnosi je do ekranu i z dreszczem uświadamia sobie, że to siatka, podobna do tych, jakich używają neurolodzy przy badaniach mózgu. Widzi, że plątanina kabli staje się coraz mniejsza aż pozostaje tylko jeden kabel, który prowadzi wprost do telewizora. Nie widzi gdzie dokładnie. Jest zbyt ciemno. Zamyka oczy, jego ręce same, automatycznie wykonują nieokreślone czynności, których nie kontroluje. Gdy je otwiera siatka ciasno oplata jego głowę. Ekran ściemnił się na chwilkę i rozbłysnął, nie śniegiem, ale programem telewizyjnym. Spróbował ponownie. Siłą woli przełączył program. Zrobił to jeszcze raz, by się upewnić tego czy to naprawdę robi, i jeszcze raz. Zobaczył na ekranie siebie samego przypiętego do telewizora. Widział swoje plecy. Obraz zamigotał na ekranie. Przez jego ciało przebiegł elektryczny dreszcz, oblewający go zimnym potem. Spuścił głowę i zaczął się ślinić mając cały czas oczy szeroko otwarte. Zaczął krzyczeć. Świat wokół niego wirował. Czuł się jakby był nagrany na taśmie. Zorientował się, że jego głos nie wydobywa się z jego wnętrza, tylko z głośników telewizora. Czuł dwu wymiar, podczas gdy tkwił w trój–wymiarze. Czuł jak obraz faluje, zmienia kolory w ciągu paru sekund, staje się sepią, potem kolorem, potem czernią i bielą i znów kolorem, aż ostatecznie staje się starym filmem, niby wspomnieniem siebie samego. Głos wydobywający się z telewizora krzyczy nadal, film którym się staje, transmisją telewizyjną na żywo, kamerą, którą jest on sam i jego życie, staje się coraz starszy, obraz, jego ruchy i umysł zwalnia. Na jego ciele pojawiają się bąble, nie bolą go, ale rozrywają wydobywając z okrągłych ran bijące bielą światło. Rozgląda się wokół na ściany. Zewsząd otaczają go jakby tłuste rozrywające się plamy, czarne i skrzywiające kolory jakby całą paletą, by następnie przedrzeć się czystą bielą. Przez chwilę widzi się na ekranie, widzi siebie, jakby był nagrany na starej rolce filmu, która zaczyna być niszczona i topiona. Wkrótce wszystko pokrywa czysta biel. – Te zdjęcia to śmiecie, za cholerę ich nie sprzedam. – Powiedział młody gówniarz w garniturze, siedzący za biurkiem – tylko popatrz na to – podniósł jedno z nich. Ta w ogóle ma jakąś nienaturalną minę. Wygląda to tak, jakby nie mogła utrzymać powagi na tym zdjęciu. – Alex, gość redaktora, trzymał pięści w kieszeni. Czekał aż to się skończy. Aż ten fiut, skończy pierdolić od rzeczy. Widać, że nie zna się na robocie. – Dobra – powiedział w końcu, to zupełnie nie ma sensu, zajmuje mi pan tylko mój czas. Znam tuzin lepszych fotografów od pana. – Alex 339
wstał, zebrał zdjęcia i wyszedł zatrzaskując drzwi. Młody redaktor gazety o horrorach wszelkiej maści, wszystkich możliwych gatunków i wulgarnej pornografii od lat dwudziestu jeden, odpalił cygaretkę. Rozsiadł się i próbował zaciągnąć. Ale nie wychodziło mu to, bo cały czas się krztusił. Cały czas, odkąd usłyszał, że tylko prawdziwi maczo potrafią się zaciągnąć nie kasłając przy tym, on próbował to wyćwiczyć. Jednak na nic się to nie zdawało. Jest dzień. Roland łaził niedaleko torów. Widać było po nim, że wie, dokąd idzie, jednak jego umysł wciąż zadawał pytania. Szedł przed siebie do opuszczonej wieży w której był pierwszy raz w życiu. Za nim bezszelestnie poruszała się postać. Była ubrana w biel. Twarz miała zakrytą. W jednej ręce trzymała zwitek kabli, a w drugiej zwitek filmu. Roland wszedł do wieży. Stanął i uśmiechał się sam do siebie. Nie wiedział co tu robi. Rozglądał się po gruzowisku. Wszędzie śmierdziało odpadami, których podłoga była upstrzona. Spojrzał w górę. Niczego tu nie było. Nie wiedział dlaczego tu przyszedł. Odwrócił się chcąc wyjść, ale odskoczył ze stłumionym krzykiem, o mało się nie przewracając. W drzwiach stała kobieca postać w białych pończochach. Twarz była zbyt zdeformowana by można było ją rozpoznać. Roland zrobił krok do tyłu. Postać poruszyła się wolno. Odchyliła głowę do tyłu i na jej szyi zaczęły pojawiać się krwawe smugi jakby od przypadkowych chlapnięć. Roland ruszył w strachu przed siebie wybiegając na zewnątrz. Postać czołgając się zaczęła wychodzić za nim ciągnąc rolkę filmu za sobą. Roland otworzył oczy zdezorientowany i zastanawiał się czy sen, który wyśnił przed chwilą ma z czymkolwiek związek z jego życiem. Postać wydawała mu się dziwnie znajoma. Jednak w żaden sposób nie potrafił jej zidentyfikować. Roland wstał i rozsunął zasłony. Szary dzień dobiegał końca. Próbując rozprostować mięśnie, mimowolnie spogląda na komórkę. Drapie się i w końcu wstaje, nalewa wody do kubka, pije łapczywie, siada, bierze pilota od telewizora, naciska guzik. Telewizor rozświetla się jaskrawymi kolorami. Przełącza bezcelowo po kolejnych kanałach próbując zgromadzić myśli, przywrócić się do rzeczywistości. Zaciska oczy i przeciera je. Odstawia kubek i próbuje wygodnie się rozsiąść. Komórka nie daje mu spokoju. Próbuje się skoncentrować na obrazie na ekranie, jednak przed sobą widzi tylko telefon. Zbliżający się cały czas nieruchomy przedmiot. Wyłącza telewizor, zrywa się, bierze go do ręki i wciska kolejne cyfry, składające się w cały określony numer. Numer znany wszystkim samotnym mężczyzną jego pokroju. – Cześć jak masz na imię ? – spytał Roland – Agata? – Na chwilę zamilkł. – Agata? – Tak, a ty jak masz na imię? – Roland. – Czemu tak nagle zamilkłeś ? – Jakieś pół roku temu rzuciła mnie dziewczyna, miała tak samo jak ty na imię. – Przykro mi, ale nie martw się, możemy się zabawić – Naprawdę ? Opowiesz mi jak? 340
– Może za grę wstępną obralibyśmy zabijanie białych robaków na ryby? Rozwiniesz myśl? – Dziewczyna po drugiej stronie linii zamilkła. – Sama nie wiem. Może zaproponuj coś innego? – Mozę wzięlibyśmy psa. Opowiesz mi o strzyżeniu psa? – Mogę opowiedzieć o czym innym. Na przykład nie wiem, jakbyś mnie zgwałcił. Tak naprawdę. Bez krępacji, zupełnie jak przypadkową ofiarę. – Roland milczy, zaczyna się pocić. Wzdycha głęboko. Poci się coraz bardziej. – Hej kotku jesteś tam ? – Mówi bardzo głośno. – Skąd… taki właśnie pomysł? – Hm. Nie wiem. – Jej głos zostaje zwielokrotniony, teraz odpowiadają jakby dwie osoby naraz. Kobiecy głos przeszywa mu mózg. – Ja też cię nienawidzę, cieszę się, że nie jesteśmy już razem. Jeśli już planujesz coś tak głupiego jak zemsta, co jest w twoim stylu, to wiedz, że moja zemsta już zaczęła cię dopadać. – Ty zdziro!!! – krzyczy i odkłada słuchawkę. Wstaje i zaczyna się ubierać. Agata siedzi w pokoju gdzie są wraz z nią Alex, Roland, Bonifacy i Karla. Siedzą w tym samym pomieszczeniu, gdzie Agata pisała na maszynie. Gdy wszyscy milkną Agata zwraca się do wszystkich rozdając każdemu plik kartek. – Oto scenariusz. – Mówi i od razu przechodzi do rzeczy – to miło, że wszyscy zgodziliście się na ten projekt. – Tylko dlatego – wtrąca Roland – że być może coś z tego będzie, może dzięki tobie w końcu każdy zarobi jakąś większą sumkę. Tak przy okazji, czy to ty dzwoniłaś do mnie dzisiaj wieczorem? Około godzinę przed kręceniem? – Ja? Nie. Do nikogo nie dzwoniłam. – Mam nadzieję – przerywa Alex – że jedyne co łączyć nas będzie, to tylko film. Nie chce mi się angażować w coś, z czego nie mam zysku. – Tylko film, nic więcej, to co mnie łączyło z wami trzema, jest nie ważne. Dostałam bardzo mały budżet na film i chcę tylko waszej pomocy. Chcę was wszystkich, ale tylko jako aktorów. – Okej, ale tylko jedno słowo, jakakolwiek aluzja i spierdalam. Jestem fotografem, nie aktorem. – Alex rozpręża się opierając o ścianę – W porządku. Nie mówmy już o tym. Jak obiecałam, nie będziemy o tym mówić. To, co wydarzyło się niespełna trzy miesiące temu minęło. Nie interesuje mnie to. Teraz interesuje mnie tylko film i to żeby jak najlepiej go zrobić. Zresztą ja tylko reżyseruje i chcę go zrobić jak najlepiej i nic mnie więcej nie obchodzi. – Dobra, skoro już sobie wszystko wyjaśniliśmy koniec tego ględzenia. Nie zamierzam dalej tego słuchać, ani chyba nikt inny. – Roland zwija w rulon scenariusz i wsadza w tylną kieszeń spodni – Zajmijmy się od razu filmem, bo mnie to już zaczyna męczyć. Agata spogląda na wszystkich czworo i zaczyna czytać z kartki: Film nazywa się „Polowanie na martwą dziwkę”, opowiada o trzech kolesiach, którymi jesteście wy. Jeden z bohaterów wynajmuje dziwkę, by uciekała przez las, a on ją goni… 341
Roland czeka przy znaku drogowym przy lesie. Obok niego jest siekiera, spogląda na nią, w momencie gdy dziwka podchodzi. Staje naprzeciw niego. – Ty jesteś Karla? – Tak. – mówi przeciągle gestykulując. – Chcesz to zrobić tutaj? W lesie? – Tak jakby – wyciąga pieniądze i wsadza jej w dekolt. – Zasady są proste. Daje ci cztery stówy. – To sporo kasy. Co chcesz bym zrobiła? – Ja będę tu stał i liczył do dwudziestu. Ty w tym czasie uciekaj. Będę cię gonił przez las. Jak w horrorze. – Dziwka stoi zaszokowana trochę rozbawiona. – Spokojnie. Chodzi o coś jakby przygodę. Nic się złego ci się nie stanie. Obiecuję. Chodzi o to, że zawsze chciałem zrobić coś takiego. No wiesz, gonić kobietę jak psychopata z filmu, i gdy ją już dogoni to zamiast ją zabić, kochać się z nią. – Dziwka parska śmiechem i odpowiada. – To trochę dziwne. Ale dobra. Ufam ci. Liczy się dobra zabawa. – Podoba ci się? – Tak, czemu nie. To jakby scenariusz jakiegoś głupiego pornola, ale dobra. Jeszcze czegoś takiego nikt mi nie zaproponował. – A co było takiego najdziwniejszego co ci ktoś zaproponował? – No nie wiem, nic takiego nie było. Chociaż parę godzin temu dzwonił do mnie pewien koleś, i chciał bym mu opowiadała ohydne rzeczy. To go podniecało. – Hm? Jakie rzeczy? – No nie wiem, opowiadałam mu jak się strzyże psa, albo goli pachy, opowiadał o zabijaniu robaków i czystym gwałcie. – Roland stoi wryty. Spogląda lekko w bok na siekierę. – Coś się stało? – spytała – Nie nic. To co? Zaczynamy? – Jasne. – Uśmiecha się. – To zaczynam liczyć. – Odwraca się i zaczyna liczyć. Podczas gdy dziwka zaczyna uciekać przez las. Gdy skończył, rozgląda się wokół. Podnosi siekierę, zaczyna się histerycznie śmiać i zaczyna biec za nią. Przeziera się przez drzewa nie spuszczając jej z oczu. Dziewczyna zwalnia nie słysząc, ani nie widząc swojego klienta. Aż w pewnym momencie słyszy szmer za sobą odwraca się, krzyczy i upada na ziemię. Nad dziwką stoi Bonifacy. Przygląda się jej, nachyla i zabiera jej obrączkę. Ucieka kiedy słyszy, że ktoś nadchodzi. To Alex. Stoi sztywno przed ciałem. Rozgląda się na boki, wyciąga aparat i zaczyna ją fotografować. Słyszy szmer za sobą. Odwraca się. Za nim stoi Roland z siekierą nad głową. Widzi martwą dziwkę. Podnosi siekierę i uderza w niego. Gdy Alex pada, Roland zaczyna go okładać raz za razem, jakby rąbał drewno, a nie zabijał człowieka. Po chwili odrzuca siekierę i staje opierając się o drzewo. Za nim stoi rozdygotany Bonifacy z pistoletem w ręce. Przystawia mu go do głowy i strzela. Gdy Roland pada, Bonifacy podchodzi do martwej dziwki i zaczyna ją rozbierać. – Dobra ! Koniec zdjęć ! – krzyczy z ciemności Agata 342
* Usta Rolanda mówią półszeptem „Cabernet Sauvignon”. Zamyka oczy. Wygląda jakby właśnie zobaczył coś strasznego. Roland siedzi w swoim mieszkaniu. Teraz wygląda sterylnie i czysto. Sam jest ubrany w garnitur. Podchodzi do okna po ciemku i spogląda przez nie. Zapala lampkę i odwraca się. Widzi w łóżku dziewczynę. Podchodzi do niej. Przejście na dwie pary ust. Jedne pionowe drugie poziome. Mówi do niej szeptem. – Jesteś taka piękna, że chciałbym cię zjeść. Wypić. Wypalić… Jej usta otwierają się lekko. Podnosi się od łózka. Spogląda na stolik i widzi butelkę po winie. Na niej stoi napis Cabernet Sauvignon. Nagle ktoś puka. Odchodzi od łózka. Podchodzi do drzwi patrzy, ale nic tam nie ma oprócz ciemności. Wraca do pokoju. Nikogo w nim nie ma. Patrzy na butelkę. Jest cała zapełniona. Idzie do kuchni, zapala światło, widzi na gazie garnek. Patrzy do niego. A tam gotuje się ludzka ręka. Uśmiecha się. Odwraca patrząc wokół. Podchodzi do garnka z łyżką i próbuje zupy. Słyszy znowu pukanie. Wchodzi do pokoju. Nagle słyszy znikąd tekst, z echem: … chciałbym cię zjeść. Wypić. Wypalić… Słyszy syk. Woda bulgocze za długo. Widzi kobiece usta w umyśle. Patrzy na garnek. A tamten jest zgaszony. – Kurwa. – Wchodzi do kuchni. Zapala światło i patrzy na garnek, następnie na podłogę. Na kałużę krwi. Patrzy na stół a tam płaty pokrojonego mięsa. – To nie wołowina. – Uśmiecha się. Bierze talerzyk. – Widok zza garnka po którym pływa ręka ludzka. Nakłada sobie mięso na talerz i bierze kieliszek. Wraca do pokoju. Siada i włącza telewizor. Nalewa sobie wina do kieliszka. Zaczyna kroić mięso, uważając żeby nie zapaćkać garnituru. Jedząc ogląda telewizor. Popija winem. Z telewizora widzi inny obraz a słyszy inny. –…chciałabym cię zjeść. Wypić. Wypalić… – Odkłada jedzenie. Żuje. Znowu łomot w drzwi. – Otwierać! Policja! – Wstaje nerwowo i patrzy w drzwi wejściowe. – Kurwa… Co tu zrobić ? – Może ucieknij przez okno – szepcze z echa kobieta. – Dobrze ci radzę. – Podchodzi do okna. I patrzy w dół. Jest zbyt wysoko. Zamyka okno. – Może spróbujesz posprzątać? I tak nie masz nic do stracenia. – Znowu mówi znikąd kobiecy głos. Idzie do kuchni. – Kurwa, moja podłoga! Ja pierdolę! – Głośniej mów, daj im do zrozumienia, że tu jesteś. – Co mam zrobić ? Kurwa! – Może strzel sobie w łeb. Chyba, że wolisz wpaść w ich ręce. Wiesz co oni dla ciebie zgotują, za to co ty gotowałeś… – Podchodzi do szuflady. Wyjmuje pistolet. Zaciąga go i celuje sobie w skroń. – Cholera, z tej strony zapaćkam ścianę. Przechodzi obok i ustawia się do okna. Przystawia znowu. Znowu zabiera. Rozbiera się do majtek i staje znowu. Układając garnitur obok. – Nie mogę przecież pobrudzić garnituru za sześć stów. – Celuje. Policja jest coraz głośniej. Patrzy na nich kontem oka. Wchodzą i celują w niego. – Stać i nie ruszać… – Wtedy następuje strzał. Rozbłysk światła i białości oblewa wszystko wokół. 343
Roland i Agata siedzą wczesnym rankiem w kuchni. Jedzą śniadanie. Agata spogląda przez okno, wyraźnie niezadowolona. – Coś się stało prawda? – pyta Roland chcąc przerwać ciszę. – A jak myślisz? – Nie wiem o co chodzi. – Nigdy nie wiesz. Pozostawiam ci domysły. – W sensie? – Domyśl się co chcę powiedzieć. – Roland milczy przez parę sekund. – To nie tak jak myślisz. – A o czym myślę? – Chodzi o nią, prawda? Wiesz, że się z nią spotykam, ale … – Ale sam się wkopałeś. – oboje milczą, Agata uśmiecha się zawistnie. – Jak to się wkopałem? – Mówiąc to, wzięłam cię na sposób. Sam się przyznałeś, że jesteś z inną. Nawet nie wiedziałam. – A o co tak dokładnie chodzi? – Jestem w ciąży! – Rolanda zatyka. – Ale nie z tobą. Skoro ty jesteś z inną, to idź do niej. Ja zamieszkam z Alexem. – Czy ty z nim właśnie jesteś,. Z tym jebniętym fotografem!? – Agata przytakuje – Skoro już sam niemal przyznałeś się, że jesteś z inną, to nie krępuj się. Bądź z nią. Ja popełniłam błąd, nie mam do ciebie żalu. Ty też nie miej. – Tym razem to Roland patrzy przez okno – czyli to koniec. – Najzupełniej. – Agata schyla głowę i patrzy na swoje nogi. Roland w tym czasie odchodzi od stołu bez słowa nie skończywszy posiłku. Alex jest w mieszkaniu. Próbuje po ciemku w szafce w przedpokoju wyciągnąć papierosa z czarnej, skórzanej kurtki. Śmieje się przy tym rozbawiony kretyńską sytuacją. Kurtka dosyć, że jest powieszona za daleko to do tego pod szafą są po 2 pary butów blokujących mu dostęp. Ledwo sięgając, kurtka jest odwrócona kieszenią do spodu. Fajki jeszcze dodatkowo wpadły przez rozerwaną poszewkę w kieszeni i się przemieściły dalej. On sięgając głębiej zaczyna się śmiać. Wtedy pudełko się otwiera. On śmieje się bardziej i uspokaja, żeby był cicho bo w mieszkaniu wszyscy śpią. W końcu udaje mu się dwoma palcami zamknąć pudełko, chwycić je i wyciągnąć. Gdy wyciągnął zaczął iść w stronę drzwi. Cicho się zaśmiewając potyka się o jeden z leżących butów i o mało się nie wywrócił i nie narobił wielkiego hałasu. Wtedy parsknął śmiechem i z łoskotem otworzył drzwi. – Alex siedzi i obserwuje dziewczynę w oddali paląca papierosa. Rozmyśla: Chciałem być projektantem mody patrzącym się na krój czerwonego płaszcza. Chciałbym kroić i szyć skórzane powierzchnie z prawdziwej skóry bądź futra. Konkurencyjny rynek jest straszny. Nie można się przebić. Moda umyka, jak woda z ciała podczas lata. Pozostało tylko to niezdrowe hobby, które mogę fotografować i sprzedawać jako zdjęcia. Nikogo nie obchodzi skąd dziewczyna ubrana na zdjęciu ma to ubranie i kto je zaprojektował. Dzięki moim zdjęciom mogę przeżyć miesiąc. Jednak nienawidzę fotografii. Można z niej zrobić sztukę, 344
ale same zdjęcia sztuką nie są. Poza tym, nienawidzę zdjęć. Nienawidzę fotografowania. Nienawidzę aparatów. Boję się ich. Boję się być uwiecznionym na zdjęciach. Boję się, że zdjęcia coś mi zabierają. – Posłuchaj dobrej rady i przekonaj się, że jeśli chcesz być szczęśliwy, to musisz zabić naprawdę by zdjęcia były lepsze. A będą lepsze, i spełni się twoje marzenie, stworzysz prawdziwą modę na prawdziwej skórze i futrze. – Alex słyszy głos wewnątrz swojej głowy. – Wstań – Powiedział znowu kobiecy głos. Alex spojrzał na kobietę. Była odwrócona do niego plecami. – Zrób to – znów powiedział głos. Alex zdezorientowany rozejrzał się wokół. Dobrze ci radzę – znów powiedział głos. Alex wstał. Patrzył na dziewczynę, która go nie zauważała. – Wyśmienity krój. Wyśmienita skóra – powiedział Alex sam do siebie. Dziewczyna rozdeptała papierosa i zaczęła się odwracać do niego. Twarz Alexa zamarła. Zamknął oczy i otworzył je ponownie. Dziewczyna, którą Alex obserwował leżała nieprzytomna na ziemi przed nim. Rozcina jej nożem koszulkę. Dziewczyna ledwo żywa podnosi się. Alex przerywa cięcie, zamachuje się i uderza ją w twarz z nadgarstka. Kończy cięcie. Zaczyna kroić jej brzuch. W pewnym momencie, dziewczyna targana bólem budzi się i opada bezwładnie. Z różnych kątów, ustawiając ją, trupa, robi zdjęcia mając nadzieję, że te sprzeda na pewno. Spogląda na martwą dziewczynę leżącą w kącie. Podnosi się i podchodzi do niej. Dotyka jej twarzy, ta opada bezwładnie. Prostuje się i odwraca. Widzi aparat. Podchodzi i bierze go. Pyka zdjęcie z daleka. W momencie rozbłysku, dziewczyna ożywa charcząc na niego wytrzeszczając zęby i oczy. Przerażony spogląda zza aparatu na nią. Dalej leży martwa. Odkłada aparat i podchodzi do niej. Próbuje ją dotknąć. Przerażony jej nagłym ożywieniem upada do tyłu. Zdezorientowany dostrzega, że nie ma aparatu. Zdenerwowany zaczyna się motać. Nagle znikąd pojawiają się flesze. – Błagam ! Nie rób mi zdjęć! Tylko nie zdjęcia! Kurwa! – Siada. Skulony przez kilka sekund, odkrywa twarz i próbuje wstać. Niczego nie widzi. – Masz fotofobię Alexie? – rozlega się głos. Alex rozgląda się. Obok niego siedzi jego ofiara. – Kto by pomyślał, że miłośnik fotografii boi się być uwiecznionym na zdjęciu. Czemu boisz się zdjęć? Bo utrwalają chwilę w nieruchomej pozie? – Alex nie odpowiada, rozgląda się. Wszystko cichnie, słychać tylko wiatr, który po chwili milknie. Słychać z oddali nieokiełznany ryk nieznanej formy. Nagle pojawia się kolejny rozbłysk i zaraz za nim następują następne. Roznegliżowana kobieta zaczyna w systemie po-klatkowym podchodzić do niego. Na ścianie pojawia się cień siekiery a za nią następuje krzyk. Po ziemi toczą się fragmenty mięsa. Agata leżąc w łóżku przewraca się i mówi do Alexa. – Ciebie jedynego kocham piesku. – Alex rozbudza się lekko. – Na pewno? A co z tamtym kolesiem? – Dziś rano z nim zerwałam. Oficjalnie. Nie wróci. 345
– Tak? Co mu powiedziałaś takiego? Że jestem w ciąży z tobą. – Alex uśmiecha się i lekko zaśmiewa. – Dobrze powiedziałaś. Teraz na pewno cię nie będzie nachodził. – Niby tak. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Że naprawdę jestem w ciąży. Alex milczy. Wstaje i zapala lampkę. Spogląda na nią. – Ja nie chcę dziecka. – Dziewczyna siada przykrywając się kołdrą. – Chcesz bym je usunęła? – Alex milczy i po chwili odpowiada. – Może jednak się zastanowisz, chyba nie mówisz poważnie. Stało się. – Alex zaczyna się ubierać. – Jeśli nie usuniesz ciąży, odchodzą. Wybieraj, albo ja albo dziecko. – Ale to twoje dziecko. Jak mam usunąć ciążę? – To twój problem. – niemal krzyczy. – Nie chcę, kurwa bachora! Nie masz dowodów, że to moje. – To co ja mam teraz zrobić? – Pyta się, ale odpowiedzi nie dostaje. – Umiesz liczyć? – Pyta i milknie. – Licz na siebie. – Mówiąc to bierze swoją kurtkę i wychodzi. – Obym cię więcej w życiu, kurwa, nie widział. – Wychodzi trzaskając drzwiami. Agata chowa twarz w dłoniach i zaczyna płakać. Po kilku sekundach bierze telefon i dzwoni. Czeka na sygnał. Nie odbiera. Dzwoni jeszcze raz. – Roland? – Patrzy na telefon. Rozłączył się. Telefon upada. Bonifacy siedzi w pokoju w ciemności. Gasi telewizor. Pali papierosa. Widać połyskujące jego oczy. Na chwilę robi się ciemno. Słychać tylko jego wolny oddech i dźwięki towarzyszące ulatnianiu się dymu papierosowego. „Muszę to złapać” – powiedział sam do siebie. Wydmuchuje dym i mówi znowu „Muszę to mieć.” Ustaje na chwilę. Gasi papierosa z sykiem odpowiednim do dźwięku ognia gaszonego w wodzie. Cały czas jest wokół niego ciemność. Słyszy narastające znikąd pojedyncze, odległe dźwięki. Dźwięki zwierząt przeplatane z dźwiękami z filmów animowanych. Tętent końskich kopyt. Na chwilę rozbłyska światło. Jakby ogień znikąd się rozpalił i zaraz zgasł. Znowu zapadła ciemność. Słychać wiatr który się nasila, i jest coraz głośniejszy. Nagle się urywa. I nastają dźwięki. Pojedyncze w ciemności. Widać jak mężczyzna się nachyla. Z ciemności wyłania się kobieca naga noga, zakreśla przekombinowanym gestem okrąg w powietrzu, i cofa się w ciemność. Mężczyzna spogląda dalej. Wyżej. Pojawia się następny dźwięk towarzyszący wizji, za która pokazuje twarz w papierowej masce. Maska daje wrażenie jakby patrzyła się na niego. Zaczyna płonąć, aż znów nastaje ciemność. Przy kolejnym dźwięku na ziemię spada i turla się do niego nos klauna. Przy następnym dźwięku, którym jest tykanie zegarka, pojawia się dłoń mknąca przez ciemność, co rusz otwierająca się i zaciskająca. Przy kolejnym dźwięku, widzi cofający się czas na tarczy zegara. A przy ostatnim dźwięku swoją własną twarz, odbitą w lustrze. Zamyka oczy. Otwiera je raptownie i widzi samego siebie, siedzącego na ławce na placu zabaw, cały spocony. Ma na sobie czarną imitację skóry z odsłoniętym torsem. 346
Ociera oczy i patrzy przed siebie wolno rozglądając się. Patrzy w lewo i wolno przesuwa wzrokiem po krajobrazie. Totalnie rozwalony na ławce, wydaje się martwy. Jest blady, z obłąkanym wzrokiem wpatrzonym w nieokreśloną rzecz. Z ust toczy mu się piana. Jego głowa skierowana jest w stronę huśtawki lekko poruszającej się pod wpływem wiatru. Bonifacy rozbudza się cały spocony w swoim ciemnym pokoju. Spogląda za okno. Jest jeszcze widno. Ubiera się i wychodzi z mieszkania. Idąc rozgląda się po placach zabaw próbując odnaleźć ten ze snu, którego doświadczył na jawie. Wie, że widział identyczny gdzieś w okolicy. Łazi nieprzerwanie, aż odnajduje to samo miejsce. Stoi i patrzy się na ławkę i na huśtawki. Wchodzi na tą samą, którą widział w swoim niby śnie i zaczyna się bujać na niej bardzo wolno. Rozmyśla nad czymś rozglądając się. Zaciska mocniej palce, podnosi wyżej nogi, zaciska zęby i otwiera szerzej oczy. Widzi zmieniający się obraz, ziemia – niebo. Zamyka oczy. W ciemności rozpala się białe światło oświetlające pluszowego misia w kałuży krwi. Pluszak podnosi się lekko próbując wstać, ale nie może. Jest zbyt słaby. Na huśtawce otwiera oczy i się zatrzymuje raptownie, ciężko dysząc. Schodzi z niej i siada na ławce. Zaczyna odpoczywać. Nastąpił kolejny dzień. Bonifacy siedzi na ławce na placu zabaw, cały spocony. Siedzi w czarnej imitacji skóry z odsłoniętym torsem i jeansach. Jest blady. Z ust toczy mu się piana. W mieszkaniu Bonifacego. Wyraźnie po skończonej rozmowie. Widać zapłakaną i trzęsącą się Agatę. Bonifacy patrzy na nią. Ona spogląda na niego. – No cóż, masz wyraźny problem dziewczyno. Nie pozostaje ci nic innego jak urodzić. – Agata siorbie nosem. – Miałam dwóch facetów, a teraz ani jednego. – Na mnie nie licz – uśmiecha się – ja jestem zajęty. Pomogłem ci najlepiej jak potrafiłem. To co teraz zrobisz zależy wyłącznie od ciebie. Przykro mi. Bonifacy wstaje, patrzy na detale ciała Agaty. Zaciska pięść. – Jesteś piękna, Agato. – Mówi, ona podnosi na niego wzrok. Zamachuje się i uderza ją pięścią w twarz. Spada z krzesła. Z nosa leci jej krew. – Dostałaś już nauczkę od życia – mówi rozpinając spodnie – teraz czas byś dostała następną… Agata siedząc w swoim mieszkaniu, wyciąga kasetę z widea. – Za to co zrobili, należało im się. – Agata przemierza opustoszałe okolice o świcie. – Zaczyna ją śledzić zamaskowana postać w bieli. Za sobą ciągnie kable. Agata staje przy ścianie. Zamyka oczy i oddycha. Postać oplata jej szyję filmową taśmą. Agata próbuje się wyrwać. Spogląda na twarz zamaskowanej postaci. Jest cała mokra od krwi, próbuje krzyczeć. Budzi się w pokoju z czerwonym światłem. Otwiera oczy i próbuje z niego wyjść, jednak drzwi są zamknięte. W kącie między pluszowymi zabawkami wychodzi ubrany na czerwono – czarno wymalowany klaun płci kobiecej. Jedna z pluszowych zabawek porusza się krwawiąc, wskazuję na nią. – Teraz wszystko i wszyscy są czerwono czarni… – Mówi klaun. Jeden z wielu. Podchodzą do niej i zaczyna ją obmacywać i powoli zdzierać ubranie. 347
Dotyka jej brzucha. – Widzę... – mówi kolejny – ...że trzymasz tutaj coś śmiesznego. – Agata wyrywa się i cofa wolno. – To dlatego to wszystko? Nie wiesz który to? Czy myślisz głupia dziewczyno, że ich śmierć coś rozwiązała? Dźwięk rozbitego szkła ogłusza Agatę. Nastaje ciemność z którego wydobywa się jej jęk. Zapala się światło. Znalazła się w tym samym miejscu, gdzie Alex zabił swoją ofiarę. Znajduje narzędzia porozrzucane po pomieszczeniu. Bierze nóż, nożyczki i inne przyrządy. Rozbiera się. Ściąga bluzę, rozpina spódnice siedząc w samych majtkach, bez stanika. Kładzie się na stole. – Nie… za żadne skarby nie urodzę. – Zaczyna się rozcinać brzuch, wylewa się krew. Wyciąga płód i zaczyna się zszywać. Traci przytomność. Agata znajduje się niedaleko lasu, cała zakrwawiona. Ledwo widzi. Wszystko jej się przed oczami rozmywa. Potyka się o butelkę po winie cabernet sauvignon. Rozgląda się wokół. Próbuje wstać ale jest zbyt słaba. Wspierając się o drzewo próbuje wstać. Łapie się poszczególnych gałęzi aż natrafia na siekierę wbitą w drzewo. Widząc ją, cała dygocze i zaczyna uciekać. Zamyka się w swoim mieszkaniu gdzie nikogo nie ma, ale kilkanaście śmiechów warczą jej prosto do ucha. Jej środek nocy. Zupełna ciemność. Czuje się jakby wszystko wokół niej się z niej śmiało. Siada i zatyka uszy stękając i płacząc. Patrzy na żyrandol, na którym zwisa pętla do powieszenia się. Chowa głowę między kolanami. Co jakiś czas mówi do siebie. – Dziewczyno nie wariuj, tylko nie wariuj. Nie oszalej przypadkiem. Boże ja nie chcę oszaleć. Boję się oszaleć. Do jej pokoju otwierają się same drzwi. Agata podnosi głowę. Widzi, że w jakimś pomieszczeniu w jej mieszkaniu są otwarte drzwi. Do jej pokoju wolnym krokiem wchodzi biała postać opleciona kablami. Koło stóp ciągnie się taśma filmowa. Agata patrzy na nią. – Kim jesteś? Czego chcesz?! – Tego co wszyscy. Zemsty. – Milknie na dłuższą chwilę. – Za mojego męża. Agata nie reaguje. Nie ma pojęcia o co chodzi. – Za Bonifacego... Odbiłaś mi go. Sprawiłaś, że oszalał. I go zabiłaś. Czy nie wspominał ci, że jest zajęty? – Kim... – Postać ściąga maskę. – Karla... Boże... Nie wiedziałam... – Wiedziałam, że nie przedawkował. Nie brał narkotyków. Nawet wtedy... – Ale czemu? Przecież to on mnie... – Wmawiaj sobie dalej te kłamstwa. Wszystko co myślisz i w co wierzysz to jedno wielkie kłamstwo. – Wszystko na chwilę się ściemnia. Gdy się rozjaśnia. Karla stoi przed nią w normalnym ubraniu. – Tym razem już nie uciekniesz. Drzwi od pokoju raptownie się zamykają. Agata krzyczy. Drzwi zamykają się po kilka razy, raz za razem, z coraz większym hukiem. Agata siedzi w zamkniętym ciemnym pokoju w kaftanie bezpieczeństwa. Cała dygocze ze strachu. Wokół niej nikogo nie ma, ale ona i tak się boi. Agata przewraca się przerażona, na granicy histerii i totalnego załamania, w kaftanie bezpieczeństwa, nie wiedząc gdzie jest. Wszystko ją przeraża. Nie wie nic. Widać 348
uliczkę w nocy. Na horyzoncie duży budynek zakładu psychiatrycznego. Widać plakietkę. Dick podchodzi do Karli, która patrzy w monitor na którym jest widok z pokoju w którym siedzi Agata. Staje obok niej. – Dziewczyna, ma niezłego bzika na punkcie intryg. Uknuła i wykonała doskonałą robotę. Zabiła trzech mężczyzn. – Już udowodnione? – Właściwie tak. Jednego zastrzeliła, drugiego zarąbała siekierą, a trzeciemu podała śmiertelną dawkę heroiny. – Jednak morderczyni nie przyznaje się do tego. Wierzy, że jest inaczej. – Wyrok już zapadł. Wiesz co masz zrobić. Ona jest niezrównoważona, w jej przypadku wystarczy ją do końca życia zamknąć w... – Obydwoje milczą przez chwilę. – Wygląda jakby była obłąkana albo opętana. – Pięćset lat temu tak uważano. Nie wiedziano, że schizofrenia jest chorobą. Pomyśleć, że takich ludzi wtedy zabijano, myśląc, że opętał je diabeł. Ponownie milczą. – Widząc ją, myślę, że dalej powinni zabijać takich. – Nie mów tak… – Ona nawet nie wie kim jest. I pewnie nigdy się tego nie dowie… – Ważne, że już po wszystkim. – powiedział, pocałował ją w czoło i objął . Z ciemności wyłaniają się dziewczęce usta Karli. – No dobra, koniec zdjęć. – Mówi Karla. Widzimy Agatę jako aktorkę w filmie, jako dziwkę. Odwraca się do ekipy filmowej. Gdzie stoją wszyscy. – Wreszcie skończyliśmy kręcić tego gniota! – Powiedziała do wszystkich – W końcu ! – ktoś krzyknął. – Dobra, w końcu mogę to powiedzieć. Możecie iść do domu. Wszyscy zaczynają się pakować. Karla stoi przez chwilę i obserwuje wszystkich. Wtedy męski głos Dicka wykrzykuje – Do diabła koniec! Koniec zdjęć. – Dick podchodzi do Karli I obejmuje ją, mówiąc tym samym do wszystkich:– Wszelkie zdjęcia do filmu zostały zakończone. Dziękuję wam wszystkim za współpracę. Za około miesiąca, film powinien zostać już zmontowany, wraz z muzyką i ostatecznie skończony. Dziękuję wszystkim za poświęcony czas. Pakujcie się i do domu . – Mówi wesoło. – Ja idę złożyć sprzęt. – Całuje Karle w policzek I podchodzi do kamery. Coś przy niej grzebie I wyłącza. Przez chwile słychać rzężenie taśmy, aż w końcu film się urywa i nastaje biel trwająca parę sekund aż nastaje koniec. *** Jelcz–Laskowice, 2009
349
WAR WOLF
350
Wezwanie było nagłe. Inspektor Eduardo Gonzales jeszcze w drodze na miejsce zdarzenia, próbował się dobudzić. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, o czarnych włosach, którego trapiły wyrzuty sumienia z powodu pozostawienia swojej żony samej w łóżku. Dopiero, gdy zauważył pod szklanym budynkiem kawalkadę chaotycznie rozstawionych wozów policyjnych, migoczącymi czerwono niebieskimi światłami, dotarło do niego, że sprawa jest poważna. Spojrzał na pogrążoną w ciemności taflę szkła, której idealna płaska powierzchnie w jednym miejscu miała defekt. Wypatrzeni przez kolegów, od razu otoczyli go kręgiem, prowadząc go do budynku. – Co się dzieje? – Prawdopodobnie samobójstwo panie inspektorze. – Więc czemu mnie wezwaliście? – Bo nie jesteśmy tego pewni. Weszli do windy i pojechali w piątkę na jedenaste piętro. Przeszli holem i z którego wyszło kilku posterunkowych. – Mamy odciski palców z broni, której umarł denat. Pasują do jego odcisków. Zaprowadzili go do gabinetu dyrektora firmy zajmującej się oprogramowaniem komputerowym Style Point, w której głównej siedzibie się znajdowali. Przed oczami inspektora jarzyła się niewyraźna postać siedząca przed biurkiem, na fotelu, bokiem odwrócona do szyby za sobą, zdradzając półmrokiem więcej niż ten był chciał zobaczyć. Postać siedziała z oderwaną tylną częścią głowy. Policjanci rozeszli się dając tym samym inspektorowi trochę swobody w rozejrzeniu się. Podszedł do biurka, przy którym stał patolog. – Co się dzieje? – Spytał. Ten nawet na niego nie spojrzawszy wskazał na pistolet leżący na blacie stołu. – Czy tutaj leżała broń, gdy ją znaleźliście? – Tak. – Czemu więc stwierdzono samobójstwo? – To nie samobójstwo. – Zauważyłem. Nie sądzę, żeby szanowny pan dyrektor palną sobie w łeb a następnie odłożył bron na biurko. – To amatorska robota. – Amator pozostawiłby po sobie jakiś ślad. – Co o tym sądzisz? – Chyba naszą ofiarę boli głowa. Telefon zadzwonił jeszcze trzy razy, zanim Aurora zdecydowała się go odebrać. Nie miała ochoty wstawać, co oznaczałoby uwolnienie się z uścisków przyszłego męża, który wczorajszego wieczoru jej się oficjalnie oświadczył. Jednak czar romantyczności skończył się wraz z nadejściem świtu. Nie wytrzymując dłużej, dziewczyna wstała i odebrała zaskoczona. – Cześć, to ja – odezwał się głos w słuchawce – …Garcia – Co się z tobą działo do cholery? – Słuchaj, jestem w mieście. Właśnie przyjechałem. Chcesz się zobaczyć? 351
– Która godzina? – Dziewczyna spojrzała na zegarek, za dwadzieścia siódma. Było już jasno, jednak słońce miało wzejść ponad horyzont dopiero za jakiś kwadrans. – Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Jesteś z kimś prawda? – Spytał Garcia. Długie milczenie Aurory było odpowiedzią samą w sobie. – Dobra, nie przejmuj się. – Przykro mi. – Powiedziałem, byś się nie przejmowała. Mogę przyjechać? – Czego chcesz? – Nie znam miasta i nie mam gdzie się zatrzymać. – Dziewczyna usłyszała w słuchawce dźwięk przejeżdżającego tramwaju. – Potrzebuję kogoś… – Słuchaj sukinsynu, nie odezwałeś się przez rok. Po prostu zniknąłeś… – Wiem. Słuchaj, nie mogę rozmawiać. Nie zamierzam ani się tłumaczyć ani zająć ci wiele czasu. To jak? Potrzebuję tylko dwunastu godzin. – I co potem? – Potem wychodzę. I tym razem milczenie samo w sobie było odpowiedzią. Pół godziny później, Garcia siedział już przy stole wraz z Aurorą i jej przyszłym mężem, który zdezorientowany obcym, niepocieszony jego najściem, niewyspany oraz lekko zdenerwowany jego wyglądem, próbował przełknąć porannego tosta. Garcia okazał się chudym, ale jednocześnie umięśnionym długowłosym i zarośniętym na twarzy młodym mężczyzną. Jego dłonie były żylaste a ręce pokryte bliznami. – To opowiadaj. Co się stało, że przez rok nie dawałeś znaku życia? – Widzę, że przegapiłem ważne decyzję – spojrzał na nią a następnie przeniósł ukradkiem wzrok na Garcii, który nie zauważył jego spojrzenia. – Nie zaczynaj, jeśli nie masz zamiaru skończyć. – Tak, wybacz. Nie zamierzam niczego zaczynać. – Zmieniłeś się. – Byłem w pewnym miejscu. – We więzieniu? Garcia dopiero teraz podniósł wzrok i patrzył na, oboje, których wymiana spojrzeń mówiła mu, że znają się wystarczająco dobrze. Garcia wbił w nią wzrok. – Gorzej. – Odpowiedział. – Ale nie zamierzam o tym mówić, ani o niczym innym. Potrzebuję pomocy. – Pomocy? – W zasadzie już mi jej udzieliłaś. Jestem w miejscu, o którym nikt nie wie, między ludźmi, wami, o których nie wie. – Nie możesz bardziej konkretnie mówić? – Wolę nie. Potrzebuję tylko przeczekać parę godzin. – Znajdź sobie pokój. – Nie ma potrzeby. W nocy wyjeżdżam. – Ciszę przerwała dziewczyna. – Słuchaj, jeśli masz jakieś problemy, to ja nie chcę mieć nic z tym wspólnego. – Spokojnie. Jedynym problemem, jest wiedza. – Wiedza, o czym? 352
– O tym, co chcesz wiedzieć a ja nie chcę ci powiedzieć. Proszę tylko o parę godzin. Zrób to dla mnie. Jesteś mi to winna.– Ponownie spojrzał na milczącego mężczyznę przeżuwającego ostatnie kęsy tosta, próbującego wybadać, o co w zasadzie chodzi. – Nic ci nie jestem winna. – Garcia wstał, przecierając usta – W takim razie w porządku. – Możesz zostać – powiedziała pospiesznie, – ale tylko do wieczora. I nie chcę żadnych kłopotów. Garcia uśmiechnął się. – Dziękuję. – Sięgnął do swojej torby i wyciągnął koszulę. Ściągnął z siebie tą, co miał i założył świeżą. – Dziś jak wyjdę więcej mnie nie zobaczysz. – Dlaczego? Co zamierzasz? – Zniknąć, dla wszystkich oprócz siebie samego. Powiedz mi tylko, słyszałaś o miejscu zwanym „War Wolf”? – Warewolf? Wilkołak? – War wolf. Wilk wojny. – Co czemu? – Tak mnie nazywano podczas wojny. Mniejsza. Wiesz, czy nie, jeśli tak to mi powiedz? – Jakiej wojny? Byłeś na wojnie? – Wiesz czy nie? – Wiem, pokażę ci. – Nie, powiedz mi, sam je znajdę. Napisz mi adres? – Czemu chcesz tam iść? Wiesz w ogóle, co to za miejsce? Garcia podniósł głowę i wlepił w nią wzrok spoglądając tak by nie musiał odpowiadać. Aurora – Czemu, masz tyle blizn? Rok temu… – Rok temu byłem kimś innym. – Mam nadzieję, że nie masz kłopotów z prawem. Odpalił papierosowego skręta i zaraz po chwili otoczyła go chmura dymu. Dziewczyna odeszła od stołu w milczeniu i poszła pod prysznic, pozostawiając go z Aleksem sam na sam. – Z jakim prawem? – Czyli nie odpowiesz mi na żadne z moich pytań? Garcia znów spojrzał jak poprzednio. Nie było już więcej ani pytań ani odpowiedzi. Wrzask i grzechot łamanej kości rozległ się echem po całej hali opuszczonego zakładu na skraju miasta. Mężczyzna ślinił się krwią skulony w embrionalnej strukturze własnego strachu. Myślał, że go nigdy nie wypuszczą. Światło i świeże powietrze spowodowały zawrót głowy. Mimowolnie, spod pół przymkniętych powiek patrzył na leżącą na ziemi szafę, która przypominała trumnę, grobowiec, w którym był zamknięty przez ostatnie dwie doby. Spragniony, głodny, otępiały smrodem własnych fekaliów, próbował zachować resztki odwagi i nie przewrócić się, choć tak naprawdę wolał paść nieprzytomny. 353
Upadając pragnąłby uderzyć się w głowę i wydłużyć stan pozornej ucieczki poprzez wyeliminowanie czasu do maksimum. Stało tam, dwóch dryblasów napakowanych sterydami, których widział pierwszy raz, pomimo, że obydwoje spędzili z nim na zmianę ostatnie dwie doby. Ten, za którego sprawą zniewolił go i nieludzko traktując, mogąc zrobić absolutnie wszystko dla istoty rzeczy, którą była wiedza. Informacje. Dane. – Mam nadzieję, że przewietrzyłeś umysł? – Spytał rozbawionym głosem, do którego wtórowała mu pozostała dwójka. – Dobra, teraz czas na spowiedź i lepiej żeby była rzeczowa. Dziś nad ranem znaleziono ciało jednego z dyrektorów Stylepoint’a. Ten pies dorwał Alfonso Clementiego. Ten skurwysyn jest w mieście. Jest coraz bliżej, a ja nie mam zamiaru czekać z założonymi rękami. – Powtarzałem wam już, że nie wiem gdzie jest Garcia. Nie mam z nim kontaktu, a nawet, jeśli bym miał, to od dwóch dni siedzę w pierdolonej szafie! – Nie udało mu się pohamować furii w nim się zbierającej. Bezsilność wzięła górę. Zamilkł. – Nawet nie mam pojęcia, o co chodzi z tym Garcią. Dlaczego aż tak bardzo zależy ci na tym by go dorwać? Ignazio Moretti nie zdejmował wzroku z Gaspar’a, byłego przyjaciela Garcii, z którym niespełna rok temu, pełnił misję w Iraku. Gdyby nie Garcia, nie potrafiłby zliczyć ile razy podczas ośmiomiesięcznej zawodowej służby wojskowej padłby trupem. Garcia nie wyglądał na twardziela, lecz wrodzony spokój, opanowanie, inteligencja i błyskawiczne działanie wraz z refleksem chroniły go przed śmiercią. Gaspar nigdy nie potrafił sobie wytłumaczyć spokoju, który zdobił jego twarz. To nie było ukrywanie czy też nie przejmowanie się tym, że może umrzeć. Nie wyglądał na takiego, który godziłby się na swój los. Przypominało to bardziej pewność, dwustu procentową, że on nie umrze. Nie było cwaniactwa i pewności siebie, po prostu każdą czynność podczas wymiany strzałów, nawet w sytuacjach, w których naprawdę myślało się, że zbłąkany pocisk rozwali mu czaszkę, albo zaraz zobaczy nad sobą wybuchający granat, każdą czynność wykonywał dokładnie i sprawnie. Równie dobrze mógł parzyć herbatę albo myć zęby. Lecz to było rok temu. Od tamtego czasu nie kontaktowali się prawie wcale. Jednak mimo tego faktu, Gaspar wbrew pozorom był jego najbliższym przyjacielem, z którym znał się najdłużej i spotykał się najczęściej. Ostatni raz było cztery miesiące temu w cztery oczy, a niespełna trzy miesiące temu przeprowadzili ostatnią rozmowę telefoniczną o drugiej w nocy, po której kontakt się ponownie zerwał. – Ten skurwysyn… – Ignazio Moretti postanowił najwyraźniej odpowiedzieć. – …zabił moją Sofię. To było dwa miesiące temu. Rozumiesz? Zabił kobietę, którą kochałem bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Gdy dowiedziałem się, kim jest, postanowiłem odpłacić mu tym samym. Za moją Sofię odpłaciłem się zabierając mu matkę i dwie siostry i dziecko jednej z nich. Potem udało mi się stanąć z nim twarzą w twarz. Widziałem go De Luca. Raz stanąłem przed nim z zamiarem skatowania go własnymi rękami i powiem ci jedno. To nie jest człowiek. Nie wiem, kim on jest, ale na pewno nie człowiekiem. – Czyli od tamtej pory Garcia eliminuję… 354
– Wszystkich. Nie było rodziny, którą mógłby załatwić, więc wziął się za partnerów w biznesie, za współpracowników, za ludzi, którzy mają dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zabija największych i zabijać będzie, co sam mi powiedział, do momentu, gdy pewnego dnia stanę przed nim kompletnie sam, pozbawiony wszystkich i wszystkiego. Będzie to trwało latami, a ja nie mam zamiaru marnować czasu. – Nie rozumiem jednej rzeczy. Znam, a przynajmniej aż do teraz wydawało mi się, że znam Franchettiego wystarczająco dobrze, by niemal ręczyć za niego, że ten nie skrzywdziłby nawet muchy. Dlatego też nie rozumiem, dlaczego zabił akurat twoją dziewczynę. – On jej nawet nie znał. Nie wiedział, kim jest, ani jak ma na imię. Po prostu to zrobił. Bez przyczyny. Dla rozrywki. – Nie wierzę w to. Wybacz, ale nie łykam tego. Lecz nie ma to żadnego znaczenia. Po prostu nie wiem gdzie on może być. Nie mam żadnego interesu by chronić go za wszelką cenę. – Wiem, że tu jest. Wiem, że robi wszystko by w jak najkrótszym czasie zrobić jak najwięcej przeciw mnie. Być może szykuje się w tym momencie by mnie w coś wrobić. Będzie eliminował wszystkich wokół mnie, a ja będę stał jak ten osioł, bezsilny i nawet nie stanę z nim twarzą w twarz. Narobi mi gówna, czuję to, tak jak i mam przeczucie, że gdy atmosfera stanie się bardziej napięta i Gonzales będzie się coraz częściej kręcił, wtedy ten sukinsyn zniknie, chuj wie na jak długo i w równie nieoczekiwanym momencie znów się pojawi. Moretti przysiadł na krześle. Pozostała dwójka jego pajaców stała nieruchomo i nie robiła niczego. Ignazio zastanawiał się, co dalej z zaistniałą sytuacją i co dalej z tym przygłupim przyjacielem Franchettiego. Trzymał w rękach skarb, wiedział o tym, jednak nie był do końca przekonany, czy nawet, jeśli posłużyć się Gaspar’em, jako przynętą, ściągnie tu Garcię. Wątpił w to. Lecz skoro okoliczności pozwalały, mógł wykonać ruch, którego aż wstyd nie wykonać. – Co teraz? – Spytał Gaspar. Moretti podniósł wzrok. – Czy wypuścicie mnie teraz? No dajcie spokój, przecież nie ucieknę wam z miasta. Macie mój adres. Wciąż pod nim mieszkam. – Spokojnie. Zrobisz dla mnie jeszcze jedną rzecz. Ostatnią, a potem obiecuję ci, że nigdy więcej w życiu nas nie zobaczysz. Musimy wykorzystać to, że tu jesteś w pełni. – Gaspar nie wiedział, ani też nie zastanawiał się, do czego jeszcze jest on mu potrzebny, lecz cokolwiek to było, miał nadzieję, że skończy się to szybko i bezboleśnie. To zdarzyło się podczas wojny, na nieszczęście, w tydzień przed skończeniem służby i powrotem do domu. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Był świadomy tego, co się dzieje. Upewnił się, a teraz pozostało mu tylko opanować i wykorzystywać ową przypadłość. Przynajmniej z niej korzystał. Na początku sądził, że nie uda mu się poskromić owego daru, a jak już mu się uda, właściwości nie będą mu przydatne w niczym, a co więcej, będą przeszkadzać mu podczas zwykłego dnia, 355
skreślając jakiekolwiek towarzyskie życie, nie mówiąc już o znalezieniu sobie dziewczyny. Czas płynie szybko w momentach, gdy się niemal pragnie, by ten przestał istnieć. Garcia był już w klubie. Specjalnym miejscu, w którym jeśli się wie i do kogo, wtedy gra się o najwyższe stawki. Człowiek przeciw zwierzęciu, bez broni, tylko gołymi rękami. Wszystkie podejrzenia Morettiego w stosunku do Garcii Franchettiego, okazały się nietrafione, jednak poczciwy Ignazio nie mógł o tym wiedzieć. Do otwarcia pozostała godzina. Przyszedł za wcześnie. To przez nerwy. Garcia zamierzał ewakuować się na stałe z tego miasta. Nie zamierzał więcej atakować Ignazio. To, do czego doszedł w postępie jego sprawy, pozostawiło po sobie cztery trupy z jego strony, a czternaście z jego strony. Teraz odejście musi zorganizować z wykopem. Moretti będzie niechybnie szukał aż w pewnym momencie wpadnie w paranoję. Nabawi się fobii, która napiętnuje jego mózg. Tymczasem detektyw Eduardo Gonzales, który nie dawno zajął się tą sprawą, był czynnikiem decydującym. Moretti zacznie być cały czas sfrustrowany i coraz bardziej nerwowy. Zacznie się potykać, popełniać błędy, tracić ludzi, do pewnego momentu, który będzie granicą i straci nad sobą panowanie. Tak samo jak on. Tak samo jak każdy. Gdy pozostawi trupa, wtedy Eduardo Gonzales może wkroczyć. Z biegiem lat, siła wyższa zadecyduję, kogo nagrodzić a kogo ukarać. Żal mu było jedynie Aurory, którą tracił podwójnie, z faktem, że na własne życzenie zerwie wszelki kontakt z nią, prawdopodobnie do końca życia. Był podenerwowany, gdy właśnie Aurora Lombardo, pojawiła się niezapowiedziana w bramie klubu, wypatrująca właśnie jego. Aurora, którą znał niemal do nieprzyzwoitych w swym introwertycznym szaleństwie myślach. Gdy go dostrzegła, wtedy w Garcii wezbrała krew. – Aura, prosiłem cię żebyś tu nie przychodziła. To niebezpieczne miejsce. – Nie wiem, co zamierzasz, ale skoro dziś jest ostatni dzień, kiedy się widzimy, to chciałabym spędzić ten czas, wykorzystując go maksymalnie. – Franchetti nie mógł się na nią gniewać. Fakt, miała rację, uderzyła w czuły punkt. Sam tego pragnął. Lecz gdyby tylko sytuacja była inna. – Skoro już tu jestem, a ty niebawem, cokolwiek zamierzasz robić w najbliższym czasie, uciekniesz, to może, chociaż powiesz mi, co się stało? Co się stało z tobą? Co ci się wydarzyło? – Gdy zniknę, prawdopodobnie wszystko wyjdzie na jaw, wtedy się dowiesz. – Chcę się tego dowiedzieć od ciebie. Choć raz. – Raz w tygodniu odbywają się tutaj walki. – Walki? – Ciszej. – Jakiego rodzaju? – Mężczyzna przeciwko psu. – O matko. Nie wiedziałam. – Zamierzam tam iść. Tam są tylko najtwardsi, najsilniejsi i najbardziej psychopatyczni. Walka toczy się o wielkie stawki. Tak wielkie, że jeśli wygram 356
walkę, to wyjeżdżam i, wynajmuję mieszkanie i mogę za te pieniądze żyć przez ponad dwa lata. Jak wyjadę w dalszym razie masz żyć w przeświadczeniu, że nie wiesz nic o tej sprawie? I nigdy więcej tu nie przychodź. Gdzie twój facet? – W tym tygodniu ma nocki. – W porządku. – Spokojnie, wie, że się z tobą miałam spotkać jeszcze dzisiaj. – Co on na to? – W takich sytuacjach nie ma nic do gadania. Tymczasem. Zmieniłeś temat. – Owszem i zauważ, że zrobiłem to zajebiście umiejętnie. – Jednak, to, co powiedziałeś, nie wyjaśnia w zasadzie niczego. – Dobra. Skoro chcesz się bawić w prawdę czy wyzwanie, zrobię to dla ciebie. Ale najpierw najważniejsze. – Franchetti wyciągnął portfel a w nim znalazł wizytówkę. Widać było po niej, że tkwiła tam już dosyć długi czas. Nigdy z niej nie skorzystał. Teraz da ją komuś, komu być może uratuje życie. – Skoro już tu jesteś, a widzę, że zaczęli się zbierać Ci ludzie, momentalnie mnie już wypatrzyli rozpoznając, co po niektórzy, a wraz z tym faktem to, że ty jesteś ze mną. – No i? – Teraz nie ma już znaczenia, czy pójdziesz czy zostaniesz. – A numer? – W razie jakichkolwiek problemów zadzwoń do niego. To zaufany detektyw. Nazywa się Eduardo Gonzales. Zna mnie i moją sytuację, łącznie z teoriami dotyczącymi najbliżej przyszłości. Będzie wiedział nie tylko, o co chodzi, ale momentalnie zareaguje, a wiesz mi w tej sytuacji, jest to prawdopodobnie jedyna osoba na świecie, która cokolwiek będzie mogła w stanie zrobić. – A ci, co przegrywają? – Wyrzutka pod szpital, a gdy umrze, wyrzutka w las. – A prawo? Kto na to zezwala? – Ci, co ustanawiają prawo. Aurora zamilkła. Wokół nich było coraz bardziej tłoczno. Na szczęście sala została przyciemniona, a rozjaśniona została muzyka. – Dlaczego zatem uczestniczysz w tym klubie. Dlaczego aż tak bardzo zależy ci na tym, żeby mieć te pieniądze? – Ponieważ moja matka, dwie siostry i jednej dziecko nie żyją. Ponieważ dlatego, że odnalazłem sukinsyna i zabiłem z jego najbliższego otoczenia czternaście osób. Kto to zaczął? Ja, co zrobiłem? Rozszarpałem na strzępy Czerwonego Kapturka. – Kogo? – Dziewczynę, tego faceta. – Mój boże, dlaczego to zrobiłeś? – Zmieniłem się. – Zmieniłeś? W jaki sposób? Czy to przez wojnę? – W zasadzie… to można tak powiedzieć. To był atak niepohamowanej, czystej, otumaniającej agresji. W momentach, gdy następuje atak, moja 357
psychika zostaje odłączona. Ani nie kontroluję, ani nie jestem tego świadom, ani nie pamiętam jakiegokolwiek z tych zdarzeń. To się po prostu zdarza. – Nabawiłeś się jakiejś choroby podczas wojny? Zachorowałeś psychicznie? To chcesz powiedzieć? – Nie. W całości fizycznie. Chociaż źle się wcześniej wyraziłem. Nie kontroluję, lecz panuję nad poszczególnymi atakami. Odkąd zacząłem regularnie zabijać, szybko zacząłem się uczyć. Od siedmiu miesięcy nie zdarzyło się bym stracił nad sobą kontrolę, lecz gdybym stracił, to musiałoby to być skrajne załamanie egzystencjalne. – Nie do końca rozumiem, o co chodzi. – Nie ważne. Gdy tam wejdziemy, rozdzielimy się i wtedy pod żadnym pozorem, nie reaguj na mnie. Nie wolno ci ani spojrzeć bezpośrednio na mnie ani posyłać mi jakichkolwiek znaków. Wszyscy wszystko widzą. – Co z tego? – To, że nie ręczę, że albo ten skurwiel może być w klubie obstawiać walkę, albo będzie tam ktoś bezpośrednio od niego, albo ktoś, kto jest zaznajomiony w ową sprawę. Jeśli tak, to podąży za tobą pod moją nieobecność i mogę ci zagwarantować pewniej niż gdziekolwiek indziej, nawet u samego boga bądź diabła, że przyjdzie, poderżnie gardło tobie, twojemu przyszłemu małżonkowi, oraz wszystkich waszych rodziców, do momentu aż mu się nie znudzi, albo do momentu, gdy nie znajdzie mnie bądź, gdy nie zabije absolutnie każdego członka tejże rodziny. – Jak mogłeś się wpakować w takie gówno. – Trzeba mieć po prostu szczęście. To jest kurwa ironia. Całe życie z górki, wszędzie jak z płatka, a w momencie, gdy nastaje najbardziej niespodziewany atak na własne ja, musi się coś spierdolić i to w dodatku musiało się spierdolić naprawdę z wyjebanego kalibru. Dobra, dość. Gdy zobaczysz walkę, wszystkiego się dowiesz. Nie martw się o mnie. Nie przystąpiłbym do czegoś takiego nigdy, jeśli nie byłbym więcej niż przekonany, że nie mam prawa przegrać. Gdy coś się stanie. Cokolwiek, włącznie ze złym samopoczuciem, nawet teraz, podczas walki, dzwoń do Eda. Walczę, jako jeden z pierwszych. – Znają cię tutaj? – Otworzyli salę. – Czyli jak mniemam jest to nasze pożegnanie. – Kto wie. Może kiedyś zadzwonię albo wyślę pocztówkę. Aurora uśmiechnęła się tak, jak uśmiechają się dziewczyny tylko i wyłącznie do swoich miłości. Wiedziała, że nie może go objąć w tym miejscu. Jak nigdy poczuła niesamowitą chęć przytulenia go do siebie. Pewnie żałowała – myślał, – ale co z tego, on też żałował. Na pięć metrów przed drzwiami prowadzącymi schodami w dół, rozdzielili się. Dopiero rozgrzewka. Nie minęło nawet pięć minut, gdy oczekiwania, co do złych zrządzeń losu, stały się czymś jeszcze głupszym niż senne marzenia. Ignazio Moretti stojący w asyście dwóch przydupasów na posiłki, Salvatore’a i Valentiego. Moretti pod maską zażenowania i zniechęcenia, próbował ukryć fakt, że telepie spodniami. W 358
takim miejscu jak to, strach, nawet jego najmniejsza oznaka, nerwowy odruch, zostaje natychmiast przyuważony. – Proponuje ci interes, po którym nigdy więcej się nie zobaczymy. – Odchodzisz? – Wchodzisz? – Co to za interes? – Jestem przekonany, że co by się nie zdarzyło, nie odpuścisz, nawet pomimo faktu, że ja sam odpuściłem tej sprawie. – W sumie taki pogląd na sprawę byłby bardzo możliwy. – Ja wiem. Proponuję walkę w celu ostatecznego rozstrzygnięcia i zakończenia. – Jaka stawka? – Ja stawiam, ty stawiasz, po równo. Ty obstawiasz ja przystaję do walki. Gdy wygram, zabieram nagrodę i to, co oboje postawiliśmy wraz z kumulacjami. Gdy przegram, wtedy przy świadkach, celujesz mi w łeb i strzelasz. – Czy ty wiesz, na co się porywasz? – Chcę zakończyć tą sprawę raz na zawsze. – Wiem, że jesteś zwierzęciem, że jesteś nieobliczalny, lecz to, czego doświadczysz tutaj, nie będzie mogło się równać z niczym innym, czego mógłbyś doświadczyć w życiu. Nawet twoje ataki nie będą w stanie stanąć naprzeciw rottweilerowi w ostatniej fazie autentycznej i naturalnej wścieklizny. To frajerski biznes, ale można dużo zyskać. Niech będzie. W zasadzie walka jest przesądzona, pozostaje mi tylko czekać do zakończenia meczu. – Nie przejmuj się mną. – A tak przy okazji. Gdybyś zasugerował to wcześniej, sprawa ta nie miałaby znaczenia, jako planowana, niedokonana, jednak teraz zrobił się przypuszczam z tego problem. – O chuj ci chodzi? – Moretti sięgnął ręką do marynarki i wyciągnął cztery zdjęcia zrobione polaroidem. Blado–sinego, obsranego i z rozbitą czaszką do takiego stopnia, że oderwana połowa głowy jest jedynie ciemno–czerwoną, wiśniową rozpryśniętą plamą, na której plackiem twarzą leży… – Gaspere De Luca… – Trzymał, niemal zgniatał zdjęcia. – Hej – wyrwał mu je z rąk błyskawicznym ruchem Moretti – nie niszcz, to jedne z lepszych zdjęć, jakie w ostatnim czasie zrobiłem. – Garcia wyczuwał dreszcze nadchodzącej przemiany, ale nie ważne jak bardzo chciał teraz oderwać głowę Ignazio od reszty ciała, nie może sobie pozwolić na niekontrolowaną rzeź przy świadkach, przy Aurorze i miał nadzieję nikogo innego więcej. Wejdzie na ring i momentalnie dokona transformacji. W pół minuty rozerwie w pół psa, z którym przyjdzie mu walczyć. Zaciskając pięści, udał się na drugą stronę szklanego ringu, gdzie znajdowało się wejście na arenę. – Macie już listę? Który gram? – A kto ty jesteś? – Warewolf… – Zabójca demonów? 359
– Nie, wilkołak lub pies wojny. Ten wojownik zabójca to był chyba Beowulf. – A no racja. Chwileczkę. O, mam cię, występujesz, jako drugi. – Chyba nie wierzą we mnie, nie? – Osobiście to chłopie odradzałbym ci chyba strzelbą byś tam nie wchodził, ale to twoja sprawa. Pamiętaj, że w niczyim interesie jest pozbieranie cię i wywiezienie na szpital albo do prosektorium. – Dobra, zwijam się. Wpadnę za kwadrans. Może być już po pierwszej próbie. Wracając, Garcia niemal wleciał ponownie na Morettiego, szybko próbował ratować idiotyczną sytuację. – Co, odesłałeś swoich przydupasów? – Mają robotę. Poradzę sobie sam. – Mam nadzieję, że bez względu na wynik, zniesiesz porażkę i postąpisz honorowo. – No pewnie. – Mina była szczera niezależnie, w jaki sposób wypowiedział te dwa słowa. One wystarczyły mu całkowicie dając mu szansę na opuszczenie jego towarzystwa. Nim się nie zorientował, pierwsza walka właśnie dobiegła końca. Czuł na sobie wściekłe spojrzenia wszystkich, Morettiego, Aurory, nawet wbrew rozsądkowi wyczuwał także Eduardo Gonzaleza. Wkraczał na ring. Krew wrzała. Wtedy to złapał sam siebie na tym, że zamiast opróżnić umysł przed przystąpieniem do walki. Spowodowało to wrażenie, że ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślał przed wejściem wewnątrz ringu był Gaspare De Luca. Zaciśnięte pięści świadczyły o napięciu. Skóra na całym ciele zjeżyła się i wydawała się po tej chwili wydawać ciemniejsza i bujniejsza. Wokół wrzawa, rozmowy, jednak, gdy wpuszczą zwierzę, wtedy nastanie absolutna cisza, aż do pierwszego ciosu. Wtedy wybuchną, oni i on. Wtedy nastąpiły problemy. – Dajcie temu pajacowi niedźwiedzia. – Tak, niech skurwiel posmakuje swoją dumę. Garcia posunął się nieznacznie do przodu. Wyczuwał wroga. – Przepraszam państwa bardzo… – przed publikę na małą ambonę wszedł sędzia prowadzący zawody – …ale w naszym klubie nie zagoszczą już więcej niedźwiedzie. Narodowa ochrona praw zwierząt zwęszyła nas i przyłapała na gorącym uczynku. Na całe szczęście temat klubu nie był nawet poruszany. – Po widowni przepłynęło mruczenie i szeptanie między sobą chcących się na świeżo podzielić z kimś teoriami na temat konsekwencji. – Pozostają jedynie psy. – Świetnie – krzyknął znowu ktoś z widowni – dajcie frajerowi najtwardszego skurwiela, jakiego tam macie. Na scenę wkraczał agresywny i miotający się jak pod wpływem pobudzającej adrenaliny, nie był nawet prowadzony, tylko został wyprowadzony tunelem, przez metalowe kraty. Piana, którą toczył z pyska mówiła jasno o dodatkowej zagrywce ze strony organizatorów. Dobre było jedynie to, że dzięki temu stawka szła dwukrotnie w górę, bez żadnych zbędnych negocjacji.
360
Rozszalałe zwierzę wściekle warcząc bez chwili namysłu rzuciło się na człowieka. Przez chorobę psa Garcia musiał podnieść poziom przekształceń, by te było tak silne, by wścieklizna nawet nie pozostawiła w jego organizmie śladów. Przechylił głowę unikając ataku wściekle skaczącego psa, jednak Garcia był na tyle szybki, że zdołał uderzyć pełną pięścią, używając całkowitej siły, której dał upust prawym sierpowym. Zwierzę momentalnie z piskiem upadło na ziemię, przetoczyło się i pobiegło w przeciwną stronę. Pies był ogromny. Garcia nie znał się na rasach. Gdy stanął na dwóch tylnych łapach, jego pysk sięgałby mu do brody. Zwierzę z pełną furią wzięło rozbieg napierając z powrotem. Garcia nachylił się do przodu warcząc przy tym jak prawdziwy pies, stroszył włosy, które stawały mu dęba na całym ciele. Był w pełni skupiony i w całkowitej gotowości na wymierzenie kontrataku przy najmniejszym niemal załamaniu powietrza. Pies bezrozumnie rzucił się. Trwało to zaledwie siedem sekund, jednak intensywność i błyskawiczność ruchów sprawiały, że opisanie niemal każdego gestu staje się czasochłonne. Franchetti z całej siły wymierzył zwierzęciu potężnego kopniaka, który wbrew wszystkiemu poszybował unosząc cię, na co najmniej dwa metry nad ziemią i odbity od ziemi upadł i przez następne parę sekund zwierzę nie poruszyło się. Garcia uniósł ręce do góry i na głos spytał stojącego sędziego, organizatora i samej publiki. – Zakładam, że nie jest to walka na śmierć i życie, a szkoda, bo mogłem wtedy wynegocjować o wiele lepszą cenę. – Jego głowa błyskawicznie wystrzeliła w stronę psa, który zmienił taktykę i zaczął rzucać się mu na nogawki próbując gryźć. Okrążał go kilkakrotnie chcąc wprowadzić w błąd i w których to momentach atakował. Przy którejś sekundzie bestia złapała go za lewą rękę, wbiła swoje zęby, które mocno zwierzę zacisnęło i z całej siły, a zwierzę było do tego zdolne, pociągnął go aż ten upadł na ziemię. Upadek nie kojarzył mu się zbyt dobrze. Momentalnie oderwał rękę wyrywając ją z paszczy zwierzęcia, nie zważając na konsekwencję. Uderzył psa w pysk dwa razy pięścią, a jeden potężniejszy był cios od drugiego. Zwierzę jednak nie padło, lecz było jeszcze bardziej wściekłe niż przed chwilą. Garcia miał już tego dość. Wymierzył kolejny potężny kopniak, po którym zaatakował następnym i kolejnym aż zwierzę, chociaż na chwilę postanowi odpocząć. Gdy ta chwila nadeszła chwycił zwierzę za kark, by uderzyć kilkakrotnie w głowę zwierzęcia by te rozwarło paszczę. Wsadził palce między dwie szczęki, napiął ramiona i niemal jak inteligentną pułapkę zaczął napinać rozszerzając do granic rozrywającą się paszczę. Na chwilę jego uścisk zelżałby w mięśnie, chociaż na sekundę, zostały rozluźnione. I w kolejny atak włożył nadludzką niemal siłę, nie zmieniając się jeszcze, lecz nieświadomie, potężnym warknięciem niby lwa, zaczął wrzeszczeć rozrywając przy tym paszczę żywego psa na dwie części. Ścierwo z rozerwaną na dwie części głową leżało pośród czerwonego sosu ciemnej krwi i zdeformowanego mózgu. Sędzia ogłosił wygranego i zarządził 361
dziesięciominutową przerwę na sprzątnięcie ringu. Garcia wykorzystał chwilę by się przewietrzyć. Jego napięcie zmalało. Nie czuł się w żadnym wypadku zmęczony, pobudzony jak pod wpływem amfetaminy. Czuł, że może wszystko. W każdym razie, wygrał. Nie spieszyło mu się, co prawda, ale zamierzał podczas właśnie tej przerwy stanąć twarzą w twarz z Ignazio Morettim. Stał sam przy stoliku z alkoholem. Franchetti pierwszy raz widział go bez obstawy. Niemalże po cywilnemu. Jego mina nie skrywała złości i rozczarowania. Tłumił ją jednak w sobie tak jak obiecał honorowo. – Mogłem się spodziewać, że wygrasz. Takie skurwysyny jak ty zawsze dostają to, co chcą. Zawsze stawiają na swoim, prawda? Za wszelką cenę. – To nie dopalacze, jeśli o to ci chodzi. – Kończmy to. – Poczekaj, świetnie się bawię. Jestem teraz w formie. Nie chciałbyś ponownie wejść w zakład i spróbować się odegrać? Moretti myślał. Garcia żartował w myślach, że skoro nie ma jego bezmózgich ochroniarzy, to trudniej mu podjąć jakąś sensowną decyzję. – Jednak następna walka musi być trudniejsza. Podwajamy stawkę. – Nie aż tyle, bo jak przegram to wolałbym żebyś mnie zabił, bo nie miałbym w żaden sposób, jak spłacić takiego długu. – Walka musi być tego warta. Nie masz innego wyjścia. Albo wygrywasz albo giniesz. Masz swoje na śmierć i życie tak jak drwiłeś jeszcze przed momentem. Franchetii ponownie zacisnął pięści. – W takim razie jak? Oczywiście do granic zdrowego rozsądku, który zaakceptujemy obydwoje. – Cztery psy na raz. Rasa nieistotna. Silne skurwysyny. Gdy zaatakują cię w chwili słabości, rozerwą cię na strzępy. Może to jednak lekka przesada. – Garcia podniósł głowę i spojrzał na niego z gotową odpowiedzią. – Umowa stoi. Cztery psy. Walka aż do śmierci. – Niepotrzebnie ci to proponowałem. Nie sądziłem, że weźmiesz to na poważnie. – Jestem przekonany, że z czterema jeszcze sobie poradzę. – To świetnie. Przygotuj się, zaraz występujesz. – Garcia stanął przed wejściem do wewnątrz ringu. Musiał się skupić. Nie dać niczego po sobie poznać. Nie chodziło o to, że ludzie mogliby coś podejrzewać. Cokolwiek się stanie, zaakceptują to. Chodziło o psy. Gdy tylko pojawią się w zasięgu wzroku, będzie musiał w ciągu sekundy zamienić się w Wilkołaka. Nie wiedział, w jaki sposób było to możliwe, ale w zasadzie tylko i wyłącznie transformacje pozwalały mu podjąć się takiego typu wyzwania. Jako człowiek, nawet atleta, siłacz czy wojskowy na kokainie, wszyscy wzięliby takiego rodzaju zadanie za żart. Gdy zwęszyły ofiarę, wszystkie na raz atakowały jak wściekłe z głodu chcący go pożreć od razu. W tej chwili nie mógł się zawahać. Nie było odwrotu. Musiał dokonać przemiany. Jego ciało zaczęło rozrastać się czterokrotnie. Jego pysk wydłużył się a całe pół gołe ciało pokrywały czarne bujne włosy. Jego zmysły 362
wraz z jego siłą, refleksem i szybkością uległy niemal dziesięciokrotnemu spotęgowaniu. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał były jego ręce trzymające w powietrzu psa za dwa jego końce i jednym ruchem, niczym kartkę papieru, rozrywał w pół. Wtedy prawdopodobnie nastało załamanie, którego nie mógł już kontrolować. Gdy Garcia doszedł już do stanu, gdy będąc komunikatywny, pierwszą osobą obowiązkową było przeprowadzenie konwersacji z Eduardo Gonzalesem. – Nie wiem, co ci do głowy wpadło żeby pokazać się publicznie jeszcze w dodatku w miejscu takiego rodzaju. Trzeba było przyjść z tym od razu do mnie. – Kiedy? – Już zaraz w pierwszej godzinie, jak pojawiłeś się na mieście. Ze wszystkiego zawsze jest jakieś wyjście. Nie ma mowy po tym żebyś opuszczał miasto. Po takim incydencie... *** Stargard Szczeciński, 2011
363
PSYCHOKILLER
364
„Jest pełno powodów, by popełnić samobójstwo. Jednak rzadko któremu zabójcy zdarzają się wyrzuty sumienia po tym, jak dostaje płatne zlecenie na kilku swoich przyjaciół i własną rodzin... I je wykonuje... Nie mogę żyć dłużej z myślą kim się stałem i, że zrobiłem coś takiego. Że zabiłem niewinnych ludzi. I nic tego nie zmieni. Nie może mi to ujść na sucho.” Na krześle w pustym pokoju, siedzi mężczyzna imieniem Bobby Cruzz, trzymając dymiący pistolet. Głowę ma spuszczoną. Rozbrzmiewa świt wtaczający się do pokoju swą niebieskawą powłoką. Dwa dni wcześniej. Dzień. W jednym z pokoi dużego mieszkania, słychać dźwięki telewizora. Przed nim siedzi odrażający, rozlazły tłuścioch. Z telewizora dobiegają głosy dziennikarzy i ludzi, którzy pokrętnie byli świadkami krwawych wydarzeń: – Kolejne krwawe mordy dokonuje zamaskowany mężczyzna, szukający i wymierzający sprawiedliwość na własną rękę. Poza kilkoma zdjęciami, nie wiadomo kim jest, jest on bowiem zawodowcem i zabijając, bądź co bądź, przestępców, nie pozostawia po sobie żadnych śladów. Umyka on policji już od ponad roku, zabijając do tej pory ponad tuzin przestępców. Nie wiadomo też czy działa sam, i dla jakich korzyści…” Wtedy ktoś puka do drzwi. Grubas odwraca się w stronę drzwi zastanawiając się czy o dziewiątej rano powinien komukolwiek otwierać. Grubas postanawia wstać. Podchodzi do drzwi. Zagląda na zewnątrz przez judasza, w którym widzi wykrzywioną twarz Bobbiego Cruzza. Grubas mówi głośno jego imię, przekręca klucz, ściąga łańcuch i otwiera drzwi, mówiąc: – Bobby dziecko, co cię do mnie sprowadza? – Zagląda ale nikogo za drzwiami nie ma. Wygląda zza nich i rozgląda się w obie strony. Korytarz jest pusty. Po podłodze jednak ciągnie się gęsty dym. Grubas wraca do mieszkania i zamyka za sobą drzwi na klucz. Odwraca się i dostaje nożem w brzuch. Spogląda na utkwiony, zalewające się krwią ostrze i masywną dłoń w czarnej rękawiczce dopychającą ją głębiej. Oczy tłuściocha wyszły z orbit. Nie mogąc zaczerpnąć powietrza, jego język stanął kołkiem i wylazł na zewnątrz ust oswobodzony, ohydny płat martwego mięsa. Tłuścioch próbuje podnieść wzrok. Widzi maskę swojego oprawcy. Czarną kulę z wystającymi równomiernie identycznymi prętami. – Bobby? To nie możesz być ty. – Mówi i zaczyna tracić przytomność. Bobby wyciąga nóż. Tłuścioch pada na dywan. Zakrwawia go. Charczy. Morderca nachyla się nad ciałem grubasa, bierze jego nadgarstek i nacina rękę chcąc odrąbać mu kciuk. Grubas wyczuwając ból, resztkami sił rzuca się na niego wściekle chcąc go uderzyć w , ale nadział się na kolce jego okrągłej, czarnej maski. Grubas konał z bólu krzycząc z zaciśniętymi oczami, przyciskając rękę do piersi i przechylając głowę do tyłu, Bobby podcina mu gardło z którego tryska strumień krwi ochlapujący ścianę przed nim. Ofiara padła martwa. 365
Odcięty kciuk wkłada do woreczka. Wstaje i idzie na balkon. Zatrzaskuje ze sobą drzwi. Opiera się o balustradę i patrzy na miasto pod sobą. – Dobra szefie. Zrobię to. – Mówi sam do siebie. - Ktoś puka do drzwi. Bobby odwraca się. Rozgląda się wokół i schodzi po balustradzie. Odpycha się od parapetów i wypukłości w ścianach i dąży na dach. Wchodzi i patrzy na schody przeciwpożarowe. Ściąga maskę. – Nigdy nie było łatwiej... Obskurny pokój bez okien. Na środku stoi biurko, a za nim siedzi barczysty typ z maską ohydnego wieprza z kolczykiem w nosie. Za nim są kraty za którymi rozlega się długi ciemny korytarz. Bobby stoi kilka metrów przed biurkiem w swojej masce z kolcami. Po dwóch stronach biurka stoi dwóch mężczyzn w garniturach z takimi samymi, długimi szpiczastymi maskami. Świniak za biurkiem odpalił cygaro i zaczyna mówić. – Dobrze się sprawowałeś mały. Najlepiej z nas wszystkich. Jesteś dobrym detektywem, zabójcą, nie pozostawiasz śladów, nie masz sumienia, ani litości. – Ale na tym nie koniec pogawędki. – Przerwał domyślając się puenty. – Chcę byś zabił pewną trójkę. Dostaniesz za nie podwójną stawkę. – Czy to nie za dużo? Czyżby byli aż tak źli? Kim oni są? Świnia podaje mu kilka zdjęć. Bobby przegląda je, spoglądając ukradkiem. – Nie mogę tego zrobić. Znam ich. To pewnie jakaś pomyłka. To dobrzy ludzie. Znam ich od bardzo dawna. To moja rodzina i przyjaciele... – Jednak nie wyzbyłeś się całego swego człowieczeństwa. Mówiłem, że emocje tylko przeszkadzają w pracy. – Niech kto inny to zrobi. – Nikt nie jest w stanie. Nikt nie jest tak dobry jak ty. Uwierz mi, że gdyby nie zasługiwali na śmierć to bym ich nie kazał zabijać. Jak widać nie znasz ich zbyt dobrze. Pomyśl trochę. Jak nie ty to kto inny ich zabije, a wtedy ten ktoś zabierze podwójną stawkę za całą trójkę. To źli, bezduszni dranie, przykro mi, że ich znasz. Jeśli znasz ich od innej strony, to znaczy, że byli wobec ciebie bezdusznie fałszywi. Zresztą, potraktuj to jak ostatni sprawdzian. Gdy zabijesz kogoś kogo znasz bez skrupułów, potem nie będzie żadnego wahania. Nawet jakby miał na twojej stronie stanąć sam bóg. Ty go załatwisz. Bobby idzie w masce po pustej futurystycznej uliczce. Pada deszcz. Idzie wolno i rozmyśla. Zastanawia się, co złego robią jego przyjaciele i rodzina, że aż tak bardzo Świniakowi zależy na ich śmierci. Problem polegał na tym, że Świniak nigdy go nie okłamał. Czy zatem należało wątpić w to, co mówił, i odstawić na bok swoje uczucia? Bowiem uznawał ich za niewinnych, lecz mógł się mylić. Skręca za róg i spogląda w górę na spadające potoki deszczu. Przed nim stoi olbrzymia gotycka katedra w deszczu. Wchodzi do niej. Wewnątrz waha się jeszcze długo, trzymając pięści w kieszeni i nerwy na wodzy. Idzie i rozgląda się obserwując ławki, ołtarz i malowidła ścienne. Dostrzega konfesjonał do którego podchodzi. – Sumienie twój wróg. – Mówi stojąc przed nim. – Sumienie wrogiem każdego mordercy. Nie znaj litości i współczucia. Oto kilka przykazań zawodowego mordercy. Jednak nie pozbyłem się tego całkowicie. Coś jednak z człowieka we 366
mnie zostało. – Schyla się i wchodzi do konfesjonału. Jest bez maski, siada. Składa ręce do modlitwy i widzi za kratą starą, grubawą zakonnicę w przyciemnionych okrągłych okularach. Siada do niej bokiem. Bobby spogląda na biblię leżącą obok niego. Nie myśli nawet podnosić wzroku na przyjaciółkę jego matki. – Przebacz mi proszę siostro, bowiem zgrzeszyłem niewyobrażalnie. – Mów grzeszniku, słucham cię. I nie bój się mówić prawdy w domu bożym. Gdy będziesz wobec niego szczery, on ci wybaczy. Oczyść swą duszę z grzechów póki masz okazję. – Nie jestem pewny czy bóg potrafi przebaczyć wielokrotnemu zabójcy, który zabił szesnaście osób. Samych, co prawda, zwyrodnialców, ale ludzi. W tym własnego wujka. Co więcej, muszę zabić koleżankę mojej martwej matki…. Zakonnica spogląda na niego ze strachem, z lekko rozwartymi ustami. Bobby siedzi skulony z pochyloną do dołu głową i dłońmi złożonymi w dalszym ciągu do modlitwy. Zakonnica rozpoznaje go. Byli prawie rodziną. Bobby podnosi głowę i spogląda na przestraszoną zakonnicę. – Bobby nie rób tego… Bóg ci przebaczy, tylko nie rób tego. Proszę. – Nie wołaj boga. On tu nie przyjdzie. Po co ma zaglądać do własnego domu? Bobby wyciąga swoją maskę z kolcami i zakłada ją. Zakonnica odsuwa się nieznacznie. – Boże, to niemożliwe, ja cię znam, widziałam cię! To byłeś ty! Pokazywali cię w telewizji. – Zamilknij, proszę. – Ale dlaczego ja? Bobby dlaczego? – Bowiem służebnica boga najbardziej grzeszy. – Co ty wygadujesz Bobby? Postradałeś zmysły? Żartujesz sobie? – Przykro mi ciociu. Musisz zginąć. Jesteś złym człowiekiem. Zakonnica zaczyna płakać, próbuje wyjść w panice z konfesjonału. Odwraca się tyłem do niego. Drzwi się zacięły. Odwraca się znowu do Bobbiego, ale jego nie ma. Zagląda przez kratę. Na podłodze tylko rozlega się gęsty dym. – Bobby? – Mówi szeptem, sama do siebie. – Czyżby sobie poszedł ? – Opiera się i wzdycha. Patrzy się w sufit. – Dzięki bogu. – Nagle rozlega się trzask zamka w drzwiach. Zakonnica spogląda nie odwracając głowy na nie. Drzwi otwierają się. Wlatuje jasne światło. Zakonnica zasłania się ręką i próbuje spojrzeć poza nie. Widzi kontury postaci. Bobby podnosi pistolet z tłumikiem i przystawia jej do czoła. Strzela. Bobby szedł podziemnym pasażem, w środku nocy, bez wyraźnego celu. Została mu jeszcze jedna osoba. Wujek był pierwszy. Teraz czas na przyjaciela z dzieciństwa. Dzisiaj stał się transwestytą, ale dalej z nim się spotyka. Tunel był cały brudny, pełen śmieci, z powybijanymi oszklonymi reklamami na ścianach. Zapełnione graffiti, z mrugającymi żarówkami. Po schodach w dół, trzymając się ściany schodzi na pierwszy rzut oka, pijak. Przystanął przy schodach i upada na kolana. Wyciągnął komórkę i zaczyna dzwonić. 367
– Co się dzieje Bobby, robota skończona? – Spytał po drugiej stronie Świniak. – Waham się czy nie zabijam przypadkiem niewinnych ludzi. Czy nie staje się wyrachowanym mordercą, a nie mścicielem. Znałem ją lepiej niż ktokolwiek. Czym mogła zawinić niewinna zakonnica służąca bogu? – Spokojnie Bobby, nie załamuj się. Odstaw uczucia, byłeś okłamywany chłopcze. Nawet nie wiesz co te ścierwo miało na sumieniu. – Ona nigdy nikomu nie zrobiłaby krzywdy. Nie rozumiem tego wszystkiego. – Kto ci jeszcze został? – Mój przyjaciel. – Uważaj na niego. Jest bardziej niebezpieczny niż… Bobby wyłącza komórkę. Wstaje i rozgląda się. Opiera się o ścianie i zaczyna płakać. Po chwili zaczyna chichotać. Odrywa się od ściany, i zaczyna iść coraz bliżej kamery wiszącej nad nim, śmiejąc się coraz głośniej, przez łzy. Przed mordercą rozciągało się potężne gruzowisko. Ruina przedszkola. Pod sufitem czerń, pozostałość po spaleniach. W ścianach pełno dziur, goły mur, wszystko rozbite. Wejścia po drzwiach w ścianach były puste. Pod sufitem widać było resztki malowideł smerfów. W oddali widać kominy i fragmenty fabryk. Pośrodku ruin, pod zadaszeniem, siedzi na krześle postać przypominająca w oddali prostytutkę. Twarz osoby jest blada, usta ciemne a oczy zapadnięte aż nadto, podkreślone dodatkowo tuszem do oczu. Zmęczone spojrzenie, jednocześnie obłędne zboczonego szaleńca. Wygląda, jakby czekał na niego. Wraz z Bobbym wtoczył się do pomieszczenia dym, a spośród niego wyłaniał się sam morderca. Na plecach ma kij baseballowy schowany w pochwę. Transwestyta przypominający anorektycznego wampira odwraca się i patrzy na niego, wskazując palcem w dół co ma pod nogami. Bobby patrzy i widzi rozciętego w pół psa, parującego na mrozie. Transwestyta uśmiecha się nazbyt szeroko, karykaturalnie ukazując zęby i lekko wydłużone kły, całe w krwi. – Hot Dog. Przyłączysz się brachu? – Nie ruszaj się i nic nie mów. Siedź na miejscu. Mówię tylko raz. Ostrzegam. – Ściągnij maskę, chcę cię zobaczyć. – Powiedziałem, że masz nic nie mówić. Odwróć się. – Nie żartuj sobie, koleś. To mój teren. – Zaraz się przekonasz czy żartuje żałosny skurwlu. – Przestaje mi się to podobać. Kim jesteś, czego chcesz i kto cię nasłał? Odpowiadaj, bo się pogniewamy. – Transwestyta przygląda mu się podejrzliwie. Bobby przykłada mu lufę pistoletu z tłumikiem w kark. – Mówiłem, że masz się nie odzywać. – Ja wiem. Tyle się o tobie mówi. Jesteś tym zabójcą. Mam pewne ciekawe podejrzenia kim jesteś. Nie wszyscy jesteśmy tym, czym wyglądamy na pierwszy rzut oka prawda Bobby? Bobby odrywa lufę i odsuwa się od niego. 368
– Próbowałem być ostrożny wobec ciebie, chociaż nie mogę skojarzyć, jak u licha mnie znalazłeś. - Bobby nie odzywał się ani słowem. Transwestyta wstał z fotela i stanął obok niego. – A jednak miałem rację. Bobby podnosi znowu w górę pistolet celując. – Mówiłem, że masz się nie ruszać. Siadaj z powrotem. Teraz! Transwestyta uśmiecha się. – Nie. Spierdalaj Bobby, nie będziesz mi rozkazywał. Próbowałem być nadzwyczaj miły dla ciebie przez te wszystkie lata. Nigdy nie byłem tak miły dla nikogo jak dla ciebie. – Ty fałszywy draniu. Zabiję cię. – Śmiało. Celuje mu w brzuch. – Zabiłem własnego wujka i przyjaciółkę mojej mamy bez mrugnięcia powieką, więc i ciebie też nie zawaham się zabić. – Jesteś bezdusznym wyrachowanym sukinsynem manipulowanym przez tego cholernego gnoja, twego szefa. Ale z tym „bez mrugnięcia powieką” bym się nie zgodził. Za dobrze cię znam. Za dużo jest w tobie uczuć ludzkich, byś mógł tak mówić. – Stul pysk. Nie będę się powtarzał. – Ściągnij maskę Bobby, przecież wiem, że to ty. Boisz się pokazać łzy? Myślisz, że zabiłeś dwóch zwyrodnialców? – A co, ty jesteś ten dobry, tak? – Oni też byli, tylko w sobie to tłamsili i udawali przed tobą by cię nie demoralizować. Jednak i tak to nie starczyło by cię porządnie wychować. Wystarczy spojrzeć na to kim zostałeś. Nie potrafię pojąć co cię takim uczyniło. Może śmierć matki? Bobby strzela mu w ramię. Ten słania się do tyłu. – Oczywiście mogę się mylić. I to oni naprawdę byli tymi dobrymi. A więc dochodzimy do tego, że ty i ten twój szef to źli ludzie. Bobby ponownie strzela. Transwestyta się śmieje. – Oj i tak źle i tak nie dobrze. – Ostrzegam, że cię zabiję. Nie ruszaj się z miejsca. – Po co mi to mówisz? I tak mnie zabijesz, bez względu na to, co zrobię. Przecież dostałeś na mnie zlecenie. Musisz je wykonać, prawda? Przecież to ja jestem „zły” a ty jesteś dobrym obrońca prawa i sprawiedliwości. Nie wahaj się. Bierz się za mnie. I to już zaraz, bo inaczej ja się wezmę za ciebie. Pokaż kto jest górą. Pokaż kto tu rządzi. Kto ma rację. Pokaż kto tu jest mężczyzną. Chcę byś mnie ukarał, byś pokazał na co cię stać. Transwestyta uśmiecha się mówiąc to, brzmi to trochę jak pedalskie uwodzenie, ale tak ma to według niego brzmieć. Chciał go sprowokować. Udaje mu się. Chwyta za kij. Na jego końcówce ma powbijane gwoździe. Zamachuje się nim i uderza w twarz. Rozprysk krwi. Transwestyta zaciska oczy i upada na ziemię. Bobby podchodzi do niego i zaczyna go kopać w brzuch. Ściąga maskę i rzuca na bok. Unosi kij i wali nim go w głowę rozgniatając ją i rozszarpując skórę. 369
Uderza w szyję, skąd wytryskuje krew. Bobby zaciska zęby, uwalniając łzy. Ciało ofiary mimowolnie dygocze, a Bobby napiera nadal. Cios. Głowa chrupie ohydnie pod kolejnym ciosem. Spod niej wypływa krew. Głowa zmienia swój kształt od ciosów, deformując ją. Cała twarz zalewa się krwią. Jedno z oczu zaczyna wypływać. Zęby wypływają wraz z krwią z opuchniętych warg. Bobby opuszcza kij. Przeciera zapłakane oczy kantem dłoni i odchodzi. Krata więzienna otwiera się, a za nią twarz Bobbiego. Prowadzi go dwóch ochroniarzy w szpiczastych maskach i staje przed biurkiem, w salce swojego szefa, Świniaka. – Dobra robota. Zawodowiec, pełny zawodowiec. Podziwiam twoją nieugiętość i to, co zrobiłeś z najlepszym przyjacielem. Aż trudno mi wyrazić słowami podziw do ciebie. Przerosłeś bowiem nas wszystkich. – Bobby lekko przy tym porusza nerwowo głową. – Teraz nic już nie jest w stanie cię powstrzymać. Jesteś idealny. Wyszkolony technicznie. Jesteś genialnym strategiem i detektywem a także psychologiem. Umiesz wyczuć przeciwnika oraz wyprzedzić jego ruchy. Pozbyłeś się litości, żalu, współczucia i sumienia. Jesteś niezwyciężony. Pamiętasz swoją pierwszą robotę? Jaki słaby byłeś przed rokiem? – Świniak podaje mu kopertę. Przechodzi ona z czystej dłoni Świniaka do ręki zakrytej rękawiczką, Bobbiego. Zagląda do niej. – Zgadza się? To wszystko, czy coś jeszcze? Morderca nie reaguje. Świniak patrzy przez chwilę na niego. Wyciąga i podaje mu broń otuloną białą szmatką. Okrywa ją swoimi dłońmi. – To premia. Bobby siedzi na krześle i ogląda broń, którą dostał od szefa. Siedział na łóżku w pół mroku. Przystawia broń do czoła i myśli jeszcze chwilę. „Może faktycznie jest tak, że to my jesteśmy źli, a oni są tymi dobrymi. Ale powoli dociera do mnie to stopniowe przerażenie. Lepiej nie męczyć się z tym dłużej. Lepiej to skończyć jak najszybciej. Lepiej nie uświadamiać sobie tego nad wyraz. Ja to wiem. Jestem złem. Jestem pozbawionym skrupułów mordercą. Jest pełno powodów, by popełnić samobójstwo... Bobby odkłada kartkę, na której napisał owe słowa. Zaciska pięść i naciska spust. *** Opole, 2006
370
UTRATA CZŁOWIECZEŃSTWA
371
Rozdział 1. ULOTNA, UROJONA MIŁOŚĆ. Telefon komórkowy dzwonił nieustannie. Zawsze miałem opór w odbieraniu nieznanych numerów. Przełamałem się po czasie i odebrałem. W słuchawce rozległ się spokojny, dziewczęcy głos przedstawiający się, jako Angela. – Jestem koleżanką jednego z twoich kolegów w klasie, znaczy się…on pewnie już o mnie zapomniał. Kiedyś spotkaliśmy się wszyscy razem i zobaczyłam, że on zna Ciebie, więc podeszłam do niego i poprosiłam o twój numer. – No dobra, czyli odpowiedź na pytanie, kto to był odpada. – Raczej tak. W takim razie może byś zechciał się ze mną dzisiaj spotkać, w sumie po to dzwonię. – Próbowałem zachować spokój. O co powinienem zapytać? – Słuchaj, kiedy się spotkaliśmy, bo nie pamiętam? – To było jakiś rok temu, w miejskim parku. Byłeś z dużą grupą znajomych. – No dobrze, zgadzam się, skoro zadałaś już sobie tyle trudu. – Co miałem innego powiedzieć? – Wybierz czas i miejsce. – Może dzisiaj o 6-ej, pod centrum handlowym Solaris? Pasuje ci? – Tak, ale jak cię znajdę? – O to się nie martw, to ja znajdę ciebie. Statyczny dźwięk zakończonej rozmowy, rozległ się w słuchawce. Poczułem się nieswojo. Chciałem ją poznać. Mogłem. Nie miałem nic lepszego do roboty. Miałem dwie godziny. W myślach utrwalałem jej głos, próbując wyobraźnią wypracować jej hipotetyczny wygląd. W szkole próbuję się nie wybijać, ale nie być też najgorszy, stoję raczej nie zbyt lubiany na uboczu. Utrzymuję kontakt bardziej stały jedynie z dwoma osobami z mojej klasy. Jestem w sumie nijaki i to dosłownie, w każdym znaczeniu. Jestem obojnakiem, i czasami mam wrażenie, że w ogóle nie jestem człowiekiem. Mój organizm działa bardzo dziwnie, nietypowo, nikt o tym nie wie. Nawet mój ojciec. W sumie nie wiem, za kogo on mnie uważa, chyba za chłopaka, ale nie jestem tego pewien, choć można sądzić, że Daniel, to męskie imię. W dodatku abstrakcyjne w moim obojnactwie jest to, że moja płeć zależy od tego, w jakiej się zakocham. Jakby, dla przykładu zakochała się we mnie dziewczyna, stałbym się chłopakiem, i na odwrót. Teraz mój wygląd jest zupełnie niesklasyfikowany. Nie mówię nikomu, jaką mam płeć, pozwalając, by inni wierzyli w to, co chcą. W sumie jakaś zmiana byłaby wskazana. Życie robi się nudne będąc obojnakiem. Ja uważam się z moimi przypadłościami za anioła, nie wiem czemu, ale przyjąłem tą teorię i z niewiadomych przyczyn jest według mnie najbardziej do przyjęcia. Jestem aniołem zamieszkującym ziemię. Mam za cel żyć między nimi i być jak oni. Żyć, kochać, pracować i umrzeć, jak oni. Nie wiem dlaczego. Po prostu fajnie obrać taką koncepcję, gdy jest się tym, kim się jest. To dodaje życiu smaczku. Może, gdy się zakocham i uformuje mi się na stałe określona płeć, zapomnę o tym, kim jestem naprawdę. Może, gdy będę z kimś, będę traktował to, jako mój własny wymysł. Nie wiem tak naprawdę więcej o swoim pochodzeniu, nie wiem, jaki mam cel. Tylko ojciec wie cokolwiek, ale nigdy nie rozmawiał ze mną na ten 372
temat, a gdy się go pytałem, kim była moja matka, nie chciał o tym nawet słyszeć. Widząc tych wszystkich ludzi wokół, doszedłem do wniosku, że nikt tak naprawdę nie wie, kim naprawdę jest. Urodziłem się jak inni, szesnaście lat temu, i trwam jak inni. Nie znam swojej matki, lecz wiem, że istniała. Umarła przy moim porodzie. Tylko tyle wiem. Mój ojciec, mieszka za granicą od trzech lat. Dzwoni do mnie dwa razy w miesiącu, przysyła mi pieniądze, bym mógł normalnie żyć, opłacać mieszkanie, mieć co jeść i mieć pieniądze na swoje własne potrzeby. Lecz od urodzenia, wiem, że wszystko to, co kieruje moim życiem, wydaje się być czyimś nieokreślonym planem. Zostałem zesłany tutaj, w życie, by znaleźć swój własny cel. Jakbym miał poznać życie i stać się prawdziwym człowiekiem. Jednak dziwne jest to, że pomimo tego, że nic mnie nie wyróżnia od innych ludzi, wiem, że jestem inny. Wszyscy myślą, że jestem ładnym chłopakiem, albo brzydką dziewczynką. Godzina szósta wybiła. Czekałem w wyznaczonym miejscu, wypatrując jakiejkolwiek dziewczyny. Było wilgotno i pochmurno. Trochę mżyło. Niecierpliwiłem się. Dwadzieścia minut. Czułem pewien rodzaj strachu, wyczekiwałem obcej osoby, nawet nie wiedząc, czego ode mnie chce. Nikt nie przychodził. Wziąłem do ręki telefon i wyszukałem jej numer. Próbowałem się połączyć, ale linia była zajęta. Sam nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Mogłem to uznać tylko za smutny żart. Poszedłem trochę zamyślony i zrezygnowany z burzą w głowie, w stronę plant. Usiadłem na jednej z ławek. Zastanawiałem się, co dalej z tym robić. Skoro linia jest zajęta, postanowiłem wysłać wiadomość tekstową i tak też zrobiłem, fakt, może nie dojść, ale z drugiej strony lepsze to niż nierobienie nic. Posłałem pytanie impulsować elektrycznym w jej telefon. Dotarł, czyli jej telefon funkcjonuje. Czekałem na odpowiedź. Po kilkunastu minutach siedzenia postanowiłem ruszyć się z miejsca i wrócić do swojego pustego mieszkania. Odpowiedzi nie dostałem. Gdy już w nim byłem, postawiłem komórkę na stoliku włączając automatyczną sekretarkę i położyłem się w ubraniu do łóżka. Po chwili spałem. Przebudził mnie zaprogramowany na dziewiątą telewizor. Ściszyłem wiadomości. Najbliższa godzina minęła na doprowadzaniu się do porządku. Podniosłem komórkę ze stołu. Nie było żadnych nowych wiadomości. Poszedłem do kuchni usmażyć sobie jajka, gdy usłyszałem piknięcie w telefonie. Zgasiłem gaz i podbiegłem do pokoju. Była to wiadomość głosowa, która przed chwila się nagrała, nie wiem, jakim sposobem mogłem jej nie słyszeć. Wiadomość od niej, przepraszała mnie, nie mogła zadzwonić, że nie przyjdzie. Spytała czy nie możemy umówić się jeszcze raz dzisiaj o tej samej porze i godzinie. Odstawiłem telefon, nie odpisując i wróciłem do jajek. Posiłek spędziłem przy japońskiej animacji lecącej w telewizji. Była sobota. Z braku jakichkolwiek innych planów, zasnąłem. Obudziłem się koło południa, dręczony wyrzutami sumienia. Postanowiłem do niej napisać. Cóż, może wyciągnąłem za szybko wnioski, może naprawdę coś ważnego jej wypadło. Czekałem z niecierpliwością gapiąc się w ekranik komórki. 373
Po trzech minutach rozświetliła się wraz z jej imieniem. Poczułem, że humor mi wraca. Wyszedłem z domu, chodziłem po mieście spowitym mgłą. Dawała ona wrażenie senności, osłabienia, i niebiańskości. To złudzenie brało się pewnie z niebieskich świateł neonów przebijających się przez mgławicę. Klaksony samochodów w ruchu ulicznym zdawały się przekrzykiwać nawzajem. Spokojnie mijałem ludzi. Wszedłem do ulicznej knajpki z jedzeniem na szybko. Z ogólnym zadowoleniem rozmyślałem o dzisiejszym wieczorze, czułem ciepło hamburgera z frytkami przepływających przez gardło, a zupełnie inne ciepło w podbrzuszu. Moja płeć zaczęła się formować, lecz nie tylko to ulegało przemianie. Stawałem się chłopakiem, stopniowo rozwijała mi się jaźń i pogłębiała pamięć, wspomnienia dotyczące dojrzewania, których nie znałem. Dość nietypowe uczucie. Jakbym się budził z letargu. Wyszedłem z baru, jako ktoś zupełnie inny. Minąłem grubego Chińczyka, który siedział z jakąś fujarką, cały okablowany z przeciwsłonecznymi okularami i grał na instrumencie muzykę elektroniczną. Szedłem w wyznaczonym kierunku, bo szósta się już zbliżała. Po drodze wszedłem do kwiaciarni i kupiłem dwa narcyzy. Moje nogi powędrowały pod centrum handlowe, dość duży budynek otoczony przez ludzi jak podczas okupacji. Miałem nadzieję, że będzie jej miło, gdy je dostanie. Stałem i oczekiwałem, wyławiając z tłumu nawet nie wiem, kogo. Szósta wybiła. Czekałem piętnaście minut. Mozolnie minuty mijały. – Koniec moja pani, mam dość tych durnych żartów! – Wypowiedziałem słowa na głos, ale nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ścisnąłem kwiatki i ruszyłem w stronę świateł. Wtedy telefon zadzwonił. Pośpiesznie odebrałem. – Tak, tu Daniel przy telefonie. – Cześć, gdzie ty jesteś? Nie mogę cię znaleźć. – Jestem przy światłach przed centrum. – Dobra już biegnę do ciebie. Jakby kamień spadł mi z serca. Schowałem komórkę do kieszeni i wypatrywałem jej. Przez cały czas oczekiwania, światła zdołały się dwa razy zmienić, dwukrotnie przepuszczając pieszych przez jezdnię. Przy trzecim razem przeszedłem na drugą stronę. Wchodząc na chodnik wrzuciłem kwiatka do śmietnika. Cierpliwość ma swoje granice. Ona właśnie je przekroczyła. Pośpiesznie pobiegłem do mieszkania, zamykając na dwa razy kluczem drzwi. Zaczęło się ściemniać, włączyłem radio, leciał jakiś kawiarniany jazz. Rzuciłem kluczami i komórką na stół. Wyciągnąłem z lodówki mleko i nalałem do wysokiej szklanki. Ściemniło się prawie całkowicie, było przed ósmą. Zaczął dzwonić telefon, długo i nachalnie. Wziąłem telefon do ręki, to ona. Rozłączyłem ją i ponownie odstawiłem komórkę. Po krótkiej chwili znów zaczęła dzwonić, znowu równie długo. Byłem mocno zdenerwowany a jednocześnie cholernie smutny, że ktoś robi mnie w wała. Automatycznie włączyła się moja poczta głosowa, i jej głos zaczął się nagrywać. Moja płeć nie była jeszcze do końca rozwinięta, moje narządy rozwijały się powoli jak u nowo narodzonego noworodka. 374
– Daniel? Daniel gdzie jesteś, jeśli jesteś w pobliżu to odbierz, proszę. Dlaczego cię dzisiaj nie było – wzdrygnąłem się i zacisnąłem mocniej oczy i zęby – jak możesz to oddzwoń. Rozłączyła się. I dobrze. Nie spałem, nie mogłem, przez nią. Właściwie do końca nie wiedziałem, dlaczego się nią przejmowałem. Zastanawiałem się, co robić dalej, z rana muszę iść do szkoły, przeszłość i obecne życie dawała o sobie znać. Wszystko zaczynało się formować, i zbijać w logiczną całość, a moje nowe „ja” nie zadawało żadnych niepotrzebnych pytań. Obudziłem się kilkanaście minut przed świtem, jako ktoś zupełnie inny. Jako chłopak. Włączyłem małą lampkę nocną i podszedłem do kalendarza ściennego ozdobionego obrazami surrealistów by sprawdzić, który dzisiaj jest. Mój spakowany plecak stał w rogu przy moim łóżku. Rozdział 2. NARODZINY NOWEGO ŚWIT. Pojedyncze krople deszczu skapywały na metalowy parapet, niosąc jego stłumionym dźwiękiem. Ciężkie stalowe krople ogłuszały i rozmywały się w totalnej ciszy. Drzewa spowiła gęsta mgła, która dawała wrażenie chwytności. Dym z kominów przenikał ją i zamazywał najbliższą przestrzeń. Z ledwością można było dostrzec fragmenty pobliskiej okolicy. Neonowe światła rozmywały się przebijając swym blaskiem przez mgłę. Jaskrawo czerwone, oślepiające światła czerwieni, zieleni, żółci i błękitu. Gdzieś słychać szum jadącego pociągu, odległe wycie jego gwizdu. Rytmiczne uderzenia zdawały hipnotyzować. Dźwięk rozmywał się mknąc z daleka tworząc echo. Tykanie zegara ściennego. Wolne. Raz na sekundę. Gwizdek czajnika zaczął wyć i pod wpływem pary dygotał o wylot czajnika. Po świecy spływał wzdłuż niej wosk, stopiony rozpływał się w szklanej miseczce. Płomień jarzył się, jej swąd dolatywał do nozdrzy, lekko pieszcząc jej wnętrze. Kropelki wody nasilały się, uderzając i rozpryskując się na szybie, spływając wzdłuż niej. Jeszcze bardziej widok za oknem się rozmazywał. Para wodna okryła szyby zamazując rozsiane krople, i zamglone zgliszcza na horyzoncie. Słychać grzmot ciężarówki pędzącej po wyboistej, asfaltowej drodze. Syreny karetek ogłuszają i niosą echem po całej dolinie miasta. Zaczęły się pojawiać pierwsze samochody, śpieszące po ulicach. Przejeżdżając po kałużach rozpryskiwały z szumem i chlupotem błoto, przez które przenikały odbite światła wystaw sklepowych. Po następnym chluśnięciu nastąpiła cisza. Wiatr badał cicho pustkę. Na czarnej jezdni pokrytej wodą, odbijały się światła witryn sklepowych bajecznie kolorowych i z ornamentowanych. Oświetlone na wszystkie możliwe do wynajęcia barwy. Światła rozciągały się, falowały i deformowały symetrycznie odwrócone w inny świat. Z chmur wypływała woda, cieknąc z chmur jak z prysznica. Silne, duże krople tratowały wszystko na swej drodze, lotem koszącym. Z coraz większym nasileniem. Sine chmury zabłysły oświetlone błyskawicą, wyglądający jak świetlisty, rozłożysty kij. Grzmoty przypominały wybuchy bomb. Dźwięk zalewanej kawy koił mnie. Pobudzające aromaty przeplatały się ze sobą. Z radia wśród trzasków z trudem można było rozpoznać ludzka mowę. Słodki zapach kawy. Ogłuszające monotonne dźwięki elektronicznych budzików zza ściany. Ogłupiające, psychodeliczne buczenie rozlegało się w domach, gdzie 375
ludzie wstają na pierwsza zmianę w niedzielę. Musiała minąć wieczność zanim właściciele łaskawie ich nie powyłączali. Metaliczny, wilgotny smak ozonu. Ciemność ustępowała dniowi, odkrył rozpoczynający się ranek. Stonowany błękit przebijał się przez deszczowe chmury, odsłaniały skrywającą za sobą pustkę. Trzepot skrzydeł, nagły i nieoczekiwany. Gruchanie gołębia rozpoczęło poranny śpiew. Z chwilą zewsząd dobiegały pojedyncze piski i świergoty ptaków, przelatujących z drzewa na drzewo. Z coraz większym przypływem śpiewów w totalnej, destrukcyjnej ciszy, oddawało im echo. Dawały one poczucie pustki w przestrzeni. Mechaniczny dźwięk zdobywał na sile wraz z wypływającym słońcem. Mgła przerzedzała się, a cisza ustępowała hałasowi. Do nieba mknęły skrzeczenia wron. Ulice pokrywała coraz większa ilość samochodów. Szelest łamanych liści. Coraz bardziej kakofoniczne przekrzykiwanie się ptaków, przeplot różnych ich barw. Powiew zimnego, orzeźwiającego wiatru. Strącającego z drzew krople rosy, które potrącały inne spadając na trawę lub spływając wzdłuż pnia, liści wsiąkając w ziemię. Drapanie grabi o chodnik, zgarniając stracone liście. Zmięte, stare, powyginane i zbrązowiałe. Warkot kosiarki, jazgot przejeżdżających coraz szybciej samochodów. Pierwsze kioski, piekarnie zostały otwarte. Dzwoneczki zawieszone nad drzwiami wejściowymi dzwoniły zwiastując nadejście pierwszego klienta. Zapach niosący po najbliższej okolicy ciepłego pieczywa. Dźwięki budzącego się miasta, to właśnie system narodzin nowego świtu. Po pół godzinnej obserwacji widoku za oknem, zbieraniu sił i myśli, postanowiłem wyjść. Zrobić coś z sobą. Miałem cały dzień. Wolny, bez żadnych obowiązków. Nie chciało mi się iść do szkoły. Dosięgła mnie nuda. Czułem się dziwnie, jakbym siedział tu bez celu. Nie miałem właściwie nikogo. Myślałem o ucieczce od tego. Tylko czy jakakolwiek ucieczka była by możliwa? Raczej nie. Wszędzie jest tak samo. Jednak tutaj niczego mi właściwie nie brakowało. Pomimo faktu, że byłem sam. Musiałem mieć, czym wypełnić, tą pustkę. Bez sensu było siedzieć i żyć, bez celu, kompletnie nic nie robiąc. Już łatwiej byłoby się zabić. Chciałem mieć kogoś przy sobie, z kim mógłbym pogadać, jakiegoś wielkiego przyjaciela. Dziewczynę, która byłaby ze mną. Wypiłem herbatę, opłukałem kubek odstawiając go na suszarkę. Nie chciałem składować naczyń, by nie mieć potem jej sterty do umycia. Wziąłem kubek z gorącą kawą i poszedłem do pokoju. Było ciemno, grzmiało i padało cały czas. Totalnie depresyjna pogoda. Włączyłem muzykę. Ona zawsze była i będzie ze mną. Tak jak książki. Sztuka, jakakolwiek, była dla mnie punktem, który odciągał mnie od rzeczywistości, a jednocześnie przybliżał ją jeszcze bardziej do mnie. Interesowało mnie to. Sam chciałem coś stworzyć, jednak nie miałem do tego talentu. Podniosłem powieść, którą parę dni temu pożyczyła mi sklepikarka z kiosku, która wie, że lubię czytać. Ona lubi tą książkę, i myśli, że ja też ją polubię. Nie mając innych pomysłów, wziąłem ją do ręki i zacząłem czytać, pijąc kawę. Miałem ochotę tylko na to. Czułem się dobrze. Zacząłem czytać. 376
Wstają słońca w dwóch odcieniach czerwieni. Rozsianą soczystą zieleń dżungli i olbrzymią skalną skarpę, ochraniał chłód lodowego poranka. Otulając mgłą i opadając jak kurz po całej okolicy. Wiatr wzburzał wysokie drzewa i wyginał je. Falują przechylone w jednym kierunku i rozrzucają jak nasiona, liście, które po podniebnym tańcu lądują wśród szronu. Szumią ogłuszająco tylko po to, by za chwilę zamrzeć w całkowitym bezruchu. Pokryty w mgle ocean uniemożliwiał statkowi bezpieczne płynięcie. Przypływy i odpływy nasilały się. Woda marszczyła się by w kolejnej chwili wzbić się w niebo. Rozbiec się w różnych kierunkach. Niebo zsiniało zwiastując niezadowolenie bogów, spowodowane niezadowoleniem wyznawców. Huk wiatru obijał się o szarawy materiał przymocowany do dwóch słupów. Potężna galera chwiała się, oświetlana światłem błyskawic. Z jej boków wystawały wiosła, które jak nogi stonogi wbijały się jednocześnie w wodę, odpychając statek. Na dziobie statku wyrzeźbiona była głowa wilka. Wszyscy zeszli pod pokład, oprócz jednego niskiego, grubego szaleńca, który uważał się za władcę gromu. Czarna bujna broda, uświniona w okolicy ust, które próbowały się modlić. Stał smakując wodną bryzę. Patrzył jak fale uderzają o siebie, próbując przeniknąć się nawzajem. Woda zalewała pokład, jego rogaczy hełm i szczątkowa zbroja, były jedyną ochroną przed zimną wodą. Pod pokładem łysy, wysoki murzyn uderzał w bęben nadając w ten sposób tempo do wiosłowania dla niewolników. Cała zdegenerowana hołota, skuci i zlani potem przeklinali bogów. Przynajmniej nie marzli. Bogowie śpiewali zachęcając do pracy. Oni zaś sami podtrzymywali się na duchu. Fale spadały jak cegły na pokład, statek przechylił bardziej, zagłębiając w toń głębiny. Wszyscy przerywali swe prace chcąc wydostać się na powierzchnię. Pamiętajcie nigdy nie sprzeciwiajcie się woli bogów, nie bluźnijcie, oni się zemszczą. Gdy niektórzy wypłynęli na powierzchnię, przestraszeni, inni potopieni bogowie dalej zachęcają dalej śpiewając z perfidią „płyń wikingu, płyń”. Chodniki były mokre od deszczu. Już tylko mżyło, gdy wyszedłem się przejść. Przejeżdżające po nich dorożki, samochody, nowoczesne motory, mknęły z hukiem przez ulice. Były tak szybkie, że słyszało się jedynie ich świst, i dostrzegało neonowe światła. Zagubione kropelki deszczu opadały ze zmęczeniem na przypadkowych mieszkańców. Zagłębiałem się stopniowo w centrum miasta. Im głębiej, tym człowiek jest bardziej narażony na wzrok obcych. Na rozmowy, muzykę, wiadomości i reklamy płynące z megafonów. Z oszklonych kul wirujących między budynkami. Przechodząc obok nich, można było obejrzeć reklamowane nowości rynkowe. Kobiecy głos wciąż wypowiadał tą samą kwestię. Olbrzymia hala, ozdobiona kioskami, tanimi barami, i kolejnymi wystawami reklam. Pełno kabin telefonicznych, stoiskami gdzie można za opłatą obejrzeć telewizję. Pełno cyganów, salonów gier, niezdrowego żarcia, bezdomnych dzieci, ochroniarzy, pustych butelek, żebraków, podróżnych, ochroniarzy, prostych ludzi, trędowatych, dzikich psów. Pełzające glizdy z wszczepionymi nadajnikami mowy, różni ludzie mechanizmami powszczepianymi sztucznymi organami i częściami 377
mechanizmami. Różne rasy, gatunki skrzyżowane między sobą. Zmutowane i cybernetyczne. To się nazywało postępem. Bogaci narkomani wydzielający intensywną jago woń. Kształty, kultury, religie, polityka, obłuda i komercja. Zbiorowe ucieczki do urojonych lub cybernetycznych światów w kafejkach internetowych. Czasem ktoś zada jakieś pytanie z gatunku, „dlaczego ja urodziłem się w tym ciele a nie w innym”. Dziś nikt na nie odpowie. „ Czy mechaniczny umysł zdoła pokochać i zrozumieć zwierzę o krystalicznie czystych oczach?”. W odpowiedzi na bezsensy „Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”. Głos charczącej kobiety zapowiadającej pociąg. Tłum różnych podgatunkowych form zszedł schodami do podziemi chcąc przedostać się na kolejny peron. Niebo otwarło pusty firmament, chmury otworzyły gwiazdy. Ich blask spadający na miasto. Nie było one bardziej żywe niż w nocy. Patrzyłem na to jak ludzie sami się wyniszczają, intensywnie się rozwijając, ale tylko do pewnego momentu. Mijając kolejne sztuczne barwy, ludzi, sklepy, restauracje. Przemieszczając się ruchomymi schodami i chodnikami. Wszyscy zapraszali do wejścia, do jego interesu. Bary, sklepy, kluby, burdele, sale widowiskowe, supermarkety. Po ulicach jeździły furmanki i dorożki. Miasto tętni życiem, rodzi się z początkiem dnia by jeszcze raz narodzić się z początkiem nocy. Stare gotyckie budowle odnowione tanią bezbarwna farbą, poprawione szpachlą robotnika. Podszedłem do jednego z kiosków, do którego przychodziłem raz na jakiś czas. Schyliłem się do okienka. W środku siedziała gruba kobieta w drucianych okularach, z wypiekami na policzkach. Skóra na twarzy wyglądała jakby była za duża. Zdjęła leniwy wzrok z krzyżówki i popatrzyła na mnie. Poprosiłem o gazetę. Podała mi magazyn wcześniej sprawdzając cenę i wprowadzając kod do kasy fiskalnej. Wypowiedziała głośno cenę i położyła gazetę na tacy przede mną uśmiechając się. Gdy sięgałem po portfel spytała, jak mi się podobała książka, którą pożyczyła. „Płyń, wikingu płyń”. Powiedziałem, że nie gustuje w takiej literaturze, ale książka nie była zła. Wyciągnąłem ją z plecaka i oddałem. Jej sztywne, obwisłe, grube ramię wyciągnęło się w moja stronę po pieniądze. Położyłem wyliczoną kwotę w monetach na jej dłoni i książkę obok niej. Małe palce ją zamknęły. Odszedłem od kiosku i znalazłem się na światłach na skrzyżowaniu. Schowałem gazetę pod bluzą. Zielone. Samochody stanęły. Przeszedłem. Stanąłem pod zadaszeniem jednej z większej restauracji. Strząsłem kropelki wody. Spojrzałem na panoramę miasta, okrążający mnie jego widok, różnorodne konstrukcje budynków. Po ulicy krążyły dźwięki muzyki orientalnej. Za potężną oszkloną ściana, przy stołach w różnych liczbowo grupach, w cieple siedzieli skośnoocy biznesmeni, jedli i zamęczali się nawzajem swoimi historiami. Wziąłem głęboki oddech i pobiegłem w stronę znajomej okolicy. Wbiegłem do budynku, po schodach i wszedłem do mojego mieszkania. Zrzuciłem mokre rzeczy, rzuciłem gazetą, na stół. Włączyłem telewizor, w którym obraz wypełnił jakiś czarno – biały film. Z lodówki wyciągnąłem jedzenie i włożyłem do mikrofalówki. Usiadłem za telewizorem i sprawdziłem, co jest na poszczególnych kanałach. Słońce wyszło wydobywając z siebie światło, i różnymi słodkimi 378
barwami zaczął ozdabiać niebo. Wreszcie nastał nowy świt. Za mniej więcej dwadzieścia cztery godziny, znów ta sama operacja, te same czynności. Tym razem będę musiał wyjść, do szkoły. Rozdział 3. ROZDEPTYWANIE EGZYSTENCJONALNEJ PUSTKI W szkole następnego dnia, dwie lekcje przeleciały bez większych oporów, bez większego zaangażowania. Najbardziej wkurzające były długie przerwy, pomiędzy lekcjami. Jestem chłopakiem, ale jest kilku takich, co to biorą mnie za dziewczynę, nie bronię się, bo jednocześnie nie chcę im ułatwić drogi. Nie są oni groźni, ale upokarzają mnie przed obcymi. Na szczęście są osoby, które wstawiają się za mną. Jak zwykle szykany i drwiny od trzy osobowej grupki durnych dziewczyn, które wybrały sobie za cel w tej szkole, gnębienie mnie? Siedzę jak zwykle pod murkiem dzielącym szkołę od boiska i jadłem jabłko. Wtedy te trzy wredne dziewuchy podeszły do mnie. Jedna z nich z krótkimi włosami i kolczykiem w nosie nachyliła się nade mną. Wyrwała mi jabłko i wgryzła się w nie z całą zawziętością. – Może byś tak oprócz siedzenia bezczynnie znalazłabyś sobie jakieś zajęcie. Może otworzyłabyś do kogokolwiek gębę i pogadała. Błyskawicznym ruchem złapałem ją za kolczyk w nosie i mocno pociągnąłem. Pochyliła się skowycząc z bólu, mając w oczkach szklaneczki z łez. Trochę naderwałem jej skórę i popłynęła jej krew. Poprosiła, żebym ją puścił. Puściłem, złapała się za nos i odeszła. Reszta też. Przez chwilę nie czułem takiej izolacji i odrzucenia, i pomyślałem, że jestem na dobrej drodze by odzyskać swoją godność. Mój przyjaciel, Konrad, zasiadł obok mnie i dał mi jedną z dwóch trzymanych w swoich dłoniach puszek napoju gazowanego z automatu. Wziąłem, otworzyłem i przechyliłem jej zawartość, po czym odezwałem się dziękując mu. – Hej stary, nie przejmuj się tymi tępymi gnojówami. W przyszłości będą zaćpanymi dziwkami gdzieś w rynsztoku. A tak oczywiście to nieźle pokazałeś tej małej. –Uśmiechnąłem się na znak podziękowania. Piliśmy w cieniu drzewa i gadaliśmy obserwując jak niebo staje się przejrzyste po odejściu burzy. – Gdyby ludzie, częściej patrzyli w niebo, ten świat byłby lepszy. – Rzuciłem. – Pewnie tak. – Dopił swoją puszkę i spojrzał na mnie. – Słuchaj może rozerwałbyś się z nami, trochę byś po przebywał z ludźmi. Cały czas tylko siedzisz w domu. Jutro spotykam się z taką większą grupą przyjaciół. Jedna z moich koleżanek gra w teatrze, w ośrodku kultury. Wstęp jest za darmo. Ja i jeszcze parę znajomych idziemy na ten spektakl. Może byś zechciał iść z nami. – Nie wiem. Nie znam tych ludzi. Będę trochę skrępowany. – Daj spokój. Jesteś taki, bo nie rozmawiasz z ludźmi, a nie rozmawiasz i nie znasz ich, bo nie wychodzisz z domu. Musisz postawić pierwszy krok, by ich poznać. – Sam nie wiem. W sumie mógłbym. Mam czas. I tak nic innego do roboty nie mam. Chyba zaryzykuję.
379
– To świetnie, słuchaj, ten spektakl jest o osiemnastej w domu kultury, lekcje kończymy o trzeciej, więc nie wiem, może wpadłbym do ciebie o szesnastej i razem byśmy trochę połazili i byśmy potem tam poszli. – Chyba… okej, w porządku, pasuje mi. Może więcej towarzystwa dobrze mi zrobi. Słuchaj Konrad, kojarzysz dziewczynę o imieniu Angela? – Angela? Nie sądzę bym znał kogokolwiek o takim imieniu, a co? – A nie nic tak tylko pytam, ostatnio dziewczyna o takim imieniu próbowała się ze mną umówić. Dwa razy się umówiła i dwa razy nie przyszła. – Z tobą? Trochę dziwne. Ja bym się tak tym nie przejmował, możliwe, że to jakiś głupi żart, może tych durnych dziewczyn. Próbują ponabijać się z Ciebie. – Tak, tylko one są święcie przekonane, że jestem dziewczyną. – Mimo wszystko i tak bym o tym zapomniał. Zadzwonił dzwonek, wstaliśmy i poszliśmy do szkoły wyrzucając po drodze do kosza puste puszki. Coś mnie tknęło i wziąłem komórkę do ręki i próbowałem się połączyć z tą dziewczyną. „Podany numer abonenta nie istnieje, dowiedz się, jaki jest prawidłowy numer i spróbuj ponownie”. Zdziwiło mnie to, ale biorąc pod uwagę słowa Konrada, może miał rację. Nie powinienem się tym przejmować. Kolejna lekcja była największym upokorzeniem. Była to fizyka z nauczycielem, który jest patologicznym pijackim śmieciem. Co raz próbuje mnie po pijaku i na trzeźwo upokorzyć. Jest pewien, jak większość, zresztą, że jestem dziewczyną i odkąd go znam cały czas powtarza się ta sama śpiewka. Głupie uwagi, docinki, ośmieszanie mnie, choć w ogóle nic o mnie nie wie. Z tym, że oprócz Konrada, wszyscy są przychylni jemu. To doprowadzało mnie do myślenia, że albo świat jest zbyt podły, albo to ja jestem zbyt słaby by się bronić. Łatwiej było dzisiaj nie przyjść do szkoły, ale nie chciałem mieć nieusprawiedliwionych, kolejnych godzin, zwłaszcza, że nie miałby ich, kto usprawiedliwiać. Nie widziałem się z ojcem od siedmiu miesięcy, i tak przez dłuższy okres zostanie. Nauczyciel wszedł do klasy po dwunastu minutowym spóźnieniu zataczając się od przepicia. Mamrotał coś nie zrozumiale sam do siebie, a reszta klasy zdawała się go nie dostrzegać. Napisał na tablicy krzywo, niewyraźnie temat. Posadził dupsko na twardym krześle, przeklął, przełknął ślinę i odczytał niewyraźnie listę obecności. – Ej ty malutka moja, choć tu pomóc mi odczytać listę obecności. – Proszę tak do mnie nie mówić, nie jestem pana koleżanką. – Nie pyskuj mi tu smarkulo i powiedz mi, kiedy idziemy na randkę? No cóż, facet zaczyna robić postępy coraz bardziej się spoufalać, co go może zgubić. Klasa się zaśmiała, ale na mojej twarzy też wyskoczył mały uśmieszek. – No cóż, chyba nigdy, lepiej się ode mnie odwal. – Co? Podbiegł do mnie słaniając się na nogach. Uderzył mnie otwartą ręką w twarz. Przechyliłem się w bok. – To na przyszłość żebyś nie pyskowała. Wziąłem plecak i wybiegłem z sali. Spalałem się, ukrywając resztki dumy, wybiegłem ze szkoły i nie wiedziałem, co robić dalej. 380
Jestem skulony w kącie, na moim łóżku. W zupełnych ciemnościach. Zapłakany. Moje łzy spływają strumykami, tworząc na kołdrze mała sadzawkę. Cały czas przeżywam jakieś anomalie. Telefon zadzwonił. Wziąłem go do ręki, nie zastanawiając się długo. Chciałem z kimś porozmawiać, bez względu na wszystko, nie przyjmowałem do wiadomości, że ona nie istnieje. Bo to ona dzwoniła. Nie wiedziałem, jakim sposobem, bo wcześniej pamiętam, że jej numer był nieaktywny. – Daniel! Cześć! Hej, co się z tobą działo? Słuchaj, przepraszam, chciałam zadzwonić wcześniej, ale nie mogłam. – Nie mogłem się dodzwonić, miałem problemy. – Nie szkodzi. Słuchaj, może raz jeszcze spróbujemy się spotkać? – Nie wiem, może byśmy się spotkali w jakimś bardziej konkretnym miejscu. Takim, gdzie można byłoby się łatwo znaleźć. Możesz mi opisać siebie? Jak wyglądasz? – To dość skomplikowane. – Dlaczego? – Widzisz koło telewizora kasetę wideo? – Ale tam nie ma żadnej kasety… Rozłączyła się, połączyłem się momentalnie jeszcze raz, ale głos w słuchawce odpowiedział mi, że nie ma takiego numeru. Odłożyłem komórkę na stolik i podreptałem w stronę telewizora, włączyłem go, by rozjaśnić sobie widoczność. Pogrzebałem koło telewizora z niedowierzaniem, bo wiem, że nie mam żadnych kaset wideo. Przeżyłem rozczarowanie, faktycznie była, ale skąd ona o tym wiedziała. Zresztą, co obca kaseta robi u mnie, skąd się wzięła? Byłem przekonany, że nie mam żadnych. Wsadziłem ją do magnetowidu. Kolejny chory żart, kolejna drwina. Taśma była czysta, nieskalana jakimkolwiek nagraniem. Przewinąłem spory kawałek zastanawiając się ile to może trwać. Gdy zadzwonił telefon. Nie kojarzyłem numeru, i kto w ogóle ma na tyle porąbane we łbie, żeby dzwonić o wpół do piątej rano. Poczułem gorycz, choć nie wiem, dlaczego może zaczynam dojrzewać. – Halo? – Daniel to ty? – Tak, kto mówi? – Tylko mi nie mów, że nie poznajesz głosu własnego ojca. Jak leci synku? Nie za późno dzwonię? Straciłem rachubę. – Jest 17:00, ale nie spałem. U mnie w porządku. Gdzie jesteś? – Na lotnisku, muszę załatwić pewną sprawę. Więc na razie zadzwonię później. Chciałem tylko wiedzieć, czy wszystko u ciebie w porządku. Na razie synek. – Na razie… – Słuchawka zamilkła – …tato. Popatrzyłem w ekran telewizora. Widać było zamazany obraz, poczułem ścisk w żołądku. Ekran zaczął się ściemniać. Wyłączyłem kasetę i cofnąłem do początku. Włączyłem, ale ekran nadal był czarny. Poczekałem chwilę, kiedy zaczął się rozjaśniać i z głośnika dobiegł szmer, a na ekranie napis. 18 Wrzesień 2006. 381
– Do jasnej cholery przecież to jutro! Dalszą kontemplację przerwał mi rozjaśniający, obraz w telewizorze. Poznawałem to miejsce, była to lekcja fizyki ta z znienawidzonym przeze mnie nauczycielem. Ale, w jakim celu ktoś to nagrał? Czy mam rozumieć, że to będzie jutro? Czy to już było? Czy to żart? – Nauczyciel na ekranie podpity, bardziej niż zwykle podchodzi do mnie. Ja wydaję się być zdenerwowany i zmęczony, jakbym nie spał wiele nocy. – No to, co? Kiedy mamy randkę? – Mówiłem, że się z panem nie umówię. – Tak? Podaj mi, choć jeden prawdziwy, sensowny powód. – Jest pan gejem? – Nie, dlaczego zadajesz takie durne pytania? – Bo ja jestem chłopakiem. Co? Mam zdjąć spodnie? Nauczyciela zatkało, nie wiedział jak zareagować na tą sytuację, otoczenie również opanowało poruszenie. Zobaczyłem w ostatniej ławce mojego przyjaciela, który w tym właśnie momencie rozmawiał z jakąś dziewczyną. Nie poznawałem jej, na pewno nie była z naszej klasy. Ja w telewizorze przemówiłem wyraźnie podekscytowany. – Ty cholerny dziwolągu… Złapał mnie za szyję i zaczął dusić, stawiałem opór, jakiego sam po sobie się nawet nie spodziewałem. Widocznie moja wola przetrwania była większa niż przypuszczałem. Zwykły odruch. Wszyscy nieruchomo, w milczeniu patrzyli jak umieram, jak przestaję stawiać opór, jak ulatuje ze mnie powietrze. Mój przyjaciel i ta dziwna dziewczyna zniknęli mi z oczu, wyszli? Film raptownie się urwał. Śnieżne zakłócenia wypełniły ekran. Co dalej? Zabił mnie? Cały zmarznięty i z trzęsącymi się rękami przewijałem na podglądzie film, nie odrywając oczu od ekranu. Taśma dobiegła końca. Co robić? Mam jutro nie iść do szkoły, czy przez to uniknę rychłej śmierci? Może mam dać się zabić? Może, jeśli to prawda to Angela dała mi tą kasetę by mnie ostrzec. Czemu chce mi pomóc? Może to tylko podły żart? Może ona jest również aniołem? Może to szansa na nowe życie? Umrzeć i urodzić się raz jeszcze, jako ktoś lepszy? Co mnie czeka? Powrót w łona bogini pradziejów? Za dużo pytań! Żadnych odpowiedzi, nie ma, kto ich udzielić. Same bzdury. Nie wiedziałem, czy nie iść do szkoły, czy iść. Czułem, że to może być prawda. A nawet, jeśli nie, dlaczego nie mam jej potraktować poważnie. Może to przestroga. Faktycznie, mam jutro fizykę. Nie pójdę jutro do szkoły. Pójdę w środę z rana i wypiszę się z tej cholernej budy i zapiszę gdzieś indziej. To nie powinno być trudne. Tak zrobię. Rozdział 4. NEGACJA MIĘDZYKOMÓRKOWA Odwróciłem się, i zobaczyłem jedną z koleżanek z klasy. Nie wiele z nią gadałem, ale dostrzegłem w oddali Konrada, który machał mi ręką. – Daniel, choć, idziesz z nami. – Powiedziała do mnie. Nic nie odpowiedziałem, tylko poszedłem, miałem zbyt wiele wolnego czasu. Był tam 382
Konrad, mój przyjaciel, średniego wzrostu okularnik krótko ścięty, Aleks wysoki koleś, który zawsze wydawał mi się dziwny. Zawsze mało mówił. Oprócz nich, była ta dziewczyna, co mnie zaczepiła, Sofia, niska roześmiana dziewczyna. Ruda dziewczyna, której w ogóle nie znałem o imieniu Marta, oraz czarnowłosa gotka, niezwykle śliczna, którą też chyba pierwszy raz widziałem na oczy. Miała na imię Klaudia. Miała czarne włosy do karku, i coś w z azjatyckiej urody. Śliczna, chociaż nie to stawiam na pierwszym miejscu. Przypominała mi śmierć. Jeśli by tak wyglądała, to chciałbym by mnie zabrała. Ukrywałem moje zafascynowanie. Zostałem wybity z rytmu. Ktoś mnie o coś spytał, a ja odpowiedziałem. Chodziło o szkołę. Dawałem taki wyraz aspołecznika, którego nic nie obchodzi. Nie odzywałem się tylko słuchałem i analizowałem. Było nie bardziej, niż gorąco. Ściągnąłem koszulę, i zostałem w samej dżinsowej katanie. Nieznacznie, niemrawo uśmiechnąłem się, wprowadzając innych w chichot. Szliśmy wolno iść w stronę ogromnego miejskiego parku, w którym w centrum znajdowało się zoo. Dziewczyny kupiły piwo. Mi również, ktoś postawił, ale nikt nie chciał się przyznać kto. Podejrzewałem kto. Jak zawsze. Mógł spytać. Miałem pieniądze. Dziwiło mnie również, że nikt nie pytał nikogo o dowód pełnoletności. Choć możliwe, że któraś z dziewczyn miała. Doszliśmy po jakimś kwadransie, do kwadratowego murku, który był kiedyś leśniczówką. Byłem jakiś przymulony, nie bardziej zresztą niż zwykle. Zastanawiałem się, co ja tu robię z tymi wszystkimi ludźmi. Ktoś gadał, inny sikał do puszki, dziewczyny leżały na kocach, inni siedzieli. Ktoś prosił o coś do jedzenia. Inny ktoś kiepował drugiemu popiołem z papierosa na głowę. Alkohol mnie rozluźnił. Miałem wyjątkowo słabą głowę, wystarczyłyby mi dwa piwa, bym był pijany. Ale teraz jakoś nie mogłem się upić. Pogadałem trochę z Klaudią o nowych trendach w artystycznej muzyce rozrywkowej. Potem uwaliłem się na koc, który się zwolnił tymczasowo. W pewnym momencie, zebraliśmy się. Ja i dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Jedną z nich, Martę, porzuciliśmy gdzieś między zbieraniną dziwacznych typów, szczerych aż do bólu w swych bezsensownych rozmowach. Wyszliśmy z powrotem na miasto. Krążyliśmy po rynku w ukropie. Wpadłem na jakąś kobietę w średnim wieku, szybko przeprosiłem i się oddaliłem. Zaglądałem za siebie, musiało ją boleć skoro po przejściu kilku metrów dalej trzymała się twarzy. To był wypadek. Miałem w torbie jeszcze dwie puszki piwa. Szliśmy ulicą. Za sobą słyszałem głosy przypadkowych osób, mówiące „patrz, taki mały a już pije” odpowiadałem na głos „chuj powinno kogokolwiek obchodzić, w jaki sposób chcę sobie zmarnować życie.” Zawsze to godzina mniej na czułe przemyślenia. Chciałem się wyrwać od tego wszystkiego. Miałem jakiś problem z sobą, czułem to, że nie mogę normalnie funkcjonować wśród ludzi. Obeszliśmy budę, przeszli przez dziurą w płocie, i zasiedli pod ścianą ośrodka kultury. Usiedliśmy w kółeczku, otworzyliśmy piwa i piliśmy. Byłem z dala. Gdy dopiłem jedną z puszek, poturlałem ją po ziemi w stronę śmietnika. Podszedł jakiś menel z reklamówką, i wsadził ją do niej. Moją puszkę. Próbowałem się rozluźnić. Bezskutecznie. 383
Wziąłem od Klaudii papierosa. Sofia dała mi zapalniczkę. Nie chciała odpalić. Klaudia odpaliła swoją. Zaciągnąłem się. Położyłem się na jej nogach. Myślałem, że mnie zrzuci albo będzie przynajmniej mówić jakieś komentarze, ale słowem się nie odezwała. Dałem jej papierosa. Patrzyłem jak się zaciąga. Lecz nie patrzyła na mnie. Oparła rękę na mojej szyi, którą miałem odsłoniętą. Przeszedł mnie dreszcz rozchodzący się od miejsca jej dotyku. Poczuła go. Przełknąłem ślinę, uważając by czegoś głupiego nie palnąć. Wszystkie, bowiem wokół zamilkły. Spojrzałem na jej twarz. W jej skośne oczy. Wsadziła mi papierosa do ust. Któraś powiedziała, że wchodzimy do środka. Wszyscy zbierali się oprócz nas. Ja nie zamierzałem się ruszyć, a ona nie zamierzała mnie zrzucić. Gdy wszystkie poszły, patrząc na nią, wstałem. Otrzepałem się i zaczęliśmy iść. Stuknęliśmy się przypadkiem nadgarstkami, a w chwilę potem, już trzymaliśmy się za dłonie. Wyszliśmy z ciemnej, małej salki, w której siedzieliśmy na samym przodzie. Tuż przed aktorami, których nie oddzielała od nas żadna scena. Spektakl był przerażająco intensywny w swojej wymowie. Trzymał w napięciu tak mocno, że o mało się nie roześmiałem, z nerwów bynajmniej. Gdy się skończyło, po jakichś dwudziesty minutach, wyszliśmy się przejść, na przerwę, która trwała mniej więcej tyle samo. Zaczęliśmy rozmawiać, ale nie pamiętam, o czym. To nieistotne, tak jak wszystko inne. Zastanawiałem się czy się zakochałem, i ona we mnie. Chciałem, by to nie był jednodniowy romans. Wróciliśmy. Siedliśmy tym razem z tyłu, na jakimś podwyższeniu. Przed nami była konsola mikserska i konsola od świateł. Przedstawienie było długie, ale nie pamiętam, o czym. Pamiętam, że było smutne, i grały w nim dzieci. Pamiętam, jak trzymaliśmy swoje dłonie o jej kolana. Pamiętam jak położyła głowę na moim ramieniu. Niemal zrozumiałem, że chcę być z tą dziewczyną. Skrywa w sobie jakieś tajemnice, które ja zapewne odkryje. I będą one skarbem przeznaczone tylko dla mnie. Chciałem, i zakochałem się. Ona najwyraźniej też. Przynajmniej dawała takie wrażenie. Chciałem ją objąć, ale nie chciałem się narzucać, by sobie o mnie nie pomyślała, tego, co jest nieprawdą. Na przykład to, że chce mieć dziewczynę, tylko dla prymitywnego odruchu kopulacji. Mnie interesowało coś więcej. Było to nadzwyczaj dziwne, nie wiedziałem, kim jest, nic też o mnie nie wiedziała, a ja już byłem w stanie wyznać jej miłość. To było głupie i naiwne. Może brało się to z tego, że była moją pierwszą dziewczyną. Że była osobą, która nie znając mnie, bezinteresownie mną się zainteresowała i spodobałem się jej. Tym bardziej nie chciałem jej stracić. Potrzebowałem jej i miłości, którą mogłaby mnie obdarzyć, a ja mógłbym ją odwzajemnić. Przedstawienie się zakończyło. Wyszliśmy całą grupą i zaczęliśmy iść miastem. Trochę pochłodniało. I dobrze. Nasze dłonie cały czas od tamtego momentu były złączone. Kleiły się od potu. Zerkając na nią, uśmiechałem się. Słońce zachodziło. Odbiliśmy z nią na bok. Poszliśmy na dworzec. Czekaliśmy na jej pociąg. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Wymieniliśmy się numerami telefonów. Przywarliśmy do siebie. Nadjeżdżał pociąg, ale nie było żadnej reakcji. Chciała zostać ze mną, ale musiała wracać. 384
Wjechał. Oderwała się lekko, niechętnie i spojrzała na mnie. Uśmiechnąłem się, zbliżyła twarz do mojej i pocałowaliśmy się. Nie chciałem by to się skończyło, i ona zapewne też, ale znajdziemy jakiś sposób by się spotkać. Wsiadła do pociągu. Odszedłem nie czekając aż odjedzie. To nie był film, ale prawie tak samo… Znalazłem dziewczynę, która odjechała do domu nie wiadomo gdzie, a ja dalej nic o niej nie wiedziałem. Następnego dnia powitałem nową szkołę. Trudno mi było się zorganizować. Lekcje minęły mi szybko, lecz moja osoba wzbudzała ciekawość u nauczycieli i innych. Zaczynałem pierwsze nieśmiałe konwersacje, przy których próbowałem nie być cyniczny lub wredny. Nawet mi się to udawało. Może myśl o dziewczynie, zmieniała mnie jakoś. Okazało się, że materiał nie odbiega w wielkiej różnicy od poprzedniej szkoły, a i tak mi to nie przeszkadzało, bo uczyłem się dobrze. Nie rewelacyjnie, ale dobrze. Po lekcjach, zadzwoniłem do Klaudii, z lekkim drżeniem w żołądku. – Cześć, słuchaj, możesz rozmawiać? – Spytałem do słuchawki. – W sumie tak, właśnie skończyłam lekcje. – Może byśmy się spotkali jakoś teraz, chyba, że jesteś zajęta. Właściwie gdzie ty się uczysz, tutaj, czy tam w swojej miejscowości? – Nie, no tutaj, w sumie czekaj. – Przerwała chwilkę a ja wyczekiwałem. – Mam dwie godziny, potem muszę wracać do domu. – W porządku, to gdzie mam podejść po ciebie? – Na placyk. Za tą brązową budką z naleśnikami. Wiesz gdzie? – Tak, tam gdzie zawsze jebie spalonym mlekiem. Klaudia roześmiała się przez telefon. – Będę tam za kwadrans. – Okej, możliwe, że chwilę będziesz musiał na mnie poczekać, ale jak coś to napisze. Rozłączyłem się i szedłem przed siebie opuszczając teren szkoły. Idąc na spotkanie, piekielnie się stresowałem, przez co doszedłem w umówione miejsce znacznie szybciej, niż przewidywałem. Usiadłem na murku udzielający uliczkę od placu, na którym stały stoliki i krzesła, w większości puste i próbowałem jej dyskretnie wypatrywać. Zaszła mnie od tyłu. Wstałem i powitałem ją uśmiechem. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, próbując coś z nich wyczytać. Może jakieś zrozumienie, czy naprawdę, wzajemnie tego chcemy. Wszystko wskazywało na tak. Złapaliśmy się za dłonie i zaczęliśmy iść przed siebie. Idąc pokazała mi swoją szkołę, a ja jej wytłumaczyłem gdzie jest moja. Dowiedziałem się, że mieszka dwadzieścia kilometrów stąd i dojeżdża, bo w jej wsi nie ma liceum o profilu artystycznym. Opowiedziałem trochę o sobie, niewiele, bo sam nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Łaziliśmy tak bez celu przez nieokreśloną ilość czasu i cały czas gadaliśmy. Wymienialiśmy najprostsze informacje, wchodząc na bardziej osobiste. W pewnym momencie uznając, że gada nam się nazbyt łatwo. Zupełnie jakbyśmy się znali znacznie dłużej niż myślimy. 385
Niestety, nienasycony limit na dzisiaj się wyczerpał. Dwie godziny przeleciały nie wiadomo kiedy. Odprowadziłem ją na pociąg i czekałem na wiadomości od niej i na kolejny dzień. Wróciłem do domu, zaparzyłem sobie herbaty i próbowałem się skupić na lekcjach. W sumie nie miałem zbyt ciężkich przedmiotów jutro, więc tylko udało mi się spakować. Cały czas myślałem o niej, nie mogąc się skupić na czymkolwiek. Myślałem o dniu jutrzejszym. Nie wiem, dlaczego, ale poczułem jakby jakiś ciężki kamień ze mnie spadł i zdawał się toczyć w głąb doliny, podczas gdy ja obserwuję go z uśmiechem jak się toczy. Cieszyłem się na każda myśl o niej, tylko to robiłem, myślałem o niej. Przez ponad godzinę pisaliśmy do siebie długie wiadomości, na różne tematy, aż do skończenia przez nią rozmowy. Próbowałem zasnąć. Nie spałem, a jednocześnie miałem zamknięte oczy. Było to coś jak drzemka. Widziałem niebo, w kolorze wyblakłego różu. A na nim pomykał ogromny ciemno różowy pluszowy słoń. Manewrował, jednocześnie nie ruszając się. Lewitował jak balon. W pewnym momencie przystanął. Jego poły materiału na brzuchu rozwarły się i zaczęło wypadać z niego ciemne mięso. Zbudziłem się. Lekko zdezorientowany. Dziwne zjawisko. Czułem się nieswój. Nie potrafiłem tego określić. Popatrzyłem na zegarek. Minęły trzy godziny odkąd wysłałem ostatniego smsa. Dziwne, czemu ta krótka wizja trwała tak długo. Nie mogłem dalej spać. Było coś nie zwykłego o tej porze. Poszedłem do kuchni. Zapaliłem światło. Na dworze wszystko było pokryte śniegiem. Musiało padać wtedy, kiedy spałem. Poczułem się jakby to była chatka w górach. Ale jednocześnie nie mogłem znać tego uczucia, ponieważ nigdy nie byłem w górach. Dostrzegłem światełko w telefonie, przyszła wiadomość tekstowa. – Chyba cię kocham… Kolejny dzień, był od rana pasmem niecierpliwości z mojej strony i ciągłych nerwów. Chciałem ją zobaczyć jak najszybciej. Byłem zmęczony, nie spałem całą noc. Absolutnie wycieńczony. Umówiłem się z nią przez telefon, siedząc na lekcjach, cały czas pisząc. Spotkaliśmy się w tym samym miejscu, co wczoraj, lecz dzień nie był tak słoneczny. Cały czas mżyło i pochłodniało. Zastanawiałem się, czy naprawdę o świcie widziałem śnieg, czy było to tylko złudzenie. Dostrzegłem ją z oddali i podszedłem do niej. Staliśmy przez chwilkę i objęliśmy się. Powiedziała do mnie to, co w telefonicznej wiadomości, a ja odpowiedziałem jej tym samym. Zaproponowałem byśmy poszli do mnie, nie bała się, może trochę obawiała, mimo wszystko poszła. Poznawaliśmy siebie, piliśmy kawę, rozmawialiśmy. Klaudia napisała matce, że jest u mnie i wróci trochę później. Niewiele, ale zawsze to parę chwil dłużej. Gadało nam się luźno i bez krępacji. Ze zdziwieniem stwierdzając, iloma to rzeczami wspólnymi się interesujemy oraz jak bardzo podobne zdania mamy na niektóre tematy. W pewnym momencie otworzyła okno i przysiadła na parapecie. Zapaliła papierosa. – Przeszkadza ci, że palę? – Będzie mi przeszkadzać, gdy cię całując, będę całował popielniczkę. 386
– A jaka jest szansa, że mnie pocałujesz? – Zawsze jest jakaś szansa. Podszedłem i zrobiłem to. – Nie chciałabym cię stracić. – Nie stracisz. Ja cenie sobie dziewczynę przede wszystkim za charakter i osobowość. – Chciałabym byś mnie teraz objął i przytulił do siebie. Zrobiłem to. Była ciepła w dotyku. Jej skóra była gładka. Czułem zapach jej włosów i skóry. Kremów i perfum. Owoców. Wszystkiego naraz. Odurzałem się jej zapachem. – Mi brakowało po prostu kogoś takiego jak ty… – Powiedziała cały czas mnie obejmując – To mówi samo za siebie, teraz świat może walić mi się na głowę, grunt, żebyś ty był blisko, żebym mogła liczyć na twoje wsparcie, gdy będzie źle. – Kocham cię i chcę być z tobą. Chyba ze sobą wytrzymamy. – Nie martw się. Prędzej ty uciekniesz. – Wątpię. – Uśmiechnąłem się, spojrzałem jej w oczy, objąłem w talii, a ona położyła mi dłoń na karku. Znów ją pocałowałem. – Według paragrafu 208 kodeksu miłości, skazuję cię na umieszczenie w moim sercu aż do odwołania. Wyrok jest prawomocny. – Chciałbym zawsze być przy tobie. – Na zawsze jestem już twoja. Później nadszedł czas na ponowne rozstanie. „Hej hop, gazeli skok, do łóżka kop, by baśni moc, spowiła noc, a władcy mitycznych krain, ukoiły moje kochanie do snu, głosząc pean pochwalny na twą cześć.” Mimo, że było to trochę głupie i infantylne, tego wieczoru zapadłem w głęboki, beztroski sen. Nic innego się już nie liczyło. Minęły dwa tygodnie odkąd ze sobą byliśmy. Zastanawialiśmy się jak to zrobić, by zamieszkać razem. Na weekend, miałem do niej pojechać, jej mama, chciała mnie poznać. – Mama się zgadza, tylko powiedziała, że mamy dzieci nie narobić. Nie wiem czy oni myślą tylko o jednym? Nadeszła środa. Klaudii nie było w szkole. Zadzwoniłem do niej spytać czy coś się stało. Powiedziała, że się przeziębiła i że do przyszłego poniedziałku nie będzie jej w szkole. Spytałem się, czy to pokrzyżuje nasze plany. Milczała przez dłuższą chwilę, aż myślałem, że już połączenie zostało zerwane. – Hmm, wiesz, najlepiej żebyś teraz nie przyjeżdżał. Kłócę się teraz z matką, a poza tym muszę sobie trochę rzeczy poukładać i trochę przemyśleć. Lekko to zdanie zbiło mnie z tropu, choć tak naprawdę nie miała to jakiejś treści czy aluzji skierowanych do mnie. Poza tym nawet wyczuć nie mogłem, że czymkolwiek zawiniłem. – W porządku – odparłem – skoro ma teraz problemy z matką, nie zamierzam się tam wpieprzać niepotrzebnie, bo może i mnie się oberwać. Jak będzie ok, to daj znać, wtedy przyjadę. – Wtedy się rozłączyła. 387
Czas leciał z dnia na dzień, a ja coraz bardziej się denerwowałem. Może się bała tego, co może się stać, gdy przyjadę. Zresztą, nie ma z niczym pośpiechu. Może to być jeden z tych okresów przejściowych, o których wspominała. Powtarzałem i czytałem po sto milionów razów jedne i te same smsy, by wypełnić jakoś czas i odwieść się od złych myśli. Z dnia na dzień, humor burzył mi się, ale potrafiłem go zmontować do formy stałej, a nie ciekłej. Martwił mnie fakt, że pisała coraz mniej. A ja myślałem, że musi tam być niezła awantura, albo, że faktycznie jest chora. Odpisywała zaraz, by nic się nie martwić, i że wszystko jest w porządku. Przez pewien czas, być może nachalnie, pisałem do niej różne rzeczy na poprawienie humoru, o tym, o czym bym chciał z nią porozmawiać. Wyczekiwałem poniedziałku, cały czas bredząc sam do siebie bezsensowne teksty, które sam w głowie układałem, nie wiem, po co. Musiałem przyznać, że się denerwowałem. Miałem złe przeczucia. W niedzielę zadzwoniłem by usłyszeć jej głos, i sprawdzić czy na pewno jest wszystko w porządku. Nie mogłem się wprost doczekać aż znowu się z nią spotkam. Nazajutrz umówiliśmy się tam gdzie zawsze. – Cześć, jesteś już w mieście? Gdzie jesteś? – Dzwoniłem. – Ach, gdzieś tam. – Urwała. – Krążę, koło fontanny, tam gdzie zawsze. – Urwała połączenie. Nie podobało mi się. Narzuciłem pędu, wiedząc, że jest definitywnie coś nie tak. Gdy doszedłem, usiadłem na jedną z nielicznych, wolnych ławek, i czekałem rozglądając się, co kilka chwil. Aż, gdy obejrzałem się do tyłu, napotkałem ją wzrokiem. Wstałem i zacząłem iść waląc to, czy idę po chodniku czy nie. Rozglądała się za mną. Zacząłem iść równo z nią, patrząc pod kątem. Przywitałem się z nią. I zanim zdążyła jakkolwiek zareagować, usłyszałem jak ktoś wydziera na całą mordę jej imię. Spojrzeliśmy przed siebie na murek, na którym siedziały trzy dziewczyny. Gdy podeszliśmy, idąc oddaleni nieco od siebie, okazało się, że jedną z nich znam, Martę. Dziewczyny poplotkowały, a ja cierpliwie czekałem. Gdy paplanina się skończyła, rozeszły się, a my usiedliśmy. – Siadaj. Uśmiechnąłem się i zażartowałem. – Co to za groźny ton? – Lecz uśmiech szybko zleciał mi z twarzy, gdy tylko zauważyłem pierwsze symptomy, że coś jest najwyraźniej źle, tak jak przypuszczałem. Aż mi ciarki przeszły. Nie dopuszczałem do siebie pewnych myśli. Moje zmysły uległy natychmiastowemu wyostrzeniu. Mówiła pół głosem, ledwie ją mogłem zrozumieć. – Nie wiem jak na to zareagujesz, ale tak chyba będzie dla nas lepiej, żebyśmy się rozstali. Odwróciłem głowę mówiąc bez namysłu: – Dla kogo będzie lepiej i dlaczego? Bo na pewno mi nie zrobi się od tego lepiej. Skąd taka nagła zmiana i wrogie nastawienie? – Nie mogłem wydusić z siebie niczego więcej. Odwróciłem głowę, i za wszelką cenę próbowałem zrobić wszystko by tylko nie zauważyła, że płaczę. Słowa grzęzły mi w gardle. Przez 388
chwilę zastanawiałem się czy dobrze usłyszałem, czy przypadkiem sobie tego nie uroiłem. Żartuje? Nie. Mój oddech drżał nierówno. W głowie miałem pustkę, nie potrafiłem sobie tego w żaden racjonalny sposób wyjaśnić. Nie wiedziałem jak mam zareagować, kompletny szok. Popatrzyłem w jej stronę, zaszklonymi oczami. Spojrzała na mnie z uśmiechem żałości. – Zawiedziony? Nie odpowiedziałem. Nie znałem odpowiedzi. – Rozczarowany? Odpowiedziałem ważąc każde słowo, uważając by mi się głos nie załamał. – Można, to tak ująć. Okłamałaś mnie. Przez cały czas miała spuszczoną głowę, a jej twarzy zupełnie nie widziałem przez jej włosy. Włosy, których nigdy nie będę miał okazji więcej dotknąć. To właśnie, to musiała sobie przemyśleć. To właśnie mi nie pasowało. Nie miałem nawet odwagi spytać, „dlaczego?”. Nie dała mi dość czasu. Zaczęła wstawać. Nie patrzyłem na nią. – Chyba zostawię cię tu samego, byś sobie przemyślał to w samotności. Dzień minął na piciu, aż nastał wieczór. Byłem z Konradem. Miasto było chłodne i ruchome. Pamięć zaczęła mi szwankować. Wypiłem więcej niż byłem w stanie. Zobaczyłem Martę, i wpadłem w szał. Nie wiem, złość, alkohol, wszystkie fałszywe uczucie i kłamstwa, które skumulowały się podczas całego dnia, wyładowałem na kumplu. Całe szczęście, że był dwa razy ode mnie wyższy i silniejszy. Skrępował mi uścisk, ale wyrwałem się, rzuciłem na ulicę, o mało nie wpadając pod samochód. Przeszedłem kawałek, płacząc, aż nie mogłem i oparłem się o śmietnik, rycząc. Utraciłem tkwiące we mnie całe człowieczeństwo. Poczułem dotyk i objęcie Marty. Przysiedliśmy na murku. Nikt mnie nigdy nie oglądał w takim stanie, i nie będzie już oglądał, bo ja sobie na to nie pozwolę. Okropny rozdział, który będzie mi przypominał, co jakiś czas, jakim jestem naprawdę typem. Zaczęła ze mną rozmawiać. Była wtedy przy mnie. Wiedziała, przez kogo. Mimo, że byliśmy z sobą tak niewiele, podarowaliśmy sobie nawzajem nikłe chwile, i nadzieję. Wiarę w to, że jest ktoś, kto uratuje od złego, kogoś, kto będzie pocieszał i kochał. Przyjaciel. Wstaliśmy. Ledwo chodziłem. Pożegnałem się z nią i poszedłem do domu. A w nim czekał ojciec. Wrócił i widział mnie w takim stanie. Słowem się nie odezwał. Widział, że jestem zły. Poszedłem do pokoju zaścielić swoje łóżko. Byłem pijany, zmęczony i totalnie sfrustrowany, a on nachalnie dopytywał się, co się stało. Nie chciałem rozmawiać. To chyba zrozumiałe. Zaczął się rzucać na mnie, że to przez dziewczyny zawsze tak jest, że rzuciła mnie i na nim się wyżywam teraz. Domyślił się od razu. Powiedziałem tylko, że chce mieć spokój i żeby się nie wtrącał. Oznajmił, że piłem. Odparłem, że nie. I zaczęliśmy się szamotać. Wygoniłem go z pokoju, i położyłem się, całkowicie zdewastowany umysłowo. Po kwadransie, przyszedł i powiedział sam do siebie, „on mi będzie wmawiał, że nie pił”. Obudziła mnie muzyka. Grała całą noc. Ale słyszalna była dopiero nad ranem. Teraz pamiętam, wczoraj przyjechał mnie odwiedzić ojciec. Teraz nie było po nim 389
śladu. Pierwsze kroki zaniosły mnie do szklanki z wodą, do której się przyssałem. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Całe ciało miałem sztywne. Jak trup. Może faktycznie umarłem. Smutek potęgował się i kumulował aż do wieczora. Czułem, jakbym wszystko stracił, jakby całe te ponad dwa tygodnie były stracone, wszystkie rzeczy, które utożsamiałem z nią niczym przestały dla mnie istnieć. Nic nie robiłem. Chodziłem tylko do szkoły. Raz jeden kupiłem tytoń i bibułki i robiłem skręty, siedząc w opuszczonym parku miejskim, na jednej z ławek wychodzących na rzekę. Czekałem tam po lekcjach na zachód słońca. Potem jeszcze trochę w ciemności, bijąc się w myślach. Wtedy zacząłem palić i palę do dziś. Rozdział 5. SEKWENCJE. Minęły dwa tygodnie. Wosk, alabaster i wino. Przez kilka dni spałem źle albo w ogóle. Przebudziłem się pewnego świtu. Cały rozdygotany, zlany zimnym potem, z poczuciem paranoi, i zdezorientowania. Dekoncentracja całkowita. Jakiś dziwny atak. Nic nie pomaga. Chyba umieram. Napisałem do niej, że chciałbym się z nią zobaczyć. Zgodziła się. Problem w tym, że nie miałem odwagi spytać, dlaczego? W ogóle zbytnio nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Czy udawać przegranego samobójcę, czy agresywnego chłopaka, który miałby ją doprowadzić do płaczu. Gdy jednak ją spotkałem, śmierdziała tanim winem. Nie mogłem się zebrać. Myśli rozbiegały się sennie. Powiedziała: – Kocham cię jak brata, będzie dobrze jak zostaniemy tylko takimi przyjaciółmi, dobrymi kolegami. Zobaczysz jak to będzie kiedyś się spotkać i pogadać o wszystkich tych rzeczach. Dobrze, że to się teraz kończy a nie jeszcze później. Później będzie jeszcze bardziej boleć. – Nie chcę być tylko twoim kolegą, ale czymś więcej. Kocham cię taką, jaką jesteś. Tak bardzo. Zbyt mi na tobie zależy. – Przepraszam, ale będę stanowcza w mojej decyzji, zdania nie zmienię. Mam nadzieję, że mi to kiedyś darujesz. – Może daruję. A może zechcesz kiedyś wrócić. Brakuje mi ciebie. – Przejdzie ci po jakimś czasie. – Takie rzeczy nigdy nie odchodzą bezpowrotnie. Bolało. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Spieprzyłem to. Nie chciała wrócić. Było mi jej żal, było mi żal siebie. Uświadomiła mi, że jednak wszyscy ludzie to wredni skurwiele, którzy czekają tylko by wbić sobie nawzajem nóż w plecy. Wtedy, kiedy pojawiła się nadzieja. Mogę osądzać, że to wszystko nic dla niej nie znaczyło. Wszystko to brednie. Wszystko, co powiedziała to kłamstwa. Nie wolno ufać ludziom, nikomu, wszyscy kłamią. Spotkałem ją jeszcze kilka razy przelotnie. Z fałszywym uśmieszkiem, że się cieszymy, że siebie widzimy. Ostateczne, rozdarte wspomnienia. Prawie miesiąc minął, a ja dalej nie mogę się z tym uporać. Dlaczego? Spotkaliśmy się kilka razy. Dosłownie barbarzyństwo uczuć. Zrobiłaś to samo mi, co ktoś zrobił tobie. Wiem o tym, mówiłaś mi, że ciebie ktoś skrzywdził. Chciałaś się odegrać? Poczuć się tak 390
samo jak ten, kto w ten sam sposób potraktował ciebie? Potraktowałaś mnie bezdusznie jak lalkę, która nie ma prawa czuć. Wiem, że to boli. Zadałaś mi niewyobrażalny ból. Rany się goją, ale blizny pozostają. Nawiedzają mnie twoje duchy. Nie potrafię się z tego wyswobodzić. Dlaczego mnie to tak prześladuję? Wszystko to tak dobrze pamiętam. Powraca to, co jakiś czas. Apatia, płacz z niemocy, z poczucia, że zostałem okłamany. Jedna część mnie chce to wszystko pamiętać i dręczyć, a druga zapomnieć. Jak to jest, gdy mnie widzisz? Bo gdy ja cię widzę, coś we mnie pęka, chciałbym się rozpłakać, chciałbym byś poczuła mój ból. Opłakuję cię jak zmarłego, raz w tygodniu. Od tamtej chwili. Zawsze raz w tygodniu jestem chory. Źrenice mi się rozszerzają, oczy i policzki zapadają, cera blednie, przychodzi wszechogarniający mnie smutek. Zawsze pojawia się ta sama myśl, dlaczego? Nie było zbyt dobrego wyjaśnienia. Chciałbym by ktoś tchnął we mnie nadzieję, udało się mnie ocalić, pokochać, poprawić humor. Dać wiarę, że komuś na mnie zależy. Wspominając cię, nigdy tak do końca cię nie opuszczę. Szczególnie przez to, że mnie oszukałaś. Wiesz pewnie, że takie wspomnienia siedzą w człowieku latami. I zawsze pojawia się myśl, „co by było gdyby…” U niektórych takie sprawy przebiegają na zasadzie „nie płacz, że się coś skończyło, tylko ciesz się, że ci się przytrafiło” i żyć dalej, nie wspominając przeszłości. Tylko, że ja nie chciałem by to się skończyło. Myślałem, że jesteś tą jedyną. Byłaś nią. Chociaż, ty może faktycznie nie masz żadnych uczuć. W końcu jestem tylko jednym z wielu miliardów ludzi na ziemi, i nie zasługuję na to by być z kimkolwiek. Ale nie ja już o tym zadecydowałem. Trwa dalej. Przerażenie. Osamotnienie. Apatia. Zniecierpliwienie. Deformacja częściowa. Niczym zamrożenie. Osierocenie. Głupota. Niewątpliwy czynnik tego wszystkiego. Niepokój. Dzwon ostatni. Narastające poczucie wszelkiego człowieczeństwa. Całkowita jego utrata. Przypływ i odpływ. Pokaz sztucznych ogni. Świetliste, kolorowe rozbłyski. Głuche skinienie nieba. Jestem głupi. Przeterminowany. Żyjący w niepewności. Czymkolwiek. Czymś innym. Niewiedza. Szukanie czegoś nieokiełznanego. Niemożność znalezienia odpowiedz na pytanie, które nie padło z niczyich ust. Wysyłają mnie z powrotem, za każdym razem. Za każdym razem jestem coraz bliżej, za każdym razem wiem coraz mniej. Czuję jakbym się rodził, co raz na nowo, ale wszystko wokół pozostaje takie same. Jakby część mojej świadomości odnośnie to osoby, którą muszę znaleźć, wracał do punktu wyjścia. Wiem, że jest mną, moim przeciwieństwem. Wiem, że jest moją drugą częścią. Moim przeciwieństwem. Wyczuwam w sobie pustkę. W pewnym momencie nic nie czuję, chcę zacząć, ale nie wiem, od czego. Beznamiętność, to jedyne słowo, które teraz używam. Beznamiętność, to jedyne narzędzie, którym się bronią, i celują nim też we mnie. Beznamiętność bije w dzwony, a dzwony głuche są. Stara sztuczka z wężem, jajem i księżycem. Wąż połyka jajo i wypluwa księżyc. Wokół tańczy rozhisteryzowana światłość, i wiecznie milcząca mgła. Krwawić zacząłem za siebie. Wyczuwalność w każdej ruchomej postaci. O falach morza 391
wzbijanych ponad nieprzeciętność człowieka uwięzionego w jaju. Ten niewątpliwie spłodzony z węża, niebagatelny kłamczuch, najznamienitszy ze wszystkich mistrz operowania słowem. Cały ten urojony karnawał. Obgryzione owoce doszczętnie ze wszystkich uczuć. To my właśnie jesteśmy tymi owocami. Ponowny przypływ i odpływ morza koloru buraków, rozstępującym się na buraczanym niebie. Do pokoju wpadło ciepłe powietrze. Zbłąkane liście, obłąkany motyl i przekwitłe psy. Maszerująca stonoga po pajęczynie firany. Oddycham głęboko, miarowo. Jak przeminę, nikomu nic nie ubędzie. Wstałem, rozprostowałem skrzydła. Muszę je jednak schować, by nie być uważanym za dziwoląga. Zastanawia mnie ten śluz, który po mnie ścieka. Biorę prysznic, a on powraca po kilku godzinach. Ubrałem się. Wyszedłem na powierzchnię. Chyba zalegnę między bezsensownym, bezprecedensowym, bezrozumnym pustkowiem. Pełnych pustych domów, pełnym pustych ludzi. Wszystko słodkie jak z książeczki dla nastolatki. Migoczące farby. Róż, błękit, żółć. Mgła i słońce pomiędzy nimi. Nieprzejednany spokój. Obudziłem się w środku nocy, nie pamiętając, co się stało. Usiadłem. Spaliłem papierosa. Pod ceglanym sklepieniem z dwoma kolumnami stała płyta, na której siedzieli dwaj całkowicie odmienni ludzie. Obydwoje wyglądali na młodych. Jeden z nich odziany był w białe prześcieradło imitujące starożytny strój, drugim osobnikiem byłem ja. Wydawać się było, że jesteśmy pogrążeni w zadumie, medytacji lub letargu. W zastygłej pozie zastanawialiśmy się nad wieloma rzeczami, których nie można było tak łatwo sprecyzować. Nad nami szybowały mewy. Gdy pojawiła się czarna chmura, zamgliła ona ostrość. Mewy zaczęły spadać na piach, martwe. Wokół nas nie było nic oprócz pustyni. Szkaradny i chory uśmieszek mężczyzny obok był nie do rozszyfrowania. – Niezła sztuczka z tymi mewami, ćwiczysz na nich swoją próbę zgonu? – Możliwe. – Życie nie ma najmniejszego sensu, jeśli nie ma się celu, talentu i zainteresowań. – Dlatego ktoś wymyślił to miejsce. By nas wyzwolić od własnej nieprzemyślanej decyzji. – Więc czekajmy na nią, na śmierć. Ja przyszedłem tu by przemyśleć pewne sprawy i się dowiedzieć czy naprawdę chcę zginąć. Mężczyzna z odległej przeszłości nie odpowiedział, rozmyślał o tym jak będzie wyglądać jego śmierć. Ponownie podjąłem wątek. – Ja chcę umrzeć i wiem jak. Mam dosyć życia. To już za długo trwa. Jestem zmęczony ludźmi, pracą, nowościami i innymi przywarami wymyślanymi przez nich, za dużo tego. – Ja chciałbym tylko odnaleźć odpowiedzi na moje pytania. Ja chcę wrócić. – Jestem już zdecydowany, pokażę ci jak chciałem zginąć. Obydwoje zamarliśmy w bezruchu oczekując, co się dalej stanie. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Wszystko tkwiło w kompletnym bezruchu. Obserwowaliśmy niebo, nasz wzrok wyglądał tak jakbyśmy próbowali rozebrać je 392
na czynniki pierwsze. Niebo się rozpogodziło, zniknęły dosłownie wszystkie chmury. Błękitne bez żadnego zdobienia, bez chmur, słońca i ptaków. Błękitny bezkres. Pustynny bezkres. Być może w dużej mierze te dwie rzeczy odzwierciedlały nasze odczucia. Wiatr potrząsnął niebem i piaskiem. Z piasku zaczęła wydobywać się para wodna. Powietrze zaczęło falować zakrzywiając widok przed nami. Piasek wrzał, zdawał się roztapiać, palić jakby gotowała się pod nim lawa. Cała okolica zdawała się gotować. Skórę młodzieńca z przeszłości zaczęły pokrywać bąble. Wyglądało to tak jakby on sam gotował się, bąble rosły i pękały. W ich miejscach zaczęły pojawiać się małe płomyczki. Skóra zaczęła spływać wzdłuż ciała skapując na piach. Szkarłatna krew wypływała z niego gotując się i parując. Płomienie wkrótce oplotły, spowiły go całego, utulając do snu jak małe dziecko. Po kilku chwilach leżał i spał, nie śnił już o niczym, bo nie chciał o niczym śnić. Śmierć właśnie tak wygląda, jak sen, w którym nic się nie śni, jedynie odpoczywa. Obserwowałem w ciszy swego rówieśnika z innego czasu. Patrzył na unoszącą się nad spalonym trupem chmurą czarnego smogu. – Fajnie zginąć w ten sposób. Na dodatek w takim miejscu. – Po chwili nie pozostało nic. Wiatr poklepał trupa, rozsiewając popiół wokół. Ruszyłem dalej. Miałem sen, wyraźny i niepokojący. Czułem w nim smutek i ciepło. Widziałem postać. Wiatraki i inne dziwne rzeczy. Pewna świadomość o moim dawnym życiu jakby przemówiła, a potem zarosła niepokojem i mrokiem. Gdy się zbudziłem, sen był tak wyraźny, że nie mogłem przestać o nim myśleć. Przez chwilę myślałem, że to naprawdę się zdarzyło. Jednak dało mi to do myślenia. Chciałem dotrzeć do tych wiatraków, które kotłowały mi się w głowie. Chodziłem patrzeć na nie, gdy byłem mały. Chodziłem tam z ojcem. Nie wiedziałem, co mnie tam ciągnie, ale szedłem, przypominając sobie cały czas mój sen, który miałem jak zdartą płytę z filmem w głowie. To było jak deja vu. Przypominało nie sen, czy wizję, ale wspomnienie. To było najbardziej przerażające. Położyłem się znowu. Było za wcześnie. Świt rozwinął się w pełnym zakresie. Położyłem się odczuwając jakieś mrowienie w skroniach. Zaczynała mnie boleć głowa. Aż w pewnym momencie zasnąłem, nawet nie wiedząc, kiedy. Śniły mi się podziemia wyłożone mazią podobną do tej, którą wypełnia się cukierki „kukułki.” Kilka razy przebudzałem się. Zdezorientowany, z okropnym bólem głowy. Może nie powinienem tak nadwerężać się cały czas używając telefonu, w gruncie rzeczy, jestem świeżo po wypadku, którego w ogóle nie pamiętam. Zasnąłem. W pewnym momencie zbudziłem się. Znalazłem się w jakimś jasno oświetlonym miejscu, zwisałem do dołu spod sufitu. Byłem czymś opatulony. Kokonem. Podłoga była pokryta pachnącą, czystą wodą. A gdy do pomieszczenia weszło dwóch aniołów, wszystko zgasło. Rozdział 6. WIATRAKI. Zapałka rozświetliła twarz mężczyzny. Zaciągnął się dymem, wyciągnął papierosa z ust i wydmuchał jego zawartość. Zdmuchnął ogień z zapałki. Ciemność spowiła i wyludniła główną ulicę miasta. Palacz odsunął się od budynku i zaczął kierować się w stronę autostrady. 393
Kilka razy pociągnął dymek z papierosa podczas przechadzki. Jego wiek ocenić można na 32 lata, zwykły, porządnie ubrany, dość dziany gość. Skończył palić. Wyrzucił niedopałek na wilgotny asfalt. – A więc nagrzebał pan sobie. – Powiedział. – Próbowałem uratować się od spieprzonego życia. – Zareagowałem – Jednak sądzę, że aktualna pozycja nie jest dla pana zbyt dobra. – Powiedziałeś, że spotkamy się tylko trzy razy. To jest dopiero drugi raz. Przy trzecim spotkaniu mówiłeś, że mnie zabijesz, więc dla mnie mam nadzieję, że nie nastąpi tak prędko. – Kochaniutki. Przeszłość, przyszłość, teraźniejszość. Wszystko, co pan przeżył może się w ogóle nie zdarzyć. Ale też wszystko, co może się zdarzyć… Skąd wiesz, że to nie jest moje dziewiąte spotkanie z tobą. Skąd wiesz, że próbowałem cię zabić, właśnie w tym miejscu, co się w nim znajdujemy, już sześć razy. Ciągle mi się wymykasz panie Daniel. Istnieją różne rodzaje wyżej wspomnianych czasów. – Liczę się ja tu i teraz. – Powiedziałem trochę niepewny. – Jestem władcą czasu. Mogę zabić twoich dziadków, by nie poczęli twoich rodziców. – Znasz mit o Syzyfie? – Do czego zmierzasz? – Bo wiedzę, że cierpisz na jego syndrom. Mówisz, że sześć razy próbujesz mnie zabić, ale ci się nie udaje. Coraz to po skończonej akcji nie zabicia mnie, wracasz do jego początku. Jak Syzyf. Już cztery lata minęły od naszego pierwszego spotkania. Miło spędziłem ten czas. – Skoro tak ci się podobały te cztery lata, sprawię, że będziesz je przezywał na okrągło. Zapętlę cię w czasie, do dzisiejszego dnia, w niekończącą się pętle. – Mam małe deju vu. A ty? Właściwie już to zrobiłeś, przecież to jest szósty raz nieprawdaż? Impuls elektryczny przeszedł przez ciało rosłego mężczyzny. Pierwszy raz poczuł, że w życiu może pojawić się coś nieoczekiwanego. – To jest moja pieczęć. To moja klątwa, z której nie ma odwrotu, skoro nie mogę cię zabić będziesz żył wiecznie w jednym tylko czasie. Co cztery lata w tym właśnie miejscu odejdziesz z powrotem do punktu wyjścia. Kopnął mnie w brzuch, a gdy się nachylił, sprzedałem mu kopniaka kolanem w twarz. Coś mu zagrzechotało w karku. Padł na ziemię, czekał aż czas zawróci go na cztery lata wstecz. Odszedłem w stronę miasta, gadałem sam do siebie patrząc się przez lewe ramię. – Sądzę, że nie skończy się to zbyt szybko. Chyba, że bym go teraz zabił, nie będzie miało, co powrócić do przeszłości. Mała kawalerka na uboczu rynku w jednym z najlepiej rozwiniętym i nowoczesnym mieście. Do ich drzwi puka monter komputerowy, z którym znam się od półtora roku. Chyba go znam. To właśnie ten facet, zaopiekował się mną w 394
nowym świecie ery komputerów, gdy zaraz tu trafiłem. Monter wszedł do mieszkania. – Przejdźmy do rzeczy nie o komputer dzisiaj chodzi. – Domyśliłem się. – Spodziewam się pewnej zadymy. Poluje na mnie jeden gość, który ma trochę nierówno pod sufitem. Mówi, że jest władcą czasu. – No i? – Za dwa lata będę z nim na autostradzie za miastem, gdzie będzie próbował mnie zabić, ale w końcu zapętli mnie w czasie, i powrócę na cztery lata wstecz. Możesz nie wierzyć, ale ja żyję w tym czasie już dziewiąty raz. – Do puenty… – Chcę, żebyś mi pomógł raz jeszcze. Dam ci znać przed owym dniem. Wtedy powiem ci, co masz robić. Tylko tym razem nie nawal. – Jak to „tym razem”? – Nieważne, zapomnij. To, co? Pomożesz mi? – Sądzę, że nie skończy się to zbyt szybko. Chyba, że bym go teraz zabił, nie będzie miało, co powrócić do przeszłości. – Stanął, i popatrzył się na leżące ciało. – Niech leży. – Odwrócił się, i prosto na niego jechała rozpędzona ciężarówka. Władca czasu nie był wstanie zatrzymać czasu, był zbyt słaby. W ciężarówce siedział mój kumpel, który jak zobaczył władcę, rozjechał go. Ciężarówka podskoczyła raptownie. Zahamowała. Wybiegł z szoferki i podbiegł na przód maski. Na niej był rozsmarowany facet. Nie miał szans by przeżyć. Nagle usłyszał jęk i spojrzał na ziemię. Pod kołami od nóg do klatki piersiowej leżałem w kałuży własnej krwi. Ulatywało ze mnie życie. – Stary nie smuć się, wyrwałem cię z klątwy, rozjechałem go. – Ty tępy sukinsynu, mnie też rozjechałeś. – Co?! – Ty gównojadzie, nie widzisz, że zdycham?! Raz przyjechałeś o czasie, gdybyś nie przyjechał miałbym tyko złamany kark! Teraz umrę bezpowrotnie, władca nie żyje. – Już dobrze, wszystko będzie dobrze. – Boże, boli, ja do cholery umieram? Nie ma szans by mnie posklejać! Jaro wstał z ziemi, i wszedł do ciężarówki. Odpalił ją. Załapał kierownicę i westchnął. – Nie chcesz bym ci pomógł, to nie, łaski bez. – Ciężarówka zaryczała i pojechała do przodu. Koło rozmiażdżyło moją czaszkę. Mój mózg zaczął się rozklejać i wypływać za wszystkich możliwych wyjść. Jego głowa wyglądała jak krwawa miazga. – Cholera, nie ten bieg. Wsteczny miał być. Która to gałka? A dobra, już mam. Ciężarówka cofnęła się. Jaro zatoczył na jezdni koło i pojechał w stronę miasta. Moje ciało umierało z trudem. Sparaliżowany, miałem świadomość tego, że konałem. Płakałem. Chciałem płakać. Ale nie mogłem. Po godzinie zmarłem. Trochę to smutne, ale niektórzy ludzie mają po prostu pecha. 395
Przed stojącym przy barierce mężczyźnie, wyrastały w dole, pod skarpą, na którą się znajdował, potężne mechaniczne wiatraki. Zaraz za nim stało miasto. Samowystarczalna ludzka osada, w której znajdowało się wszystkie surowce, które je pożywiały. Przy zachodzącym słońcu, potężne drapacze chmur zmieniały kolor z matowego granatu na błyszczący, szlachetny, metaliczny pomarańcz, odbijający słoneczne światło. Przez chwilę, mężczyźnie wydawało się, że wokół niego, świat jest zrobiony tylko z pomarańczy. Lecz nie odrywał wzroku od dwudziestu sześciu, wolno obracających się wiatraków. Palił papierosa. Wiatr łagodził ukrop. Wiatraki falowały. Niedopałek pomknął w dół zbocza, ciągnąc za sobą niebieskawy dym rozsiewający szczątki palącego się tytoniu. Mężczyzna miał około tylu lat ile na polu mieściło się wiatraków. Wystarczająco by mieć najtrudniejsze chwile życia za sobą. Mimo dobrego ubioru, tak jednak nie było… Odpoczywałem, wsparty o metalową barierkę. Śmigłowce wiatraków uspokajały mnie, jak delikatne pluskanie strumyczka, bądź widok zieleni. Było cicho, szumiał tylko wiatr, a z miasta, słychać było odgłosy jeżdżących samochodów. Starzec na wózku, w oddali miał ochotę zapłakać, ale nie chce by ktoś obcy go zobaczył przy takiej wstydliwej czynności. – To straszne, gdy chce się płakać, a nie może. – Mężczyzna oderwał wzrok od wiatraków płynących w dole. Spojrzał na mnie, na swojego syna. Opłakiwał mnie jakbym był martwy. Prawie byłem. Nawet nie wiedziałem, że miał jakiś wypadek i trafił na wózek. Stałem patrząc się na wiatraki, niecały metr od niego. Mężczyzna oderwał ode mnie wzrok i razem patrzyliśmy na stalowe giganty. – Czy aż tak było widać, że chce mi się płakać? – Spytał nie odrywając wzroku od wiatraków. – Wyglądasz mi na takiego… – Zapanowała krótkotrwała cisza, po której upływie dodał. – Wyglądasz mi na takiego, który miał niezbyt szczęśliwe dzieciństwo, został wyrzucony z pracy i opuszczony przez dziewczynę, którą kochał. – Spojrzałem podejrzliwie na starca, wyczuwając coś niespójnego. Niepasującego do niego. Nie wiem skąd to wiedział. – Coś w tym stylu. Wszystkie scenariusze są podobne. – Kiedyś też tu przyszedłem, miałem może gdzieś tyle lat, co ty. A te wszystkie trzy sprawy, które przed chwilą wypowiedziałem, samemu mi się przytrafiły. Milczałem przez chwilę, myśląc, czy oprócz zbiegu okoliczności i relacji ojciec – syn, łączy nas coś jeszcze. – Można spytać, co? Ojciec zdawał się nad czymś zastanawiać, ukradkiem spoglądając na niego. – Załamałem się. Ale… – urwał w dziwny sposób, jakby nie wspominał, ale wymyślał dalszy ciąg historii. – Ale, nie trwało to długo, bo po niedługim czasie, zacząłem szukać kolejnej pracy. – Ojciec przyglądał się lekko zafascynowany moją osobą. Uśmiechnął się w momencie, gdy miał już odwrócić głowę, i spytał. – Jabłuszko? – I wyciągnął spod koca, którym był przykryty, zielone jabłko. Wziąłem je, choć w rzeczywistości, nie miałem na nie ochoty. Podziękowałem. Odwróciłem głowę, trzymając je w dłoni, i słyszał jak ojciec zajada drugie. 396
– Co się stało potem, gdy już znalazłeś tą pracę. – Zacząłem dzwonić, do mojej dziewczyny. Nie chciała ze mną rozmawiać. Lecz byłem nieustępliwy. Miała na imię Agata. Wiem, o czym myślisz. Tak to o twoją matkę chodzi. Dowiedziałem się gdzie pracuje, i któregoś dnia poszedłem i poczekałem na nią. Gdy wyszła, zacząłem iść w jej kierunku, niby przypadkiem tędy przechodząc. Zaczęliśmy rozmawiać, aż w końcu, znaleźliśmy się u niej. Resztę już znasz. – Przykro mi. – Niepotrzebnie. Może słuchając tej historii, nie popełnisz w życiu błędu. Bo nie wiadomo, jak twoja historia może się potoczyć. To taka przestroga jak można skończyć, wybierając niewłaściwe decyzje, ale jednak to ty sam je podejmujesz i ty sam, jesteś za nie odpowiedzialny. – Postaram się wyciągnąć właściwe wnioski, z tej historii. – Mówiąc to czułem się jak uczeń pouczany przez nauczyciela. – Mam nadzieję. Tymczasem. Do widzenia. – Mechaniczny wózek ojca, zaczął odjeżdżać, kierując się do miasta. – Zapatrzyłem się we wiatraki i zastanawiałem, dlaczego nie opieprzył mnie, nie zrobił kazania, czegokolwiek, nie pomógł mi, nic nie zaproponował. Po prostu odszedł. – Co do jasnej… – Szuka pan kogoś? – Usłyszałem głos małego chłopca, zza pleców. Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Coś go trafiło, i zatrzeszczało w kościach, jakby przeżył realistyczne aż do bólu deja vu. Twarz małego była mokra od łez, a pod lewym okiem widoczny był duży siniak. Wiedziałem, że ten malec to ja sam. Stanęła mi wizja przed oczyma, przeszłość. Pamiętałem, kiedy i jak dostałem od swojego ojca w twarz. W ustach niemal poczuł smak tamtego dnia. Pamiętałem również, co stało się potem. Wiedziałem, co mam zrobić. – Jak tam mały? – Nie zbyt dobrze proszę pana. Po małym widocznie było widać, że chce z kimś pogadać, i w kimś odnaleźć pomoc. Pamiętałem to spotkanie. Jako dziecko, lecz nie pamiętałem, o czym rozmawiałem. – Uciekłeś z domu, prawda? – Spytałem dla upewnienia swojej teorii. – Ojciec. – Domyślam się. Przeżyłem to samo jak byłem w twoim wieku. Moi rodzice też się kłócili. Ale było coś jeszcze. Coś, co poruszyło mnie dogłębnie, coś, co zmieniło moje całe życie, co zburzyło pozytywne nastawienie do świata. Śmierć matki, i próba zamordowania jego. Właściwie nie otrząsnąłem się z tego do tej pory, a każde kolejne niepowodzenie, przyciągało mnie tutaj. I za każdym razem, od małego, patrząc się na wiatraki, chciałem zawrócić czas, zastanawiając się, czy będzie miał odwagę skoczyć w dół. Pomiędzy wiatraki. Chciał uchronić małego, przed tym, co zobaczy. Chciał uchronić siebie samego. Miał jakimś cudem, szansę. – Mogę ci pomóc. – Powiedział mężczyzna. – Muszę iść, ściemnia się. Muszę wrócić do domu, inaczej ojciec mnie zbije. 397
– Nie możesz dzisiaj wrócić do domu Danielu. – Chciałem go ochronić przed tym wszystkim, wiedziałem, że później będzie jeszcze gorzej. – Skąd wiesz jak mam na imię. – Ja wiem wiele rzeczy. – Skąd niby? Jesteś aniołem? – Tak, jestem aniołem. I wiem, że dzisiaj zdarzy się coś złego. – Co? Co mam zrobić? Co złego się stanie? – Nie mogę ci powiedzieć, ale zaufaj mi. I nikomu nie mów. Idź dzisiaj do babci, dobrze? Prześpij się u niej. – Nie rozumiem pana. – Zrozumiesz niebawem. Zaufaj mi dobrze? Proszę cię. Anioł cię prosi. Czy nie zaufałbyś aniołowi? Myślisz, że by cię okłamał? Malec przytaknął. Podszedłem do niego i objąłem go mocno, czując, że i on i ja sam potrzebowaliśmy tego. Mały zaczął płakać. Oderwali się po chwili od siebie. Wyciągnąłem jabłuszko i dałem mu je. – Weź je. Gdy spotkasz na ulicy starca na wózku inwalidzkim, daj mu je i podziękuj. Z początku pewnie nie zrozumie. Położyłem dłoń na jego włosach, i malec odszedł. Mały odwrócił się z powrotem do swoich wiatraków. Tak jak ja. Nie zawracałem sobie głowy, odwracaniem się za siebie. Nie chciałem tego. Zmieniłem przeszłość małego, ale nie swoją. Może jego życie będzie trochę lepsze, ale niczego nie można być pewnym, oprócz własnej śmierci. Kierując się wskazówkami starca, wiedział, co zrobić, by od tej pory stało się lepsze. Ojciec, z którym się spotkałem, mój ojciec, był starszą wersją mnie. Gdy poczułem czyjąś obecność. Odwróciłem się za siebie, i przede mną stała dokładna kopia mnie samego. Ja sam, o wiele więcej szczęśliwy, niż ja w sam w swoim ciele. – Cześć. Co słychać? – Spytał nowo przybyły. Poznaliśmy się, jednak o tym nie mówiliśmy. Było to zbyt oczywiste. – Coraz gorzej. – Pewien malec zaczepił mnie przed chwilą, mówiąc, że spotkał mnie przed chwilą na skarpie. Domyśliłem się, że to ty. Chciałbym ci podziękować. Za tamto wtedy. Za tamto dziecko. Nawet nie chcę wiedzieć jakby moje życie i nastawienie do niego się zmieniło. – Jesteś szczęśliwy? – Owszem. Od dwóch lat mam wspaniałą żonę, mieszkanie, pracę. – Szczęściarz. – Tylko dzięki tobie. Przez to, co mi przed chwilą powiedziałeś. – Ja dopiero zabieram się za te wszystkie rzeczy, które przed chwilą wymieniłeś. Ale spójrz na mnie. Jestem wrakiem, niczym. A między wiatrakami jest moja przyszłość. Wyciągnąłem papierosa. Chciałem go poczęstować, lecz nie chciał. – Zawsze tu przychodzę, gdy chcę odsapnąć od tego wszystkiego. – Ja tu zawsze przychodzę, kiedy czuję się samotny. 398
– Wiatraki… Muszę już iść. – Powiedział przybysz. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Odszedł. A ja paliłem nadal, patrząc się na kręcące się wiatraki. Zastanawiałem się jak to będzie, za jakieś kilka lat. W każdym ze spotkanych przypadków. I czy postąpiłem słusznie, pomagając sobie samemu. Jednak należy być czasami wdzięczny, z takiego przywileju, który nie zawsze jest nam dany. Jak zawsze mogłem liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Odpoczywałem, wsparty o metalową barierkę. Śmigłowce wiatraków uspokajały mnie, jak delikatne pluskanie strumyczka, bądź widok zieleni. Było cicho, szumiał tylko wiatr, a z miasta, słychać było odgłosy jeżdżących samochodów. Miałem ochotę zapłakać, ale nie chce by ktoś obcy mnie zobaczył przy takiej wstydliwej czynności. Jednak pozwoliłem sobie uronić kilka łez, tym razem nie ze smutku, lecz ze szczęścia. Rozdział 7. OCZYSZCZENI. Moja komórka zabrzęczała. Dziw, że wciąż ją trzymam. Jakiś nawyk, być może sentyment. A może nigdy nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego powodu by się jej pozbyć. Wszystko gdzieś ginęło. Odczytałem wiadomość. To ona. Angela. – Jeśli chcesz , to nie szukaj jej tam gdzie jej nie ma. – Zatem, gdzie mam szukać. – Odpisałem. – W bezpiecznym miejscu, w najmniej oczekiwanym miejscu. Nie wyłączyłem nawet komórki, wsadziłem ją tylko do kieszeni, nie dbając zbytnio o nią, zacząłem biec w stronę mojego mieszkania. Drzwi, były otwarte. Wszedłem, zamknąłem je. Na łóżku leżała dziewczyna. Mojego ojca nie było. Dziewczyna drzemała. Nie widziałem jej wcześniej. Była w moim wieku. Włączyłem telewizor. Wyciszyłem kompletnie głos, i zerkałem na nią częściej niż w ekran. Fascynowała mnie. W końcu wstałem. Podszedłem do niej. Skuliła się. Wziąłem koc i ją nim przykryłem. Przestałem myśleć, jeśli oczywiście kiedykolwiek naprawdę to robiłem. Ściągnąłem koszulę. Okrywała mnie nowa warstwa śluzu. – Zatem cię znalazłem. Dlaczego cię szukałem? – To ja cię szukałam. Jestem Agata. – Jesteś drugą połową prawda? Przeciwieństwem. Siostrą? Kim? – Dziewczyną. Wiesz, że pragniemy tego samego. – Nie wiem, czego pragnę. Nie wiem, kim jesteś. – Podejdź, a przypomnę ci i wszystko, i będzie to dla ciebie jasne. Dotknęła mojego czoła jakby sprawdzała czy mam gorączkę. Wtedy zacząłem pojmować. Wszystko. Kim jestem, kim ona jest, co mamy wspólnego, dlaczego jej szukałem, i co mam zrobić, gdy ja znajdę. Mimo, że nie mam na to najmniejszej ochoty, wiem, że tak trzeba. Przypomniałem sobie, jak ją szukałem, i ile razy traciłem. Jak w miłości. Teraz nie miałem wątpliwości, co do tego, kim jestem. Nie wiedziałem jedynie, co tu robię. – Wiesz już, co masz zrobić? – Tak Agato. Wcisnąć „delete”. Po co była ta mistyfikacja? 399
– Ja jestem wirusem, ty programem do zwalczania mnie. Tworzymy dualizm. Ja jestem dziewczyną, ty chłopakiem. Ty byłeś obojnakiem, ja też. Jesteśmy z tego samego świata, w tym samym czasie, tylko w innych wcieleniach. Jesteśmy tym samym… – Dlaczego dałaś się znaleźć. – Samobójstwo jest lepsze niż morderstwo. – Z czymś mi się to jeszcze kojarzy? – Ze stosunkiem płciowym. – Zatem jesteśmy bzdurą, tym samym, a jednak przeciwieństwem. Nie możesz ot tak się zabić. Przecież wiesz. – Kaseta? Mam wymazać jej zawartość? – Nie oczekiwałem odpowiedzi. Znalazłem ją i włożyłem do odtwarzacza. Cofnęła się do początku i zaczęła kasować. Ta sama kaseta, którą znalazłem wtedy w domu. – Oto nasze życie i jego kres. A co, jeśli taśma przepowie nam lepszą przyszłość? – Już za późno, co mam zrobić, to zrobię. Pamiętasz moje słowa. – Mogło być lepiej. Mogliśmy zaryzykować i sprawdzić. – Wybraliśmy to, co najwłaściwsze. – Coraz bardziej upodabniamy się do ludzi. – Co przez to rozumiesz? – Zamiast stawiać się przeciwnościom losu, chowamy głowę w piasek. – Taśma dochodzi do końca. To była nasza decyzja. Żegnaj i nigdy tu nie wracaj. Oddech spowalniał. Po ciele rozchodziło się mrowienie. Nie przypominało to zasypiania. Raczej wygasanie. Bardziej przejrzyste od tracenia świadomości. Coś zupełnie jak dosłowna kasacja. Coraz bardziej bezwładni. Coraz bardziej bezwartościowi. Coraz bardziej wyłączeni. – Cześć jestem, Agata, jestem aniołem, jestem kobietą, twoją matką, siostrą, dziewczyną i tobą samym. Jestem wszędzie i nigdzie zarazem, nawiedzam przypadkowe osoby. A to, że natrafiłam na samego siebie, to przypadek. Teraz niech ludzie uporają się ze mną, o ile Daniel miał za cel ułatwiać i pomagać ludziom życie, ja mam misję odwrotną. Niszczyć i utrudniać, jestem dobrem i złem. Kobietą i mężczyzną. Przeciwieństwa, jako kolejno po sobie następujące życia. Wyczuwałem pewne zmiany. Kręciło mi się w głowie, całe ciało mnie bolało, chciało mi się wymiotować. Nim się spostrzegłem, gdy wybiegłem na ulicę, moje ciało zmieniło się nie do poznania. Nabrałem kobiecych kształtów i stałem się dziewczyną. Usiadłam na ławce w parku i odpoczywałam po dosyć długim biegu. Po kilkunastu minutach ciszy, poczułam jak ktoś dosiadł się obok mnie. W powietrzu rozległ się zapach delikatnych perfum. Niezbyt byłem zainteresowany, kto to, miałem teraz ważniejsze sprawy. Przez myśl przebiegło mi przysłowie, „kto nie zaznał za życia goryczy ni razu, ten nie zazna słodyczy w niebie” i nie mam pojęcia, dlaczego wypełniło mój umysł akurat 400
wtedy. Dziwne uczucie interesować się dziewczynami, i nagle samemu się nią stać. Dopiero wtedy zareagowałam, że obok mnie siedzi dziewczyna, która cały czas mi się przygląda. – Ej, coś się stało? – Spytałam. – Przez chwilę myślałam, że cię znam..Mogę spytać jak ci na imię? – Najpierw Ty pierwsza odpowiedz. – W sumie nie mam imienia. Nie jestem człowiekiem. Pewnie ty też nie. Oboje zamilkliśmy, a dziewczyna zbliżyła się do mnie. Jej palce próbowały dotknąć mego policzka, nie wiedziałem dlaczego. Nagle coś poczułem, jakby ukłucie w tyle głowy.. Zaatakowałem wściekle z agresją, jakiej nigdy w sobie nie czułem. Pełen frustracji próbowałem się wyładować za szereg nieszczęść, które mnie ostatnio spotkały, zachowywałem się jak wściekłe, jak głodne zwierzę, które dopadło w końcu swoją ofiarę i z wściekłością zaczęło ją rozszarpywać. Złapałam ją za rękę i z całą siłą wyrwałem jej ją z przegubu. Zaskowyczała donośnie zatracając się między ludzkim głosem a mechanicznym dźwiękiem. Wgryzłam jej się swoimi zębami w jej piękna szyję i zacząłem ja rozszarpywać, wgryzając się coraz głębiej w obwody i metalowe części. Iskierki trysnęły niczym krew, gryzłam dalej aż w moich ustach poczułem własną. Czekałem na moment, w którym przestanie się ruszać, zaprzestanie wierzgać, oczekiwałam aż jej wszystkie sztuczne funkcje życia ustaną. Ludzie, którzy mnie otaczali próbowali coś zrobić, ale nie wiedzieli, co konkretnie. Nim się spostrzegłem byłem znowu mężczyzną. Wtedy do mnie dotarło, że zabiłem Agatę. Byłem nagi, nawet nie dostrzegłem, że moje plecy dzierżyły skrzydła. Czułem ich ciężar. Zastanawiałem się, czy tylko ja je widzę, czy inni także. Wydobywały się z łopatek, i rozrosły się na ponad cztery metry, rozkładając niczym pawi ogon, olśniewając swą czernią. W ustach miałem kawałki obwodów, a po brodzie ściekała mi krew. Skrzydła zamachnęły się ukazując kościste rogi na grzbietach, całe spowite żyłami. Na plecach wyrosło mi czarne futro i pióra. Swoim obłąkańczym wzrokiem patrzyłem się w ludzi, którzy nie byli przestraszeni, tylko smutni. Skrzydła rozwarły się na boki, złożone niczym skrzydła nietoperza. Wzbiły mnie raptownie w powietrze. Miałem kobiece kształty, to mi nie pasowało, miałem kobiece piersi, i męskie narządy płciowe. Wzleciałem, by nikt mnie nie dostrzegł. Zniknąłem w szarych chmurach, mknąc coraz wyżej i wyżej aż to ustanie, czekałem aż cała złość przejdzie. Mechaniczna lalka została otulona ludzką głupotą. Jestem ponownie oświecony o swoim istnieniu. Wiedza ta powróciła, wywołana sam nie wiem czym. Stworzyło to pewnego rodzaju szok. Pewnie przez niego nie poznałem Agaty. Teraz to już nie istotne. Stopklatka, film urwany. Przeszłość nie istnieje. Priorytet? Nie ma. Ogólnie niezrównoważony psychicznie sens. Gra słów, pozorów. Drobne przemyślenia spowodowane niestrawnością. Szukanie własnego miejsca w świecie. Może bełkot. Zastanawiam się, kim byłem, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Wraz z nastaniem czarnego snu, w którym nic się nie śni, nastaje zapomnienie. Z obu stron wszechrzeczy. Zaczynam widzieć, dostrzegam własne otoczenie. Jestem w białej 401
sali, nie potrafię dokładnie sprecyzować. Salka jest mała, wyłożona białymi, dużymi cegłami, a z ich szpar wyrastają zielone gałązki, mech i linki. Ściany niby przezroczyste, promieniowały bielą. Czuję, że zwisam, że jestem czymś opleciony, jakby folią. „Precyzja przemieszczania się jest ciekawsza od sprecyzowania, w jakim się jest stanie”. Cholera, co ja za głupoty wygaduje, chyba coś bełkoczę po przebudzeniu. Przed oczami widzę drewniane drzwi. Promień słońca padający przede mną na podłogę, podpowiada mi, że za mną jest pewnie okno. Zwisam z sufitu, opleciony jakimiś dziwnymi liściami, coś jak kokon. Ciepło przylegający do ciała. Podłogę pokrywa woda, miała błękitny kolor wskazujący na niezwykłą krystaliczność czystości. Drzwi się otwierają, przez próg przekraczają trzy postacie. Piękni aniołowie, nadzy, ze skrzydłami przylegającymi do pleców, utkane z najbardziej wyrafinowanego rodzaju piór. Bezpłciowcy, z długimi złotymi włosami, wyraz idealnego piękna. Jeden z nich odciął mnie z od sufitu, a dwaj pozostali trzymali i ściągali za mnie płaty kokonu. Ukazując mnie całego, nagiego, słabego, oplecionego biała, lepką substancja, która była sokiem kokonu. Poczułem, że to kiedyś przeżyłem. Takie małe deja vu, ale zaraz umknęło. Stanąłem na obie nogi, polali mnie ciepłą deszczówką, z pomp do podlewania trawników. Wymyli mydłami o dziwnych, łagodnych, słodkich aromatach. Ulotnymi jak chwile uwiecznione przez impresjonistów. W klatce piersiowej poczułem, że się rozgrzewam. Milczeli, ja też nic nie mówiłem. Choć miałem mnóstwo pytań, czułem, że to nie te osoby udzielą mi odpowiedzi. Wyszliśmy gęsiego, stąpając, wkraczając na zimną posadzkę świetlistego bezkresu. Czułem się słaby, jakbym wyszedł z jakiejś nieprzyjemnej choroby. Biała pustynia, biały piasek. – Gdzie idziemy? Dostanę jeszcze jedno życie? – Nie uzyskałem odpowiedzi. Gdy straciłem przytomność, oni zadbali o to, co dalej ze mną zrobić. *** Góra św. Anny, 2004
402
DIABLOUS IN LITERATURE
403
BALANS Z rana tryskając nową mocą, wstałem z otępieniem i rozmazem w oczach około wpół do ósmej rano. Aczkolwiek miałem dzisiaj wolny dzień z powodu dnia nauczyciela, chciałem wcześnie wstać, bo piętnaście po dziewiątej miała lecieć audycja w radiu, w której wypowiadam się w następujący sposób „Szkoła to zawracanie głowy, niewiele rzeczy przydaje się w późniejszym życiu, każdy powinien mieć wolną rękę w kierunku tego, w jakim chce się kształtować. A jeśli chodzi o atmosferę, jestem w mojej szkole gnębiony ze względu na odmienne poczucie artystyczne oraz religijne.” – Czy coś w tym stylu. Oczywiście świetne było zagadanie tego pseudo dziennikarza „Jesteś uczniem prawda” – a ja na to – „chwileczkę, muszę sprawdzić”. Chmurzyło się nieco. Obmyślałem w pociągu plany na resztę dnia. Poszedłem na rynek. Wyciągnąłem flet prosty, instrument taki, jak ma zaklinacz węży, przysiadłem i zacząłem na nim grać, chcąc zarobić pieniądze na cokolwiek. Oczywiście kiedy ktoś się mnie pytał, na co zbieram, to mówiłem, że moi starzy są bezrobotni, a żeby się uczyć, zbieram na bilet miesięczny. I taki kit wciskałem każdemu, codziennie. Grałem pierwszy dzień, przez dwie godziny, podczas których robiłem tylko przerwy na wypad na PKP do automatu z gorącą kawą lub czekoladą. W zależności co było bardziej gorące, i co lepiej smakowało. Czekolada była wprost ohydna, a kawa smakowała jak rozpuszczalnik, więc wolałem czekoladę. Po dwóch godzinach, zarobiłem 65 złotych monet, które spożytkowałem na dofinansowaniu rozwijającej się kultury komiksu w Polsce. Szło mi tak dobrze i zarabiałem tyle pieniędzy, że grałem codziennie, łącznie z sobotą. Jednak w szkole odczuwałem pewnego rodzaju zmęczenie z tego powodu. Przez wszystkie lekcje planowałem wdrożyć w życie pewne surrealistyczne projekty, którymi chciałem szokować i odpędzić od siebie wszystkich tych gnoi, którzy mnie prześladowali przez to, że jestem najniższy w szkole i, że jestem ateistą i chodzę do szkoły artystycznej. Miałem dość tych wieśniaków, bo tym była moja klasa, zbiorowiskiem wsioków naokoło mojego miasteczka. Robiłem różne rzeczy, organizowałem lekcje na których słuchaliśmy muzyki, oglądaliśmy filmy, ale nikogo to nie obchodziło. Wszyscy mieli to w dupie. Więc, jeśli nie po dobroci, to w inny sposób to miałem zamiar rozegrać. Na języku polskim zachciało mi się pić. Siedziałem standardowo w pierwszej ławce. Babka coś gryzmoliła na tablicy i mówiła, chyba sama do siebie, bo nikt jej nie słuchał. Wyciągnąłem dwu litrową oranżadę i przechyliłem z gwinta. Babka się odwróciła i spojrzała na mnie. Oderwałem się od butelki z głośnym mlaśnięciem. – Minus pięć (punktów z zachowania)? – spytała ironicznie. – Chce się pani pić ? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Sięgnęła po dziennik. Otworzyła go. Nachyliłem się nad nim i spojrzałem. – Numer dziewiętnasty, proszę się nie pomylić przypadkiem. – Nie pomylę się. – Odpowiedziała. Klasa wybuchła śmiechem. Ktoś z tyłu nagle krzyknął. – Ej! Daj łyka. 404
Odwróciłem się i podałem, mówiąc. – A kurwa bierzcie ! – Kolejny wybuch salw śmiechu. Nauczycielka wysłała dwie dziewczynki z tipsami do pedagoga, którego na szczęście nie było, a ja się tłumaczyłem. – Ja pierdolę przecież nie przeklinam, no gdzież bym śmiał! Nauczycielka przez pięć minut pisała uwagę. Przyglądałem się jej. Z dnia na dzień, coraz bardziej byłem szczęśliwszy i zabawniejszy. Przestałem się w tamtym momencie czymkolwiek stresować i denerwować. Miałem to, po prostu wszystkiego już dość. – Przepraszam, ale słowo „wyraża” piszę się przez „ż” a nie „r–z” – Nauczycielka przycisnęła mocniej długopis do kartki i wtedy zrozumiałem, że mnie do końca życia znienawidziła. Nie mogłem tak, jak i klasa opanować śmiechu. Przez resztę lekcji, nie zważając na to, że siedzę w pierwszej ławce, zacząłem czytać książkę. Na przerwie wyszedłem na targ po pączki. Nie pamiętam, co było na lekcjach, bo czytałem książki albo siedziałem w bibliotece. Jedynym aktywnym udziałem na lekcji, była plastyka, gdy całą lekcję mogłem rysować albo rzępolić na pianinie. Po nich, udałem się na szkolną stołówkę na obiad, a potem do domu, gdzie miałem od pół do godziny czasu, na spakowanie się, zrobienie żarcia, wypicie kawy etc. Marzyłem by pokończyć te szkoły, które zajmują mi tyle czasu i nic z tego nie wynika. Iść do pracy, próbować samemu coś napisać i wydać. Po lekcjach odprowadził mnie kumpel. Ściemniało się. On poszedł do sklepu, a ja usiadłem pod rynkiem na murku i zacząłem grać. Pomysł ten podsunął mi gliniarz, mówiąc, że to dozwolone. Siedziałem półtorej godziny i zarobiłem coś ponad 50 złotych z klepakami. Pieniądze były mi potrzebne na filmy, książki i komiksy przede wszystkim. Nie palę i nie piję, właściwie to nigdy nawet nie próbowałem. Ale brzydzę się wszelkimi nałogami, narkotykami oraz agresją, pornografią i wulgaryzmami. Nigdy mi się to nie podobało. Zwłaszcza w sztucę. Uważałem to, tak samo jak mówienie o religii i polityce, za brak pomysłów i ogólnie za bezsensowne pseudoartystyczne działania, które powinny być tępione. Grać umiałem, bo się uczyłem w szkolę kiedyś i tak sobie plumkałem, tylko by była jakaś prosta melodyjka i by zwracać na siebie uwagę, że ktoś siedzi i zarabia grając. Gdy zrobiłem sobie przerwę i czyściłem flet, podszedł do mnie nauczyciel ze szkoły, popatrzył się na mnie w milczeniu i odszedł. Uśmiechnąłem się jedynie krzywo. Gdy znów zacząłem grać, dosiedli się do mnie kumple ze szkoły, czekali na pociąg, a że mieli jeszcze trochę czasu, to przysiedli się do mnie. – Wiesz, jak będziesz grał w kółko jedną i tą samą melodię, to nic nie zarobisz i jeszcze w mordę dostaniesz. – Na flecie prostym gra się proste melodię. – Ale wiesz, dobry flecista to nawet "etiudę rewolucyjną" Chopina zagra. – Tak na pewno. Zacząłem grać dalej, a on jadł. Przed sobą miałem czapkę z paroma monetami dla zachęty i zegarkiem, bym mógł kontrolować czas. 405
– Ale ten zegarek, to mógłbyś wyciągnąć, bo ludzie pomyślą, że panuje u ciebie dobrobyt. W którymś momencie przeszedł jakiś wysoki koleś w kapelusz, wrzucił monetę i powiedział: – Niezły jesteś, zasługujesz w pełni na 20 groszy. Kumpel zaczął się śmiać ze mnie, śpiewając zamiast 12 to 20 groszy. Po kwadransie, gdy już się rozegrałem, znowu przeszedł ten koleś. – No, coraz lepiej, zasługujesz na 72 grosze! Chłopaki i ja roześmialiśmy się. – Graj dalej, może za 4 godziny wrzuci ci 5 złotych! Pograłem jeszcze ze dwadzieścia minut. Zebrałem całą kasę i poszliśmy razem przed siebie na dworzec, gdzie miałem chłopaków odprowadzić na pociąg. Na peronie wrzuciłem do automatu z gorącymi napojami 1,50 i wcisnąłem guzik z gorącą czekoladą. Oczywiście chłopaki by mnie wkurzyć, nacisnęli uprzednio guzik z napisem "napój bez kubka". Śmiejąc się, patrzyli na mnie jak obserwowałem moją czekoladę wylewającą się siurem. Wrzuciłem znowu kolejną kwotę i odpychając tych jełopów, którzy próbowali powtórzyć ten żart, udało mi się wcisnąć odpowiedni guzik. Wypadł kubek i wraz z nim, gorąca czekolada. Czując, że wygrałem, zacząłem się śmiać, pełnym gardłem, zupełnie paranoicznie i histerycznie. Wszyscy na poczekalni zamilkli i spojrzeli na mnie, podczas moi kumple zbiegł po schodach. Spotkaliśmy się po drugiej stronie całego obiektu. Spytali się, co mi odbiło. Gdy odjechali, miałem przed sobą około pół godzinną przechadzkę przez całe miasto w otoczeniu spadających kasztanów w parku, obok którego szedłem do domu. Następny dzień. Fizyka. Mój ulubiony przedmiot. Pan Artur, gdy tylko wszedł do klasy, próbował nas wszystkich uciszyć, ale wszyscy go ignorowali. W klasie był taki szum, jakby dalej trwała przerwa. Nauczyciel stanął przed tablicą i odchrząknął bardzo głośno. Zero reakcji. Zrobił to ponownie. Nic. Jeszcze raz. A ja, który siedziałem w pierwszej ławce, zareagowałem. – Co, rybę pan jadł ? Chyba się zdenerwował, bo nagle wydarł się na wszystkich. Przeszedł po całej klasie sprawdzając wszystkim zeszyty. Za karę. Ja oczywiście miałem zadanie, źle zrobione i nie na temat, ale miałem. Jednak powiedziałem, że nie mam, bo sam mówił, że jak mamy robić coś co jest źle, to lepiej w ogóle nie robić. Żeby nie dostać dwóch bomb. Powiedziałem, że ostatnio mnie nie było i nie mam zadania. On na to: – Sorry Winnetou, będzie pała. W któryś z pierwszych tygodni gdy tylko się wprowadziłem do tej klasy, zrobił niezapowiedziana kartkówkę. Nie umiałem nic. Nie wiedząc co począć, podpisałem tylko swoją kartkę i oddałem. Na następnej lekcji, oddawał wszystkim prace, a mojej nie było. Zostawił ją na sam koniec. Wziął ją do ręki i trzymał ją chyba z minutę patrząc jak na zdjęcie z komunii świętej. 406
– Teraz pytam poważnie. Który idiota się podpisał "Batman". – Próbował to powiedzieć jak najbardziej poważnie, jednak uśmiechał się lekko kącikami ust. Klasa zamilkła i patrzyła się po sobie. Wtedy ja, siedzący standardowo w pierwszej ławce, uniosłem nieśmiało rękę do góry. – To... To ja jestem Batman! – Klasa i nauczyciel wybuchli śmiechem. Nauczyciel oddał mi pracę i powiedział ocenę. Przysypiałem, odwrócony do nauczyciela, wsparty na ręce. Przysnąłem, jednak słyszałem harmider wokół, aż zobaczyłem kontury postaci nauczyciela nachylającego się bokiem nade mną. Lekko otworzyłem oczy, pytając się ironicznie. – Coś przegapiłem? – Tak – powiedział – trzy baniaki. – Czego? Mleka? – Nauczyciel zasiadł za biurko i wpisał mi je do dziennika uśmiechając się. Więc i ja się uśmiechałem, czego nie mógł pojąć. – Bierz się do roboty, chłopcze – powiedział – pół rady pedagogicznej jest za tym byś kiblował. – Odpowiedziałem, że "geniusze zawsze mają ciężko". – O, chyba mamy przerost ambicji nad umiejętnościami. – Chyba formy nad treścią. Kolejna salwa śmiechu przeszła przez klasę. 29 osób była skupiona podczas lekcji wtedy, gdy ja mówiłem, a nie nauczyciele. Dziwne. Podczas łażenia po mieście, znalazłem mały sklep muzyczny. Wszedłem do niego i zacząłem oglądać płyty. Ruch był nijaki. Znalazłem płytę, która mnie zainteresowała i poszedłem do wysokiego sprzedawcy. Zapuścił tą płytę nie na słuchawki, lecz na cały sklep, pytając czemu słucham takiej "trudnej" muzyki. Odpowiedziałem, że słucham trudniejszej. I rozmowa rozwinęła się prawie do trzech godzin. Następnego dnia, z rana, gdy miałem wolne, urwałem się ze wszystkich lekcji i poszedłem do niego, bowiem, to, co miał dla mnie, przedstawiało o wiele większą wartość, niż to, co miało się dziać na lekcjach. Olaf zdobył dla mnie animację, którą chciałem bardzo obejrzeć, a nigdy nie miałem na nią kasy. Byłem tak pobudzony, że obejrzałem je u niego. A potem poszedłem na koncert kwartetu jazzowego, na który wstęp miałem za darmo. Przez ostatni tydzień z hakiem miałem zebrane dokładnie 457 złotych z grania. Miałem zamiar zamówić w wydawnictwie komiksowym 26 komiksów, które sobie wybrałem. Nie dodzwoniłem się i musiałem złożyć zamówienie innego dnia albo w zupełnie innej formie. Urwałem się z lekcji zastępczych, zjadłem obiad i wróciłem do domu. Stamtąd zadzwoniłem raz jeszcze i udało mi się w końcu dodzwonić. Zamówiłem kodami wszystkie komiksy. Koleś po drugiej stronie słuchawki chyba nie często miał zamówienie na komiksy na taką sporą sumę. Powiedział, że dobrze, że zadzwoniłem, bo inaczej by to dłużej trwało, bo musieliby się upewnić, czy na pewno nie są to jakieś żarty albo źle nadane zamówienie. Granie mi na flecie tego dnia mi nie szło. Nic nie zarabiałem. Pojechałem do Olafa autobusem, bo mieszkał na drugim końcu miasta, lecz go nie było. Miałem 407
problem, bo brakowało mi 35 groszy do biletu. A droga do domu trwała ponad dwie godziny. Mimo to wsiadłem do autobusu i spytałem się czy mnie podwiezie pod PKP, że nie mam całej kwoty. Powiedział, że nic mi na to nie poradzi, i że nie, bo nie jest świętym Mikołajem. Już miałem wyjść, kiedy jakaś kobieta zawołała w moim kierunku i powiedziała, że ona mi dołoży do biletu. Wsiadłem z powrotem i usiadłem obok niej. Powiedziała mi, że jest niepełnosprawna i że prawo zezwala jej na jeżdżenie autobusami za darmo dla niej i osoby towarzyszącej, którą byłem ja. Dojechaliśmy. Podziękowałem jej i wysiadłem. Czułem się dziwnie. Nie oczekiwałem nigdy jakiejkolwiek pomocy od kogoś obcego. Pomysł na przygotowanie miało miejsce jakiś miesiąc, przed jego tzw. premierą. Scenariusz i przygotowania zajęły mi całą noc. Wiedziałem, czym to wszystko grozi. Jednak pomyślałem, że poprzez szok, w końcu będę miał spokój z tą wieśniacką klasą. Przed pójściem do szkoły, poszedłem do spożywczego i wydałem 3,50 na wątróbkę drobiową. Poszedłem spóźniony na lekcję ubrany w białe prześcieradło. W lewej ręce trzymałem biblię a w prawej nóż rzeźnicki. W kieszeni miałem wątróbkę drobiową. Gdy tylko wszedłem, klasa zamilkła, zbadała mnie wzrokiem i wybuchnęła śmiechem Wyglądałem jakbym był naćpany. Całą noc nie spałem i byłem mocno pobudzony. Nauczycielka nie wiedziała jak zareagować. Zacząłem od słów "niech błogosławieni będą potulni". Po klasie przeszedł śmiech. Wszyscy zaczęli rozmawiać ze sobą. Jeden z chłopaków, uciszył całą klasę. Nauczycielka nie powiedziała ani jednego słowa. Stała i patrzyła sztywno na wszystkich. Zwłaszcza na mnie. Usiadłem. Nauczycielka spytała się mnie o co chodzi, jednak ja, jakby w amoku, nie zwracałem na nią uwagi. Powiedziałem głośno – „w nocy ukazał mi się bóg, który pokazał mi tajemne ścieżki raju i ukazał mi, że błędnie robiłem, nie służąc mu. Aby to naprawić i oddać mu cześć, nakazał mi zjeść kawałek surowego mięsa”. Nastała deprymująca cisza, która została rozerwana przez śmiech. Wyciągnąłem mięso w tym czasie. Wszyscy byli zaciekawieni, co zrobię. Wyciągnąłem rzeźnicki nóż, którym rozciąłem worek i odkroiłem kawałek mięsa, wsadzając sobie do ust. Wszyscy zawyli z obrzydzenia na widok surowego, krwistego mięsa i przerażenia na widok ogromnego rzeźnickiego noża. Nie ma chyba bardziej ohydnego widoku jak surowe, krwiste mięso ścieka po brodzie i skapuje na białe prześcieradło. Połowa klasy, żeńska, naprawdę się przestraszyła. Kilka dziewczyn, najbardziej bojaźliwych, tych, która najbardziej zawsze mi dogryzała, uciekła na koniec klasy, nie wiedząc, co zaraz zrobię. Druga połowa, nie mogła pohamować śmiechu. Nauczycielka stała nade mną w trwodze. Nie wiedziała co robić, patrzyła w strachu na mnie i zagryzała paznokcie. Opamiętała się. Skoczyła na mnie i chciała wyrwać mi nóż, którego ja nie puszczałem. Śmiałem się swoim paranoicznym rechotem, gdy dwie osoby, ona i jeszcze jeden mój kumpel, próbowali zabrać mi nóż. Jeden z kumpli zabrał mięso i przeszedł obok tablicy by wyrzucić je do śmietnika. Byłem bezbronny. Prawie. Kawałek mięsa spadł na 408
ziemię z głośnym mlaśnięciem. Cudowny dźwięk. Kilka dziewczynek krzyknęło, słychać było jęki obrzydzenia i śmiechy. Nauczycielka i dwóch kumpli zaprowadzili mnie, trzymając za ręce, jak prawdziwego świra, do gabinetu dyrektora, a ja krzyczałem „ja nie jestem popierdolony, puśćcie mnie, ja się tylko taki urodziłem”. Gdy stanęliśmy w gabinecie. Wszyscy wokół zdębieli. Dyrektorka była tak spanikowana, że chwyciła za telefon i wykręcała numer pogotowia psychiatrycznego. Moja wychowawczyni, odwiodła ją od tego pomysłu. Dyrektorka usiadła i nie wiedziała, patrząc na mnie, jak ma sformułować pytanie. Chciała spytać, co to miało być i dlaczego to zrobiłem. A ja odpowiedziałem, że chciałem być zabawny. Wychowawczyni była podobno tak roztrzęsiona, że nie mogła prowadzić lekcji. Zabrali mi wszystkie gadżety, oprócz biblii. Może sądzili, że mi pomoże. Na pytanie, co to miało być odpowiedziałem, że to było "kabaretowe przedstawienie surrealistyczne z odrobiną dawki czarnego humoru". Nauczycielka, zaprowadziła mnie do gabinetu psychologa szkolnego. W środku siedziałem i udawałem skruchę. Psycholog nie wiedziała co zrobić, jak zacząć. Chyba nie miała takiego przypadku, a przynajmniej nie nastawiała się, że taki będzie w szkole. Zaplanowała zieloną herbatę i rozmowa zaczęła się toczyć. Próbowałem odwieść ich od próby zadzwonienia do moich starych. Opowiadając o moich poprzednich kłopotach i sytuacji w domu. Zgodzili się. Psycholog spytała, czy należę do jakiejś sekty, bo właśnie w sektach satanistycznych jest motyw ze zjadaniem surowego mięsa. Spytała się też, czy zrobiłem to po to, by nie było sprawdzianu z polskiego. Jednak nie, bo nie wiedziałem, że ma być sprawdzian. Siedziałem u psychologa i gadałem, aż do końca wszystkich lekcji. Gadaliśmy o książkach i o moich zainteresowaniach. Potem poszedłem do domu. Nauczycielka z angielskiego, zaczęła mnie odpytywać, a ja nic nie umiałem. Dostałem bombę. – Trochę tego nie rozumiem, mógłbyś sobie poczytać i pouczyć się, masz przecież tyle czasu w ciągu dnia na to. Wystarczyłaby ci godzina dziennie. – No ale, wie pani, składanie literek ciężko mi idzie. Poza tym, jestem niepiśmienny. – Ty, nie udawaj większego wariata niż jesteś, bo nie chodzisz jak na razie do szkoły cyrkowej. – No nie, zresztą co bym tam robił. Sztyletami rzucał ? Nauczycielka dalej prowadziła lekcję. Udawałem, że ją słucham. Bawiłem się ołówkiem, który spadł mi pod ławkę. Nachyliłem się by go podnieść, a gdy się podnosiłem, uderzyłem się łbem o ławkę. Lekcja trwała nadal. Ktoś mnie zawołał, pokazał mi faka. Gdy nauczycielka nie patrzyła, rzuciłem w niego długopisem. Nauczycielka się odwróciła. – Co się dzieje ? – Proszę pani, on we mnie rzuca długopisem. – Poskarżył się jej. – A bo ty ciota jesteś. 409
Na lekcji polskiego, jedna z tych wrednych dziewczyn, przygotowała referat o Słowianach, zaczęła mówić. – Wszyscy Polacy mieli wspólnych przodków, Słowian. – Ta? Zajebiście! Nauczycielka na to – Co ty powiedziałeś ? Co on powiedział ? – Jedwabiście, proszę pani, jedwabiście. – Powiedziałem. Beknąłem donośnie, po czym dodałem „powiedział, po czym zaklął szpetnie, fuck.” Moja wychowawczyni, poprosiła klasę, by nikt nie mówił nikomu spoza naszego otoczenia o tym ,co zrobiłem z tym mięsem. Dla psychologa przygotowałem ankietę. Na lekcji. Na pytanie, czy podobało ci się przedstawienia, na 25 osób, na tak odpowiedziało 9 osób, na nie 16 osób. Jednak na drugie, czy chciałbyś zobaczyć to jeszcze raz, lub coś podobnego. Na tak 12 osób, a na nie 13 osób. Niesamowite. Ankietę pokazałem pani psycholog. Potem zerwałem się z lekcji i poszedłem do domu, bo przyszły już moje zamówione parę dni temu, komiksy. Całe olbrzymie pudło. Nie mogłem się nim nacieszyć. Na rynku grałem przez ponad trzy godziny. Było minus osiemnaście stopni. Dziwnie zimny dzień jak na tą porę. Właściwie jeden z pierwszych śniegów tego roku. Dziewczyna rozdająca ulotki, dała mi jedną. "Dzięki, przynajmniej nie odmrożę sobie tyłka na mrozie". Po skończeniu grania, poszedłem sztywny na PKP. Kupiłem gorącą czekoladę by się zagrzać. Rozgrzewałem się przez pół godziny. Ręce mi skostniały, że ledwo trzymałem kubek. A potem zaczęły mnie piec palce. Cały tydzień, pracowałem nad undergroundową gazetką, którą miałem zamiar rozprowadzać, nielegalnie w szkolę. Montowałem teksty w bibliotece, bo sam nie miałem komputera. Gdy ją wydrukowałem, nazwałem ją "la perfidion". Miała 16 stron, po-kserowanych w nakładzie czterdziestu egzemplarzy i następnego dnia, zacząłem ją sprzedawać na przerwach w szkolę. Do końca wszystkich lekcji, zostało mi zaledwie osiem sztuk. Potrzebowałem kasy, wiedziałem jak ją robić. Zarabiałem 20 gr na każdym sprzedanym egzemplarzu. Przegrywałem kasety magnetofonowe z muzyką, dla nauczycieli, i sprzedawałem je po 10 zł. Sprzedałem ich chyba ze cztery. No i dochodziło granie. Nieźle prosperowałem jak na kogoś, kto nie ma pieniędzy. Kupowanie, robienie samemu sobie prezentów ciężką pracą, cieszyło mnie. Pieniądze te, wszystkie, które zarobiłem, szły na moje przyjemności. Wszystko po to, bym mógł sobie kupować komiksy, książki, filmy i muzykę. Następnego dnia, z samego rana, zostałem zagnany do gabinetu dyrektorki, która serdecznie miała mnie dość. Zostałem przez nią zastraszony policja i rodzicami, w związku nie z samymi tekstami, ile nielegalnym rozprowadzaniem gazetki. Prawie dwadzieścia minut rozmawiałem z nią. Gazetka trafiła do wszystkich. W szkole panował szum, bo zrobiłem konkurencję nauczycielowi WOS–u, który sprzedawał swoją, oficjalną gazetkę szkolną. Tyle, że na moją był popyt. Sprzedałem cały nakład w jeden dzień, podczas, gdy on całego nakładu nie mógł sprzedać w trzy miesiące. Dyrekcja uznała, że moja gazetka jest 410
"demoralizująca i pesymistyczna". Z trudem powstrzymywałem śmiech. Udałem głupa i powiedziałem, że nie wiedziałem o tym, że trzeba coś zgłaszać dyrekcji. Po wszystkich lekcjach, podczas grania, lokalne radio, zrobiło ze mną pięciominutowy wywiad o tym dlaczego gram i co robię z pieniędzy, a grałem już długo, i prawie codziennie, stając się przez to niemal lokalną legendą. Wszyscy mnie rozpoznawali. Oprócz całego tego grania, na rynek przybył Waldek, rodowity góral. Wieśniak, który handlował domowymi oscypkami, które sam robił, a ja mu je podjadałem. Paliliśmy razem, częstował mnie nieraz jedzeniem, gdy sobie coś kupował. Nieraz zostawiał mnie samego na pół godziny czy godzinę, gdy on szedł na obiad, ja handlowałem za niego. Poznawałem innych ludzi ulicy. Starego ohydnego menela, Rysia, który śmierdział na kilometr. Chodził zgrabiały i cały czas przeklinał. Jednak, gdy się do niego podeszło i częstowało fajką lub żarciem, nie wydawał się taki groźny. Opowiadał o tym, niewyraźnie mówiąc, że był profesorem, który wykładał na uczelni matematykę. Gdy jego żona umarła, załamał się i przepił całe swoje życie. Trafił na odwyk, do więzienia i w końcu na ulicę. Ulica sama w sobie kryła niezwykłe postacie. Czasami przyjeżdżali ludzie przebrani za Indian, którzy na wzmacniaczach grali na fletach i innych takich. Byli niesamowici, prawdziwa etniczna muzyka na żywo. Co jakiś czas dawali niesamowity pokaz. Głośna muzyka, śpiewali po meksykańsku, bowiem stamtąd byli. Tańczyli jak prawdziwi Indianie, pośród dymu, sprzedawali kasety ze swoją muzyką. Czasami po ulicy chodziła dziwaczna, wychudzona, ślepa i niepełnosprawna kobieta. Tak naprawdę to nie była ślepa, tylko miała białą laskę, ale jak najbardziej była niepełnosprawna i na pewno opóźniona. Miała niesamowicie długie dłonie, kościste i pokrzywione. Łaziła po mieście i zaczepiała ludzi. Pokazywała palcem, nie na dłoń, ale na krzywy nadgarstek, żeby ktoś dał jej do dłoni trochę drobnych "na zupkę", jak to mówiła. Czasami gadałem z ludźmi, którzy mnie zaczepiali. Niektórzy dawali mi dziwne rzeczy zamiast pieniędzy. Kostkę masła, całą reklamówkę drożdżówek, jedna kobieta czasami dawała mi raz w tygodniu parę świeżych bułek i kawałek kiełbasy, i dodatkowo zostawiała mi po dziesięć, dwadzieścia złotych. Rozmawiali ze mną dziwni ludzie. Czasami jacyś młodzi studenci kupowali mi rogala z makiem, którego budka stała nieopodal. Ulica była pełna ulotkarzy. Czasami ktoś grał nieopodal na gitarze, saksofonie albo akordeonie. Tak by ze sobą nie konkurować. Chociaż jednak to czasami przeszkadzało. Nie wchodziliśmy sobie w drogę. Czasami ktoś się dołączał z grą, albo tańczył. Nieraz przychodził amator, bez szkoły, z samym talentem portreciarz, który w piętnaście minut rysował ołówkiem portrety jak ze zdjęcia. Zrobił także mi jeden, za darmo, za parę fajek. Rysunek mi przepadł. Ale pozostało wspomnienie. Były dni gorsze i lepsze. Czasami przez parę godzin, udawało mi się zarobić coś ponad dziesięć złotych. W inne dni, w piątki lub w soboty, z rana, kiedy było na ulicy najwięcej ludzi, nieraz wyciągałem po pięćdziesiąt złotych. Czasami, 411
rzadko, ktoś mi dawał całe pięć dych lub nawet stówę. Ja należałem do tych ludzi ulicy. Biednych, nie mających nic, próbującym coś robić, kombinować. Ja byłem najmłodszym bywalcem ulicy. Znałem wszystkich. Ze wszystkimi się dogadywałem. Po osiemnastej było już ciemno. Grałem od dwóch godzin. Za pieniądze kupiłem sobie trzy komiksy. Brakowało mi dwóch złotych. Kasjer w sklepie dał mi 25 % rabatu. Wszyscy mnie znali, wydawałem tygodniowo ponad stówę na zakupy u nich. Po dokonaniu zakupu, miałem jeszcze dychę. Zrobiłem się głodny. Poszedłem pod PKP, gdzie stały budki ze sklepami. W jednej z nich z fast foodem, kupiłem pitę z rybą. Łaziłem, miałem dużo czasu, nie chciało mi się wracać do domu. Według mnie było za wcześnie. Łaziłem po okolicy, zaglądając do małego kiosku, antykwariatu, gdzie było pełno starych książek. Czasami kupowałem parę. Poszedłem na miasto, pod duży budynek z ławkami. Wyciągnąłem snickersa i puszkę coli, usiadłem na ławce, jedząc i pijąc patrzyłem na zatłoczone skrzyżowanie. LA PERFIDION Właściwie wszystko, co jest zamieszczone w tej książce, jest zbiorem mojej dziewiczej pracy, która skupiała się i skupia nadal nad czterema formami sztuki – muzyka, książka, grafika i film, i dodatkowo na szarym końcu fotografia. Wszystko, co jest zamieszczone w tej książce jest wyrazem moich pseudoartystycznych niesprecyzowanych zapędów, które trzymałem w sobie aż do jej ukończenia. Nie wiedząc w młodzieńczym wieku, która ze sztuk najbardziej trafi do mnie, i przez którą będę mógł się najdobitniej wypowiadać, tworzyłem niezliczone rzeczy, które nienadające się na nic sensownego, zostały zebrane tutaj, wraz z pewnego rodzaju pamiętnikowymi uchybieniami. Teraz, skoro to piszę, mam to wszystko już za sobą i jasny mam cel tego, co chcę w życiu robić i w jakich dziedzinach. Czy życie jest realne? Czy sny można uznać za drugie życie w innym wymiarze? Myślę, że tak. Ponieważ gdy śnimy, przemieszczamy się do naszego drugiego życia i zarazem innego wymiaru, które jest bardziej nieprzewidywalne niż życie w świecie na jawie, jeśli można to tak nazwać. Wiec, dlaczego uważamy, że sny są nieprawdziwe, bo występują w nich postacie z naszego jawnego życia i wiele zdarzeń i wypadków, koszmarów zarazem są nie do pomyślenia w "realnym świecie". Sny, czyli życie w innym wymiarze przeplatają się z rzeczywistością i na odwrót, jeśli człowiek jest pod środkiem halucynogennym. Jednocześnie nie pamiętamy, co się działo w krainie snów, i także na odwrót. Dlatego ze snów, zapamiętujemy słowa, zdarzenia lub rzadziej nierealnych ludzi. I w snach zarazem zapominamy o realnym świecie, gdzie tylko śnimy o miejscach, ludziach zdarzeniach, albo oba światy przeplatają się ze sobą. W naszym życiu choćby nie wiem jak nudnym, zawsze można się wyrwać uciekając w inny wymiar, czyli sen. Lecz to tylko od nas zależy, w którym świecie chcemy zostać. I co poniektórzy wybierają wieczny, znaczy do końca życia, albo na kilka lat, dni, miesięcy wybierają sen, czyli w medycznym tego słowa znaczeniu śpiączka. Lub ci, którzy 412
nie śpią, czyli cierpią na bezsenność, wola realny świat i korzystają z niego do woli mając czas na przyjemności tego świata. I tak w ten sposób można byłoby żyć o połowę życia dłużej, bo praktycznie połowę, prawie, z 24ch godzin przesypiamy. Oczywiście w obu przypadkach są to schorzenia, choroby. Prowadzą one do śmierci lub do szaleństwa. Więc kraina senności i realizmu jest tak podzielona by żaden świat się nie znudził i jednocześni odpoczywa się na przemian, we śnie od realizmu i na odwrót. Ale co zrobić, gdy człowiekowi przytrafia się coś takiego, i jest święcie przekonany, że to stu procentowa prawda? Myślisz, że świat to nie tylko woda, ogień, powietrze i piach? Dobrze myślisz. A czy myślisz, że artyści to prawdziwi ludzie? W takim razie, czy reszta to zwierzęta? Możliwe. Tu nigdy nic się już nie zmieni. Fakt. Ktoś mi kiedyś zarzucił, żebym nie tłumaczył się, w jakim stanie byłem, gdy daną rzecz pisałem. W ogóle chodzi o jakikolwiek tekst. Ktoś inny za to zarzucił, że dokładna data powstania określonego dzieła jest zbędna, bo wszystko jest w samym sobie, w pamięci autora, który emocjonalnie pamięta ten okres. Ale zatem, jeśli autor nie chcę opowiedzieć o tym, co go skłoniło do napisania tekstu, ani kiedy go napisał, czy powinien podpisywać swoją książkę? Przecież, co to za różnica, kto ją napisał, i tak nie interesuje ich autor. I tak to zgnije i przepadnie wraz z upływem dekad. Czy warto, bowiem w ogóle pisać, czy też nie? Zatem, po co nam świadomość, i wola życia w ogóle. Mamy, bowiem świadomość, pisząc, że coś po nas zostanie po śmierci. Ale co będzie za tysiąc lat? Czy dalej będziemy pamiętani? Chyba tylko greccy byli pozytywniej nastawieni do świata tworząc pierwsze dzieła artystyczne. Czy jestem trzeźwy, czy pijany, szalony czy też nie, chciałbym pisać rzeczy charakterystyczne i unikalne, przy tym zachować własne ambicje, style zgodne z samym sobą i nie być od nikogo zależny w tym, co robię. To moje dzieła, i zrobię je tak jak uważam, nawet, jeśli nikt nie zgodzi się ich wydać. Nie chcę być uniwersalny i popularny jak papier toaletowy. Gatunki obdzieram ze skóry i doszukuje się czegoś, pewnej abstrakcji chwytając jednocześnie każdy gatunek za słowo, za błędy, za typowość. Próbując je zdefiniować, zaszufladkować i jednocześnie zrobić z tego coś nowego. Na starych bazach odnowić każdy z tych gatunków i ukierunkować je według mojej chorej wizji. Choć nie zawsze tak robię, warto wiedzieć i mieć pojęcie o sztucę, którą się tworzy by nie popełnić jakiegoś typowego błędu czy plagiatu. Jest to pewne zwyrodnienie w mej duszy, obrzydzenie, szokowanie i gorszenie wszystkich i wszystkiego. Sztuka nie ma naśladować natury, ale z nią koegzystować. – Piekło i niebo jest tutaj na ziemi. Bo jeśli bóg stworzył ziemię i niebo, na ziemi mamy dobro i zło, to, dlaczego w niebie ma być inaczej. Między innymi o tym opowiadają moje książki. Wiara jest to uwięzienie się w jakiejś kategorii pewnego rozumowania, z którego nie można tak łatwo się wyrwać. A ja mogę tylko odpowiedzieć – „sztuka, muzyka to nie moda, to coś pięknego, mistycznego i wartościowego, co tkwi w nas. Prawdziwy artysta nie tworzy dla pieniędzy, tylko chce się pozbyć tego wszystkiego, co tkwi w nim bardzo głęboko.” Ale nikt mnie nie słucha, mówią, że bredzę. Słyszę nowiuśkie przeboje, z wplecionymi tematami, i podkradzionymi pomysłami zespołów, grających na trzydzieści lat przed. – Grałem na organach kościelnych. Wywalili 413
mnie. Niezbyt dobrze, bo zrobili to prawie przed ukończeniem mojej szkoły. Mimo, że nie zamierzam być klechą w kościele, tak jak mnie uczą w szkolę, bo najpiękniejsze chwile mojego życia przeciekłyby mi przez palce. Również nie zamierzam być pianistą. Nie mam zamiaru ślęczeć przy fortepianie w spodniach ściskających mi jaja, z wydepilowaną broda, i pielić namiętnie nieśmiertelne nokturny Chopina, śliniąc się przy tym obficie na klawiaturę udając autystyczne dziecko. Życie nie ma wyobraźni. Bo dana rzecz nigdy nie pasuję tam gdzie chcesz by pasowała. Tak powstaje sztuka. Wszystko jest dziełem przypadku. Gdyby miało to sens, nie byłoby to sztuką. Gdyby wszystko miało sens, nie cieszylibyśmy się tak każdą chwilą. A ja nie miałbym frajdy z oglądania filmów. – Nie istotne są losy naszego świata, bo i tak za kilka lat, będzie to tylko historia. Skrycie pojmowana przez archeologów czasu i innych. Ważne jest tylko to, co się dzieje teraz. Jak wychodzę w ciemną klatkę by spalić kolejne nieistotne złudzenie, realność i znamię naszego świata. Cząstka każdego z nas, z każdym kolejnym dymem, zmierzając pociągnięciami do trzonu. Życie niczym pet z chodnika. Opuszczone i pół przygaszone. Rozgniecione i oplute albo w zwierciadłach odprysku błota. Zgaszone jak latarnie w promieniach słonecznego światła. Ku nowemu światłu, kolejnego nieistotnego dnia. W rzece, która nie jest rzeką. W paranoidalnych odmętach dróg, które wybierzemy, nieznane i te dobrze nam poznane. Wszystko to jest jakby zapisem postępów artystycznej nauki, którą szlifuję i nie wiem, czy z sentymentu, czy ze złości, bowiem, nie lubię myśleć, że robię te wszystkie beznadziejne projekty, po nic. Myślę, że przynajmniej nie zmarnowałem swojego czasu (a może jestem w błędzie?) I robiłem to wszystko by dojść do punktu, w którym jestem obecnie. Nie paliłem, bo powróciwszy do swojego miasta po nie zdaniu obu szkół, poszedłem do pracy w supermarkecie, i praktycznie nic oprócz fajek nie paliłem niczego. Potem po rzuceniu papierami przeniosłem się do małego sklepiku. Dopiero od września zacząłem stopniowo palić coraz więcej, po spotkaniu ludzi z zespołu, którzy byli praktycznie pierwszymi osobami, z którymi zaprzyjaźniłem się w tym mieście. Poznałem bardzo wiele osób na osiedlu na drugim końcu mojego miasta, na które do sklepu przerzucił mnie mój szef i nawet nie wyobrażałem sobie, jakie niesamowite typy tu mieszkają, z którymi będę mógł dzielić więcej niż myślałem z założenia i jak wiele osób tutaj pali. Zanim to wszystko się zaczęło, poznawałem różne typy, przez przypadek w sklepie. Młodych kolesi, trochę starszych ode mnie. Raz na drugiej zmianie, którą ciągnąłem jak zwykle do jedenastej w nocy, pod koniec zmiany wpadło dwóch kolesi, Dj i Robson. Ten drugi był nieprzyjemny i markotny, a kiedy wypił stawał się naprawdę wrednym skurwysynem. Wzięli kajzerki i po paru minutach, Robson wrócił do mnie i powiedział, że bułki są twarde, i czy nie mógłbym ich mu wymienić na świeże. Powiedziałem, że nie ma sprawy i żeby wpadł po nie za kwadrans, bo tyle zajmie mi wypieczenie nowych. Dj, którego były te bułki, kupił osiem, a ja mu do tych ośmiu dołożyłem jeszcze cztery, żeby nie czuł urazy. Robsonowi tak spodobał się ten gest, że postawił mi za to Carlsberga. Zdziwiłem się trochę i z początku nie chciałem tego piwa przyjąć, ale ten nalegał i w końcu 414
wyszedł. Obu i samemu sobie poprawiłem humor, zwłaszcza, gdy ktoś mówi mi, że ze mnie wporzo koleś i naprawdę miło postąpiłem. Przed samym zamknięciem Robson wpadł jeszcze raz, i kupił pół litra żołądkowej, a gdy nie było klientów, powiedział, że mój gest go zdziwił, i chciałby się ze mną napić. Zastanowiłem się przez chwilę a on odpowiedział „wiem, nie możesz, masz żonę, która na ciebie czeka, i dzieci, które za tobą płaczą.” Roześmiałem się i powiedziałem, że przyjdę parę minut po zamknięciu. Odszedł mówiąc, gdzie będzie czekał. Po zamknięciu poszedłem na przystanek autobusowy, gdzie osoby, które znałem z widzenia, jako klientów, zapijały się. Wypiłem swoje piwo czując się trochę nieswojo. Była późna noc, a my upijaliśmy się na przystanku, czekając na autobus, który nigdy nie przyjedzie. A przynajmniej tak to wyglądało. Jakieś trzy dni później, młody łysy koleś, który kupował u mnie browary, zostawił u mnie parę rzeczy, głównie zakupy z apteki. Wyszedł i powiedział, że przed zamknięciem po nie przyjdzie. Ja jestem z natury bezproblemowym człowiekiem i przechowałem mu te rzeczy. Wziął fajki i zostawił mi niecałą dychę na browary dla mnie i dla siebie. Kolejny obcy, który wyciągnął mnie na picie tylko dlatego, że wydałem się spoko sympatycznym kolesiem. Czekał na mnie aż wyjdę ze sklepu po zamknięciu i zaprosił mnie na browara. Wypiliśmy je niedaleko szkoły, gadając o różnych rzeczach, neutralnych, typowych. Koleś nawijał jak katarynka, ale mówił z sensem, widać było, że jest już podpity. Z tego, co cały czas mówił wywnioskowałem, że koleś ma obsrane życie i praktycznie cały czas łoi alkohol. Przeszliśmy kawałek. Koleś spytał się czy jaram zioło i przez następną godzinę próbował namierzyć kogoś, kto je ma. On stawiał. Miał sporo kasy i nie bał się jej przetracać, miał to dosłownie gdzieś. Na stacji benzynowej kupił pierwsze browary i fajki dla nas obu. Trochę się zastanawiałem, dlaczego to robi i wywnioskowałem, że facet po prostu nie miał żadnych kumpli, wszystko przepijał i miał gdzieś ludzi. Wszystkich poznawał przypadkiem. Być może teraz nawet nie pamięta, kim jestem i że w ogóle razem piliśmy. Zostawił mi swoją komórkę, myśląc, że mu przez jego bezpośredniość nie ufam, mówił „trzymaj wodzu, to w razie czego”. Gdy palenie nie wypaliło, za cel wybrał sobie już podpity, zaliczenie jakiejś knajpy. Cały czas gadał różne rzeczy, chyba zbyt wiele o sobie, zupełnie jakby chciał się wygadać komuś, a ja nie mówiłem zbyt dużo, same naturalne rzeczy, nawet mu imienia nie podałem swojego, cały czas mówił do mnie „wodzu.” Chyba go to mało obchodziło. Był piątek z tego, co pamiętam, przed pierwszą w nocy, nawet nie było tak chłodno, a jeśli było, to alkohol i ciągłe łażenie nas rozgrzewało. Obeszliśmy w środku nocy, praktycznie całe miasto, całe było puste i zgaszone. Uświadomiłem sobie w tamtym momencie, że poniekąd spełniam swoje małe i głupie marzenie. Łażenie po nocy i upijaniu się gdziekolwiek. Przeszliśmy całe miasto, i nie było w nim żadnej nocnej knajpy. Przysiedliśmy na schodkach w miejskim parku, otworzyliśmy kolejne browary i paliliśmy. Pamiętam, że koleś opowiadał o tym, że najbardziej o dziewczyn podniecają go i rajcują zdrowe, ładne i czyste zęby. U niego higiena była na pierwszym miejscu. Bo właśnie nić dentystyczną i płyn do płukania jamy ustnej, które mam nieotwarte od tamtej pory 415
na półce w toalecie, zostawił wtedy u mnie. Zresztą, nie było po nim widać tego, że jest alkoholikiem ani, że ma takie gówniane życie jak opowiadał, a sądząc, że nie upijał się za szybko, mogłem mu wierzyć. Zresztą po pijaku, przeważnie mówi się samą prawdę, chyba, że koleś był zawodowym kłamcą. Obeszliśmy jeszcze kawałek. Niosłem ze sobą reklamówkę, w której trzymałem ciuchy, płyty i zeszyty, w których pisałem opowiadania w pracy, kiedy nie było ruchu. Byliśmy niedaleko szkoły, gdzie pod ogrodzeniem był trawnik i rząd drzew, powiedział, żebym nie nosił tego ze sobą, bo będzie mi przeszkadzać i jest to nie wyjściowe i żebym zostawił to pod drzewem, albo pod ogrodzeniem, zapewniając mnie, że nikt tutaj tego nie znajdzie i nie zabierze, sam zostawiał tu swoje rzeczy niejednokrotnie i nigdy nie ginęły. Niechętnie zostawiłem ją ukryta w krzakach między drzewem a ogrodzeniem. Przypomniała mi się wtedy scena z filmu „fargo” braci Coen, gdzie Steve w jednej ze scen zakopuje walizkę pod śniegiem, pod niekończącym się płotem. Tak to mniej więcej wyglądało. Przeszliśmy przez pół miasta, mijając kolejne zamknięte knajpy, w których nie mogliśmy się napić, a on wyraźnie chciał się zalać w trupa. Ja również chciałem się zalać, ale nie chciałem gdzieś zalec na ulicy. Powiedział, że w razie, czego zamówi mi taksówkę i odwiezie mnie na mój adres. Dotarliśmy po zamknięciu pubu, w którym odbywała się jakaś zamknięta impreza. Barman rozlał nam, po namowie mego kumpla. Wypiliśmy po trzy kielichy i odeszliśmy. Wróciliśmy na osiedle. Byliśmy już nieźle wstawieni. Poszliśmy na stację benzynową, zamówiliśmy kawę słaniając się na stołkach i odeszliśmy. Weszliśmy na teren jego kumpla i zapierdoliliśmy mu stół z ogródka, który przenieśliśmy po pijaku pod zadaszenie gruzowiska do wyburzenia, zaraz przy głównej ulicy. Piliśmy kawę i usypialiśmy. Powiedziałem, że zaraz przyjdę i że idę się odlać. Koleś totalnie odleciał. Bełkotał jedynie coś na wpół senny. Wróciłem po reklamówkę, której nie mogłem znaleźć i szedłem uliczką, mijając go śpiącego na skradzionej ławce, na czyimś terenie. Wróciłem do domu zalany. Od tamtej pory, nie widziałem go już nigdy więcej. Nie wiem, co się z nim stało. Została mi po nim tylko komórka, którą sobie zostawiłem i jego rzeczy z apteki. Miałem zamiar to wszystko oddać, ale po miesiącu się zwolniłem i zostawiłem sobie. Idąc do domu, kupiłem napój w sklepie i spotkałem kolesia. Był ćpunem, który brał jakieś dziwne gówna. Cały czas mówił w zupełnym amoku, totalnie niezrozumiałe zdania. Był ubrany w brudne stare ubrania, które nie pasowały na niego, albo były porozdzierane. Wygrzebywał różne śmieci, cokolwiek, butelki po wódce, metalowe rzeczy, puszki, wszystko. Poczęstowałem go papierosem. Wziął ode mnie całą paczkę i zdjął folię, mówiąc, że to trujące kondomy, które zabijają i że to plan wytwórców tytoniu. Odpalił, majacząc i oddał mi paczkę. Znałem jego historię. Nazywał się Adam. On i jego brat żyli w nędzy w budynku niedaleko mnie, na jednym z najwyższych pięter. Ojca ich nie było, a matka była kurwą i alkoholiczką. Obydwoje wąchali klej, palili zioło i haszysz, fetę, możliwe, że brali coś mocniejszego. Być może, a nawet pewnie, że kompot. On jeszcze mówił, kojarzył. Lecz jego brat, Szaman często chodził po ulicy i gadał sam do siebie, śmiał się, złościł. Był całkowicie niepoczytalny. Kilka razy, 416
widziałem jak kupował po trzy tubki butaprenu. Wdychał opary z chusteczki, przez co zachowywał się jak chory psychicznie. Z pewnością był niepoczytalny. Pamiętam, gdy byłem mały, gdy moi dziadkowie, mieszkali właśnie w tym samym budynku, że kilka razy były z nim problemy natury społecznej. Mój wujek robił mu kanapki. Chciałem iść z nim, ale ojciec mi nie pozwolił. Jednak o wszystkim się dowiedziałem później. Leżał między piętrami, obok śmietnika, który był, co trzy piętra. Był to dosyć wysoki blok, około dwudziestu pięter. Leżał prawie martwy. Nie jadł od chyba dwóch dni, srał i szczał pod siebie. Był załamany swoją sytuacją w domu. Niedługo przedtem jego stary umarł, a matka chciała ich obu wywalić z domu. Jednak prawo jej nie pozwalało. Ćpał, nie wiem co, ale go wykańczało. Podobno był niesamowicie chudy, prawie anorektyk. Mój wujek zaniósł mu kanapki. Próbował rozmawiać z nim, ale było to bez sensu. Tylko bełkotał i majaczył. Zjadł parę kromek i je wyrzygał. Pogotowie mu nie chciało pomóc, było u niego kilka razy. Policji nikt nie wzywał. Leżał, krzyczał, wierzgał w totalnym ćpunskim bezsensie. Gdy się podniósł, zjadł kanapki, które wyrzygał. Wujek wrócił po godzinie. Czasami widziałem go jak łaził po ulicy, czasami widziałem go niemal trzeźwego, ale nie kontaktowego, jakby był opóźniony, wraz ze swoją matką w sklepie. Pewnego wieczoru, gdy wyszedłem przed klatkę o trzeciej w nocy, by zapalić, zobaczyłem go. Podszedł do mnie. Czułem niepokój. Był nieobliczalny. Poprosił o ogień. Nie o papierosa. Wyciągnął z kieszeni peta z chodnika i wsadził sobie do ust. „Muszę odpalić pojarę” – powiedział. Oddał mi ogień i odszedł gdzieś w krzaki. Spytał się czy dałbym mu łyka napoju. Powiedziałem, że to nie dla mnie. Spytał czy to dla siostry. Powiedziałem, że nie mam siostry. Opowiedział coś o gliniarzach, którzy go szukają, za to, że skopał jakiegoś gówniarza. Mówił niewyraźnie i bez składu, przez co nie mogłem wyłapać sensu wypowiedzi. Ściągnął dziecięcą czapkę z daszkiem i pokazał ogoloną przez siebie samego głowę. Spytał czy coś chcę z tego, co ma. Spytał czy chcę czapkę. Nie chciałem. Szliśmy wolno. Spytał czy dostałem już wypłatę. Zaprzeczyłem. Dostrzegł wyblakły znaczek anarchii na mojej skórze. Spytał, kto mi to narysował. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że ja sam. Zrobił jakiś dziwny gest. Stanął i zaczął patrzyć mi w oczy. Powiedział, żebym nie mrugał, bo chce sprawdzić czas mojej reakcji. Coś mamrotał patrząc mi w oczy, jego lewe oko drżało. Nie mrugałem, bo nie wiedziałem, co zaraz zrobi. Robił dziwne miny, a ja się zastanawiałem czy mnie zaraz nie pobiję, przez to, co zobaczył w moich oczach, albo nie napastuję. Bowiem wiedziałem, że on i jego brat, posuwali się do tego, że spali z facetami za dragi. Jego brat miał HIV. Oderwał się niespodziewanie i oznajmił, że mam diamenciki w oczach. Zaczęliśmy iść dalej, w stronę mojej klatki. Szedł w tym samym kierunku. Powiedział, że nazywa się Bartolomew czy jakoś podobnie, ale dodał, że imiona nie mają najmniejszego sensu. Opowiadał mi, że pracował za darmo w legii cudzoziemskiej i pracował przy ruskich magazynach porno. Potem zboczył z tematu i zupełnie się zdekoncentrował, gdy zobaczył 417
jakiegoś dresa, który się dziwnie uśmiechał na nasz widok. Podszedłem pod klatkę. Mówił, jakby do nikogo określonego, nie patrzył w ogóle na mnie, że ściemnia wszystkim z imionami i że nawet jego matka ani on sam, nie wiedzą, jak ma właściwie na imię. Wyciągałem klucze. Podszedł i zaczął dzwonić przypadkowo po wszystkich sąsiadach, nie dla zabawy, ale dlatego, że uważał, że tak trzeba. Cały czas mówił do mnie, że mieszka w bloku, który wskazał, na najwyższym piętrze gdzie są kraty w oknach, przez które nie można uciec. Gdy ktoś w domofonie się odezwał, powiedział do niej, blisko przystawiając usta, jakby bał się, że go nie usłyszy –„mogłaby sąsiadka otworzyć?” – I otworzyła. Chwyciłem za drzwi i otworzyłem je, chcąc wejść do środka. Powiedział, nie wiem dlaczego, do poniedziałku i odszedł. Zamknąłem drzwi i poszedłem na górę. Czułem się dziwnie. *** Wszystko się zaczęło od sprzątania w moim zbyt zapuszczonym pokoju. Znalazłem małą ulotkę, którą jakiś czas temu znalazłem w budce telefonicznej na parszywym dworcu w zapadłym miejscu. Informacja na niej zawarta brzmiała: możesz spotkać zmysłowe laski spragnione doznań seksualnych w trakcie sponsorowanych spotkań. Koszt smsa 2,44 z vat. Więc mówię do siebie, mam 42 złote na koncie, więc dlaczego by nie spróbować czegoś nie napisać. Więc wysłałem tego smsa i po niespełna minucie dostałem wiadomość „cześć kotku, na co masz ochotę?” Miałem ochotę by ktoś mi zrobił laskę. Zawszę mam na to ochotę. Grunt, że nie miałem żadnej kasy, bo byłem grubo po wypłacie, ale skoro jest to „sponsorowane” spotkanie to, dlaczego by nie. Wtedy wówczas źle rozumiałem te słowo. Ja dzwonię przez telefon, piszę smsy i w ten sposób opłacam domniemaną dziwkę. Pisałem do niej by zabić nudną egzystencję ze światem. Dziewczyna miała na imię Anka i miała 23 lata. Moja wyobraźnia zaczęła tworzyć złudne obrazy niesamowitych boskich dziewczyn, kształtnych i żywych. Spytałem się przez smsa czy to nie jest jakieś naciąganie na telefon, ale odpisała, że nie, zresztą, co innego miałaby odpisać. Dziewczynki, które żyją z naciągania na telefon i dawania dupy na pewno mają jakiś chytry plan i pewne patenty jak pozbawić biednego obywatela resztek pieniędzy. Odpisała mi oburzona, że skoro chcę płacić dziewczynie za seks, to dlaczego nie pójdę na dziwki. To zdanie mnie zbiło z tropu. Nie wiedziałem, o co chodzi. O komfort psychiczny, że tylko będę wysyłał smsy czy to był po prostu jakiś robo–babo–chłop mutant 60cio letni z menopauzą. Miałem wątpliwości, bo kto ich nie ma. Straciłem przez nią całą noc, i wszystko, co miałem na koncie, ale udało mi się umówić w dokładnym miejscu, o dokładnej porze na mieście. Moja pierwsza dziwka i właściwie pierwszy najbardziej zajebisty stres, jakiego nie doznałem już dawno. Pała stała mi przez pół nocy, i nie pomogła nawet czterokrotna masturbacja. A wyobraźnia do tego sama stręczyła mnie scenami już nie erotycznymi, ale na wskroś ginekologicznymi. Udało mi się zasnąć na dwie godziny, ale i tak pała mi stała sztywno jak krzywa wieża w piździe. Na następny dzień, stanąłem w ustalonym miejscu. Wyciągnąłem telefon i obserwowałem stojące wokół mnie kobiety. W końcu wypatrzyłem ją. Cały czas spoglądała na telefon. Puściłem sygnał i jej telefon się odezwał. Tyle, że 418
23 razy 3 to był jej wiek, 23 razy 6 było jej wagą. Nie chodzi mi o znak zodiaku. Kurewska tapeta na mordzie, czerwone skórzane rękawiczki, takie same kozaczki i torebka, spódniczka krótka, cała ubrana na czarno. Zacząłem dyskretnie wychodzić, idąc coraz szybciej. Jak bozię kocham, wolałem znaleźć się wtedy w łóżku z facetem a nie z tym czymś. Uznałem, że to będzie moja pierwsza i ostatnia kurwa w życiu. Chyba. Boże miej nas w swojej opiece, lubimy cię, ale nie wycinaj nam więcej takich brzydkich kawałów. Obudziłem się z niesmakiem w ustach. Próbowałem na nowo sobie wszystko poukładać, i nim się zorientowałem, szedłem właśnie na dworzec. Była to jedyna droga by dostać się na drugi koniec miasta, gdzie znajdował się cmentarz. Ostatnio ktoś o tym wspomniał, więc dlaczego nie miałbym zaspokoić swojej ciekawości, a nuż może znajdę tam odpowiedzi. – Wsiadać proszę! – Wykrzyknął konduktor ponaglając opornie wsiadających do pociągu. Spojrzał nerwowo na zegarek, po czym oznajmił na głos sam sobie, że mają dziesięciominutowe opóźnienie. Gdy tylko ostatni pasażer wszedł, konduktor upewnił się czy wszyscy weszli i wyszli. Wziął do ust gwizdek i dmuchnął w niego z całej siły. Drzwi pociągu zamykało się ręcznie, zatem siła człowieka była tu bardzo istotna. Konduktor zszedł na dolne piętro i oznajmił wszem i wobec. – Dzień dobry państwu, kto się z państwa dosiadał, bilety do kontroli. Wtedy rozpoczęła się symfonia szamotów i pytań, grzebania po kieszeniach i torbach. Konduktor wolno przechodził przez przedział i badał kolejnych pacjentów. I tak to trwało. Bilet, legitymacja, czy ważny, czy nie, czy wlepić karę, czy dać ostrzeżenie. Pociąg zaczyna się zatrzymywać na kolejnej stacji. Sprawdzanie biletów ulega przerwaniu. Wyszedł z przedziału, pomógł otworzyć drzwi, i wszedł do małego pomieszczenia, którego architekci pociągu skonstruowali z myślą o nim. Zamknął się w małym pokoiku, ściągnął czapką i zapatrzył się w okno, widząc obraz uciekający wraz z torami. Ludzie w przedziale siedzieli mniej lub bardziej cierpliwie. Niecierpliwie siedzieli w bezruchu, mierzwili gazety, denerwowali się, dzwonili, uczyli się, słuchali muzyki. Jedna z młodych kobiet wstała z siedzenia, wyszła na korytarz, otworzyła drzwi i zaczęła palić. Dym spowił ją całą i powoli zaczął się przedzierać do przedziału. Ktoś jednak jeszcze nie mógł wytrzymać, i jakiś stary łysol wykrzyknął w jej kierunku. – Ej srajto! Mogłabyś zgasić tego papierosa i zamknąć drzwi? – Tak to sobie pan może do swoich dzieci mówić a nie do mnie. – Uważaj, bo cię wyrucham! – Byś musiał z tydzień w kwasie siarkowym spędzić bym cię mogła nawet dotknąć. Ze swojego pokoiku wyszedł konduktor wyraźnie sfrustrowany tym, że nie dają mu odpocząć. Spytał, co się dzieje. – Tamten pan narzuca mi się i mnie obraża. – Czy to prawda? – Spytał konduktor, kierując swoje pytanie w stronę łysego starca. 419
– No, to zależy od punktu widzenia. Konduktor dostrzegł nieokreślony gest wskazujący na kobietę. Konduktor spojrzał na nią. – Wie pani, że to przedział dla niepalących? – Otworzyłam drzwi. Nikomu nic nie ubędzie. A mnie właśnie tak, przez przezwisko tamtego impotenta. – To, że on panią obraził, gówno mnie obchodzi. Pani obraża teraz mnie, paląc – Więc nie zamierza pan nic z tym problemem zrobić? – Nie wiem jeszcze, może odpiłuję pani rękę. Kobieta patrzyła przez chwilę w oczy konduktora, trzymając na wysokości twarzy papierosa. Zrobiła krok do tyłu. I na jej poważną twarz wdarł się uśmieszek drwiny. Odwróciła się w stronę starca i posłała mu ten sam uśmieszek. Gdy się odwróciła, konduktor wychodził ze swojego przedziału, niosąc w ręku piłę. Tym razem konduktor się uśmiechnął. – Dobry żart, proszę pana. – To nie żart ty głupia srajto. Chwycił jej rękę w mgnieniu oka i zacisnął grube palce wokół jej nadgarstka. Przystawił zaostrzone ząbki poniżej miejsca, w którym trzymał i zaczął ciąć. Kobieta upadła na kolana i zaczęła się drzeć na cały głos. Krew wytryskiwała na ścianę i drzwi, a pod nią skapywała. Nie mogła się już wyrwać. Inni nie reagowali, uważając, że to nie ich sprawa. Turkot pociągu nieustanny, nużący. Jeżdżenie nim o tej porze to istne samobójstwo. Zawsze wysyp ludzi. Nie można znaleźć nigdy żadnego odosobnionego miejsca. Zawsze ktoś albo gada, albo się przygląda temu, co robisz. Zawsze top samo. Nie wiem, czy ludzie kompletnie nie mają już, o czym rozmawiać. Zawsze mnie to interesowało, o czym mówią zwykli ludzie, którzy nie mają żadnych zainteresowań. O zakupach, rodzinie, śmierci, lekach, polityce, pieprzeniu się. Okropność. Mówią o tym, o czym przeczytają, albo o tym, co zobaczą w telewizorze. Turkot pociągu, jest jak życie wszystkich tych ludzi, którzy nim dojeżdżają. Tak samo nieustanne i nużące. Konduktor idzie przez przedział sprawdzając bilety nowo przybyłym. Dochodzi do siedzącego w tyle chłopaka. Odkłada zeszyt z jakimiś zapiskami. Pod nimi ma Ulissesa, podaje bilet i zaraz za sobą, konduktor widzi starego łysielca, uśmiechającego się do siebie. Konduktor mówi do niego: Mam nadzieję, że dziś nie będzie pan sprawiał problemów, tak jak wczoraj. – Problemów, jakich znowu problemów? – Spytał ironicznie i pokazał swój bilet. Pociąg zwolnił i się zatrzymał. Naprzeciwko starca usiadły dwa grube babsztyle, które ledwo się zmieściły na dwu osobowym siedzeniu. Natomiast naprzeciwko chłopaka usiadła zgrabna brunetka, która zaraz potem wyciągnęła podręcznik dla pielęgniarek. Za nimi weszły niedobitki licealistów, z przetłuszczonymi włosami, i paskudnymi, drogimi, sportowymi ciuchami. Jeden z ostatnich wchodzących nie zamknął za sobą drzwi. Stary łysielec przechylił się i krzyknął na cały głos. – Engel wypadnie z drużyny, jak nie zamkniesz drzwi? 420
Młody zniknął, a drzwi w dalszym ciągu nie były zamknięte. Stary nie chcąc się podnosić, krzyknął ponownie. – Co jest do cholery? Zamkniesz w końcu te drzwi? – Zacięły się. – Odpowiedział mu tamten. Pociąg ruszył i zaczął się rozpędzać. Stary chcąc czy nie, musiał wstać. Przeszedł przez cały przedział, złapał chłopaka za fraki i wypchnął z pociągu przez otwarte drzwi. Krzyk nie trwał długo. Starzec chwycił klamkę nad drzwiami, i po jej zwolnieniu, drzwi zamknęły się automatycznie. – Widzisz ty cholerny debilu? Stary usiadł na swoim miejscu, a dwa stare spasione kapuśniaki lampiły się na niego jak na prezydenta, z nieukrywaną zawiścią. Jedna z krów coś przeżuwała. Młodzieniec przeklął cicho, ale nie wystarczająco, bo wszyscy będący wokół niego, usłyszeli go. Starzec spytał. – Ej, co jest mały, odgarniasz muchę czy co? Ten wystawił mu tylko środkowy palec, i wrócił do czytania nie zważając więcej na starego. Przeklął, bo cały czas był odrywany od lektury, i nie mogąc się skupić, cały czas czytał jedno zdanie po kilka razy. Po pewnym czasie, odłożył książkę i gapił się w okno, czekając na swoją stację. Miał ochotę wywalić książkę przez okno, walnąć starucha w brzuch tak by nie mógł złapać oddechu, wraz z tymi dwiema przekupami gadającymi o książkach do nauki angielskiego. A co do tej brunetki, to miał w stosunku do niej, inne zamiary. Właśnie wtedy dojechaliśmy. Po wyjściu ze stacji, miałem kilka metrów do przejścia. Jedyne, czego się mogłem obawiać to cienie. Chociaż wokół było tak ciemno, że mi to nie groziło. Przynajmniej, jeśli wziąć pod uwagę, że wszystko wokół to jeden wielki cień. W połowie drogi zatrzymałem się i zacząłem zastanawiać, co ja do cholery robię na cmentarzu. Cały czas piszczało mi w uszach. Zasiadłem za kółkiem i odjeżdżając włączyłem radio. „Gdy tylko wjeżdżamy do kraju nadbałtyckiego, pierwsze, co uderza w nas jak mokra skarpeta, to widok polskich dróg... Niektórzy sąsiedzi z pobliskich krajów, gdy wjeżdżają do nas, są tak zdziwieni, że zastanawiają się „czy ja nie wjechałem przypadkiem na jakąś nieużywaną jezdnię” lub „ mam nadzieję, że guma mi nie poszła”. Oczywiście oba te pytania są jak najbardziej nie na miejscu, bo naszych dróg byle kto nie zmieni. Gdy zaczynamy zwalniać z umiarkowanej prędkości, czyli takiej, że gdyby na drogę wyskoczył jeleń, zdążymy go ominąć. Polacy jednak, jako że przodujemy w najszybszej jeździe i największej ilości wypadków na drogach, ofiar i poszkodowanych, słyną z podnoszenia adrenaliny u wszystkich. Z czego mamy do czynienia z wymieraniem zwierząt. Oczywiście genialna polska policja (akademia policyjna to przy nas genialna załoga, a Kojak ma nie wiele wspólnego z nami). Policja! Zamiast wyłapywać prawdziwych kryminalistów, woli łapać tych, co to sikają na drzewo, albo palą w miejscu publicznym. W świecie polityki, chyba od 996 roku naszej ery wciąż ma się świetnie. Dawniej albo napierdalała się z całą Europą albo z całym światem. Gdy już nie napierniczała się z kimkolwiek. Napierniczała się ze samymi sobą. Tak. Conan byłby z nas dumny. Gdyby żył. No, ale teraz... Zobaczmy ranking... 421
Pomordowanipolscy żołnierze w Iraku... 6 Milionów bezrobotnych... Nowe samoloty wojskowe w naszej armii, za którą cenę można by śmiało zlikwidować sześciomilionowe bezrobocie...” Wyłączyłem radio. Miałem dość. W zaciszu autostrady, po których sporadyczne cadillaci mknęły, paliłem sobie w spokoju. Sukinsyn Marlboro nie chciał się odpalić, ale jakoś mi się udało okiełznać płomień na właściwe tory. Wiatr wiał nie miłosiernie rozwiewając mi włosy. Paliłem. Przeszedłem między garażami i wyszedłem na trawę podlanej resztkami deszczu, prażone słońcem. Bibułka odrywała się dziwacznie, jak jeszcze nie widziałem. Próbowałem oderwać tego drania, jednocześnie uważając by się nie poparzyć. Coś mnie tknęło. Z początku myślałem, że to tylko ślady spalenizny osiadły się i robiły własne dziwne znaczki, jednak, po uważniejszym przyjrzeniu się, były tam jakieś literki. T, O oraz H. Tylko tyle udało mi się wyczytać. Nie zwróciłem na to jakieś większej uwagi. Wyrzuciłem fragment i paliłem dalej. Nigdy nie wiadomo niczego. Słońce i wiatr zaczęły mnie doszczętnie gnębić, że już po pół godzinnej przechadzce zaczął mnie denerwować. Dążyłem do mojej Mekki, w której podadzą mi dobrą kawę. Mamy koniec roku 1968. A podczas gdy na świecie roi się od niesamowitych wydarzeń, ja sam tkwię na zadupiu świata, gdzie zawsze powraca te same żarzące skórę słońce. Doszedłem do miasta, które mogło mnie odratować od rychłej zguby. Bar zwie się Wybryk Natury, tylko, że pisało po angielsku. Barman wskazał mi, że jak chcę zapalić to żebym wyszedł na zewnątrz. Nie dziwiłem się i nie robiłem afery, i bez tego nie było tu zbytnio, czym oddychać. A w dodatku te menele pierdzieli i śmierdzieli wyparowującym z ich skóry alkoholem. Wskazałem, by popilnował mi kawy. Stanąłem przed drzwiczkami saloonu, małymi obrotowymi w obie strony, jak ze starych westernów. Wszystko z drewna. – A ludzie, jeśli naprawdę zasługują, to któregoś dnia dostaną za swoje. *** Opole, 2003
422
423
WIZJOTEKA! Teksty I – IX napisałem wspólnie z moim Ojcem, pomiędzy 2001-2003 r. * I. WIZJOTEKA Wizjoteka! Granic pojęć. Przebieranie. Słowny taniec. Wizjoteka! Dopuszczona. Przez człowieka. Myśli granie. Tylko słowa! Dopuszczone. Przez cenzora. Można szlochać. Wizjoteka! Nauka rytmu. Sens uparty. Można czekać. Wizjoteka! Cel trafiony. Cenzor odszedł. Można szczekać – Wizjoteka! Na progu gwiazd, u świtu dni. Już rozgrzał się nasz ludzki styl. Nie ma jak kły, nie ma jak myśl. Błądzimy tak przez wiele lat. Opadamy w dół, i wznosimy się, taki ludzki los, tak już jest. Kto w skrzydło ugryzł się, jak ludzki Cerber. Ten wściekłym sobie jest i nienawidzi siebie. Mógłbym prędkim być idiotą, ale po co, ale po co? Mógłbym perły zmieniać w złoto, ale po co, ale po co? Mógłbym równe pisać zdania, ale na co, ale na co? Mógłbym nie żyć bez gadania, ale na co, ale na co? Mógłbym śmieszyć miną drania, ale na co – coś mnie wzbrania? Mógłbym wzrokiem świat dosięgnąć, ale po co, ale po co? Mógłbym straszyć go swą gębą, ale po co, ale po co? Mógłbym usiąść na pinezce, ale na co, ale na co? Mógłbym więcej zrobić jeszcze, ale po co, ale po co? – Czy mi za to coś choć płacą? Ale śmieszne, ale śmieszne. Więc ja na to kicham wreszcie, no powiedzmy. No powiedzmy. No powiedzmy… Coś mi jednak się podoba – chwila taka, chwila błoga, w której jestem tylko sobą, ale na co, ale po co Chciałoby się, chciało, lecz to trochę mało. I to by się chciało, i tamto by chciało. Lecz to trochę mało, by móc wyjść na całość. Połowa to żałość, – bo gdzie doskonałość. By poczuć wspaniałość, tę okazałość. Co czyni dojrzałość. I to by się chciało i tamto by chciało. Połowa to mało, by poczuć wspaniałość. By wyjść raz na całość. Chciałoby się chciało, lecz to trochę mało… Będę brał, co będę chciał – będę miał, chwilowy szał. Nie będzie źle, gdy stanie się, niezbędny tu, mały cud. Będę brał węglowy miał, będę miał twarzowy szał. Nie będzie źle, gdy stanie się, niezbędny tu, mały cud… Wszystko to wyprawia się, w nędzy sił, kiedy jest źle. Kiedy jak ptak, grzebiący piach, by zatkać głód, zrywa się. Wszystko to może być snem – może być realnym dniem – lecz z siłą tu swej ignorancji – swego humoru, na to spójrz. Jaki jesteś dziwny świecie, co dobrego nam przyniesiesz? Jaką przyszłość nam gotujesz, co nowego nam szykujesz? Jak doprawdy mam postąpić, w co uwierzyć, a w co zwątpić? Jaki jesteś dziwny świecie, co od siebie nam przyniesiesz? II. WSZECHŚWIAT W LIŚCIACH TUTMOSIS! – Pieśń staroegipska lub starogrecka, z kraju Kolchidy i Hetyckich Rydwanów. – O prześwietni bogowie, mieszkający nad nami. O wielcy herosi, czuwający nad snami. O opiekę lud prosi, modląc się tak nocami. 424
Na piramidzie stoi dziewczyna; To noc wczorajsza, to noc od lat. Dzień jej sylwetkę w świetle rozpływa, i po pustyni, po piachu gna. A w środku leży cień jej oczyma, bo czyjeś ręce wyniosły go w świat. A pod nią hula bezwzględny wiatr i rozdmuchuje przed wędrowca oczyma, ten fatamorgany smutny kwiat. Tam, gdzie kończy świat. Tam, gdzie ukryty skarb. Nieznany pirat zakopał go, teraz go szuka szaleńców sto. – Tam, gdzie palmy i fiord, tam jest skalisty ląd, szkieletów masa pokrywa go, leży tam chyba szaleńców sto. (Tarrara–rarararara – Tarara–rarara–ra, śpiewają tak). Tam, gdzie zamorski wiatr, tam czuć przygody smak, siedzą tam łotry ze świata snu, jeśli to kochasz, przybywaj tu. Tam, gdzie może Twój los, tam Ty, nie drażnij go. Nie szukaj skarbu, gdy rozum masz, i zamiast złota ratuj swą twarz. Niezapominajka. Kaskada ognia. Spór szkieletów o śledzia. Taniec ogników. Bliżej nieznanego. Przesuwanie mebli. Schodzenie po schodach. Jesienny poranek. Opadające liście i wędrujące mgły. – Gdy przyjdzie jesień, chłód nam przyniesie, nadejdą mgły, jak jakieś sny z słów. Gdy przyjdzie jesień, wiatr się uniesie, liście da ci, nie szukaj nic już. Gdy przyjdzie jesień, słoty zamiecie, opadniesz z sił, lecz żebyś żył mów: Gdy przyjdzie jesień, słońce już rwie się, lecz co tam mi, abym tu był znów. Odkrycia najważniejsze są dla miast. Odkrycia najważniejsze są dla gwiazd, odkrywam je: Że dzień przechodzi w ścisłą młodość. Że noc, z powodu ciemności, starością zwą… Że zmierzch, najgorszy w tym jest. Gdzie jesteśmy? Gdzie jest?! – Ten plan, ten pan, ten fant – Gdzie jest? – Jest Kwalarumpur, miasto na północ, nad wielką wodą – woła nas. – Jest Kwalarumpur, miasto zaułków, które od trunków – woła nas. Gdzie delfiny mają miny. Gdzie drabiny pną się w dół. Gdzie jest dobrze odrobinę. Gdzie odkryty stoi stół? Nasenna piosenka łabędzi: Gdzie łabędzie śpią opowiem wam, szumi ich wciąż dom tam gdzie są. Czasem też deszcze na nie spadają. Czasem i wiatry nim poruszają gdzie łabędzie śpią opowiem wam; Szuwarowy świat, jest domem ich. Domem ich to miasto traw. To miejsce w którym najchętniej się rodzą i usypiają. …więc śpij, więc śnij, odpocznij, zapomnij, odetchnij tam już… Trwa sen, w nim śnisz, o polach, o górach, o leśnym gdzieś mchu… We śnie, we mgle, zwyczajne zmartwienia kruszeją i łamią się… – Chciałbym, choć we śnie kimś być. Chciałbym godnie, choć w nim żyć. Lecz to tylko zwykły sen. Gdy się zbudzę, ja to wiem... W polu nad trawami. W lesie nad drzewami. Lata ptak utkany z rosy. Przynosi on z sobą, sny jedwabną drogą, co spełnić się mogą nocą... Rano wstać, z gwiazdą dnia. Kopnąć lęk, przegnać strach. Robić to, co się chce. Sobą być, więcej mieć. Zdrowszych dni, złotych snów. Mówię wciąż, śmielszym bądź. W przygód wstąp, lepszy świat, Tam gdzie wiatr, to twój brat jest. Gdy jestem sam z tobą, najlepiej mi. Gdy jestem sam z tobą, wszystko się skrzy. Migocze jak, fantazji kwiat. – Brzmi głos echa. – Gdy jestem sam z tobą, toczą się łzy. Gdy jestem sam z tobą, to ciężko mi. W pamięci gra, przeżyty świat. 425
– Brzmi głos echa. – Gdy jestem sam z tobą, wyciszam się. Gdy jestem sam z tobą, to dobrze wiem – By cieszyć się – cieszyć się dniem. – Brzmi głos echa. W życiu czasem warto żyć. We śnie czasem warto śnić. Sercem warto kochać też. Lecz z rozumem trzymać się, Kiedy będzie bardzo źle. – W sobie wiarę, będziesz mieć. I trzymając tak, zarżysz na ten świat. Nie ma trudnych dni, jeśli w mocy sił. Nie ma trudnych spraw, jeśli radość masz. Nie ma ciebie też, jeśli schowasz się… III. METAMORFOZY W każdej ludzkiej cząstce, tkwi zagadka, przy czym dla jednych jest to rozsupływanie marzeń, a dla innych, namacalna gradka. – A ty, który będziesz to oceniał, abyś nie oniemiał. Gdyż ciebie również będzie. Ktoś oceniał. …a na placu rozbite szkło, szary kurz i białe gołębie, lecz kiedy idziemy nim, za nami wlecze się szczęście. I pamiętam twoją dziś twarz, jakby była ciągle we mnie, choć minęło tyle już lat, wciąż pamiętam i białe gołębie. Stał na palcu też kataryniarz, a po bruku jeździła bryczka, za kwiatami stała handlarka, dzikie psy biegały w uliczkach. – A na placu rozbite szkło, szary kurz i białe gołębie, lecz kiedy chodziłem nim, zawsze za mną wlokło się szczęście… Kiedy razem się spotkali, wnet się w sobie zakochali. Były narty, zima, góry, on z nich zjeżdżał dla brawury. Ona za nim też jechała, była słaba, niedojrzała, Nieporadnie w bok skręciła, skalna przepaść w boku była…Nie pytaj więcej, nie pytaj o nią, nie pytaj teraz, nie pytaj już!… Potem szpital, sala biała, dzięki gipsom się trzymała. Myśli drgały od słów całych, szepty głosów, pękł kręgosłup. Nie pytaj więcej, nie pytaj o nią, nie pytaj teraz, nie pytaj już!…Stał przy łóżku, pod szpitalem, myślał długo i co dalej. Płyną chwile, płyną lata, co z tym robić? Z kim się bratać? Taka miłość wielka była i tak głupio się skończyła, Jeszcze chodził pod jej okno, choć deszcz padał, wolał zmoknąć. Nie pytaj więcej, nie pytaj o nią, nie pytaj teraz, nie pytaj już!… Życia plącze nam porządek, co ma robić, więc rozsądek? Ciągle pragnę cię! Kocham cię po śmierć! O co w tym – kurcze – życiu tak chodzi, że tak się układa, że tak to jest? Że nie wiadomo co będzie co dzień, że nieznane nam jutro, że nawet nieznane dziś jest? Po co ten kosmos i wojny na ziemi. Po co ta wiara, sztuka i seks. Skoro ze śmiercią trwać przystajemy, zwykle nieznani czy szarzy jak pies? Po co to jest? Po co to życie takie nam w kratkę – raz dobre – puste – raz całkiem złe. Po co te smutki, radości rzadkie, Po co to – kurcze – jest? Wyją syreny po nocy – karetka, policja czy straż? Chwiejna myśl umysły toczy, a tragedia czyjaś trwa. Czy to ogień czy powódź? Czy wypadek czy nóż? Czy bohater się znajdzie? Czy tragedii to tchórz? Czyja ziemia się pali? – Czy to blisko czy dalej? Czy to może morderca, poczuł wreszcie ból serca? Czy też człowiek to, który serce miał i je komuś darem dał? A tragedia wciąż trwa – niezależnie od pory, niezależnie od dnia. Pędzą auta z sygnałem – Pytasz wciąż i co dalej? I nieskromna jest ciekawość twa – a tragedia wciąż czyjaś trwa. Jak pomóc mam? Pytam sam. Siebie sam… 426
Już przyszła ciemna noc, i światła gwiazd migają, przy oknie jakaś ćma, w zarośla uciekł zając, skrzypi gdzieś, stary młyn w polu wiatr szaleje. A w sercu puka strach lecz głowa ma nadzieję, kiedy nadchodzi dzień, magia jaśnieje mroku, i co budziło strach, śmieszy nas przy widoku... IV. GALAPAGOS Usłyszycie teraz historię, o chłopcu, który zwie się Wiatr. Powiem wam więc, że urodził się on wyspie – Galapagos. Lecz okrutny los, wykradł go z tej wyspy: Jestem tu i tam, nie wiadomo gdzie. Nikt tu nie wie że, przywieziono mnie. Jestem tu i tam, jestem tam i tu. Wykradziono mnie, by wzbogacić się. – Teraz już się wyjaśniło, że tym chłopcem ja sam byłem, zwiewny, smutny Wiatr. Krok za krokiem, rok za rokiem, stawiam nogi tam, gdzie nie był człowiek, na złudnym dla mnie tu raju. Galapagos. Galapagos. Ptaki śpiewają. Jaskrawe niebo otwiera oczy, a deszcz odfrunął w mgle. Nagle słyszę głos: Galapagos, Galapagos… Myśli plączą mi się, tańczą, brodzą, w głowie mojej już. Kiedy zaczynam się z nich śmiać w kółko tylko słyszę: Cha, cha, cha, cha, nie tamto, nie owo, nic warte, jest tu i tam. Kiedy mrok za jawą, pojęcia się kładą, toczysz walkę z nimi jak z potworem ziemi, który zwie się Ssaktus Jajokaktus. Dziwne to, także jest, żaba śpi, tak jak pies. Ptaki łapią cień, mrówki jedzą pień, a w głębi drzewa, but mi dojrzewa i kapie miód... ...ale jest bez serca, każdy ludożerca, jeśli zje je prędzej to ma puste serce. Śmiech palacza na pokladzie, okręt płynie fale kładzie, widzę żagle jego z dala, lecz mi także znikło serce, teraz myślę o wyżerce. Prędziej przybądź bracie do mnie, skończył mi się bukiet wspomnień. A w nocy wszystko jest możliwe, możemy się minąć, i możesz odpłynąć i w roju muzyki zjem polne koniki, lub w niej zatańczę i połknę szarańczę. W mlasku ciamkania okręt się wyłąnia. Do brzegu dobija, a czas szybko mija. Człowiek biegnie do mnie, lcze to już historia, też wycinek wspomnień... GALAPAGOS – słowa omówienia, do bliższej znajomości: Historia ta opowiada o chłopcu imieniem Wiatr, który został, jako dziecko, podstępnie wykradziony i uprowadzony z tajemniczej wyspy na wyspę Galapagos. Przynajmniej tak mu się wydaje w jego dziecięcej fantazji (i o czym jest święcie przekonany.) Ta nowa (dla niego) wyspa, jest nawet śliczna, ale powoli obcując z bezdusznością bliźnich, monotonią wokół dostaje fioła; Spotęgowanego zajęciem swoich nowych przybranych rodziców. A mianowicie ludożerstwem. Co wkrótce sam uprawia z powodzeniem – poddając się przy tym umysłowym refleksjom, sumiennego działkowca... FILOZOFIA ROŚLIN: Uwagi: Ewentualna płyta powinna trwać około 35 minut, aby wzbudzała niedosyt. Cisza i dźwięk. Cisza to też dźwięk. Odczujemy to zwłaszcza po wydobyciu się z pomieszczenia pełnego głosów i innych natrętnych dźwięków. Cisza w utworze muzycznym to jego dopełnienie. To przywilej ciszy. Do zaznaczenia jakiejś kompozycji, zwykle w muzyce rozrywkowej. Na początku i na końcu zawsze musi być cisza. W kompozycjach awangardowych zwykle jest odwrotnie. 427
V. TRUPY W ZUPIE. PIEŚNI LATAJĄCYCH ŚWIATEŁ. W dolinach Peru, w górach Nepalu znaleziono fragmenty ksiąg szamańskich, które dziwnie pasują do siebie swą treścią, swym ostrzeżeniem i swym kształtem. Oto niektóre części ich zaklęć i przepowiedni. To dla was wędrowcy: „ imajuhc eicśetsej, manilkezrp saw aj i metaz a ytekezrp tsej żet łasipan ej otk net meiwob, awołset atyzc otk net ytekezrp eizdęb hcein”. To klątwa, ale można ją zatrzymać przepowiednią, wymawiając na koniec jako ofiarę jej słowa wspak. Zmiłujcie się. BARTŁOMIEJ BARY BARYTON, ZWANY POWSZECHNIE ACZKOLWIEK. Wspiąć się, wejść gdzieś i tam przysiąść. Tak zamierzał zrobić Bartłomiej Bary – Baryton. Aczkolwiek nie jest to czymś wymuszone, a więc nie musi być zrobione. Aczkolwiek, tak to już się powiedziało, a więc gotowe jest już ciało. Aczkolwiek, ja Bartłomiej Bary – Baryton tak pomyślałem. A więc wiedziałem, co zrobić chciałem. Aczkolwiek nie trzeba bić mnie, za to, po mordzie. PROGRAM NOCNY TV. Manewry egzotycznych lotów nadziemskich i okołoziemskich. Do skocznej muzyki operowej i baletowej! – Cykl okołoziemski. A teraz wystąpi człowiek, który uwielbia tańczyć w trawie. A zaraz po nim jaszczurki, co gryzą sobie sznurki. Wystąpi też tygrys na linie, jeśli prędzej nie zginie. I o wiele mniejszy kot, co uderza głową w płot. Po nim wystąpią baletnice, co między kurami się ćwiczą. A zaraz potem Pan od pogody, co pogodę wybije nam z głowy. A na koniec film, ale do kitu z tym. A teraz nastąpi awaria systemu ufologicznego, naprawionego tymczasowo sznurkiem. Potem wystąpi nasz ekspert: JAAUUU! – To był nasz ekspert. ŚMIESZNE OCZY. Czają gdzieś się, w dzień i w nocy. Czyjeś sprytne, śmieszne oczy. Straszą, gdy zapada mrok, i wyłażą z bagien w noc. Patrzą na nas też przez ścianę, i są w szafie też schowane. Patrzą również przy jedzeniu, i na dachu i w podziemiu. Zostań tu i siedź i płacz. Czyjeś oczy straszą tak. Lecz gdy tylko wzrok ich złapiesz, szybko zaraz się połapiesz, że w tych oczach twój to strach, widzisz głupi właśnie tak. Zostań tu się śmiej lub płacz. Czyjeś oczy straszą tak. MÓZG W NIEBEZPIECZEŃSTWIE. Jeśli zablokuje się mózg i myślenie, można przyjąć, że beton w nas stwardniał, i trzeba postarać się o jego rozwalenie. Można użyć do tego różnych środków, ale najlepsze są te, co są w nas. W środku. Wystarczy – ponoć – się skupić – komórki mocno naprężyć – no, doprowadzić je do ruchu, a pęknie zesztywniały język. Może na samym początku będzie coś tam bełkotał, ale co tam. Prawdopodobnie znów wszystko dobrze się ułoży i będzie jak przedtem. Raz lepiej, raz gorzej. – Był to mózg w niebezpieczeństwie! A za tydzień – wakacje w kostnicy. 428
KOSMOS MNIE PODGLĄDA. Kosmos mnie podgląda w ubikacji. Kosmos lub coś równie zbiorowego. Zastanawiam go jakby to było. I wychodzę z niego. – W marzeniach, we śnie i we mgle. Pojawia się to czego nie ma a jest. W marzeniach, we śnie i we mgle. Pojawia się to czego oczekuje, a nie to, co naprawdę jest. W marzeniach, we śnie i we mgle. Zwykle pojawia mi się to urojenie, które zwykle mija, gdy jestem. W marzeniach, we śnie i we mgle. VI. ŚWINIA Z NADWAGĄ. (SERIA PRZEBOJÓW Z PIWNICY) DZIEŃ KOGUTA Chodzi kogut po ogródku. Goni kury, je robaki. Włazi na stół swego pana. Nawet kota się nie boi. Gdy mu pan przynosi ziarna, on wybrzydza, jeść nie może. Woli mięso, woli wino. To dzień koguta. Dzień koguta. Chodzi kogut po miasteczku. Szuka mięsa, szuka wina. W końcu kucharz go przygarnął. Dał mu mięso, dał mu wino. Lecz gdy kogut się napoił, kucharz tasak wziął do ręki. Ciachnął w łepek, aż mu odpadł. Pyszne danie już na stole. To jest dzień koguta. – Dedykowane miastowym tradycjom i wszystkim kurom w naszej wiosce. KOTY ŚMIETNIKOWE. Czuję nerwicowy pociąg do świecenia, w ciemnej bramie kotom w ślepia z zaskoczenia. Czuję drżenie na myśl, że wyłażę zza śmietnika ciężkim mrokiem. Roziskrzony, podrapany, aby gnać za kotem. Czuję gorąc, żar, spiekotę – idyllicznie się rozklejam , kiedy spotkam go w piwnicy, jak złodzieja .Czuję nie raz taką słabość, ba!, tęsknotę – takie jarzmo zniewolenia , aby złapać go przytulić i wysłuchać mruczenia. DLA TURYSTÓW! W naszej Polsce jest kraina, gdzie las rośnie, i zwierzyna. A jeziora takie płaskie, jak chleb posmarowany masłem. I to własne – wszystko jasne? Taka duma nas tutaj wygina. Nie ma! Jak? Jest! Tu! – Są i domy i hotele. Wszystko mocne, prawie z belek. Bo i cegieł też użyto wielu. By turysta nie bał się, gdy dojdzie do celu. W ogóle nie bał się spraw wielu. Lecz już myślał o weselu. Nie ma! Jak! Jest! Tu! Dumni jesteśmy poza tym. Z wiatrów, co wieją okrakiem, że takie słabe i ubogie, a nie jak huragany srogie. Jak tam inne zagraniczne tajfuny, bez rozumu i dumy. WSPÓLNA WYGÓDKA Siedzi baba na sedesie, nikt ją nie powstrzyma, miała pójść to zrobić w lesie, ale czasu ni ma. Siedzi facet też w sedesie, choć był blokowany, i rozmyśla o tym świecie, jak miło u mamy. Błędny liczne, błędy stare wyskakują nie raz, ale wszystko gdzieś zostało, bo dobrze jest teraz. Błędy liczne, i kosmiczne i anatomiczne. a najgorzej, że świadome, nie ekologiczne. Trzeba lecieć z swoją 429
sprawą w przemyślany sposób, a nie czekać na ostatek i unikać losu. Ole! Błędy śliczne, nielogiczne pochodzą od ludzi,chciałoby się żyzną ziemię, a nie chce się trudzić! – Siedzi dziecko na nocniku, trzyma równowagę. chociaż często wymachuję, że zrzuca nadwagę. Potem biegną już do niego skwaśniali rodzice, zabierają przykry przyrząd z wyciskami życzeń. Błędny liczne, błędy stare wyskakują nie raz, ale wszystko gdzieś zostało, bo dobrze jest teraz. Pójdźmy w pole – gacie w dole – zatrzymajmy tą niedolę! Ole! SWINGUJĄCY PIES Leciał pies przez drogę i porwał mięsa ćwierć, a jakiś głupi kucharz zarąbał go na śmierć. A inny kucharz mądry, co dobre serce miał, postawił grób z kamienia i tak mu napisał: Nadchodzi jesień. Japa już drze się. Z ust smród się niesie. Nadchodzi wrzesień. Oh yeah! Swingujący pies. – Siedział kundel na ogonie – jeden spał, zerwał się na równe łapy – gryzie pchła, tak opuścił nagle ten swój przykry sen, że uderzył o podłogę śpiącym łbem… Oh yeah! Pies piorunem podrażniony pękł piekielnie przestraszony. Pewnie przeżyłby pułapkę przedtem pomyślawszy psia–krew! – Biegnący pies…Wieje wiatr – pada śnieg. Słońca żar – ptaków śpiew, taka jest matka natura. Przyszła noc – ziewnął kot. Skrył się pies i jeż też. Wszedł do twego domu w mroczny sen. MUCHY Krążą muchy w kostnicy, przyleciały z ulicy, skrzydełkami machają i na trupy siadają, ładny ubaw tu mają. Krążą muchy nad grobem, powiększają żałobę, gdy trumienkę chowają, to w mogiłę wpadają, lub rodzinę nękają. Jaka piękna sielanka, zaczęła się im z ranka? Krążą muchy nad koniem, choć wywija ogonem, co odpocznie na chwilę i zasapie osiłek, to ugryzą go w tyłek. Krążą muchy w śmietniku, gdzie pobiera chleb Rychu, co odpędzi je kijem i pogoni rodzinę, to wracają za chwilę. Jaka piękna sielanka, zaczęła się im z ranka. Krążą muchy w nocniku, i bzykają, bzyk – bzyku, ciepły obiad szukają, choć ich tu nie wzywają, lecz co ich to obchodzi. Krążą muchy w piwnicy i buszują w ciemnicy, skrzydełkami migają, głosami się wzywają, by niedopał ich pająk, a gdy się zagapiają, to do sieci wpadają. Jaka piękna sielanka, zaczęła się im z ranka? KOŃSKI UŚMIECH Ten–tętent, galop goni lot. Bło–błoto, przestrzeń wieczny splot. Po–pogoń, oddech wolność sił. Ra– radość, przeskok mokry pył. Na– na przód, za mną, w dziki świat. Krzy–krzyki, świsty, precz mi bat. Nie–nie potrzeba przeszkód do dużego skoku. Wystarczy iluzja i błysk konia w oku. Konie biegną w dobrobycie grzywy szybkie nogi w kicie. Trach, trach – trach, trach…! Pstre kopyta nad głowami, uszy zwinne pod oczami. Trach, trach – trach, trach…! Brzuch napięty walczy z sobą, za nim zaraz biegnie ogon. Blu, blu, blu… Pysk rozwarty charczy szczodrze nozdrza ledwo łapią oddech. Trach, trach – trach, trach…! Konia jeździec zaś pogania batem wyłuszczając zdania. Trach, trach – trach, trach! Gdzie 430
przeszkoda tam wysiłek kiedy nie wie, to mu w tyłek. Blu, blu, blu… Tak polubi swe zadania i zrozumie wreszcie zdania,wykładane mu na naprędce – z batem w ręce. I nic więcej. Trach! Blu, blu. Gdy zaś wygra te wyścigi nikt już mu się nie pokrzywi, nawet cukru dadzą z ręki, w ramach ulgi lub podzięki. Tak nazbiera wiele życzeń do następnych swoich ćwiczeń. Gdzie mu wytkną: Ty lebiego! I nazbiera co innego. Trach, trach – trach, trach! DZIAŁO Stoi działo przy okopie, mierzy lufą, jakby okiem,w las szeroki, w ziemię bokiem, i w obłoki. – Iskry z działa wysypało, huk okrutny, leży działo. – Piękne, długie i szerokie, tłum saperów, przy nim kopie. – A obsługa ziemię kuje, działo kołem wymachuje – Kręci czarną swą oponą, jakby nogą podrażnioną. Wreszcie pod nią gdzieś dotarli, twardą deskę o nią wsparli, pchnęli w górę i stanęło, patrzą czy się nic nie zgięło. – Stoi pewnie mocne działo, długą lufą, czarną całą, znowu groźnie gdzieś celuje, a kanonier wywołuje – z drogi śledzie, z linii strzału, nikt nie zniesie jego szału. Iskry z działa wysypało, huk okrutny, leży działo… KINO Kino, kino, kino – to zabawa jest. Kino, kino, kino – słodkie w nim są dni. Kino, kino, kino – cieszy się jak pies. Kino, kino, kino – jakby przyszły pchły. Kino, kino, kino – wie nie jeden widz. Kino, kino, kino – jaki w nim jest ścisk. Kino, kino, kino – czekasz w nim na śmiech. Kino, kino, kino – a to dramat jest. Kino, kino, kino – lecą cegły w nim. Kino, kino, kino – z puszki bucha dym. Kino, kino, kino – pełne nieraz łez. Kino, kino, kino – koniec wieńczy grę. NA PLAKACIE Co tu wisi na plakacie?! Co tu pisze, co tam macie?! Co tu widać na plakacie – Na plakacie barwny szoł! Co to robi na plakacie, jak możecie – głów nie macie, co za kpiny na tej szacie – Na plakacie istny szał! Jak wam powiem co tam macie, jaki obraz oglądacie, to zrobicie mnę w chacie – Na plakacie jeden szok! Co to wisi na plakacie – Napisane „co tam macie”?! – Na plakacie zwykłe gacie – Na plakacie para ich! STRACH GŁODOMÓR. Starym zamku, upiór mieszka, chodzi tylko na podeszwach, nie ma butów, bo ukradli,sznurowadła wzięli diabli – Niech no licho to gdzieś spotka, pójdzie w ruch już jego szczotka. – W starym zamku duch się snuje, co skosztuje, to wypluje, nic mu tutaj nie smakuje, lubi stare, co się psuje. A tu ktoś podrzuca nowe, a on woli zabytkowe, co się dzieje w jego domu? Kradną z niego po kryjomu. – W starym zamku upiór wyje, ktoś mu tutaj chla pomyje, ktoś mu tutaj soki pije, a on na to tylko wyje. Nawet szczotkę mu ukradli, jacyś dranie, jacyś diabli. Nogi z nerwów mu odpadły, chciał już zakląć, nie mógł więcej, ktoś mu ukradł właśnie szczękę. 431
PIJACZEK Leży facet w rowie, nic mu nie pasuje. Zabłądził tu wczoraj, teraz kombinuje. Pamięta już koniec, nawet numer roku. Jeszcze mu brakuje, skąd się tu znajduje. Wypadło z pamięci, co to wczoraj święcił. I zapomniał całkiem, czy nie dostał wałkiem. Zmięte papierosy, zapałki wilgotne. Ubranie pomięte, forsa nieistotna. Kurtka rozerwana. Wszystko, kurwa, mokre. Jak trafić do domu, to go prześladuje. Znów go będą zwali, jednodniowym królem. – Umpa pa, umpa pa – to każdy zna. Umpa pa, umpa pa – tak śpiewa świat. Umpa pa, umpa pa – i jeszcze raz. Kieliszek wódki ciach! Umpa pa, umpa pa – nie marnuj dnia. Umpa pa, umpa pa – tak śpiewa świat. Umpa pa, umpa pa – i jeszcze raz. Kieliszek wódki ciach. Moja głowa, boli mnie, moje ręce trzęsą się, wokół parno i gorąco, duszno, lepko grzeje słońce. Aspiryna C. Hej. Kiedyś. Na niedalekim wzgórzu Mieszkał. Człowiek o imieniu Hej. Miał on. Pokój, telewizor, Hej! Mama. Analfabeta. Tata. Daltonista. Hej! Znowu mamy święta tu, znowu mamy święta już. Każdy z nas pamięta, że w święta nam najlepiej jest. Choinkowe światła. Vivat 2000!!! – Za spełnienie nowych dni, pijmy razem ile sił. MIĘSOŻERNA ŻARÓWKA. Gdy zabłądzisz tą ulicą, gdy odsuniesz od ust tam, nogi twe to uchwycą, mięsożerność szkła. Będzie to w jakimś dole, ciemna maź skropi krtań, będziesz chciał stamtąd uciec, mięsożerność czując szkła. Coś cię nagle pochwyci, ciemna noc będzie z dnia, a ulicą którąś przyszedł, mięsożerny zapach gna. – To nie domy, to złudzenia, to nie także błękit dnia, to jest wnęki szklany dach, mięsożerny świeci świat. Na czerwono skraj poręczy, na czerwono ściana ta, tylko ciało jakieś białe, jakby było w jakichś mgłach. Tutaj siny okien promień, tutaj siny nawet piach, nie odróżnisz okien ziemi, i żarówki też od szkła. Na wieszaku wiszą smutki, n a wieszaku trupi czar, w garderobie cicho przysiądź, i wspominaj w świetle szkła. Póki żyjesz, póki trwasz… VII. MIASTO MARMUROWYCH TABLIC. Poza granicami naszej świadomości, istnieje nikły fragment rzeczywistości, i choć wytężałbyś mózg przez cały dzień, i tak świadomości świat cię zadziwi. Na granicy świata rzeczywistego, istnieje planeta o nazwie Ziemia. Żyją tam małe ludziki o których się mało mówi. Coś tu nie gra, nie gra, nie gra… Coś tu płynie, płynie, płynie… Ktoś tu idzie, idzie, idzie… I co będzie dalej? Pod rzeką, płynie stado, malutkich larw. Nagle wielkie ptaszysko, podleciało na brzeg. I pożarło, wszystkie z nich. Lecę nad ziemią i podziwiam świat z zapałek. Lecę ponad chmurami, gdzie już tu, nie ma powietrza. Muszę sam znaleźć pokarm, lecz to nie jest takie łatwe. Budujemy domy, budujemy miasta, budujemy kraje i tak dalej. Powiedz czemu wszyscy tam idą. Bo im tak kazała matka natura, instynkty przetrwania, by iść tam gdzie jego dom. Nic go nie powstrzyma ma on mieć swój dom. Dlaczego? Za żywopłotem. Za 432
drzewem. Czeka na ciebie. Śmierć. Coś tu nie gra, coś tu płynie, ktoś tu idzie. I co będzie dale? Dalej żyję. Dalej płynę. Dalej idę i co dalej? Lustro owadów i góra pająków. Połamane liście i betonowe drzewa. Taniec godowy w wybiegu dla strusiów. Spacer z wiatrem, relikt i nicość. Szosa pomiędzy głosami dążeń. Dżungla. Kula leśnych dźwięków. Mumia. Wylanie pustynnego betonu. Z drogi wszyscy bo już idę, świat zamienia mnie w pokrzywę. I co dalej będzie powiedz, już się budzę... Gdy się kończy sen, ja to wiem, a zaczyna się dzień. Gdy piorun trzasnął, spadł mi na głowę sufit. Powiedz i popatrz co to tam wisi. I nie wiem co to tam w rogu lata. Popatrz jak już czas mija. Popatrz jak już kwiat gnije. Kiedy czas mija i cię zabija, wtedy ty stoisz tu i się pytasz co mi się stało. Nadszedł ten czas w którym życie dobiegło końca. Wieczna szarówka pochłania dzień ten. Na dworze zimno, wietrzna szarówka. Ludzie zamknięci (w sobie). Siedzą zamknięci (w domach). Żadnego dźwięku. Wrony utraciły głos. Żadne drzewo nie ma liści. Wszystko w jednym, jedynym kolorze. Wieczna szarówka. Na dnie bagna i rozpaczy, leży człowiek w garniturze. Nikt mu nie chciał pomóc w życiu, chciał się zabić skokiem w rzekę. Na co komu takie życie. Nawet żony nie miał też. „Więc nie wiem co, może jednak, życie? Bagno rozpaczy. I nie wie on co dalej.” Po dwóch latach się ożenił. Miał już żonę. Miał rodzinę. Lecz gdy wybrał się na miasto, grupa złych ludzi go napadła i wrzucili go do bagna. Trujący kwas wylał się z nas tworząc radioaktywny deszcz. Zatruwając wszystkie miasta, wyspy, lasy i niebo. Doszedł do człowieka w garniturze, zatruł świadomości świat. Skażone ścieki płyną przez miasta, deszcz pogarsza sytuację. Wszyscy ludzie na planecie pozbyli się życia. Cały teren to pustynia, nic nas już nie uratuje, od gnijącej pustki. Przyleciało ufo i pożarło ten dzień, nagle jakiś facet wyszedł z limuzyny i podpalił sobie buty. Mechanizacja. Nowoczesność. Ja. Powiedz. Dlaczego ta. Maszyna. Nie działa. I dlaczego ja jestem maszyną. Po to jestem. By skonstruować. Maszynę? Kosmiczny surfing. Kosmiczne naczynia. Kosmiczne zabawy. Wyścig rowerowy. Gra komputerowa. Zagrajmy więc w nią! Zagrajmy w życie. Miejsca pozostają takie same, zmieniają się ludzie. VIII. PROCHY ANIOŁÓW. Leży obserwator niebios. – Nad nim chmury rozwiewa je wiatr. Gonitwa dwóch jasnych pawi, po trawie beztrosko gnają. Na niebie już pierwsza gwiazda. Mrok zapada wcześnie dziś. Obserwator niebios, leżąc patrzy w niebo. – Sen ukoi jego trud, gdy nad ranem obudzi go deszcz. Nad nim ptak już w górę mknie, obok także łyse drzewa. A pośród nich stoją owce, i czekają na dzisiejszy, letni promień słońca. Gonitwa dwóch ciemnych ptaków, po trawie beztrosko gnają. Nad nim chmury ciągle grzmią, lecz on nie usłyszy ich. Leżę jak długi na suchej trawie. Noc głęboka jak balia i tak chłodna, prawie. Otwarty firmament a w nim wszechświat, w gwiazdach rozsypanych jak nogą ognisko. W ciszy dopala się wszystko. Rozproszone iskry kobiet migają z daleka, 433
zdawać by się mogło szukają człowieka. Blask oczu je goni, jak czułość kochana, chcąc określić w sobie, która to wybranka, chmurny nadszedł welon, a to niespodzianka. Tej nocy coś powiem: To trudno. Było już nieciekawie, bo było pochmurno… Być bliżej, iść w milczeniu. Chowając się przed księżycem. Iść wzdłuż brzegu jeziora. Dźwigając betonowe cegły, odbijające światło lamp gazowych, spowitych pnączami. Przystanę nad taflą wody, czekając na piski ptaków. Oddech ryb wśród nenufar. Stukanie młoteczkiem o kwiat. Na wschody i zachody. Czekam na pieśni mew, leżąc na gnijących liściach. Wśród znaków drogowych, konają zwierzęta. Wychudzone, zimne i martwe. Pieniące się. Obserwowane przez ptaki. Prawda rozmywa się, wraz z nastaniem świtu. Złudzenia. Orszak wędrujących cieni. Jestem różą, ropną róża. Falą wiatru płynącą spod drzwi. Zwisam do dołu na szubienicy ludzkiej ręki. Strzepuję z siebie rosę. Zatrzymaj moje imię, głęboko w sobie. Jestem lilią. Odległym snem. Wyrastającym z głowy, matczynego płodu ziemi. Płynącym wybuchem wulkanu, galaktycznych pyłów. Rozsiane nylonową niemożliwością, łapczywie łapanego poranka. Jestem fiołkiem, pieszczącym przez wiatr. Jestem liściem, wzniecanym przez piach. Trzepot skrzydeł zawieszonych chmur. Ptaki toną w głębiach swoich gniazd. Świetliste sploty odrywają się. Nakryje cię ciemność, bohaterka nocy. Rozbite odłamki szkła rozchodzą się falami… Kwiaty... Sekrety z twojej przyszłości, tragedie z przeszłości, głębią twojej samotności. Intensywność bólu w słowach samych chóru, jestem koło wielkich bram. Bez rodziny, ale głębię mam. Spotykaliśmy się od czasu do czasu, poganiani przez demony, których żaden z nas nie mógł zrozumieć, czy wyjaśnić. Czy to też dlatego, błądzimy od tego, w ciągu tylu, tylu lat? Czy też zapominasz, często się nie trzymasz tego, co był gdzieś tam. Porzuć to, co było, w eksplozji swej miłej. I ruszamy znowu w świat… IX. MUZYKA ZATOPIONEGO KRÓLESTWA. ZAMEK – OPERA. Rozeszły się po Zamku odgłosy widmowych dzwonów. Puknięcie w pokrywę klawiatury. Przebieg przypadkowych dźwięków fortepianu po każdym dźwięku. Odgłos kroków. Otwierane i zamykane drzwi. Klaskanie i chichoty. Zabawki na stole zostają zepchnięte na podłogę. Odgłos spadającej monety. Obłoki dymu. „Rozprzestrzeniają się po mieszkaniu jak pchły” – Za chwilę wydarzy się tu katastrofa. – Widmo od groziło się obiecując. Czekam na ciebie w piwnicy! – Gdy mam ochotę zabieram ze sobą głowę. Jestem głodny, idę coś przekąsić. – Gdy zszedłem do piwnicy, zobaczyłem na stole trupa i świece. Podszedłem do stołu. Truposz na mnie rzucił się. Nagle głowa odpadła mu. Ściągnąłem z siebie to szkaradzieństwo. Nagle głowa przemówiła: „Zostaniesz tu i będziesz masował moje stopy” – Co dostanę w zamian? – „Trupie świece i ciemne lochy.” Kufry i skrzynie leżą przede mną, nagle otworzyły się. I nastała muzyka: Siedzę tu, jestem tu, czekam na dostawę pizzy. Znowu ty w telewizji, pora cię przyciągnąć tu. Nie 434
wchodź tu, nie wchodź tam, bo mieszkanie całe w krwi. Jak się domyślasz jestem cały we krwi. Nie dotykaj! Śmierdzę zgnilizną. No ależ żeś se narobił. To ja krwawię. Jestem krwawym kościotrupem: „Wrzeszczące czaszki to my! Jesteśmy tu, by czynić zło! Auu, a psik, ble, ble, cha, iii, cha, cha, cha, ble, bu, bur, auu, iii. Aaa! Światło zabija nas. Bul, blu, bur…” – Co jest w tamtej beczce pełnej trupich czaszek? Może śmierć na kółkach? Morze krwi i nic poza tym. MALIGNA Odrąbane ręce leżą wciąż pogrążone w spokoju. Spływające żalem i zapomnieniem, którym winni są ludzie, ostatnia ofiara z dzikich psów, ociekających krwią i ropą, powaleni pod totemem, oczekując pochówku i płaczu. Kim są ci zapomniani bogowie? Kiedyś wszyscy ich czcili, dziś nikt ich nie wyznaję, bogowie odeszli wraz ze swoimi wyznawcami. Więc, po co się w nich wierzy, po co się wymyśla, dla władzy, spokoju ducha, z samotności? Zmyślone życie, urojone legendy. A gdzieś dalej w tej samej dżungli, popalone szczątki osad, swąd dymu unosi się nad drzewami, naznaczonymi przez bogów, i że to wola boga, jego łaska, czuły ziemski brud, wojna i zboczenia, to także jego wola, pojedyncze wycie wilków, i nikt nie zbawi ich, bo to ludzie tworzą i niszczą ten cholerny świat. Chłód nocy otacza aurą puszczę, pokrywa je srebrzystym mchem, niematerialne dźwięki wojny, dając znak dla świata, że każdy koniec, pod pretekstem ostateczności, niesie za sobą nowy początek. Ludzie ograniczeni swoja głupotą, dążą do życia wiecznego. Dzisiaj niczym dosłownie, są rozdawane na każdym pchlim targu. Różnym przypadkowym osobom, tym, którzy mają wystarczającą ilość funduszy. Najzabawniejsze jest to, że te osoby są z różnych przedziałów czasowych. Niektórzy poświęcili całe życie by je zdobyć, inni zakupili je całkiem przypadkiem.. Dziś się uchwyciło, dosyć, że jest rozprowadzana w naszym świecie i czasie, to po kryjomu, nielegalnie wywożona w inne światy i czasy. Aż strach pomyśleć, kto ważny zdobędzie mógłby lub w dalszym ciągu zdobyć nieśmiertelność. - Bierzcie i palcie z tego wszyscy. Z popiołu w popiół. Coś tak zmarkotniał, stary? Pytam. Nagrzany plac zabaw, puste ławki, a całym tym ukropie, huśtawki, popycha wiatr. W pustej piaskownicy palonej przez słońce, topiły się porzucone zabawki skrzypiące huśtawki prażone żarem słońca. Kiedyś bawiły się tu dzieci, dzisiaj placyk pusty stoi, odbijając echa śmiechów dzieci. Podczas zabaw dziewczęce włosy falowały, przekrzykując się nawzajem podczas zabaw, takie piękne i niewinne. Pamiętam to wszystko, mimo że teraz, rozmyślałem o chwilach, beztroski tych dzieci, gdy same siedziały, tam umykały z falami powietrza, mknących przez ciało, podczas huśtania. Pamiętam też dzisiaj, zabawy w berka. Dziwaczny rytuał. Dziś placyk mijany z daleka, jak miejsce przeklęte, przez wszystkich rodziców, dzieci nareszcie pilnowane, a nie porzucone, na własnym podwórku. Zamknięte, bezpieczne w miłosnych uściskach, pocieszani, że będzie lepiej, że nikt ich więcej nie skrzywdzi, że zapomną o strachu przed huśtawkami, kiedy to obcy ich huśtał, potem całował, następnie kroił i zjadał. 435
EKRANIZACJE MUZYCZNE. Wybryk kultury: Barbarzyństwo i piękno. Odgłosy natury. Psy. Automatyczna sekretarka. Gimnastyka poranna. Śniadanie. Budziki. Pod oknem: To się nigdy nie zacznie. To się nigdy nie skończy. Niespodzianka w pralce. Nawiedzony garnitur. Dzieci kalendarza, mewy i ropa naftowa. Uciekający po niebie lis. Zawieruszony but. Muzyka przyszłości. Srebro i błękit: Niedzielne zabawy (środa). Podskakując sobie z tortem na głowie. Szaleni sąsiedzi. Zmierzch umierającego ptaka. Rosa na piasku. Piorunem po piórach. Cicho otwierając torbę. (Sam jesteś torba.) W powolnym ruchu zanikających maszyn. Na skraju mózgu. Szkielety roślin atakujące gwiazdy. Marsz cichych westchnień. Bombardowanie ustami źdźbła trawy. Człowiek zasadzka. Podziemia nowych kontynentów. Światło nocy. Koleiny ślepych odchyleń. Ptaki wilgoci. Na dnie jutra. W zamkniętym pokoju obijając się o ściany. Szum wiatru i spadające krople deszczu. Spadający obłok. W ciszy wody. Baranie gniazdo. Wodospad nad morzem trawy. Wierzchołki fal i szum sitowia. Kręgle. Znak zapytania. Bumerang. Niebieska trawa. Las wiśniowych żab. Kryształowe mrowisko. Wodne zjawy. Syrop z nasion. Skunksy na śmietniku. Morskie gwoździe. Bocianie gniazdo. Na skraju pustyni, rosa na piasku. Dzień bez południa. Szklany czołg. Szklane mrowisko. Metamorfozy. Walc, pragnienie spokoju. Katarynka w zarośniętym ogrodzie. Na dnie jeziora w upalne popołudnie. Maligna. Martwe chmury. Czarna tęcza, czerwone światło. Płomień Assurbanipala. Papierowa przekładanka. Śmierć w wyższych wymiarach. W kropli mikroskopijnych istnień. Atmosfera. Grota. W ruinach Niniwy. Imitacja fortepianu. Sympatyczna melodia. Rozbieranie maszyn. Władca motyli. Chińska melodia. Fenix ze złamanym skrzydłem. W zaklętym cyrku. Nocne petardy. Wybuch kotłów parowych. – Musicie odejść w zapomnienie. To jest mój wygasający płomień. Pogrzeby nieśmiertelnych. Terra incognita. Ostatnie pożegnanie. Morskie fale. Zapomniane królestwo. I inne historie... X. SZALEŃSTWO W STYLU WOLNYM Chcąc przebić na wylot mur. Zrobi mi się z głowy wiór. Czy warto z sali wychodzenie. Wypełni bezsens kiedyś ten. Czy waląc głową w suchy wiór. Przebiję go mimo zwidów tych. Widzę wszystkich martwych ludzi. Których głowy toczą się. Ja chciałbym oddać je już wszystkim ludziom, którzy to nie znali mnie. Widzę tylko martwych ludzi, których nie chcę nigdy znać. Chciałbym zdjąć ten ciasny kaftan, który tak obciska mnie. Czuje jak kropelki potu, doklejają go do ciała. Już nie czuje żadnych uczuć. Do publiki, „pieprzcie się!” Bo jestem uwięziony. I wypuszczą tylko wtedy mnie, kiedy uznają że nadszedł czas. Ale teraz podlewam czarny kwiat. Żywiąc urazę do wszystkich innych, którzy to nie znają mnie.. Chciałbym urżnąć się w trupa. Zanurzyć w gorącej wannie i podciąć sobie żyły. By spokojnie zasnąć wreszcie dziś. Kiedyś nadejdzie na to czas. Zrobię to. Spokojnie. Najpierw wy. Zacznę i zobaczę, jaki uda mi się uzyskać nowy rekord świata, zanim mnie zdejmą. Przytulny chłód świtu. Rosa na wietrze. Wdychana przez kwiaty. Okryje ramionami krzewy i trawy. Słoneczne sploty bladości porannych, cisza, spokój 436
deszcz i głos płynący, chcący wyzwolić swe uczucia, nakłaniający do rozważań. Rzężenie rozbieganych słów. Skowyczące watahy rozżarzonych psów, Opuściłem opłacą drogę mą. Molekuł, którym jesteś o bezkresny kształcie bezkształtów, kształć się, o wiekuiście zmienne dziecko. Srogie, winne szklane jego oczy a w nich są skryte potoki lawy. Dzieci kalendarza. Dzieci, dzieci, dzieci we mnie grają. Otaczają i straszą mnie, choć nie boję się. Przerażają mnie, choć nie robię źle. Gdy krzyczące dzieci wołają na śmieci „Hej! Hej!”. Uśmiech łagodności, ciągły napływ czułości, a gdy twój uśmiech w myślach się tli, nie wiem jak mam je powstrzymać, naraz toczące się łzy. Uczucia do ciebie, o śluzie, głębokie niczym bezchmurne niebo. Gdy młode, surowe, nagie granitowe skały ich chęć zieleni martwych wdechów, klechów, zielonych żartów zamiłowanie, gdy natura powinna szydzić z prostych, a wam wszystko kona jedynie w tym świecie. Motyle chcą tworzyć, niczym kukułki praw zawiłości. Krawat skradziony, skrzeczący, niedorozwinięty. Tyle jest padniętych, nietkniętych, metalicznych ulic. Oprzeć jego dobroć, dając jej pobyt w hotelu wiecznej przyjemności. My spijamy twórczo, wydobywając hektolitry niewinnego pisma. Z uwzględnieniem rozbiciem strzelb licznych i karaluchów obwąchujących ofiarowaniem samoistnego intelektu, tak dla niepoznaki. Kochaj mojego szkraba, nie kochałem, kłamałem. Nie mogę nic nikomu pomóc. Chęć niczego nie popsucia. Widzę krańce ludzkiej świadomości. Końcówka ludzkich złudzeń coraz bliżej. W romantyczne łono ludzkiego cierpienia, przejrzystości wiem, że ludzie już nie wrócą, ale ja też już się wycierpiałem za ludzkość. Niech teraz ludzkość cierpi za mnie. I tuli mnie Śluz jak swojego wybrakowanego kochanka. Kocham piękną panią moją, mimo, że sekretów ma ze sto. Czas poprany przez rozsiewy rozpadlin prowadzi do zgonu. Uważajcie na publiczne toalety, kryją się tam istoty spoza pojmowania wegetatywnego. Nawet nie wiesz, co cię czeka, gdy odzwyczaisz się do siedzenia, którego nie wytarłeś tak, jak ci rodzice kazali, mówiąc, że możesz dostać cudze zarazki. Za poznanie ci dziękuję, bo kiedy wówczas cię spotkałem, pierwszy to raz cię ujrzałem. Cisza powstała z upadku człowieka, tajną chorobą nieznaną ni wszem. W umysłu przeczucie padnięte od wewnątrz. Dla zmysłów, których mowa ustaje. Zwiewajcie wszyscy, zamknijcie się w sobie. Byśmy nie chcieli, ukradkiem tu paść. Już dawni ludzie zgorszeni mądrością. Której zrozumieć nie mogą do dziś. Kulki toczące się w górę i dół, z zjeżdżalni pochyłej, i w górę i w dół. Uderzają, zbijają się o siebie wciąż. Kolejno dostają mocnego przyśpieszenia. Wtaczają się pod górkę i spływają do dołu, i znowu i w górę i w dół. XI. METAL MAN. Nadchodzi Metalowy człowiek. Nadciąga Człowiek z metalu. Przychodzi Człowiek ze Stali. Metalowy człowiek przybył z przyszłości. Trwa industrialna szychta rzezi krzyków jego myśli. Wtedy on mówi tylko raz. Tracę wolno rozum bo wiem, że nic nie zmieni się. Potem widzę różne rzeczy i wiem już, że się nie wyrwę z manii tej pułapki. Wewnątrz mnie mój demon przejmuje kontrolę i 437
zamyka za mną bramę. Co to są Konie rozwielitek? Tekst nawiedzony muzyką! I like metal! Było już o tym wiele legend. Jedną z nich by , musiał przybyć do naszego świata. Zmienił on się w stal – magnetycznie kończąc rozdział swego bio-fizykochemicznego życia. Nastał czas wolności elektronicznego serca i technologicznego mózgu. Nadszedł żniwiarz kosząc ponurych przyjaciół. Zemsty młyn dosięga tego, kto nie patrzy na niego. Ołowiana śmierć gasi głos i rozrywa pierś. I żelazna dłoń wali ciężko w każdą skroń. Muzykę opętują teksty! I like industrial! Nadchodzi ten, co trzyma naręcza brzytew. Nadchodzi wódz z czeluści nicości. I nikt nie powstrzyma Pana, bo ciężka w nim jest rana, co nie goi się sama. Z wnętrza swej ciemności ucieka w stronę codzienności. Bez listości i prawości. Powstrzymajcie pana, by nie zesłał z rana, nowej bitwy rzezi, co powala na kolana. Bo on żywy, martwy, marmur, stal i cegła, metal wściekły pies! Ołowiany złom. Ołowiany przecz na złom! Na złom! Przeklęte teksty muzyki! I like techno! XII. POP-STAR-KILLER! Moja stara zapodała reagge bita i już jej furyja z lekka odpłynęła ale klęła jeszcze: Jam jest rasta-fafa i choć ciąży bebech mój jak kawał lala chciałoby się trochę gandżi bakać w ten nadzwyczaj ciepły wieczór ale tylko tutaj skręta w barku baka tuż tuż to braku kwita i miłego afro dila czy to Afrodita wprost z jamajka wyspy tropi top i kalne. – Nie bądź w smętu bracie w kloacie bo dopadnie cię zawieszka przepraszam Rychu już tu nie mieszka nie wyjedziesz do Afryki szukać słoni i haszyszy prędzej padniesz w mękach w klacie niż dostaniesz zioła racje. – Jednak warto patrzyć przecie bo tu pozytywni ludzie wszędzie chyba że dostaniesz srakę z zawziętości do spożycia zioła lola dwa matoła pomyśl sobie o Marysi babci co nosiła znicze a tak serio jest dilerką, której historyje zapowiadam: Babunia Marysia przez ludzi nazwana Marychą lub Rysią jest babcią i ma wnuczka Rycha więc i ona ma Rycha który ma Rychę dziewczynę skrót od Ryszardy. Marycha ma Rycha daje mu ziółka marychy które bierze on na handel i sprzedaje za bóg zapłać więc Marycha ma marychę i ma Rycha wnuczka swego, który ma Rychę ma Marychę i sprzedaję marychę, babci swej Marychy która ma Rycha oraz siostrzenicę Zbychę? Lecz czas nastał srogi i babcia Marycha zemdlała i nie wstała nigdy więcej no i Rychu nie mógł swej marychy palić bo jej farma i kontakty zabrała do grobu. Rychu ma marychę babcie swej Marychy oraz Marychę babcie swoją której prochy spalił Rychu łebski koleś który dziewczę ma Rychę i Rychu wziął proszki marychy i je zapakował w zipy wyszedł na ulicę i krzyczy mam Rychę i marychę więc przybiegli i ją brali i słono mu kwitu zapodali a on z pieniędzy kupił i palił prawdziwą Rychę. Dajcie Skręta! I like smoking marijuana. I like smoking good a weed – Lubię dym, kocham dym, uwielbiam dym. – Czy wy wiecie kto mieszka na jamajce? – Tam mieszkają, tam mieszkają ci co palą ganję. – Jestem ćpunem? Łaaa! Jestem ćpunem! – Co powie moja mama? Co powie mój tata? Na to, że jestem ćpunem! – Ja chcę grać piosenki grunge’owe o marii-marii-huanie! – Jestem królem! Królem telewizorów! – Nie, nie, nie! Trzy razy nie! Nie pij, nie pal nie narkotyzuj się! – Ja 438
chcę grać piosenki hardcorowe, o hero-ero-inie. Hare Kriszna! Hare Hare! Hare Kriszna! I chcę też grać piosenki tybetańskie – o amfa fatima! Bakekriszna! Amfafatima! – Tam dopiero mogę stać się – prawdziwy Pop Star Killerem! To jedyny Pop Star Killer! Zabija on Rat Killer Poizion! Rat Star Killer Pop Star Poizon! Pop Star Rat Killer! – Pop Star Killer! XIII. CYNIZM'69 czyli PIERDOLONY POEMAT PUNKOWY. A leci to tak: Jak gówniana skala hemoroidów kanibala. Kurwa, kurwa mać. Ja pierdole. O żesz kurwa. No i chuj z tym. Wypierdalaj! Do kurwy nędzy. Ja spierdalam. Dupa, cycki, cipa, chuj. Kurwa kurwy kurwią się. Kutas, pizda, dzieła, skurwiel. Kurwie syny, kurwy kurew. Skurwiałe sukinsyny. Dziwki kurwie. Suki. Szmaty. Z kurwy kurwy. Skurwysyny. Kurwa! Psy! Pedał kurwa. Lezba kurwa. Świnia kurwa. Krowa kurwa. Kurczak! Kurwie kurwy kurwią kurwy. Przejebane kurwie kurwy. Wykurwiste kurew kurwy. Z kurwy kurwa goni kurwę. Kurwie kurwy rodzą kurwy. Kurwie syny jebią kurwy. Płodzą kurwa kurwie kurwy. Same kurwa kurwy wszędzie. Kurwy w rządzie. Kurwy w sklepie. Kurwy w pracy i kościele. Kurwy w sztuce i na świecie. Taki kurwi naród kurew. Wolę być ja tylko dupkiem, niż być też kolejną kurwą. I niech mi nikt znów nie mówi, zdania typu: Rany julek, jaki Ty jesteś cyniczny! I jak bardzo brzydko mówisz! Toż to wstyd i hańba. Co na to twoi rodzice! Mam ich w dupie. Jak i ciebie. Jakiś z ciebie jest poeta. Pizda z ciebie, nie artysta. Ani mądry, ani oryginalny. Toż to przecież prowokacja. Jaka masa, taka sztuka. Tylko tego zawsze chcecie. Odpierdolcie się ode mnie! Daje to wam gówien kupy Gówna. Dzieci jedzą je chowane, w wychowaniu, szkole, radiu i TV. Gówno w mózgu. Gówno psie i krowie placki na talerzu. Z ust zaś szmat tych śmieci płyną. Na tym świecie woda z kranu czysta tylko pozostała. Płynie szambo. Płyńcie z nurtem. Płynów pełnych pełno wypełnionych pełni. Każdy dostał to, co chciał. Nie czułych na tą ciszę subtelną, co między wierszami rozbrzmiewa nutą prawdziwą. Ale to też dobrze. Nie dla tych, co by chcieli, ale dla mnie. Nie zasługuje cię na nic pięknego. Zachowam je dla siebie. I może podzielę się nim z kimś, co wartości szuka i je rozpoznaje. Już mi lepiej wraz z tym ostatnim zdaniem. Coraz w śmielszych uśmiechach jestem. Niektórzy pewnie przeciwnie rozczarowani i źli są teraz tak, jak ja na początku wiersza byłem. Role się odwróciły. To dowód kolejny mój. A i cel tekstu spełniony. Jakie było założenie moje? Bardzo proste. Każdy chyba je zrozumie. Chciałem, Was po prostu chciałem wkurwić!!! ***
Samuel Serwata Planeta Ziemia, 21 luty 2003 – 27 grudzień 2013 rok
439
JOEL & ELROI
440
XYZ (Z eksperYmentów X – MCMLXXXVIII AD.) Wszelkie Prawa Zastrzeżone. Rozpowszechnianie I kopiowanie niniejszej, darmowej publikacji bez wiedzy i zgody autora, jedynie po podaniu jego nazwiska. Wszystko, co zostało zamieszczone w niej powstało dzięki wyobraźni autora. Jeśli komuś stała się krzywda, autor za to nie odpowiada. Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek czy czegokolwiek jest absolutnie przypadkowe. Książka ta jest fikcją literacką, stworzoną dla przyjemności własnej oraz tych, poszukujących przyjemności tego rodzaju. Owy eksperymentalny foto-graficzno-tekstowy projekt zadedykować chciałbym inspiracji, bez której by nie powstała. Czarnym Dziurom, za to, że nie ma w naszym wszeświecie nic bardziej konkretnego, mrocznego, wciągającego, wielkiego, czarnego, przerażającego oraz porywającego od bytu kosmosu, po jego niebyt i wszystko inne. Zacznę tak, jak lubię - czyli od “dupy strony...” - Nie jest to książka, bo jest za dużo obrazków. Nie jest to komiks, bo obrazki są fotografiką, połączoną ze sobą skojarzeniami. Nie jest to album fotograficzny, bo to nie są zdjęcia. Nie jest to film, ani animacja z wiadomego powodu, a nawet jeśli znajdzie się ktoś chcący to zmienić, to nie wiem, jak to zrobi. Jest tu wszystko i nic. Sens i jego brak. W kilku częściach. Na stu stronach. Jak ktoś dowie się, co to to jest, niech mi napisze, a ją zadecyduje, czy XYZ i GULP będzie kontynuowany. (Oba występują również w wydaniu zbiorczym, również bezpłatnego e-booka, pt: "$#®℅@!") Nie przejmuje się czym to ma być. Pomysły przychodzą inspirowane temu, czemu w podzięce zadedykowałem. Na koniec dodam jedynie, że imię i nazwisko widniejące nad tytułem owego płodu , jest prawdziwe. Mr. XYZ to anonimowy narrator. Postać, którą podpisują się angielscy studenci podczas pisania egzaminu na którym mają za zadanie napisać list i podpisać go właśnie jako tutaj: Mr. XYZ. Ostatnie litery alfabetu świadczące o rychłym zakończeniu całej pisaniny. Najsławniejsza postać świata, a nikt jej nie zna, bo albo nie istnieje albo... Może być każdym. To właśnie on opowiada lub spisuje historię zasłyszane od innych. Nie jest to moje alter ego. Nie może być, bo go nie znam. Nie kreuję tej postaci w żadnym względzie. Nie określam jak wygląda, ile ma lat, w jakich czasach, kraju żyje. Czy to kobieta czy mężczyzna. Jest nikim. Łatwizna? Bynajmniej. To moja ulubiona postać jaką stworzyłem. Jeśli nie mam pomysłu na bohatera, a chce opowiedzieć historię, obraz, muzykę czy jakiś abstrakcyjny stan, pan XYZ zawsze rozpoczyna pracę razem ze mną. Kiedy postać fikcyjna zaczyna nabierać kształtów, nie przemienia się z postaci pana XYZ w jakąś, lecz przekazuje opowiadanie komuś innemu, a tymczasem on sam odchodzi gdzieś niezauważony, nawet nie wiadomo kiedy i gdzie go szukać potem. A w tle lecą słowa piosenki urojonej: Kwiaty są delikatne. Ludzie niszczą delikatność, pochłonięci przez rośliny w ramach zemsty. Życzę smacznego. - Mr. XYZ
ABZINTH 441
JOEL – Wysoki, chudy osobnik w wieku 5 lat. Krótkościęty. Ma wiecznie zapadnięte oczy, które próbuje maskować nosząc okulary, ale na nic się to w zasadzie nie zdaje, bo podczas rozcząsteczkowania umysłu pogłębiają one efekt do tego stopnia, że wyglądają, jak dwie czarne dziury. Nienagannie ogolony. Ze sobą nosi jedynie metalową papierośnicę z odklejającą się czarną okleiną, w której trzyma papierosy, zapalniczkę i szklaną lufkę, oraz niebieską kartę rapatową do zamiejscowego kina. Nosi czarne dżinsy z przypiętą smyczą Play Station z kluczami do piwnicy, czarną koszulę, białą bluzę z kapturem w czaszki. Ogarnięty, były rysownik, który porzucił swój poprzedni styl życia niedoszłego artysty, by studiować filozofię i praktykować Zen. Ma najnowszy model telefonu zaopatrzony w odtwarzacz muzyki, notatnik i filmy porno. Zażywa substancje defragmentujące rzeczywistość, by bardziej poznać siebie, innych, świat i kosmos. Doskonale się czuje w towarzystwie, nie cierpi samotności. Mimo częśtych odlotów w nieznane sfery firmamentu i granic poznania własnego umysłu, twardo stąpa po ziemi. Woli wyjść ze znajomymi na co najmniej dwa piwa i wyrwać jakąś dziewczynę, niż siedzieć w domu i marnować swoje życie na bezsensowne tworzenie. ELROI – Niski, chudy osobnik w wieku 23 lat. Długie, tłuste włosy i nierównimierny miękki zarost, przez który, jak i rozpuszczone włosy, przypomina kogoś, „jak zdjętego z krzyża”. Ze sobą nosi czarną torbę w której trzyma notesy, papierosy, cienkopisy, dokumenty, napój i czerwono-czarną czapkę, która służy mu za maskę, a kiedy ją upiera przybiera alter ego jednej ze swoich postaci książkowych, stając się prawdziwym Ćpunem Mroku. Nosi czarne, wytarte dżinsy, czerwoną koszulkę z czerwono-białymi literami, niemającymi żadnego uzasadnienia, i na to narzuconą ma dżinsową katanę, z wypaloną dziurą na lewej kiezeni, którą uzyskał przez własny idiotyzm, a który doprowadził go do między innymi zgubienia zakontraktowanego telefonu, a następnego nie kupi, bo nie ma pieniędzy, bo to nierób, który woli zakupić substancje inspirujące, by pisać swoje gówniane książki, których nikt nie chce wydawać. Przemądrzały i wygadany tylko w momencie skrajnego upojenia bezsensem, i tylko w zaufanym towarzystwie podobnych jemu wykolejeńców, którzy udają, że rozumieją, co ten ma na myśli, ale tak naprawdę mają go za idiotę, który woli siedzieć w domu przy muzyce i kreować fikcyjne światy i postacie, niż wyjść ze znajomymi na piwo, albo dwa, i wyrwać jakąś dziewczynę.
APOKALIPSIZ Kilka Słów wyjaśnień, zanim brygada źle oznaczonych terrorystów słowa zacznie strzelać w moim kierunku dźwiękami nie sprecyzowanych, pojechanych obrazów doprowadzających mnie do nowych form odleżyn wyczerpanego języka, którego zapominam używać praktycznie. Bo po to To, by próbować znaleźć sposób, aby ulepić nowe, fikcyjne światy prawdy i klęski, dzięki którym się czuję dobrze. Nie wiem kto mnie ogląda w tej chwili, ale to nie istotne. Mam nadzieję, że są chociaż nieliczni lub ktokolwiek przytomny i przekażę informacje dalej… Musicie mi zawierzyć na słowo. Jestem Waszym prezydentem. Niestety przez skażenie nie 442
mogę zdjąć maski. Myślę, że wielu udało się je zdobyć i ochronić się. Jednak jak już niektórzy zdążyli się przekonać, są one niewystarczające. Nawet jak to minie, podobnie ja, nie będziecie mogli jej zdjąć. Podczas ataku promieniowania, moja skóra stopiła się ze skórą. Teraz ważne: Nie próbujcie ściągać masek, ci co przeżyli. Dzięki nim jesteśmy bezpieczni. Plotki są niestety prawdziwe. Grupa naukowa XYZ, mająca w laboratorium spowodować i wytworzyć klimat sprzyjający powstawaniu czarnej dziury. W końcowym etapie, w którym udało się wytworzyć jedną średnicy 2ch centymetrów nastąpiła implozja, która zmiotła Rosję z powierzchni Ziemi, a nad całą planetą utworzyła się chmura gazów. Nie łatwo człowieka przestraszyć w dzisiejszych czasach. Ale także łatwo go okłamać, wziąć na dystans, zmanipulować. Ludzie chcą przeżywać. Pragną tego, ale tak naprawdę, gdyby taka chwila pojawiła się w ich życiu, nie wytrzymaliby i sami popełnili samobójstwo. Nie mogąc wytrzymać, albo w ogóle by tego nie zauważając. Większość faktów jest tuszowana, ukrywana albo zupełnie inaczej przedstawiana niż w rzeczywistości. To jedyne z tych historii o których się nie mówi, bo są zbyt nierzeczywiste i nikt w nie nie uwierzy. Koniec świata trwa. Ale ignoruje się to. Podobnie jak miejsce w którym się to wydarzyło. Nie można powiedzieć, że nikt tego nie chciał, ale kto się tak naprawdę tego spodziewał. – Słońce nas oszukało wtedy, gdy najbardziej go potrzebowaliśmy. Kto nam je teraz zwróci? – Oprócz punktu widzenia, który jest zależny od indywidualnej jednostki, każdy myślał, że ten pejzaż nieskończoności jest nie do unicestwienia. – Co się zatem stało? Dlaczego? I przez kogo? – To nie ciemność zaślepia istoty, pragnące rozumnymi być, lecz światłość górująca w swej nieujarzmionej chwale. Oślepia wszystkich tak okrutnie, będąc zwiastunem oświecenia, że oślepli wszyscy, którzy na nie spojrzeli. Czy to tego właśnie chciałeś? Spójrz na zdjęcia. Oto ty. Jesteś płodem. Jeszcze się nie narodziłeś. Wiem, że mi nie wierzysz, bo uważasz, że jesteś świadomy tego kim jesteś. Ale gdy skończę opowiadać, wszystko stanie się jasne i będziesz mógł dokonać wyboru. Czy chcesz żyć czy nie. Jeśli tego nie zrobisz, staniesz się jedynie fikcją, którą wymyśliłem. Twój świat nie jest prawdziwy. Ja go wymyślam. Prawdą jest to, w co chcesz wierzyć. Twój wybór, ale to ja mam ostatnie słowo…
MUSIC FROM THE BLACK HOLES ELROI: Wiesz dlaczego to lubię? W sensie psychodeliki? JOEL: Bo tego rodzaju muzyka jest najlepsza? ELROI: Nie o to mi chodzi. JOEL: Jak możesz. Kapele z lat siedemdziesiątych nagrywały najlepsze albumy. Dzisiaj nikt nie gra psychodelii. Ludzie nagrywają gówno i wmawiają słuchaczom, że to psychodela. Powiedziałbyś, że Radiohead to psychodela? ELROI: Z tego, co wiem, Radiohead gra Indie Rocka. JOEL: Jasne, mogę się nawet założyć, że nigdy nie byli w Indii. ELROI: A ja, że nigdy nie słyszałeś indyjskiej muzyki. Mniejsza. Chodziło mi o wiesz, kwasy, grzyby i takie tam. 443
JOEL: Czy w tym momencie zamierzasz otwarcie przyznać się, że jesteś ćpunem? ELROI: Nie. Chciałem powiedzieć, że psychodeliki są jak sztuka. Cała sztuka XX wieku powstała z inspiracji narkotykami. Witkacy, Jim Morrison, W. S. Burroughs… JOEL: Jaka sztuka? ELROI: Dobra sztuka. W sztucę i w snach, wszystko jest możliwe. Podczas świadomego snu uwalnia się DMT, który jest najsilniejszym psychodelikiem na świecie, i gdy artyści budzą się z takiego snu, w którym śnili, że ćpają, wtedy tworzą swoje działa, tfu, to jest, dzieła. Ale to nie to samo. Nie ważne jak byś przedobrzył, i tak pozostaniesz w sferze materii. Ona cię więzi. JOEL: Jak Matrix? ELROI: Nie, materia. Ale można od niej uciec, albo ją oszukać. JOEL: Ale wiesz, nie jeden skakał już z dwudziestego piętra naćpany, bo myślał, że LSD dodaje skrzydeł i mogą latać. Jak po Red bullu. ELROI: Dobra, skończmy, nie ma tutaj miejsca by ciągnąć tą rozmowę dłużej. JOEL: Chyba czasu? ELROI: Nie, gdybyśmy występowali w filmie, sztuce teatralnej, albo nie daj boże w komiksie, to mielibyśmy ograniczone kwestie. JOEL: No, ale nie jesteśmy. Zresztą. ELROI: A skąd możesz wiedzieć, że nie? Może tak naprawdę nie mamy wolnej woli, a czas, którego mamy pełno jest tak naprawdę ograniczony, zapętlony i porusza się tylko wtedy, gdy ktoś czyta naszą historię. Na przykład scenę w której teraz jesteśmy. JOEL: Cholera Elroi, czy ty zawsze musisz walić jakieś abstrakcyjne nonsensy, mroczne fazy nakręcać? Ja nie wiem, dlaczego nie możesz się po prostu wyluzować, jak wszyscy. ELROI: Dragi od tego są. Mają inspirować, popychać do myślenia człowieka, uwalniać percepcję, doznania pozazmysłowe. Ty wolisz zwalić konia, obejrzeć Benny Hilla, nażreć się, powtarzać w kółko – „kurwa, ale jestem poćpakany”, i nic z tego nie wynika, bo potem idziesz spać. Dragi powinny być wydawane tylko nielicznym. Powinni oni przechodzić specjalne testy psychologiczne, i być wydzielane tylko tym, którzy jasno sprecyzują cel spożywania. Tacy autoryzowani dilerzy itd. JOEL: Tak, zaraz powiesz, że „powinno być tak, jak za czasów druidów, bo tylko oni mieli pełne przyzwolenie na to by zażywać magiczne zioła”. ELROI: Właśnie tak, do cholery! Zobacz na przykład „Władcę Pierścieni”. Szkoda, że nie mam żadnych dowodów na to, bo chętnie bym ci udowodnił, że cała trylogia była napisana na faktach autentycznych! JOEL: Jasne, w zeszłym tygodniu wmawiałeś mi, że „Z archiwum X” jest na fakcie na podstawie „udokumentowanych wydarzeń” i… ELROI: I Terminator też! Zwłaszcza druga część. JOEL: No dobra, poddaję się, czego ode mnie chcesz?! O co ci chodzi! Już znam te twoje wstępy do wykładów. Wal prosto z mostu. 444
ELROI: Mówisz tak, jakbyś się spodziewał, że truję ci dupę o jakąś pierdołę. Chodzi mi o dwie największe i najbardziej znane potęgi we wszechświecie, które w każdej chwili mogą nadejść. Myślisz, że fazy po dropsach są złe. Ja na trzeźwo boję się spojrzeć w niebo, bo nie wiadomo, co z tego odbytu kosmosu przyleci na ziemię. Chodzi mi o Apokalipsę i Czarne Dziury! JOEL: Aha, a co dokładniej, oprócz tego, że we wszechświecie nie ma nic bardziej porywającego i wciągającego? Hej, mam deja vu, ostatnio czytałem zajebistą dedykację dla Czarnych Dziur. Tylko nie pamiętam gdzie. ELROI: Posłuchaj Joel, ostatnio żyję w przeświadczeniu, że Apokalipsa nastąpi niedługo, i jej sprawcą nie będzie wojna, ludzie, ale właśnie czarne dziury. JOEL: Nie chcę tego słuchać. Faza mi się wkręca już. Daj mi fajkę lepiej. ELROI: Ale zobacz Joel, przecież równie dobrze możesz być postacią fikcyjną, zmyśloną. Możesz równie dobrze być chory psychicznie, mieć rozszczepienie jaźni, i tak naprawdę wcale ze mną nie rozmawiasz, tylko gadasz do siebie. JOEL: Jasne, wkręcaj sobie dalej. Ciekawe jak byś zareagował, gdyby się okazało, że to nie ja jestem zmyślony, tylko ty. Że twoja świadomość, osobowość, wspomnienia, wszystko, jest tak naprawdę wytworem chorego psychicznie kogoś, kto może siedzi w psychiatryku od wielu lat. ELROI: Wynikałoby w takim układzie, że ty także jesteś schizofreniczną osobowością. Ale nie możemy być, bo czujemy, myślimy samodzielnie, oddychamy, mamy wolną wolę. JOEL: Może tak naprawdę tak się nam tylko wydaje? Może jesteśmy wytworem nieuleczalnie chorego szaleńca, który namnożył tak wiele rozbudowanych alter ego, że nie jest w stanie nad nimi zapanować. Może pozapominał o niektórych. ELROI: Co ty pieprzysz, przecież chory psychicznie nie ma kontroli nad przejmującymi go osobowościami recesywnymi, ani nawet nie jest ich świadomy. To nie praca nad dwudziestoletnią telenowelą, gdzie umierający scenarzysta pisze kolejne odcinki serialu, który przejął jego życie. Wyobraź sobie, całe życie spędzić z postaciami, które sam wymyślił, i musi pisać kolejne scenariusze, bo serial okazał się hitem, a wtedy, gdy miał 19 lat, gdy to napisał, to wysłał do telewizji tekst dla jaj, i to w dodatku najgorszy jaki mógł tylko napisać. On pewnie nie wie kim tak naprawdę jest. Może przyjął jakieś alter ego, które tak mocno wkomponowało się w jego słaby umysł, że zapomniał jaki był, i kim naprawdę był. JOEL: Wątpię by to było możliwe. Słuchaj Elroi, skończ już ten temat. ELROI: Spoko, to ja włączę muzykę, bo mnie wkurwia, że jest cicho. JOEL: Nie, kurwa! Nawet się nie waż! Ty słuchasz popierdolonych rzeczy, ja chcę Marleya, Floydów, L.U.C ewentualnie. To najbardziej hardkorowa rzecz na jaką mogę się zgodzić. ELROI: Chciałem puścić Squarepushera albo Aphex Twina… JOEL: Powiedziałem nie! I Joel w tym momencie strącił butelkę, z której wylał się czarny płyn, odpowiedzialny za ich stan. JOEL: Ja pierdolę! Strąciłeś czarne mleko! 445
ELROI: Pierdol się, sam je strąciłeś. Czemu trzymasz w ogóle to w butelce po Absyncie? JOEL: By nikt się nie zorientował, że w butelce po absyncie jest nasze Czarne mleko! Łapiesz? Jak ktoś wejdzie, to od razu rzuci mu się w oczy butelka, i krzyknie: O! Absynt! I doda po chwili, coś w stylu „ale czekajcie, absynt chyba nie jest czarny? Co tam macie” – a ja odpowiadam „smołę”… ELROI: Ile tam tego było? JOEL: Jeszcze na po dwa kielony. ELROI: W chuj, cztery stówy poszły się jebać. Mówiłem, żebyś nie ściągał jakichś drogich i nieznanych używek od arabów… JOEL: Co, kurwa, płacisz za to jełopie?! Mamy w najlepszym wypadku jeszcze pół godziny, zanim zacznie działać, i nie puści nas przez… ELROI: Przez? Jak długo? JOEL: Dwie doby? ELROI: I teraz mi mówisz? Co ja teraz powiem mamie?! JOEL: Może to, co zwykle, zaśpiewasz piosenkę „mamo, znowu się stało, zajebałem się…” ELROI: Zajebiście śmieszne. JOEL: Spoko Elroi, przynajmniej będziesz miał okazję za godzinę przyjrzeć się bliżej swoim czarnym dziurom. Nie łap stracha. Jest ciepło, i już po dwudziestej. Spadamy stąd gdzieś za miasto. Daleko, gdzieś, gdzie możemy odprawić czarną mszę i pokroić kota tak, jak to kiedyś chciałeś zrobić ze swoimi znajomymi. ELROI: I czemu na butelce pisze Abzinth? A nie Absynt? JOEL: Bo to się czyta jak angielskie „absence”, czyli „nieobecny”. I wtedy się zaczęły halucynacje, a Joel tymczasem mówił dalej. JOEL: To jest zajebiste człowieku, rozpierdala się po tym wszystko, świat, ludzie, twój mózg, ty sam, ale jeśli będziesz chciał coś powiedzieć, to powiesz to wyraźnie i klarownie. Niezależnie w jakiej sytuacji się znajdziesz. Spokojnie, pierwszy raz Czarne Mleko wyrzuca cię bardzo daleko, ale po niedługim czasie wracasz. Nie stresuj się, nie myśl, poznawaj, doznawaj, Elroi, to bodźców potrzebujesz, żeby napisać kolejny chujowy tekst, który dostanie minimalną ocenę, bo nikt nie będzie wiedział o co chodzi, albo napisze ci jakiś cieć, który lubi dramaty, a ściągnął twoją chujową książkę, która jest abstrakcyjną, czarną komedią. ELROI: Ale to moja kwestia jest! JOEL: Chciałeś to masz. Za kilka minut się ustabilizuje… Ja w tym czasie włączę jakieś muzyczne dźwięki, by za daleko nie odlecieć. Wiesz Elroi, to taka dźwiękowa cuma. W tym stanie tylko to jest ci w stanie pomóc. Jak podczas egzorcyzmów czy projekcji astralnych, kiedy pod kontrolą hipnotyzera wychodzisz poza swoje ciało. Aha, i wiem, że cię będzie korcić i bez tego, ale nie dotykaj, nie myśl o żadnych grach logicznych, łamigłówkach, i tym podobnych, bo dostaniesz zajoba. Mówię szczerze. ELROI: Możesz mi podać lornetkę? JOEL: Nie wiem gdzie jest. Nic nie widzę. Ledwo znajduję półkę z płytami. 446
ELROI: Muszę widzieć, jedynym sposobem jest spojrzeć przez lornetkę! JOEL: Stary, jesteśmy w piwnicy! Tu nie ma nawet cholernych okien, na co ty chcesz patrzeć? ELROI: Dlaczego ty masz lżej niż ja? JOEL: Bo to mój trzeci raz, a twój pierwszy… Ale nie przejmuj się, też tak miałem. ELROI: Wszystko staje się czerwone i czarne… JOEL: Jak zawsze w twoim wypadku… Tak się mądrzyłeś, a teraz sam nie dajesz rady. To właśnie LUDZIE TACY JAK TY, albo słabi psychicznie, albo zbyt wrażliwi, albo jeszcze inni, nie powinni tego brać. Tylko głosicie swoje bzdurne teorie, HEREZJE, głupoty, bezsensy! Cholera! Żebyś tylko głowy nie stracił! Co ci jest? Co tym masz na głowie i twarzy!? Podchodzi do niego i widzi czarno–czerwoną czapkę. Ściąga maskę, a pod nią głowa manekina. Budzi się i bierze głowę w garść, odrywając ją od głowy. ELROI: Wykrakałeś, ostatecznie straciłem głowę! Cholera, dalej jesteśmy w twojej piwnicy? JOEL: No raczej… ELROI: Kurde, masz tu ładniej i przestrzenniej, niż ja mam w swoim pokoju. JOEL: Widzę, że się ogarniasz. Ale nie bądź taki spokojny. Najlepsze przed tobą. Ciężej nie będzie, niż po pierwszym ataku, ale stanie się to, o czym mówiłeś na wkręcie. ELROI: Czyli co? JOEL: Że wszystko po czarnym mleku jest możliwe. ELROI: Dlaczego zawsze przed fazą musisz mnie wkurzać i przeciwstawiać się wszystkiemu, co mówię, skoro potem się okazuję, że myślisz i robisz to samo, a nawet więcej. JOEL: Jakbyś mnie nie znał. ELROI: I co teraz? Co masz na myśli, że to, co będę widział, będzie realne? JOEL: Nie tylko będziesz to widział. To nie tylko będzie omamem. To się będzie działa nie tylko w twojej głowie, ale i w rzeczywistości. W materii, której tak nie cierpisz. ELROI: Ale powiedziałeś, że gorzej niż przed chwilą nie będzie. JOEL: No nie, jeśli jesteś gotowy na 48 godzinny paraliż mózgu, gdzie wszystko nie tylko będzie realistyczne, ale pojawi się w materii! Rozumiesz? A potem, gdy wytrzeźwiejesz, okaże się, że to nie były halucynacje. To była rzeczywistość. ELROI: O co ci chodzi?! JOEL: Zobaczysz swoje cholerne czarne dziury, na żywo i z bliska. Mówiłem ci, czarne mleko to nie narkotyk. To pojazd. Kosmiczny płyn, który cię zabiera w przypadkowe miejsca we wszechświecie i inne wymiary. Zabiera cię przypadkowo tam, gdzie nie powinieneś nawet istnieć. Ale nie obawiaj się, Czarne Mleko jest jak matka, wie gdzie cię zabrać, i co zrobić by cię przypadkiem nie zabić, chociażby poprzez odcięcie tlenu. Wszystko, co czarne, jest święte człowieku! Wszystko staje się czarne! Każda biel może z łatwością stać się czarna. Każda czerwień, w 447
pewnym momencie także staje się czarna. Zaufaj matce czarnego mleka. Jak będziesz grzeczny, to zabierze cię w głąb czarnej dziury. Ja ostatnio byłem i pokazał mi ojca wszechświata. Ciemną materię. Łapiesz? Tego się nie da opisać! Widzisz na własne oczu coś, co jest fundamentem budowy całej materii wszechświata! Wystarczy ci pół minuty na to patrzeć, a gdy wracasz, do swojego życia na planecie Ziemia, nie ma tu niczego. Przestajesz się bać siebie, śmierci, siebie, kosmosu, absolutnie wszystkiego. Zajebiście jest żyć! Ale, kurwa, jeszcze bardziej zajebiście jest nie żyć! Wiesz, jak świadomość reaguje, gdy widzi to, czym się potem stanie? Nie ma boga! Jaźń i świadomość jest nieistotna. Percepcja jest najważniejsza, ale nie ta, której doświadczasz na co dzień. Po śmierci stajesz się wszystkim. Nie jesteś już wewnątrz siebie, skumulowany, określony i precyzyjny. Stajesz się przestrzenią i czasem. Jesteś na zewnątrz. Gdzie ty dla siebie jesteś, jak cała galaktyka. Nie ma boga, bo ty nim jesteś, ale jest to nieistotne, bo jak można rządzić wszystkim, skoro ty jesteś wszystkim. To nie twoje cząstki, ale martwa świadomość, która tak naprawdę budzi się dopiero po śmierci, ale jest już gdzieś indziej. To kim jesteś, podąża „dosłownie do nieba”, bo takie jest prawo wszechświata, twoje nowe ja, które tak naprawdę istnieje od początku wszechświata. Wiesz to, ale nie pamiętasz, bo pamięć nie jest ci potrzebna. Bo kosmos jest twoją pamięcią. On pamięta za ciebie. Możesz przemieszczać się jak tachiony, cząstki szybsze od światła, dzięki którym czas cofa się, i jeśli masz ochotę, bo masz cały czas wszechświata płynący w różnych kierunkach i z różną prędkością. Teraz wyobraź sobie, jakby ludzie się dowiedzieli, że tak wygląda życie po śmierci. Nie ma cię, a jesteś. Żyjesz, by przebudowywać, tworzyć coś wielkiego. Prawdziwą sztukę. Nie ma nic potężniejszego, piękniejszego niż wszechświat, który możemy przemierzać bez końca. Bez granic. To dzięki sztuce, pytaniom, słowom w ludziach nastąpiła ewolucja. Pierwotni pamiętali ten stan sprzed epoki „niemyślenia”. Chcieli go dla siebie. Chcieli również tworzyć. Dla sztuki istnieje człowiek i przetrwał tak wiele stuleci. To dzięki umiejętności tworzenia czegokolwiek, jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Ludzie kreatywni, znajdą się w raju po śmierci. Ludzie zaś, którzy tworzyć nie potrafią, nauczą się tego szybciej, niż zdążą pomyśleć. Wszyscy trafiamy do raju, człowieku! A bóg? Istota, która stworzyła nas wszystkich? Nie istnieje nic takiego, chyba, że to jedna z personifikacji lub metafory samego wszechświata, w uproszczeniu tak żałosnym, że gdyby Bóg naprawdę był bogiem takim, jakiego go przedstawiają, to mogę się założyć, że nie potrafi stworzyć on niczego, a sądzę, że tak jest na pewno, bo inaczej co by robił zesłany na ziemi, skoro we wszechświecie inne istoty nie potrafią nawet zrozumieć w przybliżeniu znaczenia tego, kim jest, i co właściwie robi. ELROI: To przerażające! Cała wieczność… JOEL: To nie wieczność. Po śmierci, będziesz przeżywał narodziny i śmierć wszechświata tak, jak przeżywasz jedno własne życie. ELROI: A co potem? JOEL: Stajesz się człowiekiem. I odpoczywasz. ELROI: Od czego? 448
JOEL: Od bycia wszystkim. Od bycia bogiem. ELROI: Dobrze, że jestem naćpany, bo gdyby to usłyszał na trzeźwo, pomyślałbym, że albo masz nierówno pod sufitem, albo masz tak wielkie ego, że nawet Czarna dziura nie potrafiła go pochłonąć. JOEL: Ha! Ego mam wielkie, ale alter ego mam jeszcze większe! ELROI: Więc dlaczego nie zostałeś artystą?! Skoro to rozumiesz, dlaczego nie chcesz tworzysz czegoś? JOEL: Kiedyś tworzyłem, dawno, jak jeszcze się nie znaliśmy, ale zrozumiałem, i doświadczyłem0tworzenia totalnego. Po co mam wymyślać historię czy muzykę, dla kogoś kto wyobraźni nie ma? ELROI: By dać mu zakosztować coś innego niż on sam i świat, który widzi wokół. JOEL: Niech sam zacznie coś tworzyć. Dla siebie. Dlatego człowiek tworzy. ELROI: Więc dlaczego zrezygnowałeś? Dlaczego to rzuciłeś? JOEL: Bo sztuka na naszej planecie, w naszym wymiarze, rzeczywistości, jest ograniczona. Ma znacznie tylko dla tych, którzy są świadomi siebie, którzy żyją będąc śmiertelnikiem, bojącym się umrzeć, i dlatego chce pozostawić znak, że tu był. Gdy narodzi się na nowo, po czasie spędzonym w szeroko pojętej „śmierci”, która jest czarną, bezdenną pustką, jak sen, bez marzeń sennych. Gdy tylko tego zakosztuje, nawet jak odnajdzie własne dzieło, sam nie będzie chciał go czytać, choćby była najgenialniejszym arcydziełem. ELROI: Ale nie możesz odbierać ludziom chęci, celu i nie rzadko jedynej wartości, jaka trzyma ich przy życiu. Jesteś tutaj, w tym miejscu, i musisz się z tym pogodzić. Zaakceptować to i być człowiekiem, jak najlepszym w tym krótkim życiu. Nawet jeśli w pewnym sensie stanę się częścią wszechświata, mogąc tworzyć strukturę kosmosu, na tą chwilę nic mi po tej informacji. JOEL: Gdy już doświadczysz prawdziwej potęgi tego, co ma to wszystko nad nami to zaoferowania, zrozumiesz. Kosmos daje ci wszystko, czego tylko zapragniesz. Tam, każdy ma wszechświat dla siebie, i nie wchodzi sobie w drogę. Zrozum, nie chodzi o to, że wierzę w buddyzm świętych grzybków, doprawionych teoriami fizyki kwantowej. Nie chodzi o to, czy jestem ateistą czy mormonem, czy jak ty nihilistą – który–pragnąłby–w–coś–wierzyć – bo to nie ma znaczenia. Dla ciebie największą potęgą i wartością jest sztuka. Nie uprawiam jej, bo jest ograniczona w swej formie. Jak każdego rodzaju sztuka materialna. Możesz wymyśleć, zamknąć postacie, tak jak nas, możliwie, że potencjalny autor, który siedzi trzecią noc przed kompem i pisze jakieś bzdury naćpany marihuaną i amfetaminą, i nie może dojść do puenty, to nieistotne, bo co zmieni wiedza, że tak naprawdę jest. Ale autor zawsze będzie miał świadomość, że tworzy fikcję. One są żywe tylko przez opowiadaną historię. Możesz budować wszystko, światy, postacie, galaktyki, według swojej wrażliwości, uznania i wyobraźni, ale będziesz wiedział, że nawet najmniejsze dziełko, które stworzysz jako ciemna materia, będzie miała większe znaczenie i będzie bardziej wartościowa niż wszystko, co stworzyłeś przez swoje całe życie. Tam tworzysz rzeczywistość. Żywych ludzi, którzy mają świadomość, że żyją i mogą dalej decydować o sobie bez twojej 449
pomocy. Zwierzęta. Naturę. Naszą planetę też ktoś wymyślił. Czy nie uważasz, że ten ktoś, ktokolwiek czy cokolwiek to jest, było, zrobił coś niewyobrażalnego? Równie dobrze, może być to któreś z nas, ale o tym nie wiemy, bo nie pamiętamy czasu przed narodzinami. Tak, jak powiedziałeś, liczy się tylko „tu i teraz”. Czy to nie jest inspirujące? ELROI: Jest. I wiesz co myślę? Że ktoś na pewno wpadł na taki sam pomysł, i w ten sposób wymyślił pierwszego boga w dziejach ludzkości. JOEL: Pomijając fakt, że owym bogiem najprawdopodobniej był albo pierwszy człowiek na świecie, albo pierwszy, który zaczął coś jarzyć i wynalazł muzykę, słowo, koło, ogień itd. ELROI: Czy to, co ci się robi z twarzą, te deformacje, zapadnięte oczy, które są ziejącymi pustymi otchłaniami zapadniętymi w twoją czaszkę, to halucynacja, dzieje się to naprawdę, wymyśliłeś to, zrobił to bóg, czy może nieświadomy ja? JOEL: Nie chcę cię dołować i więcej tłumaczyć, więc odpowiem najprościej: wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. ELROI: Jak to możliwe? JOEL: Jak? Wyciągnij rękę przed siebie to zrozumiesz, że nie patrzysz na mnie, tylko na siebie. Elroi patrzy dalej w deformującą się twarz Joela. Odbicie lustra, w które w rzeczywistości się wpatruje, odchodzi z tafli lustra, ale on pozostaje. Postać odchodzi, ale Elroi pozostaje w miejscu wpatrzony, i próbujący zrozumieć, co się właściwie dzieje. ELROI: Co się stało? Co teraz? Co się dzieje? Dziwnie się czuje. Czy to się dzieje naprawdę? JOEL: To zależy po której stronie lustra teraz jesteś? ELROI: Nie rozumiem. JOEL: Rozumiesz doskonale. Padła ta kwestia już kilkakrotnie. Tu nie chodzi tylko o czarne dziury i bajdurzenie o „człowieku, który stworzył boga na podobieństwo siebie, bo był wszechświatem”. No dobra, powiem ci, bo widzę, że się zacząłeś bać. Rzuciłeś we mnie oskarżycielskim pytaniem na początku, pewnie do rozkmin. Przypomnę ci je. Zapytałeś, co jeśli ja nie jestem tak naprawdę sobą, albo jestem postacią fikcyjną. Dwa: Co jeśli obydwoje jesteśmy postaciami fikcyjnymi, albo osobowościami urojonymi w mózgu psychicznie chorego? Co jeśli to ty jesteś osobą fikcyjną, w którą dzięki narkotykom tak mocno uwierzyłem, że wytworzyłem w rzeczywistości przyjętej przez nas, i prawdziwą materię ciebie? ELROI: To niemożliwe. Przecież nie znasz moich myśli. Mam swój dom i… JOEL: Oczywiście. Może jestem genialnym scenarzystą, pisarzem, potrafiącym tworzyć niezwykle subiektywne portrety psychologiczne tak genialnie, że jakby taką postać udało się stworzyć w rzeczywistości, to nie można by jej było odróżnić od zwykłego człowieka? Jak myślisz jest to możliwe? ELROI: Na pewno nie. Chyba, że tam, gdzie tyle opowiadałeś, o kosmosie i w ogóle. Ale jeśli jesteś osobą, która potrafi na samego siebie patrzeć z dystansu, jak na zupełnie obcą osobę, i opisać ją zewnętrznie i wewnętrznie, i mnie byś wymyślił na podobieństwo siebie, to byłoby to możliwe. 450
JOEL: I dziwne jest to, że nagle nie potrafisz się wypowiedzieć, i mówisz niechętnie, nieskładnie i twoje wypowiedzi są pełne sprzeczności nieścisłości, a jak znam ciebie, to zaraz powiesz, że język przez dragi ci się plącze. ELROI: Za dobrze mnie znasz. Ale to niemożliwe. Nierealne w tej materii. JOEL: Tak, to popatrz w lustro, w swoje odbicie raz jeszcze. Elroi spojrzał i widział nie przód, ale tył swojej głowy. ELROI: To narkotyk działa. Mam omamy. JOEL: Z pewnością. ELROI: Daj spokój, nie wkręcaj mi złej i chorej jazdy. JOEL: Przecież lubisz takie. ELROI: Lubię, ale do pewnego stopnia poczytalności, kiedy cieszę się i mam świadomość siebie, a nie zatracam samego siebie. Że wiem, że gdy wrócę, gdy faza się skończy to z powrotem będę sobą. Teraz… JOEL: …mam mętlik w głowie… Coś jeszcze? Joel przerwał mu, a Elroi spojrzał mu w twarz. ELROI: Nie rób sobie jaj, bo to przestaje być zabawne. Nie wkręcisz mi, że jestem zmyślony. JOEL: Oczywiście, że wiem, że mi się to nie uda ostatecznie. Jesteś moim arcydziełem. Aż dziwie się, że potrafiłem ciebie stworzyć za życia. To dzięki tobie nie tworzę żadnego rodzaju sztuki. ELROI: Nic nie robisz, manipulujesz sytuacją. JOEL: Fakt, bestialstwem jest powiedzieć komuś, że jest postacią zmyśloną. Abstrakcją jest nakłonić postać fikcyjną tak, by była przekonana, że ona sama siebie wymyśla. Surrealizmem, że postać fikcyjna stworzyła autora samego siebie. ELROI: Stary, chodźmy gdzieś. Mam dość tej gadaniny. JOEL: Racja. Dopóki działa narkotyk do niczego nie dojdziemy, oprócz Nirvany. ELROI: Właśnie, miałeś puścić muzykę. JOEL: A taki byłeś wyszczekany i inteligentny na początku rozmowy. Ale nie dziwi mnie to. Skądś to znam. Skądś to się bierze. Dobrze, chodźmy. Nie wiem ile czasu gadaliśmy, ale faza na rozmówki włącza się i osiąga kulminację i rozwiązanie w momencie na krótko przed fazą wizualną, w której będziesz czerpał przyjemność z niemyślenia. ELROI: Irytujesz mnie już. Ta rozmowa była po nic. Cieszę się, że wychodzimy. Równie dobrze to ja mogłem wymyśleć ciebie, tylko o tym zapomniałem, albo dobrze gram swoją rolę. JOEL: Jasne Elroi, rolę, którą ja ci specjalnie napisałem piętnastego maja roku 2013go. Odstresuj się w końcu, bo za drzwiami przed nami rozpłynie się inny świat. ELROI: To spalmy fajkę najpierw, zanim wyjdziemy. Zapalają obydwoje i w milczeniu palą. Gdy Elroi gasi swojego peta, odzywa się do Joel. JOEL: Wiesz, w sumie nawet jeśli powiedziałbym ci prawdę, to i tak byś albo nie uwierzył, albo zanegował ją, albo po prostu zignorował. 451
ELROI: Zamknij się już, bo mnie zaczynasz wkurwiać. Jak masz coś jeszcze powiedzieć, to mów i się w końcu zamknij. Chcę już stąd wyjść, gdziekolwiek, bez względu na to, co jest za drzwiami. JOEL: Poprawię ci humor na dwa razy. Za drzwiami jest twoja upragniona Czarna Dziura. Domyślam się, że niepokoisz się z tego powodu, więc dodam drugą wiadomość, również na poprawę humoru. Nie jesteś postacią zmyśloną. Wymyśloną przeze mnie. Ja również jestem postacią fikcyjną. Teraz niestety zła wiadomość, albo nieistotna, to zależy jak do tego podejdziesz. – Znamy się prawdopodobnie tak dobrze tylko z tego powodu, przynajmniej tak podejrzewam, że autor, lub ktokolwiek, kto wymyśla nasze życia, musi wzorować się albo na osobie bliskiej, którą bardzo dobrze zna, albo na sobie samym. Stawiam na to drugie. ELROI: Skąd. To. Do cholery. Możesz wiedzieć. JOEL: Matka Czarne Mleko mi powiedziała, jak oglądałem tworzenie się galaktyk spiralnych dwa miesiące temu. W zasadzie mam to w dupie kim jestem i dlaczego, ale przynajmniej, ale mimo wszystko, zawsze chce się spotkać kogoś, kto jest odpowiedzialny za niepowodzenia i porażki życiowe. Jeśli pomyślę sobie, że nasz stwórca robi to dla rozrywki, to mnie szlag dalej trafia. ELROI: Jest jeszcze możliwość, że on sam prawdopodobnie jest jeszcze większym idiotą, niż my we dwoje razem. JOEL: W to nie wątpię. Musi to być naprawdę kretyn skończony i beztalencie, skoro pisze takie scenariusze, jak nasze życia, i w dodatku z chujowymi dialogami. Ale cóż zrobić. Pewnie siedzi wymęczony i stuka w klawiaturę którąś godzinę w domu, przy muzyce, a na dworze jest upał, gorąc i w ogóle. Pewnie nawet dziewczyny, łajza, nie ma. ELROI: Wiesz, tak sobie myślę, że skoro tak naprawdę jest, to jak to wygląda w rzeczywistości? My to mówimy w tym momencie od siebie, czy to on wypisuje pod swoim adresem takie teksty, wiedząc, w ten sposób, że jest kretynem, i w ten sposób się podświadomie karci i opierdala, bo już pewnie do niego wszyscy cierpliwość potracili i szacunek, bo od pół roku siedzi w domu i rysuje komiksy. Może jesteśmy poza treścią obecnie? JOEL: Albo już nie kontroluje tego, co piszę. Słuchaj, nie wiem. Próbowałem dwa razy dostać się do jego wymiaru jego świata, ale z naszej strony, to tak, jakbyś chciał się dostać do świata, który widzisz na filmie. Jest to nierealne. Przynajmniej w tym wcieleniu. W przyszłym pewnie też się nie uda, bo się miniemy, albo nigdy więcej nie spotkamy. ELROI: Ale po co? Masz jakiś określony cel? JOEL: No, chcę zobaczyć kto mnie stworzył. No i poprosić o jakąś jego niewydaną książkę z autografem. ELROI: Po co? JOEL: By sprawdzić, czy się da spierdolić przed przeznaczeniem .Wiem, że nie ma nic szybszego niż myśl, ale mimo wszystko chciałem sprawdzić. W końcu jesteśmy w komiksie. A może tak naprawdę z nami jest wszystko w porządku, 452
tylko sobie uroiliśmy, że jest jakiś autor naszych dzieł? Wynikałoby z tego, że to nie on nas, ale to my wymyśliliśmy autora! ELROI: Dajmy sobie spokój. Skoro znasz siebie i mnie, to pewnie tak, jakbyśmy znali jego. W końcu pisarz większą część siebie przelewa na papier, nie? JOEL: Coś o tym wiesz prawda? ELROI: Wypierdalaj. Swoją drogą. Mam nadzieję, że zgadzamy się we wszystkim, a nie jest on z tych, co to piszą jedno, myślą drugie, a robią jeszcze coś innego. JOEL: Co masz na myśli? Czego nie lubisz? ELROI: No wiesz, tych cholernych trzech liter, które wymuszają na tobie czynność, którą podświadomie, czy chcesz czy nie, mówisz dwa zdania do wyboru, w zależności od sytuacji. Mówisz albo „kurwa, zawsze w najmniej odpowiednim momencie” albo „będzie ciąg dalszy, czyli co? No nie gadaj, że akcja się popierdoli jeszcze bardziej. Ale odlot. Ale jak twórcy spierdolą następny odcinek, to następny sobie daruję, by utrzymać dobre wrażenie”. JOEL: Bądźmy dobrej myśli. Ja też nie cierpię kontynuacji. Mam nadzieję, że Autor–Bóg także. A jeśli nawet, to mam nadzieję nie spróbować tym razem na takiego rodzaju zabieg? Co myślisz? ELROI: Cholera. Wiesz co? O tym dowiemy się w następnym odcinku. Joel mówi otwierając drzwi, a za nimi rozciąga się pejzaż nieskończoności. Jednak dopiero, gdy przekroczą próg, zobaczą go, a nie tylko poczują. JOEL: A wiesz co ja myślę i to mnie irytuje najbardziej? Wiem, że ciąg dalszy nastąpi, ale mam przeczucie, że bez naszego udziału… ELROI: O kurwa! To dopiero będzie faza! KONIEC? KRASOMÓWCY Joel i Elroi, oraz gość, który zapragnął odnaleźć pewną osobę, która niefortunnie zmarła w momencie spotkania – Seweryn Flores. Od prawie godziny minut, przemierzali puste przestrzenie, wypełnione zgliszczami budynków, a raczej obiektów, których nie można było sprecyzować, ani odgadnąć ich przeznaczenia, roli, wyglądu czy czasu, którego liczba lat od obecnej chwili, do chwili sprowadzenia ich do takiego stanu, pozostała nieznana. Flores chciał zapytać o nie, jednak zrezygnował wiedząc doskonale, że zadawanie pytań zwraca uwagę i może irytować w niektórych przypadkach zamieniając ludzi we wrogów. Postanowił wstrzymać się do momentu, kiedy zadane pytanie będzie absolutnie konieczne do wypowiedzenia. Miał ich w sobie zbyt dużo, by mogły pozostać niezauważone, wręcz przeciwnie, skłaniając potencjalnego słuchacza, lub odpowiadającego, do zastanowienia się nad osobą, które pytanie zadaje, i zadanie pierwszego pytania, którego nie chciał usłyszeć, mianowicie: „Dlaczego pytasz?” – Odpowiedź na nie, jakakolwiek by nie była, będzie zalążkiem myśli i świadectwem skupienia uwagi na osobie, i zarejestrowaniem go przez umysł pytającego, oraz wstępnego określenia go i rozszyfrowaniu po pierwszym wrażeniu. Każda obca osoba zaczyna istnieć w oczach drugiego człowieka dopiero 453
w momencie, gdy bierne zainteresowanie stanie się na tyle wielkie, że skłoni go do zadania pytania. FLORES: Czuję się jakbym opuścił miejsce akcji w najmniej odpowiednim momencie, po którym powrocie będę tylko biernym widzem, którego nie przebieg, ale efekt będzie dotyczył. ELROI: Masz na myśli coś konkretnego? JOEL: Co jeśli coś się stanie, że ściek nie zostanie zabezpieczony? JOEL: Nie obawiaj się, to miasto codziennie przeżywa Apokalipsę. Co chwilę któraś z dzielnic staje się Armageddonem. Kilka godzin temu, zarzuciliśmy Czarne Mleko, byliśmy świadkami prawdziwego końca. Po przebudzeniu jawił się w naszych głowach, tej wspólnej halucynacji, obraz niemal przepowiedni, mówiącej, że niedługo to miejsce stanie się końcem świata. Głównym Mesjaszem przewodniczącym temu zbiorowisku byłby J. J. – Judasz Jeremiasz. Syn wywodzący się z czystej linii krwi, składającej się z krwi między innymi Jezusa, Hitlera, Elvisa, Michaela Jacksona & Rolanda Topora. – Armageddon, będzie to miejsce, które tak jak w „Dżumie” Camusa, przeżyją tylko narkomani i alkoholicy, głoszący złe nowiny tym, którzy jeszcze mają ufność zawierzyć człowiekowi, przedstawiający taki obraz. Nie będzie wtedy światła na całej planecie. I wszystko będzie jak w tym zajebistym serialu„The Walking Dead”. ELROI: Gdy wróciliśmy do rzeczywistości, włączyliśmy radio w którym jakiś głos zapowiadał już nie nadejście, lecz trawnie, dawno po początku. Przestraszyliśmy się i wyłączyliśmy je. Na przestrzeni kilku ostatnich lat włączyliśmy je drugi raz. Za pierwszym razem natrafiliśmy się na transmisję z przesłuchania Samuela Serwatę próbującego zastrzelić prezydenta. Na pytanie dlaczego chciał to zrobić, on odpowiedział, że nie chciał zabić tylko jednego, ale wszystkich. Nagraliśmy to na kasetę magnetofonową, na tyle jeszcze wtedy przytomni. Po tym nagraniu, przez te wszystkie lata, nie włączyliśmy radia aż do dzisiaj. FLORES: Trapi mnie to, że jestem w samym środku historii, i nie mogę prześledzić ani jej początku, ani śledzić jej do końca. Mam zacznąć od dowolnego momentu, nawet w tym momencie? JOEL: Spokojnie, fakty niebawem same się pojawią, lub rozwiążą z czasem. Zdobycie źródła historii, która ma już swoją konkluzję, nie będzie trudna. Historia tutaj może się zacząć, stary, zaczyna się ona w Tobie. FLORES: Nie rozumiem nawet dobrze tego, co już miało miejsce. Wszystko jest jak jakaś abstrakcyjna scena surrealistycznego teatru grozy i makabry. Seweryn Flores wiedział doskonale, że „koniec języka za przewodnika”, oraz „kto pyta nie błądzi”, zdając sobie sprawę, że umiejętność zadawania rzeczowych i precyzyjnych pytań w odpowiednim czasie, i odwadze jego zadawania, jest cechą ludzi inteligentnych, i ciągle uczących się i doświadczających. Wiedział również, że za zadawanie pytań można zostać ukarany, a gdy się uzyska odpowiedź na tego typu pytanie, może ono zmienić pogląd, oświecić, uratować życie, zagrozić je bądź stracić. Co prawda Flores nigdy nie doświadczył tak skrajnych konsekwencji wynikających z zadawania pytań, lecz przysporzyły mu one sporo kłopotów. 454
Skupienie przerwał JOEL, który stanął i rozłożył ręce ukazując sam środek placu zburzonych budynków, które dzięki bezgwiezdnej nocy i mgle, wydawał się być niekończącą się pustynią, na której byli tylko oni. JOEL: Jesteśmy. W samym środku niczego. Tak wygląda Koniec Świata. Wszystko skończone, bo wszystko musi się kiedyś skończyć. Każda przestrzeń, miejsce, rzecz, życie, ma swój koniec. Również przestrzeń, która nas otacza mimo pozornej otwartości, jest ona zamknięta i zapętlona. Bo ziemia jest kulą. Pożerającym swój ogon wężem, na którego grzebiecie wyrosło pierwsze drzewo i pierwszy owoc zerwany ręką pierwszego człowieka. Ta fraktalna nieskończoność, której iluzji zostaliśmy poddani dzięki atmosferze, porze i słowom nadającym znaczenie dla tej bezsensownej chwili – która bez nas nie ma znaczenia i trwa sama dla siebie – i dla miejsca, które istnieje, mimo iż nic w nim nie ma. Jeśli wyłączyć pojęcie i świadomość faktów, można naprawdę uwierzyć, że wszystko zniknęło i jest już po wszystkim. Jedyne co po tym wszystkim zostaje, to metafory i antytezy. Póki trwa ostatni człowiek, zawsze trwać będzie chwila, pamięć i myśl, która zniknie wraz z nim, po wypowiedzeniu jakiegokolwiek słowa. Niestety, ale nawet ta pustka i ciemność wokół ma ten kres. Można go odnaleźć podążając w którąkolwiek stronę, wiedząc, że gdzieś się dojdzie, albo coś się znajdzie, nawet jeśli będzie to tylko zmienny pogląd dotyczący czegokolwiek. Można równie dobrze nigdzie się stąd nie ruszyć i czekać na zmiany, które muszą nadejść, bo nic w materii i we wszechświecie nie jest stałego, ani niezmiennego. I tak, gdy będziemy szczęśliwi, otworzy się nad nami sklepienie, i na horyzoncie zobaczymy owe zmiany, które wprowadzą światłość i zmianę wszystkiego co tyczy tej chwili interpretowanej przez doświadczającego i rozumującego człowieka. Wszystko to mówi nam o podstawowych i fundamentalnych prawdach, jakie przyjęte i zrozumiane przez jednostkę myślącą, dają mu prawo i możliwość poznawania, rozumienia, kontroli, wprowadzania zmian, i poszukiwania w nieskończoność, której kres nastanie po zakończeniu życia, od którego się to zaczęło. Gdyby świat wokół byłby nieskończony, nie mogłoby w nim istnieć nic skończonego. Pozbawiłoby to sensu wszelkie istnienie, które by wytworzyć jakąkolwiek reakcję, potrzebuję akcji, którą ją napędza i zamyka w określonych cyklach i porach, trwających w jakimś odcinku nieskończonego czasu. Przestrzeń zagina się względem czasu, który ją formuje i kończy, by również zamknąć ją lub jej przeznaczenie, cel lub zastosowanie w zapętlonych porach, gdzie jedno wynika z drugiego, jak pytanie i odpowiedź, mogący być równie dobrze cyklem reprodukcji. Jej celem jest podtrzymanie gatunku poprzez świadome kopiowanie indywidualnych oryginałów. Cykle bardziej złożone opierają się na podzielności przez liczbę dwa, składającą się z dwóch sprzeczności, stron, przeciwieństw; dwóch jedynek nierozerwalnych pod postacią cyfry 2. Przestrzeń byłaby nieskończona, bardziej ograniczona i zamknięta, ponieważ coś w materii musi być nieskończone, a coś skończone. Nieskończona materia znajdująca się w „w”, „nad” lub „na” przestrzeni, analogicznie mówi o skończonym czasie, bez którego trwania wszystko tkwi w nieruchomej nieskończoności, pozbawionej wszelkich podstaw logicznych. Skończone rzeczy mówią o tym, że by być w tym stanie, musiały 455
zostać zaczęte. Że musiał je wypełnić aktywnie płynący równomiernym prądem czas. Że praca dobiegła końca i może zostać rozpoczęta inna, nowa. Nieskończona praca tkwi w martwym punkcie w przerwie, nie mogąc ruszyć do przodu, nie może zostać zakończona. Zazwyczaj przyczyną tego jest brak czasu, lub jego zatrzymanie. A gdy czas się zatrzymuję dla materii, ten zmienia ją w nieskończoność, którą wypełnia ta sama świadomość, co czas. Nieskończona praca posiadająca początek, w zależności od rodzaju pracy, może zostać uznana za skończoną, jeśli na początku zostaną podane fakty i zadania, które będą mogły zakończyć i zazwyczaj zapętlić fraktalnie opowieść. Elroi na którego Flores dopiero zwrócił uwagę, kiedy ten znalazł się w zasięgu jego wzroku, kiwnął do Joela na znak, że wszystko już gotowe. FLORES: No dobra, strasznie to wszystko pokręcone, chaotyczne i abstrakcyjne, ale tkwi w tym jakiś sens. Nie widzę go jednak w zastosowaniu do chwili i miejsca, dla którego nie ma to żadnego znaczenia. ELROI: Chcesz zobaczyć zalążek prawdziwej abstrakcji? Tego, co ją określa? FLORES: Co może być coś bardziej abstrakcyjnego od tego, co doświadczam teraz w tym miejscu i w waszym towarzystwie, na które pytania próbuję odpowiedzieć? To czysty surrealizm. ELROI: Nie mów mi o abstrakcji, której pojęcia nauczyłeś się błędnie, jak i zastosowania i określania. Nie masz o niej żadnego pojęcia. Co do surrealizmu, to możesz mieć jakieś pojęcie, bo dla każdego jest to coś innego. Jednak my chcemy dotrzeć do trzonu. Głównego powodu, który powoduje, że pojawia się abstrakcja, oraz odkryć, co powoduje, że abstrakcja staje się abstrakcją. – Pomyśl teraz o abstrakcji. Pomyśl o obecnej chwili i spróbuj sobie wyobrazić najbardziej nierealną chwilę, która na pewno w tym momencie się nie wydarzy. Gdy ją pochwycisz, zatrzymaj ją w sobie, i nie wypowiadaj jej na głos. FLORES: To jak z życzeniem. Jeśli się je powie, nie spełni się. ELROI: Niezupełnie. To ma bardziej zmobilizować ciebie do skupienia, które w ten sposób będziesz mógł osiągnąć szybciej, niż w momencie, kiedy będziesz zadawał pytanie w kółko pytanie, na które odpowiedź zostanie udzielona, jednak bez pomocy słów. FLORES: Jakie pytanie? ELROI: Nie wiem. Jakiekolwiek. Takie, które wynikło by z efektu, który wywołałbyś wypowiedzeniem na głos swojego „życzenia”. No nie wiem, pytanie jak na przykład: „Kiedy oni w końcu się przestaną śmiać”, lub „co ja takiego powiedziałem?” JOEL: Wymyśliłeś coś? Jakąś abstrakcję? Jeśli tak, zapomnij o niej, bowiem w tym momencie zostaje ona przewartościowana. Jeśli nie, tym trudniej będzie ci pojąć, że abstrakcję określa prostota wykonania lub znaczenia, dla przykładu: Jednak będąca trudna w odbiorze lub zrozumieniu. Największymi abstrakcjami z którymi można się spotkać, i najłatwiejszymi do wykonania jest zastosowanie elementów i przypasowanie ich w miejsce w których nie mogą się znaleźć. AUTOR KRASOMÓWCÓW: Fanatyczne zainteresowanie tematem końca świata może kiedyś było popularne i modne, jednak w momencie, gdy koniec 456
świata nastąpił. Rozumiem fascynację tym tematem, jak także to, że każdy kto się interesuję podobną tematyką jest przerażony i za nic w świecie nie chce ani przeżyć, ani dopuścić do tego by temat stał się czymś więcej. Chorobliwa ciekawość z jakiej znany jest człowiek, musi zostać zaspokojona wiedzą i pojęciem, rozważając wielokrotnie i myśląc o przedmiocie tematu, jednak nigdy nie pragnąc by ten stał się rzeczywistością. FLORES: Chyba za dużo myślicie, czytacie, poznajecie i się narkotyzujecie. I w tym momencie Joel & Elroo otworzyli drzwi przykryte gruzem, leżące na ziemi płasko, jakby przewrócone. Joel wsadził w zamek klucz i otworzył drzwi na zewnątrz, otwierając wejście do Azylu. Do ich piwnicy wprowadzając Seweryna Floresa, z którym mieli zamiar wymienić się miejskimi legendami i krótkimi historiami o śmierci, spotykającymi każdego mieszkającego w tym mieście. Zapomnianym i fikcyjnym, prawdziwym nieistniejącym, nieodkrytym przez nikogo, mającym znaczenie tylko i wyłącznie dla odkrywców, posiadających klucz do drzwi otwierających je tylko dla nich, z wartościami mogącymi być docenionymi tylko przez nich i skrywającymi piękno mogące pojąć tylko oni. W pomieszczenie w miejscu, w którym zburzone zostały wszystkie obiekty mogące być pomieszczeniami. Piwnica wydawała się realna, jednak nie wpadłby na to, by szukać jakiejś w takim miejscu, w dodatku zamkniętej za drzwiami, na które prawdopodobnie nigdy nie zwróciłby uwagi, traktując jako część pejzażu po bombardowaniu. Musiałby wiedzieć. Przed kilkoma sekundami nie wiedział niczego. Teraz natomiast posiadł już wiedzę kompletną. Flores tkwiąc w opuszczonym miejscu, mogącym być końcem świata, stał przed miejscem, które zdawać się mogło nie ma logicznego prawa istnieć, ale z drugiej strony nie było żadnych przeciwskazań ku temu, by było to niemożliwe. Nietypowość istnienia dwóch zwyczajnych elementów w jednym miejscu, tak jak ten w miejscu w którym się Seweryn znajdował, świadczyła o abstrakcyjności, która mimo iż jasna, była nie do pojęcia. Tkwiąc w opuszczonym miejscu, którego charakter mówił, że jakiś nieznany czas temu takie nie było, nie miało znaczenia dla miejsca, pozostawające ukryte bez względu na to, co je otaczało. Prawdopodobnie piwnica, schron lub bunkier spełniał swoją rolę niezależnie od tego, gdzie się znajdował. Zależne to było tylko od kamuflażu. Ukryte miejsce mające ukrywać ludzi, pozostało po czasie opuszczone i zapomniane. Wtopiło się w krajobraz nie zwracając na siebie uwagi, i nie istniejąc dla kogokolwiek, kto nie wiedział, że istnieje, i niewidoczne dla każdego, kto patrząc nie próbował go dojrzeć, i co za tym idzie, odnaleźć. Kiedy po latach ukryte, opuszczone i zapomniane miejsce znalazło się umieszczone w równie opuszczonym i zapomnianym miejscu, były dwie możliwości. Piwnica przestała być ukryta stając się widoczna dla każdego, bądź przeciwnie, stając się ukryta jeszcze bardziej pośród zgliszczy, uniemożliwiających odnalezienia pierwotnych punktów odniesienia oraz ludzi, którzy mogli by nanieść nowe punkty. Nie było ostatecznie żadnych, którzy by pamiętali. Prawdopodobnie ci, 457
którzy wiedzieli, ukrywali się, opuścili miejsce, które zmieniało się, i zmarli pozostając zapomniani. By zachować to miejsce, Joel & Elroi musieli zachować je w tajemnicy i ukryciu. Kiedy im się to uda, miejsce będzie ukryte mimo przemian, niewidoczne dla każdego. Wiedzieli, że miejsca pozostają takie same, a zmieniają się ludzie, którzy budują miejsca. Dopiero kiedy głos ludzki w tle narastał z ciszy do odpowiedniej głośności skupiającej jego uwagę do momentu, gdy zorientował się i zdał sprawę, że to, co słyszy to ludzki głos, mówiący do niego, co więcej, będący głosem, który udzielał wyczekiwanej odpowiedzi, na którą nie zwracał uwagi, mimo iż chciał ją poznać. Gdy się skupił na przetwarzaniu poszczególnych słów, próbował zrozumieć je i za jej sprawą odkryć pytanie, które zadał i zapomniał: ELROI: Tylko w ten sposób można doświadczyć czegoś innego, i coś w tym zmienić. FLORES: Czy poznanie mechanizmu – który kieruje życiem, światem, myślą, materią, przestrzenią, czasem, wszechświatem czy czymkolwiek, i określeniu jej w prostej teorii wszystkiego, opierającej się na myśleniu złożonego z przeciwności, uformowaniu i określeniu wszystkiego, zamykając je w uproszczeniu jakim są słowa „2”, „cykle”, „bezsens”, „fraktale”, „przeciwieństwa”, „homo sapiens”, „teoria względności” oraz „początek-koniec” – sprawi, że odnajdziecie prawdę o świecie, która wam wszystko wyjaśni, i która was oświeci? JOEL: „Każda prawda to gówno. Tylko gówno prawda to prawda” ELROI: Też prawda, ale również prawdą jest, że prawda nie może istnieć bez kłamstwa, co wyklucza poznawanie jej i dążenie do niej. Co prawda dzięki dążeniu do niej człowiek się nieustannie rozwija, ale my szukaliśmy czegoś innego. Nie potrzebujemy poznawać prawdy, bo nie ma żadnej do odkrycia i poznania. Wszystko, co chcemy wiedzieć jest tylko informacją, która zawiera pewne dane, naukę, obiektywne, bezosobowe, proste stwierdzenie istniejące bez wpływów czegokolwiek, wyników, czy będące zwieńczeniem ciągów przyczynowoskutkowych. Prawdziwą prawdą jest wszystko to, czego nie można zmienić, zatuszować, przekształcić, nagiąć lub naciągnąć, bądź ukryć. Jest ona dostępna dla każdego, klarowna, prosta i niezaprzeczalna. Jest ona źródłem, do którego może sięgnąć każdy, i każdy ją wydobyć, ale nie każdy może ją zrozumieć. Dopiero po wykonaniu i rozwiązaniu równania, którego celem nie jest poznanie i zrozumienie zakodowanego wyniku, lecz nadanie mu znaczenia symbolu-klucza, dzięki któremu poznane zostaje znaczenie i sens całego równania. JOEL: To tak jakby zadać pytanie i uzyskać odpowiedź, która nie odpowiada, lecz zmienia pogląd na pytanie, które staje się po uzyskaniu wyniku ważniejsze od odpowiedzi. Pytanie wówczas zmienia się, i mimo, że odpowiedź została udzielona właściwie, zostaje pomimo to rozważona, przeanalizowana i rozwiązana na nowo, dając zupełnie inny wynik. Wynik zaś tworzy kolejne równanie, tak jak niektóre odpowiedzi nasuwają kolejne pytania. – To tak jakby zadać pytanie i uzyskać odpowiedź, po której sprawa zostaje zakończona, a pytanie zapomniane do momentu, aż nie pojawi się kolejny, który ponownie zada to samo pytanie. 458
Niektóre z pytań, które powtarzają się od zawsze, i które każda osoba na świecie zadaje sobie w życiu przynajmniej raz, muszą być odnawialne przez kolejne osoby, indywidualnie poszukując odpowiedzi, nawet w momencie, gdy odpowiedź znają od kogoś innego, osoba musi sama na nie odpowiedzieć, chociażby po to, by się upewnić czy odpowiedź jest taka sama; czy go satysfakcjonuje, i czy jest prawdziwa. FLORES:Na niektóre pytania nie trzeba odpowiadać, bo odpowiedź jest jasna. ELROI: Oczywiście. Istotne są tylko pytania, które nie mają odpowiedzi, bo to one popychają człowieka do działania i wykonania czynności, która musi zostać wykonana, jeśli chce się uzyskać rozwiązanie, które następnie będzie można zrozumieć. Wynik może zmienić pojęcie i sens równania, w ten sposób sprawiając, że wynik określa równanie, a nie odwrotnie – czyli odpowiedź staje się pytaniem, które zadane sprawia, że odpowiedź na nie znajduje się w pierwotnym pytaniu. FLORES: Czyli w skrócie mamy pytania w postaci działań, gdzie: Działanie, które mają jedno, kilka lub nieskończenie wiele rozwiązań. Działanie, które nie mają rozwiązania. Działanie, których rozwiązanie jest jasne, i których nie ma potrzeby obliczać. Działanie, którego wynik nie jest możliwy do wyliczenia. – I mamy odpowiedzi w postaci wyników, gdzie: Wynik, może zakończyć dane działanie, gdzie równanie okazuje się nieistotne, lecz niezbędne do poznania wyniku, po którego poznaniu nie potrzeba dalszych działań. Wynik istnieje bez potrzeby wykonania działania. Wynik niemożliwy do osiągnięcia rozwiązania. Wynik, którego rozwiązaniem jest poprzedzające je równanie. Wynik będący nieskończony, lub mający nieskończenie wiele rozwiązań. Wynik, którego określenie może zawierać w sobie więcej niż jedno rozwiązanie. Wynik zmienny, dający nie więcej niż dwie różne odpowiedzi, zależne od sposobu wykonania równania. Wynik błędny wynikający ze źle przeprowadzonego działania. Wynik, który staje się przyczyną wykonania kolejnych działań. Oraz wynik obojętny. – Co z tego wynika? ELROI: Nic odkrywczego. Że odpowiedzi zawsze jest więcej, niż pytań, na które jeszcze nikt nie wpadł; zadał ale nie uzyskał odpowiedzi, albo nie zadał ich wcale, bo nie musiał, albo nie wpadł jeszcze na nie, lub na to, by je zadać. – No i to, co powinien wiedzieć, albo przynajmniej mieć pojęcie, że matematyką można określić wszystko bardziej dosłownie niż słowo czy muzyka, i dzięki niej zatrzymać, stworzyć lub zmienić materię, przestrzeń i czas. Słowa nigdy nie będą mieć takiej władzy. Coś jeszcze? JOEL: Chyba fakt, że wynik dłuższy i bardziej rozbudowany niż równanie, daje możliwość wprowadzenia zmian i manipulowania nim w obrębie granic, jakie daje rozwiązanie. Pozwala to na wykonywanie zamkniętych równań wewnątrz skończonego wyniku, których rozwiązania. Długość jednak nie ma znaczenia, bowiem czas nie ma wpływu na wynik, który istnieje przed dokonaniem równania. Czas może jedynie zmienić moment jego poznania, lub go przerwać i zakończyć. Lecz gdy to zrobi, nie zmieni to faktu, że wynik trwa niezależnie od czasu, materii i przestrzeni, i w pewnym momencie czas będzie musiał rozpocząć moment dążenia do poznania. – Im trudniejsze działanie, tym prostszy i bardziej precyzyjny 459
wynik. Im prostszy wynik, tym większa możliwość zastosowania bez ograniczenia przestrzeni, materii i czasu. – Proste rozwiązania są najlepsze, bo są uniwersalne, fakt, ale to właśnie te skomplikowane i niejednoznaczne odpowiedzi inspirują i motywują do czegokolwiek. Zatem nasuwa się pytanie wynikające z twojej odpowiedzi: Sewerynie, dlaczego zatem skoro wiesz, że matematyka jest kluczową dyscypliną naukową prowadzącą do poznania i zrozumienia wszystkich sześciu dziedzin nauki i jednej, sztuki, które dziedziny streszczają i precyzują wszelkie możliwe aspekty życia człowieka i tego, co jest oprócz niego na świecie, i co wypełnia jego egzystencję, bez względu na to w jakim stopniu wszystkie 44 dyscypliny naukowe mają na niego wpływ – nie uczyłeś się, nie poznałeś i nie zgłębiałeś jej i nie uczyniłeś z niej swojego języka, którego uniwersalność może zostać zrozumiana przez każdą formę myślącą, niezależnie od tego jakie zmysły posiada i w jakim języku włada. FLORES: Dlatego, że wolałem bardziej nieprecyzyjną i ulotną formę słów. JOEL: Wiedziałeś, zdawałeś sobie sprawę i rozumiałeś odpowiedź, którą znajdywałeś w różnych miejscach, od różnych osób, zadając pytania, które i tobie zostało zadane, i które zadaje każdy, i to kilkakrotnie w swoim życiu. Czy zadałeś sobie pytanie kiedy przestaniesz szukać odpowiedzi, lub kolejnych odpowiedzi na to samo pytanie? Skąd jesteśmy, itd.…? FLORES: Na niektóre pytania trzeba odpowiadać co jakiś czas. Nieraz jest tak, że po czasie odkrywa się zupełnie inną odpowiedź, za każdym razem będąc inna od poprzedniej, i totalnie różna bądź taka sama w porównaniu z odpowiedziami innych. Niektóre odpowiedzi rozumie się na nowo, mimo, że wciąż są takie same, zmienia się ich interpretacja, znaczenie i zastosowanie. – Niektóre pytania będę zadawał codziennie, szukając nowych, innych odpowiedzi, lub słysząc wciąż te same w zależności od okoliczności – jedne chcąc usłyszeć, inne przeciwnie. – Zaprzestanie szukania odpowiedzi następuje w momencie, gdy odpowiedź, którą się odnalazło, w pełni satysfakcjonuje pytającego. Odpowiedź pozostaje niezmienna, lecz istotna, wyryta w pamięci, niemal otwarta wraz z pytaniem, które prosi się by użyć go jeszcze raz. Bo to nie o pytania i odpowiedzi w tym wszystkich chodzi, lecz o to, co prowokują i powodują. Nie tylko rozwój, ale i sens i możliwości wynikających kolejno po sobie i zamkniętych w cyklu przeciwieństw tej samej sprawy. Póki są ludzie, są pytania, które poszukują odpowiedzi. Równocześnie i odpowiedzi i pytania są tak samo istotne i nierozerwalne. Bo to od określenia i sformułowania pytania zaczęło się wszystko, dając cel człowiekowi, będąc jednocześnie czymś, co wynikało bezpośrednio z człowieka, a nie z przestrzeni, materii, światła i czasu. JOEL: W takim razie co było najpierw i co jest ważniejsze, kura czy jajko? Seweryn zaskoczony pytaniem, przemyślał je szukając na nowo odpowiedzi, które znał nawet w kilku wersjach. W abstrakcyjnym miejscu i chwili przybrał równie abstrakcyjne rozwiązanie, gdzie słowo „kura” zamienił słowem „pytanie”, tak jak w równaniu liczbę nieznaną X zastępuje się liczbą, kiedy znaczenie tego czym jest X zostało odkryte – lub na odwrót, w zależności czy chce się nadać sens, 460
czy go odjąć; coś poznać lub ukryć. Podobnie zrobił z drugim słowem, „jajko”, analogicznie zamieniając je na słowo „odpowiedź”. Równie dobrze oba słowa pierwotne, czy te zastąpione, mogą zostać zamienione kolejnymi, takimi jak „równanie i wynik”, lecz to nie zmieni niczego, bo oba przedmioty pytania są wymienne sensem, tak samo ważne. – Pytanie „co było najpierw” było nieistotne. Odpowiedź mogła mieć maksymalnie dwa rozwiązania lub nie mieć go wcale. Logicznie mógł odpowiedzieć „kura” była pierwsza, i to by miało logiczne zastosowanie dla wszystkich innych podstawowych wartości podstawionych pod dane słowo, zmieniające temat bądź przedmiot pod nim ukryty, lecz nie zmieniający jej sensu, czy to w przypadku, gdzie kura jest „pytaniem” i „działaniem”. Jednak jeśli zastosować odwrotność, w którym „jajko” staje się rozwiązaniem, może sprawić, że nastąpi kolejne „równanie” wynikające z poznanego wyniku. Może nadać inne znaczenie pytaniu, i wtedy odpowiedź zamieni się w kolejne pytanie, bądź pytania. Co jest ważniejsze? Na to pytanie można odpowiedzieć, ale nie jest to konieczne, bo pytanie nie ma sensu i znaczenia, tak jak i odpowiedź: Obie rzeczy są tak samo ważne, bo są nierozerwalne pomimo odmienności, w której jedno wynika z drugiego: Kolejność jest zależna od tego, jaka jest pora dnia. Znaczenie natomiast jest istotne od kolejności, którą albo się przestrzega, albo nie, będąc wynikiem wyboru, który zazwyczaj mamy. Jeśli nie, wówczas musimy wybrać to, co jest, lub to, na co nas stać. Wybór pojawia się w momencie, gdy problemem staje się problem wybrania jednego z dwóch rozwiązań, jednak wybór zawsze jest jeden, ale kiedy zostanie dokonany, trzeba będzie dokonać następnego. Nie ważne kto decyduje. Ostatecznie można nie dokonywać żadnego wyboru; dać wybrać komuś innemu; nie móc go dokonać; zostać pozbawionym wyboru; lub przyjąć inne rozwiązanie dokonując zupełnie innego wyboru, o którym nie było mowy, ale nie było też ograniczenia wyboru do kilku odpowiedzi, z których trzeba było wybrać jedną. Dzięki temu czynnikowi Seweryn Flores odebrał sobie możliwość wyboru, ale też tym samym przeciwnie, wymuszając błyskawiczne podjęcie decyzji, która nie będzie miała znaczenia. Liczyło się wtedy tylko zaspokojenie głodu, który odbiera wszelki wybór i znaczenie, wymuszając spełnienie celu, którą jest trudna odpowiedź na proste, prymitywne równanie, czy banalne pytanie, które z pozoru nie jest pytaniem, bo nie zawiera znaku zapytania, a jego sens nabiera znaczenia tylko w momentach, gdy głód się pojawia i dąży się do jego zaspokojenia. Wynik i odpowiedź są zazwyczaj proste, i nie pozostawiają po sobie nic więcej poza satysfakcją, po zrozumieniu prostej odpowiedzi, której sens trzeba było pojąć. Z pozoru proste równanie podczas pracy okazuje się być trudniejsze niż z pozoru, stając się niemożliwe do rozwiązania. Potrzebować trzeba było bodźca, którym mogło być cokolwiek, co wymusza którakolwiek ze stałych mających wpływ na materię człowieka. Dopiero, gdy się zaskoczyło, jak należy przekształcić i obliczyć równanie, stosując odpowiednie działania w odpowiednich miejscach, we właściwy sposób; skomplikowane równanie daje prosty wynik, który po jego zrozumieniu przestaje mieć znaczenie, a co jakiś czas przestaje być rozumiany. 461
Kiedy odpowiedź stawała się niejasna, ponowne zadane pytanie, i podobna droga, choć niekoniecznie, dała odpowiedź, tą samą, jednak wyrażoną za sprawą innego działania i metody postępowania, sens wyniku był taki sam jak poprzednim razem, dobitnie streszczający klarowne znaczenie jakie określa i czego dotyczy. – Tylko rozumiejąc rozwiązanie można je zapamiętać i wyciągnąć z niego wnioski, i nauki, której nie trzeba powtarzać. Na przykład trzeci raz tej samej klasy. Dwa razy wystarczy. Co prawda „do trzech razy sztuka”, jednak to się sprawdza jedynie w teatrze, bo w matematyce trzecie podejście zniechęca, w dodatku gdy się błędnie odpowiada trzeci raz pod rząd źle, i dostaje tróję określającej tłuka, który prawdopodobnie przez to doświadczenie nigdy nie pokocha matematyki, która nauka ścisła stała się w ostatnich dekadach podstawą do tworzenia współczesnej filozofii, która dzięki matematyce otworzyła się i pozwoliła na dostęp wszystkich innych dziedzin nauki, nie ograniczając nikogo i niczego. W idealnej harmonii liczb i słów w jedności i spójności całości, dopiero można było bez ograniczeń określić wszystko na jednej płaszczyźnie – wewnątrz i na zewnątrz – i zacząć poznawać nowy język określający jednocześnie materię, przestrzeń i czas w myśli – która pozbawiona jest tych elementów, ale posiadającej rozumienie tego, czym jest, w wyobrażeniu wynikającego z poznania sensu, pozwalającego na określenie i zrozumienie znaczenia i roli. Rozumienie materii przestrzeni i czasu wynika z myśli. Rozumienie myśli wynika natomiast z wpływu materii, przestrzeni i czasu na człowieka, na którym wymusza myślenie określające czym jest. Dzięki myśli rozumiejącej i nadającej znaczenie nowemu językowi skomponowanego ze znaków liczbowych i słownych, będących hybrydą dwóch przeciwnych znaczeń i sposobów myślenia, w dodatku rozpisanych na papierze nutowym, nakreśla się nowoczesną wolną myśl. Myśl pozbawioną granic, mogącą być wszystkim. Tylko w ten sposób filozofia mogła przybrać jednoczesny punkt, w którym nie była ograniczona przez dziedziny je wykluczające wzajemnie. Zawierała w sobie to, co materialne i nie, logiczne i abstrakcyjne. Określała materię i przestrzeń oraz myśli i czas, które mogły tylko w ten sposób móc na siebie wpływać, uzupełniać się lub zmieniać. Zawierała w ten sposób określenie skupiające wszystkie zmysły człowieka jednocześnie. Pozwalająca manipulować wszystkimi elementami bez ograniczeń. Stając się filozofią już nie tylko humanistyczną, czy w jak ostatnimi czasy, filozofią ścisłą, abstrakcyjną czy też samą sztuką – lecz czymś więcej. Hybrydą wszystkiego, zamkniętego w inteligentnych symbolach, dzięki którym ich definicja, znaczenie i możliwości były nieskończone. Dopiero w ten sposób można było stworzyć uniwersalną wartość bez podziałów na dziedziny, nauki i sztukę, która była prawdziwym bogiem stworzonym przez człowieka. Nie chodziło o metaforę czy moc i możliwość tego, że człowiek jest w stanie stworzyć boga, określając go, lecz człowiek chciał, by to właśnie bóg – jego dzieło – określiło właściwie człowieka. Teraz, gdy wszystko już dobiegło końca, znany jest wynik, i udzielone zostały odpowiedzi, pozostaje zacząć od początku, nie zastanawiając się nad znaczeniem, czy czymkolwiek innym, tylko po prostu zacząć nowym pytaniem, które zadane zostaje każdemu, i od każdego wymaga odpowiedzi, niekoniecznie 462
wypowiedzianej na głos. Pytanie brzmi „dlaczego?” Od razu jednak zaznaczam, że odpowiedź na nie „bo mogę” lub „przez przypadek”, nie będą brane pod uwagę, bowiem wola i przypadek nie mają większego znaczenia. Pytanie staje się w tym momencie jednowyrazowym hasłem, które nie wymaga pytania czy odpowiedzi, lecz wyniku, i faktu wynikającego, że skoro jest miejsce na hasło, to musi zostać wpisane słowo-klucz, otwierające drzwi do poznania odpowiedzi, które pozwolą na otwarcie kolejnych drzwi prowadzących do własnego umysłu, których hasło zostać mogło odkryte i wprowadzone dopiero w momencie, gdy przyjęło się abstrakcyjne myślenie. One dopiero nadało nowe znaczenie drzwiom, zmieniając je w klucz, hasło odblokowujące zamknięte drzwi poznania i zmiany, mogącymi nastąpić tylko w momencie otwartości, która nastąpiła po naciśnięciu klamki. Po otwarciu tego typu drzwi, ostatnich, których podobne miały się jeszcze pojawić zamknięte w trakcie trwania życia, nie potrzeba było więcej używać klucza. Drzwi miały pozostać otwarte, i już nigdy nie miały wymagać hasła, stając się miejscem, w którym ukryte hasła odkrywały się same zmieniając w słowa mogące dryfować uwolnione w pełnym wizerunku swoich znaczeń określających tylko to, co określać mają. Drzwi zaś miały być tylko futryną przez którą trzeba było trafić, podczas wrzucania do niej hasła, jeśli chciało się poznać znaczenie słowa, a nie tylko jego brzmienie i istotę. Futryna stanowiła także blokadę chroniącą od przeładowania pomieszczenia przetwarzającego, mogącą zablokować zbyt dużą ilość haseł, które zatrzymane zostałyby utkwione i zaklinowane. Po czasie drzwi, które tracą swoje przeznaczenie w momencie, kiedy nie można ich ani otworzyć, ani zamknąć – jak również przestać je otwierać i zamykać – i gdy klucz jest nie potrzebny, to i po czasie drzwi przestają być potrzebne, a zaraz za nią futryna i blokada, która jest metaforą. Wówczas hasło, drzwi i klucz stają się jedynie słowami mogącymi lawirować bez granic w miejscu otwartym, nieskończonym, wolnym i pozwalającym na pełną swobodę pojmowania i punktu obiektywnego widzenia. Tylko od człowieka zależy to, czy czyste słowo wolnej myśli bez ograniczenia sprawi, że osoba będzie mogła zrozumieć wszystko w nieograniczonym i nieskończonym potencjale niewyczerpanej, świadomej myśli cechującej człowieka. Czy też przeciwnie, pozorna swoboda i brak reguł oraz kontroli i granic spowoduje upośledzenie myśli i słowa, które staną się hasłami, a raczej miejscami na hasła, które nieodgadnione, nie doczekają się wprowadzenia ich nigdy, stając się kluczem, którego słowa, przeznaczenia i zastosowania nie rozumie, i nie jest świadoma nie tyle tego, czym jest i do czego służy, ale tego, że istnieje i służy do otworzenia drzwi, które stoją przed nim zamknięte, i takie pozostaną, wiedząc, że nie można ich otworzyć, bo nie ma w nich zamka. A skoro nie ma zamka w drzwiach, nie ma i klucza, którym można by je otworzyć – a skoro nie ma takiej możliwości, najprostszym rozwiązaniem jest przyjęcie rozumowania, że drzwi pozostaną zamknięte na zawsze, i nie służą do otwierania, lecz do zamykania wszystkiego, co znajduje się pomiędzy nimi. Nawet jeśli pojawiła się świadomość tego, że można je otworzyć z drugiej strony, pozostają one nadal zamknięte, i nie warte uwagi. 463
Tylko drzwi, które sami możemy otworzyć mają znaczenie. Dla tych z drugiej strony, które je otwierali, miało. Dla niego w izolatce już nie. A kiedy drzwi przestają spełniać swój cel, przestają mieć znaczenie nie spełniając swojej funkcji, także i słowo, które je określa przestaje mieć znaczenie stając się tylko bezsensownie ułożonymi pięcioma znakami, literami, nie mającymi żadnego znaczenia. Kiedy elementy życia, tak proste i wymowne jak właśnie „drzwi” tracą znaczenie tego czym są i do czego służą, kolejno po materii przestają mieć znaczenia słowa, a gdy i one zatracają znaczenie, nie mogą sprecyzować, nakreślić lub nazwać myśli, umysł przestaje funkcjonować, i wyłącza się kolejno pojmowanie, znaczenie, sens i świadomość. Bo stracie tego ostatniego, wszystko staje się bardziej bez znaczenia, niż cokolwiek innego. Dopiero wtedy zaczyna się poznawać i odczuwać to, co czuje pusta przestrzeń rozciągająca się w nieskończonym pojęciu czasu, trwającą i zaginającą się tak długo i tak daleko, jak sięga czas. Śmierć przerywa jedynie na chwilę wszystko, jak zacięcie na płycie, które odcina tylko osobę od bodźców, których brak możliwości odczuwania był w momencie umierania jedyną niedogodnością i odczuwalną zmianą, jednak nie na tyle istotną dla niej, by się nią przejąć na dłużej. Ostatecznie wszystko było bez znaczenia. Ostatecznie wszystko to tylko słowa. Tylko od nich i odpowiedniej kombinacji formującej treść zależy, czy będą one miały znaczenie, czy też nie. Od człowieka, który je czyta, zależy czy będą one istotne... * ...a w radiu nadawano transmisję znikąd, prowadzoną przez Ree Charta, który po krótkim komentarzu, puścił kawałek sprzed pół wieku, jaki trzymał w sekretnym przejściu, pod kluczem w otrzymanej w spadku po Simon Says'ie Wizjotecę: Widziałem kiedyś idąc w nocy. Stado kotów przemierzających drogę. Miałczały i miauczały, a echo roznosiło ten dźwięk we mgle. I to było takie nierzeczywiste. Rozumiesz człowieku? Nie-rzeczy-wiste! Bo o to właśnie w tym człowieku chodzi. Żeby wszystko było – nierzeczywiste... CIĄG DALSZY NASTĄPI... *** Szczecin, 2013
464
JECHANE PO SŁOWIE SYNTETYCZNE HISTORIE – Skorzystawszy z chwili skrajnej, końcowej uwagi, ja jako autor, powinienem wyjaśnić pewnych rzeczy kwestii kilka: Niniejszy, pisany przez ponad dekadę, od 2003 - 2013, i w 2013 skończony, od lat mych około od 13 do 25; własnoręcznie przygotowany zbiór krótkich form eksperymentalnych, złożonych z kilku wcześniej wydanych, osobnych publikacji książek i artbooków elektronicznych, złożonych, poprawionych, uzupełnionych i opublikowanych, na początku roku 2016, wpierw jako bezpłatny e-book, a pod koniec roku, drukiem, w nakładzie prywatnym i ograniczonym. Dodruków nie będzie. – Format wyjściowy w obu wersjach to: A5, 342 strony maszynopisu A4, marginesy z każdej strony 2cm, pojedyncza interlinia, czcionka Times new roman o rozmiarze 12. – Publikacje różnią się kolejnością tekstów oraz wersja drukowana jest ozdobiona ilustracjami, jakich pozbawiony jest e-book. Teksty publikowane były w min. Action Mag #153, 2012. („Pierniczki i ciasteczka”); Sztukater.pl, 2012. („Taksiarz”, „Zupa”, „Coś złego”, „Jak ja się nazywam?!”, „Nieoczekiwane zmiany wydarzeń”, „Pasożyt”, „Gałązki”, „Przeklęty” i „Wylęgarnia”), Issuu.com, 2013 („Joel & Elroi”); Wydaje.pl, 20132014 („Wizjoteka”, „Coś Złego”, „Syntetyczne historie”); Samuello.digart.com, 2014 („Nocne opowieści”),.Liternet.pl, 2015 („Zmysły”, „Miejsca przeklęte”). Powyższe teksty pisałem jako pojedyncze, konceptualne opowieści. Przez kilka lat, z ogromnymi przerwami zazwyczaj. (Scenariusze filmów, komiksów, sztuki teatralne, opowiadania, koncepty itd.) Jak zawsze u mnie krótkie historie, czyli w zasadzie wszystko nie będące powieścią – poezje, dramaty i proza typu opowiadania i nowele – są zawsze eksperymentalnymi wybrykami na których się uczę, ćwiczę pewne patenty niepewne; piszę z założenia jakiś projekt dla kogoś. W trakcie realizacji często po kilkunastu stronach wiem, że tekst nie ma potencjału, lub założenie nie jest spełnione w sposób jaki chciałem, albo w ogóle zboczyło w kierunku, które – a przynajmniej teksty w tej książce – nie będą kontynuowane. – Często powstają przez przypadek, jako odskocznia. Lub też próba, jakich dokonuje wspomagającą pisarstwu, głównemu celowi, także w postaci projektów fotograficznych, komiksowych, filmowych i muzycznych oraz w różnych, dowolnych wariacjach, splecionych ze sobą, testując siebie, świat i sztukę, , przed konkretnym dziełem. Znaleźć tu można min.: Powieści, krótkie formy, opowiadania, nowele, dramaty, scenariusze, filozofie, wizje, teksty eksperymentalne, absurdalne, surrealistyczne, psychodeliczne, horrory, dramaty, również życiowe, komedie, kryminalne, sensacyjne, thrillery, samurajskie, gangsterskie, melodramatyczne, teatralne kino muzykolobotomiczne, autobiograficzne, fizyczne, chemiczne, produkcyjne, noir, reżyseria, scenariusz, wiersze, piosenki, poezje, haiku, napisy na murach, telegazety, pocztowe znaczki, w prohibicji, uzależnienia i inne superlewatwy, na których był, a myślałem, że nie żyje, ten-pierdolony-sąsiad-spodósemki-znów-napierdalający-wiertarką, gwałcącą moje głośniki z muzyką 465
industrialną. itp... itd... - a jak mi odpierdoli, to część tych tekstów nagram jako audio-book muzycznych słuchowisk, a resztę nakręcę i zrobię serial dla TV! Ha! Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży, poza autorskimi punktami. Wszelkie postacie i miejsca zawarte w tej książce powstały dzięki wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest absolutnie przypadkowe. Teksty nie mają na celu obrażania jakichkolwiek wartości. Książka ta jest fikcją literacką.
*** SAMUEL SERWATA urodził się 23 marca 1988 roku w Oławie, a zamierza umrzeć za dwa tysiące lat, podczas eksploracji kosmosu, lotem w jedną stronę, u schyłku swego życia, pisząc raporty ze swojej podróży, będące jego ostatnią książką. Oprócz „SYNTETYCZNYCH HISTORII” (2013) zbioru opublikowanego nakładem prywatnym w kilku egzemplarzach, oraz oficjalnie jako bezpłatna książka elektroniczna –można znaleźć jeszcze eksperymentalne artbooki „XYZ” oraz „GULP” wydane w zbiorczym albumie E-book pt: „$#®%@!”[2014], a w księgarniach dostać opublikowane dzięki Wydawnictwu Miniatura książki, dwa tomiki poezji: "PIEŚŃ KOŃCA ŚWIATA" (2013) i „BILET DO PIEKŁA” (2015). – Kolejne, tym razem powieści, drukiem niebawem. Na stronie SERWATYZM.blogspot.com autor publikuje bezpłatnie eksperymentalne projekty filmowo-muzyczne i foto-graficzno-tekstowe, kolektywnie z gościnnymi artystami, z min. Grzegorzem Resiakiem, Patrykiem Kuzielem, Krzysztofem Joniakiem i wieloma innymi. 15 lat pracy zawierają się na dwóch płytach DVD-rom pt: „APTEKA ĆPUNA” [2012] oraz „SOUNDTRACKS” [2015] - a za kolejne 3 lata, jeśli autor przeżyje i go nigdzie nie zamkną, trzeci projekt "88/SS", być może ostatni. Autor poświadcza, że bez względu na wszystko, będzie realizował do usranej śmierci, ową krucjatę postmodernistyczną, niezależnie czy ktoś się tym będzie interesował czy nie. Jeśli są ludzie czy jakiekolwiek inne istoty, poznające jego twórczość z własnej nieprzymuszonej woli – autor bardzo gorąco Podziękować i prosi o maile. ***
466
$@mu3l $e®√∆+a Spis Historii Syntetycznych: #01. PLWOCINY LITERACKIE. #02. PSYCHODELICZNA ZUPA. #03. TAKSIARZ. #04. PASOŻYT. #05. ZMYSŁY. #06. MIEJSCA PRZEKLĘTE. #07. GAŁĄZKI. #08. PRZEKLĘTY. #09. INDUSTRIAL PORT. #10. WYMIOCINADA. #11. NOCNE OPOWIEŚCI. #12. COŚ ZŁEGO. #13. JAK JA SIĘ NAZYWAM?! #14. PIERNICZKI I CIASTECZKA. #15. AWARIA. #16. MADE IN CHINA. #17. SZUJA. #18. NOWY DOKUMENT TEKSTOWY. #19. DZIWKI, WINO I PIANINO. #20. REMAKE. #21. WAR WOLF. #22. PSYCHOKILLER. #23. UTRATA CZŁOWIECZEŃSTWA. #24. DIABLOUS IN LITERATURE. #25. WIZJOTEKA! #26. JOEL & ELROI. Jechane Po Słowie. ***
467
5 13 40 64 72 79 92 108 124 147 158 175 198 203 211 220 229 265 307 333 350 364 371 403 423 440 465
© Copyright by Samuel Serwata SYNTETYCZNE HISTORIE Printed in Poland, 2016 Wydanie pierwsze, zbiorcze(e-book), 19. II. 2016 – Beezar.pl Publikacje e-book, zebrane na niniejsze, pełne wydanie zbiorcze: "WIZJOTEKA" – Serwatyzm.blogspot.com, 10. XII. 2012 "SYNTETYCZNE HISTORIE" – Wydaje.pl, 27. V. 2013 "COŚ ZŁEGO" – Issuu.com, 11. III. 2014 Ilustracje przemontowane z publikacji e-book pt: „$#®%@!” "GULP" - $#®%@! #2 – Issuu.com, 19. VIII. 2014 "XYZ" - $#®%@! #1 – Beezar.pl, ISBN 978-83-63184-42-1, 26.XII. 2015 "$#®%@!" – Beezar.pl, 16. IX. 2016 Teksty, ilustracje, foto-grafiki, redakcja, korekta, skład i łamanie oraz konwersja e-booka do formatu pdf, przygotowanie do druku i opracowanie: SAMUEL SERWATA Serwatyzm.blogspot.com Serwatyzm@gmail.com (2003-2013) 2016
468
469
470