shot.mag2

Page 1

2

Nº SESJA Old Fashion

Top Blog

MACADEMIAN GIRL

PORADNIK

JAK PRZETRWAĆ W AZJI, CZYLI 10 ZASAD JAK ŻYĆ, BY PRZEŻYĆ

INTERNETOWE KREATORKI MODY


EDITO


ORIAL Początek był niesamowity i szybko doszliśmy do wniosku, że potrzebowaliście dawki mody, designu i stylu w jednej pigułce. Podany na tacy teraźniejszości, odziany w niesamowite emocje – taki właśnie jest drugi numer SHOTA. Pełen energii, pasji i modny tak jak TY. SHOT to mnóstwo modowych wskazówek i praktycznych rozwiązań na lato! To eksperyment, który sprawia, że właśnie teraz chcemy szukać swojej własnej modowej drogi. To mobilna mapa pełna drogowskazów, na której każdy znajdzie swoje miejsce. Nie znajdziecie tu pustych wywiadów, sztucznych i naciąganych artykułów ani burzliwych plotek. SHOT jest odzwierciedleniem Waszego życia i codzienności, która nas otacza. Właśnie dlatego w drugim numerze stawiamy na street. Zabierzemy Was w okolice Wałbrzycha, gdzie odbyła się niesamowita sesja zdjęciowa z udziałem zabytkowych samochodów. Połączenie designu, mody i klasyki w jednym! Dowiecie się, jak uszyć modną w tym sezonie miętową spódnicę. Zapytamy stylistkę i projektantkę Domi Grzybek o to, jak to jest stać po tej drugiej stronie. Odwiedzimy Azję, przejrzymy znane blogi modowe, porozmawiamy o butach, ubraniach i gadżetach. Nie zabraknie też nowości, odkryć i oczywiście sesji zdjęciowych, które zaskakują, inspirują i przenoszą w całkiem inny świat!


21

OLD FASHION

HIPERODNOWA

19

ŚWIATŁO ZAMKNIĘTE W KULECZKACH

KAWIARENKA SZYCIOWA - NITKA

26 NEONIKI

MODA PRZEZ DUŻE M

35

PORADNIK JAK PRZETRWAĆ W AZJI, CZYLI 10 ZASAD JAK ŻYĆ, BY PRZEŻYĆ

ETHERNIA

CO ZA SZYCIE

INTERNETOWE KREATORKI MODY?

MACADEMIAN GIRL

47

STREET FASHION


61

BIŻUTERIA NA CENZUROWANYM

55

INSPEKTOR GADŻET

JACEK RĘKAS

73

PORADNIK PERFEKCJONISTKI

LAVENDER LOVERDOSE

67 MAKE UP!

75

DOBRE, BO POLSKIE!

BE A MAN!

POLECAMY

REDAKCJA

PIKSELOWY ŚWIAT KATARZYNY ‘YUKE’ URBAŃSKIEJ

OLGA ŁUĆ ANNA SZYMAŃSKA ANITA BOHAREWICZ ANNA LOU EM EM SHOP

KOREKTA ANITA BOHAREWICZ

SKŁAD THREEOFUS

KONTAKT redakcja@shotmagazine.pl

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

ALEKSANDRA MACEWICZ EMEY STUDIO

79

KAMERA: KUCHNIA


OLD FASHION tekst ANNA SZYMAŃSKA foto ALEKSANDRA MACEWICZ EMEY STUDIO

Znajdujesz zapomniany, zaniedbany i zdewastowany. Nadajesz mu drugie życie, wskrzeszasz, przywiązujesz się do niego emocjonalnie. Staje się członkiem rodziny, przyjacielem, częścią Ciebie. Staroć! Czy dalej jest bezużyteczny? Ta historia wydarzyła się naprawdę. Dziś ma 52 lata i chyba nikt nie spodziewał się, że jeszcze o nim usłyszymy. Nikt? Horst Anton zdecydowanie wierzył! Ponad rok ciężkiej pracy, mnóstwo siły, energii i pieniędzy, żeby dzisiaj Mercedes-Benz 220SE W128 z roku 1960 zachwycał najbardziej wymagających znawców motoryzacji. Jedyny taki egzemplarz w Polsce tylko u nas w niesamowitej sesji zdjęciowej autorstwa Aleksandry Macewicz z EMEY STUDIO. Bo kto powiedział, że samochody i moda nie mogą tworzyć zgranego duetu?! Żeby Was o tym przekonać, wybraliśmy się w nieznane z niesamowitymi klasykami! Opel Olimpia z 1939 roku stylizowany na auto amerykańskie, właściciel Adam Kamiński, Chevrolet Camaro LT z 1973 roku – amerykańska legenda, właściciel Jacek Olesiński i wspomniany już Mercedes-Benz 220SE W128 z roku 1960, właściciel Horst Anton idealnie wpisały się w górski klimat Wałbrzycha. To właśnie w tym mieście od 2011 roku działa Stowarzyszenie Moto-Weteran http://www.moto-weteran.walbrzych.pl/, organizacja, która zintegrowała środowisko właści-

5

strona


strona

6


7

strona


strona

8


cieli pojazdów zabytkowych, militarnych oraz motocyklistów. Pomysł narodził się na I Pikniku Weteranów w Łomnicy. Wcześniej nie było takiej inicjatywy w tym mieście. Kluby motocyklowe, jeżeli powstawały, rozsypywały się, dlatego istniała nisza, którą należało wypełnić – mówi Maciej Kowalczyk działacz stowarzyszenia, pasjonat i właściciel motocykla K-750. Do Stowarzyszenia zapisać się może każdy miłośnik pojazdów zabytkowych. Bez względu na to jaki posiada pojazd i czy go w ogóle posiada. Nasza organizacja jest dla ludzi, którzy kochają wiekowe maszyny, a celem jest stworzenie prężnego, dużego stowarzyszenia znanego nie tylko w Polsce – dodaje. Nisza wypełniona. Samochodów przybywa. I to nie byle jakich! Pasja czy moda? Wydaje mi się, że pasja. Bo trzeba włożyć naprawdę dużo wysiłku w to, aby tchnąć życie w tak stare samochody, aby przywrócić im dawny blask, przy okazji wpędzając w kompleksy właścicieli drogich współczesnych aut. Opel Olimpia z 1939 roku, Chevrolet Camaro LT z 1973 oraz Mercedes-Benz 220SE W128 z roku 1960 – samochody, które goszczą na łamach Shot Magazine – to auta z duszą, przecudne klasyki, które przyprawiły mnie o przyjemne dreszcze na ciele. W związku z tym, że będąc kobietą, nie znam się zbyt dobrze na samochodach, nie powiem Wam, co kryje się pod maską, jakie mają felgi i ile palą. Patrzę na te cudeńka pod kątem designu, stylu i mody właśnie. To zabawne, że w czasach masowej produkcji coraz bardziej zaczynamy doceniać rzeczy unikatowe, stare, jedyne w swoim rodzaju, takie jak te samochody. A że są one dla znawców motoryzacji tym samym, co dla kobiet modowe perełki znalezione w sieci czy lumpeksie, właśnie dlatego połączyliśmy jedno z drugim. Piękne kobiety, „szybkie” samochody i amerykański styl to sedno tej sesji zdjęciowej. Zapraszamy Was do odbycia pasjonującej podróży po wałbrzyskich bezdrożach!

9

strona


strona

10



strona

12


13

strona


strona

14


15

strona


strona

16


17

strona


foto ALEKSANDRA MACEWICZ EMEY STUDIO modelki MARTYNIKA KOŚNICA EWELINA DUCHNIK stylizacje ANNA MAKSYMIUK make up ANITA BOHAREWICZ samochody Mercedes-Benz 220SE W128 z 1960 r.właściciel HORST ANTON, Opel Olimpia z 1939 r. właściciel ANDRZEJ KAMIŃSKI, Chevrolet Camaro LT z 1973 r. właściciel JACEK OLESIŃSKI

strona

18


STYLOWE ŚWIATŁO ZAMKNIĘTE W KULECZKACH tekst ANITA BOHAREWICZ

Internet nigdy nie przestanie nas zadziwiać. To przeogromna skarbnica stylu nie tylko w ujęciu modowym, ale też wnętrzarskim. Nie znasz dnia ani godziny, gdy przez przypadek wygooglujesz coś wyjątkowego. I gdy już to zrobisz... Koniecznie będziesz chciał(a) to mieć! Właśnie tak, zupełnie niespodziewanie, trafiliśmy pewnego dnia na Cotton Ball Lights. Ot niepozorne kule, przypominające motki bawełnianych sznurków, które po zmroku otulą wnętrze delikatnym światłem, wprowadzając doprawdy magiczny nastrój. Kule można kupić pojedynczo, albo w zestawie. Na stronie cottonballlights.pl dostępnych jest kilka wariantów. Niektóre są słodkie, delikatne, romantyczne, inne eleganckie i subtelne, jeszcze inne szalenie energetyczne. Duży plus za to, że znajdujące się w zestawach kule można dowolnie wymieniać i zamieniać miejscami. Wydaje nam się, że każdy znajdzie coś dla siebie, a jeśli nie, nic nie stoi na przeszkodzie, aby stworzyć własną unikalną kompozycję, złożoną z dwudziestu, trzydziestu pięciu lub pięćdziesięciu kul. Do wyboru mamy niemal czterdzieści kolorów. Istne szaleństwo! Możemy do woli nimi żonglować, w każdej chwili zmieniając koncepcję, a gdy już skończymy, przekonać się, jak nasze dzieło będzie prezentować się po zmroku. Zgaś. Zapal. Zgaś. Zapal. Można by tak kli-

19

strona


WNĘTRZA

kać w nieskończoność. Wszystko po to, aby mieć 100% pewność, że to właśnie ten zestaw idealnie dopełni nasze wnętrze, nadając mu niepowtarzalnego charakteru. Bawełniane girlandy są bardzo leciutkie, dzięki czemu można zawiesić je na lustrach, półkach, obrazach, nad łóżkiem czy biurkiem, wydobywając z mroku to, na czym nam szczególnie zależy. Można położyć je na podłodze, stole czy komodzie, przyozdobić nimi taras bądź owinąć schody czy drzewa w ogrodzie. Dzięki bawełnianym kulom w niebanalny sposób odświeżymy stare wnętrza i to bez kapitalnego remontu. Wykreujemy klimatyczny nastrój w salonie, albo stworzymy romantyczną atmosferę w sypialni. Możliwości jest tysiące, jeśli nie miliony. Wszystko zależy oczywiście od naszej wyobraźni. Im bardziej jesteśmy kreatywni, tym ciekawsze aranżacje. Proste! Cotton Ball Lights pozytywnie nastrajają niezależnie od tego czy występują w komplecie, czy solo – w postaci wielkich megakul o średnicy 31 i 41 cm, które mogą posłużyć jako oprawa oświetleniowa lamp stojących i wiszących. To designerska, ciekawa i doprawdy urokliwa dekoracja, dzięki której zwykłe wnętrze zamieni się w iście bajkowy świat. Taka odrobina magii, której uległyśmy i której, być może, ulegniecie także Wy!

foto EWA SŁUŻYŃSKA PR Instytut

strona

20


HIPERODNOWA foto JACEK NARKIELUN www.narkielun.com modelka RAMONA REY model PETER BLASZCZYK stylizacja fashionPROfashion & Iwona Łęczycka fuckfashion.com.pl makeup PAULINA NOWAK hair EDYTA MODZELEWSKA

21

strona


strona

22


MODA PRZEZ DUŻE M tekst

ANNA SZYMAŃSKA

Dominika Grzybek, studentka V roku łódzkiej ASP, jak burza przeciera modowe szlaki w Polsce. Na swoim koncie ma udział w konkursach: Złota Nitka, Off Fashion, Art&Fashion Festival w Poznaniu czy pokaz na Warsaw Street Fashion. W jej projektach pojawiły się m.in. Ramona Rey, Monika Brodka czy Marietta Żukowska. Kim jest Domi Grzybek i czym dla niej jest moda? Zapraszamy na wywiad z młodą projektantką! Dominika Twoje projekty są „pojechane”, oryginalne, awangardowe – co chcesz poprzez nie przekazać? Skąd czerpiesz inspiracje? Co podoba Ci się najbardziej w byciu projektantem? D.G.: Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach słowo “projektant” jest mocno nadużywane. Jestem aktualnie w trakcie robienia dyplomu. Nie pozwalam sobie jeszcze na posługiwanie się tym określeniem. Mam wiele planów związanych z edukacją i uważam, że powyższe pytanie powinno paść dopiero za jakiś czas. Cieszę się z faktu, że jestem zaliczana do grona młodej polskiej fali. Zabrzmi to dosyć banalnie, ale czerpię inspirację z otaczającego mnie świata i emocji, które ze sobą niosą różne wydarzenia. Staram się nie ograniczać, a raczej skupić na eksperymentach, czy to bezpośrednio z tkaninami, czy też z pogłębioną analizą uczuć wyrażanych poprzez moje projekty. Nie boisz się, że nie znajdziesz odbiorców swoich kreacji? D.G.: Mam świadomość rynku, więc zaczynam zdawać sobie sprawę, że jest to biznes. Chciałabym, aby mój zawód stał się moją pracą. Świadomość kryzysu i rynku w Polsce uniemożliwia mi to. Wierzę jednak, że estetyka, którą obrałam, znajdzie swoich odbiorców i umożliwi zbudowanie marki. Staram się przekładać pomysły na język użytkowy tak, aby były bardziej dostępne. Stąd też pomysł na projekt CASUAL “There is nothing here”. Są to krótkie serie ubrań streetowych, jak najbardziej do noszenia na co dzień, które pozwalają w dowolny sposób na zestawianie moich projektów z typowymi basicami. Pomysły przychodzą czasem niespodziewanie. Co robisz, aby Ci nie umknęły? D.G.: Większość pomysłów jest generowanych w mojej głowie w dość abstrakcyjnych sytuacjach, dlatego staram się mieć w każdej torbie notes. Mój najnowszy, uroczy chiński notesik, który

23

strona

dostałam od koleżanki, momentalnie zakreśliłam. W pracowni walają się stosy kartek, a projekty zapełniają jej całe ściany. Kiedy nie mam możliwości zapisania jakiegoś pomysłu lub zdania, które ułoży mi się w głowie, chodzę i powtarzam tę frazę, aż ją zapamiętam na amen. Ile czasu zajmuje Ci zaprojektowanie całej kolekcji, znalezienie odpowiednich materiałów? Skąd sprowadzasz tkaniny? D.G.: Tak naprawdę kolekcja powstaje w bardzo długim okresie czasu. Pierwszy etap to rozmyślania nad daną inspiracją. Najwięcej czasu zajmuje mi analizowanie problemu, który chcę poruszyć w kolekcji. Jest to najtrudniejszy i najważniejszy etap. Chcę dokładnie sprecyzować to, co bym chciała powiedzieć w kolekcji, chcę znaleźć takie zdanie, fragment tekstu, który mógłby być głównym wątkiem inspiracji. Wiem, że moje inspiracje nieraz są niezrozumiałe, albo wręcz przeciwnie, jednak naprawdę staram się, by każda sylwetka, tkanina, kolor, detal, miały swoje miejsce, swoje znaczenie. Ogromną przyjemność sprawia mi szukanie tkanin, bo dopiero wtedy odkrywam, jaką formę ubrań ma mieć dana kolekcja. Bardzo cenię polskie tkaniny, jednak nie ukrywam, że sporo tkanin sprowadzam z zagranicy (mam jedną ukochaną uliczkę w Tel Aviv’ie). Dopiero wtedy zaczynam rozrysowywać każdą sylwetkę i wstępne projekty asortymentu. Jak wspominasz swoje pierwsze kroki? D.G.: Dostałam w kość (śmiech). Czy zawód projektanta jest doceniany w Polsce? Jest ktoś, kogo nazwałabyś autorytetem na polskim rynku modowym? D.G.: Cudowne ubrania tworzy Krzysztof Stróżyna. Zachwycam się marką Ani Kuczyńskiej, która ma w sobie dużo ukrytych inspiracji, tyle w jej ubraniach nostalgii. Wydaje mi się, że jak na tak młodą branżę, w Polsce można znaleźć ludzi, którzy mają


ogromny wpływ na nasze postrzeganie mody, którzy są jak powiew świeżego powietrza na polskim rynku. Cenię moich profesorów, to jaką posiadają wiedzę i co robią. Ich długoletnie doświadczenie. Osobiście uważam, że na miano projektanta trzeba ciężko zapracować. Są to lata nauki, eksperymentów, prób kreacji, szukania swojej małej niszy, swojego dialogu. Czy marzy Ci się wielka międzynarodowa kariera? W której ze światowych stolic mody najchętniej byś zamieszkała? Którą z międzynarodowych sław najchętniej byś ubrała? D.G.: Kocham energię Nowego Jorku, chociaż to co robię bardziej wpisuje się w klimat Londynu. I dobrze się składa, bo Londyn jest obecnie moim ulubiony miastem w Europie. Wydaje mi się, że droga, jaką sobie wyznaczyłam, jest dosyć długa, a cele są wysoko postawione. Nie wiem czy ja, jako pojedyncza jednostka, jestem w stanie wypłynąć na tyle daleko, by zyskać międzynarodową sławę. Poza tym wydaje mi się, że z moją osobowością byłoby to dosyć trudne. Dlatego cieszę się z tego, co do tej pory zrobiłam. Za każdym razem, gdy czytam recenzje lub komentarze sprawia mi to wielką radość i daje wiarę w to co robię. Co tu dużo mówić, często zachowuję się jak mały dzieciak. Cieszę się, śmieję, klaszczę i skaczę jak gumiś po soczku. Wracając do pytania, chciałabym móc współpracować z wielkimi artystami i umysłami tego świata. Moja lista celów, do których dążę jest spora. Ciężko zapracowałam na wszystko, co do tej pory osiągnęłam. Mam marzenia i chcę je najzwyczajniej w świecie spełnić. Nie ma dla mnie większego znaczenia czy to będzie tu w Polsce, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Jeśli mogłabyś stworzyć kolekcję z jakimś wielkim kreatorem mody, to kto by nim był? D.G.: Chciałabym zakraść się do pracowni M. M. Margiela, ale takiej sprzed dziesięciu lat, by móc poukładać nawet guziki. Teraz bym już tego nie zrobiła. Coś w tej ekipie się zmieniło i to już nie jest to. Czuję się trochę zawiedziona faktem, że weszli we współpracę. Jest kilku projektantów i kilka domów mody, w których marzę zrobić staż! Gdzie możemy znaleźć Twoje kreacje? Czy zdarza Ci się szyć na zamówienie? D.G.: Są dostępne w Polsce w butikach stacjonarnych oraz internetowych, ale nie tak prosto je dostać. Trochę świadomie popełniam to wykroczenie (śmiech). A oprócz mody masz inne pasje? D.G.: Oczywiście! Lista jest długa. Lubię co jakiś czas odejść na chwilę od tego co robię. To daje mi możliwość zachowania dystansu. Przez wiele lat grałam w teatrach amatorskich, przygotowywałam się do szkoły teatralnej. Teraz na przykład co jakiś czas projektuję kostiumy i scenografie do filmów krótkometrażowych. Mam sporo swoich przyzwyczajeń, którym lubię poświęcać czas. Lubisz misie Haribo? D.G.: Wolę ziemniaki (śmiech).

strona

24


MODNE MIEJSCA KAWIARENKA SZYCIOWA - NITKA tekst ANNA SZYMAŃSKA

Czy jako 5-letnie dziewczynki miałyście w domu różową maszynę do szycia? Ja tak! Wtedy jednak nie można było nawet marzyć o takich miejscach jak to. Nitka, bo o niej mowa, to miejsce jak z bajki, do której trafić chciałyby małe i duże księżniczki. Mieści się w niej nie tylko sklep, w którym można nabyć cudowne tkaniny zza Oceanu, różnorakie tasiemki czy fantazyjne guziki, ale też kawiarenka i to nie była jaka, bo szyciowa! Szyciowa kawiarenka? Czy to w ogóle możliwe? Uszczypnijcie mnie, bo ja chyba śnię! Od jakiegoś czasu szycie, przerabianie i projektowanie jest mi bardzo bliskie. Właśnie dlatego cieszę się, że powstało takie miejsca jak poznańska Nitka, gdzie każdy może przyjść i uszyć sobie sukienkę, spodnie, spódnicę czy cokolwiek mu się zamarzy. Ach! Zebrać w jednym miejscu pięć kreatywnych, pełnych wariackich pomysłów babeczek, które lubią szyć, i stworzyć coś wspólnie! A przy okazji poplotkować na facetów, wypić filiżankę aromatycznej kawy i obowiązkowo zjeść jakieś pyszne kalorie. Czy można chcieć czegoś więcej? Nie sądzę! W takim miejscu jak Nitka można się całkowicie zatracić. I nic w tym dziwnego – w końcu szycie wciąga. A taki klimat z pewnością mu sprzyja! Więcej na www.nit-ka.pl .

25

strona


NEONIKI foto JACEK NARKIELUN

strona

26


27

strona


strony 26, 27, 28 makeup / stylizacja PAULINA KUROWIAK hair ŁUKASZ BUHL Hair Studio modelka EMILIA PIETRAS D’Vision biżuteria XOOXOO by JULIA JASICZAK www.xooxoo.pl

strona

28


29

strona

modelka KAROLINA MĘKAL / Submarine Models makeup NATALIA GORBACZEWSKA - KUŹNIAK hair ŁUKASZ BUHL Hair Studio fashion designer GIVE ME FIVE by POLCIA DZIK


modelka WIOLETTA GOSKA makeup MARTA KOGUC stylizacja JOANNA KRUCZEK

strona

30


PALCEM PO MAPIE PORADNIK JAK PRZETRWAĆ W AZJI, CZYLI 10 ZASAD JAK ŻYĆ, BY PRZEŻYĆ tekst/foto

KAROLINA WOŹNIAK

Azja, choć to odległy kontynent, siedliskiem zła nie jest. Jak wszędzie i jak zawsze uważać trzeba. Ale każdy o tym wie, tylko czasem może zapomina. Co zrobić, by podróż była spełnieniem marzeń, a nie drogą przez mękę? Myśleć, wykazać się odrobiną rozsądku, a przede wszystkim nie panikować i nie demonizować. Ludzie są ludźmi niezależnie od krańca świata, na którym się znajdujemy. Po pierwsze przygotuj się

Po czwarte zwróć uwagę na to co robią miejscowi

Na spontanie to można jechać z Warszawy do Sopotu, ale nie do Azji. Szczepienia, ksero paszportu, wizy, polisy ubezpieczeniowej i książeczki szczepień, ubezpieczenie turystyczne, przewodnik (prawdziwą Biblią dla podróżników jest przewodnik z serii Lonely Planet), telefony do ambasad i konsulatów to absolutna konieczność. Wszystkie dokumenty warto zeskanować, skany trzymać na poczcie elektronicznej a wydruki przy sobie. Nie kosztuje to wiele wysiłku, a może wybawić z niejednej opresji. Bardziej przezornym bądź tym, którzy wolą dmuchać na zimne, polecam też zbierać telefony oraz e-maile od osób napotkanych w trakcie tej wyprawy. W razie problemów takie kontakty są na wagę złota.

Dobrze jest słuchać rad miejscowych. Tzw. lokalesi wiedzą, jakich miejsc unikać i jak podróżować po ich kraju. Gdzie jeść, co jeść, co pić i czym się leczyć w razie takowej konieczności. Jedzenie na ulicy oraz w knajpach, które dalekie są od europejskich standardów, jest zdecydowanie bezpieczniejsze dla naszych wymuskanych schabowym europejskich żołądków niż knajpy aspirujące do bycia restauracją z prawdziwego zdarzenia. Pod warunkiem, że spotkasz tam stołujących się miejscowych. To najlepsza rekomendacja, a przy tym ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza wtedy, gdy w trakcie spożywania posiłku drewnianymi pałeczkami wielokrotnego użytku, bezzębny Wietnamczyk chętny nieść Ci pomoc, czy tego chcesz czy nie, miesza w Twojej zupie przyprawy i zioła wedle własnego uznania.

Na wyjazd z plecakiem, oprócz plecaka rzecz jasna, warto zabrać kilka drobiazgów jak: własne prześcieradło (wersja de lux to zszyte na kształt śpiwora), kłódkę i latarkę czołówkę. Ubrania, buty czy środki do higieny można dostać na miejscu. Azjaci wbrew powszechnej opinii także używają pasty do zębów oraz znają kanony mody panujące w Europie. Także koszulka czy szorty nie są im obce. Po drugie zaufaj sobie Zaufaj intuicji, ponieważ podpowie ci, jak unikać kłopotów. Pamiętaj też o tym, żeby się uśmiechać. Uśmiech potrafi zdziałać cuda. I należy stosować tę zasadę zawsze i wszędzie, nawet gdy pociąg spóźnia się dwie godziny, a naganiacze, naciągacze, samozwańczy przewodnicy po miejscowych atrakcjach nie dają ci choćby chwili świętego spokoju. Po trzecie wrzuć na luz Wrzucić na luz trzeba. Jeżeli będziesz stresować się tym, że coś nie jest tak, jak być powinno, wyprawa zamieni się w pełną frustracji drogę przez mękę i nic dobrego z tego nie wyniknie. Warto mieć w sobie trochę pokory, nauczyć się cierpliwości oraz wychodzić z założenia, że pewnych rzeczy nie przeskoczysz. Jest co ma być, co znaczy, że właśnie tak być powinno.

Po piąte nie planuj, a jak już musisz to… W Azji nigdy, przenigdy nie możesz mieć stuprocentowej pewności, że autobus czy pociąg przyjedzie zgodnie z rozkładem jazdy. A nawet na pewno nie dojedzie, bo jak ma dojechać, skoro wyjeżdża z opóźnieniem dwóch godzin? Warto wziąć to pod uwagę planując rozmaite wycieczki. W ten sposób zaoszczędzisz sobie dużo nerwów i niepotrzebnych rozczarowań. W takich przypadkach wybitnie sprawdza się zasada numer dwa i trzy, czyli uśmiechaj się i wrzuć na luz. Niezależnie od pory dnia czy nocy w Azji nie ma problemu ze znalezieniem noclegu. Jeżeli w jednym z hosteli/hoteli nie ma miejsca, na pewno znajdziesz je w sąsiednim lub w zaprzyjaźnionym, bądź w hotelu wujka, cioci czy stryjenki. Azjaci są pod tym względem świetnie zorganizowani. Każdy kierowca rikszy powie Ci, gdzie jeść, gdzie spać i co warto zobaczyć. Oprócz tego, że na pewno chce być miły, często ma w tym interes w postaci prowizji. Dlatego warto uważać na szereg „zaprzyjaźnionych” agencji turystycznych, a już na pewno nie dać się robić w konia. Po szóste drogowego

okiełznaj

specyfikę

miejscowego

ruchu

Zaryzykowałabym stwierdzenie, że do najbardziej stresogen-

31

strona


E

strona

32


nych sytuacji w Azji dochodzi z chwilą włączenia się do ruchu ulicznego. I to bynajmniej nie z powodu kierowców-dewiantów dybiących na cnotę samotnych turystek. No cóż. Ruch uliczny jest jak na Azję przystało spory. Skutery, skuterki i rowery. Do tego autobusy, samochody, riksze, wozy, wózki handlarzy i tragarzy handlujących wszystkim, czego dusza zapragnie. No i on. Bohater całego tego zgiełku, czyli klakson. Nie masz klaksonu – nie jesteś przystosowany do ruchu. I to jest pierwsza, podstawowa i najważniejsza zasada. Bez tego ani rusz. Trąbi się zawsze i wszędzie, a już na pewno gdy: skręcasz, wyprzedzasz, wymijasz. Zasada numer dwa – będąc uczestnikiem ruchu drogowego nie należy się niczemu dziwić i być przygotowanym na rozmaite sytuacje, takie jak jazda pod prąd. Nawet kiedy to nie Ty jedziesz pod prąd, zdarza się tak, że musisz ustąpić miejsca temu, który akurat to robi. Trzecia zasada jest prosta i, jak się na tym głębiej zastanowić, wcale nie taka bezpodstawna. Otóż trzecią zasadą azjatyckiego kodeksu ruchu drogowego jest ustępowanie pierwszeństwa większemu od Ciebie. Rower – rikszy, riksza – autu. Auto jest degradowane przez autobus, autobus przez ciężarówkę. I już. Tak to działa. I to całkiem nieźle. Co ciekawe w wielu azjatyckich krajach, jak choćby w Wietnamie czy Tajlandii, praktycznie wszyscy motocykliści, a nawet kierowcy riksz jeżdżą w kaskach. Przechodzenie przez ulicę. Czynność ta może się wydawać w Azji nie lada wyzwaniem. Wystarczy jednak zastosować się do kilku wskazówek, a wszystko pójdzie jak po maśle. Przede wszystkim wrzuć na luz, czyli jak zawsze uniwersalna zasada numer trzy. A tak na serio, idź przed siebie krokiem spokojnym i dostojnym, i daj się wymijać oraz omijać pozostałym uczestnikom ruchu. Najgorsze co można zrobić, znajdując się w strumieniu aut i na celowniku wszechobecnych riksz, to zawahać się. Człowiek owładnięty strachem i przez niego sparaliżowany robi różne, dziwne rzeczy. Zatrzymać się, odskoczyć w prawo, w lewo, przyspieszy czy stanąć na środku drogi jak słup soli to najgorsze, co można uczynić w sytuacji, kiedy już postanowiłeś, że jednak przejdziesz na drugą stronę ulicy. Wprowadza to niepotrzebny zamęt, zamieszanie. Sprawia, że użytkownicy drogi nieprzyzwyczajeni do tego typu zachowań, najzwyczajniej w świecie głupieją, nie mając zielonego pojęcia, jak Cię ominąć. Po siódme pokonaj barierę językową Nie ma takiej. Jak nie dogadasz się (w zależności od kraju czy regionu w obiegu język angielski lub francuski), to pokażesz. I tu pojawia się np. charakterystyczne „czu, czu” oraz imitacja rękami ruchu pociągu, jeżeli chcesz się dowiedzieć, jak dojść na stację kolejową. W miejscach wybitnie obleganych przez turystów z dogadaniem się nie ma najmniejszego problemu. Niektórzy Azjaci zaskoczą Cię nawet znajomością podstawowych zwrotów w języku polskim. Miejscowa ludność, niezależnie od kraju, zawsze z wielką cierpliwością Cię wysłucha lub obejrzy Twój spektakl, kiedy chcesz pokazać, o co Ci właściwie chodzi. Jak nie są w stanie Cię zrozumieć, zawołają sąsiada, kolegę, a nawet pół rodziny do pomocy i razem w zwartej grupie nie odpuszczą, dopóki Ci nie pomogą. Ludzie tego kontynentu są bardzo mili. Czasem pytani przez Ciebie o konkretną rzecz i nie mając zielonego pojęcia, o co ich pytasz, uprzejmie kiwają głowami, co może oczywiście wprowadzić odrobinę zamieszania. Zwłaszcza wtedy, gdy chcesz się utwierdzić w przekonaniu, że akurat tą

33

strona


jakby większa. Z kierowcami riksz trzeba obchodzić się zdecydowanie. Jedziesz tu i tu, tam i tam. Odgórnie ustalasz cenę na podstawie odległości do miejsca docelowego oraz ilości osób Ci towarzyszących. Jeżeli masz tylko taką okazję, zawsze możesz podpytać Panią w kasach na dworcu albo przechodnia, ile powinna kosztować taka wyprawa. Nie jest to łatwe, bo mafia rikszowa ma Cię na oku, choć nie masz o tym zielonego pojęcia, co nie znaczy jednak, że niemożliwe. Po dziewiąte budżet, czyli skarbonka bez dna Najdroższy jest bilet lotniczy. Ceny uzależnione są od portu docelowego czy pory roku. Radzę więc nabyć go z dużym wyprzedzeniem. Co ciekawe, wyszukiwarki biletów potrafią zmienić ceny w przeciągu kilku minut. Pula tańszych biletów rozchodzi się oczywiście jak ciepłe bułeczki. Właśnie dlatego zakup biletu to takie polowanie na okazję. Warto uzbroić się w trochę cierpliwości i zakupić bilet po okazyjnej cenie. Dzięki temu zaoszczędzisz na starcie kilkaset złotych.

ulicą dojdziesz na dworzec. Taki właśnie jest urok wyprawy do Azji. Po ósme przestępczość zorganizowana, czyli agencje turystyczne i kierowcy riksz Siatka agencji turystycznych (nie bójmy nazwać ich mafią) to w Azji biznes bardzo rozbudowany, najczęściej rodzinny, gdzie w definicję rodziny śmiało można włączyć również sąsiada, przyjaciela oraz cały arsenał ciotek stryjecznych wraz z dziećmi, ich sąsiadami i przyjaciółmi. System mafijnego działania jest prosty. Już na dworcu przejmuje Cię kierowca jednej z riksz. Wykorzystując Twoje lekkie odurzenie kilkugodzinną, a nawet kilkunastogodzinną podróżą, ustala z Tobą cel trasy i jedzie... Ale! Zanim dojedziesz na miejsce, po drodze trafiasz do agencji turystycznej wujka, bo może akurat masz ochotę skorzystać z jego oferty podróży obejmującej przejażdżkę wielbłądem, albo do sklepu odzieżowego cioci, bo może akurat marzysz, by zakupić u niej paszminowy szal, a na końcu do hotelu stryja, bo tam, gdzie Ty chciałeś spać, miejsc na pewno nie ma, a jak są to na pewno jest remont, a jak nie ma remontu to najzwyczajniej w świecie hotel ten zamknęli w zeszłym roku… Wszystko jest oczywiście wierutną bzdurą i mija się z prawdą. W takiej sytuacji nie rezygnuj z uśmiechu. Stanowczo podkreśl jednak, że nie interesuje Cię ani szal, ani wycieczka na wielbłądzie i że mimo wszystko chcesz spać w tym hotelu, o którym była mowa. I kropka.

Cena pokoju niekoniecznie odzwierciedla jego standard. Jako, że pokoje jednoosobowe są droższe od dwójek, podróżowanie w pojedynkę pociąga za sobą wyższe koszty. Dobrym rozwiązaniem dla singli są dormitoria. Oczywiście pod warunkiem, że nie ma się nic przeciwko temu, by spać w kilkunastoosobowych salach czy na tarasach z materacem i przy dobrym wietrze z moskitierą nad głową. Kwestia noclegu jest sprawą bardzo indywidualną. Na pewno znajdziesz coś dla siebie. Stołowanie się na mieście, w knajpach lub straganach ulicznych to nie tylko wspaniała przygoda kulinarna, ale także dobry sposób by zaoszczędzić nieco pieniędzy. Podobnie jak korzystanie z lokalnego transportu, który jest tańszy od pojazdów prywatnych przewoźników. Jazda pociągiem w Indiach w najniższej klasie, bez numerowanych miejsc, dostarcza niezapomnianych wrażeń! Jedzenie w Azji jest tanie. Na targach kramy uginają się od świeżych owoców i warzyw, które z powodzeniem można skonsumować na miejscu. Stoiska z jedzeniem napotkasz na każdym kroku. Smażenie, prażenie, gotowanie. Azja to jedna, wielka kuchnia. Od zapachów aż kręci w nosie. Kubki smakowe wariują. Jedzenie na ulicy jest nie tylko tańsze, ale też smaczne, zdrowe i często świeższe niż te w drogiej restauracji. Wodę pij tylko z butelki. Tyczy się to także mycia zębów. Myj je tylko i wyłącznie butelkowaną wodą. Warto wykorzystać potencjał własnych nóg, skorzystać z roweru, skutera czy motocykla zamiast zwiedzać wszystko zza szyb klimatyzowanej taksówki bądź rikszy. Azja to miejsce pełne wrażeń, atrakcji, które warto zobaczyć, ale które koniecznie trzeba dotknąć czy powąchać, choć zapach ten nie zawsze jest różany… Po dziesiąte.. wrzuć na luz i uśmiechaj się. Azja to przepiękny region, który jest w stanie zaoferować Ci wiele, jeżeli tylko dasz mu szansę…

Z usług agencji turystycznych warto czasem skorzystać. Oferują przewozy autobusem o lepszym standardzie, co przy nocnej, trwającej kilkanaście godzin podróży może być zbawiennie. Niemniej jednak publiczne środki transportu są tańsze a i przygoda

strona

34


ETHERNIA foto MIRELLA SZYMONIAK fashion stylist MAGDA LENA PIETRASZKO make-up artist ANNA BULKOWSKA hair stylist MAGDA LENA PIETRASZKO models MONIKA KORNOBIS / MYSKENA, MARZENA STACHURA/HOOK photographer assistant WITALIS SZOLTYS

35

strona


strona

36


37

strona


strona

38


39

strona


strona

40


41

strona


strona

42


43

strona


strona

44


CO ZA SZYCIE „Przeróbki, materiały, nowe stylizacje, dodatki – jak to zrobić? Tu znajdziecie porady krok po kroku jak zmienić swoje stare ciuchy w nowe. Tylko my pokażemy Wam jak szyć w domowych warunkach”. Mięta, morela, ananas, koral. Wszystkie te kolory kojarzą mi się z latem i wszystkie fajnie byłoby mieć w swojej szafie. Nie ma jednak sensu szyć jednego modelu spódniczki w każdym z tych kolorów. Właśnie dlatego wybrałam dwa. Postawiłam na miętę i koral. Jeśli chodzi o materiał, upodobałam sobie cienką dzianinę, która doskonale sprawdza się podczas letnich upałów. Wiem, bo sama wypróbowałam. Cienka, delikatna, nie gniotąca się spódniczka koniecznie musi się znaleźć w Waszej szafie. I właśnie dlatego pokażę Wam, jak uszyć ją w domowym zaciszu!

Dzianina poza oczywistymi atutami, ma też swoje minusy. Jest to dość trudny materiał do szycia. Problem pojawia się zazwyczaj w chwili, gdy przystępujemy do wykańczania szytego przez nas ciuszka. Stebnówka i zwykłe nici mogą nie wystarczyć. Najlepszym rozwiązaniem byłoby użycie renderówki, ale nie oszukujmy się, mało kto ma ją w domu, dlatego dobrym rozwiązaniem będzie overlock. Jeśli macie tylko stebnówkę, nie ma co się martwić, na to też są obejścia, o czym później. Szyjemy! Zanim przystąpimy do szycia przygotujmy elastyczne nici w kolorze materiału, nożyczki, centymetr, mydełko, szpilki, maszynę oraz oczywiście materiał. Niezależnie od naszych wymiarów i preferowanej długości spódnicy powinien spokojnie wystarczyć metr materiału. Dzianinę, którą wybrałam można kupić w hurtowni Renex. Dodam, że jest to najlepszy sklep w jakim dane mi było robić zakupy. Wiem, bo sprawdziłam już wiele innych i tylko ten póki co zaspokaja moje widzimisię. Znajdziecie w nim tkaniny zgodne z obowiązującymi trendami! Skoro już wszystko mamy przyszykowane, czas przystąpić do szycia. Materiał składamy na pół po nitce prostej, na lewej stronie i spinamy szpilkami, żeby nam się nie przesuwał. Następnie odrysowujemy formę spódnicy. Korzystamy z gotowych wykrojów np. z Burdy lub odrysowujemy ją z własnej spódnicy. Ja posłużyłam się spódnicą, którą uwielbiam i która od lat mi służy. Postanowiłam zatem uszyć sobie taki sam krój, tylko w innym kolorze.

45

strona

Po odrysowaniu spódnicy na materiale zaznaczamy talię i biodra. Spódnica z dzianiny nie powinna mieć zakładek, bo jest za cienka i będzie to źle wyglądało. Następnie spinamy spódnicę szpilkami i mierzymy ją na sobie. Jeśli wszystko dobrze się układa możemy ciąć materiał, jeśli nie – wprowadzamy poprawki, najlepiej korzystając z manekina, na którym doskonale widać, jak układa się materiał. Poprawki wprowadzone. Przymiarka była. Idealnie. No to tniemy! Teraz już tylko sama przyjemność, czyli szycie. Spódnicę z dzianiny szyje się bardzo prosto, bo ma dwa szwy, czyli po prostu zszywamy przód i tył po bokach na overlocku (dzięki tej maszynie szew będzie bardziej elastyczny oraz bardziej podatny na rozciąganie materiału, a co za tym idzie nie pęknie). Jednak dla pewności lepiej zszyć spódnicę na overlocku, a dopiero później przejechać boki na stebnówce. Po zastosowaniu nitki elastycznej szew nie będzie tak sztywny.


90% spódnicy już mamy! Zostało jeszcze wykończenie i pasek. Pasek najlepiej uszyć z tego samego materiału. Kroimy go na materiale po skosie 8-10 cm (możemy podkleić flizeliną, ale wtedy będzie mniej elastyczny), zszywamy go na bokach, zaprasowujemy i przyczepiamy szpilkami do spódnicy, a następnie przyszywamy za pomocą overlocka (i tu ta maszyna wydaje się być niezbędna, bo zarówno zszywa jak i wykańcza, powstaje jeden prosty i estetyczny szew). Pasek przyszyty, teraz dół. I tu będzie większy problem. Zwykła stebnówka nie sprawdzi się. Wiele razy próbowałam nią szyć i za każdym razem nitki pękały (zwłaszcza przy ołówkowych fasonach), dlatego renderówka byłaby o wiele lepsza. Na szczęście materiał, który wybrałam na spódnicę jest fajnie zakończony i nie muszę go podwijać. Oczywiście można go wykończyć na mini overlocku, podszyć stebnówką lub podszyć kryto. Wszystko zależy od tego, jak chcemy mieć wykończony dół. Patrząc jednak na bieżące trendy proponuję zostawić dół bez tzw. wykończenia.

done Cienka, delikatna, nie gniotąca się spódniczka gotowa! Teraz tylko coś na górę, dodatki i ruszamy w miasto! Oto nasza propozycja! A i niech się dobrze nosi! Jeśli macie dodatkowe pytania piszcie: kontakt@ememszop.pl

strona

46


STREET FASHION foto MACIEJ GAJDUR Wro Street Fashion

Coraz więcej osób interesuje się modą. I widać to. Zwłaszcza na ulicach. Codziennie przemierza je wiele świetnie ubranych, barwnych, charyzmatycznych młodych ludzi. To dzięki nim podziwiamy stylizacje godne Piątej Alei, Vogue’a i fashion weeków. Owszem, ciągle czujemy niedosyt, ale wydaje nam się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Street Fashion rozkwita! Stylizacje odszukane w babcinej szafie, wytargane z second handów czy kupione w sieciówkach mają swój klimat. Odnajdujemy w nich osobowość, emocje i indywidualny styl fashionistów. Bawimy się, uczymy, inspirujemy, podpatrujemy. To nasza manifestacja na otaczający nas zabiegany świat. To możliwość pokazania siebie, swojego wnętrza i osobowości. To poszukiwania! Wy szukacie siebie a my Was. Street Fashion bije rekordy popularności w największych modowych stolicach świata. Na dobre zagościł też w Polsce. Jak nosi się Wrocław? Na to pytanie odpowie Wro Street Fashion, który jako jedyny szuka stylu tego miasta!

47

strona


strona

48


TOP BLOG MACADEMIAN GIRL rozmawiała ANNA SZYMAŃSKA

Oryginalna, charakterna, niepowtarzalna… to słowa, którymi śmiało można opisać naszą TOP BLOG drugiego numeru! MACADEMIAN GIRL, bo o niej mowa, to niesamowita, wiecznie uśmiechnięta duszyczka, która zaraża modą. Jej indywidualny styl, charyzma, uroda i skromność powodują, że można na nią patrzeć bez końca. Doprawdy nie wiem, jak w tym dzisiejszym skomercjalizowanym świecie uchowała się jeszcze taka osoba. Kto zna Tamarę osobiście, wie, że jest cudowną, ciepłą osobą, aż chce się powiedzieć do rany przyłóż. W rozmowie z Tamarą wydaje się, że czas wolniej leci, wszystko dookoła jest kolorowe, niesamowite, dobre. Nie ma obłudy, sarkazmu. Jest za to pasja, miłość do mody i kreatywność! Jaka jest MACADEMIAN GIRL, co lubi, gdzie szuka inspiracji? Zapraszamy na wywiad pełen pozytywnej energii! I życzmy sobie, żeby polskie blogerki brały z niej przykład! Jak zaczęła się Twoja przygoda z blogowaniem? Czym dla Ciebie jest Twój blog?

49

Bloga prowadzę dopiero od kwietnia zeszłego roku, ale modnisią (śmiech) byłam od zawsze. Znajomi od dawna namawiali mnie, żebym zajęła się tym na poważnie. Zdecydowałam się z chwilą, gdy przeniosłam się do Szczecina na studia i gdy któregoś dnia usłyszałam w Trójce reportaż o modowych blogach, który mnie strasznie zaintrygował. Ostatecznie do wszystkiego namówiła mnie mama, bo już miała dosyć słuchania o ubraniach (śmiech). Na początku nie byłam przekonana, wahałam się, no i nie miałam fotografa, ale ostatecznie stwierdziłam, że „Ok, spróbuję”. Takim decydującym czynnikiem było pewne spostrzeżenie, które poczyniłam, przeglądając stylizacje moich ulubionych blogerek – otóż każda z nich niesamowicie rozwinęła się prowadząc bloga, ich styl nabrał szlifu i to było coś, co mi dodało odwagi. I w taki sposób dodałam pierwszy post. Obecnie modzie poświęcam dużo wolnego czasu, choć nie mam go za wiele. Studiuję architekturę wnętrz na Akademii Sztuki, a jest to bardzo absorbujący kierunek. Absolutnie jednak nie narzekam, bo kocham to co robię, a założenie bloga było chyba najlepszą decyzją w moim życiu. Blog jest dla mnie miejscem, gdzie wyrażam siebie. Dał mi odwagę do tego, żeby jeszcze więcej ekspe-

strona



rymentować ze strojami i swoim wyglądem. Muszę przyznać, że blogowanie jest bardzo stymulujące, bo nie tylko uczy otwartości, ale też poszerza horyzonty. Nikt z nas nie jest przecież zawieszony w próżni. Poprzez bloga poznałam mnóstwo ciekawych osób i codziennie odkrywam nowe źródła inspiracji. Zainteresowanie modą to hobby czy styl życia? Może to zabrzmi banalnie, ale moda jest dla mnie absolutnie wszystkim. Jest pierwszą rzeczą o której myślę, kiedy się budzę i prawdopodobnie ostatnią o której myślę, kiedy zasypiam. Może dlatego, że nie ograniczam jej do samego ubioru, ale uważam, że ma wpływ na wszystkie dziedziny życia. Ma wpływ na to jak się zachowuję i kim jestem. Jest sposobem wyrażania siebie i komunikowania się z innymi. Jakie jest Twoje największe modowe marzenie? Chciałabym, żeby ludzie w Polsce stali się bardziej tolerancyjni na inność wszelkiego rodzaju. Polacy wciąż mają tendencję do wybuchania śmiechem na widok kogoś, ubranego trochę inaczej. Chciałabym, żeby i u nas zaczęto cenić indywidualność i odwagę, zamiast wyśmiewać i podcinać skrzydła każdemu, kto ma chęć poeksperymentować trochę ze swoim wyglądem. Marzy mi się, żeby ludzie mieli więcej wiary w siebie i innych, po prostu bądźmy dla siebie nawzajem lepsi. Jeśli chodzi bezpośrednio o moje plany na przyszłość, to po ukończeniu licencjatu zamierzam rozpocząć studia w Warszawie na kierunku projektowanie ubioru. Marzę o tym, żeby oprócz zajmowania się samą stylizacją, być także projektantką ubioru. Już teraz projektuję trochę do szuflady. Moim małym sukcesem jest to, że na kwietniowym Fashion Weeku w Łodzi byłam w płaszczu swojego projektu. Chciałabym też prowadzić kiedyś swój własny modowy program i rozwinąć się dziennikarsko, a może zajmę się dziennikarstwem modowym. Uwielbiam pisać recenzje i analizować to, co widzę! Czym się kierujesz tworząc swoje stylizacje? Co Cię inspiruje? Jak opisałabyś swój styl? Przede wszystkim obserwuję to, co mnie otacza - trzeba mieć oczy szeroko otwarte, bo ludzie są największą inspiracją. Często patrzę na kogoś, jak jest ubrany i staram się nie oceniać go źle, tylko zawsze doceniam dobre rzeczy, na przykład zestawienia kolorystyczne. Obserwuję też modowe blogi, przeglądam gazety. Studiuję w szkole artystycznej i w związku z tym polecam oglądanie obrazów – jest to kopalnia wiedzy kolorystycznej. Lubię kobiecy oraz dziewczęcy styl i absolutnie eklektyczny. Czasem trochę futurystyczny a czasem bardziej glamour. Jestem zmienna i takie są moje stylizacje, jednak nie są to zupełnie różne wcielenia. W każdym stroju jestem sobą, bo lubię kobiecość i dziewczęcość, niezależnie od tego czy w romantycznym, czy nieco bardziej drapieżnym wydaniu. Absolutnie wielbię też kolory, których w moich stylizacjach jest mnóstwo. Lubię eksperymentować i uważam, że czasem lepiej zaryzykować i ponieść porażkę niż nie ryzykować wcale. Tyczy się to zarówno stylizacji, mody w ogóle, jak i życia. Uwielbiam też pióra, skóry i futra. Kocham ekstrawagancję i daleko mi do minimalizmu. Jestem znana ze swojej skłonności do dodatków, ale dawno przestałam z tym walczyć (śmiech).

51

strona

Rzecz, której nigdy nie pozbyłabyś się ze swojej szafy to... Jestem z natury kolekcjonerem, więc mam ich mnóstwo. Te rzeczy, które mam to moje skarby, perełki, dzieła sztuki, których nie oddaję (śmiech), więc ciężko byłoby mi wskazać jedną. Nie jestem jednak typem osoby, która „oszczędza rzeczy” i ich nie nosi, bo się zniszczą. Twoim modowym guru jest…? Moją największą idolką jest Anna Dello Russo, która jest redaktor naczelną japońskiego Vouge. Ma świetny styl, a do tego niesamowity dystans do siebie. Lubi bardzo ekstrawaganckie, często szokujące kreacje. Nie boi się fasonów, kolorów, dodatków. Oglądając później swoje zdjęcia potrafi stwierdzić, że w danej stylizacji wyglądała jak choinka, ale się tym nie przejmuje, podchodzi do tego z uśmiechem. Uwielbiam ją za to podejście do mody. Ludzie często mają tendencję do cytowania Coco Chanel, która mówiła „Przed wyjściem spójrz w lustro i dodatek, który ubrałaś jako ostatnio zdejmij i wyjdź bez niego”. Anna mówi natomiast „Jeżeli przeglądasz się w lustrze i uważasz, że masz wystarczająco dużo dodatków - ubierz jeszcze jeden”. Jesteś zakupoholiczką? Nie, chyba nie. Raczej koneserką pięknych, unikatowych rzeczy (śmiech), ale nie kupuję dla samej przyjemności wydawania pieniędzy. Jestem z natury kolekcjonerem, więc mam ich mnóstwo (śmiech). Gdzie najczęściej robisz zakupy? Chyba w Internecie, chociaż ostatnio zaczęłam nałogowo odwiedzać szczecińskie second handy. Nie stronię też od sieciówek, ale zawsze czekam na przeceny – po prostu jest to dużo bardziej opłacalne. Szczerze powiedziawszy, nie zgodzę się z mantrą powtarzaną przez wielu, że nie można tam znaleźć nic oryginalnego. Według mnie wszystko zależy od tego z czym to zestawimy i myślę, że nie ma sensu niepotrzebnie się ograniczać. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Tym, co sobie cenię, jest jakość. Dlatego nie przepadam choćby za H&M. Ubrania to dla mnie małe dzieła sztuki i kiedy kupuję coś, chcę, żeby starczyło mi na lata. Lubię sklepy, w których świetny design idzie w parze z jakością. Gdybyś trafiła szóstkę w totka, jaki ciuch/dodatek kupiłabyś w pierwszej kolejności? Zdecydowanie któreś z koturnów FINSK. Są niesamowite! Twój ulubiony trend w sezonie wiosna/lato 2012 to…? W tym sezonie oszalałam na punkcie limonki i mięty w wersji fluo – dosłownie pochłaniam wszystko w tych dwóch kolorach! (śmiech). Moim must have w tej chwili jest neonowa żółta koszula. Marzę o tym, by zestawić ją ze srebrnymi rurkami i mocną fuksjową pomadką!


INTERNETOWE KREATORKI MODY? tekst KAROLINA WASILEWSKA

Z orędzia do narodu wygłoszonego przez Jessy Mercedes na kanapie Dzień Dobry TVN dowiadujemy się, że blogerki mają władzę i mogą dyktować trendy, ponieważ to dzięki nim moda przechodzi na ulicę. I można się z tym poniekąd zgodzić, pod warunkiem, że odpowiednio zinterpretujemy słowa „moda”, zwłaszcza w kontekście polskich blogerek, i jeśli pod pojęciem „ulicy” będziemy rozumieć setki innych dziewczyn, takich właśnie jak Jessy…

strona

52


Większość naszych rodzimych blogerek nie kreuje, tylko kopiuje. Najpierw swoje zagraniczne koleżanki, a potem siebie nawzajem. Tworząc outfit dnia sięgają po sprawdzone na manekinach zestawy z ulubionych sieciówek, wśród których prym wiodą Zara i H&M. Udając się na zakupy w sieci lądują w Asosie, Romwe, Nelly, Answear lub DeeZee. Promując młode marki, stawiają na te, o których w danym momencie głośno. Właśnie dlatego 99,9% z nich zakochało się nagle w projektach Mr.Gugu & Miss Go. Pokochanie innej marki byłoby nie do przyjęcia! Ten swoisty atak klonów przybiera na sile z chwilą, gdy wszystkie razem postanawiają lansować konkretny trend, biorąc pod uwagę obecny sezon: kwiatowe printy, buty z metalowymi czubkami, pastele, neony, kołnierzyki, sukienki i bluzki z baskinką, asymetryczne spódniczki, ubrania ombre, kosmiczne czy azteckie motywy. Takie kopiuj wklej. Śmiało można stwierdzić, że większość polskich blogerek nie wyczuwa nadchodzących trendów, tylko bezmyślnie za nimi goni, co dosyć często kończy się zaprezentowaniem na sobie kompletnie nietrafionej stylizacji, zarówno pod względem koloru, jak i fasonu. Ale cóż zrobić, w końcu to takie trendy! Co więcej, one naprawdę wierzą w to, że mają do spełnienia misję, której celem jest pokazanie światu, że można ubierać się inaczej, że nie trzeba inspirować się tylko tym, co jest w gazetach, że można sięgać głębiej… Racja. Bo zanim zaczną kopiować siebie nawzajem, najpierw dogłębnie studiują zagraniczne blogi. I warto to podkreślić! W sumie po co się wysilać, skoro można zerżnąć gotową, odjechaną stylówę od koleżanki po fachu i jeszcze podpisać ją własnym nazwiskiem? A nuż nikt się nie zorientuje! Polskim blogerkom brakuje nie tylko kreatywności, ale też osobowości a może i odwagi? Moda to doskonały sposób na to, aby wyrazić siebie. Przeglądając polskie blogi odnoszę jednak wrażenie, że te dziewczyny nie mają czego wyrażać. Wiele z nich to nastolatki, których osobowość dopiero się kształtuje i które są jak chorągiewka na wietrze. Żeby nie wypaść z obiegu, ich ulubione kolory i fasony zmieniają się zgodnie z obowiązującymi trendami. To chodzące reklamówki marek, które z niewiadomych względów inwestują w nie tyle pieniędzy (nawet, jeśli jest to barter – wyprodukowanie butów, kosmetyków, ciuchów przecież kosztuje!). Jeśli te dziewczyny kogokolwiek inspirują to tylko siebie nawzajem, co doskonale widać po ich wpisach, a także polskich ulicach, które opierają się niewygodnym podróbkom lit z DeeZee, kwiatowemu total lookowi czy ubraniom ombre. I może w tym tkwi sekret? Może marki nie są tak głupie, jakby się mogło wydawać, może doskonale zdają sobie sprawę z tego, że ciuchy czy akcesoria prezentowane przez jedną z blogerek, trafią na listę must have przynajmniej stu kolejnych… Czyżby w tym szaleństwie tkwiła więc metoda? Top blogerki Pomimo tego, że progi polskiej blogosfery codziennie przekracza wiele blogerek, prym wiodą te, które jako jedne z pierwszych podchwyciły ten trend z zachodu. Alice Point, Madame Julietta, czyli Maffashion oraz Jessy Mercedes. Świadomie po-

53

strona

mijam Kasię Tusk, ponieważ ze względu na swój celebrycki status należy do innej ligi. Blogerki modowe nie chcą się z nią utożsamiać, o czym głośno było przy okazji nominacji do prestiżowej nagrody Modne Kreacje 2012, przyznawanej co roku na Warsaw Fashion Street. W końcu jak napisała na swoim facebookowym profilu wzburzona Mercedes: Pomijając już fakt, że jej tata jest premierem, a ona tańczyła w tańcu z gwiazdami (…) my nie mamy sztabu specjalistów, którzy zajmują się naszym PR-em, zamykają kawiarnie, w których „pijemy kawę”, aby zrobić nam zdjęcia, którzy za nas odpisują maile i za nas dodają wpisy na facebooku. my jesteśmy dla Was i z Wami. my zaczynałyśmy od początku, będąc nikim, na wszystko same pracujemy, my bloggerki modowe i nie zasługujemy na porównanie do Kasi Tusk. Dobra. O Kasi nie piszę. Skupmy się na świętej trójcy: Alice Point, Maff oraz Jemerced. Dlaczego to właśnie one są tak hołubione przez polskie media? Dlaczego pojawiają się w praktycznie każdym co tygodniowym zestawieniu najlepszych looków polskich blogerów, prezentowanych przez podobno najlepszy portal modowy 2012 roku Kimono.pl? Wykupiły jakiś abonament czy co? Alice Point to nic innego, jak przegląd najświeższych trendów podchwyconych od zagranicznych blogerek, zaprezentowanych na wychudzonym ciele, wiecznie zakrytym krojami typu oversize. Pomijam fakt, że stylistyka wrzucanych przez nią zdjęć od samego początku była łudząco podobno do zdjęć Fashiontoast. Co więcej, razem z nimi ewoluowała. Przypadek? Wątpię. Jessy Mercedes to typowa fashion victim. Taka stara malutka ubrana od stóp do głów zgodnie z obowiązującymi trendami, która aspiruje do tego, by zostać polską Rachel Zoe (dlaczego polską? Jessy – podbijaj świat!). Maff zawsze wygląda światowo, lecz czy jest autentyczna w tym, co robi, skoro stylizacje, jak wyznała w wywiadzie dla Pudelek TV, kompletuje z ciuchów, które dostaje w barterze? Nawet jeśli wybiera tylko te rzeczy, które oddają jej styl, charakter, to i tak warto zadać pytanie o to, ile w tym prawdziwej mody i czy ktoś w ogóle dostrzega ją w tym, co robi Maff, bo ja nie. Moda nie kręci się wokół kilku marek na krzyż, to coś więcej. Maff nie inspiruje. Blogowanie, które zrodziło się z pasji, przerodziło się w intratny biznes. Obie strony dostają to, czego chcą. Marka cieszy się, że Maff ją lansuje. Maff cieszy się, ponieważ niewielkim kosztem uzupełnia swoją garderobę o to, co chce. Czy gdyby była milionerką rzeczywiście nosiłaby rzeczy marek, które tak nachalnie promuje? Miłośniczka mody czy pozerka? Raczej to drugie… Wbrew temu, co myśli na swój temat Jessy Mercedes, słowo kreatorka w ogóle nie powinno paść ani w jej kontekście, ani w kontekście Alice Point czy Maff. Ich stylizacje bywają dobre, ale są wtórne, do bólu przewidywalne i nudne. Gdzie tu kreatywność, innowacyjność, oryginalność? Jeśli poprzez prezentowane przez siebie outfity rzeczywiście wyrażają własne „ja”, to gratuluję totalnego braku osobowości, nie mówiąc już o wyobraźni. Kolorowy świat Macademian Girl i Radzkiej Jeśli mówimy o kreatorkach, stylu nie mody, etykietkę tę na pewno można przypiąć Macademian Girl, czyli Tamarze, która


nie kopiuje, a rzeczywiście kreuje, w ciekawy sposób intepretując bieżące trendy. Ta dziewczyna to istny wulkan energii oraz kopalnia wielu zwariowanych pomysłów. Można by rzec polska Carrie Bradshaw. Tamara każdą kolejną stylizacją wciąga w swój kolorowy świat. Moda to podobno pierwsza rzecz o której myśli, kiedy się budzi i prawdopodobnie ostatnia o której myśli, kiedy idzie spać. I widać to. Nie tylko w jej odważnych jak na polskie realia stylizacjach, ale też projektach. Bo tym, co odróżnia Macademian Girl od dziewczyn pokroju Jessy Mercedes to smykałka do projektowania, co bardzo często przekłada się na jej stylizacje. I pragnę w tym miejscu zaznaczyć, że projektantka nie jest w moim mniemaniu kimś lepszym od stylistki. Pracę stylistek też doceniam, pod warunkiem, że nie powielają, a kreują. Tak jak Tamara – najbarwniejszy ptak polskiej blogosfery!

i ciekawych rozważań na temat mody. Jej blog to przeogromna kopalnia inspiracji! Stylediggerka goni za trendami, ale nie tymi podpatrzonymi u innych blogerek, a na wybiegach. Jest przy tym wierna swojemu stylowi, którym owszem, można się zainspirować, ale na pewno nie podrobić. U Venili Kostis też nie spotkamy tego, co wybitnie trendy. Zamiast paradować w kołnierzykach czy neonowych sukienkach, Venila stawia na wygodę i to co naprawdę lubi. Widać to po tekstach, które pisze. Nie udaje. Jest sobą. I właśnie o to chodzi. Nawet jeśli Styledigger, Harel czy Venila zarabiają na swoich blogach, nie mam nic przeciwko temu do chwili, gdy nie będą tego robić tak ostentacyjnie jak młode pokolenie blogerek, rekrutujące się z bardzo interesownych, sprytnych, wręcz sprzedajnych dziewczyn. Bo blog powinien przede wszystkim pozostać blogiem!

Radzka, czyli Magdalena Kanoniak, to z kolei vlogerka, dziewczyna, która w wyśmienity sposób żongluje kolorami, printami i fakturami, wielokrotnie łamiąc konwencję i zestawiając ze sobą to, czego pozornie nie powinno się łączyć. Fakt, uwielbia sieciówki, ale nie wynosi z nich tego co 99,9% blogerek (chyba, że chodzi o limitowane kolekcje projektantów dla H&M). Nie goni trendów. Jest wierna swojemu stylowi. Ubrana. Nigdy przebrana. Nawet, gdy nie jesteśmy przekonani do którejś z jej stylizacji, Radzka nadrabia osobowością, czyli czymś czego brakuje większości polskich blogerek. To konkretna, uśmiechnięta dziewczyna, która wie, co robi, która to kocha i która, gdyby była akwizytorem, wcisnęłaby wam każdy kit. Nawet byście się nie zorientowali kiedy. W przeciwieństwie do Maff, Jessy czy Karoliny Glinieckiej, autorki bloga charlize-mystery.bogspot.com, Radzka nie narzeka na to, że nie ma sztabu ludzi, którzy mogliby zajmować się jej vlogiem, zamieszczać wpisy, odpowiadać na komentarze. Nie marudzi, że prowadzenie vloga to ciężka praca, a przecież nagranie i zmontowanie jednego filmiku zajmuje zdecydowanie więcej czasu niż opublikowanie kilku, zrobionych przez kolegę zdjęć…

************

Stara gwardia blogerek Warto też wspomnieć o dziewczynach, które bloga założyły z miłości do mody a nie pieniędzy i które pomimo upływu tych kilku lat, dalej hołdują tej zasadzie. Mają duże grono odbiorców i gdyby tylko chciały, mogłyby zamienić swoje blogi w ogromne platformy reklamowe, być może zbijać na tym niezłą kasę, ale po co? Stawka jest wysoka. Można stracić na wiarygodności, tak jak Charlize Mystery, która wszem i wobec głosi, że blog to przede wszystkim hobby a nie zarobek, a mimo to zamieszcza reklamy napojów, telefonów, torebek, aparatów, bielizny, dosłownie wszystkiego, co nawinie się jej pod rękę. To się nazywa konsekwencja. Gratuluję! Jeśli chodzi o starą gwardię blogerek na pewno można do nich zaliczyć Harel, Styledigger czy Venilę Kostis. Blogi tych dziewczyn nie opierają się na postach zawierających dziesięć ujęć jednej stylizacji, okraszonych dwoma/trzema zdaniami (często z błędami ortograficznymi! Do szkoły marsz!). Chwilami są odkrywcze. Posty pisane przez Harel są długie, pełne przemyśleń

Nie wystarczy założyć „lumpeksowego” sweterka z Zary, białego wyłożonego kołnierzyka oraz niebotycznych i niepraktycznych szpil z DeeZee, by uważać się za wyrocznię mody, by bezczelnie domagać się nie tylko zaproszenia na polski fashion week, ale też miejsc w pierwszym rzędzie, najlepiej w loży VIP-ów! Nie wystarczy powielać sprawdzonych zestawów, by uchodzić za trendsetterkę. To trzeba czuć. Bo jeśli coś jest robione z pasją, to naprawdę procentuje i to nie otrzymywaniem modnych szmatek Made in China, a zasiadaniem w pierwszym rzędzie na światowych tygodniach mody, tuż obok Anny Wintour, co doskonale widać na przykładzie Bryana Boy’a czy Tavi Gevinson. Dzięki sieci nie mamy praktycznie żadnych ograniczeń. Ogromny sukces Radzimira Dębskiego, którego remiks trafił na EP-kę Beyoncé, pokazuje, że Polak potrafi. Tylko, że polskim blogerkom chyba niespecjalnie się chce. Czy warto więc poświęcać im swój czas? Tak, pod warunkiem, że rzeczywiście mają coś ciekawego do zaoferowania. Bo nie chcę generalizować. Również w polskiej blogosferze można spotkać dziewczyny, które, jeśli nie uderzy im sodówka do głowy, mogą odnieść sukces, ponieważ wyróżniają się na tle innych blogerek nie tylko swoją osobowością, ale też niebanalnym spojrzeniem na modę. Znajduje to oczywiście odzwierciedlenie nie tylko w ich stylizacjach, ale też tekstach, które publikują. I nie mam tu na myśli tej, tak hołubionej przez polskie media trójcy, zwłaszcza niepotrafiących się wysłowić Jessy i Maff. To jednak nieliczne wyjątki. Większość dziewczyn prezentuje niestety naprawdę żenujący poziom, nie kreuje a kopiuje, nie mówiąc już o tym, że ich blogi przypominają wielkie platformy reklamowe. Także nie warto zaprzątać sobie nimi głowy. Lepiej poprzeglądać zagraniczne blogi, ponieważ to właśnie one są jedyną i słuszną skarbnicą inspiracji. I chyba nie muszę o tym specjalnie pisać. Kto jak kto, ale polskie blogerki wiedzą o tym najlepiej!

strona

54


JACEK RĘKAS foto JACEK RĘKAS rekasjacek.pl stylista PAULINA SZUMOTALSKA IRMINA PĄCZEK make-up artist SYLWIA BAWOŻ modelka DOMINIKA CHOMICZ asystent fotografa MICHALINA SIENNICKA

55

strona


strona

56


57

strona


strona

58


Nie tylko mężczyźni uwielbiają gadżety. My również je kochamy! Zabawne, eleganckie, designerskie. Do domu, samochodu lub do torebki. Pomysłowy gadżet cieszy tak samo, jak nowa para butów. I wcale nie trzeba biegać za nimi po mieście! Wystarczy usiąść wygodnie przed monitorem komputera, podłączyć się do sieci i voilà. Oto kilka produktów, które nas urzekły!

1

3 2 4

5 6

7 8

59

strona


10

11

9 13

12

14 15 16 1. Marynarka topshop.com 2. Buty heels.com 3. Torba ekodizajn.pl 4. Kolczyki hm.com 5. Szorty owntherunway.com 6. Krzesło myin.pl 7. Pies piesczysuka.com 8. Czajnik calvado.pl 9. Książka zoomzoom.pl 10. Sukienka dorothyperkins.com 11. Spódnica littlewoods.com 12. Czapka hottopic.com 13. Przybory kuchenne myin.pl 14. Rajstopy hm.com 15. Torba hm.com 16. Kostium Bodylook.pl, Opera

strona

60


OKIEM STYLISTKI BIŻUTERIA NA CENZUROWANYM Niektóre kobiety obwieszają się wszystkim, co posiadają w swoich kuferkach, i wyglądają bardzo dobrze. Inne niestety przypominają choinki. Dobranie odpowiedniej biżuterii wcale nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Właśnie dlatego przedstawię Wam kilka zasad, którymi warto się kierować buszując w sieci bądź w zwykłych sklepach. Od czego zacząć? Przede wszystkim proponuję ocenić swój typ kolorystyczny. To wiele ułatwia. O ile pani Wiosna będzie dobrze wyglądać w złocie, turkusach w morskim odcieniu, koralu, bursztynie, kremowych perłach oraz biżuterii z masy perłowej, o tyle powinna unikać srebra, białego i starego złota oraz platyny. Te kruszce (poza starym złotem) są idealne dla Zimy, której sprzyjać będą także białe perły, kryształ górski, diamenty, brylanty, dodatki z hematytu lub plastiku oraz biżuteria z kamieni szlachetnych w odcieniu butelkowej zieleni czy purpury (rubin, szmaragd, czarny onyks). Ważne, by biżuteria była duża, konkretna, nawet awangardowa. Pani Lato świetnie odnajdzie się w romantycznej stylistyce, w delikatnej biżuterii, która powinna dopełniać strój, a nie stanowić główny element stylizacji. Kobiety o tym typie urody powinny postawić na oksydowane srebro, białe złoto, platynę, kamienie o chłodnym połysku oraz różowe bądź szare perły. Pani Jesień może nosić dużo dodatków w rozmaitych kształtach i zawsze będzie wyglądać dobrze, o ile postawi na drewno, mosiądz, bursztyn, plecionki, paciorki, szylkret, muszle, rzemyki, stare złoto, cynę, miedź, pióra czy kość. Warto pamiętać o zachowaniu jednego stylu, tak, aby dodatki ze sobą nie konkurowały. Jeśli zdecydujecie się na drewniane kolczyki, koniecznie zrezygnujcie ze sznura pereł czy platynowego naszyjnika. Skoro już wiecie, jak dobrać biżuterię, teraz dowiecie się, jak ją nosić.

61

strona

Wszystko zależy od typu figury. Kobiety mogące poszczyć się talią osy i idealnymi proporcjami, czyli tzw. klepsydry, nie mają żadnych przeciwskazań. Mogą nosić, co chcą i ile chcą. I zawsze będą wyglądać dobrze! Kobiety o szerokich biodrach, jeśli nie chcą ich optycznie poszerzyć, powinny zapomnieć o masywnych bransoletkach oraz pierścionkach. Aby podkreślić delikatną linię ramion oraz piękny dekolt powinny postawić na naszyjniki, kolczyki czy broszki. Podobnie powinny robić właścicielki dużych pup, ponieważ dodatki noszone w górnych partiach ciała optycznie zrównoważą ciężkawy wygląd dolnych. Uwagę od zaokrąglonego brzucha odciągną grube i masywne bransolety, kolczyki albo noszone przy twarzy naszyjniki. O ile kobiety mające mały biust, aby stworzyć wrażenie głębi i urozmaicić jego okolice, powinny nosić długie naszyjniki, o tyle te noszące większe miseczki, powinny czym prędzej o nich zapomnieć! Jeśli chcą odwrócić uwagę od dużego biustu, pomogą im w tym duże pierścionki oraz bransoletki. I to już wszystko. Zasady są proste. Jeśli będziecie ich postrzegać, na pewno nie popełnicie żadnej gafy. Biżuteria nie będzie odcinać się od skóry, będzie stanowić integralną część całej stylizacji, podkreślać atuty sylwetki oraz maskować jej mankamenty. Idealnie!


LAVENDER LOVERDOSE foto A. KOZUB, R. KWAŚNIAK Karmell Studio stylista MARTA PYPŁACZ make-up artist MONIKA KUDLIŃSKA Gofero modelka ANNA SEMPEK


63

strona


strona

64


65

strona



MAKE UP MAKE UP! tekst ANITA BOHAREWICZ foto GRZEGORZ PAWŁOWSKI modelka EWELINA DUCHNIK hair LOFT FASHION

Do stworzenia tego makijażu zainspirowała mnie Marina Diamandis, a właściwie wykreowana przez nią postać rozkapryszonej blond divy, którą możemy podziwiać w klipie do utworu „Primadonna”. Jego najważniejszym elementem są rzęsy przyklejone do dolnej powieki. To właśnie dzięki nim oko przyciąga uwagę. Znalezienie tych odpowiednich może zająć trochę czasu. Jeśli się uda, można nabyć podobne do tych, które ma Marina. Jeśli nie, kupić jakiekolwiek, a następnie nadać im odpowiedni kształt, przycinając je tu i ówdzie nożyczkami.

Przygotowanie twarzy rozpoczynamy od nałożenia kremu nawilżającego oraz bazy pod podkład. Równomiernie pokrywamy nimi twarz. Następnie nakładamy podkład i puder. Co robimy potem? 1. Makijaż oka zaczynamy od nałożenia bazy, którą następnie pokrywamy matowym, neutralnym cieniem. Linię brwi podkreślamy ciemnym brązowym cieniem. Na wewnętrzny kącik oka kładziemy perłowy cień w neutralnej tonacji.

67

strona

2. Środkową część oka malujemy cieniem o ton ciemniejszym o tego, nałożonego w wewnętrznym kąciku oka.


3. W zewnętrznym kąciku oka nakładamy skośną smugę brązowego, perłowego cienia. Rozcieramy go w kierunku środka oka oraz łuku brwiowego.

6. Rzęsy starannie tuszujemy. Sztuczne rzęsy przyklejamy na powiece dolnej, tuż pod linią rzęs.

7. Aby odrobinę otworzyć oko, na linię wodną nanosimy białą kredkę. Na łuk brwiowy aplikujemy rozświetlacz. 4. Dolną powiekę podkreślamy tym samym cieniem, którym malowaliśmy zewnętrzny kącik oka. Wewnętrzny kącik oka lekko rozświetlamy.

5. Wzdłuż górnej linii rzęs prowadzimy kreskę czarnym eyelinerem.

8. Dla dopełnienia całości usta malujemy różową pomadką. Policzki najpierw konturujemy i muskamy zimnym różem, następnie rozświetlamy. Pod okiem, nad policzkiem, malujemy eyelinerem charakterystyczne dla Primadonny czarne serce. Gotowe!

Baza pod makijaż: Lirene, Podkład: Bourjois Healthy Mix, Puder: Max Factor Professional Loose Powder, Róż: Bobbie Brown (Pale Pink 9), Baza pod cienie: Artdeco, Cienie: paletka Naked (kolory Naked, Sin, Sidecar, Hustle), Cień do brwi: Inglot, Eyeliner: Artdeco (w pisaku), Maskara: MAC Rimmel Extra Super, Biała kredka do oczu: Manhattan, Sztuczne rzęsy: MAC nr 48 (przycięte), Rozświetlacz: BeneFit High Bean, Pomadka: paletka Kryolan Lip Rouge Mini-Palette (kolor LC120).

strona

68


WYWIAD

PIKSELOWY ŚWIAT KATARZYNY ‘YUKE’ URBAŃSKIEJ rozmawiała ANITA BOHAREWICZ grafiki KATARZYNA ‘YUKE’ URBAŃSKA

Jej znakiem rozpoznawczym są minimalistyczne, czyste i nieprzeładowane kolorami designy, które przykuwają uwagę i które na długo zapadają w pamięć. Pełne humoru i orientalnych inspiracji sprawiają, że trudno przejść obok nich obojętnie. Kim jest ich autorka? Jak zaczęła się jej przygoda z rysowaniem i skąd wziął się jej pseudonim? Poznajcie Katarzynę ‘yuke’ Urbańską – przesympatyczną ilustratorkę, która naprawdę kocha to, co robi i robi to naprawdę dobrze!

69

strona


strona

70


Zanim rozpoczął się Twój romans z tabletem, na pewno operowałaś ołówkiem i kredkami. Kiedy zaczęłaś rysować? Jako dziecko czy nieco później? Pamiętasz swój pierwszy rysunek? Zainteresowanie ołówkami i kredkami pojawiło się bardzo naturalnie. W naszym domu każdy miał artystyczne hobby: mama wyszywała i rysowała, a tata nie rozstawał się z lustrzanką. Odkąd pamiętam, rodzice zachęcali mnie i moją siostrę do różnych zajęć plastycznych, a my z zapałem zapełniałyśmy kartki zeszytów (a niekiedy także ściany mieszkania) ilustracjami. Mama skrzętnie wszystko zbierała, dzięki czemu mam dzisiaj dostęp do większości moich „artystycznych” dokonań z dzieciństwa. Są wśród nich portrety rodzinne, dziwne stwory o imionach takich jak „Mysipisk” i niesamowite historie rodem z okładek książek science-fiction. Kiedy postanowiłaś zostać grafikiem? Czy w tym celu ukończyłaś specjalny kierunek studiów? Czy może sama się wszystkiego nauczyłaś? Przez dłuższy czas rysowanie traktowałam jako hobby, odskocznię od codzienności. Nigdy nie szkoliłam się w tym kierunku, wolałam sama zagłębić się w temat, metodą prób i błędów dotrzeć do postawionego sobie celu. Tak jest do dzisiaj! Sprawia mi to bardzo dużo radości, daje olbrzymią satysfakcję i napędza do działania. Dążę do tego, by rysowanie było czymś więcej niż hobby i by połączyć przyjemne z pożytecznym. To mój pomysł na życie. Twoje pierwsze poważne zlecenie to...? Mam nadzieję, że ciągle przede mną! Marzy mi się wykonanie rysunku na potrzeby okładki książki lub płyty – czegoś, co na długo zostanie w domach i na półce. Jestem otwarta na propozycje i chętnie podejmę się zlecenia, jeśli tylko mój styl będzie do tego odpowiedni.

Odnoszę wrażenie, że najczęstszym tematem Twoich prac są rodzina i przyjaciele. Kto jeszcze Cię inspiruje? Czyje prace najbardziej podziwiasz? Lubię rysować i spędzać czas z przyjaciółmi, to sprawia mi przyjemność. Rysowanie przyjaciół jest więc podwójnie przyjemne, bo łączy obie te czynności! Ponadto takie „familijne” rysunki mogę potem wydrukować i wstawić do ramki zamiast zdjęcia albo podarować bliskiej osobie. Inspirują mnie ludzie, koty, kolory. Część moich prac w różny sposób nawiązuje do Japonii - to miejsce zawsze mnie fascynowało. Jakiś czas temu uczyłam się języka japońskiego. Miałam też niezwykłe szczęście odwiedzić Kraj Kwitnącej Wiśni i być na koncercie jednego z moich ulubionych japońskich zespołów. Byłam wtedy fanką j-rocka i rysowałam głównie prace związane z artystami japońskiej sceny muzycznej. Jak określiłabyś swój styl? Co Twoim zdaniem wyróżnia Twoje grafiki? I skąd wziął się pseudonim „yuke”? Minimalizm, oszczędność kolorów i czyste, nieprzeładowane

71

strona

wieloma elementami designy to zdecydowanie moja bajka. Takie proste, ale wyraziste prace przyciągają wzrok, zapadają w pamięć i świetnie prezentują się np. ścianie. Jeszcze kilka lat temu moje rysunki były wyłącznie czarno-białe, teraz bawię się kolorami, ale staram się nie przesadzić. Trzy lub cztery kolory w zupełności wystarczą. Kiedyś szukałam prostego, krótkiego pseudonimu, którym mogłabym posługiwać się w internecie i podpisywać swoje prace. Było to w czasach, kiedy bardzo interesowałam się japońskimi klimatami, a „yuke” to był po prostu skrót od japońskiego imienia Yusuke. Ile czasu pochłania stworzenie jednej grafiki? To zależy od wielu rzeczy, m.in od tematu, a także tego, czy praca ma być w kolorze i czy nie ma jakiegoś konkretnego terminu, którego muszę przestrzegać. Sprawę komplikuje też fakt, że w dzień pracuję w agencji reklamowej, więc rysowaniem mogę się zajmować dopiero po południu i wtedy czas pracy nad rysunkiem się wydłuża. Mam nadzieję, że to się niebawem zmieni. Najbardziej lubię, gdy nie goni mnie konkretny termin i mogę sobie spokojnie posiedzieć przy tablecie. Wówczas rysunek powstaje w ciągu 3-4 dni. Które prace darzysz największym sentymentem i dlaczego? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale jeśli miałabym wybrać, to chyba byłyby to moje „kocie” prace. Koty są częstym motywem moich rysunków. Bardzo lubię rysować ich wąsy i oczy przypomina mi się wtedy mój własny zwierzak - Mila vel. Baronowa. Czy można składać u Ciebie zamówienia na konkretną grafikę? Pewnie, chętnie podejmuję się indywidualnych zleceń. Ostatnio robiłam ilustrację na potrzeby zaproszenia ślubnego i jestem pewna, że nikt na świecie nie będzie miał takiego samego! Czy chciałabyś, aby Twoje grafiki ozdobiły T-shirty bądź torby, które można nabyć w popularnych sieciówkach. A może już to zrobiły? Bardzo cenię przedmioty niepowtarzalne, handmadowe – coś, czego nie zobaczy się w sklepach w ilościach masowych i gdzie widać indywidualność artysty. Wiem z doświadczenia, ile pracy i serca wkłada się w wykonanie takich przedmiotów. Chciałabym, by moje rysunki znalazły się na tego typu rzeczach i dlatego pracuję nad własną marką „pikselowo”. Mam nadzieję, że każdy, kto szuka czegoś wyjątkowego znajdzie tam coś dla siebie. Brałaś udział w wielu konkursach. Które zwycięstwo sprawiło Ci największą radość? Dotychczas największą niespodzianką była wygrana w konkursie Scooter Art Project, organizowanym przez markę odzieżową HOUSE. Zadanie polegało na zaprojektowaniu motywu na koszulkę, a nagrodą był włoski skuter Vespa. Znalazłam się w gronie 10 szczęśliwych zwycięzców i przez rok cieszyłam oczy tym pięknym pojazdem. Nigdy natomiast nie odważyłam się wyru-


szyć nim na miasto. Jestem niewielkim stworzeniem i skuter ważący 100 kg niestety okazał się dla mnie zdecydowanie za ciężki. Postanowiłam go sprzedać, a część pieniędzy przeznaczyłam na nowy tablet graficzny. Czy tworzenie grafik to Twoja jedyna pasja, czy masz ich więcej? Opowiesz o nich? Jestem zodiakalnym bliźniakiem i różnorodność zainteresowań, pasji i hobby mam we krwi. Zdecydowana większość to zajęcia artystyczne, np. lalkarstwo, rękodzieło artystyczne, a ostatnio także szycie na maszynie. W ciągu dnia wiele się dzieje, tyle jest do zrobienia! O nudzie po prostu nie ma mowy! Czy mogłabyś powiedzieć coś więcej na temat lalkarstwa? Pomysł na nasze lalki zrodził się 6 lat temu. Szukałyśmy z siostrą oryginalnego prezentu dla znajomych lubiących muzykę japońską, a ponieważ nie trafiłyśmy na nic ciekawego, postanowiłyśmy wykonać ten prezent same. Pierwsze lalki byłby inspirowane wyglądem jrockowych muzyków, z czasem jednak nabrały własnego niepowtarzalnego stylu i charakteru. Nasze lalki wykonane są ze specjalnej żywicy i ręcznie pomalowane farbami akrylowymi. Nóżki i rączki są połączone drucikiem i dzięki temu są ruchome. Każda lalka ma inny strój i buzię, nie ma dwóch takich samych egzemplarzy (lalki można zobaczyć na stronie http://visualdolls.pl/lalki.html). Twoje największe marzenie? To największe zachowam dla siebie (śmiech). Od kilku lat marzy mi się własny autorski butik. Dążę do tego, by to marzenie się spełniło. Poza tym chciałabym rozwijać się artystycznie, poznawać ciekawych ludzi i ciągle iść do przodu. Czego Ci życzyć? Mam mnóstwo różnych planów i pomysłów – chciałabym mieć wystarczająco dużo czasu, by móc wcielić w życie chociażby niektóre z nich. Trzymam kciuki za to, aby udało się je zrealizować, łącznie z otworzeniem autorskiego butiku. Dziękuję za rozmowę!

strona

72


PORADNIK PERFEKCJONISTKI BABSKIE PORADY Z PRZYMRÓŻENIEM OKA Upał w wielkim mieście Nie przyszła góra do Mahometa, przyszedł Mahomet do góry. Właśnie dlatego nie warto trwonić pieniędzy na bilet do Amazonii, skoro Amazonię mamy za oknem, a gdy nie posiadamy klimatyzacji bądź choćby małego wiatraczka, to także w domu. Ogromne upały wraz z rzęsistym deszczem, który pojawia się przy okazji licznych ostatnio burz, przeniosły nas w tropiki ku radości mieszkańców Mazur oraz nadmorskich miejscowości, a ku rozpaczy wszystkich gnieżdżących się w wielkomiejskich blokowiskach i poruszających się po mieście pozbawionymi klimatyzacji środkami komunikacji miejskiej. Chyba, że ktoś lubi zapach przepoconych ciał. Choć szczerze wątpię… Jak więc przetrwać lato w wielkim mieście? Możemy wybrać się na basen. Odkryty lub zakryty. Bo każdy lubi popluskać się w chłodnej wodzie, zwłaszcza przy ponad trzydziestostopniowym upale. Biorąc jednak pod uwagę liczbę osób, która się przez niego przewija, jego niewielki metraż oraz fakt, że woda zmieniana jest raz na ruski rok (w gruncie rzeczy jest w ciągłym obiegu filtrowania, ponieważ tak jest o wiele taniej), prawdopodobnie znajdziemy w nim całą gamę niebezpiecznych zarazków. Po co to i na co? Lepiej zastąpić basen zimną kąpielą, prysznicem albo miską z wodą, w której można pomoczyć stopy. Wszak to od nich ciągnie zimno. A zatem chwilowe orzeźwienie – gwarantowane! Możemy też działać na ciało od wewnątrz, pijąc cudownie schłodzoną wodę! Żeby nie było, że nie lubię obcować z ludźmi, w wolnej chwili zamiast basenu proponuję spacer po klimatyzowanych galeriach handlowych. Znajdziemy w nich lodziarnie. Kawiarnie, w których zaserwują nam mrożoną kawę lub herbatę. Kina wyposażone w chłodne sale, które przyniosą ukojenie nie tylko dla ciała, ale też duszy (oczywiście w zależności od tego, na jaki seans się zdecydujemy). A także to co najlepsze, czyli całą masę sklepów wypełnionych po brzegi przecenionymi ciuchami! Bo kto nie lubi wyprzedaży? No kto?! No dobra, może mężczyźni. Założę się, że większość z nich ma ochotę grzmotnąć swoją partnerkę, gdy ta znowu ciąga ich po sklepach. Cóż. Taki już ich urok. Zostawmy więc ich w domu, żeby nie marudzili i wyruszmy na łowy! Zwinnie przemieszczajmy się pomiędzy regałami i poluj-

73

strona

my na niepowtarzalne okazje, designerską biżuterię, jedyną w swoim rodzaju torebkę czy parę wystrzałowych szpil! To mit, że w sieciówkach nie można znaleźć nic ciekawego. Trzeba po prostu umieć szukać. Wybierając się na łowy do galerii handlowej, pozbawionego klimatyzacji second handu bądź concept storu warto zaopatrzyć się w mgiełkę wodną lub wodę termalną w sprayu. Nigdy nie wiadomo, kiedy pod wpływem temperatury lub wrażeń, twarz zacznie płonąć z gorąca. I to już chyba ostatnia rada. Nie marudźcie, że nie stać was na wycieczkę w egzotyczne miejsca albo, że nie dostaliście urlopu. Korzystajcie z tego, co jest. Dla chcącego nic trudnego. Upały da się oswoić i nawet trzeba to zrobić, żeby nie zwariować. Good luck!


DOBRE, BO POLSKIE! Cudze chwalimy, swego nie znamy. Smutne to i prawdziwe. Bo czy nie gorączkujemy się na widok czerwonej podeszwy Louboutin, pikowanych balerinek Chanel czy niebotycznie wysokich szpil Jimmy’ego Choo? Gorączkujemy się. I to jak! Dość osobliwa sprawa, skoro większość z nas ani razu nie miała tych butów na nodze i mało prawdopodobne, że kiedykolwiek będzie miała, a zatem skąd pewność, że są wygodne?

strona

74


Nie oszukujmy się. Mamy marne szanse na to, żeby zostać drugą Carrie Bradshaw i przemierzać nowojorskie ulice w szpilkach od Manolo Blahnika. Zresztą po co nią zostawać, skoro nikt nie doceni kopii mając na wyciągnięciu ręki oryginał! Czy nie lepiej więc wypracować swój własny styl i to przy pomocy polskich marek? No pewnie, że tak! Dlaczego? Polki są bardzo wymagającymi klientkami. Nie kupują kota w worku. Zanim zdecydują się na zakup konkretnego modelu buta, oglądają go z kilku stron, kilka razy przymierzają, sprawdzają, jak się nosi. Trwa to od kilku do kilkunastu minut i nie zawsze kończy się opuszczeniem sklepu z uśmiechem na ustach i wielką reklamówką w dłoni. Polscy producenci doskonale o tym wiedzą i właśnie dlatego przykładają ogromną wagę do tego, aby buty nie tylko wpisywały się w bieżące trendy, ale też wykonane były z najwyższej jakości materiałów, by zaskakiwały klientki detalami, kolorami i oryginalnym wzornictwem. Wystarczy spojrzeć na buty Nessi. Kolekcje tej marki trzymają naprawdę światowy poziom. Wśród bogatej oferty na lato 2012 nie brakuje klasycznych czółenek, eleganckich, zapinanych wokół kostki sandałków na obcasie (hit wiosenno-letnich kolekcji Christiana Louboutin oraz Vivienne Westwood!), przepięknych plateau open-toe, szalenie modnych w tym sezonie koturn czy płaskich sandałów łączących w sobie styl casual z miejską elegancją. Wszystkie modele marki Nessi wykonane są z najwyższej jakości skór licowanych i tłoczonych oraz zamszu, często łączonych z przewiewnymi tkaninami. Łączy je wygoda, styl i elegancja, czyli dokładnie to, co możemy podziwiać na światowych wybiegach. Coco Chanel powiedziała kiedyś, że kobieta w dobrych butach, nigdy nie wygląda źle. I trudno się z nią nie zgodzić. Także zachęcam do tego, aby oprzeć się inwazji zagranicznych marek. W końcu nie bez kozery mówi się dobre, bo polskie, a skoro dobre – to czemu by tego nie nosić? Nie widzę żadnych przeciwskazań! www.nessi.com.pl i www.facebook.nessi.com.pl

75

strona


strona

76


BE A MAN BE A MAN! Zadbany, elegancki, modny i pachnący. Właśnie tak powinien prezentować się współczesny mężczyzna, jeśli chce, by kobiety oszalały na jego punkcie. Dlatego polecamy zainwestować w dobrą wodę toaletową, nosić przy sobie elegancką skórzaną torbę, a na głowie kapelusz. Zielone czy pomarańczowe szorty wcale nie są niemęskie. Wystarczy zestawić je z odpowiednim T-shirtem, odstawić na bok białe skarpetki, zostawić sandałki i wakacyjny look gotowy. Oto kilka naszych propozycji, które koniecznie powinny znaleźć się na Waszej liście. A nuż zechcecie wydać trochę pieniędzy!

4 5

77

strona

1

2


8 9 7

11 13

1. Scyzoryk, ekspertagd.pl 2. Trampki cedarwood, allegro.pl 3. Głośnik Angry Birds, toys4boys.pl 4. Soundracer, menosfera.com 5. Torba męska Daag Ultra Rebel, royalpoint.pl 6. Słuchawki, razershop.pl 7. Joop Men Collection wiosna/lato 2012 8. Woda Toaletowa Lacoste 100 ml 9. Kapelusz H&M 10. Krawat, amazon.com 11. Portfel, merlin.pl 12. Szorty H&M 13. T-shirt Top Secret

strona

78


KAMERA: KUCHNIA tekst MARTA KAPRZYK

Jedzenie jest szalenie fotogeniczne. Wspaniale wygląda w obiektywie aparatu i w oku kamery. Dlatego też często staje się ozdobą scenografii. Zaaranżowane naturalnie w spotkanie bohaterów, bywa ich wielką pasją albo stymuluje zwrot akcji. Czasami jednak nie chce być jedynie rekwizytem i staje się nośnikiem zdarzeń lub wręcz pełnoprawnym bohaterem filmu z całą niezbędną psychologią. Emocje Rok 1960. Do zapomnianego francuskiego miasteczka przyjeżdża Vianne Rocher (Juliette Binoche). Wbrew zaleceniom bogobojnego burmistrza (Alfred Molina) otwiera niewielką czekoladziarnię i w czasie postu kusi parafian najlepszymi na świecie pralinami. W filmie „Czekolada” reżyser Lasse Hallström pozwala nam zabawić się w podglądaczy z najśmielszych dziecięcych fantazji: otwiera przed nami drzwi do pokoju, gdzie roztopiona czekolada miesza się z bakaliami, której aromat możemy poczuć pomimo szklanego ekranu, a jej smak i moc potrafią odsunąć na bok niejeden problem. Rozgrywający się równolegle wątek miłosny podkreśla jedynie pasję, z którą żyje Vianne. Romans z Rouxem (Johnny Depp) jest bowiem równie gorący, jak jej namiętność do tworzenia czekoladek. W kategorii „jedzenia emocjonalnego” bardzo ciekawe obserwacje (być może zupełnie nieświadomie) prezentuje reżyser David Mackenzie. Jego film „Ostatnia miłość na ziemi” to nie tylko kolejna wersja wielkiego uczucia w obliczu apokalipsy (tym razem pokazywana z perspektywy mieszkańców Glasgow). Michael (Ewan McGregor) i Susan (Eva Green) poznają się tuż przed tym, gdy cały świat ogarnia epidemia utraty zmysłów. Michael jest szefem kuchni i doskonale rozumie to, że w czasie, gdy wszyscy ludzie tracą najpierw węch, a później kolejne zmysły, jedzenie nabiera zupełnie nowego znaczenia. Na początku smaki stają się bardziej intensywne. Ważniejsze niż zwykle są przyprawy, ich alternatywne połączenie, by jeszcze na moment uratować to, co prawdopodobnie niedługo zostanie odebrane: zmysł smaku. Gdy zanika, jedzenie znów spełnia swoją najbardziej pierwotną rolę – wyłącznie odżywia. Restauracja Michaela desperacko pragnie jednak przemienić odżywianie w rytuał. Gdy nie może pomóc ani węch, ani smak, jedzenie zaczyna grać własną muzykę kolorów, skrzypienia, szeleszczenia i kruchości.

79

strona



Sens Życia Dla Zinosa (Adam Bousdoukos), głównego bohatera filmu Fatiha Akina, „Soul Kitchen”, podstawowym sensem życia jest jego restauracja. Tytułowy lokal to zaniedbane miejsce, w którym stali bywalcy zachwycają się mrożonkami smażonymi na wczorajszym tłuszczu, a jego właściciel nieustannie boryka się z problemami finansowymi (na domiar złego, życie prywatne Zinosa jest w kompletnej rozsypce). Wszystko ma szansę ulec zmianie, gdy poznaje Shayna Weissa (Birol Ünel) - szalonego, wręcz demonicznego szefa kuchni. Dotychczasowi miłośnicy Soul Kitchen początkowo nie są przekonani do wymyślnych potraw. Zbieg okoliczności sprawia jednak, że kuchnia Weissa dociera do tłumów. Podupadła restauracja zmienia się w modny lokal, gdzie jedzenie staje się najlepszym afrodyzjakiem, a Zinos zaczyna rozumieć, że jego dotychczasowy plan, zakładający kompletne przewartościowanie priorytetów, prowadził donikąd. Przecież swoją duszę już dawno ofiarował… kuchni. Jednym z najciekawszych sposobów uczynienia jedzenia bohaterem filmu jest obraz „Jabłka Adama” – smoliście czarna komedia Andersa Thomasa Jensena. Tytułowy bohater po wyjściu z więzienia ma do spełnienia ogromnie ważną misję. Ma zrobić coś sam, od początku do końca. Adam (Ulrich Thomsen) postanawia więc upiec ciasto i tak szarlotka staje się celem, i podstawą resocjalizacji radykalnego neofaszysty. Mieszkając w parafii, w której każdy ma na swoim koncie tyle samo grzechów, niepowodzeń, kłamstw i hipokryzji, mężczyzna musi włożyć nadludzkie wysiłki w uchronienie choć jednego jabłka, które mógłby wykorzystać do ukończenia swojej misji sukcesem. Staje się to dla niego najlepszą i najważniejszą lekcją pokory.

81

strona


Miłość Jedzenie może stać się czyjąś namiętnością, ale także pomóc w zdobyciu prawdziwej miłości. Kate (Catherine Zeta-Jones) i Nick (Aaron Eckhart) pracują w tej samej restauracji. Kate jest popularną, świadomą własnej wartości szefową kuchni, która po śmierci siostry musi zaopiekować się swoją siostrzenicą (Abigail Breslin). Tym bardziej irytuje ją to, iż Nick nie tylko lepiej rozumie dziewięcioletnie dziewczynki, ale przede wszystkim – magię garnków, łyżek, przypraw i kulinarnych potrzeb. „Życie od kuchni” Scotta Hicksa jest typową komedią romantyczną, gdzie w scenerii luksusowej restauracji i otoczeniu trufli, aromatycznej bazylii, złocistego karmelu i wybornych naleśników odnawiają się więzi rodzinne i formują gorące uczucia. Miłość jest także podstawowym komunikatem filmu Nory Ephron „Julie&Julia”. To obraz superoptymistyczny, bardzo przyjemny wizualnie, z kapitalną rolą Meryl Streep. Julia Child w jej wykonaniu jest ideałem feministycznej siły ducha. Pełna energii, werwy i tupetu wie, że może zawojować świat. Równolegle do historii Julii Child poznajemy Julie Powell (Amy Adams). Kobieta zdegustowana swoim życiem wpada na pomysł założenia bloga i krok po kroku, dzień po dniu, konsekwentnie realizuje wszystkie przepisy z książki Child „Mastering the Art of French Cooking”. Poza koncertem czynności kuchennych, pysznych składników i przepisów, od których każdy ma ochotę zmienić się w guru kuchni, znajdziemy w tym filmie coś znacznie bardziej wartościowego: prześwietny klimat i wspaniałych, kochających mężczyzn. Obaj mężowie głównych bohaterek wspierają je z całych sił, szczególnie mąż Julii Child (Stanley Tucci), przez co obie kobiety utwierdzają się w przekonaniu, że z taką pasją życia mogą przenosić gór


Klątwa Tita (Lumi Cavazos), główna bohaterka filmu „Przepiórki w płatkach róży” Alfonso Arau została skazana na wieczną samotność. Jako najmłodsza z córek miała opiekować się matką aż do jej śmierci. Tita miała jednak coś, co pozwoliło jej przetrwać ból złamanego serca po zaaranżowanym ślubie jej ukochanego Pedro (Marco Leonardi) z Rosaurą, siostrą Tity. Dziewczyna oprócz nieprawdopodobnej cierpliwości miała również ogromny talent kulinarny. „Przepiórki w płatkach róży” bazują wielokrotnie na konwencji realizmu magicznego. Pod pozorem normalności przedstawiają wydarzenia wręcz metafizyczne, zupełnie nietypowe. To świat, w którym nienarodzone dzieci płaczą w łonie matki pobudzone krojoną cebulą, tytułowe przepiórki zmieniają kolację w miłosne, niemal erotyczne doświadczenie, a łzy porzuconej kobiety mają zabarwienie prawdziwej trucizny. Pepa (Carmen Maura), główna bohaterka filmu „Kobiety na skraju załamania nerwowego” Pedro Almodóvara, z pełną świadomością dosypuje sporą dawkę środków nasennych do gazpacho. Jest zdradzona i bardziej niż smutek czuje w sobie wolę zemsty. Ostatecznie, najpopularniejszy hiszpański chłodnik w wykonaniu Pepy otrzyma nie jej niewierny kochanek, ale sprawiający zbyt dużo problemów policjanci oraz Marisa (Rossy de Palma), która w wyniku skomplikowanego łańcucha wydarzeń straci nie tylko ukochanego - na jawie, ale także dziewictwo… we śnie.

dlatego modlitwa z dawnymi znajomymi, którzy są z każdym rokiem coraz bardziej nieznośni, jest dla nich nie tylko obowiązkiem, ale też jedyną rozrywką. Babette ma we Francji oddanego przyjaciela, który co roku kupuje w jej imieniu kupon na loterii. Gdy pewnego dnia wygrywa dziesięć tysięcy franków, siostrom wydaje się, że wkrótce na zawsze pożegnają swoją wieloletnią pomocnicę (która nawet z chlebowej zupy potrafiła zrobić prawdziwy przysmak). Tym bardziej niespodziewana, a zarazem ekscentryczna wydaje się propozycja Babette, która chce upamiętnić setną rocznicę urodzin nieżyjącego pastora, przygotowując wystawną kolację w stylu francuskim dla sióstr oraz ich towarzyszów modlitw. Babette wyjeżdża, by zebrać wszelkie potrzebne składniki i wraca do miasteczka szokując klatką pełną przepiórek, żywym żółwiem i wytwornymi alkoholami. Towarzysze modlitw obiecują sobie, że nie powiedzą ani słowa na temat jedzenia, tym bardziej, iż ekwipunek Babette przywodzi im na myśl diabelską orgię, a nie skromną kolację na cześć duchownego. Okazuje się jednak, że Francuzka w przeszłości była szefem kuchni w paryskiej Café Anglais. Jej kolacja staje się spektaklem pełnym wieloznaczności. Z jednej strony była działaniem na przekór fałszywej pobożności, którą na co dzień demonstrowali członkowie mikrospołeczności odludnego miasteczka, mając w sobie więcej gorliwości w kłótni niż modlitwie (a także: jedzeniu niż wstrzemięźliwości). Z drugiej jednak strony było to desperackie wspomnienie przeszłości, którą zabrała historia i na której powrót nie ma najmniejszych szans.

Przeszłość

***

Siostry Filippa (Bodil Kjer) i Martine (Birgitte Fedderspiel) mieszkają w niewielkim duńskim miasteczku, w bardzo pobożnej społeczności, która w wiele lat po śmierci ojca sióstr, pastora, spotyka się, by chwalić Boga i swojego dawnego duchowego przywódcę. W „Uczcie Babette” Gabriela Axela najbardziej intrygującą postacią jest jednak tytułowa bohaterka (Stéphane Audran) – francuska służąca, której siostry wiele lat temu ocaliły życie, pozwalając kobiecie pomagać im w opiekowaniu się domem i potrzebującymi. Filippa i Martine są zgorzkniałe. Ich ojciec nie pozwalał im nigdy nawet pomyśleć o małżeństwie,

Jedzenie fascynuje filmowców nie tylko różnorodnością smaków, dźwięków i barw, ale także mnogością znaczeń, czy tym, że jest tak nieprzewidywalne w swojej pospolitości. Kuchnia daje duże pole do popisu kucharzom i miłośnikom skwierczenia, krojenia, smażenia i doprawiania, ale także wszystkim tym, którzy doceniają magię, jaka na co dzień wydarza się za drzwiami wszystkich kuchni.

83

strona



POLECAMY Ta kobieta. Wallis Simpson – Anne Sebba (Wyd. ZNAK) tekst

ANITA BOHAREWICZ

Nie była piękna ani szczególnie błyskotliwa, a mimo to udało jej się usidlić brytyjskiego monarchę, wywołując przy tym skandal, który wstrząsnął nie tylko królewskim dworem, ale też światem. Jak tego dokonała, kim była i jakie tajemnice skrywała? Czego jeszcze nie wiemy o TEJ kobiecie? Anne Sebba spogląda na Wallis w kontekście społecznym, historycznym i geograficznym. Nie demonizuje jej, a raczej uczłowiecza. Posługując się nieznanymi dotąd listami i wywiadami, niepublikowanymi materiałami, w tym prywatnymi notatkami Jerzego VI, rzuca nowe światło na życie tej niezbyt urodziwej, ale za to niezmiernie charyzmatycznej Amerykanki, dla której król jednego z najwspanialszych tronów świata, jak to określił Winston Churchill, abdykował. I to w trudnym dla Europy okresie, co niezbyt korzystnie odbiło się na wizerunku Wallis. Podczas gdy Hitler coraz śmielej wysuwał swoje żądania terytorialne, a w powietrzu unosił się zapach wojny, król zamiast myśleć o bezpieczeństwie swoich poddanych, zastanawiał się, jak zabezpieczyć przyszłość swoją i swojej kochanki, w dodatku mężatki. Edward ustępując z tronu pozostawił monarchię w rękach brata kompletnie nieprzygotowanego do tego, by rządzić. Biorąc pod uwagę niesprzyjające okoliczności w jakich narodziło się to uczucie, nic dziwnego, że Wallis popadła w niełaskę rodziny królewskiej, że jej związek z królem Edwardem okrzyknięto największym skandalem obyczajowym XX wieku, że ta dość osobliwa para książęca musiała udać się na wygnanie. Bardzo łatwo przypiąć komuś etykietkę „potwora”. Zdecydowanie trudniej spróbować zrozumieć motywy jego postępowania. Anne Sebba zamiast powtarzać za innymi, że Wallis była czarownicą, która zahipnotyzowała króla, wniknęła w jej umysł i duszę, zręcznie szkicując jej portret psychologiczny. Simpson widziana jej oczami to kobieta świadoma własnych wad i zalet, celów i marzeń, jednak nie wyzbyta z uczuć. Nie można powiedzieć o niej, że była bezwzględną karierowiczką, że usidliła króla dla sławy, splendoru i bogactwa. Pewnie nawet w najśmielszych snach nie przypuszczała, że będzie jej dane poznać Edwarda VIII. Owszem, lubiła wygodę, słynęła ze swojej rozrzutności oraz z zamiłowania do kreacji najlepszych projektantów mody, ale nie czyni jej to przecież złym człowiekiem. Poza tym – wina nigdy nie leży po jednej stronie. Toteż autorka nie zakłada z góry, że to ona omamiła króla. Tak jak reszta świata docieka, co takiego wyjątkowego było w Wallis, ale stawia też pytanie o to, jakim człowiekiem był Edward, dlaczego tak do niej lgnął. I jest to jeden z najciekawszych i najbardziej zaskakujących wątków zawartych w tej biografii.

85

strona

„Ta kobieta. Wallis Simpson” to znakomity przykład tego, jak dana historia, którą zdają się znać wszyscy, może wyglądać z punktu widzenia jednostki, w tym wypadku Wallis, i jak może się różnić od wykreowanego przez media obrazu. Anne Sebba udostępniając fragmenty jej korespondencji czy to z królem Edwardem, czy Ernestem Simpsonem, jej drugim mężem, daje jej dojść do głosu, a nawet wybronić się poniekąd przed stawianymi jej zarzutami. Książka jest znakomicie napisana. Okraszona licznymi fotografiami. To nie tylko doskonały portret kobiety, która, chcąc nie chcąc, stała się bohaterką największego skandalu obyczajowego XX wieku, to także solidna porcja historii oraz cała masa ciekawostek prosto z królewskiego dworu. Po przeczytaniu tej biografii, długo będziecie myślami pomiędzy jej stronami. Lepszej rekomendacji nie trzeba.


Pociąg do Darjeeling reż. Wes Anderson tekst

MARTA KAPRZYK

Peter, Jack i Francis to trzej bracia, którzy po roku nie rozmawiania ze sobą rozpoczynają podróż, podczas której chcą się zjednoczyć, odkryć samych siebie i otworzyć na to, co proponuje im świat. Tytułowy Pociąg do Darjeeling ze swoimi wzorzystymi tapetami i specyficzną obsługą stanie się dla nich nie tylko środkiem transportu, ale także osobliwą przestrzenią do podsumowania dotychczasowego życia. Cały film jest wielką grą: bracia grają ze sobą nawzajem plotkując, zawierając potajemne pakty i odkrywając tajemnice, których nie chcieli do tej pory wypowiedzieć na głos. Podczas przystanków w kolejnych miastach odkrywają nie tylko mentalność mieszkańców, piękno krajobrazów czy egzotykę rytuałów, ale także zaczynają pojmować, że zrozumienie przeszłości i pogodzenie się z nią stanie się kluczem do odzyskania wewnętrznej (dawno zagubionej) równowagi. Reżyser prowadzi grę z naszym zmysłem estetyki. Nic dziwnego, dbałość o filmową przestrzeń jest jedną z cech charakterystycznych jego twórczości. W „Pociągu do Darjeeling” pozwala nam upajać się kolorytem Indii (cały film jest swoistą demonstracją jego zainteresowania tą częścią świata oraz kinematografią Bollywood) i szczegółami wystroju pociągu. Miesza siłę naturalnych kontrastów między naturą, architekturą a rytuałami i sprawia, że nieświadomie zaczynamy zwracać uwagę na wszystkie detale. Kostiumy do filmu zaprojektowała Milena Canonero, która wcześniej stworzyła dla Andersona charakterystyczne uniformy załogi statku w filmie „Podwodne życie ze Stevem Zissou”, a także między innymi oscarową garderobę w „Marii Antoninie” Sofii Coppoli czy niezapomniane kostiumy w filmach Stanley’a Kubricka („Lśnienie”, „Mechaniczna pomarańcza”, „Barry Lyndon”). Walizki Louis Vuitton, będące wizytówkami filmu, nośnikami wspomnień i zarazem równoprawnymi bohaterkami opowieści (podróżują z braćmi będąc ich największą pamiątką po ojcu) zaprojektował sam Marc Jacobs.

rzące, wbrew pozorom, bardzo zgraną drużynę. Warto zwrócić uwagę na pojawiających się w epizodach Billa Murraya oraz Natalie Portman, a także Anjelice Huston, jedną z ulubionych aktorek Wesa Andersona, która w „Pociągu do Darjeeling” gra matkę głównych bohaterów. Humor w filmach Andersona jest wysublimowany, żeby nie powiedzieć odrobinę snobistyczny. Bazuje na chwilowych absurdach czy pozornie nic nie znaczących imponderabiliach. To świat, w którym drukarka i maszyna do laminowania stanowią niezbędny ekwipunek podczas duchowej podróży po Indiach. Co więcej, poza oryginalnością i niepowtarzalnym charakterem w twórczości Andersona można dostrzec jeszcze jedną wielką zaletę: ma w sobie dużo prawdy. To mądre kino, które nie może się znudzić. Wes Anderson powiedział kiedyś: „Najlepsze filmy mojego dzieciństwa to te, które do tej pory sprawiają mi przyjemność”. Idąc tym tropem pozostaje mi jedynie dodać, że cały dorobek tego reżysera jest czystą przyjemnością, którą warto odkryć. Atmosfera w „Martha Marcy May Marlene” jest gęsta jak mgła. Napięcie, jakie tworzy się pomiędzy poszczególnymi epizodami może wręcz irytować, ale jest to uczucie, wbrew pozorom, pozytywnie stymulujące. Ważne tym bardziej, że wiele pytań pozostaje w filmie bez jednoznacznej odpowiedzi.

Kapitalny scenariusz stał się świetnym materiałem nie tylko dla reżysera, ale również dla aktorów: Peter (Adrien Brody ) jest chodzącą melancholią, Jack (Jason Schwartzman) ma obsesję na punkcie swojej byłej dziewczyny i marzy o karierze pisarskiej, a Francis (Owen Wilson) wydaje się być najbardziej śmiałym i ułożonym z braci, podczas gdy w rzeczywistości również szuka równowagi. Wszyscy trzej aktorzy stworzyli postacie z jednej strony kompletnie ze sobą kontrastujące, a jednocześnie two-

strona

86


Marina & the Diamonds – Electra Heart wytwórnia Warner Music Poland tekst

ANITA BOHAREWICZ

Po dwuletniej przerwie Marina powróciła z nowym krążkiem i całkiem nowym brzmieniem. Album „The Family Jewels” był idealnym połączeniem muzyki indie z popem, był bardzo twórczy i teatralny. Zawierał zarówno miłe dla ucha ballady, jak i szybsze utwory przywodzące na myśl dorobek Kate Bush. Jaka jest „Electra Heart”? Przede wszystkim ubrana w syntezatory i inne elektroniczne zabawki, co nie do końca przypadnie do gustu wszystkim fanom Mariny. Osoby, które oczekiwały od niej tego, że zaserwuje solidną porcję indie popu, będą albo rozczarowane, albo pozytywnie zaskoczone, bo chyba nikt nie spodziewał się, że panna Diamandis rozpocznie romans z electro popem, nawet pomimo tego, że były po temu przesłanki. Chodzi oczywiście o singiel „Radioactive”, który poprzedzał wydanie płyty i który miał ją promować, dopóki nie został zdetronizowany przez „Primadonnę”. Utwór ten, choć przypomina ostatnie klubowe dokonania Rihanny, jest od nich zdecydowanie lepszy. Został bardzo dobrze przyjęty przez krytyków. Wyszło na to, że Marina znalazła kolejny sposób na to, żeby zabłysnąć. Czy dobry? Wydaje mi się, że tak. „Electra Heart” to bardzo wyważony album. Znajdziemy na nim zarówno energiczne, przebojowe piosenki, jak i liryczne, wręcz melancholijne utwory. Dokładnie tak jak w „The Family Jewels”. Można oczywiście wyróżnić te nieco lepsze i te nieco gorsze. Zdecydowanymi liderami są otwierający płytę energetyczny „Bubblegum girl”, „Power & Control”, „Living Dead”, „Primadonna” „The State Of Dreaming”, „Lies” oraz hipnotyzujące „Teen Idle” czy „Valley Of The Dolls”. I tu kompletna niespodzianka, bo utwory te brzmią o niebo lepiej w duecie z syntezatorami, niż w wersji akustycznej. Ważne, by nie słuchać ich wyrywkowo, by przesłuchać całą płytę od początku do końca, ponieważ dopiero wtedy zrozumiemy opowiadaną przez Marinę historię. A chodzi o walkę, którą toczymy w sobie, między tym, kim jesteśmy, a osobą, którą stajemy się po to, aby zadowolić nasze otoczenie. I dotyczy to nie tylko gwiazd, które w pogoni za sławą i pieniędzmi, gubią cząstkę siebie, lecz chyba każdego z nas. Wykreowanej przez Marinę próżnej, łamiącej męskie serca primadonnie udaje się w końcu wybudzić z tego jałowego letargu, by z powrotem nadać swemu życiu sens, by znów cieszyć się z tych najprostszych rzeczy. A jak jest z nami? Właśnie to pytanie nasuwa się po przesłuchaniu tego albumu. I to chyba dobrze świadczy o Marinie. Bo niewiele współczesnych gwiazd, zwłaszcza popowych artystek zza Oceanu, poprzez

87

strona

swoją muzykę skłania do głębszych refleksji. Choć uwielbiam „The Family Jewels”, cieszę się, że ta lubująca się w ambicjonalnym, wyspiarskim popie wokalistka, poszła krok dalej, że eksperymentuje z nowym gatunkiem, serwując swoim słuchaczom coś, czego jeszcze nie słyszeli w jej wydaniu. Elektronika wbrew pozorom nie przytłoczyła jej mocnego, lekko rozwibrowanego i tak charakterystycznego wokalu. Właściwie świetnie go uzupełniła. Piosenki panny Diamandis w dalszym ciągu wybijają się na tle całej masy odmóżdżających popowych kawałków, których nie brakuje zarówno w stacjach radiowych, jak i w telewizji. Tym bardziej zachęcam do przesłuchania całego krążka. Naprawdę warto.


You


02


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.