Teki Kociewskie zeszyt 9

Page 1


Teki Kociewskie Zeszyt IX

Tczew 2015


„Teki Kociewskie” – czasopismo społeczno-kulturalne wydawane przez Oddział Kociewski Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie

Zeszyt XIX

Redaktor naczelny Michał Kargul

Kolegium redakcyjne: Jacek Cherek, Tomasz Jagielski, Marek Kordowski Damian Kullas, Henryk Laga, Bartosz Świątkowski

Skład i łamanie Oficyna Wydawnicza Edytor

Tczew 2015

ISSN 1689-5398 Publikacja wydana przy wsparciu Samorządu Powiatu Tczewskiego

oraz Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego

Czasopismo dostępne w wersji elektronicznej na: www.kbi.tczew.pl


Spis treści Od Redakcji

5

I. SPOŁECZEŃSTWO, KULTURA, JĘZYK Tomasz Jagielski Max Halbe. 150. rocznica urodzin dramatopisarza z Koźlin (1865–1944)

9

Natalia Kalkowska W trosce o przyszłość Kociewia

12

Michał Kargul Co z tym Kociewiem? – refleksje pokongresowe

25

Przemysław Kilian Tożsamość mieszkańców Morzeszczyna – informacja z badań terenowych

37

Jan Kulas Leon Galiński 1908–1985. Wybitny artysta i ceniony aptekarz

44

Grzegorz Piotrowski Kolej w Bydgoszczy, Tczewie i Skórczu (cz. II)

74

Z KOCIEWSKO-POMORSKICH DZIEJÓW Tomasz Jagielski Leszkowy – historia wsi żuławskiej od XIV wieku

111

Jerzy Kornacki Jerzy Adam Forster – naukowiec rodem z Żuław Gdańskich

125

Krzysztof Kowalkowski Jan III Sobieski – starosta gniewski

164


Leszek Muszczyński „Nasi-nienasi” rodem z pomorskiej ziemi (kociewskiej)

174

Krystian Zdziennicki „Nie damy guzika od marynarki” – wybuch oraz pierwsze miesiące II wojny światowej we wspomnieniach Władysławy Thiel  185

III. Z ŻYCIA ZRZESZENIA Michał Kargul Laudacja wygłoszona z okazji wręczenia Krzysztofowi Kordzie „Skry Ormuzdowej 2014”  193 Leszek Muszczyński, Aleksander Kowalski, Tomasz Jagielski Pod znakiem ognia, ropy i gazu – opowieść o Azerbejdżanie

198

Wojciech Szramowski Toruński Oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w 2014 roku

213

Tomasz Jagielski, Michał Kargul, Marek Kordowski Kronika Oddziału ZKP

215

Materiały źródłowe Józef Ceynowa Katastrofy naturalne na Kociewiu w okresie międzywojennym

245

Michał Kargul Franciszka Schornaka gawęda Kociewiaka z Kaszubem

254

Autorzy „Tek Kociewskich”

263


Od Redakcji Rok 2015 przyniósł wiele zmian, także w naszym roczniku. Krzysztof Korda, współtwórca i współredaktor „Tek Kociewskich”, objął wiosną funkcję dyrektora Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tczewie, a zarazem szefa Kociewskiego Kantoru Edytorskiego. Nowe obowiązki zawodowe zmusiły go niestety do ograniczenia społecznej aktywności – z żalem zrezygnował z współredagowania naszego rocznika. W tym kontekście składam Krzysztofowi jak najserdeczniejsze podziękowania za pracę, energię i pomysły, bez których „Teki Kociewskie” nigdy by się nie zmaterializowały. Zawsze pozostanie ich ojcem-założycielem, który przez osiem lat doprowadził je do rozkwitu. Nie zostałem sam w redakcyjnej pracy. Po naradach w ramach zarządu Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie uznaliśmy, że w prace redakcyjne zaangażuje się cały obecny skład naszego gremium. Koledzy wzięli na siebie ciężar gromadzenia materiałów i ich wstępną selekcję. Dla mnie pozostała redakcja merytoryczna rocznika, ostateczna kompozycja całości oraz nadzór nad pracami wydawniczymi. Mam nadzieję, że w nowym składzie będziemy podtrzymywać dotychczasowy poziom naszego periodyku. W obecnym zeszycie „Tek...” polecam teksty dwóch młodych nau­ kowców, którzy przeprowadzili badania terenowe na Kociewiu: Natalii Kalkowskiej i Przemysława Kiliana. Mam nadzieję, że jest to początek jeszcze ciekawszych i obszerniejszych badań w tej materii. Warto zapoznać się z dwoma tekstami biograficznymi: krótkiej informacji o żuławskim pisarzu Maksie Halbe oraz z obszernym biogramem Leo­na Galińskiego. W dziale historycznym zwracam uwagę Czytelnika na bardzo obszerny artykuł o Jerzym Forsterze, autorstwa Jerzego

5


P. Kornackiego oraz opracowanie historii wsi Leszkowy, pióra niezastąpionego Tomasza Jagielskiego. Zainteresowani aktywnością naszej organizacji oraz relacjami z podróży na Kaukaz na pewno z chęcią zajrzą do działu „Z życia Zrzeszenia”. Natomiast niezwykle cenne teksty znaleźć można w ostatniej części rocznika. Dwa dokumenty z okresu międzywojennego, pokazujące zwłaszcza funkcjonowanie w tym okresie gwary kociewskiej, autorstwa Franciszka Schornaka oraz Józefa Ceynowy, który tutaj objawia się dość zaskakująco, jak na znanego kaszubskiego pisarza i poetę, jako dokumentalista mowy mieszkańców nadwiślańskiego Kociewia. Zapraszam zatem do lektury! Michał Kargul


I. SPOŁECZEŃSTWO, KULTURA JĘZYK



Tomasz Jagielski

Max Halbe. 150. rocznica urodzin dramatopisarza z Koźlin (1865–1944) Max Halbe, urodzony 4 października 1865 roku w Koźlinach, zmarł 31 listopada 1944 roku w Burgu, koło Neuötting, w Górnej Bawarii, dramaturg i powieściopisarz. Pochodził z rodziny rolników żuławskich, ukończył gimnazjum w Malborku, w 1883 roku studiował prawo w Heidelbergu i Berlinie, w latach 1884–1888 zgłębiał filozofię niemiecką w Monachium. Od 1888 roku osiadł w Monachium. Twórczości literackiej poświęcił się od 1895 roku, stając się autorem m.in. naturalistycznego dramatu Jugend (1893, pol. wyd. Młodość, 1896) i utworów: Der Strom (1903), Freie Liebe (1890), Mutter Erde (1897). Na tło sztuki Das wahre Gesicht (1907) wybrał oblężenie Gdańska, prawdopodobnie w 1577 roku. W utworze Freiheit. Ein Schauspiel von 1812 (1913) przybliżył historię Gdańska w okresie wojen napoleońskich. Akcję wydanej pośmiertnie (1945) biograficznej powieści o Martinie Opitzu, Die Friedensinsel, osadził w XVII-wiecznym Gdańsku. W twórczości akcentował niemiecki charakter Gdańska. Cieszył się dużą popularnością w okresie Republiki Weimarskiej i czasach hitlerowskich. 3 października 1925 roku, w Monachium, odbyły się centralne uroczystości z okazji 60-lecia urodzin pisarza. Tam też otrzymał dyplomy honorowego obywatela Gdańska i Malborka. Przyznany uchwałą Senatu Wolnego Miasta Gdańska tytuł w formie ozdobnego dyplomu,

9


wykonanego przez prof. Fritza Pfuhle, wręczyła mu delegacja miasta z senatorem ds. kultury Hermannem Strunkiem na czele. Max Halbe przybył do Gdańska 8 października 1935 roku. Z okazji swoich 70. urodzin w Dworze Artusa wygłosił stosowny odczyt. Wśród zebranych były władze miasta, z prezydentem senatu Arturem Greiserem oraz NSDAP, z Albertem Forsterem na czele. Następnego dnia sędziwy autor odwiedził swój rodzinny dom w Koźlinach. Do 1945 roku jego imię, Max-Halbe-Platz, nosił obecny plac ks. Bronisława Komorowskiego we Wrzeszczu. Max Halbe tak wspominał swoją rodzinną miejscowość: „Pierwsze spojrzenie z mojego dzieciństwa pada na ogromną rzekę o niekończącym się horyzoncie. Płaskie i nieprzewidywalne równiny, symfonia zieleni…” Za jego czasów przy drodze z Pszczółek do Koźlin, po lewej stronie, stało pięć domów podcieniowych, po prawej, tuż obok kościoła, znajdowały się domy i mieszkania drobnych gospodarzy. Środkowy podcieniowy dom należał do rodziny Halbe. Zbudowano go w starym stylu, z pruskiego muru, z kamienia, z gankiem, na który padał cień z ogromnej lipy rosnącej przed budynkiem. Pierwszy dom rodziny pisarza uległ zniszczeniu w pożarze, który trawił domostwo podczas ich nieobecności, gdy wracali z mszy w Miłobądzu. Po pożarze wznieśli nowy, głównie z kamienia. Rodzina dramatopisarza byłą jedyną katolicką familią pośród chłopów, co często prowadziło do różnych sporów. Głównym zarzewiem konfliktu był fakt, że ojciec Maksa Halbe nie zgadzał się na pobieranie od jego katolickiej rodziny podatku na rzecz kościoła ewangelickiego. Protestował, uważał to za niesprawiedliwe, procesował się, odwołując do wszystkich możliwych instancji. Kulminacją procesu była skarga Halbe wniesiona do Sądu Najwyższego. Proces trafił do literatury prawniczej tamtego okresu. Zatarg z miejscowymi był tak silny, że kiedy zmarł ojciec pisarza, odmówiono mu pochówku w Koźlinach. Nic dziwnego, skoro miejscowy cmentarz należał do kościoła ewangelickiego, z którym większą część życia ojciec się procesował. Ostatecznie jego szczątki spoczęły na nekropolii w Gdańsku Wrzeszczu. Rzekomo w domu rodzinnym Maxa Halbe miał pojawiać się duch, przed którym należało się chronić, zamykając drzwi na klucz. Miał to być duch niezwykle apodyktycznej prababki dramatopisarza, której

10


urodę Max Halbe opisał w słowach: „z płonącymi oczami i tatarskimi kośćmi policzkowymi”. Z historii rodzinnej wiadomo, że rodzina Halbe pochodziła z Saksonii i nabyła posiadłość w Miłobądzu. Z czasem kłótnia o majątek, o której pisał M. Halbe w dramacie Der Strom, doprowadziła do tego, że najmłodszy syn, pradziadek pisarza, musiał opuścić swój dom. W 1800 roku przybył jako pachołek do Koźlin i ożenił się ze służącą pracującą w jednym z dużych domów podcieniowych. Jednym z celów kobiety, prababki Halbe, była chęć zostania panią domu, w którym wcześniej służyła. Małżonkowie dzierżawili gospodę w Koźlinach. Wojsko napoleońskie, później Rosjanie, którzy walczyli z Napoleonem, przyczynili się do bogacenia się gospodarzy. Ten burzliwy czas pozwolił im wydzierżawić, a później nabyć wymarzoną przez prababkę posiadłość w Koźlinach. W 1814 roku rodzina Halbe stała się właścicielem domu, ale po dwóch latach przerwany wał zalał posiadłość i ją zniszczył. Jednak upór i konsekwencja nie pohamowała kobiety przed pomnażaniem swej zamożności. Była osobą bardzo skąpą i taka pozostała w ludzkiej pamięci w Koźlinach. Zmarła w 1849 roku, w wieku 95 lat. Za życia była postrachem i despotyczną osobą, więc chętnie wierzono, że po śmierci została upiornym duchem. Rodzice Maksa Halbe dożyli sędziwego wieku. Ojciec urodził się w 1838 roku, zmarł 12 września 1922 roku, mając 84 lata, matka urodziła się w 1845 roku, a zmarła 30 grudnia 1937 roku, dożywszy 92 lata. Ojciec pisarza był wykształcony jak na tamte czasy – ukończył gimnazjum w Gdańsku, co było ewenementem wśród dzieci z rodzin chłopskich. Jego wielką pasją były podróże. Był tak ciekawy świata, zaradny i odważny, że potrafił pojechać z Gdańska do Mediolanu i Wenecji. Planami podróży nigdy nie dzielił się z żoną. Krótko przed wyjazdem oznajmiał jej, że wyjeżdża i musiała się z tym pogodzić. Potrafiła jedynie po niespokojnym zachowaniu męża wyczuć, że coś się szykuje, więc sama w tajemnicy przygotowywała mu niezbędny ekwipunek na podróż. W pamięci Maksa ojciec „był twardy, uparty, dumny, z pociągiem do mistycyzmu…” Matka pisarza była dokładnym przeciwieństwem męża. Również była kobietą wykształconą i otwartą na świat. Max Halbe ostatni raz odwiedził w Koźliny w 1935 roku, a na ganku jego rodzinnego domu powitała go ciotka. Świat dramatopisarza odszedł, ale pamięć o nim i o jego miejscowości trwa dalej.

11


Natalia Kalkowska

W trosce o przyszłość Kociewia Praca magisterska z zasady powinna być badawcza. Zastanawiając się nad tematem jaki w niej podejmę, brałam pod uwagę dwa kryteria: jakie dociekania będą najbardziej korzystne dla Kociewia oraz co może się przydać w mojej dalszej karierze naukowej. Z pomocą profesor Marii Pająkowskiej-Kensik doszłam do wniosku, że warto odświeżyć naszą wiedzę na temat stopnia zaangażowania w sprawy regionu, jaki prezentują uczniowie kociewskich szkół oraz osoby kształtujące wyobrażenie tychże uczniów na temat ich małej ojczyzny. Udałam się zatem do 18 placówek oświatowych z anonimową ankietą pt. „Co wiesz o miejscu, w którym mieszkasz?”. Wyniki często były zaskakujące. Niemal każda z wybranych przeze mnie placówek zgodziła się na przeprowadzenie ankiety. Znamienne jest jednak to, że dyrekcje niektórych z nich wyraźnie sugerowały, iż udzielają pozwolenia niechętnie i raczej z poczucia obowiązku niż chęci wspomożenia badań, które mogą w jakiś sposób posłużyć za pomoc w rozwoju regionu. Można z tego wnioskować, że edukacja regionalna na niektórych obszarach Kociewia nie jest konsekwentnie realizowana. Jeśli bowiem zarząd danej szkoły nie jest zainteresowany problematyką lokalną, trudno oczekiwać, że zainteresują się nią uczniowie. Warto również dodać, że w jednej z miejscowości potraktowano zapowiedź mojej wizyty jako zagrożenie dla dobrego imienia szkoły. Zostałam poproszona o przesłanie wzoru ankiety na adres mailowy sekretariatu i przyjazd kilka dni później. Z wypełnionych przez uczniów arkuszy jasno wynikało, że na jednej z niedawnych lekcji języka polskiego nauczycielka podyktowała im odpowiedzi na wszystkie pytania. Wyniki ankiety w tej szkole są zatem niemiarodajne, ponieważ jej celem było zorientowanie się w codziennej wiedzy młodych ludzi na temat regionu, w którym mieszkają, a w tym wypadku mamy do czynienia z ewidentną manipulacją danymi.

12


Ostatecznie jednak informacje uzyskane od uczniów w toku moich badań dały pewien obraz ich ogólnej wiedzy na temat Kociewia, a co za tym idzie – stanu edukacji regionalnej w odwiedzonych przeze mnie szkołach. W pierwszym punkcie arkusza ankietowego respondenci zostali poproszeni o wskazanie etymologii wyrazu „Kociewie”. Przeważająca liczba odpowiedzi łączyła nazwę regionu z kotami (także z „kotkami”, czyli baziami), w drugiej zaś kolejności wskazywano na możliwy związek podanego leksemu z dawnym plemieniem Gotów. Pojawiały się także domniemania o pochodzeniu nazwy od kociołków, czyli charakterystycznych dla naszego regionu zagłębień i pagórków lub od koczowiska, obozowiska. Zaledwie trzy z niemal trzystu ankietowanych osób przywołały najbardziej oczywisty fakt, że nazwa „Kociewie” ma niejasny źródłosłów. Drugie pytanie wymagało od uczniów sięgnięcia pamięcią wstecz i określenia z jak największą dokładnością, kiedy i od kogo usłyszeli po raz pierwszy, że mieszkają na Kociewiu. Odpowiedzi można podzielić na cztery kategorie: wskazujące szkołę jako miejsce najwcześniejszej edukacji regionalnej, następnie członków rodziny jako pierwszych „nauczycieli” wiedzy o Kociewiu, zarówno nauczycieli, jak i rodzinę, a po czwarte – obcych ludzi, książki lub wydarzenia jako sygnał do zainteresowania się miejscem swojego zamieszkania. Znamienny jest fakt, że odpowiedzi dotyczących placówek oświatowych padło niemal tyle samo, co związanych z członkami uczniowskich rodzin. Ci, którzy zdecydowali się na określenie przedmiotu szkolnego, na którym była wdrażana edukacja regionalna, podawali najczęściej, że stykali się z tym zagadnieniem podczas lekcji języka polskiego. Wymieniane też były: historia, przyroda, godzina wychowawcza, plastyka, a także rozmowy z bibliotekarzem szkolnym lub nauczycielem prowadzącym koło zainteresowań. W pierwszym numerze „Kociewskiego Magazynu Regionalnego” z 1986 roku umieszczono rysunek przedstawiający umowne granice Kociewia. Na wschodzie wyznacza je Wisła, biegnąc z południa, od Gruczna do Czatkowa. Najbardziej wysuniętym na północ punktem są Trąbki Wielkie, zaś na zachód – okolice Konarzyn, przed Wdzydzami Kiszewskimi. W trzecim pytaniu ankietowym respondenci zostali poproszeni o podanie przybliżonych granic swojego regionu. Nawet

13


po wyjęciu najbardziej nietrafionych odpowiedzi, typu Małopolska czy Szczecin, Kociewie z wyobraźni uczniów wciąż jawi się jako obszar znacznie większy w stosunku do stanu faktycznego, sięga bowiem od Gdańska aż po Toruń i od Chojnic po Ryjewo. Można spekulować, jakie jest podłoże takiej dysproporcji pomiędzy przekonaniami uczniów a rzeczywistością. Być może przyczyną jest ich niewiedza lub fakt ekspansywności, jaką wykazuje kultura naszego regionu. Niewykluczone też jednak, że źródłem tak szerokiego pojmowania Kociewia przez uczniów są możliwości dziecięcej wyobraźni, która zawsze wyolbrzymia rolę ważnych dla dziecka osób i miejsc. W kolejnym punkcie ankiety należało przywołać znane sobie nazwiska ludzi zasłużonych dla Kociewia oraz podać dziedzinę aktywności, w której osoby te zasłynęły. Największą popularnością wśród uczniów cieszą się sportowcy, a najczęściej wymienianym spośród nich okazał się piłkarz Kazimierz Deyna. W drugiej kolejności pojawiali się pisarze i naukowcy, a wśród nich: Bernard Sychta, Wiesław Brzoskowski oraz Maria Pająkowska-Kensik. Poproszeni o podanie nazw organizacji działających na rzecz rozwoju regionu, uczniowie wymieniali najczęściej rozmaite koła gospodyń wiejskich. Największa liczba wskazań w pytaniu o gazety i inne lokalne publikacje dotyczyła zaś tygodnika „Gazeta Kociewska”. Znajomość kalendarza imprez regionalnych jest wśród uczniów wiedzą nieobowiązkową, lecz w jakimś stopniu pożądaną. Duża liczba ankietowanych osób wskazała dożynki jako wydarzenie, w którym każdego roku biorą czynny udział. Często też wymieniano Festiwal Smaku w Grucznie oraz dni miast i miejscowości (Skarszew, Nowego, Pelplina i innych). Wiele osób wspominało też wydarzenia związane ze sportem. Wśród nich znalazły się m.in.: Bieg Kociewski, Bieg Turystyczny Czterech Jezior oraz Bieg Szpęgawski. Najciekawszym pod względem językoznawczym punktem w ankiecie był ten, w którym uczniowie mieli za zadanie podać jak najwięcej znanych sobie leksemów pochodzenia regionalnego wraz z ich ogólnopolskimi odpowiednikami. Rekord popularności pobiło przytaknięcie jo (wariantywnie: jó), w drugiej zaś kolejności wskazywano na wyraz gzub, czyli ‘dziecko’. Niektórzy uczniowie wskazywali lokalne odmiany fonetyczne lub fleksyjne ogólnopolskich wyrazów, takie jak:

14


Występ „Świeckich Gzubów” w czasie V Kongresu Kociewskiego w Grucznie fot. J. Cherek

Autorka (pierwsza z prawej) w czasie dyskusji w Gniewie w ramach IX Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych fot. J. Cherek

15


będzim ‘będziemy’, śpsiw ‘śpiew’, późni ‘później’. Całość zebranego materiału utworzyła krótki słowniczek gwary kociewskiej, złożony ze 131 leksemów. Przedostatnie pytanie w arkuszu brzmiało: „Czy uważasz, że region powinien być promowany? Jeśli nie, dlaczego? Jeśli tak, w jaki sposób?”. Spośród wszystkich 287 uczniów, którzy brali udział w badaniu, 76 pozostawiło tu puste pole, 30 zaś odpowiedziało przecząco. Pozostałe osoby w liczbie 181 (ok. 63% wszystkich ankietowanych i ok. 82% tych, którzy udzielili jakiejkolwiek odpowiedzi na pytanie) wyraziły pogląd, że wiedza o Kociewiu powinna być szeroko upowszechniana. Zalecanymi przez dzieci i młodzież sposobami jej popularyzowania są przede wszystkim informacje w mediach, imprezy tematyczne oraz dbałość o zachowanie gwar. Ostatnie pytanie w arkuszu zawierało prośbę o określenie w skali 1–10 swojego stopnia zaangażowania w sprawy regionu. Najwięcej, bo 49 osób, wskazało cyfrę 1, najniższą w dziesięciostopniowej skali. Oznacza to, że ci respondenci w ogóle nie odczuwają swojego związku z Kociewiem. Niewiele mniej, bo 47 osób zadeklarowało średni stopień utożsamienia – 5. Cyfry od 1 do 5 wskazało w sumie 169 spośród wszystkich 280 uczniów, którzy zdecydowali się odpowiedzieć na to pytanie. Stanowi to poważny problem społeczny i w związku z tym nasuwa się konkluzja, że wysiłek placówek oświatowych należy zwrócić w pierwszej kolejności na rozbudzenie lokalnego patriotyzmu, a dopiero potem – na upowszechnianie wiedzy o regionie. Problem niedostatecznego zaangażowania młodzieży w poznawanie charakteru rodzinnej ziemi zauważali też w rozmowach ze mną ludzie, którzy na co dzień w mniejszym lub większym stopniu zajmują się działalnością na rzecz rozwoju Kociewia. Wielu z nich to nauczyciele. Przygotowując swoją pracę magisterską, poprosiłam o wywiad 16 znanych osób1. Pytałam, co na Kociewiu zmieniło się w ciągu dwóch ostatnich dekad – co uległo poprawie, a nad czym należałoby  Byli to: Zygfryd Anhalt, Jan Ejankowski, Andrzej Grzyb, Mirosław Kalkowski, Michał Kargul, Grażyna Kościelna, Jan Kulas, Mirosława Möller, Grzegorz Oller, Maria Pająkowska-Kensik, Barbara Pawłowska, Grzegorz Piotrowski, Emilia Rulińska, Katarzyna Sturmowska-Hinc, Ryszard Szwoch, Gertruda Woźnicka. Wszystkim tym osobom raz jeszcze składam podziękowania za udzielenie odpowiedzi. 1

16


się pochylić w przyszłości. Wielu z moich rozmówców wspominało o wzrastającej ciągle liczbie zespołów folklorystycznych działających przy szkołach czy domach kultury oraz o zajmujących się tematyką regionalną instytucjach – zarówno społecznych, jak i samorządowych. Obecnie na Kociewiu organizowane są różnego rodzaju konkursy, niektóre o bogatej tradycji, inne nowe, dobrze zapowiadające się inicjatywy. Zauważalna jest też tendencja to przeprowadzania imprez masowych, mających na celu promowanie poszczególnych miejscowości. Niektóre osoby zwracały jednak uwagę, że kalendarz tego typu przedsięwzięć jest rozpisywany w taki sposób, że niekiedy odbywają się one w tym samym czasie, uniemożliwiając zainteresowanym dotarcie wszędzie tam, gdzie chcieliby zaznaczyć swoją obecność. Inni mówili o częstym braku przepływu informacji na temat planowanych spotkań. Być może warto więc pomyśleć o stworzeniu portalu, do którego każda organizacja zajmująca się sprawami regionu miałaby dostęp administracyjny, a potencjalni goście mogliby czerpać stamtąd wiedzę na temat miejsc i terminów kolejnych wydarzeń. Coraz więcej odbywa się w naszym regionie poważnych sympozjów naukowych. Bodaj najważniejszymi wśród nich są cykliczne Kongresy Kociewskie. Zdania na temat ich znaczenia dla rozwoju kociewskich powiatów są podzielone. Mówi się o pozytywnych następstwach tych spotkań: o zwróceniu uwagi samorządów na sprawy regionu, otwieraniu nowych muzeów, wyznaczaniu szlaków turystycznych, wydawaniu czasopism oraz wspieraniu pozostałych inicjatyw kulturalnych. Są jednak i tacy, którzy uważają, że dorobek Kongresów Kociewskich jest zbyt mały w stosunku do skali przedsięwzięcia, lub że tylko trzy pierwsze Kongresy przyniosły regionowi wymierne korzyści. Czwarty z nich poniósł fiasko, nawet w opinii jego organizatorów. Niektórzy mówili zaś wprost, że po spotkaniach z 2010 roku nic cennego nie pozostało. Należy jednak pamiętać, że księga pamiątkowa została skompletowana z materiałów omawianych podczas całego roku kongresowego i że stanowi dokument o wartości historycznej. Warto też kierować się zasadą, aby z porażek pobierać naukę na przyszłość, co chyba znalazło swoje zastosowanie w praktyce, biorąc pod uwagę doskonałą organizację tegorocznego Kongresu Kociewskiego. Kolejnym zadaniem, o którego podjęcie się prosiłam wszystkich moich rozmówców, była ocena prawie trzydziestoletniej już działalności

17


„Kociewskiego Magazynu Regionalnego”. Nie było osoby, która zdecydowałaby się na niepochlebne słowa. Niektórzy życzyliby sobie może, aby czasopismo skupiło się raczej na sprawach bieżących niźli na historii, która obecnie przeważa w podejmowanych przez redaktorów tematach. Część osób wspominała też, że magazyn jest dobrem trudno dostępnym i przez to mało znanym wśród zwykłych mieszkańców regionu. Wszystkie pozostałe uwagi, jakie usłyszałam na temat funkcjonowania tej gazety w środowisku lokalnym, były jak najbardziej pozytywne. Mówiono o ważnej roli, jaką periodyk odgrywa w popularyzowaniu wiedzy o Kociewiu, a także o tym, że jest on miejscem debiutów młodych pisarzy i poetów. Stanowi też kopalnię materiałów źródłowych, które nauczyciele mogą wykorzystywać w swojej pracy dydaktycznej. Niebagatelny ponadto jest fakt, że środowiska naukowe (nawet z odległych zakątków Polski) wyrażają przychylne opinie na temat najstarszego czasopisma w naszym regionie. Jednym z ostatnich zagadnień, o które pytałam podczas wywiadów, była wizja Kociewia przyszłości, jaką posiadają poszczególni działacze regionalni. Zagadnienie to zostało przez nich zrozumiane w różny sposób – niektórzy mówili o swoich marzeniach, inni o planach na najbliższe lata, zaś jeszcze inni wspominali o przedsięwzięciach, które ich zdaniem są możliwe do zrealizowania, ale tylko wówczas, gdy ludność zamieszkująca Kociewie (a zwłaszcza władze nim zarządzające) zmieni swój sposób myślenia o regionie. W mojej opinii wszystkie te uwagi można by potraktować po prostu jako cele, do których będziemy chcieli dążyć w przyszłości. Zamiast podsumowania, proponuję więc garść cytatów: * * * Powinniśmy przede wszystkim zająć się dookreśleniem, czym jest Kociewie i kociewskość. Marzy mi się sytuacja, w której wyniki badań społecznych jednoznacznie wskażą wysokie poczucie przynależności do regionu wśród lokalnej ludności. Jeżeli zaś ludzie będą czuli się Kociewiakami, to w sposób naturalny będzie dla nich ważny przekaz kulturowy, który ze sobą nasz regionalizm niesie. Łatwiej będzie wówczas wprowadzić edukację regionalną. * * *

18


Będzie dobrze, kiedy nauczymy się korzystać z dobrodziejstw bycia pewną odmiennością. Chciałbym, aby Kociewie potrafiło pozyskiwać środki na swój rozwój, abyśmy umieli wytworzyć nowoczesne produkty regionalne, bo kultura żyje wtedy, gdy na tradycji buduje swoją nowoczesność. * * * Marzy nam się, aby na Uniwersytecie Gdańskim utworzono taki kierunek studiów podyplomowych, który dotyczyłby regionów północnej Polski. * * * Po pierwsze, zwiększy się liczba szkół, w których będzie wdrażana edukacja regionalna, kończąca się w danym roku szkolnym wspaniałym Dniem Kociewskim. Po drugie, wszystkie kociewskie samorządy będą dbały o to, aby na ich terenie działał jeden lub więcej zespół folklorystyczny. Po trzecie, Koła Gospodyń Wiejskich staną się autentycznymi organizacjami, przywracającymi na wsiach stare i zapomniane tradycje, zwyczaje i obyczaje, śpiewy oraz tańce. Po czwarte, dla całego regionu powstanie organizacja-centrum, która będzie odpowiadała za realizację postanowień Kongresów Kociewskich. * * * Myślę, że wszystkim organizacjom pozarządowym działającym na rzecz rozwoju regionu, powinna przyświecać jedna idea: aby podejmować jak najwięcej czynności, które mogłyby podkreślać jego wartość. Aby ukazywać Kociewie jako siedlisko ludzkie pełne potencjału duchowego i dziedzictwa kulturowego, które należy chronić. * * * Życzyłabym sobie, aby Kociewie zachowało swój swojski klimat.

19


ANEKS Tabela 1. Słowniczek gwaryzmów z wypowiedzi uczniów Wyraz kociewski 1 bajzel balija bałabun bania beczek bez będzim blerwa

Znaczenie słownikowe

Częstotliwość występowania

2

3 2 3 1 2 2

bałagan wanna ziemniak dynia beksa przez będziemy blérwa – 1. beczące zwierzę; 2. przezwisko potrzebować 1. świeży lub suszony owoc; 2. zupa owocowa (na poł. Kociewia tylko zupa)

2 2 1

bujawka buksy bulwa

huśtawka spodnie ziemniak

2 7 6

burka chdzie chlyb

kurtka gdzie chleb

1 3 3

chłop

1. mężczyzna; 2. mąż

2

chto chodźta chruchel chwatko ciangam ciul

kto chodźcie silny kaszel prędko cały czas mężczyzna niezaradny, fujara dom

5 2 1 1 1 1

brukować brzad

dóm

20

Uwagi 4

raz w znaczeniu ‘zapłakany’ raz bez tłumaczenia raz w znaczeniu ‘krowa’

1 1

4

dwa razy bez tłumaczenia dwa razy podano błędnie: ‘bulwy – buty’

raz w formie ‘chlybam’, raz – ‘chlybóm’ raz w znaczeniu ‘chłopak’, raz podano błędnie: ‘chłop – placki’ dwa razy bez tłumaczenia

raz w znaczeniu ‘zawsze’

dwa razy w formie ‘dumy’, raz podano błędnie: ‘dómy – domu’


dupa

1. pośladki; 2. srom niewieści; 3. niedołęga, fujara; 4. przecięta połowa ziemniaka bez kiełka, nienadająca się do sadzenia; rybacki (ryb.) matnia

1

raz podano błędnie: ‘dupa – dziewczyna’

dycht

zupełnie, wszystko

1

raz w znaczeniu ‘tak samo’

dzie gdzie faksy figle, żarty faryna/farina cukier fereta 1. stara suknia; 2. stary, zniszczony strój fiut „miód” na chleb, ugotowany z maślanki i cukru futrować karmić gadać mówić, opowiadać, prawić

3 1 3 1

gafle

2

1 1 3

gamba gapa glaca

widły do ładowania ziemiopłodów 1. (częściej w mn.) noga; 2. biedny chłop usta, jama ustna, gęba wrona łysina

glumza/glómza głupsia gulon/gulak guła gyry

twaróg; 2. ktoś niezdarny głupia indyk indyczka nogi

1 1 1 4

gzub

dziecko

11

haka/haczka/ motyka hakyrka hahać hajkać/hahać – (w języku dzieci) spać

6

gajda

raz podano: ‘ferety – ubrania’

1 2 1 4

2

raz bez tłumaczenia, dwa razy w formie ‘gadumy – gadamy’

raz podano błędnie: ‘gajda – nic’ raz bez tłumaczenia 3 razy w znaczeniu ‘głowa’, raz podano błędnie: ‘glandza – głowa’ dwa razy w znaczeniu ‘twaróg’

raz bez tłumaczenia raz w znaczeniu ‘stopy’, raz w formie ‘giry’ raz w znaczeniu ‘niegrzeczne dziecko’ 3 razy bez tłumaczenia

1

21


Tab. 1 (cd.) 1 idzim jadzie jażem janziora

chodźmy jedzie ja jestem jeziora

3 2 1 2 1

jecheli jeno/jano/ino jo/jó kachelki kałdun karadeja

jechali tylko tak kachel – kafel duży brzuch marny powóz

1 9 88 1 1 2

kele keta klatry klómp

przy, obok łańcuch włosy but o podeszwie drewnianej, niezgrabny ciężki but

9 4 1 1

knap

chłopiec

4

knyp/knip kolybać kóń kuch kwsilić

1 3 1 1 1

luft/lóft lulek/lólek lulka/lólka łorzeł łumyć maju

nóż kołysać koń ciasto kwilić sia – robić się smutno, tęsknić za kim powietrze dziadek babcia orzeł umyć mają

1 6 4 1 1 2

mnia mniyszkóm

mnie mieszkam

2 6

22

2

4 raz bez tłumaczenia raz bez tłumaczenia raz bez tłumaczenia raz podano błędnie: ‘janzora’

23 razy bez tłumaczenia raz bez tłumaczenia raz w znaczeniu ‘brzuch’ 2 razy w znaczeniu ‘stary samochód’

raz podano błędnie: ‘klóm – buty’ 2 razy w znaczeniu ‘dziecko’, raz w błędnej formie ‘knup’ dwa razy bez tłumaczenia

raz podano błędnie: ‘kwsilić – śpiewać’

raz w formie ‘miołam – miałam’ raz w formie ‘mniszkóm’, raz – ‘mniszkum’, raz – ‘mniszkom’; raz podano błędnie: ‘mniszków’


mówiu

mówią

2

mycka/myca

czapka

1

myślita

myślicie

1

raz bez tłumaczenia

nalać

nalatywanie – atak

5

5 razy w znaczeniu ‘uderzyć’

ni

nie

6

niesó/niesu

niosą

2

nima

nie ma

2

niydziela

niedziela

1

pachnónce

pachnące

1

pachtować

dzierżawić; 2. kraść

1

paplać

paplotać/paplónić – mówić dużo, często bez sensu

1

pojedzim portki potrzebujim pójda pójdzim późni przyjdu ptaszanta pupa pyry/pyrki pytacia robim robota

pojedziemy spodnie potrzebujemy pójdę pójdziemy później przyjdą ptaki córka ziemniaki pytacie robimy robotny/roboczy – pracowity

1 1 1 1 5 2 1 1 3 3 1 1 2

róczka/ruczka mały taboret, krzesełko do dojenia krów

2

rugzak

plecak

1

rychtować

przygotowywać

1

sia

się

8

sklep

piwnica

1

somy/sómy

jesteśmy

3

sprzedóm

sprzedam

3

szlory

szlor – stary pantofel domowy

1

raz w formie ‘mówiół’

raz w znaczeniu ‘kraść’

3 razy bez tłumaczenia raz bez tłumaczenia

raz bez tłumaczenia 2 razy podano ‘robota – praca’ raz w znaczeniu ‘siedzisko’

raz w znaczeniu ‘kapcie’

23


Tab. 1 (cd.) 1 2 sznek/szneka szneki z glancem – okrągłe drożdżówki z lukrem

3 3

sztachyty śpsiw

sztachety śpiew

1 2

śrebrny śwat świci tera toć

srebrny świat świeci teraz przecież

1 1 1 2 1

toptuch

ścierka

3

tóniec/tuniec trygiel trzosło tutej uczbówka walny wieczerza wyro wzyndzie zara zawdy zebuć

taniec garnek do gotowania trzasnęło tutaj szkoła (uczba – nauka) dość duży kolacja łóżko wzejdzie zaraz zawsze zdjąć buty, płaszcz, rozebrać się ziemia znają

8 3 1 1 1 1 3 3 1 3 6 4 1 4

raz bez tłumaczenia

zrobimy

2

raz w formie ‘zróbta’, bez tłumaczenia

ja

1

ziamnia znajo/znajó/ znaju zrobim żem

24

4 raz podano błędnie: ‘sznek – głupia mina’

raz w formie ‘śpsiwóm – śpiewam’

raz bez tłumaczenia raz podano błędnie: ‘toć – to’ raz podano błędnie: ‘tertuch’ raz bez tłumaczenia

raz bez tłumaczenia

raz bez tłumaczenia raz bez tłumaczenia


Michał Kargul

Co z tym Kociewiem? – refleksje pokongresowe „Co się stało z Kociewiem?” Takie pytanie ponad pół wieku temu na łamach „Biuletynu Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego” (późniejszej „Pomeranii”) zadał Lech Bądkowski. Choć minęły dziesięciolecia, to zasadnym pozostaje samo to pytanie, jak i wiele z ówczesnych uwag Bądkowskiego, dotyczących aktywności regionalnej Kociewiaków i ich uczestnictwa w działaniach na rzecz całego Pomorza. Rok 2015 jest rokiem kolejnego, V Kongresu Kociewskiego. Kongresu innego niż ostatnie, bo formułą nawiązującego do pierwszego, z 1995 roku. Tak formułą, jak i klimatem przygotowań. Po IV Kongresie sprzed pięciu lat wielu regionalistów kociewskich miało bardzo ambiwalentne uczucia. Z jednej strony, oczywista była potrzeba organizacji kolejnych kongresów, zaś z drugiej, trudno było być zadowolonym z jego przebiegu. W piątym zeszycie „Tek Kociewskich” zamieściliśmy debatę podsumowującą poprzedni Kongres. Wnioski z niej były dość proste: kongresy należy organizować dalej, ale trzeba wypracować nową formułę i organizację. Symptomatyczne jest, że przy okazji IV Kongresu nie powstało żadne ciało, które by go koordynowało i mogło w jakiś sposób szukać nowych rozwiązań. Nie zawiązał się (mimo formalnej decyzji) komitet organizacyjny, nie doszło do powołania także żadnego innego kongresowego, ogólnokociewskiego gremium. Stąd, po trwających w sumie od 2011 roku konsultacjach, tczewskie środowisko regionalistów, zorganizowane w 2010 roku w zespół przygotowujący tczewską część ówczesnego Kongresu, zdecydowało się podjąć ryzyko wyjścia z inicjatywą przygotowania V Kongresu Kociewskiego. W styczniu 2014 roku w tczewskiej Fabryce Sztuk miało miejsce pierwsze spotkanie organizacyjne, w którym udział wzięli wszyscy

25


faktycznie zainteresowani pracami kongresowymi. Kolejne spotkania: w Pelplinie, Nowem i Opaleniu, pozwoliły powołać zespół, który zebrał nadsyłane propozycje dotyczące formuły i wydarzeń kongresowych. O tym, że ryzykiem było podjęcie tej pracy, świadczy wiele krytycznych komentarzy, pojawiających się przez cały 2014 rok, dotyczących braku prawomocności całej inicjatywy, tradycyjnych obaw na temat kaszubskiego imperializmu (wiadomo, że jak w coś włącza się Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, to musi być to przejaw takowego), braku błogosławieństw różnych ważnych instytucji kociewskich (acz nie do końca było jasne, które to), no i nade wszystko opinie kontestujące rodzące się kongresowe pomysły i plany. Jednak, co ważne, przygotowując ostateczny program V Kongresu, nie wykluczono ani jednej ze zgłoszonych inicjatyw. Te, które nie zostały w nim ujęte, po prostu zazwyczaj pozostały jedynie na poziomie haseł, których nikt ze zgłaszających nie zdecydował się przekuć w konkretny projekt. Niezwykle budujący jest fakt, że wbrew wielu obawom okazało się, że mamy na Kociewiu organizacje i instytucje, które gotowe są własnymi siłami i środkami włączyć się w Kongres Kociewski. Wymienić warto te, które podjęły się kongresowych działań i je zrealizowały: Bractwo Czarnej Wody z Osia, Towarzystwo Miłośników Dolnej Wisły, Towarzystwo Miłośników Ziemi Tczewskiej, Kociewska Federacja Kobiet, Stowarzyszenie Fotonowiacy z Nowego, Stowarzyszenie Piaseczno-Folklor-Festiwal; Stowarzyszenie Obywatelska Inicjatywa Offroadowa w Świeciu, Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie z oddziałami kociewskimi w Pelplinie i Tczewie, Miejskie Biblioteki Publiczne w Starogardzie i Tczewie, Miejski Ośrodek Klutury w Pelplinie, Fabryka Sztuk i Muzeum Ziemi Kociewskiej oraz Pomorska Szkoła Wyższa ze Starogardu Gdańskiego. Wymienić należy także dwa samorządy gminne, które od początku zdecydowanie zaangażowały się w prace kongresowe: Pelplin i Nowe, do których dołączyły także miasto i powiat Świecie oraz starostwo tczewskie. Jeśli szukać gdzieś błędów i porażek organizacji tegorocznego kongresu, to jednym z nich będzie zbytnie oczekiwanie, że w prace włączą się inne samorządy. W oczekiwaniu na to, co obiecywali niektórzy z samorządowców przed jesiennymi wyborami w 2014 roku, czekano na ich materializację przez kilka długich miesięcy, aż do lutego tego roku.

26


Od lewej: Starosta tczewski Tadeusz Dzwonkowski, zastępca burmistrza Pelplina Dariusz Górski, autor oraz poseł Jan Kulas w czasie Festiwalu Kultury Kociewskiej, inaugurującego V Kongres Kociewski, fot. J. Cherek

Szkolny zespół folklorystyczny na Festiwalu Kultury Kociewskiej w Pelplinie fot. J. Cherek

27


Samorządowcy i regionaliści kociewscy na widowni pelplińskiego festiwalu fot. J. Cherek

Autor w czasie prelekcji na Plachandrach Samorządowych w Grucznie fot. J. Cherek

28


Wtedy to, w Święto Kociewia, w Pelplinie uroczyście zainaugurowano V Kongres Kociewski. Włączono w skład komitetu samorządowców, na czele których stanął starosta tczewski, lecz poza nim, i wspomnianymi już wcześniej samorządami, nikt realnie nie włączył się w kongresowe działania. Reasumując ten wątek można stwierdzić, iż V Kongres Kociewski pokazał, że ruch regionalny na Kociewiu wszedł już w dojrzałość. Mamy stowarzyszenia i instytucje, które własnymi siłami potrafią przygotować i przeprowadzić duże i ważne dla całego regionu działania, bez czekania na mityczne wsparcia i bliżej niesprecyzowane dofinansowania. Jednocześnie widać wyraźnie, że trzeba jasno mówić, że w działania regionalne włączać się powinni ci, którym na tym zależy i tego chcą. Doświadczenia społecznego komitetu organizacyjnego, wyłonionego w zimie 2014 roku, wskazują, że jest chęć i energia wśród działaczy kociewskich do pracy na skalę całego regionu, rzec można – właśnie kongresową. Przez cały 2014 rok w pracach tego komitetu uczestniczyło ponad dwadzieścia osób. W tym miejscu warto złożyć podziękowania grupie roboczej, która w ramach tego ciała opracowywała i przygotowała pod dyskusje ogółu zgłaszane pomysły i propozycje. Byli to: Dorota Piechowska, Alicja Słyszewska, Magdalena Kargul, Jerzy Cisewski, Tomasz Hildebrandt, Przemysław Kilian. Piszącemu te słowa dane było koordynować pracę tej grupy, jak i całego społecznego komitetu, który wykonał zasadniczą pracę przygotowującą najważniejsze wydarzenia V Kongresu Kociewskiego. Wierzyć należy, że namacalne owoce V Kongresu będą o wiele liczniejsze niż jego poprzednika. Wiarę tę podtrzymuje fakt, że kilka wydarzeń kongresowy miało stricte naukowy lub popularnonaukowy charakter i jest duża szansa, że ich ostatecznym efektem będą osobne publikacje. Ruszyć powinna w końcu także Skarbnica Kociewska – kociewski portal edukacyjny, któremu jedynie techniczne przeszkody uniemożliwiły start pod koniec 2015 roku. Pogłębiona refleksja na temat efektów V Kongresu wymaga czasu. Niemniej już teraz możemy wstępnie się zastanowić, jak udało się zrealizować zakładane przed Kongresem cele. W zakresie promocji i prezentacji sztuki z Kociewia, najjaśniejszym punktem wydają się I Kociewskie Targi Wydawnicze, które są, miejmy nadzieję, jaskółką

29


całkiem nowej jakości na polu literacko wydawniczym naszego regionu. Doświadczenia podobnej imprezy z Kościerzyny wskazują, że dobrze prowadzone targi książki regionalnej mogą być kapitalnym stymulatorem lokalnej twórczości i miejscem promocji regionalnych autorów. Udział w kongresie Fabryki Sztuk i Muzeum Ziemi Kociewskiej był zaś raczej swoistym potwierdzeniem ogromnej roli, jaką obie te instytucje od lat pełnią w zakresie promowania lokalnej, i nie tylko lokalnej, sztuki. Drugi z zakładanych celów dotyczył integracji regionu w wymiarze instytucjonalnym. Tutaj można mieć najwięcej wątpliwości, bo z instytucjami ogólnokociewskimi ciągle jest sporo problemów. Mimo dość pozytywnych sygnałów, które pojawiły się w Pelplinie na Święcie Kociewia, wydaje się, że samorządowcy najmniej skorzystali z możliwości kongresowej współpracy i nawiązania więzi. Natomiast wyraźnie ożywiła się współpraca organizacji pozarządowych na osi północ–południe. Tutaj dużą rolę odegrały same przygotowania do Kongresu, gdzie chętne do pracy organizacje z całego regionu mogły od początku poczuć się współtwórcami zjazdu. Doświadczenia związane z przygotowaniami każą się mocno zastanowić, czy na potrzeby kolejnego kongresu nie warto powołać osobnej, celowej organizacji, która skupiałaby osoby chętne do prac kongresowych, koordynowała zainteresowane taką aktywnością organizacje i instytucje, a jednocześnie mogła samodzielnie wziąć na swoje barki organizację, choćby części, ważnych kongresowych wydarzeń. Trzeci z zakładanych celów jest chyba najtrudniejszy do tak wczesnej i ogólnej oceny. Pogłębianie kociewskiej świadomości regionalnej jest zadaniem, które nie daje się łatwo zmierzyć i wyliczyć. Niemniej można pokusić się o stwierdzenie, że o Kociewiu i sprawach kociewskich było sporo głośniej niż przez ostatnie parę lat. Problematyka kociewska pojawiła się także w nowych lub nie oczywistych sferach, jak działalność wydawnicza czy naukowa, co powinno się przełożyć na odczucia mieszkańców i ich identyfikację z regionem. Kolejne z kongresowych założeń uznać możemy za przynajmniej mocno zaakcentowane. Festiwal Smaku w Grucznie, Kociewskie Targi Wydawnicze czy ogólnopolska konferencja „Polska Regionalna” z licznym udziałem naukowców z całego kraju odegrały istotną rolę pro-

30


mocyjną. Istotne jest jednak to, że podobną rolę spełnić mogą bardziej długofalowe kongresowe owoce, jak choćby kolejne edycje targów wydawniczych czy zapowiadane kontynuacje naukowych wydarzeń i publikacji poświęconych Kociewiu. Zadanie polegające na opracowaniu strategii edukacji regionalnej na pewno nie zostało zrealizowane w 2015 roku. Jednak wyznaczając sobie taki cel organizatorzy V Kongresu zaznaczali, że chodzi tutaj raczej o zainicjowanie działań, mających na celu systemowy rozwój edukacji poświęconej Kociewiu. Z tej zaś perspektywy można pochwalić się kilkoma realnymi osiągnięciami. Po pierwsze, w wyniku przedkongresowych dyskusji działacze ZKP już w 2014 roku zaczęli poważnie analizować możliwości wsparcia edukacji regionalnej w szkołach. W tym celu nawiązaliśmy współpracę z działaczami regionalnymi z innych części Polski, a bezpośrednim efektem wynikłej z tego konferencji pomorsko-kurpiowskiej był senacki projekt wprowadzenia nauczania o gwarach języka polskiego do szkół. Jak na razie nie znalazł on swojego ciągu dalszego (skończyła się kadencja parlamentu i niesfinalizowane projekty ustaw przestały być procedowane), ale doświadczenia z tym związane jasno wskazują, że właśnie w obu izbach parlamentu należy szukać rozwiązań systemowych, na których skorzystać będą mogli także Kociewiacy. Istotną kontynuacją tych działań była listopadowa konferencja „Polska Regionalna”, która miała dostarczyć informacji i pomysłów na temat stanu i funkcjonowania edukacji regionalnej oraz gwar na terenie Polski. Jak się wydaje, te wszystkie prace dostarczyły wystarczająco dużo materiału do próby stworzenia konkretnej, spisanej strategii edukacji regionalnej, co zapewne jest zadaniem na międzykongresową pięciolatkę. Z powyższego opisu wyraźnie widać, że kolejny cel, dotyczący badań naukowych o Kociewiu i nad Kociewiem, na pewno był energicznie realizowany. Rzecz jasna, dwie stricte naukowe konferencje, kilka debat popularnonaukowych czy zapowiadanych publikacji o Kociewiu, to ciągle o wiele za mało, jak na potrzeby i oczekiwania regionalnej społeczności. Warto jednak mieć świadomość, że na tym polu było w ostatnich latach naprawdę źle. W czasie dyskusji o ósmych Nadwiślańskich Spotkaniach Regionalnych, poświęconych badaniom historycznym, mocno zabrzmiała konkluzja, że pogłębionych badań nad Kociewiem

31


po prostu nie ma. Daje to pole do popisu różnym, lepszym lub gorszym publikacjom popularyzatorskim, które niestety bywają mocno na bakier z obecnym stanem wiedzy na temat historii naszego regionu. Stąd widoczny, nowy impuls w dziedzinie nauki powinien cieszyć. Co do pytania, na ile wydarzenia V Kongresu Kociewskiego były polem do podsumowania 20-lecia Kongresów Kociewskich, można dyskutować. Z jednej strony, zabrakło być może jakiegoś podsumowującego ten jubileusz wydarzenia. Z drugiej, otwarta formuła Kongresu, nawiązująca do tej z 1995 roku, dawała wielokrotnie okazję do historycznych odwołań i wspomnień z poprzednich kongresów. Trudno na gorąco, praktycznie w momencie kończenia się V Kongresu Kociewskiego, stwierdzić, jak i na ile zrealizowaliśmy związane z nim cele. Na pewno w wielu sferach pozostał ogromny niedosyt. Jednak towarzyszy nam także duża satysfakcja, bo naprawdę wiele udało się zrealizować. Wracając do wstępnego pytania, można odpowiedzieć, że z Kociewiem jest coraz lepiej. Na tyle dobrze, że pojawili się nawet tacy, którzy wkładać muszą wiele wysiłku i wylanego atramentu na udowadnianie, że z regionem i działającymi na jego rzecz działaczami jest źle. Jednak złudnym byłoby poprzestawanie na prostym samozadowoleniu. Z Kociewiem jest coraz lepiej, bo coraz bardziej jesteśmy świadomi, ile jest jeszcze do zrobienia i jak ten ciągle tworzący się region i jego tożsamość należy dalej kształtować. Wyraźnie zarysowały się zwłaszcza dwie najistotniejsze obecnie sprawy naszego regionu. Po pierwsze, należy rozwijać nowoczesne działania mające na celu podtrzymanie i propagowanie kociewskiej tożsamości regionalnej. Kociewie będzie silne tylko Kociewiakami. Wynik spisu z 2011 roku jest niezwykle optymistycznym prognostykiem, że tożsamość regionalna nie jest tylko hobbystyczną fanaberią garstki działaczy, ale realnie i stosunkowo powszechnie występującym bytem. Drugą sferą, która wymaga silnego zaangażowania jest kwestia systemowego działania na rzecz ochrony gwary kociewskiej. Obie te sfery wydają się być możliwe do połączenia w edukacji regionalnej. Jednak także ona, edukacja regionalna, musi doczekać się systemowej nobilitacji. Tylko wtedy będzie można mówić o edukacji regionalnej, jeśli nie będzie dodatkowym zajęciem organizowanym przez nauczycieli hobbystów, ale waż-

32


Minister Teresa Piotrowska w czasie Plachandrów w Grucznie fot. J. Cherek

Gruczeńskie Plachandry zgromadziły regionalistów oraz prawie wszystkich włodarzy gmin ziemi świeckiej, fot. J. Cherek

33


nym elementem kształcenia historyczno-patriotycznego. Bez miłości i znajomości małej ojczyzny trudno wymagać zaangażowania na rzecz ojczyzny wielkiej. Trzeba jasno powiedzieć, że trudno będzie mówić o skutecznej edukacji regionalnej bez decyzji na szczeblu ministerialnym albo nawet parlamentarnym. Stąd wierzyć należy, że uda się przekonać polityków z sympatią odnoszących się do tematyki regionalnej, do głębszego zaangażowania na rzecz tak ważnych dla Kociewia i innych regionów w całej Polsce, rozwiązań. A regionaliści powinni dalej wypracowywać pomysły dobrych praktyk w tej materii. Zatem do kolejnego Kongresu czeka nas pięć lat wytężonej pracy. Wytycznymi dla naszych działań są zapisy uchwały V Kongresu Kociewskiego. Została ona wypracowana przez członków społecznego komitetu organizacyjnego przed zakończeniem kongresu w Nowem, a ostatecznie zredagowana w trakcie tego wydarzenia przez zespół w składzie: Jerzy Cisewski, Kazimierz Ickiewicz, Ryszard Szwoch, Bogdan Wiśniewski i Marek Miesała. Przyjęcie uchwały było ostatnim, symbolicznym aktem V Kongresu Kociewskiego. Jej zapisy mają wymiar jak najbardziej praktyczny i są najlepszym podsumowaniem najważniejszych wniosków, jakie wypływają z działań V Kongresu, dlatego tekst uchwały przytaczam w całości.

34


Uchwała V Kongresu Kociewskiego „Kociewie, jeden z najważniejszych i najbardziej aktywnych regionów w Polsce, szczyci się długą i ciekawą historią, własną mową i dorobkiem twórczym, bogatą kulturą duchową i materialną, piękną tradycją. Stanowią one mocny fundament tożsamości dla każdego pokolenia i zachętę do dalszego wzbogacania dziedzictwa przodków. Kociewiacy przez stulecia, z wielkim oddaniem pracując na rzecz Małej Ojczyzny, wnosili swój znaczący wkład w dzieje Polski. Nie szczędzili krwi i ofiar w obronie polskości w czasie zagrożeń, zaborów, wojen i okupacji. Oddawali swój trud, talenty i gorące serca dla jej rozwoju gospodarczego, kulturowego i społecznego. My, uczestnicy V Kongresu Kociewskiego, jako kontynuatorzy dorobku poprzedników, w trakcie prac kongresowych sformułowaliśmy wnioski i wyzwania, mające rozwijać przez kolejne lata nasz regionalizm. Stawiając sobie za cel rozwój kulturowy, społeczny i gospodarczy, będziemy dążyć i apelujemy do władz samorządowych i państwowych o: 1.  Wprowadzenie systemowych rozwiązań w edukacji regionalno-patriotycznej, poprzez opracowanie strategii edukacyjnej na poziomie samorządów, jak i rozwiązań prawnych obejmujących całą Polskę.

35


Pragniemy także dalszego rozwijania wśród nauczycieli i wychowawców przekonania o konieczności upowszechniania wiedzy o regionie. 2.  Podjęcie działań mających na celu ochronę i promocję mowy kociewskiej. 3. Rozwijanie współpracy organizacji regionalnych, zainteresowanych działaniami na rzecz Kociewia i całego Pomorza, w celu stworzenia sieci regionalistów, promowania etnodizajnu kociewskiego i dalszego budowania marki „Kociewie”. 4. Wzmocnienie reprezentacji Kociewia w sejmikach wojewódzkich, zwłaszcza poprzez stworzenie kociewskiego okręgu wyborczego w województwie pomorskim. 5.  Wspieranie i rozwój kultury regionalnej. Kultura jest fundamentem kapitału społecznego, bez którego nie jest możliwy rozwój społeczności lokalnych, zwłaszcza rozwój ekonomiczny. Chcemy zabiegać o to, by kociewscy samorządowcy doceniali fundamentalną rolę kultury dla funkcjonowania społeczności, którym przewodzą, a środki wydawane na działania kulturalne traktowali jako mądrą inwestycję. My, Kociewiacy zebrani w dniu 4 grudnia 2015 roku w Nowem, na zakończenie V Kongresu Kociewskiego przyjmujemy niniejszą Uchwałę przez aklamację”.

36


Przemysław Kilian

Tożsamość mieszkańców Morzeszczyna – informacja z badań terenowych1 Obecnie jesteśmy świadkami renesansu kulturowego na Pomorzu, zwłaszcza w wypadku dwóch kultur: kociewskiej i kaszubskiej. Niniejszy rozkwit kulturowy jest z kolei związany z ogólnoświatowym procesem globalizacji, w wyniku którego nasilił się problem tożsamości. W tym skromnym artykule przedstawię, jak owe zjawiska występują na przykładzie społeczności lokalnej położonej na Kociewiu, a mianowicie w Morzeszczynie. Wyniki, które tu zaprezentuję są rezultatem przeprowadzonych badań terenowych w Morzeszczynie na przełomie 2014/2015. Głównym celem badań było sprawdzenie czy mieszkańcy tej miejscowości utożsamiają się z regionem; czy i jakie istnieją korelaty tożsamości kociewskiej. Podstawę teoretyczną stanowiły w pracy teorie grup i granic etnicznych Fredrika Bartha2 oraz teorie tożsamości zbiorowej (etnicznej i narodowej) autorstwa Zbigniewa Bokszańskiego3. Aby wprowadzić czytelnika w tematykę rozważań, wypada w tym miejscu pokrótce omówić wyżej przytoczone teorie, na których opierałem się w swojej pracy dyplomowej. Koncepcja grup i granic etnicznych Bartha, to teoria mówiąca o tym, że a) tożsamość jest wynikiem relacji-kontaktu międzyetnicznego; b) grupa etniczna natomiast, to system organizacji społecznej, stanowiący 1  Artykuł jest pokłosiem pracy licencjackiej pt. „Tożsamość mieszkańców Morzeszczyna: studium etrnograficzne”, napisanej pod kierunkiem dr. Tarzycjusza Bulińskiego w roku akademickim 2014/2015. 2  F. Barth, Grupy i granice etniczne: społeczna organizacja różnic kulturowych, [w:] Badanie kultury. Elementy teorii antropologicznej. Kontynuacje, wybór i przedmowa M. Kempny, E. Nowicka, Warszawa 2004, s. 348–377. 3  Z. Bokszański, Tożsamości zbiorowe, Warszawa 2005.

37


Ważnym elementem kształtowania tożsamości regionalnej jest działalność zespołów folklorystycznych – występ „Świeckich Gzubów” na V Kongresie Kociewskim w Grucznie, fot. J. Cherek

o jej odmienności. Odnośnie pierwszego punktu należy przytoczyć co Barth rozumie pod pojęciem „tożsamość” oraz co się na nią składa, a także jakie są przyczyny jej powstawania (manifestowania). Teoria Bartha mówi głównie o granicach społecznych tzn. kryteriach wyznaczania członkostwa w grupie i sygnalizowania tego członkostwa zarówno innym członkom grupy, jak też innym ludziom niebędącym członkami grupy. A więc, „granica społeczna” jest świadomym mechanizmem identyfikacji członka z daną grupą, a także manifestacji owej odrębności wobec „innego-obcego”. Kryteria są to różnice kulturowe, społecznie przypisane i uznane, między członkami własnej grupy a członkami grupy obcej. Barth twierdzi, że owe zróżnicowanie kulturowe (etniczne) są społecznie organizowane. Ponadto uważa, że granice są aktywnie przez aktorów społecznych, wytwarzane, podtrzymywane i tworzone od nowa, a zatem mają historię i społeczną dynamikę. Podsumowując, granice społeczne opierają się nie na całościowej różnicy kulturowej między grupami, lecz na selektywnie wybranych i uwypuklanych przez grupy różnicach kulturowych.

38


Ujęcie tożsamości etnicznej przez Z. Bokszańskiego sprowadza się bardziej do czynników „obiektywnych” uznawanych przez badaczy, tj. pochodzenie czy posługiwanie się odmiennym językiem-dialektem. Przechodząc na grunt empiryczny, społeczność lokalna miejscowości Morzeszczyn jest typem społeczności będącej częścią większej społeczności regionalnej – kociewskiej. Tożsamość jej mieszkańców trzeba określić jako etniczną (pochodzeniową) i regionalną (kociewską). Zagłębiając się w głosy samych mieszkańców i ich działania, trzeba podkreślić, że owa tożsamość mieszkańców jest bardzo złożona i jednocześnie niejednorodna.

Od góry: Autor (pierwszy z prawej) w trakcie dyskusji na IX NSR w Gniewie; obok: Kociewie promują także koła gospodyń wiejskich – ruchanki w wykonaniu KGW Jeżewo fot. J. Cherek

39


Z jednej strony, jest grono mieszkańców, którzy identyfikują się (deklaratywnie) z Kociewiem, potwierdzając swoje powiązanie z regionem przez fakt z a m i e s z k a n i a w tej części kraju. Ich autoidentyfikacja jednakże nie jest czymś, co werbalnie funkcjonuje wśród społeczności. Informatorzy podkreślają, że nie słyszy się, aby ktoś podkreślał to w społecznych sytuacjach, mówiąc, że: „jest Kociewiakiem”. Trzeba to bardziej traktować jako wewnętrzne poczucie, które ujawnia się w zderzeniu, w kontakcie międzyetnicznym. Na terenie gminy Morzeszczyn występuje takie zjawisko w stosunku rdzennych mieszkańców do nielicznej ludności kaszubskiej. Objawia się to zazwyczaj – jak twierdzą informatorzy – w negatywnych sytuacjach, kiedy „obcy” (tj. Kaszub) zrobił coś niekonwencjonalnego, nie cieszącego się akceptacją przeważającej ludności miejscowej, w wyniku czego rodzą się werbalne podkreślenia („wytykanie” komuś) jego pochodzenia. Na podstawie tego można wysnuć wniosek, że to jest owa „granica” Barthowska, która dychotomizuje miejscową ludność (potencjalnie kociewską) i Kaszubów. Konkluzja wyłania się z tego taka, że w deklaratywnym (zewnętrznym) wymiarze morzeszczynianie, uważają swoje przywiązanie do regionu przez obecność, zamieszkanie na jego terytorium. Natomiast w sferze symbolicznej-kulturowej (wewnętrznej) tutejsza tożsamość kształtowana jest w relacyjności do grupy „obcej” (Kaszubów), będąca w swoim wyrazie kontrtożsamością. Postawa identyfikacji z regionem jest zależna w dużej mierze od pochodzenia. Morzeszczynianie ,choć w znacznej mierze nie są autochtoniczną ludnością tej miejscowości, w większości są pochodzenia kociewskiego (częściowo z terenu gminy Morzeszczyn). Przypomnijmy, że 67% osób na 71% ludności pochodzenia kociewskiego (respondentów) identyfikuje się z regionem. Zdecydowanie mniej znacząca według informatorów, jeśli chodzi o czynnik utożsamiający z Kociewiem, wydaje się gwara. W opinii tutejszej społeczności mieszkańcy nie mówią gwarą kociewską, natomiast mowę, którą się posługują traktują jako „naleciałość” różnych dialektów w związku z „wymieszaniem” się tutejszej ludności rdzennej z ludnością napływową. Gwarę kociewską uważa się analogicznie, za „naleciałość” słownictwa języka niemieckiego. Pomimo używania „gwaryzmów” kociewskich, mieszkańcy nie określają swojej mowy jako

40


gwary kociewskiej, co ma swoje przełożenie na znikome znaczenie w poczuciu tożsamości regionalnej. Powstają w tej społeczności dwa obrazy „kociewskości” i „Kociewiaka”. Pierwszy kreuje się jako wewnętrzne poczucie przywiązania do własnych korzeni, przede wszystkim do miejsca pochodzenia swojej rodziny. Drugi jako zaangażowanie w lokalnej kulturze, przedstawianej przez informatorów jako tradycyjnej, poprzez uczestnictwo w lokalnym zespole folklorystycznym czy stowarzyszeniach kojarzących z kulturą kociewską (Koło Gospodyń Wiejskich). Przedstawione dwa obrazy nie są jednak homogenicznymi percepcjami, przenikają się wzajemnie. W opinii informatorów można dostrzec ową dychotomię, gdyż wyrażając opinię „ogólną” o tym, kogo uznają za Kociewiaka, podaje się uczestnictwo w kulturze lub kultywowanie tradycji i obrzędów, natomiast wypowiadając się w swoim imieniu, podkreśla się znaczenie korzeni rodzinnych i zamieszkanie danego terytorium (w zależności od pochodzenia informatora). Jako taka „kociewskość” według morzeszczynian opiera się na dwóch filarach. Pierwszy lokuje się w korelacie miejsca (terytorium), drugi jako aktywność i uczestnictwo w lokalnej tradycji (kulturze), w dużej mierze zinstytucjonalizowanej. Kultura lokalna w Morzeszczynie jest utożsamiana z kociewską, na podstawie jej zinstytucjonalizowanej, folklorystycznej wersji. Przez mieszkańców uznawaną za tradycyjną, choć w literaturze naukowej przedstawianej jako kulturę typu ludowego. Właściwie trudno mówić o obecności tradycyjnej kultury kociewskiej w Morzeszczynie. Uznając tradycyjną kulturę kociewską za działalność lokalnego zespołu folklorystycznego i organizowanie wydarzeń kulturalno-rozrywkowych, na których prezentuje się kulinaria uznawane za kociewskie, trzeba raczej patrzeć na to przez pryzmat nowoczesności, nazywając takie działania zinstytucjonalizowaną kulturą typu ludowego. Warto podkreślić, że owa kultura kociewska w Morzeszczynie jest w znacznej mierze wytwarzana przez lokalne instytucje kultury, które z kolei działają w ramach struktur powiatowych (LGD). Dzięki współpracy instytucjonalnej gmina Morzeszczyn pozyskuje środki finansowe, które są podstawą do realizacji tzw. małych projektów w zakresie kociewskiej kultury.

41


W ten sposób następuje nie tylko rewitalizacja wizerunku miejscowości, ale również lokalnego dziedzictwa kulturowego w postaci haftu kociewskiego autorstwa Mari Wespy. Dzięki projektom zainicjowanym przez Dział Promocji Urzędu Gminy, Gminnemu Ośrodkowi Kultury oraz Gminnej Biblioteki Publicznej, promuje się postać Mari Wespy, która jest symbolem lokalnego dziedzictwa, jak i jej dzieło, czyli zrekonstruowane wzornictwo haftu kociewskiego. Nie jest to bez znaczenia dla procesu socjalizacji miejscowości i wytwarzania poczucia więzi mieszkańców z Morzeszczynem. W wyniku działalności owych instytucji, następuje proces utożsamiania się przez mieszkańców z danym miejscem, przestrzenią i prezentowaną w niej kulturą. Pielęgnowanie lokalnego dziedzictwa kulturowego, popularyzacja dorobku miejscowych działaczy-animatorów kultury, przyczynia się do wykreowania poczucia tożsamości z danym miejscem zamieszkania. Na zakończenie należy odpowiedzieć na trzy kluczowe pytania: Czy morzeszczynianie to Kociewiacy? Czy kultura w Morzeszczynie jest kulturą kociewską? oraz Czy tożsamość morzeszczynian jest tożsamością kociewską? Odpowiadając na pierwsze z nich, musimy zaznaczyć, że w pełni za Kociewiaków możemy uważać tylko tych, którzy sami się tak określają na podstawie świadomości własnego pochodzenia oraz uczestnictwa w lokalnej kulturze. Nie w pełni tych, którzy mają kociewskie pochodzenie, lecz nie identyfikujących się z Kociewiem (z niewiadomych powodów). Podobnie w przypadku osób, które nie określają się jako Kociewiacy czy Kaszubi (wyznaczając granicę między tą grupą etniczną), którzy nie są kociewskiego pochodzenia, lecz utożsamiają się z regionem na podstawie zamieszkania na jego terytorium, jak i własnej aktywności i zaangażowania w lokalnym życiu społeczno-kulturalnym. Kultura, która jest obecna w Morzeszczynie, choć nie przypomina dawnej, zwanej tradycyjną, dzisiaj jest przedstawiana jako nowoczesna kultura typu ludowego. Dzieląc kulturę na społeczną, materialną i symboliczną, możemy stwierdzić, że w każdej z nich występują wartości świadczące o obecności regionu. W kulturze społecznej będą to wydarzenia kulturalno-rozrywkowe (festyny), na których występują zespoły folklorystyczne, promowane są regionalne potrawy, prezentowana jest gwara kociewska. W kulturze materialnej mamy do czynienia z nama-

42


calnością obiektów stylizowanych jako regionalne (budynki z muralami, rzeźbione kamienie, „witacz”). W sferze symbolicznej, dostrzeżemy specyficzne zachowanie w stosunku do „obcych”, w sytuacjach nacechowanych negatywnością. Jak określimy tożsamość morzeszczynian, skoro nie cała społeczność uważa się za Kociewiaków, wszyscy natomiast w mniej lub większym stopniu, czują się związani z Kociewiem, bo tu mieszkają bądź partycypują w tworzeniu lokalnej kultury. a jedyna kultura, która jest obecna w Morzeszczynie jest przedstawiana jako kociewska, Można zaryzykować tezę, że tożsamość mieszkańców Morzeszczyna jest tożsamością kociewską, jednakże w takim wypadku trudno stwierdzić, o jakiej części tej społeczności mówimy. Czy tylko o tej, która określa się jako „Kociewiacy”, czy o tej, która ma kociewskie pochodzenie, a może o tej, która czynnie uczestniczy w lokalnej kulturze? Jedynym wyjściem wydaje się tutaj uznać wszystkie rodzaje identyfikacji. W przeciwnym razie będziemy tworzyć kategoryzację na tych, którzy „mniej” lub „bardziej” są Kociewiakami. A więc, należy podsumować, że tożsamość nieokreślonej (liczebnie) grupy mieszkańców Morzeszczyna jest tożsamością kociewską, która pod jakimś względem identyfikuje się (utożsamia) z Kociewiem.

43


Jan Kulas

Leon Galiński 1908–1985 Wybitny artysta i ceniony aptekarz1 Rodzina Galiński należy do jednych z najbardziej znanych i zasłużonych tczewskich rodzin. Senior rodu, Leon Galiński, pochodził z pięknego historycznego miasta pomorskiego – Chełmno nad Wisłą. W 1931 roku jako dyplomowany aptekarz i już z dobrą praktyką dyrygenta chóru męskiego przybył do Tczewa i na zawsze związał się z naszym miastem. Był oddanym patriotą, albowiem po 1945 roku, mimo interesujących możliwości rozwoju w Szkocji lub Anglii, bez wahania, nie mając wtedy jeszcze rodziny, powrócił do grodu Sambora. Niewątpliwie świadomie wybrał Tczew jako swoją małą ojczyznę.

Rodowód Rodowód rodziny Galińskich należy do dziedzictwa nadwiślańskiego. Galińscy zamieszkiwali w pięknym, starym nadwiślańskim mieście Chełmno. Historia miasta liczy znacznie ponad 750 lat dziejów. Prawa   Wybór źródeł: Archiwum Miejskie w Tczewie. Archiwum domowe rodziny Galińskich; „Diariusz. 60 lat działalności Chóru Męskiego ECHO”. Zakładowy Dom Kultury FPS Polmo w Tczewie. Tczew 1983; Blaszyński Henryk, „Słowo nad trumną Leona Galińskiego zmarłego dnia 26 lutego 1985 roku”; Drygas Aleksander, „Zarys dziejów aptekarstwa w Tczewie (do 1951 roku)”, Tczew 2011; Golicki Józef, „Album Tczewski lata 1900–1945. Rody i rodziny tczewskie”. Tczew 1999; „Kroniki Chóru Męskiego ECHO w Tczewie”; Landowski Roman, „Pieśń ujdzie cało. O działalności Chóru Męskiego ECHO w Tczewie”. Gdańsk 1988. Zapis rozmów z: Tadeuszem Galińskim (27.12.2014), Iwoną Gaweł (Galińską, 17.01.2015); Elżbietą Grzenkowską-Hawryluk (3.01.2015), Ewą Seweryn (Galińską, 23.01.2015), Tadeuszem Abtem (19.12.2014, 23.01.2015), Leonem Borzyszkowskim (5.12.2014, 12.12.2014), Wojciechem Galińskim (4.12.2014, 1

44


miejskie Chełmno otrzymało już w 1233 roku. Miasto Chełmno kilkakrotnie wpisywało się złotymi zgłoskami w dzieje Pomorza i Polski. O jego doniosłej roli historycznej świadczą liczne zachowane do naszych czasów zabytki kultury średniowiecznej. W okresie niewoli pruskiej (1772–1920) Chełmno nad Wisłą stanowiło jeden z głównych ośrodków oświaty i kultury polskiej w ogóle. Tutaj znajdowało się sławne gimnazjum katolickie kształcące kadry polskiej inteligencji, w tym liczne zastępy duchowieństwa. W Chełmnie funkcjonował polski ośrodek wydawniczy (drukarnia, czasopisma). Także w Chełmnie miała swoją siedzibę fundacja edukacyjna Towarzystwo Pomocy Naukowej dla Młodzieży Prus Zachodnich. Dzięki tej fundacji wielu zdolnych, a ubogich Pomorzan kończyło gimnazjum i nierzadko udawało się na studia do znanych europejskich uniwersytetów. Na przestrzeni XIX wieku Chełmno jako atrakcyjny ośrodek kultury przyciągało młodzież polską z całego zaboru pruskiego. Dopiero po 1875 roku rolę ośrodka regionalnego zaczął przejmować Toruń, ze sławnym polskim Towarzystwem Naukowym. Zatem rodzina Galińskich egzystowała w niepospolitym ośrodku polskiej kultury nadwiślańskiej. Nie za wiele wiemy o rodzicach Leona Galińskiego. Ojciec miał na imię Juliusz, a matka Waleria, z domu Maćkiewicz. Galińscy byli rodziną wielodzietną, żyli z pracy rąk własnych. Z przekazów ustnych wynika, że ojciec Juliusz był z zawodu zdunem i posiadał „kawałek ziemi”. Z czasem zgromadził pokaźny majątek. Dorobił się dwóch kamienic, posiadał też dom rodzinny z ogrodem, oczywiście w Chełmnie. Z kwerendy rodzinnej Wojciecha Galińskiego wynika, że dziadek Juliusz był dwukrotnie żonaty. Z pierwszą żoną, która prawdopodobnie wcześnie zmarła, miał dwie córki, Gertrudę i Marię. Z drugiego małżeństwa ze wspomnianą Walerią doczekał się trzech synów: Leona, Kazimierza i Alfonsa. Niewątpliwie synowie stanowili dumę swoich rodziców. Niestety zaradny i przedsiębiorczy Juliusz Galiński nadmiernie zaufał systemowi bankowemu. Zapewne w związku z chorobą sprzedał swój majątek i pozyskane pieniądze ulokował w banku, tak aby rodzina żyła z procentu od zgromadzonych oszczędności. W wyniku inflacji 1923 roku i reformy 18.12.2014, 16.02.2015), Leszkiem Gołąb (11.12.2014, 22.12.2014); „Zespół muzyczny Kamyki. Wspomnienia”, pod red. Jerzego Kamienia; Ziółkowski Józef, „Śpiew najwyższą jest mową ludzkości” (o L. Galińskim), „Dziennik Bałtycki” z 20.12.1983 r.

45


premiera W. Grabskiego, oszczędności te całkowicie straciły rację bytu. Tego rodzinnego dramatu finansowego Juliusz Galiński osobiście nie doczekał, bowiem zmarł 20 sierpnia 1920 roku, mając zaledwie 49 lat! Na utrzymaniu jego żony Walerii pozostała gromadka dzieci. Z czego i jak żyli? Ano żyli skromnie i głównie dzięki zapobiegliwości matki. Poza mieszkaniem udało się jej zachować własny sklepik, w którym handlowała wyrobami tytoniowymi. Środków finansowych starczało jedynie na najbardziej elementarne potrzeby, dlatego też sprawa usamodzielnienia dzieci miała podstawowe znaczenie. Wyprzedzając nieco metrykę Leona Galińskiego, należy zauważyć, że w chwili śmierci ojca Juliusza miał on zaledwie 12 lat. Zatem jako sierota, w wieku młodzieńczym skazany był na większą samodzielność. Rodzina Galińskich osiedliła się w Tczewie w połowie okresu międzywojennego. Jak wiadomo 30 stycznia 1920 roku Gród Sambora, po 150-letniej niewoli pruskiej, powrócił do Polski. Wtedy w Tczewie stosunkowo silnie zgermanizowanym brakowało polskiej inteligencji i fachowych kadr obsługi ludności. Do miasta zaczęli napływać urzędnicy z południowych i wschodnich regionów Polski, a także innych miast pomorskich, szczególnie tych, w których funkcjonowały gimnazja i żywioł polski stanowił znaczny odsetek ogółu ludności. Tczew lat 20. i w znacznym stopniu lat 30. ubiegłego wieku stał się dobrym, może nawet atrakcyjnym, miejscem osiedlenia, awansu i rozwoju. Leon Galiński urodził się 6 czerwca 1908 roku w Chełmnie nad Wisłą. Ochrzczony został 21 czerwca tegoż roku w Chełmnie. Wychowywał się w klimacie tradycyjnej polskiej i katolickiej rodziny. W rodzinie tej panowały znaczące tradycje muzyczne. Grano na kilku instrumentach muzycznych, w tym na pewno na pianinie i skrzypcach. Rodzice Leona byli wrażliwi na wychowanie i wykształcenie swoich dzieci. Najpierw mały Leon ukończył powszechną szkołę ludową. Oczywiście była to szkoła pruska, niemiecka, albowiem pierwsze 12 lat życia L. Galińskiego przypadło na czas zaboru pruskiego. Niewątpliwie nobilitacją dla niego była edukacja w renomowanym Gimnazjum Klasycznym w Chełmnie. Z częściowo zachowanych dokumentów wynika, że był to okres od 15 kwietnia 1920 do 1927, a więc całkowicie w okresie polskim (Pomorze i Ziemia Chełmińska w lutym 1920 roku powróciły do Polski). Świadectwo dojrzałości otrzymał Leon Galiński z Kuratorium Okręgu Szkolnego Pomorskiego w Toruniu z dniem 18 maja 1927 roku.

46


Na jego mocy został uznany za „dojrzałego do studiów wyższych”. Wiadomo również, że w czasie nauki gimnazjalnej Leon pobierał prywatne lekcje muzyki. Z czasem jego zdolności artystyczne coraz bardziej się ujawniały. W czasie nauki w gimnazjum Leon Galiński nie stronił od służby wojskowej. Dokumenty poświadczają odbycie przysposobienia wojskowego na kursie pierwszego stopnia w okresie od 6 lipca do 15 sierpnia 1925 roku w miejscowości Tupadły. Z kolei po uzyskaniu matury, od 10 lipca do 21 sierpnia 1927 roku, przeszedł przysposobienie wojskowe w Makowie jako podległy obowiązkowi służbowemu w P.K.U Grudziądz. W przekonaniu rodziny, Leon odbył również obowiązkową pełną roczną służbę wojskową w jednostce artylerii w Toruniu. Z lat 20. minionego wieku zachowały się dwa świadectwa moralności Leona Galińskiego. Świadectwa moralności obligatoryjnie wystawiał władze miejscowe i policyjne każdemu obywatelowi. W obu zachowanych dokumentach, z 1927 i 1928 roku, skonstatowano, że L. Galiński „karany nie był”. Można dodać, że poszanowanie pracy, dyscypliny i praworządności leżało w jego charakterze. Po zdaniu egzaminu maturalnego, w 1927 roku, Leon Galiński stanął przed perspektywą wyboru przyszłości zawodowej. Prawdopodobnie za namową matki postanowił zostać aptekarzem. Z przekazów źródłowych wynika, że już 1 sierpnia 1927 roku rozpoczął praktykę aptekarską w tzw. aptece radzieckiej (stanowiącej własność miasta) w Chełmnie. Okres „praktykanta” w aptece rodzinnego miasta trwał do połowy czerwca 1931 roku. W wydanym zaświadczeniu o odbyciu praktyki podkreślono jego „sumienność, skrupulatność i uprzedzającą grzeczność”. Znany specjalista od dziejów aptekarstwa na Pomorzu, dr Aleksander Drygas, przypuszcza, że Leon Galiński podjął w tym czasie naukę zaocznie w studium farmaceutycznym, bowiem w tym czasie w Toruniu nie było ani uniwersytetu (gdzie funkcjonowały wydziały farmaceutyczne), ani tym bardziej akademii medycznej. Zapewne dlatego w niektórych publikacjach pojawiła się informacja o „zaocznych studiach farmaceutycznych”. Studium farmaceutyczne funkcjonowało przy Pomorskim Urzędzie Wojewódzkim (Wydział Zdrowia Publicznego) w Toruniu. Faktem jest, że 17 czerwca 1931 roku w Toruniu Leon Ga-

47


liński uzyskał dyplom i tytuł „pomocnika aptekarskiego”. Był to de facto dyplom aptekarza, który dawał uprawnienia do podjęcia pracy w aptece. Nieco wyprzedzając faktografię, dodajmy, że z czasem młody aptekarz uzupełnił swoje wykształcenie i uzyskał prawo do samodzielnego prowadzenia apteki, czyli sprawowania stanowiska kierownika apteki. Nadto biegle władał trzema obcymi językami: niemieckim, francuskim i angielskim. Ta znajomość języków nie tylko świadczy o klasie edukacji, ale w okresach zawieruchy wojennej mogła ratować życie. W Chełmnie nad Wisłą Leon Galiński dawał upust swoim pasjom muzycznym. Od 1928 roku śpiewał w miejscowym chórze męskim „Harmonia”. Już rok później, w 1929 roku, prowadził ten chór. Fakt ten poświadcza wysokie uznanie dla jego talentu i pracowitości.

Tczew lat 30. XX wieku Latem 1931 roku Leon Galiński przeniósł się na stałe, i praktycznie na zawsze, do Tczewa. Zapewne stało się tak za pośrednictwem przyjaciół rodziny. Niewątpliwie w tym czasie miasto Tczew stwarzało lepsze warunki i większe możliwości rozwoju. Zachował się dokument Biura Meldunkowego Magistratu w Tczewie poświadczający jego zameldowanie z dniem 29 września 1931 roku. I w istocie rzeczy, z tym dniem rozpoczęła się sympatyczna historia rodziny Galińskich w grodzie Sambora. W połowie lat 30. minionego wieku funkcjonowały w Tczewie trzy apteki. Ich właścicielami byli zarówno Niemcy, jak i Polacy. W sierpniu 1931 roku Leon Galiński rozpoczął pracę zawodową w aptece na Nowym Mieście w Tczewie na stanowisku aptekarza. Pracował wtedy u Leona Szulca-Rembowskiego, który był właścicielem tej apteki od roku 1925. Praca ta dawała L. Galińskiemu niezłą stabilizację zawodową, dlatego też w tej aptece pracował do wybuchu drugiej wojny światowej. Wyrobił sobie markę solidnego aptekarza, co nie pozostało bez wpływu na jego losy wojenne. Ta dobra opinia stanie się jego swoistą życiową tarczą obronną. W Tczewie lat 30. ubiegłego stulecia Leon Galiński nie ograniczał się do swojego zawodu i podnoszenia kwalifikacji. Zaraz po zamieszkaniu w naszym mieście wstąpił do Chóru Męskiego „Echo”. Wybór ten nie

48


był przypadkowy, bowiem w Tczewie już funkcjonowały dwa mieszane chóry śpiewacze, tj. „Cecylia” i „Lutnia”. Leon wybrał chór męski. Chór „Echo” powstało 14 września 1923 roku, z inicjatywy Władysława Kobylińskiego, Antoniego Deskowskiego i Ludwika Sumińskiego. Dodajmy, że w chórze tym udzielała się ówczesna elita Tczewa. Przede wszystkim dyrektorzy szkół, nauczyciele, lekarze, przedsiębiorcy i wyżsi urzędnicy. Pierwszym dyrygentem chóru „Echo” został L. Sumiński (1886–1954), pochodzący z Nowego Miasta Lubawskiego, który od 1920 roku wraz z rodziną zamieszkał w Tczewie. Nie da się ukryć, że w chórze szybko poznano się na talencie L. Galińskiego. Początkowo został on zastępcą dyrygenta Ludwika Sumińskiego. Obaj panowie, mimo znacznej różnicy wieku (22 lata), polubili się i wzajemnie darzyli szacunkiem. Obaj też byli dobrymi pianistami. W 1933 roku chór „Echo” uczestniczył w dwóch ważnych jubileuszach. W skali regionalnej były to obchody 700-lecia ówczesnej stolicy Pomorza – miasta Torunia. Z kolei jesienią tegoż roku chór „Echo” obchodził swoje 10-lecie działalności. Dodajmy, że w tamtych czasach świętowano bardziej okrągłe rocznice, czyli pełne dziesięciolecia. Na wspomnianej gali okolicznościowe przemówienie wygłosił wieloletni prezes chóru „Echo” Alojzy Synak. Było czym się pochwalić. Podczas wielkiego koncertu jubileuszowego, który odbywał się w reprezentacyjnej Hali Miejskiej, połączonymi chórami (w tym chór „Moniuszko” z Gdańska) dyrygował wielki mistrz Tadeusz Tylewski. Uroczyście wykonano „Gaude Mater Polonia”. Następnie chór „Echo” przedstawił wiązankę pieśni ludowych Wacława Lachmana. Niewątpliwie te doświadczenia i przeżycia głęboko zapadły w świadomość młodego L. Galińskiego. Przy okazji w naturalny sposób zżywał się z Tczewem. W końcu 1933 roku L. Sumiński na swojego następcę wskazał dotychczasowego drugiego dyrygenta. Oficjalnie, z dniem 20 stycznia 1934 roku, Leon Galiński objął kierownictwo artystyczne nad chórem Męskim „Echo”. Miał wtedy niespełna 26 lat. Zauważmy również, że został dyrygentem chóru jako artysta-społecznik. W pierwszym roku pod kierownictwem nowego mistrza batuty chór „Echo” wystąpił publicznie dziesięciokrotnie. Na okręgowym zjeździe śpiewaczym (Okręgu IV Starogardzko-Tczewskiego) w Pelplinie za interpretację pieśni „Chłopca mi zabrali” „Echo” uzyskało II nagrodę. Do wybuchu wojny druh Leon

49


Galiński przez ponad 5,5 roku kierował zespołem chórzystów. Chór występował średnio dwanaście razy w roku. Trzeba podkreślić, że Leon nadał jemu bardziej wzbogacony repertuar. „Echo” pod kierownictwem L. Galińskiego częściej też występowało na imprezach i przeglądach pomorskiej pieśni chóralnej. Szczególne znaczenie miała współpraca z mniejszością polską w Gdańsku. Występy w ówczesnym Wolnym Mieście Gdańsku miały głęboki wymiar patriotyczny. W 1938 roku odnotowano ożywienie w całym pomorskim ruchu śpiewaczym. Od strony organizacyjnej Pomorski Związek Kół Śpiewaczych (PZKŚ), z siedzibą w Gdańsku, liczył już 10 okręgów. Dokonano wtedy zmiany struktury terytorialnej związku śpiewaczego. M.in. nową siedzibę okręgu utworzono w Tczewie. Z uwagi na ogólny rozrost i dynamikę chórów, przyjęto nową i bardziej adekwatną nazwę – Pomorski Związek Śpiewaczy. Chór Męski „Echo” w Tczewie, pod dyrygenturą Leona Galińskiego, miał w swój ważki udział. W 1938 roku, z uwagi na zagrożenie państwa, szczególną rangę nadano zjazdowi okręgu śpiewaczego z siedzibą w Gdańsku, wówczas formalnie (zniemczonym) Wolnym Mieście Gdańsku. Wielki zjazd polskich chórów w Gdańsku odbywał się w dniach 4–6 czerwca 1938 roku. Uczestniczyło w nim 73 chóry niemal z całego kraju, reprezentujące 44 miasta. Trzeba podkreślić, że obok Torunia najliczniejszą reprezentację śpiewaczą wystawił Tczew. Z naszego miasta w zjeździe gdańskim wystąpiły chóry mieszane „Halka”, „Lutnia” i „Cecylia” oraz dwa chóry męskie, tj. Kolejowego Przysposobienia Wojskowego (dyrygent Leonard Lesiński) i chór „Echo”, oczywiście pod dyrygenturą Leona Galińskiego. Chór „Echo” zaprezentował się w części konkursowej utworem pt. „Stepy Akermańskie” Aleksandra Orłowskiego. Na 30 możliwych do zdobycia punktów, „Echo” zdobyło 22 punkty. Tczewski chór uplasował się tuż za zwycięzcami trzech pierwszych miejsc: „Echo” z Poznania, „Hejnał” ze Lwowa i „Moniuszko” z Gdańska. Z pierwszego okresu dyrygentury Leona Galińskiego należy także odnotować obchody jubileuszu 15-lecia Chóru Męskiego „Echo’ w Tczewie. Miały one miejsce 20 listopada 1938 roku, a więc niespełna na rok przed wybuchem wojny. W programie jubileuszu znajdowały się m.in. msza św. w kościele farnym, uroczysty koncert (w Strzelnicy), a po przemówieniach i zakończeniu części oficjalnej, wieczorek towarzyski. Naturalnie jubileuszowy koncert odbył się pod batutą L. Galińskiego.

50


W okazjonalnym jubileuszowym dyplomie tczewscy chórzyści napisali swojemu dyrygentowi pełne wdzięczności życzenia: „Kochanemu i dzielnemu Dyrygentowi w dowód szczególnego uznania za ofiarną i chlubną pracę w chórze, a tym samym zaszczytnej nucie idei śpiewaczej, składamy serdeczne życzenia pełnego zadowolenia oraz pomyślnych rezultatów w dalszym dobrym Kierownictwie chórem! Cześć Pieśni!” Niewątpliwie wydarzenia te głęboko zapadły w pamięć i świadomość zaledwie 30-letniego artysty, który zaczynał coraz wyraźniej utożsamiać się z Tczewem jako swoją małą ojczyzną. Miasto odwzajemniało jemu swoją wdzięczność. Można określić ówczesny wizerunek Leona Galińskiego na podstawie kopii jego dowodu osobistego z 20 maja 1938 roku. A mianowicie, że był on wzrostu średniego, twarz miał owalną, włosy ciemny blond, oczy piwne. W rubryce zawód zapisano „asystent farmacji”. W miejscu zamieszkania czytamy: gmina Tczew, powiat Tczew, woj. pomorskie. Zapamiętajmy, że wizerunek powyższy dotyczy 30-letniego mężczyzny. Latem 1939 roku cały zespół kierowniczy chóru „Echo” został zaangażowany w organizację największej imprezy śpiewaczej Tczewa lat międzywojennych, jaką był Wielki Zjazd Śpiewaczy IV Okręgu. W strukturze okręgu tczewianie pełnili najwyższe funkcje, w tym wspomniany Alojzy Synak był prezesem Okręgu Tczewsko-Starogardzkiego. Zjazd odbył się 16 lipca 1939 roku, pod hasłem „Pieśni królową jest pieśń ludowa”. Warto w tym miejscu przywołać motto zjazdu: Tu, gdzie polska Wisła płynie, tu, gdzie gród Sambora słynie niech rozbrzmiewa, niech olśniewa zawsze piękna zawsze nowa ukochana pieśń ludowa.

W tczewskim zjeździe IV Okręgu uczestniczyło nieco mniej zespołów niż się spodziewano, a mianowicie 18 kół śpiewaczych. Łącznie Tczew gościł 800 śpiewaków. Program zjazdu był różnorodny i bardzo urozmaicony. Do konkursu przystąpiło 11 chórów. Fragmenty konkursu były transmitowane przez Rozgłośnię Pomorską Polskiego Radia w Toruniu. Chór „Echo” pod dyrygenturą Leona Galińskiego wykonał utwór

51


Wacława Lachmana pt. „Maciek”. Tczewianie na piątkę z plusem zdali egzamin z organizacji wielkiej i pięknej imprezy. Nikt z chórzystów „Echo” zapewne nie przypuszczał, że nigdy już nie spotkają się w pełnym składzie. Sześć tygodni później rozpoczęła się najdłuższa i najokrutniejsza z europejskich i światowych wojen.

Okres II wojny światowej Agresja hitlerowska na Polskę, 1 września 1939 roku, miała dla naszego państwa i jego obywateli trudne, często tragiczne następstwa. Polscy właściciele aptek znaleźli się na pierwszej linii represji hitlerowskich. Leon Szulc-Rembowski został aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym (zmarł w Oranienburgu). Niebezpieczeństwo represji zawisło także nad szeregowymi pracownikami apteki, zaangażowanymi w polskie życie patriotyczne, w tym nad Leonem Galińskim. Tym bardziej, że w pierwszej grupie aresztowanych znalazł się prezes chóru „Echo” Alojzy Synak (zamordowany później w Szpęgawsku). Tzw. tczewscy Niemcy będą wypominali dyrygentowi chóru „Echo” artystyczne zaangażowanie we współpracy z Polonią gdańską. Z czasem zaczęły się pojawiać donosy na L. Galińskiego do Gestapo. On sam nie miał większych złudzeń w tej sprawie, konstatując po latach: „i ja byłem na liście przeznaczonych do stracenia”. Wojenne losy Leona Galińskiego są znane jedynie częściowo. W czasach PRL wiele faktów po prostu przemilczano. Inne on sam był zmuszony zachować tylko dla siebie z uwagi na dobro swojej najbliższej rodziny. W chwili wybuchu wojny L. Galiński miał ukończone 31 lat życia. Zapewne z uwagi na przydatność jego zawodu w czasie działań wojennych, nie dane było jemu wziąć udział w wojnie obronnej 1939 roku. Z szczątkowych przekazów wynika, że w pierwszych dniach września 1939 roku ewakuował się na wschód. Po wtargnięciu wojsk radzieckich na wschodnie obszary Rzeczypospolitej, niezwłocznie skorzystał z prawa powrotu rodzinne strony. Po przerwie związanej z działaniami wojennymi 1939 roku Leon Galiński powrócił do pracy w swoim zawodzie. Został pracownikiem apte-

52


ki przy obecnym Placu Hallera, oczywiście w Tczewie (wtedy Dirschau). Lekarstwa były bardzo potrzebne nie tylko miejscowej ludności. Dopowiedzmy, że L. Galiński podjął pracę tym razem u Niemca, Waltera Hoosmanna, właściciela apteki „Pod Orłem w Tczewie” . W ocenie znawcy problematyki dr. A. Drygasa była to decyzja „na miarę zachowania życia”. Trzeba podkreślić, że W. Hoosmann wyróżniał się pozytywnie na tle przemożnej większości niemieckiej „dobrym i życzliwym stosunkiem do polskich farmaceutów i aptekarzy”. Dzięki jego interwencji, udało się L. Galińskiemu przetrwać pierwszy najtrudniejszy okres okupacji hitlerowskiej, kiedy wielu Polaków na Pomorzu aresztowano i nierzadko rozstrzeliwano lub zsyłano do obozów koncentracyjnych. Lata wojny i okupacji trwały stosunkowo długo. Terror hitlerowski zaostrzał się, a ludność polską poddawano dodatkowym represjom. W przededniu napaści Niemiec hitlerowskich na Związek Sowiecki (21 czerwca 1941 r.) Leon Galiński został aresztowany przez Gestapo. Zapewne było to konsekwencją donosów tzw. tczewskich Niemców. I tym razem interwencja W. Hoosmana okazała się skuteczna i L. Galiński powrócił do pracy w aptece. Wyraźnie Opatrzność czuwała nad naszym bohaterem. Sytuacja ludności polskiej na Pomorzu uległa kolejnemu pogorszeniu po wprowadzeniu niemieckich list narodowościowych. Dla rdzennych i patriotycznie usposobionych Polaków nastał czas kolejnej próby. Proces tzw. listy narodowościowej został zapoczątkowany wiosną 1941 roku. Później wydano odpowiednie rozporządzenia. W odezwie gauleitera Alberta Forstera z 22 lutego 1942 roku określono termin ostatecznego wpisania do niemieckiej wspólnoty narodowej do dnia 31 marca 1942 roku. Odrzucenie listy, pisał A. Foster, spowoduje, że ci „wszyscy oporni temu będą traktowani na równi z najgorszymi wrogami narodu niemieckiego”. Dla ludności polskiej Pomorza Gdańskiego nastał najtrudniejszy czas, decydujący o „być albo nie być”. W przypadku L. Galińskiego na jego korzyść przemawiało kilka istotnych czynników, a mianowicie biegła znajomość języka niemieckiego, fakt zamieszkiwania na terenach Wielkiej Rzeszy Niemieckiej przed 1914 rokiem oraz solidna praca, mająca uznanie powszechnie szanowanego aptekarza niemieckiego. W konsekwencji w 1943 roku L. Galiński został zaliczony do trzeciej grupy narodowościowej, tj. do grupy osób, których po-

53


chodzenie uznano za niemieckie. Przynależność do tej grupy, jedynie pozornie uprzywilejowanej, nie zwalniała z odbycia obowiązkowej służby wojskowej. Po klęsce stalingradzkiej (luty 1943) Niemcom hitlerowskiej brakowało żołnierzy i siły roboczej. Coraz bardziej też dawały się we znaki alianckie bombardowania niemieckich ośrodków wojskowych i przemysłowych. W drugiej połowie 1943 roku Leon Galiński otrzymał skierowanie do pracy przymusowej na tyłach frontu. Miejscem zbiórki był obóz przejściowy na terenie Czechosłowacji, wchodzącej w skład Wielkiej Rzeszy Niemieckiej. Tutaj L. Galiński, i podobni jemu towarzysze niedoli, odmówili stanowczo tzw. ochotniczego wstąpienia do armii niemieckiej. W dramatycznej sytuacji odwołali się do rzekomo ochotniczego zaciągu do Wehrmachtu. Nieoczekiwanie odwołanie okazało się skuteczne i niedoszli ochotnicy zostali skierowani na przymusowe roboty wojskowe do Francji. W okupowanej Francji Leon Galiński, wraz z innymi Polakami z Pomorza, Wielkopolski i Śląska, zostali zatrudnieni przy budowie umocnień Wału Atlantyckiego. W dniu inwazji aliantów w Normandii (6 czerwca 1944 r.) Leon Galiński podjął heroiczną decyzję o ucieczce. Przebiegała ona w dramatycznych okolicznościach. L. Galiński został dwukrotnie ranny. Rany postrzałowe obejmowały lewy bok i ramię. Cudem przeżył i trafił do szpitala alianckiego w Anglii. Wielka Brytania, a ściślej Szkocja, to ostatni etap doświadczeń wojennych Leona Galińskiego. Szczęśliwie szybko powrócił do zdrowia. Formalnie, i tym razem za osobistą zgodą, został wcielony do formacji Polskich Sił Zbrojnych (PSZ). W zachowanej książeczce wojskowej odnotowano go pod zmienionym nazwiskiem i numerem (Army Number 3785/38/E). Z uwagi na bezpieczeństwo rodziny znajdującej się pod okupacją niemiecką Leon Galiński zmienił swoje nazwisko na „Lech Żurek”. W Szkocji doceniono jego kwalifikacje oraz doświadczenie zawodowe. Od sierpnia 1944 do marca 1946 roku pełnił służbę w aptece Szpitala Wojennego nr 1 w Taymouth Castle. Pracując w szkockiej aptece wojskowej, uczęszczał na kurs w polskiej Szkole Podchorążych Sanitarnych (20 września – 15 listopada 1945) w okolicach Glasgow. Edukację tę zakończył z oceną dobrą. Niejako społecznie prowadził przy tej podchorążówce chór. Po ukończeniu podchorążówki został instruktorem

54


w Centrum Wyszkolenia Wojskowej Służby Zdrowia. Funkcję tę pełnił aż do 11 kwietnia 1946 roku. W tamtym okresie, przy różnych okazjach, wykorzystywano jego umiejętności dyrygenckie. Słowem, sprawdzał się i okazywał przydatny. Zapewne był też lubiany i szanowany. Wiele wskazuje na to, że Leon Galiński przy swoich kwalifikacjach mógł całkiem nieźle ułożyć swoje życie w Wielkiej Brytanii, dlatego jego stanowcza decyzja o powrocie do kraju spotkała się z negatywną reakcją polskich władz emigracyjnych. Nie miał wątpliwości, że chce wrócić do Polski, do Tczewa, chociaż wcale nie czekała tam na niego rodzina. A jednak coś mocno ciągnęło go w strony ojczyste… Tytułem uzupełnienia dodajmy, że po latach (pośmiertnie) otrzymał od władz brytyjskich medal wojenny (War Medal 1939/45).

Niełatwe życie w PRL W kwietniu 1946 roku pierwszym transportem zdemobilizowanych żołnierzy polskich na Zachodzie Leon Galiński powrócił do kraju. Już wcześniej, w 1945 roku, pisali do niego druhowie z Chóru Męskiego „Echo” i prosili go o powrót. Ta przyjaźń i wielokrotne słowa zachęty zrobiły swoje. W przekonaniu Wojciecha Galińskiego ojciec wrócił do Tczewa właśnie dla chóru „Echo”. Można sobie wyobrazić radość z powitania Leona Galińskiego w Tczewie. Chór Męski „Echo” niecierpliwie czekał na wznowienie swojej działalności. I to było właśnie kolejne powołanie Leona Galińskiego. Oczywiście jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych został poddany dłuższemu przesłuchaniu przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa (UB), jednak korzystną okolicznością dla niego była służba w formacjach sanitarnych i odczuwalny brak aptekarzy w Tczewie. Rekomendacja społeczna wpływowych członków chóru też zrobiła swoje. W konsekwencji UB „odpuściło” sobie L. Galińskiego, chociaż z reguły bywało inaczej, gorzej i surowiej. Miało to ważkie konsekwencje nie tylko dla chóru „Echo”. W dużym stopniu dzięki powrotowi dyrygenta chór Męski „Echo” w Tczewie odrodził się. Trzeba bowiem pamiętać, że niemało chórzystów ginęło na wojnie lub zagubiło się na wojennej tułaczce. Brakowało nut i partytur.

55


Pierwsze zebranie organizacyjne chóru odbyło się już 28 maja 1946 roku w Domu Kultury i Sztuki. Pojawiły się trudności organizacyjne i formalne w ponownej rejestracji Stowarzyszenia Śpiewaczego Chór Męski „Echo”. Należy pamiętać, że w tamtym czasie władze komunistyczne dążyły do poddania kontroli wszystkich organizacji, także społecznych. Mnożono trudności rejestracyjne nawet w stosunku do stowarzyszeń śpiewaczych. Przekonali się o tym dobitnie tczewscy chórzyści „Echo”. W Tczewie Leon Galiński powrócił do swojego wyuczonego i ulubionego zawodu. Znalazł ponownie zatrudnienie w aptece na Nowym Mieście, przy ul. Gdańskiej. To miejsce i ta apteka stały się życiowym portem L. Galińskiego. Po podniesieniu swoich kwalifikacji został kierownikiem apteki. Z czasem nadano jej nr 38. Wielu tczewian zapamiętało Pana Leona jako oddanego, solidnego i przyjaznego aptekarza. W jego aptece można było zamówić maści według przepisanej receptury. Mawiało się o nim, że miał „swoje przepisy”. Trzeba też podkreślić, że L. Galiński miał wyraziste zainteresowania i pasje medyczne. Zdecydowanie preferował medycynę naturalną. Często narzekał na nadużywanie antybiotyków i nadmiar chemii w medycynie. Medycyna naturalna była jego pasją. Jeździł na różne kursy dokształcające. W prostych dolegliwościach wręcz unikał tabletek. Jako profesjonalista był nie tylko aptekarzem, ale w dużym stopniu doradcą medycznym. Dawało się również w Panu Leonie wyczuć naturę niezależnego i dobrego człowieka. W czasach PRL znaczyło to bardzo wiele. Zapewne w 1973 roku, po ukończeniu 65 roku życia, Leon Galiński przeszedł na zasłużoną emeryturę. Wiadomo, że w ostatniej dekadzie aktywności zawodowej (dokładnie od 14 czerwca 1962 r.) przyjął dodatkowe zatrudnienie na stanowisku inspektora Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Tczewie. Podjął się tego obowiązku w wymiarze 0,2 etatu zapewne ze względów finansowych. W pierwszym okresie oznaczało to dodatkowe wynagrodzenie w kwocie 360 zł. Miał czworo dzieci, chciał je wykształcić, więc przychód ten stanowił istotny zastrzyk finansowy. Będąc na emeryturze, dorabiał jeszcze Pan Leon przez kilka lat dyżurami, czasem nocnymi, w tczewskich aptekach, najczęściej w aptece „Pod Orłem”, przy Placu Wolności 24. Jak zapamiętała najmłodsza córka, Iwona Katarzyna, przez pewien czas ojciec pracował poza Tczewem. Pomieszkiwał wtedy w Zblewie i pracował w tamtejszej aptece.

56


Do historii Tczewa przeszedł Leon Galiński przede wszystkim jako znakomity, z czasem legendarny, dyrygent Chóru Męskiego „Echo”. Jak już wspomniano, chór, pomimo małej przychylności oficjalnych władz Polski coraz bardziej stalinowskiej, udało się reaktywować. W mieszkaniu Leona Galińskiego odbyło się zebranie dawnego zarządu chóru „Echo”. 10 stycznia 1947 roku miało miejsce walne zebranie członków. Wybrano stosowne władze: prezes Mateusz Rogowski, wiceprezes Władysław Szwemiński, sekretarz Emil Zieliński, skarbnik Brunon Richter, dyrygent Leon Galiński i bibliotekarz Zbigniew Nowaczyk. Od kwietnia 1947 roku w Pomorskim Związku Śpiewaczym chór „Echo” otrzymał nr 128. Próby chóru odbywały się dwa razy w tygodniu. W pełni wykorzystano resztki autonomii twórczej. W 1947 roku „Echo” pod dyrygenturą Leona Galińskiego wystąpiło 13 razy. Uświetniał wszystkie ważniejsze wydarzenia społeczne, kulturalne, jak też imprezy polityczne. W lipcu 1947 roku chór „Echo” wziął udział w zjeździe chórów IV okręgu w Starogardzie Gdańskim. W konkursie za wykonanie „Stepów Akermańskich” chór „Echo” zdobył I miejsce. Był to zarazem pierwszy duży sukces powojenny chóru i jego dyrygenta L. Galińskiego. Do roku 1948 włącznie miała miejsce pewna autonomia twórcza. „Echo” wystąpiło na różnych estradach 12 razy. Chór liczył wtedy ok. 40 śpiewaków. W sierpniu tegoż roku, na corocznym okręgowym zjeździe śpiewaczym w Starogardzie, chór „Echo” ponownie zdobył I miejsce za wykonanie utworu „Hulały” Niżankowskiego. Laur ten uświetnił 35-lecie działalności starogardzko-tczewskiego okręgu śpiewaczego, ale nie zapobiegł kryzysowi. Począwszy od 1949 roku zaczęły się różnorakie obostrzenia i coraz większe ograniczenia repertuarowe. Chór występował jedynie z okazji okolicznościowych świąt państwowych i imprez społeczno-politycznych. W coraz większym stopniu mówiło się o przekształceniu Stowarzyszenia Śpiewaczego „Echo” w „chór robotniczy”. Funkcjonował już Dom Kultury Robotniczej, w późniejszym okresie znany bardziej jako Dom Kultury Kolejarza. W coraz większym stopniu wprowadzano „aktualne pieśni masowe”. Odgórnie narzucano utwory pochodzące od kompozytorów radzieckich. Nic dziwnego, że odeszło wielu dawnych chórzystów „Echo”. W pierwszym półroczu 1951 roku działalność chóru „Echa” została praktycznie zawieszona. Faktycznie chór przestał istnieć jako samodzielne stowarzyszenie. Formalnie

57


wegetował jeszcze kilka lat, nie został jednak rozwiązany, jednakże „niemal całkowicie zaniechana została działalność artystyczna”, puentuje znawca dziejów pieśni chóralnej Roman Landowski. Ówczesne władze okazywały coraz mniejsze poszanowanie dla autorytetu artystycznego Leona Galińskiego. W ówczesnych warunkach stalinowskich przetrwanie i zachowanie pewnej bazy organizacyjnej i kadrowej trzeba uznać za rzecz istotną, bowiem zagrożone było życie i wolność niektórych chórzystów. Dotyczyło to w pierwszej kolejności b. żołnierzy polskich na Zachodzie. Najgorsze lata stalinowskie obejmowały okres 1950–1955. W tym czasie wielu byłych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych poddano ostrym represjom. Prześladowania były powszechne i bezwzględne. Wieloletnie więzienia, tortury nie należały do rzadkości. Szczęśliwy los uchronił L. Galińskiego od tego doświadczenia. Prawdopodobnie dzięki wstawiennictwu chórzystów, szczególnie tych na stanowiskach, ochroniono Leona Galińskiego przed bezpośrednimi represjami. W początkach lat 50. ubiegłego wieku doszło do spotkania i nawiązania współpracy pomiędzy Leonem Galińskim i Tadeuszem Abtem. Już wcześniej Leon Galiński, zachodząc na kawę do kawiarni „Mocca”, miał okazję posłuchać grającego tam na pianinie T. Abta. Stopniowo poznali się. Naturalnie obu panów dzieliła różnica wieku (T. Abt był o 23 lata młodszy), ale łączyła ich pasja muzyczna i umiłowanie grodu Sambora. Chociaż Leon nieźle grał na pianinie, to jednak chór „Echo” potrzebował niezależnego, dobrego akompaniatora. W opinii T. Abta „Galiński był dobrym pianistą”, ale nie można przecież dyrygować i grać, dlatego też L. Galiński zaproponował Abtowi stały akompaniament dla chóru „Echo”. Dla młodego (miał wtedy ok. 21 lat) i niezwykle zdolnego muzyka było to sympatyczne i wyraźne wyróżnienie. Ich współpraca zaczynała się od popularnych i preferowanych wówczas pieśni radzieckich. Tadeusz doskonale pamięta swój prawdopodobnie pierwszy akompaniament do walca pt. „W lesie przyfrontowym”. Przy okazji obowiązujących wtedy standardów Galiński i Abt upowszechniali ciekawe i wartościowe wątki rosyjskiej kultury muzycznej. Formalnie Abt od 1972 roku został stałym i profesjonalnym akompaniatorem chóru „Echo”. Przełom październikowy 1956 roku wyzwolił nowe nadzieje i szanse rozwoju. Niewątpliwie dobrze przyjęto tę kolejną „porcję wolności”

58


w Tczewie. Sfera kultury podstawowej zyskała znowu należną autonomię. „W Tczewie do ponownej pracy najszybciej poderwało się «Echo»”. 6 czerwca 1956 roku zwołano walne zgromadzenie i postanowiono „zacząć rzetelną pracę od nowa”. Okazało się, że wielu dochowało wierność ideom ruchu śpiewaczego. Doliczono się 44 czynnych członków. Prezesem „Echo” wybrano Alojzego Zwiernika, filarem artystycznym pozostał oczywiście Leon Galiński. Gościny chórowi „Echo” udzielał Dom Kultury Kolejarza. W 1958 roku chór znowu często występował, z ambitnym programem artystycznym. Podczas gali 10-lecia Gdańskiego Związku Śpiewaczego w sali Państwowej Opery i Filharmonii Bałtyckiej tczewskie „Echo” z dużym powodzeniem wykonało „Stepy Akermańskie” Aleksandra Orłowskiego. 7 czerwca 1959 roku w Tczewie odbył się okręgowy zjazd kół śpiewaczych (Okręgu Tczewsko-Starogardzkiego) dla uświetnienia trzech lokalnych rocznic: 40-lecia chóru „Lutnia”, 35-lecie chóru „Echo” i 30-lecie chóru „Halka”. W zaproszeniu na zjazd pojawiło się logo „1000-lecia Państwa Polskiego” i ( już) 700-lecia Miasta Tczewa. Spoza okręgu w tczewskim zjeździe wystąpiły chóry z Gdańska, Gdyni, Chojnic i Wejherowa. Powyższy zjazd świadczył o silnej pozycji Tczewa na mapie śpiewaczej Pomorza. Duża w tym była rola dyrygenta. W końcu 1959 roku władze Tczewa przystąpiły do organizacji jubileuszu 700-lecia nadania praw miejskich (1260–1960). Oficjalny początek roku jubileuszowego wyznaczono na dzień 31 grudnia 1959 roku. Było wiadome, że centralne uroczystości jubileuszowe uświetni wielki koncert. To naturalnie stanowiło wyzwanie, ale jeszcze w większym stopniu szansę dla Chóru Męskiego „Echo”. Chór i jego dyrygent Leon Galiński z pasją oddali się jubileuszowym obchodom 700-lecia grodu Sambora (1260–1960). Główna gala miała miejsce 12 marca 1960 roku, w 15. rocznicę wyzwolenia Tczewa spod okupacji hitlerowskiej, podczas uroczystej sesji Miejskiej Rady Narodowej. W części artystycznej wystąpiły połączone chóry i zespoły. Główną rolę odegrał wtedy profesjonalny artysta-muzyk Tadeusz Prochowski. Naturalnie Leon Galiński dyrygował „swoim” chórem „Echo”. Uroczysty koncert okazał się wielkim sukcesem i niezapomnianym przeżyciem artystycznym i obywatelskim. 13 czerwca 1960 roku odbyły się kulminacyjne uroczystości 700-lecia Tczewa. Barwny pochód i historyczny festyn upiększały wspaniały

59


jubileusz. Jednakże ukoronowaniem owego święta był koncert galowy w sali Domu Kultury Kolejarza. Wystąpiły wszystkie połączone chóry Tczewa. Chór „Echo” wystąpił także samodzielnie, ażeby wykonać stale żywotną pieśń pt. „O ziemio ojców” oraz własną kompozycję Leona Galińskiego do hymnu miejskiego „Czy znasz ten gród?” do słów Józefa Dylkiewicza. Pieśń ta została nagrana przez Rozgłośnię Gdańską Polskiego Radia. Była ona potem wielokrotnie wykorzystywana w audycjach o Tczewie. Puentując, w jubileuszowym roku 700-lecia Tczewa chór Męski „Echo” pod batutą L. Galińskiego uświetniał wszystkie uroczystości. Uczestniczył również w wręczeniu sztandaru Komendzie Hufca Harcerskiego w Tczewie. Niewątpliwie dyrygent czerpał satysfakcję i radość z wyśpiewywania ze swoim chórem pięknych patriotycznych wierszy i pieśni, jak też europejskiej klasyki pieśni i muzyki. A wszystko na chwałę prastarego miasta Tczewa, w swoim czasie Księstwa Tczewskiego. Nie da się zatem przecenić roli pieśni i chóru „Echo” i jej dyrygenta dla popularyzacji i kształtowania lokalnego patriotyzmu. Początek lat 60. minionego wieku to dalszy i stały rozwój Chóru Męskiego „Echo”. Przygotowano nowy repertuar. Zaprezentowano go m.in. podczas Dni Gdańska. 26 lipca 1961 roku „Echo” koncertowało przed kilkutysięczną widownią na Długim Targu. We wrześniu tego roku kilkakrotnie wystąpiło z okazji „Dni Pelplina”. Z dużym uznaniem też przyjęto późniejsze koncerty tczewskiego chóru w Wejherowie i w Malborku. W Malborku na placu zamkowym uświetniono jubileusz 15-lecia miejscowego chóru mieszanego „Lutnia”. Tczewski chór nie zapominał także o pobliskim Gniewie. W roku 1963 „Echo” obchodziło dwa ważkie jubileusze: 40-lecie swojego istnienia i 30-lecie pracy dyrygenckiej Leona Galińskiego. Dla upamiętnienia tych rocznic w listopadzie 1963 roku zorganizowano uroczysty koncert, który zgromadził dostojnych gości. Potem na wieczorze towarzyskim były dyplomy, kwiaty, nagrody i wyróżnienia. W ostatnich latach dyrygentury Leona Galińskiego chór „Echo” uświetnił 50-lecie starogardzkiej „Lutni”. Przy okazji przypomniano tradycje śpiewacze na Kociewiu i na Pomorzu. Naturalnie w 1964 roku nie mogło obejść się bez koncertu z okazji 20-lecia Polski Ludowej (PRL). Gdański Związek Śpiewaczy obowiązkowo przygotował specjalny program obchodów dla całego województwa. Z kolei wiosną

60


1965 roku Okręg Tczewsko-Starogardzki przeprowadził (w Malborku) eliminacje do Ogólnopolskiego Festiwalu Chóralnego. W czerwcu 1965 roku chór „Echo” uzyskał nowego i możnego patrona w postaci Zakładów Sprzętu Motoryzacyjnego (ZSMot). Dzięki ZSMOT-wi, a potem FPS „POLMO” chór „Echo” zyskał pomoc finansową i godne warunki do rozwoju artystycznego. Tegoż dobrodziejstwa zdążył jeszcze doświadczyć dyrygent Leon Galiński. Fabrykę w patronacie reprezentował Związek Zawodowy Metalowców. Chór „Echo” nadal pozostawał członkiem Związku Polskich Zespołów Śpiewaczych i Instrumentalnych. W marcu 1966 roku „Echo” wystąpiło na akademii w Gdańsku z okazji Dnia Metalowca. Tym samym tczewski chór stał się reprezentacyjnym zespołem śpiewaczym Związku Zawodowego Metalowców Okręgu Gdańskiego. To wtedy chór „Echo” ubrano w jednolite garnitury i zapewniono korzystne warunki dalszego rozwoju. Leon Galiński jako osoba bezpartyjna nie mógł liczyć na pełne docenienie jego wysiłku i społecznikowskiego oddania chórowi i miastu. Przedstawiciele władz miały też do niego pretensje nie tylko o jego osobiste „chodzenie do kościoła”, ale nade wszystko o branie udziału w koncertach w kościołach. Taka to była epoka (PRL), że komuniści nie tolerowali praktyki kościelnej u osób na funkcjach i stanowiskach publicznych, a niewątpliwie dyrygent popularnego i lubianego chóru „Echo” zaliczał się do osób publicznych. Dlatego m.in. L. Galiński nigdy nie doczekał się Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski ze strony najwyższych władz państwowych. Miał za to oddanych przyjaciół w samym tczewskim chórze, prawdopodobnie także we władzach miasta, którzy konsekwentnie upominali się o należne odznaczenia i wyróżnienia dla swojego dyrygenta. Wnioski kierowano do władz lokalnych, wojewódzkich i do ministerstwa kultury. Były one na tyle zasadne, solidne i przemawiające, że stosowne władze nie mogły nie reagować. Tym bardziej, że w Tczewie żadna uroczystość państwowa, czy jubileuszowa nie mogła obejść się bez chóru „Echo”. Leon Galiński swoje pasje artystyczne w tczewskim Chórze Męskim „Echo” realizował całkowicie społecznie. Jak pięknie napisał znany pisarz i ceniony regionalista Roman Landowski: „nieczęsto spotyka się człowieka, który zgadza się na obowiązek prowadzenia chóru bez żadnego wynagrodzenia!”. Być może dziś takich artystów już nie ma?

61


W 1952 roku Rada Zjednoczenia Polskich Związków Śpiewaczych i Muzycznych nadała Leonowi Galińskiemu „Odznakę honorową stopnia drugiego” za „działalność społeczną w amatorskim ruchu muzycznym”. Z okazji 35-lecia Chóru Męskiego w Tczewie (1923–1958) nadano mu okolicznościowy, jubileuszowy dyplom za „długoletnią pracę dyrygenta”. Dyplom podpisał zarząd chóru „Echo”. Na walnym zebraniu chóru w dniu 6 lutego 1960 roku jego członkowie wyrazili swoje uznanie i podziękowanie Leonowi Galińskiemu za 25-letnią pracę artystyczną. Wręczyli także swojemu dyrygentowi składkowy upominek w postaci zegarka. Z kolei 17 maja 1960 roku zwierzchnie władze śpiewacze przyznały L. Galińskiemu Odznakę honorową stopnia pierwszego. W roku 1968 Zarząd Główny Zjednoczenia Polskich Zespołów Śpiewaczych i Instrumentalnych nadał jemu Odznakę honorową pierwszego stopnia z laurem za „wybitne zasługi w pracy organizacyjnej, społecznej i artystycznej w amatorskim ruchu muzycznym”. Jak widać nie szafowano tym odznaczeniem, albowiem we wspomnianym 1968 roku L. Galiński nie był od dwóch lat dyrygentem chóru „Echo”. Stosowną jednak okazją ku temu był jubileusz 45-lecia działalności chóru. Jubileusz 700-lecia Miasta Tczewa był naturalną okazją, aby docenić bardziej dyrygenta chóru „Echo”. Dobry przykład dały władze miasta Tczewa. 14 lipca 1960 roku nadały Leonowi Galińskiemu Dyplom Siedemsetlecia Miasta Tczewa za „zasługi dla miasta w okresie piętnastolecia władzy ludowej”. Dyplom nadało Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Tczewie. Na szczęście na tym nie poprzestano i skierowano stosowny wniosek do resortu kultury. W tzw. święto odrodzenia (22 lipca 1960 roku) otrzymał on od ministra kultury i sztuki „serdeczne podziękowania za wytrwałą i owocną pracę nad upowszechnianiem kultury” oraz nagrodę pieniężną w wysokości 1 000 zł. W tamtym czasie była to duża kwota. 30 czerwca 1966 roku Leon Galiński złożył rezygnację z funkcji dyrygenta Chóru Męskiego „Echo” w Tczewie”. W tej decyzji pozostał konsekwentny. Formalnie uzasadniał ją przeciążeniem pracą i ogólnym przemęczeniem, ale faktycznie nastąpiło pogorszenie jego stanu zdrowia, a szczególnie ograniczenie słuchu. Z okazji honorowego odejścia wręczono Leonowi Galińskiemu „Dyplom. Cześć Pieśni”, o jakże wy-

62


mownej i dobitnej treści: „W dowód uznania za długoletnią bezinteresowną i pełną poświęcenia pracę w krzewieniu polskiej pieśni Dyrygentowi Chóru Męskiego „Echo” w Tczewie w latach 1933–1966”. Pod laudacją „z najserdeczniejszymi śpiewaczymi podziękowaniami” podpisali się zarząd i członkowie chóru, a więc ci, co na co dzień i najlepiej dostrzegali pracę L. Galińskiego. Uchwałą Nadzwyczajnego Walnego Zebrania chóru „Echo” z dnia 9 września 1966 roku mianowano Leona Galińskiego „honorowym dyrygentem chóru”. Fakt ten poświadcza najwyższy stopień uznania i wdzięczności chórzystów dla swojego ulubionego i niezwykle szanowanego dyrygenta. Zapewne miał on pewną satysfakcję, że w roli dyrygenta zastąpiła go rodowita tczewianka Elżbieta Grzenkowska (urodzona 4 października 1936 roku), magister sztuki (po Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Gdańsku), ze specjalizacją z wychowania muzycznego. Warto dopowiedzieć, że przez 36 lat Elżbieta Grzenkowska dyrygowała chórem „Echo”! W 1978 roku, z okazji 70. urodzin Leona Galińskiego, prawie cały chór „Echo” przybył pod posesję przy Placu Wolności 24 i wypełnił wszystkie schody na pierwsze piętro . A wszystko po to, ażeby zaśpiewać swojemu ulubionemu i zarazem honorowemu dyrygentowi tradycyjne „Sto lat”. Następnie delegacja chóru udała się na kawę na tzw. pokoje domowe. Przy takiej okazji nie mogło też zabraknąć znakomitej nalewki. A trzeba wiedzieć, że Galiński uchodził za specjalistę od nalewek ziołowych. Pamięć i wdzięczność dla mistrza batuty przetrwała po czasy współczesne, o czym świadczy m.in. wiosenny 2015 roku koncert chóru „Echo”, dedykowany właśnie jego osobie – w 30. rocznicę odejścia do Domu Pana. Chwała za to obecnemu pokoleniu chóru „Echo”, z dyrygentem Leszkiem Gołąb na czele. Nie jest łatwo było wyłowić przyjaciół i dobrych znajomych Leona Galińskiego. Albowiem po trochu był samotnikiem, a przy tym człowiekiem nadmiernie zapracowanym. Z dłuższych rozmów z rodziną można wymienić kilka bliskich osób: Eryk Zieliński, Zofia Targan, Henryk Blaszyński z żoną Janiną, dr Barganowski, Kazimierz Piskorski, Edward Pieczewski, Józef Szwabe, Tadeusz Abt, Jerzy Kubicki, Leon Nehring i okresowo dr Stanisław Chylicki oraz Józef Dylkiewicz. Warto dopowiedzieć, że Eryk Zieliński pełnił w dużym stopniu rolę lekarza rodzinnego. Wiele m.in. mu zawdzięcza w ratowaniu swojego zdrowia Wojciech Galiński.

63


Ważne miejsce w rodzinie Galińskich zajmowały również Zofia Targan i ciocia (starsza siostra p. Anieli) Irena Nagórska. De facto były to przyjaciółki rodziny Galińskich. Miał Leon Galiński szczęście doczekać złotych godów swojego ulubionego chóru. Wszedł on, obok najwyższych władz Tczewa i powiatu, w skład Komitetu Honorowego Jubileuszowego Zjazdu. Z uwagi na korzystniejsze warunki letnie Złoty Jubileusz Chóru Męskiego „Echo” obchodzono już 10 czerwca 1973 roku. Chór liczył wówczas 47 członków z podziałem na I i II tenory oraz I i II basy. Jubileusz chóru „Echo” zaszczyciło 10 zaprzyjaźnionych chórów. Dostojny Jubilat zaprezentował ambitny i atrakcyjny program artystyczny, w tym „Pieśń wolności” z opery Giuseppe Verdiego pt. „Nabuchodonozor”. Można sobie wyobrazić wzruszenie i poczucie dumy L. Galińskiego, honorowego dyrygenta chóru „Echo”. Znalazł się on również w grupie osób wyróżnionych Honorową Odznaką „Zasłużonym Ziemi Gdańskiej”. Jego wizerunek i nazwisko figurowało w logo „50-lecia Chóru Męskiego ECHO w Tczewie 1923–1973”. Dane było L. Galińskiemu dożyć jeszcze dwóch jubileuszów chóru „Echo”, a mianowicie 55-lecia w 1978 roku i 60-lecia w roku 1983. Podczas uroczystego koncertu 60-lecia, po wielkiej patriotycznej pieśni „Gaude Mater Polonia”, „publiczność zgromadzona na koncercie wstała z miejsc, a prezes chóru „Echo” Edward Pieczewski zaintonował tradycyjne «Sto lat»”. Tego się nie spodziewał L. Galiński, tego momentu nie przewidywał scenariusz imprezy, jak odnotował młody dziennikarz „Dziennika Bałtyckiego” (20.12.1983 r.) Józef Ziółkowski. W tamtym okresie uroczyście świętowano, może i słusznie, każde pięciolecie. Zapewne z zainteresowaniem obserwował też honorowy dyrygent kolejne (corocznie od 8 czerwca 1974 roku) Tczewskie Festiwale Pieśni Chóralnej. Dane mu było przeżyć jedenastu tczewskich festiwali. W połowie lat 70. XX wieku stan zdrowia Leona Galińskiego uległ wyraźnemu pogorszeniu. Stwierdzono pierwszy wylew krwi do mózgu. Sytuacje z pomocą tczewskich lekarzy udało się opanować. Niestety wylew z lutego 1985 roku zakończył się dramatycznie. Leon Galiński zmarł w rodzinnym Tczewie dnia 26 lutego 1985 roku. Do ukończenia 77 roku życia zabrakło jemu niespełna 4 miesiące. W tamtych czasach granica 76–77 lat uchodziła za poważny, a nawet podeszły wiek.

64


Zachowany akt zgonu poświadcza stan faktyczny. Leon Galiński został pochowany 1 marca 1985 roku na tzw. starym cmentarzu, obecnie przy ul. 30 Stycznia (wtedy, niestety, Feliksa Dzierżyńskiego). Rok 1985 nie należał do najciekawszych lat w ówczesnej Polsce. Stan wojenny formalnie był już zniesiony, ale praktycznie obowiązywała większość jego ograniczeń i restrykcji. W 1985 roku nie widać było oznak nadziei i zmiany sytuacji w Polsce, ani w Europie. Nad Wisłą wciąż dominował siermiężny czas PRL. Odchodził zatem Leon Galiński do Domu Pana w trudnym okresie dla Polski i niełatwym dla jego najbliższej rodziny. Jednakże śmierć Leona Galińskiego nie przeszła niezauważona i bez echa. Wręcz przeciwnie. Pogrzeb był bardzo duży. Setki osób wzięło udział w jego ostatniej ziemskiej drodze, w tym Orkiestra Harcerska i oczywiście cały Chór Męski „Echo”. Chórzyści pełnili wartę honorową w kaplicy cmentarnej. Tadeusz Abt wspomina, że „pogrzeb był bardzo uroczysty”. Były też mowy i laudacje na cześć L. Galińskiego. M.in. przemawiał prezes chóru „Echo” Edward Pieczewski i druh Henryk Blaszyński. W prasie pojawiły się nekrologii. Zbyt bowiem był znany i chyba popularny Leon Galiński. W kronikach Chóru Męskiego „Echo” odnajdujemy ciekawy i wartościowy tekst wspomnieniowy (zatytułowany po prostu „Leon Galiński”) Jana Piotrowskiego. W moim przekonaniu warto zacytować jego ocenę i znaczenie dla biografii Leona Galińskiego: „Odszedł człowiek, doskonale znany w Tczewie jako wielki miłośnik pieśni patriotycznej, ludowej, niestrudzony działacz społeczny, a pracy zawodowej oddany bez reszty. Szlachetny, uczciwy, szczery, serdeczny, towarzyski, lubiany przez wszystkich, ale nie zawsze należycie oceniany i doceniany”. Może właśnie te słowa oddają właściwą opinię o człowieku autonomicznym i bezpartyjnym. Niewątpliwie warto jeszcze zacytować Romana Landowskiego z jego monograficznego opracowania muzycznego pt. „Pieśń ujdzie cało”: „Zmarł Leon Galiński, postać która swoją osobowością i pracą na trwałe zapisała się w dziejach pomorskiego ruchu śpiewaczego”. I można podzielić troskę autora, że każdy mieszkaniec Tczewa nad jego osobą „zaduma się dłużej”, albowiem jak mało kto L. Galiński zasłużył sobie na pamięć, uznanie i wdzięczność!

65


Rodzina Galińskich Rodzina Galińskich głęboko wpisała się w dzieje Tczewa, zarówno w edukacji, jak i w kulturze. Ale po kolei. Leon Galiński był dwukrotnie żonaty. Warto zaznaczyć, że każdej żonie dochowywał miłości i wierności. Jego pierwsze małżeństwo (bezdzietne) zostało zawarte u schyłku okresu międzywojennego minionego wieku. Niewiele o nim wiadomo. W 1937 roku L. Galiński ożenił się z panią Gertrudą, chociaż wiedział, że jest ona poważnie chora. Niestety, pozostawali oni zaledwie kilka miesięcy małżeństwem. Pani Gertruda wskutek nagłej choroby szybko zmarła. Wszystko wskazuje na to, iż było to kochające się małżeństwo. Opieka nad jej grobem na starym cmentarzu w Tczewie trwała wiele, wiele lat w kolejnym pokoleniu rodziny Galińskich. Iwona Galińska, córka z drugiego małżeństwa, z wzruszeniem wspomina po wielu latach, że „to był grób rodzinny i zawsze zadbany”. Warto wspomnieć, że rodzina Galińskich była spokrewniona z Białousami. Orest Białous był szwagrem Leona Galińskiego. Ożenił się z jego siostrą Marią. Orest pochodził z kresów wschodnich, a ściślej z Stanisławowa. Był żołnierzem J. Piłsudskiego, a z czasem stał się dyplomowanym oficerem (kapitanem). Po 1920 roku osiedlił się w Chełmnie nad Wisłą. Rodziny Galińskich i Białousów utrzymywały bliskie i przyjazne relacje. Nawet po wielu latach Wojciech Galiński wspomina spotkania w Chełmnie i wizyty u wujostwa Białousów. Marian i Zbigniew Białous są jego kuzynami. Nie wiemy, jak doszło do pierwszego spotkania i zawiązania sympatii pomiędzy Leonem Galińskim a Anielą Pelagią z domu Donaj (1915–1998). Wedle informacji Wojciecha Galińskiego, ich mama pochodziła z Wielkopolski, z Kościana. Pochodziła przy tym z stosunkowo zamożnej rodziny. Ukończyła szkołę laborantek, co miało korzystne znaczenie w rodzinnej pracy w aptece. Młodzi narzeczeni Leon i Aniela przypadli sobie do gustu. Ślub cywilny odbył się 11 grudnia 1948 roku w Tczewie, w miejscowym Urzędzie Stanu Cywilnego. Ślub kościelny miał miejsce w Święta Bożego Narodzenia, a dokładniej 26 grudnia 1948 roku we Farze, w kościele parafialnym Parafii Świętego Krzyża. Jak wynika z tekstu zaproszenia, dom weselny mieścił się przy ul. Krótkiej 19.

66


W tym szczęśliwym dla siebie dniu L. Galiński miał ukończone 40 lat. Był to jak się wydaje najwyższy czas na założenie rodziny. W okresie powojennym na Pomorze, a ściślej na Kociewie, sprowadziła się znaczna część rodziny Donaj. Były to siostry Anieli, które wyszły za mąż za trzech różnych Nagórskich. Jadwiga zamieszkała z mężem w Starogardzie Gdańskim, Maryla w Gniewie, a Irena w Tczewie. Irena Nagórska prawie do stu lat zamieszkiwała przy ul. Krótkiej. Z czasem stała się ulubioną ciocią dzieci Leona i Anieli Galińskich. Małżeństwu Leona i Anieli Galińskich nie zabrakło Bożego błogosławieństwa. W latach 1949–1956 doczekali się czworo dzieci: Wojciech (1949), Tadeusz (1950), Ewa (1951) i Iwona (1957). Warto zauważyć, że wszystkie dzieci urodziły się w Tczewie. Dla rodziców, już nieco dojrzalszych, dwóch synów i dwie córki, to jakby spełnienie marzenia w dobrym małżeństwie. I tak w istocie było. Szczególnym darem pocieszenia były narodziny najmłodszej córki Iwony, gdy ojciec Leon miał lat 48, a żona przekroczyła 41 rok. Po latach Iwona Galińska (obecnie Gaweł) pięknie to ujmie: „byłam dzieckiem powracającej miłości” i także „dostałam dużo tej miłości”. Dzięki szczęśliwemu macierzyństwu rodzina Galińskich rozkrzewiła się w Tczewie i poza jego granicami. Jakim był ojcem Pan Leon? Pośrednio można odpowiedzieć na to pytanie, pamiętając, że główny ciężar wychowania dzieci i prowadzenia domu spoczywał na matce Anieli. Dzieci z sympatią wspominają trud wychowawczy matki, i to że „mama świetnie gotowała”. Z relacji jednego z synów wynika, że „tata twardą ręką trzymał dom, ale przy tym był wobec dzieci sprawiedliwy”. Córki (Ewa, Iwona) bardziej zwracają uwagę na to, że był dla nich czuły i dobrotliwy. Ogólnie zachowywał spokój i był bardzo zrównoważony. L. Galiński był także zdyscyplinowany i dobrze zorganizowany. Dla podtrzymania kondycji i zdrowia uprawiał codzienną gimnastykę. Matce, swojej żonie, okazywał należny szacunek i małżeńskie przywiązanie. Jednym słowem – to wymagający i sprawiedliwy ojciec, dobry i zaradny mąż. Chociaż w towarzystwie bywał lubiany, zawsze dochowywał wierności małżeńskiej. W tczewskim środowisku doceniano, że „był wesoły, pełen werwy i w każdym towarzystwie potrafił rozweselić wszystkich, a jeżeli było pianino, zagrał i zaśpiewał”. Panie doceniały nie tylko jego towarzyskie obycie, ale także poczucie humoru i umiejętności taneczne. Dodajmy, że wtedy należną

67


sławą cieszyły się bale sylwestrowe i bale karnawałowe, zresztą organizowane przez chór „Echo”. W pamięci dzieci ojciec, pomimo rozlicznych obowiązków znajdował dla nich czas. Szczególnie podczas letnich wakacji. W dzieciństwie, wspomina starsza córka Ewa, „prawie wszystkie wakacje spędzaliśmy w Chełmnie u wujków, Zofii i Mariana Kolmer”. Ojciec osobiście zawoził tam swoje pociechy. Dzieci mogły też bardziej liczyć na ojca w zajęciach wymagających sprawności i umiejętności. A więc zimą były łyżwy i narty. Z kolei w ping-ponga z dziećmi grali mama i tata. Latem uprawiano głównie pływanie, niekiedy w Wiśle, ale częściej w jeziorach (Waćmierek, Zduny), i liczne spacery. Dzisiaj dopowiedzielibyśmy, że Galiński uprawiał z dziećmi krajoznawstwo. A wszystko zaczynało się od dłuższych i licznych spacerów po grodzie Sambora. W pamięci najmłodszej córki Iwony najbardziej utkwił fakt, że „tatuś nauczył mnie pływać i tańczyć”. Miał także L. Galiński swoje zainteresowania motorowerowe. Będąc na emeryturze, wspomina Wojciech Galiński, chyba z pół Polski zjeździł na swoim „Simsonie”, a potem „Jawce”. Dzieci zapamiętały także, że ojciec dużo czytał. W domu rodzinnym znajdowała się „duża biblioteka”, przypomina syn Tadeusz. Ojciec czytał przede wszystkim klasykę polską, a najbardziej Sienkiewicza i Prusa, trochę też filozofii. Pasjonowały go również biografie muzyczne, a najbardziej Ludwiga van Beethovena (1770–1827), Wolfganga Amadeusza Mozarta (1756– 1791) i naszego geniusza muzycznego Fryderyka Chopina (1810–1849). Swoim synom i córkom Leon Galiński niejednokrotnie powtarzał, że „najważniejsze jest wykształcenie”. Ojciec marzył, aby wszystkie jego dzieci ukończyły studia wyższe. W czasach PRL było to niezwykle trudne, bowiem na jeden indeks studencki czekało 4–5 kandydatów. W całym kraju liczba studiujących wynosiła ok. 400 tysięcy osób, dziś dla porównania jest to blisko 2 miliony studiujących. Nie dziwmy się zatem, że w latach 60. i 70. XX wieku tak wysoko w Polsce ceniono ludzi z cenzusem wyższego wykształcenia. Innym marzeniem i artykułowanym życzeniem L. Galińskiego była edukacja muzyczna jego dzieci. W obu tych sferach edukacji konsekwentnie mobilizował swoje pociechy. Czynił to z klasą, elegancją i ogromną wytrwałością. W dobrym wychowaniu swoich dzieci stawiał na uczciwość, pracowitość, edukację oraz na edukację religijną. Niejako okazjonalnie zwracał uwagę na

68


sport i prozdrowotny, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, styl życia. Dużą też wagę przykładał do właściwego wyżywienia swoich dzieci. Z racji swojego zaangażowania i niemałych znajomości, w systemie PRL-wskich braków w dostępie do podstawowych dóbr, okazywał się skutecznym zaopatrzeniowcem rodziny. Wszystkie dzieci Leona i Anieli Galińskich chodziły do Szkoły Podstawowej nr 5 przy obecnym Placu Św. Grzegorza. Synowie Wojciech i Tadeusz oraz córka Ewa uczęszczali również do Państwowej Szkoły Muzycznej w Tczewie. W tej kwestii, jak wspomina Tadeusz Galiński, „ojciec się uparł”. Córka Ewa podkreśla, że „ojciec wkładał dużo serca w wychowanie muzyczne. Państwo Galińscy zapewniali też, co warto przypomnieć, swoim dzieciom (młodzieży) dobry i zorganizowany wypoczynek wakacyjny. W dalszej edukacji dzieci Galińskiego było sławne tczewskie LO im. Adama Mickiewicza, jak też wyrabiające sobie dobrą markę LO im. Marii Skłodowskiej-Curie. W starszej rodzinnej edukacji dzieci L. Galińskiego wiedziały o 17 września i o Katyniu. Wiedziały i chyba słyszały, że ojciec „na pewno słuchał Radia Wolna Europa”. W okresie PRL to Radio było źródłem bezcennych informacji o Polsce i świecie, jak też konsekwentnie demaskowało fałszowanie polskiej historii najnowszej. Praktycznie wszystkie dzieci państwa Galińskich ukończyły studia wyższe. Tadeusz, Ewa i Iwona są magistrami wychowania fizycznego. Wojciech doszedł do absolutorium na studiach prawniczych. „Tata był dumny, że ma magistrów”, puentuje starsza córka Ewa. Jak już wzmiankowano, w czasach PRL wymagało to ogromnego wysiłku i wytrwałości, a przy tym liczył się każdy grosz. Dlatego też ich ojciec dużo pracował zawodowo i brał dodatkowe dyżury. Dorabiał również jako nauczyciel muzyki w miejscowym Liceum Pedagogicznym. L. Galiński dużo i ofiarnie pracował na utrzymanie swojej sześcioosobowej rodziny. Pięknie to ujął w mowie pożegnalnej (1 marca 1986 r.) przyjaciel rodziny Henryk Blaszyński: „Całym sercem i duszą był oddany swojej licznej rodzinie. Dzieci wychowywał w duchu głębokiego patriotyzmu umiłowania Ojczyzny”. Dzięki swojej ogromnej pracy zapewnił L. Galiński całkiem znośny byt swojej rodzinie. Leon Galiński doczekał radości obcowania z swoimi wnukami. Kochał je całym sercem. Najbardziej doświadczyli tego wnuki mieszkające

69


w Tczewie, a więc Marta, Hanna, Damian i Paweł. W ostatnich latach życia Leon z żoną kilkakrotnie gościł u swojej najmłodszej córki Iwony, mieszkającej w Pile. Tu dzielił radość dziadka z najmłodszymi wnukami, a ściślej z wnuczkami Agnieszką i Darią. Nie zaniedbywał też swoich wnuków w Gdyni, Magdy, Marcina i Aleksandra. Córka Ewa Seweryn z dużą wdzięcznością przywołuje wizyty ojca w Gdyni. Paweł, dzisiaj wnuk z 40-letnią metryką, jednoznacznie konstatuje: „dzieci bardzo lubiły dziadka”. Dziadek umiał sympatycznie i zabawnie z wnukami rozmawiać. Dużo żartował, pobudzał ich wyobraźnię i fantazję. W pamięci Pawła utkwił też obraz dziadka Leona dokarmiającego gołębie, które ufnie pozwalały się głaskać. Leon Galiński był także bardzo dobrym teściem. Zapewne wynikało to u niego z obejmowania swoim sercem całej rodziny. Może dlatego wyraźnie swoją sympatię okazywał synowym. Przy rozlicznych zajęciach Pan Leon znajdował czas na odwiedziny i rozmowy z swoim synowymi. Nie były to doraźne i zdawkowe spotkania. Krystyna Galińska z sympatią wspomina spotkania z teściem, który interesował się nie tylko wnukami, ale i warunkami życia dnia powszedniego. W okresie PRL, przy brakach w podstawowym zaopatrzeniu, wszystko trzeba było zdobywać. Pieniędzy było mało, a i tak niewiele znaczyły. Świetnie to rozumiał L. Galiński. Pani Krystyna z rozrzewnieniem wspomina, że teść dzielił się zakupami niezbędnymi do życia codziennego (np. mięso, owoce). Potrafił je zdobyć, albowiem miał swoje „chody”, a w kontekście zwrotu kosztów, mawiał „później”, czyli na „świętego nigdy”. Słowem starał się jak mógł pomóc rodzinie. W muzyczne ślady ojca najbardziej poszedł Wojciech Galiński, który nie tylko ukończył Podstawową Szkołę Muzyczną, ale stał się znakomitym samoukiem i kreatorem twórczości muzycznej. Jeden z czołowych animatorów życia muzycznego w Tczewie skonstatował jednoznacznie: „bardzo utalentowany i pracowity”. Bardzo dużo nauczył się od Tadeusza Abta, jak mówi „najlepszego tczewskiego muzyka”. Po wypadku motorowym wiele musiał pracować nad swoją lewą ręką. W tym trudnym okresie, dość nieoczekiwanie, pomogli mu muzycy z tczewskiego kultowego zespołu, o wdzięcznej nazwie, „Kamyki”. W rezultacie Wojciech już od 1965 roku grał na organach w zespole „Kamyki”. Niekiedy nazywano go „jednorękim pianistą”. Zawsze też, i przyjaźnie, podkreśla,

70


że lider „Kamyków”, Jerzy Kamień był dla niego „naprawdę dobrym nauczycielem”. W 1972 roku Wojciech założył swój zespół muzyczno-wokalny pod nazwą „Spes” (Nadzieja) i odnosił z nim duże sukcesy muzyczne. Co więcej, w latach 70. minionego wieku, zespół „Spes” należał do najlepszych „kapel” na Pomorzu. Wszystko to sprawiało dużą radość i satysfakcję Leonowi Galińskiemu. W rozmowie z druhem chóru „Echo” Henrykiem Blaszyńskim speunotwał: „Syn mnie przerósł, bo dużo komponuje… a i wnuczek kroczy śladami dziadka, podtrzymując tradycje rodzinne”. Wspomniany syn Wojciech Galiński ma również swój udział w młodzieżowym chórze „Juventus”, który odnosił krajowe sukcesy na festiwalach „Sacrosongu”. W Toruniu w 1973 roku tczewski „Juventus” wygrał główną nagrodę. Takim to sposobem też Wojciech Galiński poznał kardynała Karola Wojtyłę, patrona Sacrosongów. W późniejszych latach W. Galiński napisał znakomita muzykę do mszy św. (wersja koncertowa i sakralna) wedle słów Romana Landowskiego pt. „Panie, powstrzymaj głos ostatniego dzwonu”. W tym dziele muzycznym współuczestniczył (opracowanie kompozytorsko-aranżacyjne) jego syn Damian, urodzony w 1973 roku w Tczewie. Dodajmy, że Damian Galiński zdobył prawdziwie profesjonalne wykształcenie muzyczne. Już w okresie młodzieńczym w Tczewie D. Galiński był laureatem dwóch kolejnych „Turniejów Młodych Talentów” (Tczew ‘91 i Tczew ‘92). Edukację i pasję muzyczną kontynuował po wyjeździe rodziny do Niemiec. Obecnie D. Galiński legitymuje się dyplomem Wyższej Szkoły Muzycznej w Hanowerze. Zatem wnuk Leona Galińskiego, Damian, z wykształcenia i profesji jest muzykiem, a ściślej dyplomowanym nauczycielem fortepianu.

Podsumowanie Leon Galiński w sumie przeżył prawie 77 lat. Z przekonaniem wybrał miasto Tczew jako swoją małą ojczyznę. Odliczając okres wojny spędził w Tczewie ponad pół wieku (51 lat). Najbardziej dał się poznać i zapamiętać w okresie PRL jako, że przeżył wtedy w grodzie Sambora blisko 40 lat! Można rzec, że w Tczewie Leon Galiński pięknie i z rozmachem rozwinął swoją karierę artystyczną i zawodową. A zaczynał w 1931 roku

71


jako pracownik apteki na Nowym Mieście. Przeszedł na emeryturę jako kierownik dużej apteki na ówczesnym Placu Hallera 24. Niewątpliwie farmacja była jego powołaniem zawodowym. W Leonie Galińskim od najmłodszych lat drzemała dusza artysty. Posiadał autentyczny talent muzyczny. Być może nie do końca rozwinął się jego dar kompozytorski. W Chórze Męskim „Echo” występował ponad 30 lat. Był dyrygentem chóru „Echo” przez ponad ćwierć wieku. Dyrygował „swoim” chórem w okresie przedwojennym (1934–1939) i w okresie powojennym (1946–1966). W pełni zasłużył sobie na miano „niestrudzony dyrygent” („Dziennik Bałtycki” z 21.10.1960 r.). Na niezapomniany jubileusz 700-lecia miasta Tczewa skomponował muzykę do kilku utworów, w tym do tak znanego i uznanego utworu poetyckiego jak: „Czy znasz ten gród”, oczywiście do słów popularnego i utalentowanego poety Józefa Dylkiewicza. L. Galiński miał też niezwykłą klasę człowieka i artysty. Niech chociażby świadczy o tym fakt, że gdy zdrowie zaczęło szwankować, ani chwili nie zawahał się, aby w połowie 1966 roku ustąpić ze stanowiska i pałeczkę dyrygenta chóru „Echo” przekazać magister wychowania muzycznego Elżbiecie Grzenkowskiej-Hawryluk. W Tczewie zawiązała się wspólnota rodzinna Leona Galińskiego. Z żoną Anielą wychowali czworo dzieci. Przykładali ogromną wagę do wychowania i wykształcenia swoich pociech. „Był takim ojcem, jakiego sobie można wymarzyć”, konkluduje starsza córka Ewa. L. Galiński był dumy z rozwoju i sukcesów swoich dzieci. Jako artysta okazał się człowiekiem nadspodziewanie zaradnym. Starczyło środków na utrzymanie rodziny i wykształcenie wszystkich dzieci na poziomie wyższym, oczywiście kosztem ogromnego poświęcenia. W pejzażu tczewskim Leon Galiński zajmuje miejsce niezwykłe i szczególne. To on nadał kształt i kierunek rozwojowi pieśni chóralnej w Tczewie. Zadbał przy tym o patriotyczny jej wymiar, z poszanowaniem klasyki polskiej muzyki. Jako człowiek L. Galiński zachował wysoki stopień autonomii, co w systemie totalitarnym było niezwykle trudne. Okazał się człowiekiem zaradnym i w dużym stopniu osobiście niezależnym. Nie uległ mirażom i przywilejom ówczesnej władzy. W rodzinach artystów nierzadko talenty są dziedziczone. Tak było w przypadku Leona Galińskiego. Jego syn Wojciech grał w renomowa-

72


nym zespole Kamyki”. Z kolei w latach 80. minionego wieku, stworzony i kierowany przez W. Galińskiego zespół „Spes” odnosił duże sukcesy lokalne i regionalne. W skali krajowej dał się poznać wraz z innymi tczewskimi muzykami (Wojciech grał na organach) na toruńskim Festiwalu Sacrosong (1973), gdzie tczewski młodzieżowy chór „Juventus” zdobył pierwszą nagrodę. W kolejnym pokoleniu Galińskich (syn Tadeusza) Paweł Galiński odnosi sukcesy i cieszy się uznaniem jako niepospolity artysta-malarz. Ma zatem Leon Galiński swoje niezwykłe i godne miejsce w kulturze miasta Tczewa. Jego życiorys artystyczny potwierdza klasyczną maksymę, że „śpiew najwyższą jest mową ludzkości”. Dał się również zapamiętać jako niepospolity człowiek, który „zawsze się kłaniał, był uśmiechnięty i serdeczny, i lubiany”.

73


Grzegorz Piotrowski

Kolej w Bydgoszczy, Tczewie i Skórczu (cz. II) III rozdział: Regres kolei a życie społeczne Od początku swego istnienia w państwie pruskim kolej żelazna miała znaczenie polityczne. Państwo było największym inwestorem, a rozbudowa sieci kolejowej przebiegała w Prusach w trzech etapach. W każdym z nich obok względów gospodarczych planiści brali pod uwagę kwestie społeczno-polityczne. W pierwszym etapie decydowały względy administracyjno-militarne. Linie kolejowe miały stworzyć sieć magistralną, łączącą największe miasta pruskie, z Berlinem i Królewcem na czele. Dlatego linie budowane przez Kolej Wschodnią łączyły wszystkie ważniejsze miasta regionu, a przy ich projektowaniu nie stosowano zasady wyznaczania jak najkrótszych odcinków pomiędzy ważnymi punktami. Dla wojskowych kolej ta stanowiła dogodną bazę operacyjną w razie przewidywanej wojny z Rosją. Względy gospodarcze miały znaczenie drugorzędne, choć integracja rolniczego wschodu Królestwa Pruskiego z terenami bardziej uprzemysłowionymi oceniana była pozytywnie. Większość tras miała przebieg równoleżnikowy, ignorowano korzystniejsze dla gospodarki pomorskiej korytarze komunikacyjne na osi północ–południe. W tym okresie na mapie kolejowej pojawiła się Bydgoszcz. W drugim etapie (zasady budowy kolei drugorzędnych ustalała ustawa z 9 marca 1880 roku) skracano odległości pomiędzy dwoma stolicami Prus (poprzez budowę poprzecznych połączeń między istniejącymi już liniami, a także między Berlinem a granicą rosyjską). Zadbano również o zwiększenie przepustowości tras kolejowych, kładąc na

74


nich drugie tory (znowu decydowały o tym przede wszystkim względy polityki międzynarodowej i cele strategiczne). Zadbano przy tym o przyłączenie do sieci kolejnych miast (m.in. Tczewa). W trybie ustawy z 1 lipca 1892 roku budowano koleje trzeciorzędne. Inwestycję dotowało państwo, ale główny ciężar finansowy spoczął na lokalnej administracji, samorządach i prywatnych przedsiębiorcach. Przewidywano, że spełniając funkcję dowozową do linii wyższego rzędu trasy te zamykać się będą w granicach jednego lub dwóch powiatów i będą obsługiwać rolnictwo, ale także zapewnią możliwość swobodnej wymiany towarów z zakładami przemysłowymi (głównie były to cukrownie i młyny). Dzięki temu projektowi do sieci kolejowej dołączono m.in. Skórcz. Powstały w ten sposób również krótkie linie zmierzające w kierunku granicy, koleje o charakterze rekreacyjnym, które prowadziły do znanych kurortów, a także linie nadbrzeżne, wewnętrzne łącznice i bocznice. Poza gęstą siecią kolejową (tzn. w odległości większej niż 5 km od stacji) pozostało w zaborze pruskim tylko 11 miast i żadne z nich do dzisiaj nie przekroczyło bariery 5 tysięcy mieszkańców1. Gdy trasy Kolei Wschodniej częściowo przejęło po 1920 roku państwo polskie, Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, stwierdziwszy, że most kolejowo-drogowy w Opaleniu ma duże znaczenie polityczne i strategiczne, poleciły Ministerstwu Robót Publicznych jak najszybsze jego rozebranie, o czym wspomniano już w pierwszym rozdziale pracy. Stan taki utrzymał się prawie sto lat, ponieważ dopiero w drugiej połowie 2013 roku oddano do użytku nowy most na Wiśle w pobliżu Kwidzyna. Dla władz polskich w dwudziestoleciu kolej, tak samo jak w czasach pruskich, miała również funkcję propagandową. Urzędnicy kolejowi i kolejarze, zwłaszcza na Kresach Wschodnich, obarczeni byli swoistą misją polonizacyjną. Mieli promować wśród mniejszości narodowych polską kulturę, prawo i język2. Polityczny podział Pomorza wymusił w Tczewie nie tylko utworzenie posterunku kontroli granicznej, ale także uregulowanie kwestii tranzytu kolejowego pomiędzy Rzeszą a Prusami Wschodnimi. Początkowo  A. Piątkowski, Etapy pruskiej polityki kolejowej w XIX wieku, „Zapiski Historyczne TNT poświęcone historii Pomorza i krajów bałtyckich” 2001, R. LXVI, t. 66, z. 4, s. 111–129. 2   Dzieje kolei w Polsce…, s. 47. 1

75


trzy pary niemieckich pociągów kursowały przez most w Opaleniu, ale od 1921 jego rolę przejęła przeprawa tczewska. Miały tędy przejeżdżać zamknięte niemieckie pociągi niepodlegające kontroli paszportowo-celnej (paszport nie był potrzebny, ale na dworcach początkowo nie wolno było nawet otwierać okien, a policja pilnowała, by nikt nie wsiadał do wagonów, cała obsługa była zaś polska), wjeżdżające na terytorium Polski od stacji Wierzchowo Człuchowskie (od granicy z Niemcami) albo od Bożegopola Wielkiego (od strony Wolnego Miasta Gdańska) i zmierzające do Malborka. Inna trasa tranzytowa prowadziła z Piły przez Bydgoszcz i Toruń do Iławy. W szczytowym okresie (w 1937 roku) przez Tczew przejechało koleją 405 tysięcy podróżnych. Ponieważ za tranzyt osobowy i towarowy Niemcy zobowiązani byli płacić we frankach szwajcarskich lub dolarach i stale zalegali z opłatami, w 1936 Polska czasowo (od 7 lutego do 15 maja) wypowiedziała umowę paryską z 1921 roku i całkowicie wstrzymała ruch niemieckich pociągów przez terytorium państwa. Powodem były względy ekonomiczne – opłaty tranzytowe (w kwocie ok. 250– 280 mln zł) stanowiły ok. 15% wpływów do budżetu narodowego. Po ugodzie (zmniejszono stawki opłat, a III Rzesza zobowiązała się do spłaty zadłużenia, przysyłając do Polski maszyny dla centralnego Okręgu Przemysłowego i urządzenia do sterowania ruchem kolejowym) ograniczono liczba pociągów i wyznaczono tylko jedną trasę przejazdu – przez Tczew. Upokarzająca dla Niemiec konieczność płacenia za tranzyt wielkich sum w deficytowych dewizach mogła znacząco przyspieszyć decyzję Hitlera o zaatakowaniu Polski3. Trudne do ustalenia inspiracje kierowały zamachowcami, którzy 1 maja 1925 roku wykoleili pociąg jadący z Insterburga do Berlina, pomiędzy stacjami Swarożyn i Starogard, przy budce dróżnika nr 283. W wyniku wypadnięcia z toru kilku wagonów życie straciło 29 niemieckich pasażerów i polski celnik4. Polityka zaważyła również na polskim tranzycie z Warszawy do Gdyni przez terytorium Prus Wschodnich i Wolnego Miasta. Trasa miała przebiegać przez Gardeję i Malbork albo Iławę i Malbork, ale w praktyce  [lyck], Tranzyt przez Pomorze i WMG (1920–1939), Warmińsko-Mazurskie Towarzystwo Miłośników Kolei Olsztyn, http://www.wmtmk.pl/forum/printview. php?t=509&start=0 [dostęp: 30.12.2013]. 4  Jan Buchholz, Andrzej Szklarski, Królewskie miasto Starogard, stolica Kociewia od czasów najdawniejszych do czasów współczesnych, Starogard 1999, s. 58. 3

76


(podstawę prawną stanowiły artykuł 98. Traktatu Wersalskiego z 28 czerwca 1919 r., a za nim konwencja tranzytowa z 21 kwietnia 1921 r.) większość polskich podróżnych wybierała podróż nad morze trasą Warszawa – Działdowo – Brodnica – Grudziądz – Laskowice – Gdańsk – Gdynia (o długości 407 km) lub Warszawa – Toruń – Bydgoszcz – Tczew – Gdańsk – Gdynia (o długości 467 km). To ostatnie było najdłuższe, ale najszybsze (podróż trwała ok. 7 godzin). Okrężna trasa pozwalała na uniknięcie wysokich opłat w ramach niemieckich taryf kolejowych oraz przesiadki w Gdańsku, a przedtem czasochłonnej zmiany czoła pociągu w Laskowicach na linii z Brodnicy i Działdowa5. Funkcjonowanie niemieckiego tranzytu kolejowego przez polskie Pomorze miało jeszcze jeden aspekt. Wywiad wojskowy wykorzystał fakt, że pomiędzy Chojnicami a Tczewem pociągi prowadziły polskie załogi. Tajne biuro ekspozytury II Oddziału Sztabu Generalnego w nadgranicznej Bydgoszczy, którego szefem był major Jan Żychoń, w latach 1934–1939 zorganizowało na tym odcinku akcję wykradania i kopiowania niemieckiej poczty dyplomatycznej, prototypów broni, dokumentów. Do współpracy zwerbowano wielu maszynistów, konduktorów, robotników kolejowych, pocztowców, ale także przestępców (złodziei, włamywaczy i fałszerzy dokumentów). Zazwyczaj kolejarze na trasie przejazdu wyrzucali z wagonów pocztowych w umówionych miejscach worki z pocztą i przesyłki. Ich zawartość była przeglądana, kopiowana i starannie zamykana. Worki ponownie plombowano i przy pomocy zaufanych ludzi ładowano do wagonów pocztowych, które miały lada chwila opuścić polskie terytorium6. Państwo polskie doceniało polityczną rolę kolei. Józef Piłsudski stwierdził jednoznacznie: „Kolej jest czynnikiem siły armii tak wielkim, że bez opanowania ruchu nie ma mowy o wojnie. Kolej w ręku – kraj w ręku”7. Dlatego infrastrukturę kolejową utrzymywano pod zarządem 5  M. Przegiętka, Tranzyt przez Pomorze i WMG (1920–1939), WarmińskoMazurskie Towarzystwo Miłośników Kolei Olsztyn, http://www.wmtmk.pl/forum/ viewtopic.php?p=9098 [dostęp: 30.12.2013]. 6  W. Jastrzębski, Major Żychoń i bydgoska ekspozytura wywiadu, Bydgoszcz 1994; A. Jendrzejewski, Polski wywiad wojskowy w Wolnym Mieście Gdańsku w latach 1920–1930, Gdańsk 2013; W. Skóra, Działalność gdańskiej ekspozytury polskiego wywiadu wojskowego w latach 1920–1930 (Pomorze Zachodnie, Prusy Wschodnie i Wolne Miasto Gdańsk), Poznań 2011. 7   Dzieje kolei w Polsce…, s. 41.

77


państwowym, a w niektórych okresach poddawano militaryzacji. Działo się tak m.in. w czasie wojny polsko-bolszewickiej, w trakcie II wojny światowej i tuż po niej. Także w czasach pokojowych wojskowi mieli dużo do powiedzenia na kolei. Budowę magistrali węglowej w Bydgoszczy rozpoczęto od położenia torowiska, które dużym łukiem od wschodu i północy miało ominąć miasto. Powstał nowy most przez Brdę, postawiono nowe stacje (Bielawy i Bydgoszcz-Wschód), rozbudowano węzeł w Maksymilianowie i liczne bocznice na północ od miasta. Jednak zaczął się ogólnoświatowy kryzys gospodarczy i trzeba było poszukać prywatnego inwestora, aby zrealizować ten ważny ekonomicznie i politycznie cel (trwała wojna celna z Niemcami, grożąca ekonomiczną zapaścią Polski). Znaleziono dwie francuskie firmy (Banque de Payc du Nord i Schneider & Co), które wraz ze Skarbem Państwa utworzyły Spółkę Akcyjną Francusko-Polskie Towarzystwo Kolejowe. W zamian za zainwestowane pieniądze firma przejmowała trasę na własność w okresie 1931–1975 r. Nowością były znormalizowane projekty budynków i obiektów inżynieryjnych, budowanych na wszystkich stacjach. Dzięki tej spółce ( jej kolejarze nosili na czapkach logo FPTK) dokończono obwodnicę Bydgoszczy, zbudowano odcinek z Nowej Wsi Wielkiej przez Bydgoszcz, Kościerzynę i Kartuzy do Gdyni. Jego długość wynosiła 205 km, na co miała wpływ decyzja Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, który to odrzucił projekt budowy linii po zachodniej stronie Brdy, czego bardzo domagały się władze samorządowe powiatu koronowskiego. Zdecydowały względy strategiczne i Koronowo pozostało na uboczu głównych szlaków kolejowych8. Sieć kolejowa na opisywanym obszarze odegrała ważną rolę w początkowym okresie II wojny światowej. Przechwycenie przez korpus generała Guderiana nieuszkodzonego mostu nad Brdą w okolicach Sokola – Kuźnicy odcięło trzon Armii „Pomorze” od Bydgoszczy i przyczyniło się do klęski polskiego ugrupowania w Borach Tucholskich. Wybuch wojny poprzedziła niemiecka akcja dywersyjna o kryptonimie „Pociąg”. Jej celem było opanowanie dwóch węzłowych stacji (Chojnic i Tczewa) na trasie umożliwiającej szybki przerzut wojsk do Prus Wschodnich, a celem głównym stały się tczewskie mosty. Prze8

78

Ibidem, s. 272–273.


brani w polskie mundury kolejarskie Niemcy zamierzali wprowadzić na dworzec pociąg pancerny jako rzekomy tranzytowy skład towarowy, a żołnierze Abwehry w tym samym czasie mieli opanować stacje pomiędzy Szymankowem i Tczewem. Już na rok przed wojną mniejszość niemiecka zaczęła w powiecie tworzyć tajną organizację dywersyjną „Związek Jeździecki”, zajmującą się gromadzeniem broni, szkoleniem wojskowym swych członków i uprawianiem nazistowskiej propagandy. Zastraszano także miejscowych Polaków, po 1920 roku zajmujących opuszczone przez Niemców gospodarstwa rolne (otrzymywali oni anonimowe listy z pogróżkami). W odpowiedzi władze polskie postawiły w stan pogotowia wojennego cały obszar węzła kolejowego, a uzbrojone patrole kolejarzy dozorowały teren stacji. Dzięki ich czujności i odwadze (dyżurny ruchu z Szymankowa zaalarmował posterunek w Tczewie, a zawiadowca opóźnił atak o pół godziny, kierując niemiecki pociąg pancerny na boczny tor) 1 września 1939 roku napastnicy zostali zdemaskowani, a mosty wysadzone). Kolejarze jako jedni z pierwszych stali się ofiarami wojny, ponieważ hitlerowcy w odwecie za nieudaną akcję zamordowali polskich celników i pracowników PKP (wraz z członkami rodzin) w Szymankowie, na stacji granicznej z Wolnym Miastem Gdańskiem. Ich zbiorowy grób oznaczono napisem: „Tu spoczywa polska mniejszość narodowa”9. Kolej zmilitaryzowana przez Niemców w czasie wojny funkcjonowała przede wszystkim dla potrzeb wojsk frontowych III Rzeszy. Jednak lokalnie pełniła również ważną funkcję gospodarczą, obsługując bocznice mniejszych przedsiębiorstw. Na omawianym obszarze nie odnotowano spektakularnych akcji dywersyjnych czy sabotażowych przeciwko niemieckim transportom, chociaż w Borach Tucholskich działało wiele grup partyzanckich. O jednej z nich, funkcjonującej na terenie między Osieczną a Szlachtą (a więc na końcowym odcinku linii prowadzącej ze Skórcza do tej ostatniej miejscowości), opowiedział autorowi pracy jeden z uczniów. Mówił o swoim dziadku Janie Gacku, który nie tylko kazał się pochować z mapą, przedstawiającą lokalizację dużego partyzanckiego bunkra. Co ciekawe, mapę tę po wojnie ukrył w ścianie  K. Ickiewicz, Druga wojna światowa wybuchła w Tczewie. Szkice historyczne, Pelplin 2012, s. 47–52, 81–99. 9

79


rodzinnego domu i dopiero na łożu śmierci (na początku XXI wieku!) polecił ją wydobyć swemu synowi. Wówczas przyznał, że bał się mówić o wojnie, ponieważ w oddziale był radiotelegrafistą i brał udział w akcjach partyzanckich w tej okolicy. Były to głównie napady na niemieckie pociągi towarowe na odcinku Szlachta – Ocypel. Partyzanci obserwowali składy wyjeżdżające z cegielni na skraju Szlachty, w wybranym wcześniej miejscu ostrzeliwali skład i likwidowali ochronę, zostawiając przy życiu tylko maszynistę. Jeden z partyzantów, potrafiący mówić po niemiecku, wsiadał razem z maszynistą do lokomotywy i prowadził pociąg w umówione miejsce. Tam, w gęstym lesie, „leśni” wyładowywali przejęte materiały budowlane i węgiel. Zacierali ślady i znikali. W ten sposób Niemcy nie mogli określić, na którym kilometrze szlaku dochodzi do napadów10. Pod koniec wojny i tuż po niej pociągi odegrały dużą rolę w zmianie struktury narodowościowej na ziemiach polskich. Pod koniec stycznia 1945 roku ewakuowali się nimi niemieccy cywile, w panice uciekający przed nacierającą Armią Czerwoną. Jednym z węzłów kolejowych, w których organizowano takie transporty, była Piła. Pociągi z Pomorza i Kujaw docierały tam trasami z Tczewa i Bydgoszczy: „Na ulicy Berliner Chaussee widziało się spieszące kolumny, które przy padającym śniegu i strasznym zimnie ciągnęły tamtędy z małym dobytkiem na saneczkach lub wózkach ręcznych. Był to pochód nędzy, początek straszliwego okresu”11. Mimo masowego exodusu na ziemiach polskich pozostało w chwili zakończenia wojny ok. 10 mln Niemców. Ich wysiedlanie rozpoczęto decyzją plenum KC PPR z dnia 25 marca 1945 roku. Akcję (zgodnie z rozkazem) brutalnie przeprowadziło wojsko, chociaż pełnomocnik generalny dla Ziem Odzyskanych groził karami za nadużycia i zabronił stosowania odwetowych represji. Według zachodnioniemieckich szacunków do roku 1949 z ziem północnych i zachodnich wysiedlono ok. 3,5 mln Niemców. W tym okresie zamieszkało tam ok. 5,6 mln Polaków. Jednak integracja tych ziem z państwem polskim dokonać się miała dopiero za życia trzeciego pokolenia osadników i przesiedleńców12. 10   Relacja ustna Michała Lubińskiego, ucznia ZSP w Skórczu, listopad 2007 (zbiory autora). 11  L. Adamczewski, Burza nad Provinz Pommern. Upadek Prowincji Pomorskiej III Rzeszy, b.m.w. 2012, s. 188–189. 12  A.L. Sowa, Historia polityczna Polski 1944–1991, Kraków 2011, s. 82–83.

80


Niemców umieszczano w wagonach towarowych, ograniczono liczba rzeczy, żywności i gotówki, jaką mogli zabrać, wiele transportów było po drodze atakowanych i okradanych przez rabusiów. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego akcja ta była bezprawna, ponieważ rozpoczęto ją przed formalnym zarządzeniem przesiedleń ludności przez przywódców wielkich mocarstw i umów międzynarodowych. W transportach kierowanych do punktu zbornego w Szczecinie-Gumieńcach wysiedlono także nielicznych Niemców z okolic Skórcza, z Tczewa i Bydgoszczy13. Na tereny przez nich opuszczone przybywali m.in. osadnicy z przeludnionych i ubogich ziem centralnych Polski. Przez Skórcz jechały transporty z mieszkańcami Rzeszowszczyzny oraz Lubelszczyzny, zajmującymi poniemieckie gospodarstwa w pobliskich wsiach (w Wolentalu, na Ryzowiu i Mieliczkach)14. Rozładowywano je na tutejszej stacji węzłowej, a dalszą podróż (o czym świadczą archiwalne fotografie) odbywali wozami konnymi. Ta powojenna „wędrówka ludów”, trwająca jeszcze do lat 60., przyczyniła się do wytworzenia społeczności zdezintegrowanej i wykorzenionej, dopiero pod koniec XX wieku odchodzącej od myślenia o swoim miejscu zamieszkania jako tymczasowym. Kolej upolityczniona była również w latach powojennych, gdy nowe władze już umocniły swoją pozycję. W roku 1947 sejm uchwalił trzyletni plan rozbudowy gospodarki, którego najważniejszym elementem był rozwój transportu publicznego, ze szczególnym uwzględnieniem kolei. Rzucone wówczas hasło „wyścigu pracy” kolejarze realizowali na różne sposoby: oszczędzając węgiel, używając gorszych jego gatunków, wydłużając czas pomiędzy okresowymi naprawami parowozów, doczepiając do składu większą liczba wagonów, skracając czas przeglądów i napraw. Ilustracją tych działań może być np. film pt. „Człowiek na torze”., ukazujący propagandowy charakter „współzawodnictwa pracy” i niejednoznaczną motywację kolejarskich „stachanowców”. Jedna z załóg parowozowni Bydgoszcz Główna wymyśliła jeszcze jeden sposób bicia rekordów wydajności. W marcu 1950 roku zobowiązała się ona do osiągnięcia na swym parowozie przebiegu 90 tys. km bez płukania kotła i napraw oraz przejechania w ciągu 13 14

L. Adamczewski, Burza nad Provinz Pommern…, s. 306–319.   G. Piotrowski, Kolejarze ze Skórcza…, s. 38.

81


doby 500 km (do tego motywu odwołuje się film dokumentalny Polskiej Kroniki Filmowej pt. „Kolejarskie słowo”). Rękawicę podjęło wiele bydgoskich drużyn parowozowych i remontowych (np. na stacji Bydgoszcz Wschód opracowano metodę szybkiego naprawiania wagonów bez wyłączania ich ze składu pociągów), ponieważ właśnie na przebiegającą przez miasto magistralę węglową skierowana była uwaga propagandzistów, gloryfikujących dokonania „bohaterów pracy socjalistycznej”15. Kolejarze obowiązkowo brali udział w pochodach pierwszomajowych. Na większości stanowisk służbowych wymagano nie tylko wysokich kwalifikacji zawodowych, ale także podporządkowania ideologicznego, wyrażającego się przynależnością do PZPR. Jednak rzeczywiste zaangażowanie pracowników PKP w działalność partyjną oddaje popularny w latach 50. dowcip: „Czym się różni pochód pierwszomajowy obecny od przedwojennego? Przed wojną udział w manifestacjach brali ci, którzy się nie bali, a teraz na pochód idą ci, którzy się boją”16. W 2011 oku w ramach serialu pt. „Socjalistyczna Filmoteka Powiatowa” (archiwalne dzieła z łódzkiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych) pokazano odcinek 11, zatytułowany „W cieniu grzyba”. W obliczu psychozy zagrożenia atakiem atomowym władze kolejowe PRL-u nakręciły film, pokazujący przygotowania kolejarzy stacji o nazwie „Birawa” do spodziewanego bombardowania i skażenia promieniotwórczego, który dziś ogląda się z poczuciem absurdu, ale jeszcze w latach 60. wykorzystywano atomowy straszak, a dworce kolejowe jako obiekty strategiczne objęte były zakazem fotografowania aż do upadku komunizmu w Polsce17. Kolejarze, pragnący odbudowania swojego poczucia wartości w społeczeństwie według standardów przedwojennych, w latach 70. widzieli już spadek prestiżu swego zawodu (wyrażający się m.in. postępującą jego feminizacją)18. Mało kto w Polsce pamięta, że straj G. Kotlarz, Dzieje kolei normalnotorowych na Kujawach, [w:] Dzieje kolei w Polsce…, s. 275–276. 16   Dowcip surowo wzbroniony. Antologia polskiego dowcipu politycznego, red. V. Syguła-Gregorowicz, M. Waloch, Toruń 1990, s. 19. 17   W cieniu grzyba, Socjalistyczna Filmoteka Powiatowa, Discovery Historia 2008, odc. 11. 18  M. Jarząbek, D. Keller, Rozdział wprowadzający, [w:] Dzieje kolei w Polsce…, s. 54–55. 15

82


ki w 1980 roku zaczęli nie stoczniowcy, a właśnie kolejarze. W lipcu tego roku zaprotestowali pracownicy węzła lubelskiego. Powodami były złe warunki pracy, nadużycia finansowe dyrekcji, oszukiwanie pracowników (niewypłacenie obiecanej premii zakończyło strajkiem ostrzegawczym w maju), błędne decyzje ekonomiczne przedsiębiorstwa. Oliwy do ognia dolały także notoryczne braki w sklepach, zwłaszcza mięsa oraz artykułów codziennego użytku. W dodatku 1 lipca 1980 roku władze wprowadziły podwyżki cen mięsa i wędlin. Już na przełomie 1979 i 1980 lubelscy kolejarze w porozumieniu z KOR-em zamierzali założyć wolne związki zawodowe na wzór tych z Wybrzeża. Po lipcowej podwyżce założyli komitet strajkowy. Ich żądania odzwierciedlały nastroje w całej grupie zawodowej. Szczegółowe zarzuty dotyczyły niedoinwestowania kolei, zwłaszcza w zakresie taboru (brakowało zarówno wagonów osobowych, jak i towarowych), trudnych warunków pracy, braku odpowiedniej odzieży roboczej, złych warunków w kolejowych mieszkaniach, a także obniżenia prestiżu zawodu kolejarza, zwłaszcza w porównaniu z okresem przedwojennym i uprzywilejowanymi grupami zawodowymi (milicjantami, żołnierzami, górnikami). Postulaty strajkujących, sformułowane w 14 punktach, dotyczyły podwyżki płac o 1300 zł dla każdego, zrównania poziomu zasiłków rodzinnych wszystkich służb mundurowych, poprawy zaopatrzenia ( jak w sklepach górniczych) oraz utworzenia niezależnej reprezentacji politycznej kolejarzy19. W strajku lubelskiego węzła PKP, rozpoczętym 17 lipca, wzięła udział cała załoga (ponad 2 tys. osób), ale nie udało się jej namówić do akcji solidarnościowych kolejarzy z innych stacji. Zbyt silny był jeszcze etos zawodu: „Np. kolejarze z Chełma odpowiedzieli, że nigdy tak nie było, i przed wojną, i teraz, żeby kolej strajkowała, my jesteśmy jak lekarze – nie możemy strajkować. W odpowiedzi usłyszeli, że są łamistrajkami”20. Protesty jednak ogarnęły cały kraj. W Bydgoszczy jako pierwsi 18 sierpnia pracę przerwali pracownicy Przedsiębiorstwa Robót Kolejowych (nota bene delegowani z Gdańska). Po podpisaniu porozumień  M. Choma, Strajk lubelskich kolejarzy w lipcu 1980 r., „Biuletyn IPN” nr 12(23) grudzień 2002, s. 21–27. 20   Ibidem, s. 24. 19

83


sierpniowych powstała w ramach NSZZ „Solidarność” Sekcja Krajowa Kolejarzy, nawiązująca do tradycji przedwojennego Zjednoczenia Kolejowców Polskich. Po transformacji ustrojowej w 1989 roku w nowej wersji powrócił dowcip o pociągu przywożącym nowe elity do Warszawy. Kiedyś (w czasach Gierka) na Dworcu Centralnym brzmiał on następująco: „Na peron pierwszy wjeżdża pociąg pospieszny z Katowic. Proszę odsunąć się od stanowisk!”. W latach 90. zaczęto mówić o „desancie gdańskim” i „trójmiejskich warszawiakach”, których do stolicy przywoził w poniedziałek nad ranem Express InterCity „Kaszub”. W piątek popołudniu pociągiem tym przez Malbork i Tczew wracali nad morze, niektórzy na załatwienie spraw potrzebowali zaledwie jednego dnia – „Kaszub” z Gdańska do Warszawy jechał zaledwie 3,5 godziny, wyjechawszy o 5.40 do stolicy docierało się już o 9.35, w drogę powrotną zaś o 16.50, więc czasu nie brakowało. Po Warszawie krążył dowcip, że wystarczy wsiąść do „Kaszuba”, by zostać ministrem: „Pracownicy PKP i Warsu wspominają nazwiska najbardziej znanych podróżnych: Lech Wałęsa ( jeździł sporadycznie, nim został prezydentem), Bogdan Borusewicz, Maciej Płażyński, ksiądz Henryk Jankowski. Donald Tusk, kiedy był jeszcze mało znanym politykiem, często ruszał do stolicy w soboty rano, dosypiając w przedziale. Jeździli aktorzy i biznesmeni (…), dyrektorzy stoczni, liderzy związkowi, ważne figury z dowództwa Marynarki Wojennej”21. Pociąg stał się miejscem spotkań, negocjacji, zawiązywania przyjaźni, sojuszy. W  2003 r. „trójmiejscy warszawiacy” nawet zarejestrowali Stowarzyszenie Loża Trójmiasto w Warszawie. Miała ona promować region, prowadzić obywatelski lobbing na jego rzecz. Drugi „desant” nastąpił w czasach rządów Akcji Wyborczej „Solidarność”, ale ekspres „Kaszub” jechał do Warszawy coraz dłużej i stawał się coraz mniej konkurencyjny wobec tanich linii lotniczych, choć załoga pociągu długo nazywana była „pokładową”, a sam ekspres był wizytówką PKP22. Współcześnie kolej jest areną walki politycznej między rządem tworzonym przez Platformę Obywatelską a opozycją. Posłowie Prawa  R. Socha, „Kaszub” – pociąg polityczny, [online] „Polityka”, http://www.polityka.pl/ spoleczenstwo/artykuly/1518068,1,kaszub-pociag-polityczny.read#ixzz1aETOQpEy [dostęp: 23.08.2012]. 22   Ibidem. 21

84


i Sprawiedliwości w listopadzie 2013 roku złożyli w Sejmie poprawkę odsuwającą o trzy lata wejście w życie przepisów umożliwiających ogłoszenie upadłości kolejowych spółek przewozowych, a Solidarna Polska przygotowała wniosek o odrzucenie projektu23. Chociaż rządząca koalicja uzasadnia projekt ustawy naciskami Unii Europejskiej (niemożność ogłoszenia upadłości kolejowych spółek przewozowych: Przewozów Regionalnych, PKP Intercity i PKP Cargo to według unijnego prawa złamanie zasady konkurencyjności), posłowie opozycji twierdzą, iż nie tylko oznaczać to będzie, że wielu pracowników nie dojedzie do pracy, ale co gorsza rynek przewozów osobowych czeka katastrofa. Poza tym wobec rządzących koleją ze strony Twojego Ruchu padły zarzuty polityczne: „Może komuś obiecaliście intratne kontrakty na poruszanie się po polskich drogach kolejowych?”24. Według Czesława Warsewicza, doradcy kandydata PiS na premiera technicznego, profesora Piotra Glińskiego, polską kolej może uzdrowić tylko strategia „2K”, czyli konsolidacja i koordynacja25. Pierwotny grzech rządzących to podział PKP na dziesiątki rywalizujących spółek, następnie porażką zakończyło się przekazanie kolei regionalnej samorządom, a efektem jest chaos organizacyjny i kompetencyjny. Strategię „2K” były prezes PKP Intercity przedstawił podczas majowej debaty „Bezpieczna, nowoczesna kolej” zorganizowanej przez klub parlamentarny PiS: „W konsolidacji widzimy taki element, w dzisiejszej sytuacji zdekomponowanego rynku, skupienia działalności spółek kolejowych wokół tzw. linii biznesowych. Linii biznesowych w postaci infrastruktury, przewozy towarowe, przewozy pasażerskie, dworce i pozostałe. (…) Narzędziem koordynatorem rynku kolejowego w Polsce powinien być Urząd Transportu Kolejowego”26. Na początku 2013 roku (w kwietniu) na portalu Salon24 ukazał się komentarz sympatyka Solidarnej Polski, pod dramatycznym tytułem  PAP, PiS za opóźnieniem wprowadzenia przepisów o upadłości spółek kolejowych, „Gazeta Wyborcza Trójmiasto”, 6 listopada 2013, s. 22. 24   Ibidem. 25  b.a., Warsewicz – Strategia 2K nada dynamizm polskiej kolei, [online] „Rynek Kolejowy”, http://www.rynekinfrastruktury.pl/artykul/102/1/warsewicz-strategia-2knada-dynamizm-polskiej-kolei.html [dostęp: 10.09.2013]. 26   Ibidem. 23

85


„Jak minister Nowak niszczy polską kolej”27. Autor wskazuje, że w kraju wciąż znikają kolejne połączenia i zawieszane są linie, niekiedy w efekcie samowoli kolejowych urzędników. W dużej mierze jednak tekst jest personalnym atakiem na ministra z rządzącej koalicji, którego obarcza się odpowiedzialnością za dwie dekady zaniedbań w PKP. Mimo transformacji ustrojowej i gospodarczej, kolej uważana jest za jedną z kluczowych instytucji w państwie. Praca kolejarzy nieustannie analizowana jest w mediach. Przed rokiem 1989 zwracano uwagę przede wszystkim na rolę Polskich Kolei Państwowych jako dominującego przewoźnika. W Bydgoszczy krzyżują się cztery ważne linie PKP (ze Śląska, Poznania i Warszawy do Gdańska oraz Piła – Toruń), a także kilka linii drugorzędnych. W okresie powojennym szybko rosła liczba przewiezionych towarów (0,5 mln ton w 1946, 4,4 mln ton w 1960, a w 1976 roku ponad 7,6 mln ton) i pasażerów (ponad 8 mln osób w 1976 roku). W 1975 roku do Bydgoszczy codziennie dojeżdżało 25,5 tysiąca osób (do pracy i do szkoły), z czego ok. dwóch trzecich przewoziła kolej, przy czym przeciętna dobowa liczba połączeń osobowych wynosiła wówczas 96 pociągów. Od połowy lat 70. XX wieku rola kolei pasażerskiej w węźle bydgoskim (18 stacji i przystanków osobowych) zaczęła powoli spadać ze względu na rozwój komunikacji samochodowej (zwłaszcza państwowego przedsiębiorstwa PKS)28. Przypomnijmy, że dynamiczny rozwój Bydgoszczy zaczął się równocześnie z zainicjowaniem połączeń kolejowych. Największym zakładem przemysłowym w mieście długo były warsztaty kolejowe. Po wojnie funkcjonowały jako Zakłady Naprawy Taboru Kolejowego, a od w 1991 roku jako firma prywatna (Pojazdy Szynowe PESA Bydgoszcz Spółka Akcyjna Holding) odwołuje się do 160-letniej tradycji kolejowej. Również i dziś należy do największych zakładów w mieście, zatrudniając ponad 1,5 tys. pracowników29. 27  michflud, Jak minister Nowak niszczy polską kolej, [online] Salon24. Niezależne Forum Publicystów, http://michflud.salon24.pl/498159,jak-minister-nowak-niszczypolska-kolej [dostęp: 10.09.2013]. 28  G. Kaczmarek, Gospodarka komunalna, infrastruktura techniczna i socjalno-bytowa miasta, [w:] Bydgoszcz wczoraj i dziś 1945–1980, praca zbior. pod red. S. Michalskiego, Warszawa – Poznań 1988, s. 110–112. 29  PESA Bydgoszcz, http://pesa.pl/o-firmie/historia [dostęp: 4.01.2014].

86


Od góry: Dworzec Bydgoszcz Główna (1880), http://imageshack.us/photo/ my-images/214/ dworzeckolejowyok1880r.jpg; Dworzec w Bydgoszczy (1915), http://fotopolska. eu/101516,fot.html

Od lewej: Kolejarze ze Skórcza w pochodzie pierwszomajowym (1966 ), Dworzec w Skórczu w 2004 roku, fot. ze zbiorów autora.

W przedwojennej Bydgoszczy zawód kolejarza cieszył się ogromnym prestiżem, a sami kolejarze trzymali się razem: ich dzieci chodziły do jednej szkoły („dziesiątka” przy ulicy Kordeckiego), większość z nich należała do Wojskowej Straży Kolejowej (powołanej na Kresach

87


Zachodnich w latach 1918–1920 w celu zabezpieczenia mienia i maszyn na spornym terytorium), mimo hierarchii służbowej: „Była taka tradycja, że po zakończeniu odbioru lokomotywy maszyniści raczyli mechaników poczęstunkiem w lokalu Pod czarnym kotem, naprzeciwko tunelu wejściowego do warsztatów”30. W szczytowym okresie (1965 rok) w ZNTK pracowało ponad 5 tysięcy kolejarzy, jeszcze w roku 1988 było ich tam 3,2 tysiąca. Miasto zawdzięcza im powstanie chóru męskiego „Hasło” w 1920 roku, orkiestry dętej, założenie trzech klubów sportowych (Kolejowy Klub Sportowy „Brda”, Kolejowy Klub Wioślarski, czyli dzisiejsza RTW Bydgostia – Kabel oraz „Astoria”), a więc rozwój masowego sportu, nową ulicę („Czarną Drogę”), obronę miasta i dworca we wrześniu 1939 roku, ocalenie zakładu i wielu miejsc pracy (kolejarze sabotowali niemiecki rozkaz wywiezienia wyposażenia warsztatów w styczniu 1945 roku), zasadniczą szkołę zawodową i technikum kolejowe (istniejące w latach 1952–2005)31. Kolejarze mieli równie duże zasługi w życiu społecznym Tczewa. Miejscowy węzeł kolejowy w wyniku działań wojennych uległ zniszczeniu w 90%, jednak odbudowano go w ciągu kilku lat i na przełomie lat 60. i 70. zatrudnionych tam było ponad 12 tysięcy pracowników, co stanowiło ok. 30% mieszkańców miasta32. W 1987 roku codziennie przez tczewski dworzec przewijało się ponad 15 tysięcy podróżnych, sprzedano wówczas ok. 2,3 mln biletów jednorazowych i ok. 23 tys. miesięcznych. Każdego dnia ze stacji odprawiano 146 pociągów osobowych, a w godzinach szczytu na najpopularniejszej trasie do Trójmiasta odjeżdżały średnio trzy pociągi na godzinę. Dzisiaj przez tczewski dworzec przewija się rocznie 2,5 mln pasażerów33. Dzięki kolejarzom w Tczewie powstały: poczta, dom kultury DKK „Kolejarz” (w jego ramach działały Zespół Pieśni i Tańca „Kolejarz”, biblioteka kolejowa, kino klubowe „Wiedza”, kręgielnia, Kolejowa Orkiestra Dęta Węzła PKP Tczew), straż pożarna, szpital kolejowy, klub spor M. Wąsacz, Kolejarze przed wojną trzymali się razem, „Gazeta Pomorska”, 17 sierpnia 2006, http://www.pomorska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20060817/ALBUMY01/60824014 [dostęp: 20.09.2007]. 31  PESA Bydgoszcz, op. cit. 32  L. Muszczyński, Tczew w PRL miastem kolejarzy (1945–1989), [w:] Tczew miastem kolejarzy…, s. 44. 33   Ibidem, s. 49, 57. 30

88


towy KKS „Unia”34, NSZZ „Solidarność” i koło Związku Zawodowego Maszynistów, szkoła zawodowa i technikum w Zespole Szkół Kolejowych im. Alfonsa Runowskiego (w latach 1977–2002 wykształciło się tam ponad 2,6 tysiąca specjalistów w piętnastu zawodach)35. Pracownicy PKP w Skórczu mieszkali głównie w „Belforcie”, okazałym budynku, górującym nad przejazdem kolejowym, którego nazwa rzekomo pochodzi od włoskiego „bella vedere”. Stał on przy głównej ulicy miasta. Inni otrzymali mieszkania służbowe na dworcu, przy ulicy Dworcowej lub powstałej wzdłuż linii do Smętowa ulicy Nowy Świat. Wyróżniał ich mundur, techniczne wykształcenie (raczej rzadkie w rolniczym regionie Kociewia), mieli dostęp do własnej placówki służby zdrowia, stabilną sytuację zawodową, rozwinięty system ubezpieczeń i świadczeń, dostęp do ośrodków wczasowych (w pobliskim Ocyplu, leżącym na linii do Szlachty i Czerska), działki pracownicze. Oprócz pensji przysługiwał im też deputat węglowy, toteż w miasteczku zawód ten cieszył się dużym prestiżem. Gdy autor tej pracy przygotowywał książkę pt. „Kolejarze ze Skórcza i okolicy” na liście pracowników kolei (od początku XX wieku do końca lat 90. tego stulecia) odnalazł ponad sto osób, co w ok. trzytysięcznym miasteczku jest liczbą znaczącą. W okresie międzywojennym działali oni w ramach Kolejowego Przysposobienia Wojskowego (świadectwem tego jest porzucona obecnie strzelnica sportowa w pobliżu torowiska), po wojnie zaś tutejsza stacja była jednym z największych lokalnych pracodawców36. Również inne zakłady w rejonie Skórcza i Starogardu nie mogłyby prawidłowo funkcjonować (według rozkładu jazdy odprawiano stąd 35 pociągów dziennie)37, gdyby nie tutejszy węzeł przesiadkowy: „Na stacji kolejowej w Skórczu w każdy poniedziałek na pociągi poranne tworzyła się przed kasą biletową długa kolejka pasażerów, zwłaszcza gdy przyjeżdżał autobus z Osieka. Godny podziwu był stoicki spokój, jaki zachowywał   Ibidem, s. 44–46.  K. Ickiewicz, Zespół Szkół kolejowych im. Alfonsa Runowskiego w Tczewie (1977–2002), „Kociewski Magazyn Regionalny” nr 1(36) 2002, s. 28. 36  G. Piotrowski, Kolejarze ze Skórcza…, s. 7–13. 37   Tabele nr 432 Skórcz – Starogard – Skarszewy, Tabela nr 433 Smętowo – Szlachta – Lipowa Tucholska, Sieciowy Rozkład Jazdy Pociągów PKP 2 VI 1985–31 V 1986, Warszawa 1985, s. 807, 809. 34 35

89


kasjer biletowy p. Tański i inni kasjerzy przy sprzedaży biletów zdenerwowanym podróżnym. Wszystko kończyło się dobrze, gdyż dyżurny ruchu przytrzymywał pociągi do chwili, kiedy ostatni podróżny z biletem zajął miejsce w pociągu, wówczas dawał sygnał do odjazdu”38. Wziąwszy pod uwagę liczbę kolejarzy w Skórczu i dodawszy do tego członków ich rodzin, można oszacować, że w związku z koleją funkcjonowało w mieście ok. 10–15% mieszkańców. Odpytanie przez autora pracy dwudziestu (byłych i czynnych) pracowników PKP ze Skórcza i najbliższej okolicy pozwala na scharakteryzowanie (idąc tropem pracy Jerzego Lindeckiego39) środowiska kolejarskiego w tym rejonie. Jeśli chodzi o pochodzenie terytorialne, spoza Skórcza (zazwyczaj z najbliższej okolicy) pochodziło dziewięć osób, pozostałe dwanaście miało swoje korzenie w mieście. Aż dziesięcioro (w tym dwie kobiety) kontynuowały rodzinną tradycję pracy na kolei. Spośród dwadzieściorga rozmówców pracę na kolei jako pierwszą podjęło aż czternaście osób, w tym trzy kobiety. Siedmioro pozostałych zaczynało pracę jako ślusarz (dwie osoby), stoczniowiec, kasjer bankowy, technik elektryk, rolnik, księgowa. Osiemnaście osób określiło swoje wykształcenie: jedna ukończyła politechnikę, osiem zdało maturę, dziewięć ukończyło szkoły zawodowe. Jeśli chodzi o wiek w chwili podjęcia pracy na kolei, najstarszą była osoba trzydziestodziewięcioletnia, większość rozpoczęła swój staż zawodowy w wieku dziewiętnastu–dwudziestu lat (po szkole średniej lub zawodowej i służbie wojskowej), najmłodsi (trzy osoby) zaczynali jako piętnasto-, siedemnasto- lub osiemnastolatkowie. Zróżnicowany był także staż zawodowy pracy kolejarskiej odpytywanych osób. Dwie osoby miały zaledwie pięcioletnie doświadczenie zawodowe, jedna osoba piętnastoletnie, trzy osoby przepracowały na kolei 29–31 lat, sześć osób 33–35 lat, trzy osoby 37–38 lat, a dwie osoby aż 40 i 43 lata. Pod względem kwalifikacji zawodowych jest to grupa jednorodna, ponieważ Ministerstwo Komunikacji w swoich przepisach precyzyjnie określało wymogi (teoretyczne i praktyczne) stawiane kandydatom na  A. Kosecki, Związki historyczne Skórcza…, s. 104.  J. Lindecki, Środowisko pracy kolejarzy i ich środowisko rodzinne, Warszawa – Poznań 1982. 38

39

90


określone stanowisko służbowe (a według rocznika statystycznego w roku 1975 było ich ponad sześćset)40. Zmianowy system pracy, w tym praca nocna pomiędzy godzinami 21 a 5 rano oraz stała dyspozycyjność, to jedyne niedogodności, na które wskazywali rozmówcy. Wspominali oni również o ponadnormatywnym czasie pracy, niewliczanym do czasu służby oraz utrudnionym wypoczynku podczas przerw regeneracyjnych (hałas uniemożliwiający sen, niedostateczne wyposażenie pomieszczeń, nie najlepsze warunki sanitarne). Zmianowy system pracy powodował też zakłócenia w dobowym rytmie żywienia. Posiłki spożywane były nieregularnie pomiędzy godziną trzecią nad ranem a północą. W stacyjnym bufecie wydawano kolejarzom (tym, których służba trwał 10 godzin bez przerwy) posiłki profilaktyczne w systemie bonów żywieniowych, ale gros pracowników jako zasadniczym wyżywieniem dysponowało tylko suchym prowiantem przyniesionym z domu41. Jako szczytowy okres natężenia pracy kolejarze wspominają połowę lat 70. XX wieku. Sieć kolejowa w Polsce obejmowała wówczas 26 709 km, a w strukturach PKP zatrudnionych było ponad 350 tysięcy osób. Podstawowym towarem kolei było świadczenie usług przewozowych, które nie są wytwarzaniem dóbr materialnych, ale zwiększaniem ich społecznej wartości. Kolej, zaspokajając potrzeby społeczne w zakresie produkcji przewozowej, skupia w swych strukturach ludzi, którzy realizując cele społeczne, realizują także cele osobiste. Produkcja w transporcie kolejowym ma charakter systemowy, a częściami tego systemu są ludzie, akty prawne, metody zarządzania oraz środki materialne. Struktura ma charakter hierarchiczny, ściśle określony jest zakres kompetencji i odpowiedzialności, wzory zachowań określają normy, tworząc wewnętrzny ład w systemie zazębiających się ról społecznych42. Już w latach 70., co zauważają wszyscy respondenci, prestiż zawodu kolejarza zaczął spadać. Po wojnie z przyczyn politycznych (PRL miała być przecież ojczyzną „ludu pracującego”) zniknęło zjawisko masowego  J. Lindecki, Środowisko pracy kolejarzy…, s. 70.  J. Lindecki, Środowisko pracy kolejarzy…, s. 35–54; G. Piotrowski, Kolejarze ze Skórcza…, s. 19–101. 42  J. Lindecki, op. cit., s. 70–71. 40 41

91


bezrobocia, płace na kolei nie przewyższały już średnich zarobków robotnika wykwalifikowanego, upowszechniły się inne (oprócz pociągów) środki komunikacji, a w konsekwencji ranga społeczna pracownika kolejowego obniżyła się43. Można jednak zauważyć, że do końca lat 90. kolejarze wciąż byli grupą ekskluzywną: „(…) stanowili kategorię zawodową upodabniającą się do grupy zamkniętej, dość stabilnej, rekrutującą nowych pracowników z kręgów rodzin związanych z kolejnictwem. Na tym gruncie ukształtowała się wśród kolejarzy tradycja – podobnie jak u górników – stosunkowo częstego dziedziczenia zawodu z ojca na syna”44. Potwierdza to również analiza kontaktów towarzyskich, utrzymywanych przez pracowników PKP, dokonana przez Lindeckiego: w zestawieniu tym zdecydowanie dominują koledzy z pracy (86,8% wskazań), obecni sąsiedzi (75,2%), a dopiero na trzecim miejscu są znajomi z rodzinnych stron (58,8%)45. Można na tej podstawie wnioskować o dużym stopniu integracji społecznej wśród kolejarzy. Jednak mimo rozbudowanego systemu świadczeń socjalnych (ośrodki wczasowe FWP, sanatoria, ośrodki kempingowe, wczasy rodzinno-wagonowe), większość rodzin kolejarskich preferowała spędzanie wakacji letnich u krewnych (w roku 1973 wskazało taką formę wypoczynku 34,6% respondentów, a dwa lata później aż 42,8%) lub u siebie w domu (odpowiednio 30,2 i 28,3%). Wśród ulubionych form rekreacji w czasie wolnym pracownicy PKP najczęściej wskazywali spacery (33,3%) i zabawy z dziećmi (32,8%), a rzadko czynne uprawianie sportu (5,5%) oraz teatr (6,3%), co pośrednio może poświadczać fakt rosnącej pauperyzacji środowiska kolejarskiego46. Wspomniane już wielokrotnie lata 70. XX wieku stanowiły pokoleniową cezurę w dziejach PKP. Wraz z przyjściem nowej generacji pracowników, których dzieciństwo upłynęło już w czasach PRL-u, zanikać zaczęło pojęcie pracy na kolei jako służby, a w obiegu społecznym kojarzone dotąd z koleją słowa „rzetelność” i „punktualność” coraz częściej zastępowane były przez „bałagan”, „niegospodarność” i „marnotrawstwo”47.   Ibidem, s. 135–137.   Ibidem, s. 136. 45  J. Lindecki, Środowisko pracy kolejarzy…, s. 141–151. 46   Ibidem, s. 150–154. 47   Dzieje kolei w Polsce…, s. 54; L. Muszczyński, Tczew w PRL…, s. 46. 43 44

92


Zaczęły się zmiany nie tylko w zakresie środków technicznych (lokomotywy parowe zastępowano spalinowozami i elektrowozami), ale również w społecznym odbiorze kolei. Powstała w latach 80. piosenka zespołu Kult wyraźnie świadczy o tym, że PKP przestała być dla Polaków synonimem modernizacji. W trzeciej i czwartej zwrotce utworu powtarzają się obrazy kolejowej ohydy: „Znowu poranne pociągi, / Ja stoję i patrzę na mundurowe dziwolągi / Czy byłeś kiedyś u nas na dworcu w nocy/ Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy”48. Od 1973 roku zaczyna się w kraju epoka motoryzacji, którą ucieleśnia sen przeciętnego Kowalskiego o posiadaniu własnego „malucha”, czyli Fiata 126p. Samochód daje nie tylko poczucie niezależności od transportu publicznego, ale także pewność dotarcia do celu. Podróż pociągiem wymaga najpierw stania w długich kolejkach, by zdobyć bilet, który jednak nie gwarantuje miejsca w wagonie. Aby się do niego dostać, trzeba posiąść umiejętność wsiadania przez okno, przeciskania się w tłoku, perfekcyjnego rozpracowania rozkładu jazdy (wtedy na bocznicy można zająć miejsce jeszcze przed podstawieniem pociągu na peron), trzeba potrafić negocjować z konduktorem wysokość łapówki, za jaką pozwoli zająć miejsce w zarezerwowanym, ale chwilowo pustym przedziale, posiadać konduktorską klamkę, którą można zablokować drzwi, potrafić podróżować w ubikacji, do której nieustannie ktoś się dobija, nauczyć się stać kilka godzin na jednej nodze, a poza tym być czujnym i nie dać się okraść kieszonkowcom albo grasującym po nocach bandom, które usypiają podróżnych, by swobodnie przetrząsać ich rzeczy. W dodatku obywatele PRL-u zaczęli przyzwyczajać się do wyższego komfortu, a tego PKP już nie potrafiła zapewnić. Powtarzające się opóźnienia czyniły wielogodzinne podróże prawdziwą gehenną, kryzys ekonomiczny pogłębił jeszcze problemy techniczne kolei, której urządzenia bez poważniejszych remontów na omawianym w pracy obszarze funkcjonowały już od kilku (w Skórczu) albo nawet kilkunastu dziesięcioleci (w Bydgoszczy i Tczewie). Mimo elektryfikacji szlaków kolej w epokę transformacji wchodziła z opinią instytucji zacofanej49. Ówczesna   Polska, słowa K. Staszewski, S.P. Records, Posłuchaj, to do ciebie, 1987.  M. Jarząbek, Praca na kolei; Społeczny odbiór kolei, [w:] Dzieje kolei w Polsce,

48 49

s. 57.

93


prasa przytaczała setki relacji rozgoryczonych klientów PKP, takich jak ta z „Głosu Wybrzeża” z 1986 roku: „Skarżą się podróżni dojeżdżający do pracy pociągami nr 7712 i 7715 relacji Chojnice – Tczew, że PKP bez żadnego uprzedzenia wycofują ze składów wagony I klasy. Składy tych pociągów automatycznie stają się krótsze, bo przewoźnikowi nie przyjdzie do głowy uzupełnić ich nawet o wagony II klasy. Toteż podróż przebiega w tłoku (…) wydaje się, że pretensje pasażerów PKP w tym przypadku nie pozbawione są racji. Przewoźnik sprzedając bilety I klasy zobowiązany jest do wywiązania się z umowy”50. Także sami kolejarze krytycznie oceniali stan Polskich Kolei Państwowych w ostatnich dekadach PRL-u i w początkach III RP. Dawny dyżurny ruchu nie krył goryczy, mówiąc o funkcjonowaniu linii w Skórczu: „Po 1980 roku wszystko zaczęło szwankować. Po specjalnych pociągach kolonijnych, złożonych z 10–12 pulmanów, kursujących według rozkładu co trzy tygodnie w czasie wakacji, już nawet nie wspomnę. Ale np. w niedziele po południu do Skórcza przyjeżdżała sama tylko motorówka, choć przez wszystkie dni ciągnęła dwa pustawe wagony… Była więc, szczególnie ta o 18.00, dosłownie oblepiona ludźmi, z których większość mogła spokojnie nie kupować biletu. I tak kolej stawała się coraz bardzie nierentowna, choć już w latach 80. wpływy z biletów pokrywały zaledwie 20% kosztów jej funkcjonowania. A jeszcze gorzej było w następnych latach (90. XX wieku) – tzw. autobusy kolejowe były celowo nieskomunikowane w Smętowie, by linię dorżnąć. Udało się dosyć szybko”51. Na falę najpierw prywatnej, a potem systemowej krytyki PKP nałożyły się czynniki wewnętrzne w obrębie tej instytucji. W latach 70. przedwojenni pracownicy odchodzą już na emeryturę, nowym pojęcie etosu kolejarskiego było już obce, zarobki stawały się coraz mniej atrakcyjne. Emerytowany zawiadowca stacji w Skórczu mówi: „Jednak prestiż zawodu po wojnie upadł, płacili grosze – w 1959 roku na stażu zarabiałem 1000 zł (minus 18 zł podatku), w 1992 – 4,5 mln, a w 1993 roku otrzymałem 202 zł emerytury (nie zaliczono mi dodatków za pracę w niedziele, noce, święta)52.  L. Muszczyński, Tczew w PRL…, s. 47.  G. Piotrowski, Kolejarze ze Skórcza…, s. 35–36. 52   Ibidem, s. 69. 50 51

94


Mieszkania służbowe, pociągi i dworce, zaniedbywane przez wiele lat, obniżały standardy socjalne, rosła biurokracja, a nieustanne próby reorganizacji państwowego molocha (utrzymującego nie tylko kilkusettysięczną rzeszę pracowników i infrastrukturę techniczną, ale także dziesiątki tysięcy budynków mieszkalnych, szpitale, przychodnie, ośrodki wczasowe, a nawet więzienie) tylko pogłębiały chaos. Dodatkowym bagażem była struktura organizacyjna, w ramach której ok. 75% etatów było stanowiskami nierobotniczymi, niezwiązanymi z utrzymaniem lub modernizacją taboru i infrastruktury53. Przełom lat 80. i 90. minionego stulecia charakteryzował się również redukcją sieci kolejowej w kraju, przy czym można mówić o swoistym „wyrównaniu” jej gęstości między ziemiami dawnego zaboru pruskiego i rosyjskiego. Wśród opisywanych miejscowości Skórcz utracił już wszystkie połączenia (w latach 1995–1998), stając się jedną z wielu białych plam na kolejowej mapie Polski. W pierwszym okresie regresu nie odbudowano kilkuset kilometrów linii i drugich torów, rozebranych po wojnie w celu odbudowy ważniejszych połączeń. W drugim zamykano linie drugorzędne i lokalne, związane głównie z obsługą rolnictwa, przechodzące przez małe miejscowości i te, na których nie wznowiono ruchu pasażerskiego po wojnie. Takim odcinkiem było połączenie Opalenie – Smętowo, stanowiące pierwotnie część trasy Myślice – Skórcz – Szlachta, zamknięte już w 1961 roku. Wielkie cięcie zaplanowano od 1986 roku. Specjaliści z Ośrodka Badawczego Ekonomiki Transportu po analizie 7200 km deficytowych linii i pod naciskiem Banku Światowego (w 1990 roku instytucja zaleciła rozebranie minimum tysiąca kilometrów linii w ciągu pięciu lat jako warunek przyznania kredytu dla PKP) . Kolej do kasacji przewidziała przede wszystkim trasy, którymi rocznie przemieszcza się mniej niż 100 tysięcy pasażerów i 100 tysięcy ton ładunków, takie, które są w bardzo złym stanie technicznym, których koszty siedmiokrotnie przekraczają wpływy z przewozów. Podobno brano także pod uwagę połączenia funkcjonalne tych szlaków z głównymi liniami (np. w Skórczu?), istniejącą sieć drogową (ponieważ wzdłuż trasy Bydgoszcz – Tczew prowadziła szosa  M. Jarząbek, Praca na kolei; Społeczny odbiór kolei, [w:] Dzieje kolei w Polsce, s. 54–58. 53

95


wojewódzka, a wzdłuż linii Skórcz – Starogard powiatowa; PKP oddały przewozy konkurentom – PKS-owi i firmom prywatnym) oraz skutki likwidacji szlaku dla lokalnego systemu przewozowego54. W roku 1991 Rada Ministrów poleciła Dyrekcji Generalnej PKP (a ta okręgowym), aby opracowała strategię zarządzania nierentownymi liniami w porozumieniu z samorządami lokalnymi. Przewidziano pięć rozwiązań: przekazanie linii zakładom jako bocznic, przekształcenie linii w niepubliczną, pokrywanie części kosztów eksploatacji przez samorządy, udział tychże w modernizacji linii, wreszcie przekazanie trasy pracującym na niej kolejarzom w celu przekształcenia jej w linię prywatną, jednak z 3869 kilometrów linii normalnotorowych władze lokalne przejęły zaledwie 17 kilometrów (w tym na trasie Bydgoszcz – Tczew odcinek Twarda Góra – Nowe. Bez zgody samorządów dyrekcje okręgowe PKP zawiesiły przewozy na 759 kilometrach linii (w tym Gdańska DOKP na trasie Morzeszczyn – Gniew oraz Skórcz – Starogard – Skarszewy na odcinku pomiędzy dwoma ostatnimi miastami). Prawie 1900 kilometrów szlaków kolejowych zaliczono do nierentownych, w tym trasę Smętowo – Skórcz – Szlachta (ciekawostką jest fakt, że na liście tej znalazło się także połączenie Szlachta – Laskowice Pomorskie, które funkcjonuje do dziś, zlikwidowano za to linię Skórcz – Szlachta, której w powyższym wykazie nie było!)55. Proces zmniejszania się sieci niestety postępuje. Najbardziej dotknęło to Skórcz, przez który nie kursują obecnie żadne pociągi, w pewnym stopniu Bydgoszcz (czasowo zawieszono linię do Chełmży, zlikwidowano połączenia ze Żninem i Nową Wsią Wielką), tylko Tczewa nie dotyczy ten proces. Powody owego zjawiska są różnorodne. W pierwszym okresie demontowano linie, które po zmianie granic państwowych straciły swoje znaczenie. Od lat 80. XX wieku PKP kierowała się przede wszystkim względami ekonomicznymi (spadająca liczba pasażerów i ładunków, konkurencja transportu samochodowego, niska dochodowość przewozów) i technicznymi (postępująca dekapitalizacja infrastruktury technicznej na skutek braku odpowiednich nakładów finansowych, re S.M. Koziarski, Sieć kolejowa Polski…, s. 177.   Ibidem, s. 179–181.

54 55

96


montów i modernizacji). Wiele linii lokalnych utrzymywano dłużej niż nakazywałby to rachunek ekonomiczny, ponieważ władze PKP zmuszone były kierować się względami politycznymi. Przesłankami do zachowania dotychczas istniejącej sieci kolejowej w PRL-u były bowiem przekonanie o strategicznej roli kolei w razie wybuchu wojny oraz konieczność zapewnienia taniego transportu masom „ludu pracującego miast i wsi”, nominalnie rządzącego w kraju. Względy ideologiczne nie pozwalały na wzięcie pod uwagę upadku drobnego przemysłu na prowincji (większość warsztatów i wytwórni upaństwowiono) i wielkotowarowych indywidualnych gospodarstw rolnych, które przez dziesięciolecia były głównymi klientami lokalnych kolei. Dekapitalizacja urządzeń technicznych PKP także była efektem ideologii. Kolej miała być głównym przewoźnikiem, jednak przez cały okres socjalizmu nie inwestowano w nią wystarczających środków. Zaniedbane szlaki kolejowe zaczęły więc w dekadzie gierkowskiej przegrywać w konkurencyjnej walce z hojnie dotowanym przez państwo transportem kołowym. Do upadku kolei przyczyniły się również jej władze, które po kryzysie w 1980 roku przyjęły koncepcję koncentracji pracy rozrządowej i ładunkowej, spychającą na margines linie lokalne, utrudniającą potencjalnym klientom dotarcie do niej i w efekcie prowadzącą do dalszego spadku przewozów. Na początku lat 90. PKP przewiozła o 40% mniej towarów niż dwadzieścia lat wcześniej, a spadek przewozów pasażerskich wyniósł 30%. Głównymi powodami był kryzys gospodarczy w okresie transformacji i żywiołowy rozwój motoryzacji w kraju56. Największe straty poniosła lokalna kolej w III Rzeczypospolitej. Nowe elity potraktowały PKP jako uciążliwy balast po poprzedniej epoce, tymczasem: „We wszystkich niemal wysoko rozwiniętych krajach europejskich kolej jako społecznie najefektywniejszy środek transportu (tzn. zużywający najmniej energii na jednostkę pracy przewozowej, zajmujący najmniej terenu, najbezpieczniejszy i najmniej szkodliwy dla środowiska naturalnego) znajduje się pod szczególną opieką państwa. Wyraża się to w tworzeniu sprawiedliwych warunków konkurencji poprzez utrzymywanie ze środków budżetowych dróg kolejowych wraz z towarzyszącą 56

S.M. Koziarski, op. cit., s. 182–184.

97


infrastrukturą oraz wyrównywanie ubytku wpływów z ruchu pasażerskiego, zwłaszcza lokalnego, z tytułu socjalnych ulg przewozowych i taryf stanowionych przez państwo. Nikt nie kwestionuje też poglądu, iż państwo za pośrednictwem kolei (i systemu dróg publicznych) świadczy w pewnym sensie usługi na rzecz społeczeństwa i gospodarki. Żaden z tych warunków nie został w Polsce spełniony (…)”57. Wydaje się, że obecna wicepremier Elżbieta Bieńkowska zamierza zmienić ten niepokojący stan rzeczy. Ma ona świadomość, że przez ostatnie dwadzieścia lat niszczono i PKP, i etos zawodu kolejarza, że nierentowność linii lokalnych i brak skomunikowania na granicy województw rozkłada cały system komunikacji szynowej w kraju. Zapewnia, że potrafi myśleć o kolei w szerszej, społecznej perspektywie: „Jeśli chodzi o trasy, na których pociągi już nie jeżdżą, to zapewne jest tak, że je zlikwidowano, bo uznano, że za mało ludzi z nich korzysta i to się nie opłaca. Ale akurat w przypadku kolei są takie linie, do których trzeba dopłacać, bo pociągi muszą tam kursować. Tak, jest rachunek ekonomiczny, ale państwo ma pewne niezbywalne obowiązki, musi zapewnić przewóz”58. Po roku 1989 kolej miała wyjątkowo złą prasę. Krytykowano ją za opóźnienia, za coraz większe zadłużenie, za rzekome przerosty zatrudnienia, za pilnowanie wyłącznie przywilejów kolejarzy i związkowców. Domagano się jej prywatyzacji, ale szybko uznano PKP za firmę niewydolną i w zasadzie nieistotną w realiach gospodarki wolnorynkowej. W obliczu zamykania kolejnych linii debatę nad społeczną rolą kolei prowadzono tylko w zagrożonych tym środowiskach, wśród mieszkańców, dziennikarzy i władz lokalnych. Po raz pierwszy posłowie zajęli się problemami polskiej kolei dopiero na przełomie 2010 i 2011 roku (gdy zima spowodowała częściowy jej paraliż), w obliczu wyzwań transportowych w związku z nadchodzącymi mistrzostwami kontynentu w piłce nożnej59. Wielość kolejowych spółek, chaos informacyjny, nieuprzejmość personelu dworcowego. Nieustanne remonty, wydłużający się czas podróży,   Ibidem, s. 184–185.  A. Klich, A. Kublik, Ani słowa o Smoleńsku, „Gazeta Wyborcza. Magazyn Świąteczny” 4–6 stycznia 2014, s. 21. 59  M. Jarząbek, Społeczny odbiór kolei…, s. 58–59. 57 58

98


brudne wagony i przedziały, polityka cenowa, brak porozumienia między wojewodami na liniach przekraczających granice regionów – te cechy „starego, niedobrego PKP” były krytykowane na łamach wszystkich opiniotwórczych dzienników. „Gazeta Wyborcza” przez kilka lat prowadziła na swojej stronie akcję pt. „Absurdy PKP”, stanowiącą swoistą antyreklamę polskich kolei. Na łamach tej gazety znalazło się także miejsce na plebiscyt na najbrudniejszy dworzec w kraju. Spośród dwudziestu trzech ocenianych przez dziennikarzy obiektów pierwsze, niechlubne miejsce zajął niestety bydgoski60. Nadzieję pozwala żywić fakt, że spośród 1200 niedawno ankietowanych przez Instytut Sobieskiego pasażerów Arrivy na liniach przechodzących przez Bydgoszcz zdecydowana większość docenia kulturę osobistą konduktorów, a 30% spośród nich, mając do wyboru różne środki komunikacji, wybiera pociąg. Nadal jednak krytykowane są dworce i niedostosowane do potrzeb podróżnych rozkłady jazdy61. Nie należy jednak popadać w nadmierny optymizm, ponieważ spółki PKP wciąż nie mają dobrej renomy wśród Polaków: „Komisja Europejska zleciła badanie satysfakcji z transportu kolejowego w 28 krajach Unii. Firma TNS przepytała ponad 28 tys. osób, mniej więcej po tysiąc w każdym kraju. Co z tego badania wynika? Że w Polsce mimo znaczącej poprawy zadowolenie z kolei należy wciąż do najniższych w UE. Zadowolonych z usług kolejowych jest tylko 39% Polaków, a 61% jest odmiennego zdania. Podobnie swoje koleje oceniają Włosi, a gorzej tylko Bułgarzy i Estończycy. Najlepiej swoją kolej oceniają Finowie – zadowolonych jest 80%”62. Inny pozytywny sygnał zmiany myślenia o społecznej roli kolei to obywatelska akcja mieszkańców Bydgoszczy pod nazwą „Śródmieście – odmieńcie je wreszcie!”, prowadzona pod patronatem miejscowego oddziału „Gazety Wyborczej”. Pierwszym postulatem zaangażowanych w tę partycypację obywatelską dziennikarzy i bydgoszczan była zmiana 60  K. Aładowicz, Nasz brudny dworzec, „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz” 22 sierpnia 2008, s. 1. 61  T. Ciechoński, Lubimy pociągi, narzekamy na dworce, „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz” 12 listopada 2013, s. 3. 62  L. Baj, Widoczna poprawa na kolei. Jest dużo lepiej, ale…, „Gazeta Wyborcza” 17 grudnia 2013, s. 21.

99


koncepcji przebudowy dworca głównego, aby przestał być powodem do wstydu dla mieszkańców, a stał się wizytówką miasta63. Dyskusja trwa również w Tczewie, gdzie Społeczny Komitet Odbudowy Mostu Lisewskiego żąda przywrócenia obiektu do pierwotnego wyglądu, wbrew Wojewódzkiemu Konserwatorowi Zabytków, popierającemu projekt „wariantu nowoczesnego”64. Natomiast w Skórczu grupa miejscowych radnych u połowie minionego roku zaczęła akcję „Ratujmy zabytki”, której celem jest zachowanie kolejowej wieży ciśnień na terenie nieistniejącej już rampy towarowej. Trwająca od wielu lat restrukturyzacja kolei nie poprawia jej wizerunku w oczach Polaków. Dla przeciętnego pasażera mnogość kolejowych spółek i związków, nieustanne remonty, ciągłe zmiany rozkładów jazdy, nieumiejętne wykorzystywanie dotacji Europejskiego Banku Inwestycyjnego (ponad 30 mld zł na modernizacje i rewitalizacje linii), wyprzedaż dworców, wejście Cargo na giełdę, przeprowadzane z wielką pompą testy rzekomo nowoczesnego pociągu Pendolino na krótkim odcinku Centralnej Magistrali Kolejowej, montowanie w pociągach PKP InterCity szerokopasmowego Internetu i pokładowych platform rozrywkowych w składach InterRegio, a nawet zapowiedzi tańszych biletów i możliwości wypicia piwa na dworcu czy w pociągu nie są przekonującym dowodem, że PKP wjeżdża na tory nowoczesności. Na razie niewiele zmieniają działania kolejarzy, choć w kraju pracuje ich ok. 200 tysięcy i codziennie wyprawiają na tory ok. 6,5 tys. pociągów, a dla polepszenia wizerunku swego zawodu przeprowadzają różne akcje społeczne, np. z okazji Dnia Kolejarza (25 listopada 2012 roku) pracownicy zrzeszeni w spółkach Grupy PKP (80 tysięcy zatrudnionych) zorganizowali specjalną zbiórkę krwi. Mimo zapowiedzi prezesów kolejowych, że kolej wkrótce odzyska pasażerów i pozyska nowych, że pomiędzy Gdańskiem a Bydgoszczą kursować będą z zawrotną prędkością nowoczesne pociągi, w opisie działań kolejarzy dominują niestety takie określenia jak „chaos”, „wojna  A. Lewińska, Odmieńcie Śródmieście! Dworzec wstydu i centrum nożowników, „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz” 16 maja 2013, s. 1. 64  sas, Jeszcze nie łączy…, Glos Powiatowy.pl nr 28, sierpień 2013, s. 7. 63

100


na torach”, i stwierdzenia typu „coraz mniej pasażerów”, „węzeł kolejowy nie do rozwiązania”, „nie stać nas na taką kolej”65. Po reformie samorządowej trasa Bydgoszcz – Tczew i jej odgałęzienie do Skórcza znalazło się na granicy dwóch województw – pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Spółki Przewozy Regionalne S.A. zarządzane są przez ich sejmiki wojewódzkie. Na północy dzięki zaangażowaniu samorządu powstaje pierwsza nowa linia kolejowa w Polsce od 20 lat. Pomorska Kolej Metropolitalna jest inwestycją o charakterze historycznym: „W swej 12-letniej historii samorząd województwa pomorskiego nie realizował jeszcze inwestycji o wartości ponad 700 mln zł! W najbliższych latach PKM zrewolucjonizuje transport publiczny w Trójmieście i na Kaszubach. Nie tylko bowiem połączy ona Gdańsk i Gdynię z lotniskiem w Rębiechowie, ale także pozwoli mieszkańcom wielu peryferyjnych dzielnic Trójmiasta szybciej dotrzeć do pracy i szkoły. Tysiące ludzi, codziennie stojących dziś w korkach, już za kilka lat będzie miało alternatywę w postaci szybkiego, bardziej ekonomicznego i ekologicznego transportu kolejowego. Docelowo Pomorską Kolej Metropolitalną planujemy rozszerzyć o połączenia z Kaszubami”66. Tymczasem niskie notowania kolei w społeczeństwie w naszym regionie pogarsza jeszcze kryzys kujawsko-pomorskiego oddziału Przewozów Regionalnych. Firma ma kłopoty w całym kraju, a ich skutki niosą poważne konsekwencje społeczne. Pociągi Przewozów Regionalnych przewożą rocznie 85 mln pasażerów. Codziennie do pracy, szkoły czy najbliższego miasta jeździ ich pociągami ok. 240 tysięcy pasażerów. Liczba przewożonych osób  J. Blikowska, Węzeł kolejowy, „Wprost” 2003, nr 10 (1058), http://www.wprost. pl/ar/41308/Wezel-kolejowy/?pg=0 [dostęp: 4.04.2013]; M. Jamroż, Pociąg do naprawdę dużych prędkości, „Gazeta Wyborcza. Magazyn Trójmiejski” 29 listopada 2013, s. 10–11, A. Mielnicki, Nie stać nas na taką kolej!, „Gazeta Olsztyńska.pl”, http://prostki.wm.pl/115222032006 [dostęp: 15.04.2013]; X. Lopiński, Restrukturyzacja kolei po polsku, „Dziennik Bałtycki” [dostęp: 14.04.2013]; „Gazeta Bałtycka”, http://gazetabaltycka.pl/promowane/pkp-regularnie-restrukturyzowane-jaki-efekt-coraz-mniejpasazerow-coraz-wiekszy-chaos; Święto kolejarza już dzisiaj. Jest ich 200 tysięcy, „Money.pl”, http://news.money.pl/artykul/swieto;kolejarza;juz;dzisiaj;jest;ich;200;tysiecy,71,0,1203527.html [dostęp: 14.04.2013]. 66  R. Świlski, Pomorska Kolej Metropolitalna, „Pomorskie 2013. Region na dobrym kursie. Dodatek reklamowy do Gazety Wyborczej”, 9 grudnia 2013, s. 3. 65

101


nieustannie spada (w roku 2004 było to 221,3 mln, w 2008 roku 168,6 mln, a w 2012 już tylko 101 mln). Od dziewięciu lat samorządy dofinansowały Przewozy Regionalne kwotą 6,5 mld zł (w roku 2004 była to kwota nieznacznie przekraczająca 420 mln zł, osiem lat później już prawie 927 mln), jednak firma odnotowała w okresie 2004–2013 straty rzędu 1,5 mld zł i to mimo prób restrukturyzacji. Od kilku lat spółka redukuje bowiem liczbę pracowników: w roku 2004 zatrudnienie w PR wynosiło 19,5 tys., w 2005 – 17,1 tys. (uruchomiono wówczas konkurencyjne samorządowe Koleje Mazowieckie); w 2006 – 16,7 tys.; w 2007 – 16,5 tys.; w 2008 – 16,4 tys.; w 2009 – 15,2 tys. (nastąpiło przeniesienie pociągów pospiesznych do PKP InterCity); w 2010 – 13,7 tys.; w 2011 – 13 tys.; w 2012 – 11,8 tys. (Koleje Śląskie przejmują połączenia na Śląsku); wreszcie w 2013 roku – już tylko 9,6 tys.67 Według danych Urzędu Transportu Kolejowego, Przewozy Regionalne mają największy udział w rynku pasażerskim, wynoszący prawie 32%. Liczba pasażerów jednak spada, a w bieżącym roku linię Bydgoszcz – Gdańsk obsługiwać będzie prywatny przewoźnik – Arriva (należąca do Deutsche Bahn). W związku z tym w kujawsko-pomorskim zakładzie Przewozów zamierzano zwolnić aż 700 pracowników, dlatego kolejarze tej spółki przygotowują się do strajku protestacyjnego68. Podstawowym powodem nierentowności Przewozów Regionalnych jest fakt, że pełnią one społeczną misję – wożą pasażerów tam, gdzie nie opłaca się to podmiotom komercyjnym. Firma generuje więc długi, a spirala zadłużenia (np. wobec spółki PKP Polskie Linie Kolejowe za dostęp do torów) nieustannie rośnie, grożąc upadłością PR-ów. Marszałkowie województw, do których Przewozy Regionalne od roku 2008 należą, nie chcą ich dotować, nie mając pewności, jaką część dotacji firma wykorzystuje w obrębie ich województwa, a jaką w sąsiednim (np. na trasie Bydgoszcz – Tczew). Coraz częściej eksperci od rynku kolejowego sugerują, że sytuację uzdrowić może powołanie przez samorządy własnych spółek. Jednak grozi to chaosem komunikacyjnym: „Nie po L. Baj, Przewozy Regionalne do poprawki, „Gazeta Wyborcza Trójmiasto” 23 grudnia 2013, s. 22. 68  K. Majszyk, PKP: Przewozy Regionalne tracą pasażerów. Bieńkowska podzieli spółkę, „Gazeta Prawna”, http://serwisy.gazetaprawna.pl/transport/artykuly/765766,pkp-przewozy-regionalne-traca-pasazerow-bienkowska-podzieli-spolke.html [dostęp: 6.01.2014]. 67

102


dzielam opinii, że lepiej jest tworzyć własne spółki kolejowe. Dzielenie Przewozów Regionalnych i powstawanie kolejnych spółek tylko by pogłębiało podział dzielnicowy Polski – mówi prezes Kuć. – Nasz pomysł jest inny. Od stycznia zwiększamy niezależność oddziałów Przewozów Regionalnych w ramach poszczególnych województw. Działania te zdecydowanie zacieśnią naszą współpracę z marszałkami. Natomiast centrala w Warszawie pozostanie po to, żeby m.in. koordynować całościowo rozkład jazdy. Chodzi o to, by uniknąć sytuacji, w której pociągi dojeżdżają tylko do granicy województwa (…)”69. Kolejarze ze Skórcza w rozmowach z autorem pracy sugerowali, że gdyby szlaki kolejowe przechodzące przez to miasteczko zostały zrewitalizowane, być może przewozy (ze względu na skrócenie czasu podróży i komfort tejże) znowu stałby się opłacalne. Jednak samorządy województw do tej pory nie wykorzystywały w znaczący sposób środków Regionalnych Programów Operacyjnych z puli Ministerstwa Rozwoju Regionalnego na modernizację lokalnej infrastruktury kolejowej. Działacze samorządowi obowiązek ten (w domyśle) pozostawili PKP Polskim Liniom Kolejowym, a w efekcie ani zarządca infrastruktury, ani samorządy, ani państwo polskie nie wiedzą, co zrobić z liniami lokalnymi, czy modernizować je, czy też raczej definitywnie zamykać70. W przypadku Skórcza decyzję już częściowo podjęto – fizycznej likwidacji ulega właśnie trasa do Smętowa, umożliwiająca przesiadkę na linię Tczew – Bydgoszcz. Zanik kolei regionalnej i spadek przewozów na istniejących liniach lokalnych to fakt bardzo niepokojący, bo pogarsza sytuację społecznego wykluczenia. Po 1989 roku kolej likwiduje połączenia. Co prawda miało to miejsce już w latach 60. i 70., ale wtedy dotyczyło to linii ślepo się kończących. Po zmianie modelu gospodarki likwidowano połączenia przynoszące straty: „Efektem zamykania linii kolejowych dla pociągów pasażerskich było pogorszenie dostępności pewnych obszarów, pozbawionych dostępu do sieci kolejowej oraz ograniczenie mobilności mieszkańców.  L. Baj, Przewozy Regionalne do poprawki…  D. Lebda, Samorządy jedynym ratunkiem lokalnych linii kolejowych, „Rynek Infrastruktury”, http://www.rynekinfrastruktury.pl/artykul/102/1/samorzady-jedynymratunkiem-lokalnych-linii-kolejowych.html [dostęp: 10.09.013]. 69

70

103


Wydaje się, że w procesie likwidacji połączeń kolejowych w najmniejszym stopniu zwracano uwagę właśnie na jego wymiar społeczny”71. W ostatnim dwudziestoleciu jako wskaźnik modernizacji w zakresie infrastruktury komunikacyjnej samorządy przyjęły ilość kilometrów autostrad i obwodnic, które przebiegają przez teren gminy. Miało to rzekomo zaowocować wzmożonym ruchem turystycznym i rozwojem lokalnej przedsiębiorczości wzdłuż tych dróg. Tymczasem „efekt tunelu” powoduje, że kierowcy mknąc z dużymi prędkościami ignorują małe ośrodki, a lokalne stacje paliw, sklepy i restauracje należą do wielkich firm72. Kolej regionalną zaniedbano podwójnie: zaniechano prac konserwacyjnych i zlikwidowano tysiące połączeń (Skórcz utracił trzy linie, Bydgoszcz dwie). Złe rozkłady, które nie odpowiadają potrzebom pasażerów (od 15 grudnia 2013 na odcinku Bydgoszcz – Tczew połowa połączeń w pociągach osobowych wymaga przesiadki w Laskowicach Pomorskich, czego nie notowano od początku funkcjonowania tej trasy w połowie XIX wieku) obniżają dochodowość lokalnych linii oraz podważają sens ich modernizacji ( jak na wyżej wymienionym szlaku). Ograniczenie sieci kolejowej tworzy infrastrukturę społecznego wykluczenia: „Tymczasem dobre połączenie ze sobą małych miejscowości i możliwość przesiadki na główne linie stanowią ważny czynnik cywilizacyjny i przyczyniają się do wyrównywania różnic, np. w dostępie do edukacji, pracy, kultury oraz w możliwościach konsumpcji. Zbigniew Taylor przeprowadził badania w małych, peryferyjnych miejscowościach, z których zniknęły pociągi. Wyniki wskazują na znaczne pogorszenie się jakości życia ich mieszkańców. Likwidacja pociągów może oznaczać ograniczenie dostępu do lepszych szkół średnich. Trudności związane z dojazdem powodują, że mieszkańcy mniejszych miejscowości często wybierają gorsze szkoły z lepszym dojazdem, zamiast lepszych szkół z gorszym dojazdem. Ograniczanie sieci kolejowej ma więc wymierne negatywne skutki”73. Od 1990 roku Polska stała się europejskim liderem w demontowaniu swej sieci kolejowej (zniknęło 25% linii). W dodatku w naszym 71  K. Templewicz, Infrastruktura wykluczenia, cyt. za: Dzieje kolei w Polsce…, s. 321–322. 72  K. Templewicz, Infrastruktura wykluczenia, „Krytyka Polityczna” 2011, nr 27– 28, s. 128. 73   Ibidem, s. 129.

104


kraju na wciąż istniejących liniach nadal nie widać dążenia do opracowania tzw. rozkładów cyklicznych, dostosowanych do zwiększającej się mobilności społeczeństwa. Władze samorządowe, działając bez porozumienia z sąsiednimi powiatami i województwami, nie są w stanie stworzyć połączeń realizowanych w stałych odstępach czasu, przez cały dzień (można wówczas zaspokoić potrzeby komunikacyjne różnych grup społecznych – pracowników, uczniów, studentów, turystów, uczestników kursów, ludzi jadących na zakupy itd.) i umożliwiających skomunikowanie w punktach węzłowych (dzięki czemu powstaje spójny system komunikacyjny, obejmujący cały region). Kolej regionalna przypomina więc zbiór luźno powiązanych linii74. Warto przypomnieć, że cykliczne rozkłady funkcjonowały w sieci PKP do końca lat 80. ubiegłego wieku – na przykład na trasę pomiędzy Bydgoszczą a Tczewem pociągi osobowe (w obu kierunkach) wyruszały mniej więcej co dwie godziny (nawet w porze nocnej i porannej można było się tam przemieszczać bez większych kłopotów), a pory odjazdów i przyjazdów pociągów do Skórcza w kolejnych latach różniły się o 2–3 min. Niefortunne rozkłady (np. konieczność przesiadania się, brak połączeń w weekendy i święta, w środku dnia, w porze nocnej) i likwidacja linii wywołuje negatywne skutki społeczne. Mieszkańcy mniejszych miejscowości mają utrudniony dostęp do edukacji i pracy, same miasteczka tracą znaczenie jako ośrodki handlowo-usługowe, coraz trudniejsze staje się też dla mieszkańców prowincji dotarcie do usług publicznych (szkół, urzędów, sądów, placówek służby zdrowia). Emblematyczny jest tu przykład Skórcza, do którego można dotrzeć wyłącznie własnym samochodem lub busami, należącymi do prywatnego przewoźnika. Miasteczko utraciło prawie wszystkie zakłady przemysłowo-usługowe, jakie istniały w PRL-u, zlikwidowano oddział liceum ogólnokształcącego w miejscowym zespole szkół ponadgimnazjalnych (brak dogodnego dojazdu). Duża grupa młodych kontynuuje więc naukę w mieście powiatowym, a potem wraz z pozostałymi rówieśnikami opuszcza miasto po skończeniu szkoły średniej. Niska dzietność miejscowej populacji i odpływ młodzieży w wieku szkolnym powoduje zmianę struktury wiekowej mieszkańców Skórcza – staje się  K. Trammer, Dostępność komunikacyjna i mobilność w polskich regionach, „Infos. Biuro Analiz Sejmowych dla Kancelarii Sejmu. Zagadnienia społeczno – gospodarcze” nr 6 (120), 29 marca 2012, s. 1–2. 74

105


on starzejącym się miastem bez perspektyw. Jedyną inwestycją komunikacyjną, jaką w ostatnim dwudziestoleciu mogą pochwalić się miejscowe władze samorządowe, jest obwodnica drogowa. Jednak w celu jej zbudowania skanibalizowano już część infrastruktury kolejowej, a kolejne plany przewidują zajęcie przez pas drogowy nasypu linii kolejowej pomiędzy Skórczem a Mirotkami (na trasie do Smętowa). Siódmy artykuł ustawy o transporcie publicznym z 2010 roku jako organizatora tego transportu wskazuje władze samorządowe (to samo mówi ustawa o transporcie kolejowym)75, ponadto mówi się w nim o „przewozie o charakterze użyteczności publicznej – powszechnie dostępnej usłudze w zakresie publicznego transportu zbiorowego wykonywanej przez operatora publicznego transportu zbiorowego w celu bieżącego i nieprzerwanego zaspokajania potrzeb przewozowych społeczności na danym obszarze”76. W świetle prawa (w piątym artykule Konstytucji RP zapisano zasadę zrównoważonego rozwoju państwa) na lokalnych władzach spoczywa więc obowiązek finansowania przewozów, opracowywania rozkładów, ustalania taryf, integrowania połączeń na większym obszarze (pomiędzy gminami, powiatami, województwami). Tymczasem według badań naukowych regres sieci kolejowej w Polsce nadal postępuje: „Ktokolwiek sądził, że po rzezi z 2000 roku i późniejszych akcjach dobijania ocalałych linii sięgnęliśmy dna – słyszy dziś intensywne pukanie od spodu…”77. Kilkaset tysięcy Polaków dojeżdżających do pracy i szkół skazanych jest na podróżowanie zatłoczonymi drogami, ma utrudniony dostęp do lekarza czy urzędu. Kolej w Polsce jest wciąż jednym z najważniejszych czynników rozwoju. Likwidacja linii, zawieszenie bądź ograniczenie połączeń, to skazanie wielu prowincji na wegetację i gospodarczą zapaść. Wielomiliardowe dopłaty otrzymuje rolnictwo, górnictwo, ale brakuje ich na lokalną czy też regionalną kolej, a bez niej nie może funkcjonować żaden cywilizowany kraj78.   Art. 7.1–7.5 Ustawy z dnia 16 grudnia 2010 roku o publicznym transporcie zbiorowym, Dz.U. 2011 Nr 5 poz. 13; Art. 4.19a – 19c Ustawy z dnia 28 marca 2008 roku o transporcie kolejowym, Dz.U. 2003 Nr 86 poz. 789. 76   Ibidem, art. 4.1.12. 77  jm, Słynna mapa regresu sieci zaktualizowana. Jest coraz gorzej…, „Rynek Kolejowy” 26.12.2013, http://www.rynek-kolejowy.pl/50090/slynna_mapa_regresu_ sieci_zaktualizowana_jest_coraz_gorzej.htm [dostęp: 2.01.2014]. 78  J. Blikowska, Węzeł kolejowy. 75

106


Sieć kolejowa w państwie i regionie nie może przecież być tylko atrakcją turystyczną, lokalnymi szlakami nie powinny kursować tylko pociągi retro, wypełnione członkami rozmaitych towarzystw miłośników kolei. Kolej nie jest wyłącznie zabytkiem, choć zaczyna się dostrzegać historyczne walory jej infrastruktury. W Bydgoszczy ma powstać szlak dla tzw. turystów wewnętrznych (czyli mieszkańców miasta), prowadzący przez ok. 30 obiektów przemysłowych i poprzemysłowych. Są wśród nich m.in.: osiedle kolejarskie na Okolu, dworzec, wieżą ciśnień na stacji Bydgoszcz Wschód, a także dawne Warsztaty Kolei Wschodniej, czyli obecna PESA, z którą zresztą miejski konserwator zabytków toczy spór o budynek dawnej parowozowni, zwanej „okrąglakiem”79. W Tczewie od kilku planuje się utworzenie Pomorskiego Muzeum Kolejnictwa w podobnej parowozowni, dziś zajętej przez firmę naprawiającą lokomotywy spalinowe. Ukazał się tam również przewodnik po mieście pt. „Szlak Kolei”, opisujący ok. dwudziestu zabytków architektury kolejowej w centrum miasta80. W Skórczu od ubiegłego roku trwa akcja społeczna w obronie kolejowej wieży ciśnień (w jej ramach powstał wernisaż prac malarskich i graficznych, a na obiekcie zawieszono baner z napisem „Ratujmy zabytki”). Na temat kolei (albo z nią w tle) powstały tysiące rozpraw naukowych. Po wątki związane z funkcjonowaniem kolejnictwa sięgają również twórcy dzieł filmowych, opowiadań, wierszy, obrazów, nagrań, a nawet spektakli teatralnych. Niestety w jednym z ostatnich przedstawień duetu reżyserów Paweł Demirski – Monika Strzępka pt. „Firma” kolej stanowi symbol degrengolady moralnej, afer i korupcji w Polsce. To nie tyle przedstawienie o PKP, raczej opowieść o aferach i przekrętach, do jakich dochodziło w kraju przy uwłaszczaniu mienia publicznego81. Trzeba jednak pamiętać, że kolej regionalna nie powinna zostać w nowoczesnym kraju zmarginalizowana i nie może pozostać wyłącznie 79  A. Lewińska, Przemysł dla turystów. Na trasie zwiedzania Pesa i inne firmy, „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz” 28 września 2013, s. 25; A. Lewińska, K. Aładowicz, Miasto spiera się z Pesą o zabytek. Wyburzą go czy zostawią?, „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz” 11 września 2013, s. 27. 80  mirza3, Szlaki Spacerowe Dawnego Tczewa. Szlak Kolei, b.m.w., b.d.w. 81  J. Kowalska, Śmierć jeździ polską koleją, „Teatr – pismo.pl”, http://www.teatr-pismo.pl/po-premierze/371/%C5%9Amierc_jezdzi_polska_koleja/ Po Premierze 1/2013 [dostęp: 29.09.2013].

107


źródłem natchnienia dla artystów. Jej podstawową funkcję wciąż stanowi zadanie realizowania transportu publicznego. Co prawda z fotoreportażu zamieszczonego w opiniotwórczej gazecie wynika, że kolejarze to raczej ludzie starsi wiekiem, o długim stażu, od wielu dekad pracują w tym samym zakładzie, stale funkcjonują w tych samych strukturach społecznych, są niezbyt mobilni, to jednak sam zawód wciąż odgrywa w życiu społecznym ważną rolę82. Utrzymanie i rozbudowa sieci kolejowej jest społecznie ważnym promowaniem nowoczesnej, przyjaznej środowisku technologii, pociągi są bezpieczniejsze i tańsze od innych form komunikacji zbiorowej, a w Europie bez granic kolej przyczynić się może do szybszej integracji społeczności lokalnych w obrębie Unii. Zmniejszona zaś mobilność społeczna za sprawą likwidacji lub ograniczenia przejazdów osobowych w opisywanym w pracy regionie (zwłaszcza w Skórczu) mogą doprowadzić do zastoju lub regresu cywilizacyjnego tych obszarów. Nad rachunek ekonomiczny należałoby chyba przedłożyć refleksję społeczną: „Nie wydaje się, aby tak pochopne unicestwianie majątku stworzonego przez poprzednie pokolenia było drogą właściwą”83. Tym bardziej, że rola kolei nie maleje, również dziś może stanowić ona narzędzie modernizacji kraju oraz społeczeństwa.

A Bedyńska (fot.), M. Wójcik, Fotokolejarz. Człowiek na torach, „Duży Format. Magazyn Gazety Wyborczej” 21 listopada 2013, s. 14–17. 83  S.M. Koziarski, Sieć kolejowa Polski…, s. 185. 82

108


II. Z KOCIEWSKO-POMORSKICH DZIEJÓW



Tomasz Jagielski

Leszkowy – historia wsi żuławskiej od XIV wieku Żuławy Gdańskie są obszarem pełnym cichych zakątków i nie tak łatwo zauważalnych piękności, których nie można odnaleźć podczas pobieżnego zwiedzania. Oko wędrowca ucieszą pojedyncze zabytkowe domy oraz malownicze wsie ze starymi, pięknymi kościółkami. Jedną z takich osad jest wieś Leszkowy, położona trochę na uboczu od głównych traktów i szlaków turystycznych. Trudno ustalić początek dziejów wsi Leszkowy na kartach średniowiecznej historii. Bardzo cennym źródłem osadnictwa na Żuławach Steblewskich jest dokument wystawiony 31 maja 1308 roku w Krakowie przez Władysława Łokietka dla kasztelana tczewskiego Jakuba i podkomorzego tczewskiego Jana, synów kasztelana gdańskiego Unisawa. Jedną z nich, Sedlisko, uznawano za wieś zaginioną bądź identyfikują ją z Leszkowami lub Koszwałami. Nazwa tej miejscowości wskazuje wyraźnie, że była to osada jednodworcza1. Często się zdarzało, że wieś brała początek od jednego osadnika (była jednodworcza), od imienia którego zwykle otrzymywała nazwę (np. Leszkowy od Leszka). Osadnik uprawiał taki obszar ziemi, jaki zdołał wykarczować, a następnie uprawiać. Z czasem osiedlali się w pobliżu następni, często potomkowie pierwszego osadnika, i stopniowo osada jednodworcza przekształcała się w wieś. Nazwa osady w postaci dzierżawnej z formą -ov od imienia Leszek związana jest z nazwiskiem burmistrza miasta Gdańska Konrada Leczkowa. Na przestrzeni wieków przybierała ona różne formy: w roku 1399 Letzkow czy Leczkow (1399), Leczkaw (1402–1415), Leczkow  W. Długokęski, Osadnictwo na Żuławach w XIII i początkach XIV w., Malbork 1992, s. 67. 1

111


(1534), Leczkowy (1583), Leczkaw (1594), Letzkau (1733), Letschkow (1749), Leczkow (1749), Letzkau (ok. 1790), Leszkowy czy Leczkowy (1884), Leszkowy niem. Letzkau (1941). Niemiecka nazwa Letzkau jest substytucją ze wzmocnieniem zwarcia s > ts, co dało polską resubstytucję Leczkowy2. 18 lutego 1310 roku w Malborku bracia, Jakub kasztelan tczewski i Jan podkomorzy tczewski, wystawili dwa dokumenty o sprzedaży zakonowi swych dóbr, wśród których mogła być również wieś Leszkowy. Nie zachował się pierwotny dokument lokacyjny wsi, należy jednak przypuszczać, że ukształtowała się ona w XIV wieku, podobnie jak wiele analogicznych, zakładanych przez zakon krzyżacki, osad w rejonie Żuław Steblewskich. Wzmianka o Leszkowach pochodzi również z 1399 roku i dotyczy spłaty długu przez tutejszego sołtysa Hannusa3. Kościół w Leszkowach został zbudowany, jak można przypuszczać już w XIV wieku, gdyż budowanie drewnianych kościołów szkieletowych charakteryzuje wcześniejszą fazę osadnictwa krzyżackiego na Żuławach4. Średniowieczny kościół w Leszkowach był drewnianą szkieletową budowlą salową założoną na planie prostokąta o wymiarach 8,50 x 17,50 m, z prosto zamkniętą, nie wyodrębnioną częścią prezbiterialną. Nazwa wsi – Leszkowy – związana jest z nazwiskiem Konrada Leczkowa. Urodził się ok. 1350 roku w okręgu Wieringen koło Alkmaar w Niderlandach. Leczkow wraz z matką przybył na Żuławy Gdańskie z Holandii, na zaproszenie wójta z Grabin. Miało to miejsce zapewne przed 1387 rokiem (w tym roku został członkiem Rady Miejskiej w Gdańsku) i osiedlił się we wsi, od której miana on sam i jego rodzina przyjęli nazwisko5. Pamięć o burmistrzu Konradzie Leczkowie i jego rodzinie w formie historii i legend trwać będzie na przestrzeni wieków. W 1428 roku w pobliżu Leszkowa wody Wisły przerwały wał i zalały Żuławy Gdańskie6.  H. Bugalska, Toponimia byłych powiatów gdańskich i tczewskiego, Wrocław – Warszawa – Kraków – Gdańsk – Łódź 1985, s. 57–58. 3  J. Ciarkowski, M. Ambros – Zezula, Pierwszy był Pruszcz, Pruszcz Gdański 2002, s. 78. 4   Katalog zabytków sztuki, województwo pomorskie. Pruszcz Gdański i okolice, pod. red. B. Rol, I. Strzelecka, Warszawa 1986, s. 24. 5  T. Iżewska, Przeobrażenia…, s. 106. 6  J. Makowski, Wały przeciwpowodziowe dolnej Wisły, historyczne kształtowanie, obecny stan i zachowanie w czasie znacznych wezbrań, Gdańsk 1997, s. 425. 2

112


Zakon krzyżacki, przystępując do budowy wałów przeciwpowodziowych, kontynuował dzieło rozpoczęte przez pierwszych osadników z XIII wieku. Wały pierwotne stanowiły niewielkiej wysokości groble. Budowano je jako tzw. wały letnie dla ochrony przed wezbraniem w czasie wegetacji. Wody wezbrań wiosennych często je przewyższały, przelewając się przez wały, często z płytami lodu, niszczyły je i inicjując coraz to większe powodzie. W Leszkowach istniała przeprawa przez Wisłę. Dogodne położenie sprzyjało i ułatwiało kursowanie promu. Przeprawa promowa w Leszkowach nazywana była Schönebergesche Fahre i będzie istniała przez stulecia. W 1454 roku król Kazimierz Jagiellończyk dokonał inkorporacji (przyłączenia) Prus do Polski, rozpoczynając wojnę, która trwała 13 lat. Drugi etap wojny toczył się w latach 1455–1458. Król potrzebne środki uzyskał dzięki pomocy bogatych miast pruskich, m.in. Gdańska i Torunia. Dzięki wsparciu Kazimierz Jagiellończyk zdołał opłacić armię najemną. W roku 1457 Polacy uzyskali Malbork od zaciężnych wojsk czeskich, walczących po stronie zakonu, w zamian za żołd, z którym krzyżacy zalegali. Podczas walk pomiędzy zakonem krzyżackim a miastami pruskimi najemni żołnierze zakonu w 1458 roku spustoszyli i spalili wieś7. Został również zniszczony dwór i w ten sposób zakończył się okres prokuratorii w Leszkowach. Musiało to być przed 2 październikiem 1458 roku, wówczas zawarto 9-miesięczny rozejm. W 1466 roku zakończyła się wojna trzynastoletnia. Polska odzyskała Pomorze Gdańskie, które weszło w skład utworzonych Prus Królewskich. Również Leszkowy powróciły do Polski, na Żuławy nazywane odtąd Gdańskimi, dla podkreślenia znaczenia miasta i jego dominującej pozycji. W 1468 roku proboszczem w kościele w Leszkowach był Ebrardus, zaś w roku 1476 – Jan Szukow8. W 1552 roku Gdańsk odwiedził król Zygmunt August. Gdańszczanie witali go uroczyście i życzliwie przed murami miasta na wielkim placu w Pruszczu. Podczas 8-tygodniowego pobytu w Gdańsku monarcha zwiedził miasto i port oraz  W. Quade, Żuławy Gdańskie, Gdynia 2011, s. 52.   Katalog zabytków sztuki,… s. 24.

7

8

113


stocznię9. W 1552 roku król Zygmunt August odnowił przywilej lokacyjny wsi Leszkowy. Dokument ten pozwalał zakładać nową wieś lub miasto, określał również prawa i obowiązki osadników. Leszkowy nadaniem króla otrzymały ponownie nadanie sześćdziesięciu włók, w tym sześciu wolnych (włóka chełmińska = 17,9 ha). W sprawach religii król Zygmunt August pozostawiał poddanym swobodę wyznania. W latach 1557 i 1558 wydał edykty pozwalające trzem wielkim miastom, tj. Gdańskowi, Elblągowi i Toruniowi, na wprowadzenie do kościołów obrządku protestanckiego. Miało to ten skutek, że rady tych miast katolickie świątynie przekazały duchownym protestanckim najpierw w samych miastach, a następnie w parafiach wiejskich. Od 1557 Leszkowy miały już ewangelickiego pastora. Był nim Tomasz Brömmer, który swą funkcję pełnił do 1605 roku, kiedy to otrzymał pierwszego następcę Jana Fischeliusa z Wittenbergi. Pieczę nad kościołem sprawowała rada kościelna złożona z trzech członków wywodzących się z miejscowej starszyzny. Jednym z jej przedstawicieli był od 1603 roku Marcin Lange, którego nagrobek z 1616 roku znajduje się do dziś w kościele. W inwentarzu kościoła z 1558 roku wymienione są głównie cenniejsze sprzęty, jak srebrne naczynia, okrycia itp. Kościół nabył również drewno budowlane za 42 grzywny i 2 skojce. Nie jest jasne do jakich celów został użyty ten budulec. Nie prowadzono w tym czasie większych prac budowlanych w kościele. Zakup drewna mógł być związany z jakimiś naprawami, na przykład więźby dachowej. Może prowadzono budowę, np. plebanii. Może miało to pośredni związek z remontem dolnego fragmentu ściany wschodniej, murowanego z cegły ręcznie formowanej większej o układzie krzyżowym. Mur ten powstał w wyniku wymiany zniszczonej dolnej partii ściany szkieletowej. Z wyrytych w cegłach napisów najstarsza jest data 1602 rok10. W 1627 roku kolejne wielkie szkody w osadzie wyrządzili Szwedzi11. Pułki jazdy szwedzkiej stały we wsiach na Żuławach Górnych, dopóki 9  J. Krośnicka, Żuławy Gdańskie w historię Pomorza Gdańskiego wpisane, Pruszcz Gdański 2010, s. 71. 10  T. Iżewska, Przeobrażenia…, s. 132–133. 11  A. Kozłowski, Żuławy…, s. 58.

114


Polacy nie zniszczyli jazu na Jeziorze Lubiszewskim, powodując zalanie dużych obszarów Żuław. Wojska szwedzkie przetoczyły się przez nizinną krainę, plądrując cały ich obszar, a przestroga zawarta w powiedzeniu „Módlcie się dzieci, nadchodzą Szwedzi” na długie lata pozostała w ludzkiej pamięci12. W połowie XVII wieku karczmarz z Leszków uzyskał zezwolenie na przywożenie sobie z Tczewa piwa na wyszynk w dni świąteczne, a uzasadnieniem wydania tego zezwolenia były złe warunki drogi łączące Leszkowy z Gdańskiem. Był to fakt bezprecedensowy w warunkach żuławskich. Zarządzenia Rady zabraniały pod wysokimi karami przywożenia na Żuławy wszelkich towarów obcych, nie gdańskich, a piwa w szczególności, tak więc stan dróg musiał być bardzo zły13. Prawo na terenie Żuław Gdańskich starano się egzekwować bardzo starannie. Niedotrzymanie obietnicy małżeństwa kończyło się wyrokiem sądowym. W większości wypadków oskarżonymi byli zaręczeni mężczyźni, niedotrzymujący obietnicy zawarcia małżeństwa. Sprawy najczęściej kończyły się zobowiązaniami finansowymi. Raz oskarżono narzeczoną o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa. Sąd, wydając wyrok w 1658 roku, polecił ogłosić go z ambony kościoła w Leszkowach z informacją, że narzeczony jest niewinny14. Na kościelnej wieży w 1642 roku pojawił się dzwon z napisem „GLORIA IN EXCELSIS DEO || ANNO 1642”15. Ze sprawą niedotrzymywania obietnicy małżeństwa najsilniej związany był problem nieślubnych dzieci, jak również zbrodnie dzieciobójstwa. Dzieciobójczynie pochodziły głównie spośród służących zatrudnionych u chłopów. Ich zbrodnie wykrywane były nieraz całkiem przypadkowo, kiedy – jak w 1645 roku w Leszkowach – znaleziono zwłoki niemowlęcia jedzone przez świnie16. W 1677 roku król Jan III Sobieski z małżonką Marią Ludwiką wybrał się do Gdańska, a podróż z Warszawy odbył Wisłą, statkiem wiślanym. Wyprawa trwała ponad dwa miesiące, a po drodze para królewska  W. Quade, Żuławy…, s. 27.  Tamże, s. 28. 14  Tamże, s. 126. 15  R. Frydrychowicz, Dzwony kościelne w diecezji chełmińskiej, Toruń 1926, s. 112. 16  P. Szafran, Żuławy…, s. 127. 12 13

115


wstępowała do miast nadwiślańskich. Jednym z etapów podróży był Malbork, skąd król wybrał się na Żuławy Gdańskie. Z Malborka do Gdańska znów płynął statkiem, budząc wielkie zainteresowanie mieszkańców wsi nadwiślańskich. Król Jan III z 10-letnim synem Jakubem i w towarzystwie dygnitarzy dworskich wysiadł na przystani w Leszkowach, a królowa z córeczkami popłynęła dalej, do Gdańska. Król z Leszkowych jechał przez Żuławy i przez Pruszcz do Lipiec, gdzie zatrzymał się na nocleg w dworze burmistrza gdańskiego Ferbera17. Leszkowy podczas wojny północnej mocno ucierpiały. Gdy wieś kolejno zajmowały oddziały polskie, rosyjskie, szwedzkie, saskie, a następnie po zakwaterowaniu żołnierzy gdańskich, ludność miejscowa ponosiła znaczne wydatki. Księga kościelna świątyni w Leszkowach informuje o cierpieniach wsi żuławskich podczas wojny północnej. Ze względu na niespokojne czasy, srebra kościelne i księgi przeniesiono do Gdańska. Odnotowane w księdze wydatki to: w 1707 roku – 59 guldenów [gulden pruski – moneta, która składała się z 30 groszy], w 1708 roku – 1019 guldenów, w 1709 roku – 164 guldeny, w 1710 roku – 513 guldenów, w 1711 roku – 476 guldenów, w 1712 roku – 637 guldenów, w 1713 roku – 58 guldenów, w 1715 roku – 137 guldenów, w 1716 roku – 791 guldenów. Do tego dochodziły jeszcze świadczenia w naturze. Przykładem są konie wysłane w 1716 roku carowi Piotrowi18. W 1772 roku Leszkowy po pierwszym rozbiorze Polski znalazły się w granicach państwa pruskiego. Początek XIX wieku na Pomorzu Gdańskim upłynął pod znakiem wojen napoleońskich. W latach 1807–1814 wieś wchodziła w skład Wolnego Miasta Gdańska, utworzonego przez Napoleona i była własnością miejską. Od 1814 roku znajdowała się w posiadaniu skarbu pruskiego. W 1817 roku nauczycielem w miejscowej szkole był G.F. Neff. W 1820 roku w Leszkowach mieszkało 350 mieszkańców, wśród których było 9 mennonitów19.  J. Krośnicka, Żuławy…, s. 111.  Tamże, s. 52. 19  http://www.holland.org.pl/art.php?kat=obiekt&id=373 w dnu 25 października 2014 r.). 17 18

116

(strona

dostępna


W 1888 roku wśród mieszkańców wsi wyróżniamy20: Imię i nazwisko Peter Bernutz Michael Drews Peter Gnoyke Albert Gräntz August Groth Otto Kiep Otto Klatt Hermann Klein Friedrich Klingenberg Charlotte Kucherti Gustav Luntowski Carl Manske Theodor Mix Heinrich Mock Herrmann Philippsen George Ratzki Ferdinand Rausch Hermann Ringe Hermann Rohde Friedrich Sommerfeld Eduard Tabbert Gustav Ziehm Friedrich Zobel

Zawód właściciel młyna i dworu gospodarz właściciel gospodarstwa pastor młynarz gospodarz gospodarz zarządca wsi gospodarz gospodyni nauczyciel karczmarz gospodarz inspicjent gospodarz gospodarz gospodarz gospodarz gospodarz gospodarz dzierżawca dóbr pastora gospodarz karczmarz

Nie wiadomo, która przebudowa (z 1858 roku czy 1900) nadała kościołowi ostateczną formę. Możliwe jest, że prace budowlane prowadzone były w dwóch etapach. Nie zachował się styk ściany północnej i wschodniej, których te roboty w głównej mierze dotyczyły. Znajdująca się w tym miejscu zakrystia runęła i została rozebrana do fundamentów. Nie ma też różnicy w rodzaju cegieł użytych w obu ścianach: jest to ta sama cegła maszynowa. Jedynie w tym, że ściany te różnią się formami stylowymi, np. kształtami łęków nadokiennych, można dopatrywać się dwuetapowości ich powstania. W czasie drugiej   Adress – Buch des Landkreises Danzig, Danzig 1888, s. 197.

20

117


przebudowy mogła być też wzniesiona nowa wieża w miejscu mniejszej, starszej. Wskazuje na to niezgodność obrysu fundamentu północnej ściany wieży z jej śladem na zachodnim szczycie kościoła. Ściana wschodnia uzyskała formę neogotycką. Wydaje się, że projektując tę elewację, budowniczy starał się nawiązać do form znanych z gotyckich szczytów kościołów żuławskich21. W 1914 roku wybuchła I wojna światowa, nazywana wówczas „wielką wojną”. Mieszkańcy Leszkowa również walczyli i ginęli na frontach tej wojny. Na ich cześć i pamiątkę wzniesiono w Gdańsku na obecnym Targu Drzewnym pomnik, a jeden z jego fragmentów zawierał napis: „Żołnierzom poległym w wojnie światowej 1914–1918 ofiaruje Związek Wojaków – upamiętniono żołnierzy z gminy Leszkowy”. Mocą postanowień zwycięskich mocarstw w wyniku Traktatu Wersalskiego 15 listopada 1920 roku utworzono Wolne Miasto Gdańsk, w skład którego weszły również Leszkowy. Podstawą ustroju była konstytucja, uchwalona w 1920 roku i zatwierdzona przez Radę Ligi Narodów. Władzę ustawodawczą sprawował parlament (niem. Volkstag), a wykonawczą Senat, który pełnił funkcje głowy państwa, rządu oraz organu administracji samorządowej. Powiaty i gminy wiejskie otrzymały na podstawie konstytucji prawa samorządu, mającego działać pod ogólnym nadzorem Senatu. Gmina wiejska Leszkowy weszła w skład obwodu obejmującego cztery gminy wiejskie: Giemlice, Cedry Wielkie, Długie Pole i Leszkowy. Był on zarządzany od 5 listopada 1917 roku przez Gustava Ellerwald zamieszkałego w Leszkowach. Swój urząd sprawował przez sześć lat, by ponownie 5 listopada 1923 roku zostać wybranym na kolejną kadencję. 1 grudnia 1930 roku zastąpił go na tym stanowisku Friedrich Iberlein zamieszkały w Leszkowach. Swój urząd sprawował do 27 lipca 1932 roku, kiedy został zastąpiony przez swojego poprzednika Gustava Ellerwald. 1 września 1933 roku Ellerwald rozpoczął kolejną kadencję zarządzającego obwodem, tym razem na czteroletnią kadencję. 8 sierpnia 1925 roku, na mocy decyzji Senatu Wolnego Miasta Gdańska, gmina wiejska Leszkowy otrzymała własny herb. Wyobraża on tarczę dwupolową, mającą w pierwszym polu herb gdański, to jest 21

118

T. Iżewska, Przeobrażenia…, s. 135.


dwa białe krzyże na tle czerwonym. W drugim polu herb zamordowanego burmistrza Konrada Leczkowa: pół lilii czerwonej na białym tle i drugie pół lilii białej na tle czerwonym22. W latach 20. i 30. XX wieku wieś Leszkowy na Żuławach Gdańskich stała się popularnym miejscem wypoczynku dla mieszkańców Gdańska23. W osadzie istniały zajazdy prowadzone przez Gustawa Görgensa i M. Schaetzke. Bliskie położenie względem Wisły sprzyjało plażowaniu i kąpielom. Przeprawa promowa czyniła Leszkowy bardziej rozpoznawalnym miejscem na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Podczas przygotowań do Świąt Bożego Narodzenia powszechnym zwyczajem, począwszy od drugiej niedzieli Adwentu, zwanej miedzianą, było znane dzisiaj chodzenie z szopka. Z reguły brała w tym udział młodzież, w niektórych wsiach, np. w Leszkowach – także dorośli. Chodząc z szopką śpiewali kolędy i wypraszali sobie dary lub poczęstunek24. Główną grupą wyznaniową w WMG byli ewangelicy, którzy stanowili 62% wierzących, nie inaczej było w Leszkowach. Podział organizacyjny sytuował Leszkowy w Okręgu Gdańsk-Niziny wraz innymi jedenastoma gminami25. 1 września 1939 roku wybuchła II wojna światowa, jednocześnie Wolne Miasto Gdańsk wraz z Leszkowami zostało włączone w granice III Rzeszy. Dla wielu Polaków był to początek niekończących się tragedii. Wielu zatrzymanych przewożono do obozów koncentracyjnych. Już 2 września 1939 roku, na obrzeżach Żuław, w miejscowości Sztutowo, utworzono obóz. Więźniów często zatrudniano u niemieckich gospodarzy, wykorzystując ich jako tanią siłę roboczą. Pracowali oni także na polach gospodarzy w Leszkowach. Z Gdańska transportowano więźniów statkiem do przeprawy pontonowej w Kiezmarku. Mieczysław Szymański wspomina jak po dobiciu do brzegu: „spoglądaliśmy na ciągnący się na wale długi sznur furmanek należących do okolicznych niemieckich gospodarzy.  M. Gumowski, Pieczęcie i herby miast pomorskich, Toruń 1939, s. 106.  D. Kufel, Powiat gdański tak blisko, tak pięknie, Pruszcz Gdański 2005, s. 4. 24  A. Januszajtis, Boże Narodzenie na Żuławach, Gazeta Trójmiasto: http:// trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35635,8830260,Andrzej_Januszajtis__Boze_ Narodzenie_na_Zulawach.html [dostępne w dniu 25 października 2014 r.]. 25  A. Chodurski, Obraz wyznaniowości w wolnym mieście Gdańsku, „Rocznik Gdański” 1991, s. 101. 22 23

119


Oczekiwali nas na przybrzeżnej łące. Macając nasze umięśnienie wyszukiwali najodpowiedniejszych dla siebie Polaków”26. Nie dla wszystkich lata wojny oznaczały koszmar. Stosunkowo duży procent mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska stanowili Niemcy, również i we Wróblewie. Dla nich nowa sytuacja była sprzyjająca. Funkcjonowały jak dawniej: szkoła, sklepy i urzędy. Kolej wąskotorowa, już jako niemiecka, dalej zapewniała transport w okolicy. Pod koniec wojny jedni czekali z utęsknieniem na to, by opuścić te strony jak najszybciej, inni nie spodziewali się, że będą musieli wyjechać stąd bezpowrotnie. Niemcy zastosowali w roku 1945 taktykę „spalonej ziemi”, niszcząc wszystko, co mogło służyć armii sowieckiej po zajęciu tych terenów. Przerwali wały ochronne, co spowodowało zalanie terenu, podtopione zostały pola i łąki. 11 marca 1945 roku Leszkowy, Kiezmark i Cedry Wielkie zostały zbombardowane przez lotnictwo radzieckie, co doprowadziło do zniszczeń i licznych strat wśród mieszkańców. Wiosna 1945 roku przyniosła Polakom upragniony pokój. Rozpoczął się nowy okres w dziejach tych ziem. Przejęcie przez Polaków władzy nastąpiło w połowie kwietnia 1945 roku. Niebawem przystąpiono do organizowania sieci administracji państwowej. Dekretem z 30 marca 1945 roku utworzono województwo gdańskie, w skład którego weszło również całe terytorium byłego Wolnego Miasta Gdańska, z którego powstał Powiat Gdański. Na wale w Leszkowach zostały po wojnie bunkry rozmieszczone co 100 metrów, wyłożone drewnianymi balami. Były to strzelnice i nieduże stanowiska artyleryjskie. Pochodzący z łódzkiego Franciszek Jankowski przyjechał tutaj w lipcu 1945 roku, aby te bunkry rozbierać. Spodobało mu się nad Wisłą i został strażnikiem. Jego dzieło kontynuowali syn Czesław i wnuczka Bożena27. Po wyzwoleniu wieś była zniszczona i opuszczona, ale pomimo tego w niektórych domach można było mieszkać, chociaż miały zniszczone dachy i brakowało drzwi i okien. Murowane i podpiwniczone budynki w czasie wojny były przeznaczone na schrony. W budynkach  M. Orski, Filie obozu koncentracyjnego Stutthof w latach 1939–1945, Gdańsk 2004, s. 102. 27  T. Gałuszko, Na lewym wale, [w:] „30 dni” nr 6, Gdańsk 2000, s. 12. 26

120


było bardzo dużo komarów, więc osadnicy palili ogniska w domach, żeby dymem wygnać komary, bo nie pozwalały zasnąć. Na polach rosły chwasty i leżały duże ilości padliny: świnie, owce i krowy. W nocy ryglowano drzwi i okna, bo w okolicy włóczyły się różne bandy z bronią, której wiele leżało na polach oraz znajdowało się tam wiele pocisków i niewypałów. Ziemia stała ugorem, bo nie było czym jej uprawiać. Niemcy opuszczając wieś zostawili w domach wiele mebli i różnego rodzaju sprzęt gospodarczy, co pomogło osadnikom szybciej się zagospodarować28. Edmund Niedźwiecki przyjechał z rodzicami na Żuławy Gdańskie w 1946 roku. Jego ojciec zajmował się remontem, a potem obsługą pompy wodnej nr 35 położonej przy kanale we wsi Leszkowy. Zapamiętał, że wieś wyglądała dobrze, budynki nie były zniszczone. Dużych gburskich gospodarstw powyżej 50 ha zachowało się sześć i kilka mniejszych. Kościół wyposażony był w ołtarz, dywany i inne wyposażenie. Podobnie jak jego rodzina nowi osadnicy pochodzili z lubelskiego i kieleckiego. W szybkim tempie przybywało mieszkańców, a zwłaszcza dzieci. Mali mieszkańcy wsi bawili się nad Wisłą czasem niewypałami, których dużo zostało po wojnie29. Drewniane wyposażenie świątyni ludzie wykorzystali na opał, a wybitymi witrażami bawiły się dzieci. Cmentarz z nagrobkami również uległ zniszczeniu. Drewniana plebania w stylu gdańskiego dworku chyliła się ku upadkowi30. Blisko strażnicy wałowej funkcjonowała przeprawa promowa. Po wojnie przewoził nią wiekowy Lipke z Ostaszewa. Na rozciągniętą między brzegami linę zakładał klugi i ludzie ciągnęli. Zabierał kilka wozów naraz. W 1947 roku prom przeniesiono do Kiezmarka. Pozostał bruk, prowadzący z wału31. Przestała funkcjonować przeprawa promowa, która łączyła brzegi Wisły przez wieki na linii Leszkowy – Ostaszewo. Szkołę na terenie wsi uruchomiono w 1947 roku, a naukę podjęło 11 uczniów. Pracę placówki oświatowej zorganizował Bruno Lange32.  T. Janusz, Szkic do historii Gminy Cedry Wielkie do 2012 roku, Pruszcz Gdański 2014, s. 96. 29  Rozmowa z Edmundem Niedźwieckim przeprowadzona 11 listopada 2011. 30  Tamże. 31  T. Gałuszko, Na lewym wale…, s. 12. 32  T. Janusz, Szkic do historii…, s. 147. 28

121


Zofia Czerepak zamieszkała na Żuławach Gdańskich w 1948 roku, początkowo w Trutnowach, a później w Leszkowach w poniemieckim mieszkaniu. Pani Zofia wspomina w rozmowie z Moniką Karnat o czteroklasowej szkole w Leszkowach, w której po wojnie młoda nauczycielka, pani Zofia Woźnica, uczyła dzieci i młodzież. Jej pasja i zaangażowanie, do dnia dzisiejszego wzbudzają szacunek i wdzięczność mieszkańców33. W latach jej młodości nie było łatwo, ale ludzi cechowała większa radość, serdeczność i wzajemna sympatia. Spotykali się w sąsiedzkim gronie, aby potańczyć, pośpiewać, a czasami sobie pomóc. W 1973 roku kościół pw. św. Brata Alberta w Leszkowach został przekazany przez władze Państwowe Kurii Biskupiej w Oliwie. 20 marca 1974 roku została przeprowadzona lustracja budynku z udziałem pracowników Zakładu Historii Architektury Instytutu Architektury i Urbanistyki Politechniki Gdańskiej oraz przedstawicieli Kurii. W wyniku poczynionych spostrzeżeń rozpoczęto systematyczne badania obiektu, które zapoczątkowało przeprowadzenie inwentaryzacji pomiarowej w lipcu 1974 roku. Poczyniono też pierwsze kroki zmierzające do uratowania obiektu: podstemplowano strop i poprawiono pokrycie dachu34. W latach 1989–1992 z inicjatywy ks. Jana Szczepańskiego, proboszcza parafii Cedry Wielkie, dokonano odbudowy kościoła pw. św. Brata Alberta. Pani Czerepak wyjaśnia, że kapłan ma wielkie zasługi dla Leszkowa i całej gminy. Z jego inicjatywy mieszkańcy Żuław potrafili własnymi rękoma odbudować zabytkowe świątynie w Leszkowach i w Cedrach Wielkich. Ksiądz Jan Szczepański potrafił swoim przykładem, biorąc łopatę do ręki, zmobilizować parafian do pracy na ruinach tych kościołów. Przepłacił to zdrowiem i życiem. Pozostała po nim tylko pamięć i dzieła, których dokonał35. Niestety działań remontowych, nie doprowadzono w pełni do końca. W trakcie prac budowlanych usunięto zniszczone fragmenty konstrukcji średniowiecznej. Nie rekonstruowano drewnianej empory – galerii w nawie północnej, pozostał po niej ślad w postaci uskoku na murze, 33  Klub Młodych Stowarzyszenia „Żuławy Gdańskie”. W przeszłość dla przeszłości – wspomnienia najstarszych mieszkańców Żuław Gdańskich, Pruszcz Gdański 2007, s. 55. 34  T. Iżewska, Przeobrażenia…, s. 136. 35  Klub Młodych Stowarzyszenia „Żuławy Gdańskie”. W przeszłość dla przeszłości…, s. 55.

122


na którym opierały się belki podłogi galerii. Drewniane słupy dzielące nawę główną od bocznej zastąpiono trzema murowanymi z cegły filarami. Skromne wyposażenie kościoła jest współczesne, z dawnego wystroju zachowały się tylko cztery kamienne płyty nagrobne, umieszczone w posadzce prezbiterium po stronie południowej (z 1616, 1680, 1690 i 1701 roku)36. Radną od wielu lat reprezentującą wieś jest Bożena Daszewska, która od 2006 roku pełni również funkcję przewodniczącej Rady Gminy Cedry Wielkie. 4 listopada 2010 roku, po kilku latach starań dokonano otwarcia wyremontowanej świetlicy wiejskiej. Została zlokalizowana w starej zlewni mleka na terenie wsi37. 6 kwietnia 2011 roku obchodziliśmy 600. rocznicę śmierci Konrada Leczkowa, burmistrza Gdańska, który wywodził się z tej żuławskie wsi.

36 37

T. Iżewska, Przeobrażenia…, s. 136.  T. Janusz, Szkic do historii…, s. 55.

123



Jerzy Kornacki

Jerzy Adam Forster – naukowiec rodem z Żuław Gdańskich Ród Forsterów, których przedstawicielami są Jan Reinhold i Adam Jerzy, pochodził ze Szkocji. Właściwym nazwiskiem jakim się posługiwali było nazwisko Forrester. Pierwszym znanym protoplastą rodu był urodzony w 1311 roku William Forrester. Mieszkał on w Edynburgu, ówczesnej stolicy Szkocji. Jego syn Adam przed nazwiskiem używał przedrostka „sir” wskazującego na fakt posiadania tytułu szlacheckiego. Prawo do takiego zapisu mieli rycerze lub baroneci posiadający własny herb, przez króla i poddanych tytułowani lordami. Zapis ten funkcjonował w kolejnych pokoleniach Forresterów. Jerzy Forster, jedenasty potomek Williama w linii męskiej wraz ze swoją rodziną wyemigrował do Rzeczypospolitej Obojga Narodów w 1642 roku, przybywając tu statkiem do portu w Gdańsku. Ostatnim miejscem zamieszkania tej rodziny na terenie Królestwa Brytyjskiego było hrabstwo Yorkshire na północy wyspy brytyjskiej. Powodem emigracji były prześladowania religijne w Królestwie Brytyjskim, nasilające się w wyniku wojny domowej. Konflikt między anglikanami i purytanami był związany z próbą obalenia króla przez parlament brytyjski. Wyznawcy bardziej zreformowanego Kościoła purytańskiego, opowiadający się za siłami parlamentu, walczyli ze stronnikami króla w większości wywodzącymi się z szeregów Kościoła anglikańskiego. Purytanie w swojej doktrynie religijnej byli bardzo zbliżeni do Kościołów luterańskiego i kalwińskiego, które przeżywały swój rozkwit na Starym Kontynencie. Bardzo duże wpływy purytanie posiadali w zborach protestanckich na terenie Szkocji. Negatywne nastroje podsycane

125


nacjonalistycznymi pobudkami spowodowały otwarty konflikt między Anglią a Szkocją. Niewykluczone, że ród Ferresterów po stopniowych zwycięstwach zwolenników parlamentu musiał uciekać ze swojej ojczyzny, aby uniknąć prześladowań i utraty majątku. Dwa lata po przybyciu Forsterów do Polski, 2 lipca 1644 roku, w pobliży stolicy rodzinnego hrabstwa rodu – Yorku, rozegrała się największa bitwa wojny domowej, decydująca o dalszych losach królestwa. Starcie to nazwano bitwą pod Marston Moor. Jerzy Forster po przybyciu na tereny Prus Królewskich osiedlił się w miejscowości Nowe, koło Gniewu. Tam urodził się jego jedyny syn Adam Simon Forster. Ten pierwszy potomek szkockiej szlachty w Polsce jak tylko założył własną rodzinę przeprowadził się w 1667 roku do Tczewa (niem: Dirschau). Kupił tu kamienicę, w której zamieszkał wraz z żoną Katarzyną Jelesby i synem Jerzym (obecnie budynek przy placu Hallera 4). W 1670 roku był już znanym mieszczaninem cieszącym się ogromnym autorytetem, skoro objął posadę burmistrza miasta. Tczew liczący wtedy tysiąc mieszkańców, miał dwie szkoły: katolicką i protestancką, założoną jeszcze za czasów króla Władysława IV Wazy. Ponadto działały dwa cechy piekarzy i inni rzemieślnicy. Praktykował tam też na stałe lekarz, m.in. Michał Fryderyk Geusenheimer. Jerzy Forster (1663–1726), syn Adama Simona, był absolwentem Akademii Krakowskiej i tak jak ojciec, od 1702 roku, przez 24 lata sprawował urząd burmistrza (konsula) Tczewa. Zmarł w wieku 63 lat, 9 listopada 1726 roku. Miał on dwoje dzieci – córkę Susannę i syna Jerzego Reinholda (1693–1753). Córka wyszła za mąż za Benjamina Nicolei, późniejszego burmistrza miasta Kwidzyna, o którym będzie mowa w dalszej części rozdziału. Natomiast syn Jerzy Reinhold po otrzymaniu starannego wykształcenia m.in. z rąk Johanna Lehmanna, tak jak dziad i ojciec, przejął posadę burmistrza miasta w 1733 roku. Wcześniej przez wiele lat był cieszącym się uznaniem i poważaniem rajcą miejskim. Ożenił się z wdową Ewą Plath Wolf (1692–1748) – córką cenionego i wpływowego mieszczanina. Za jego kadencji, rok po wyborze na burmistrza, w Tczewie stacjonowało 4 tysiące żołnierzy rosyjskich walczących ze zwolennikami króla Stanisława Leszczyńskiego i miastem Gdańskiem. Jego talent dyplomaty i zarazem włodarza miasta pozwolił zminimalizować bardzo negatywne skutki tej „gościny” dla

126


miasta i okolic. Niestety nie udało się całkowicie zniwelować grabieży, gwałtów i innych aktów przemocy. Miasto przypominało wtedy koszary wojskowe, a z czasem – jeden wielki szpital polowy i więzienie. W mieście palono ogniska, używając jako opału elementów płotów, drzewek owocowych, a nawet mebli i drewnianych części osprzętu gospodarstw domowych. Następstwem „wizyty” wojsk rosyjskich i polskich, sprzyjających królowi Augustowi II Mocnemu, była epidemia biegunki, ospy i wielu innych chorób. Dodatkowo kryzys gospodarczy, który dotknął przede wszystkim Gdańsk i okolice, zniszczył praktycznie całe rzemiosło i handel w mieście. Jedynie rolnictwo w okolicznych wsiach i browary miejskie oparły się likwidacji. 22 października 1726 roku na świat przyszedł pierworodny syn Jerzego Reinholda, Jan Reinhold Forster (1726–1798), przyszły teolog, naukowiec i podróżnik. Myślę, że najwybitniejszy przedstawiciel rodu. Od samego początku edukacji w szkole miejskiej w Tczewie dał się poznać jako uczeń pilny i utalentowany. Była to ta sama szkoła, w której z rąk jej dyrektora Johanna Lehmanna, nauki pobierał ojciec Jerzy Reinhold Forster. Istniała ona przy kościele pw. św. Jerzego w Tczewie. W tym czasie rektorem tej szkoły był powszechnie szanowany ławnik i rajca miejski, Christian Świderski. Jan Reinhold z łatwością uczył się języków i nauk humanistycznych. Podczas edukacji w Tczewie, w 1737 roku, gdy miał jedenaście lat, zmarła mu matka Ewa Plath Wolf. Po ukończeniu miejscowej szkoły nastoletni Jan Reinhold kontynuował naukę w tzw. łacińskiej szkole w Kwidzynie. Oficjalnie nazywała się „Leges scholae partikularis Insulae Mariannae”, a potocznie określano ją mianem „szkołą uczonych”. Cieszyła się wysokim poziomem nauczania, dzięki dobrze wykwalifikowanej kadrze pedagogicznej. Szczególny nacisk kładziono na naukę języka greckiego, łacińskiego i hebrajskiego, filozofię, naukę prowadzenia dyskusji i sztukę oratorstwa. Nie zapominano o nauce arytmetyki i geometrii oraz logiki. W czasie pobytu w Kwidzynie Jan Reinhold korzystał z pomocy wspomnianej wcześniej rodziny Nicolei. Susanna, żona Carla Benjamina Nicolei, była przyrodnią siostrą Jerzego Reinholda – ojca naszego pilnego ucznia. Po dwóch latach nauki szesnastoletni Jan Reinhold kontynuował swój szlak edukacyjny, wstępując w mury Toruńskiego Gimnazjum Akademickiego. Była to jedna z nielicznych placówek

127


w Rzeczypospolitej o bardzo wysokim poziomie nauczania, jednocześnie z nowatorskim sposobem prowadzenia zajęć i doborem metod dydaktycznych. W gimnazjum młody Jan Reinhold nadal wykazywał zdolności lingwistyczne i perfekcyjnie, opanował język angielski i francuski. Po ukończeniu gimnazjum w Toruniu Forster wyjechał na dalszą naukę do Niemiec. Początkowo studiował w Gimnazjum Joachimowskim w Berlinie, którego absolwentem został w 1748 roku. W tym samym roku rozpoczął studia teologiczne i filozoficzne na Uniwersytecie w Halle. W 1753 roku, po pięciu latach studiów, pobyt Jana Reinholda w Niemczech przerwała wiadomość o śmierci ojca. Niezwłocznie wrócił do Polski, do rodzinnego Tczewa. W rodzinnym mieście, po uregulowaniu wszystkich spraw rodzinno-spadkowych, sprzedał posiadaną kamienicę i przeprowadził się do miejscowości Mokry Dwór (niem: Nassenhuben) koło Gdańska. Objął tam posadę pastora miejscowego kalwińskiego zboru i jednocześnie opiekuna duchowego Anny Schwarzwald, żony burmistrza Gdańska Edwarda Conradiego. Cieszył się sławą bardzo dobrego kaznodziei, wykształconego i obytego w świecie erudyty. Dodatkowo władał wieloma językami (umiał porozumieć się w siedemnastu językach). Miał pieczę nad edukacją młodego syna Anny – Karola Fryderyka Conradiego. Wyjeżdżając z Tczewa, Jan Reinhold zawarł związek małżeński z Justyną Elżbietą Nicolei, córką wspomnianych wcześniej Susanny i Carla Benjamina Nicolei, burmistrza Kwidzyna. Pełniąc posługę pastora w Mokrym Dworze, miał dostęp do tzw. Biblioteki Schwartzwaldów, liczącej wiele woluminów zbieranych pokoleniami przez rodzinę Anny. Początki księgozbioru sięgały XVI wieku, kiedy to Henryk Schwarzwald, po nobilitacji do stanu szlacheckiego, wzorem ówczesnej tradycji, założył wspomnianą bibliotekę. Było tam wiele interesujących publikacji z zakresu nauk przyrodniczych, matematyki, filozofii a także geografii – nauki coraz bardziej pobudzającej wyobraźnię pastora. Poza woluminami biblioteki Janowi Reinholdowi nie były obce dzieła ówczesnych naukowców, m.in. braci Bernoullich, Bonawentury Cavaliesiego, Claude’a Clairent, ale też dzieła klasyczne – Kartezjusza czy Pascala. Czytał też prace filozofów: Hobbesa, Bacona, Leibniza, Spinozy i innych. 26 listopada 1754 roku na świat przyszedł Jerzy Adam Forster (1754–1794) pierwsze dziecko Jana Reinholda i Justyny. Urodził się na

128


plebanii usytuowanej w skromnym wiejskim domu w Mokrym Dworze. Jerzy miał jeszcze sześcioro rodzeństwa: Carl (1756–?), Wirginia Victoria (1757–?), Antonina Elizabeth (1758–1823), Wilhelmina Concordia (1760–1802), Carl Anton Wilhelm (1763–1791), Justyna Barbara (1765–1826), z których wieku dorosłego dożyło czworo – brat i trzy siostry. Jedna z sióstr Antonina wyemigrowała do Indii, gdzie zmarła w 1823 roku. Od góry: Fragment drzewa genealogicznego rodu Forsterów; Rycina przedstawiająca dom Forsterów w Tczewie (ze zbiorów autora).

129


Jerzy Adam Forster (1754–1794), ze zbiorów autora

Jan Reinhold, będąc pastorem zboru w Mokrym Dworze, często wygłaszał kazania w kościele pw. Apostołów Piotra i Pawła w Gdańsku-Żabim Kruku. Była to świątynia administrowana przez kalwinów, do których zaliczały się rody Schwarzwald, Uphagen, Conradi, Schwerin, Ross. Z czasem pastor stał się znanym i cenionym głosicielem kazań. Na wiedzę młodego kaznodziei i naukowca zwrócił uwagę rezydent rosyjski w Gdańsku Iwan von Rehbinder. Po uzgodnieniach z dworem carycy Katarzyny II, Iwan von Rehbinder zapropo-

Miedzioryt wykonane w 1855 roku przedstawiające plebanię, w której urodził się Jerzy Adam Forster, ze zbiorów autora

130


nował Janowi Reinholdowi przejście na służbę carską. Głównym zadaniem postawionym młodemu naukowcowi było dokonanie wizytacji i ewidencji osiedli niemieckich kolonistów w okolicach Seratowa nad dolną Wołgą. Jan Reinhold, po wstępnym zapoznaniu się z propozycją, zgodził się na wyjazd do Petersburga, na dalsze rozmowy bezpośrednio z carycą Katarzyną II. W tym celu wziął roczny urlop, zwalniając posadę pastora w Mokrym Dworze. W podróż wybrał się z niespełna jedenastoletnim synem Jerzym Adamem. Po ustaleniu z Katarzyną II szczegółów kontraktu, z radością i żądzą przygód, Forsterowie udali się na wyprawę w głąb dzikiej Rosji, do stepów Kirgizji. Wyjazd trwał rok. Forsterowie przeprowadzili w tym czasie szereg badań i ewidencji. Dokonali spisu ludności, a także wykonali szereg prac kartograficznych charakteryzujących skupiska ludności w okolicach Seratowa. Na swoich mapach uwzględnili sieć istniejących dróg, cieków wodnych, kompleksów leśnych, a także ukształtowanie terenu (łańcuchy wzniesień, stepy itp.). Ponadto stworzyli wiele opisów charakterystycznych skupisk roślinności oraz zaobserwowanej fauny. Przeprowadzając ewidencję ludności naukowcy zachowali w formie szczegółowych opisów wiele obyczajów i tradycji, które w tych rejonach funkcjonowały. Młody Jerzy Adam Forster miał okazję nauczyć się języka rosyjskiego. Po powrocie do Petersburga, gdzie na ambitnych Forsterów czekała rodzina, Jan Reinhold rozpoczął opracowywanie kompleksowego raportu z wyprawy. Przedstawiając swoje wstępne wyniki i dokumentację wykonaną na miejscu, zyskał wielkie uznanie rosyjskich kręgów naukowych. Równocześnie rozpoczął prace w komisji opracowującej prawodawstwo dla kolonii niemieckich w całej Rosji. Jednak po opracowaniu końcowej wersji raportu z wyprawy popadł w niełaskę carycy. Było to wynikiem umieszczenia w raporcie faktów i opisów dotyczących nieprawidłowości w administracji caratu rosyjskiego, zwłaszcza wielu nadużyć urzędników rosyjskich i panującej powszechnie korupcji. Efektem złości carycy było niewypłacenie dalszej, należnej części kontraktu i odsunięcie Jana Reinholda od innych prac w komisjach rządowych i naukowych. Z powodu braku pracy rodzina Forsterów zmuszona została do emigracji z Rosji. Do Mokrego Dworu w Rzeczypospolitej nie mieli po co wracać, gdyż zwolniona posada pastora została zajęta przez innego kaznodzieję. Forsterowie zdecydowali się na powrót do Kró-

131


lestwa Brytyjskiego, a dokładnie do Anglii. Było to latem 1766 roku. W Anglii Jan Reinhold Forster objął posadę profesora nauk przyrodniczych i języków obcych na Uniwersytecie w Warrington. Jednak po konflikcie z częścią kadry naukowej uniwersytetu zmuszony został opuścić uczelnię. Konflikt ten wynikał z wielu nowatorskich pomysłów Forstera, dotyczących opisów swoich doświadczeń oraz niekonwencjonalnych metod przekazywania informacji i wiedzy młodym studentom. Był też podyktowany porywczym i cholerycznym charakterem Forstera. Po stracie tej intratnej posady na uczelni rodzina Forsterów popadła w poważne kłopoty finansowe. Jerzy Adam Forster, mając wówczas dwanaście lat, chciał pomóc rodzinie. Dokonał wtedy swojego pierwszego tłumaczenia: „A chronological abridgment of the Russian history; translated from the original Russian…”. Był to przekład historii Rosji napisanej przez Michała Łomonosowa. Tłumaczenie to przyjęto w kręgach naukowych z dużym zainteresowaniem, zwłaszcza uwzględniając wiek tłumacza i jego umiejętności lingwistyczne. W 1770 roku rodzina Forsterów przeniosła się do Londynu. Tam wiele prac Jana Reinholda Forstera doczekało się publikacji. Wielkim zainteresowaniem i poczytnością cieszył się cykl artykułów na łamach czasopisma „Philosophical Transaction”. Był to szczegółowy opis świata roślin i zwierząt południowo-wschodniej Rosji pod wspólnym tytułem: „Speciman historiae naturalis volgensis”. Była to część raportu sporządzonego dla Carycy Katarzyny II, z podróży nad dolną Wołgą. Zdobyta popularność i uznanie czytelników zwróciły uwagę większych autorytetów nauki na tego podróżnika. 10 stycznia 1771 roku Jan Reinhold Forster przetłumaczył i wydał dwutomową publikację „Voyage to China by Peter Osbeck”, którą dedykował Towarzystwu Naukowemu Royal Society. 27 lutego 1772 roku Jan Reinhold Forster został pierwszym członkiem prestiżowego Towarzystwa Naukowego Royal Society, który nie urodził się na terytorium Królestwa Wielkiej Brytanii. Działając w towarzystwie naukowym, Jan Reinhold dokonał wielu tłumaczeń prac naukowych na język angielski. W wielu pracach pomagał mu syn Jerzy Adam. Ponadto Jan Reinhold prowadził też prace nad uporządkowaniem zbiorów ornitologicznych zebranych w Zatoce Hudsona przez Deinesa Berringtona. Stosował do usystematyzowania tych zbiorów podstawy opracowane przez Karola Linneusza. W tym czasie młody Jerzy Adam Forster pracował jako praktykant

132


u londyńskich kupców. Czerpał dodatkowe dochody z udzielania korepetycji z języków obcych oraz tłumaczeń pism, książek i prac naukowych. Jan Reinhold Forster jako pasjonat podróży z olbrzymim zainteresowaniem śledził wyprawy brytyjskich okrętów po morzach i oceanach i wieści o nowych, odkrywanych lądach. Postrzegany jako znawca wschodniej części Europy, mało poznanej przez środowiska naukowe i polityczne Anglii, był często zapraszany na bankiety organizowane przez Pierwszego Lorda Admiralicji – sir Johna Montagu IV Sandwicha. Lord John Sandwich był osobą bardzo wpływową na królewskim dworze. Miał często decydujący głos w sprawie miejsc i intensywności królewskich wypraw morskich. Po bliższym poznaniu Jana Reinholda lord był zafascynowany osobowością podróżnika i stał się jego protektorem. W owym czasie największym zainteresowaniem cieszyła się wyprawa dookoła świata kapitana Jamesa Cooka. Po jej powrocie do Anglii towarzystwo Rogal Society zdecydowało o organizacji następnej, mającej trwać dłużej ekspedycji. Oczywiście na jej czele miał ponownie stanąć kapitan James Cook, natomiast sprawą otwartą stała się obsada stanowiska głównego przyrodnika wyprawy. Naukowcem piastującym ten urząd podczas pierwszego rejsu był arystokrata Joseph Banks. Postawił on bardzo wygórowane warunki co do swojego udziału w kolejnej ekspedycji. Dotyczyły one przede wszystkim wymagań socjalno-bytowych, warunków wyżywienia i zakwaterowania. Ponadto sam Joseph Banks był człowiekiem kłótliwym i nieustępliwym. Dla kapitana Jamesa Cooka taki stan rzeczy i propozycje tego naukowca były nie do przyjęcia. Pomocnikiem Josepha Banksa był Szwed Daniel Solender, uczeń Karola Linneusza. Jednak i on zrezygnował z udziału w kolejnej ekspedycji. W trakcie rozmów o obsadzie tego stanowiska wysunięto kandydaturę Jana Reinholda Forstera. Taki wniosek admiralicji przedłożył bogaty antykwariusz Daines Barrington, właściciel kolekcji ornitologicznej, którą ewidencjonował i opracowywał Jan Reinhold. Początkowo kapitan James Cook, widząc trudny charakter Polaka, nie był przychylny jego kandydaturze. Jan Reinhold postawił tylko jeden warunek, niepodlegający żadnym negocjacjom, na który i admiralicja i dowódca wyprawy kapitan James Cook musieli się zgodzić. Mianowicie swój udział w wyprawie uzależnił od faktu, że towarzyszył mu będzie siedemnastoletni syn Jerzy Adam Forster. Ostatecznie 11 kwietnia 1772 roku lord admiralicji przekazał nominację dla Jana Reinholda Forstera na głównego przyrod-

133


nika wyprawy, a Jerzy Adam Forster został rysownikiem i ilustratorem na potrzeby udokumentowania badań przyrodniczych. W ten sposób obaj Forsterowie zostali odpowiedzialni za prawidłowe przeprowadzenie badań przyrodniczych napotkanej fauny i flory. Wynagrodzenie dla Jana Reinholda ustalono na poziomie 4 tysięcy funtów. Głównym celem ekspedycji było odnalezienie tzw. Południowego Kontynentu (Terra Australis Incognita), który naukowcy spodziewali się odkryć na południowych wodach Pacyfiku. W związku z tym, że przewidywano jedną z najdłuższych wypraw morskich, przygotowania czynione były z olbrzymią dokładnością. Na potrzeby rejsu zakupiono i przebudowano dwa nowe okręty, tzw. węglowce. Dowódcą pierwszego z nich, H.M.S. „Resolution”, został kapitan James Cook, zarazem głównodowodzący wyprawy. Drugi statek, H.M.S. „Adventure”, pod komendą kapitana Tobiasza Furneaux, był okrętem pomocniczym. Forsterowie jako odpowiedzialni za badania naukowe zostali zaokrętowani na statku kapitana Jamesa Cooka. W wyprawie brał udział znany malarz William Hodges, twórca wielu obrazów i rycin z tej wyprawy. 13 lipca 1772 roku oba statki wyruszyły z portu w Plymouth usytuowanego na południowym wybrzeżu Anglii i obrały kurs na południowy zachód w kierunku Afryki. Forsterowie, jak i cała załoga okrętów, byli podekscytowani możliwością odkrycia nowych ziem, na których do tej pory nie stanął żaden biały człowiek. Tym bardziej dla naszych naukowców był to powód do dumy, być świadkiem takiej historycznej chwili i jako pierwsi badać i opisywać lądy i ich przyrodę. 29 lipca 1772 roku ekspedycja dopłynęła na wyspę Maderę. Jerzy Adam Forster postanowił prowadzić bardzo szczegółowy pamiętnik z tej podróży. Opisywał w nim dokładnie zaistniałe zdarzenia, ale też oceny i odczucia własne poznawanych miejsc i ludzi. Nie zawsze jego opisy były obiektywne i sprawiedliwe. Jest to opis Europejczyka, który nie rozumiejąc innych kultur i zwyczajów poddaje je krytyce i ocenie. Po ponad trzech miesiącach od wypłynięcia z Anglii, w październiku 1772 roku, wyprawa opłynęła Afrykę i dotarła do Przylądka Dobrej Nadziei. Przez ten czas Jan Reinhold Forster nie cieszył się dobrą opinią wśród załogi „Resolution”. Miano mu za złe szorstkie odnoszenie się do marynarzy, pryncypialność, podejrzliwość i brak poczucia humoru. Miał opinię kłótliwego, pretensjonalnego człowieka. Wyśmiewano

134


Statki H.M.S. Resolution i H.M.S. Adventure w zatoce Matavai; obraz Wiliama Hodgesa – rysunek Jerzego Adama Forstera (ze zbiorów autora).

jego problemy reumatyczne. Zupełnie inaczej postrzegano jego syna Jerzego Adama, który miał opinię pracowitego, koleżeńskiego i przyjemnego towarzysza podróży. Po opłynięciu przylądka statki ekspedycji zawinęły do portu w Cape Town (dzisiejszy Kapsztad), gdzie uzupełniono zapasy prowiantu i wody. 22 listopada 1772 roku po wypłynięciu z portu kapitan James Cook skierował oba statki na południe w celu poszukiwań nieodkrytego kontynentu. Pogoda nie sprzyjała marynarzom. Silne wiatry i wysokie fale stały się nie do zniesienia. Jerzy Adam Forster w swoim pamiętniku zapisał: „…silne kołysanie statku powodowało co dzień wielkie spustoszenie wśród filiżanek, spodków, szklanek, butelek, misek, talerzy i wszelkich ruchomych przedmiotów (…). Pokłady i podłogi wszystkich kabin były (…) nieustannie mokre, zaś wycie wiatru w żaglach, huk fal i gwałtowne wstrząsy, uniemożliwiające niemal zupełnie jakiekolwiek zajęcia, dały nam sposobność przeżycia nowych i niezwykłych, choć przejmujących i niemiłych wrażeń…” Z powodu zimna i wilgoci oraz coraz częściej padającego śniegu, zwiększono racje dziennego spożycia alkoholu i wydano załodze statków cieplejsze ubranie. W grudniu na horyzoncie płynących statków pojawiły się pierwsze góry lodowe. 17 stycznia 1773 roku po raz pierwszy Europejczycy przekroczyli południowy krąg polarny, tj. 71 równoleżnik. Jerzy Adam napisał: „…przed południem przekroczyliśmy krąg polarny, wpływając na południo-

135


wą strefę zimna, w głąb której nie dotarł żaden dotąd żeglarz…”. Wkrótce kapitan James Cook, dowódca wyprawy, ciężko zachorował. Po przejściu najtrudniejszych momentów choroby, gdy był już sprawny i świadomy, zjadł swój pierwszy ciepły posiłek. Mięso, które posłużyło do przyrządzenia zupy, było z psa, ulubionego towarzysza Forsterów. Ta historia wskazuje, w jakim trudnym położeniu stała ekspedycja i jakie ciężkie chwile przeżywały załogi statków. Podczas przepływania przez pola lodowe Forsterowie obalili tezę, że odkryty przez Yvesa Josepha Kerguelena ląd na południu nie jest kontynentem, a jedynie wyspami o charakterze subarktycznym. Mimo że wyprawa nie dotarła do stałego lądu, można przypuszczać iż naukowcy wierzyli w jego istnienie. Potwierdzały to zapiski Jerzego Adama Forstera o znajdowaniu na krach lodowych skał z wodorostami oraz o zaobserwowaniu dużych stad pingwinów. Jeden gatunek pingwina, a mianowicie pingwin cesarski, (Aptenodytes forsteri) został nazwany po łacinie na cześć swoich odkrywców. Obecnie wiemy, że wyprawa znajdowała się ok. 100 km od Antarktydy, którą niespełna pięćdziesiąt lat później, 29 stycznia 1820 roku, ujrzał kapitan Edward Bransfield i nadał jej nazwę Ziemia Trinity. 2 lutego 1773 roku w wyniku utrzymywania się przez kilka dni mgieł na oceanie, okręty wyprawy rozdzieliły się. „Resolution” krążył po wodach polarnych przez trzy dni, dając co jakiś czas salwy z armat okrętowych, jednak statki się nie odnalazły. Z końcem marca 1773 roku wykończona załoga obrała kurs na Nową Zelandię. Jerzy Adam Forster tak opisał całą tę historię: „…Tak więc nasz pierwszy rejs po południowej strefie podbiegunowej zakończył się po czterech miesiącach i dwu dniach spędzonych z dala od lądu, podczas których nie spotkał nas żaden niefortunny przypadek, a opiekuńcza dłoń Opatrzności uchroniła nas od licznych niebezpieczeństw (…). Cała podróż od Przylądka Dobrej Nadziei do Nowej Zelandii była jednym pasmem udręk, jakich nikt dotąd nie przeżył: żagle i liny rwały się na kawałki, statek zanurzał się aż do krawędzi burty, a jego górne części pękały pod naporem wichrów. (…) Musieliśmy nieustannie walczyć z surowym klimatem, nasi marynarze i oficerowie wystawieni byli na deszcz, grad, mżawkę i śnieg, stale pokryte lodem liny raniły dłonie tych, którzy zmuszeni byli ich dotykać, uzupełnialiśmy zapasy wody, zbierając pływające po morzu kawały lodu (…); stale zagrażało nam też zderzenie z wielkimi górami lodowymi

136


(…); że zaś wszystkie te stałe i niespodziewanie pojawiające się niebezpieczeństwa wymagały kierowania statkiem z jak największą precyzją i sprawnością – cała załoga zmuszona była niemal do nieustannego wysiłku. Równie uciążliwy był długi pobyt z dala od lądu, uniemożliwiający zaopatrzenie w jakikolwiek świeży prowiant (…). Dodać do tego należy przygnębienie towarzyszące nam stale w strefie podbiegunowej, gdzie tygodniami utrzymywały się gęste mgły i rzadko widzieliśmy krzepiące oblicze słońca…”. W podobny sposób zdecydował kapitan Tobiasz Furneaux. Po uznaniu za niemożliwe spotkać się ze statkiem „Resolution”, skierował swój okręt „Adventure” na Nową Zelandię. Jednak po wyjściu na ląd w Zatoce Traw spotkał się z agresja Maorysów i stracił wielu członków załogi, zamordowanych w religijnej ceremonii zakończonej rytuałem kanibalistycznym. Zaskoczony taką sytuacją postanowił z pozostałą częścią załogi powrócić do Anglii. W każdym bądź razie oba statki nie spotkały się ponownie w trakcie tej wyprawy. 26 marca 1773 roku „Resolution” zakotwiczył w Zatoce Dusky Bay (Dusky Sound) przy Wyspie Południowej. Członkowie ekspedycji zeszli na ląd po 123 dniach spędzonych na morzu. Zatoka ta graniczyła z wyspą, którą na cześć swojego okrętu kapitan James Cook nazwał Resolution Island. Załoga zgodnie z rozkazem kapitana postanowiła uzupełnić prowiant. Forsterowie w tym czasie zajęli się pracami naukowymi i rozpoczęli opisywanie i badanie lokalnej fauny i flory. Marynarze i inni członkowie załogi coraz częściej wchodzili w kontakty z miejscowymi mieszkańcami – Maorysami. Jerzy Adam dość wnikliwie opisał ich zwyczaje i tradycje. Jednak opisom tym towarzyszyły uwagi, w których krytycznie odnosił się do zwyczajów obcych Europejczykowi cywilizacji. Szczególnie swobodnego obcowania z kobietami, skąpych ubiorów i niezrozumiałych dla niego sposobów kontaktu z przywódcami plemiennymi nacechowanych uległością i bojaźnią. O pojmowaniu wierności przez Maorysów pisał tak: „…ich poglądy na temat kobiecej cnoty o tyle się w tym względzie różnią od naszych, że dziewczyna bez ujmy dla swojej opinii może mieć szereg kochanków, gdy tylko jednak wyjdzie za mąż, wymaga się od niej (…) wierności małżeńskiej…” 11 maja 1773 roku statek opuścił wody Wyspy Południowej i przepłynął na Wyspę Północną Nowej Zelandii. Tam nadal ciepło przyjęci przez miejscową ludność podróżnicy kontynuowali wypoczynek, a nasi naukowcy badania przyrodnicze.

137


W sierpniu 1773 roku kapitan James Cook postanowił opuścić Nową Zelandię i przepłynąć na teren Wysp Towarzystwa. 15 sierpnia 1773 roku „Resolution” zakotwiczył w Zatoce Matavai, u wybrzeży Tahiti. Miejscowa ludność Polinezji witała przybyszów przyjaźnie i życzliwie. To w takich okolicznościach Jerzy Adam Forster opierał swoje spostrzeżenia: „…biały kolor (…), ani zielone pędy drzew nie zawierają w sobie żadnych treści, które kojarzyłyby się lub wiązały samorzutnie z pojęciem przyjaźni, symbol ten jest powszechny na świecie i może to świadczyć o pochodzeniu ludzi z jednego pnia…” Załoga statku zaopatrzyła się w zapasy bananów, orzechów kokosowych, owoców drzewa chlebowego i innych jarzyn. Forsterowie podczas kontaktów handlowych starali się otrzymać okazy miejscowej flory i fauny do celów badawczych i dokumentacyjnych. W ten sposób opisali i zilustrowali wiele nieznanych dotąd gatunków ryb, ptaków, a także okazów świata roślin. Naukowcy odbywali też wędrówki w głąb wyspy w celu schwytania żywych okazów fauny i zebrania materiałów badawczych roślinności. W tym celu korzystali z pomocy miejscowej ludności, która szybko zorientowała się, o co chodzi naszym podróżnikom. Mieszkańcy przynosili wiele okazów muszli, korali czy martwych zwierząt. Jerzy Adam Forster poza szkicami tych eksponatów bacznie obserwował życie miejscowej społeczności Maorysów. Opisał wiele rytualnych uroczystości, czynności codziennego życia, spożywania posiłków i diety Polinezyjczyków, ubiorów, język, sposób budowania domów. Próbował także poznać język Maorysów. Obaj Forsterowie byli świadkami wielu zajęć, tj. wykonywania przez kobiety tradycyjnego tapa z kory morwy, ceremonii chowania zmarłych. Tapa było czymś w rodzaju barwionej tkaniny, którą Polinezyjczycy wykorzystywali jako walutę, pierwotny pieniądz używany przy kontaktach handlowych między społecznościami wysp. Naukowcy degustowali też specjały polinezyjskiej kuchni, składające się z pieczonych owoców drzewa chlebowego czy soku kokosowego ze świeżych owoców. Wraz z kapitanem Jamesem Cookiem brali udział w odwiedzinach u miejscowych władców, gdzie byli świadkami ceremonii karmienia króla. Jerzy Adam Forster, nieznający miejscowej tradycji i religii, był zbulwersowany postawą wodza – otyłego i leniwego mężczyzny, a zarazem jego poddanych, bezgranicznie i z pełnym oddaniem spełniających jego zachcianki. Zaskoczyła go też złożona struktura klasowa tej społeczności.

138


Od września do końca listopada 1773 roku „Resolution” krążył między Wyspami Towarzystwa a Nową Zelandią. Załoga statku odpoczywała i cieszyła się widokami „rajskiej” krainy – jak nazwali ją Forsterowie. W tym czasie nasi naukowcy z ochotą zapuszczali się w głąb odwiedzanych wysp i intensywnie prowadzili badania naukowe. Podczas jednej z ekspedycji doszło do niebezpiecznego wydarzenia. W wyniku nieporozumienia między Jerzym Adamem Forsterem a Maorysem, dotyczącego pożyczenia łodzi, doszło między nimi do szarpaniny. W jej trakcie Maorys zabrał pistolet młodemu Forsterowi i rzucił się do ucieczki. Członkowie załogi, idąc w sukurs, na rozkaz Jana Reinholda Forstera, użyli broni palnej. O incydencie dowiedział się kapitan James Cook, który początkowo zbagatelizował całe zajście, jednak po czasie wezwał młodego Forstera i publicznie dał mu reprymendę. Za synem wstawił się Jan Reinhold Forster, co zapoczątkowało ostrą kłótnię między nim a kapitanem. James Cook tak się rozzłościł, że wydał rozkaz Janowi Reinholdowi zakazujący mu opuszczanie kajuty. Obaj panowie dopiero po kilku dniach zdołali się pogodzić, jednak dystans między nimi trwał do końca wyprawy. W grudniu 1773 roku kapitan James Cook podjął ponowną próbę odnalezienia Kontynentu Południowego i skierował statek na południe. 12 grudnia pojawiły się na horyzoncie pierwsze góry lodowe. Boże Narodzenie załoga spędziła na świętowaniu, choć płynęła po niebezpiecznych wodach. Jerzy Adam Forster opisał to w ten sposób: „…[góry

Rękopis Jerzego Adama Forstera; Forsterowie podczas pracy na wyspie Tahiti, obraz z 1780 r. J. F. Riguarda; (ze zbiorów autora)

139


lodowe] wyglądały jak wraki ze zniszczonego świata, każda grozi nam nieuchronną katastrofą, a jeśli do tego dodać, że otacza nas zgraja pijanych marynarzy, ryczących nam nad głowami i chłoszczących nasze uszy nieustannymi przekleństwami i bluźnierstwami, nie będzie to obraz daleki od wyobrażeń piekła malowanych przez poetów…” Do końca stycznia 1774 roku statek próbował przedrzeć się przez pola lodowe. Jednak liczne góry lodowe i zmęczenie załogi zmusiły kapitana Jamesa Cooka do odwrotu. Statek dotarł do położenia geograficznego 70°01’S; 106°05’E, jednak stałego lądu nie zauważono. W czasie powrotu w kierunku cieplejszych wód, 6 lutego 1774 roku, kapitan James Cook podjął decyzję o przedłużeniu rejsu o jeszcze jeden rok. Marynarze przyjęli ten fakt z godnym podziwu spokojem, biorąc pod uwagę ich zmęczenie i brak prowiantu. 14 marca 1774 roku statek zakotwiczył u wybrzeży wyspy Rapa Nui (Wyspa Wielkanocna). Kapitan James Cook po zejściu na ląd szybko zorientował się o niezbyt przychylnym nastawieniu miejscowej ludności do przybyszów. Poza tym uboga szata roślinna i mała ilość źródeł słodkiej wody nie pozwalały na szybkie uzupełnienie zapasów. Kapitan zlecił jedynie Forsterom dokonanie badań geodezyjnych wyspy. Jerzy Adam Forster jako pierwszy Europejczyk dokonał szkiców słynnych posągów i, co bardzo ważne, uzupełnił te szkice o podpisy, które były na nich wyryte. Słusznie przypuszczał, że są to imiona wielkich wodzów. Jan Reinhold Forster opisał to tak: „(…) dotarliśmy do wschodniego krańca wyspy, nieopodal siedmiu figur czy posągów, z których tylko cztery nadal stały, a trzy zachowały nakrycie głowy. Podobnie jak te, które widzieliśmy po drugiej stronie, ustawione były na specjalnej podmurówce z czerwonych i dokładnie tak samo dopasowanych do nich głazów. Choć kamień, z którego zrobiono te figury, wydawał się dość miękki, (…) nie byłem w stanie pojąć, jak tak wielkie bryły mogły być dziełem ludzi niedysponujących narzędziami ani mechanizmami umożliwiającymi wzniesienie gotowych rzeźb i ustawienie ich na postumentach…” Po opuszczeniu Rapa Nui okręt skierował się na kurs ku Wyspom Towarzystwa. Na kilka dni zakotwiczył u wybrzeży Markizów. Jednak trudności w porozumieniu się i w handlu z miejscową ludnością skłoniły kapitana Jamesa Cooka do opuszczenia wyspy i obraniu kursu na Tahiti. „Resolution” dopłynął do brzegów tej wyspy 22 kwietnia

140


1774 roku i zakotwiczył ponownie w Zatoce Matavai. Tam załoga pozostała do połowy maja. W tym czasie dokonano uzupełnienia zapasów żywności, przeglądu i napraw takielunku i wykonano niezbędny remont poszycia statku. Po opuszczeniu Wysp Towarzystwa załoga obrała kurs na Wyspy Przyjazne. W czerwcu załoga odkryła nieznaną wyspę, jednak po dotarciu na ląd, na brzegu zauważono wyraźną wrogość tubylców i nie podjęto dalszej ekspedycji w głąb wyspy. Po powrocie na statek kapitan James Cook nazwał ten ląd Wyspą Dzikich (obecnie Niue). 27 czerwca 1774 roku załoga „Resolution” dopłynęła do Wysp Przyjaznych (obecnie Tonga). Tam zatrzymała się u wybrzeży nowo odkrytej wyspy nazwanej przez kapitana Nowe Hybrydy (dzisiejsze Vanuatu). Płynąc dalej przez archipelag Wysp Przyjaznych, załoga dokonała ekspedycji na wyspy Erromango i Tanna. Na tej ostatniej marynarze i nasi naukowcy mogli oglądać na własne oczy erupcję wulkanu Yasur. 4 września 1774 roku załoga dostrzegła na horyzoncie nowy nieznany ląd, nazwany przez kapitana Jamesa Cooka Nowa Kaledonia. Tak opisał to zdarzenie Jerzy Adam Forster: „…ok. siódmej rano siedzący na szczycie podchorąży ujrzał na południe od okrętu rozległy, pokryty wysokimi górami ląd, który rozciągał się od zachodu na południowy wschód. (…) Dostrzeżony na początku cypel nazwaliśmy na cześć podchorążego Przylądkiem Colnetta. (…) Cały zaś ląd, który wydawał się bardzo rozległy, otrzymał zaszczytną nazwę Nowa Kaledonia”. W czasie pobytu na wyspie Forsterowie opisali wiele nowych gatunków roślin. Jerzy Adam Forster dodatkowo dokonał opisu wielu zwyczajów i życia codziennego miejscowej ludności. Opisał codzienne czynności, posiadane sprzęty gospodarstwa domowego, zainteresował się dietą Polinezyjczyków. Podczas pobytu na wyspie doszło do zdarzenia, które mogło być tragiczne w skutkach. Jeden z marynarzy kupił od tubylca rybę, którą ze względu na wygląd dał w prezencie kapitanowi. Jerzy Adam Foster opisał i sporządził jej rysunek, sądząc że ma do czynienia z nowym gatunkiem. Następnie ryba została zjedzona. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wszyscy „amatorzy” tego posiłku odczuli silne objawy zatrucia i poważnej choroby. Po kilku dniach objawy ustąpiły, choć Jerzy Adam Forster do końca życia odczuwał skutki tej kolacji w postaci częstych niestrawności pokarmowych. A tak opisał

141


to całe zdarzenie w swoich pamiętnikach: „…Kancelista okrętowy zdobył na brzegu rybę, którą zabił włócznią jeden z krajowców i odsprzedał mu w zamian za kawałek płótna z Tahiti. Zaraz po przybyciu na pokład wysłał ją w darze kapitanowi, ja zaś, przekonawszy się, że należy ona do nieznanego jeszcze gatunku, sporządziłem jej rysunek i opis. Linneusz określa ten rodzaj ryb nazwą tetraodon; liczne jego odmiany uchodzą za trujące. Gdy jednak wspomnieliśmy o tym kapitanowi (…), oświadczył nam, że podczas poprzedniej wyprawy zjadł u wybrzeży Nowej Holandii identyczną rybę, bez żadnych przykrych dla siebie następstw. Zachowano ją zatem na następny dzień, my zaś zasiedliśmy wesoło do stołu, wiedząc, że czeka nas posiłek ze świeżego mięsa. Do kolacji podano nam wątrobę owej ryby, bardzo dużą i tłustą. Z tego właśnie powodu kapitan, mój ojciec i ja, zjedliśmy tylko jeden czy dwa kawałki tego specjału, który wydawał nam się dobry w smaku, choć zbyt nasycony olejem. Dość wcześnie udaliśmy się na spoczynek (…); ojciec mój zbudził się jednak o trzeciej nad ranem, czując silne zawroty głowy i całkowite zdrętwienie rąk i stóp. (…) Kapitan Cook, (…) również nie spał, czując zaś te same objawy, (…) podniósł się z posłania i stwierdził, że nie jest w stanie chodzić o własnych siłach. Obudzony przez ojca poczułem, że jestem równie chory jak oni, powlokłem się więc do kabiny (…). Objawy tej przypadłości wydawały się zaiste niezwykle groźne: z policzków odpłynęła nam krew, wszystkie członki były zdrętwiałe i pozbawione czucia, a wielkie, obezwładniające znużenie pogarszało jeszcze nasz stan. Podano nam środki wymiotne (…). Obudziwszy się nazajutrz (…), nadal odczuwaliśmy ociężałość i zawroty głowy (…). Około południa ojciec mój próbował nawiązać rozmowę z kilkoma przybyłymi na pokład krajowcami. Ujrzawszy zwisającą z półpokładu rybę, pokazali na migi, że spożycie jej grozi bólem brzucha, opierając zaś następnie głowę na dłoni i przymykając oczy, dali do poznania, że wywołuje ona senność, bezwład i śmierć. (…) Nakłaniali nas później do wyrzucenia jej za burtę, my jednak postanowiliśmy zakonserwować ją w spirytusie winnym”. Po tygodniu pobytu na wyspie kapitan James Cook wydał rozkaz podniesienia kotwicy. Forsterowie nie byli z tego tytułu zachwyceni, gdyż Nowa Kaledonia obfitowała w wiele nowych i jeszcze nie opisanych gatunków flory i fauny, które wymagały dalszych obszerniejszych badań.

142


15 września 1774 roku załoga statku dostrzegła kolejne trzy nowe wyspy, jednak z powodu otaczającej je rafy koralowej, nie można było do nich dopłynąć. Przez kolejne dni „Resolution” krążył między wyspami, a kapitan sporządzał dokładne mapy nowo odkrytego archipelagu. 28 września 1774 roku statek zakotwiczył przy wyspie nazwanej Botany Island. Nazwa powstała z faktu, że Forsterowie, prowadząc badania i obserwacje szaty roślinnej wyspy, naliczyli w krótkim czasie blisko trzydzieści nowych gatunków. Po kilkudniowym pobycie kapitan James Cook przyjął kurs na Nową Zelandię i ekspedycja popłynęła dalej. Na początku października 1774 roku, po przekroczeniu Zwrotnika Koziorożca, załoga „Resolution” odkryła kolejną wyspę, która otrzymała nazwę Norfolk. 17 października 1774 roku statek dopłynął do wysp Nowej Zelandii, gdzie załoga przebywała do końca miesiąca. Ponownie uzupełniono zapasy żywności i dokonano drobnych napraw takielunku. Na początku listopada 1774 roku kapitan James Cook podjął ostatnią próbę rejsu na południe w celu odkrycia Południowego Kontynentu. Jednocześnie skierował okręt na kurs ku Przylądkowi Horn, tym samym nie zakładał powrotu na wyspy Oceanii. W takcie rejsu statek wpłynął na wody tzw. oceanicznej pustyni, gdzie brak wiatru i kompletna cisza zaskoczyły marynarzy. „Resolution” przez sześć tygodni dryfował po tych wodach, by wreszcie w połowie grudnia 1774 roku dotrzeć w okolice Cieśniny Magellana. Dalej załoga opłynęła nieprzyjemne lądy Ziemi Ognistej. Tak opisywał je w dzienniku pokładowym kapitan James Cook: „To najbardziej jałowe pustkowie, jakie kiedykolwiek widziałem. Wydaje się, że są tu tylko nagie skały bez jakiejkolwiek roślinności, stromymi urwiskami opadające wprost w morze (…). Nie ma chyba w całej naturze nic równie dzikiego jak te strony”. Po opłynięciu Ziemi Ognistej ekspedycja odkryła dwa nowe lądy: Georgię Południową i Sandwich Południowy. Następnie kapitan James Cook zdecydował o obraniu kursu na południe i powrót do ojczyzny. Wywnioskował, że jeśli Południowy Kontynent istnieje, to musi być jeszcze dalej na południe, a tam przez panującą stałą zmarzlinę i liczne góry lodowe nie da się dopłynąć. 16 marca 1775 roku załoga „Resolution” po raz pierwszy od 28 miesięcy spotkała Europejczyków. Była to załoga holenderskiego statku han-

143


dlowego. Wtedy James Cook dowiedział się o losach kapitana i załogi statku „Adventure”, który zakotwiczył w Cape Town w marcu 1774 roku. 23 marca 1775 roku dopłynął do Przylądka Dobrej Nadziei zakotwiczył na redzie portu Cape Town. Tam przez pięć tygodni uzupełniano prowiant i dokonano niezbędnych napraw okrętu. W ten sposób załoga statku opłynęła dookoła kulę ziemską. Pod koniec kwietnia 1775 roku podniesiono kotwicę i statek obrał kurs powrotny do Europy. Do lipca załoga płynęła bez przerwy, zatrzymując się na krótkie wizyty na Wyspie Św. Heleny, Wyspie Wniebowstąpienia i na Azorach. 29 lipca 1775 roku statek „Resolution” uroczyście wpłynął do portu w Cieśninie Spithead w południowo-wschodniej Anglii. Tam członków ekspedycji witano jak bohaterów. Jerzy Adam Forster podsumował całą podróż tymi słowami: „Uniknąwszy zatem niezliczonych niebezpieczeństw dotarliśmy oto szczęśliwie do kresu tej obfitującej w trudy podróży, która trwała trzy lata i szesnaście dni. Łączna długość naszego rejsu ponad trzykrotnie przekracza obwód kuli ziemskiej; łatwo więc obliczyć, że przemierzyliśmy większy obszar niż jakikolwiek ze statków żeglujących dotąd po powierzchni mórz. Łaskawym zrządzeniem losu straciliśmy w tym czasie tylko czterech ludzi; trzej z nich zginęli na skutek wypadku, czwarty zaś padł ofiarą choroby (…). Udało nam się wypełnić podstawowy cel wyprawy, jakim było poszukiwanie Południowego Kontynentu, istniejącego jakoby w granicach strefy umiarkowanej: spenetrowaliśmy bowiem nawet pokryte lodem morza przeciwnej półkuli, położone tuż za Kołem Polarnym, nie natrafiając nigdzie na ów rozległy ląd, w którego istnienie niektórzy dotąd wierzyli. Dokonaliśmy też innego, doniosłego dla nauki odkrycia, stwierdzając, że pośrodku oceanów tworzą się wielkie masy lodu, wolnego od cząsteczek soli i posiadającego wszelkie zbawienne i przydatne właściwości czystej wody. Wędrując w innych porach roku po położonej między zwrotnikami połaci Pacyfiku zebraliśmy tam cenne dla geografów informacje o nowych wyspach, nieznane przyrodnikom okazy roślin i zwierząt, przede wszystkim zaś interesujące wszystkich badaczy rodzaju ludzkiego obserwacje odmian człowieczej natury. Nie bez współczucia przyglądaliśmy się tępym, głodnym, zdeformowanym dzikusom z Ziemi Ognistej, którzy nie potrafią chronić się przed skutkami swego

144


fatalnego klimatu i mają tak przytępiony umysł, że niewiele różnią się od zwierząt. Ale widzieliśmy również szczęśliwych i pięknie zbudowanych mieszkańców Wysp Towarzyskich, korzystających z dobrodziejstw wspaniałego klimatu, który zaspokaja wszystkie ich potrzeby (…). Nie ulega jednak wątpliwości, że choć zasób zebranych przez nas informacji naukowych wzbogaca znacznie dotychczasowy stan ludzkiej wiedzy, z pewnością jest on tylko drobną cząstką ogromnej masy wiadomości, które dostępne są jeszcze nawet tak ograniczonym jak ludzie istotom i które w przyszłych wiekach otworzą nowe pola badań, pozwalających ukazać pełnię świetnych możliwości ludzkiego umysłu”. Statek „Resolution” wziął udział jeszcze w trzeciej wyprawie kapitana Jamesa Cooka dookoła świata (1776–1780), podczas której sam kapitan zginął z rąk Polinezyjczyków na Hawajach. Następnie statek cyklicznie pływał na trasie z Anglii do Indii Wschodnich. Zaginął 22 lipca 1782 roku podczas rejsu do Manili. Wrak statku do dzisiaj nie został odnaleziony. Forsterowie wnieśli wiele nowych danych i informacji do świata nauki. Zajmowali się głównie aspektami przyrodniczymi i geodezyjno-kartograficznymi. Odkryli i opisali ok. 260 nowych gatunków roślin Polinezji, ponadto wiele gatunków roślin i zwierząt innych, odwiedzanych podczas rejsu, krain. Zgromadzili wiele eksponatów i zbiorów przyrodniczych, geologicznych i etnograficznych. Prowadzili, zwłaszcza Jerzy Adam Forster, szczegółowy dziennik z podróży, gdzie zapisano wiele cennych informacji dla przyszłych żeglarzy i naukowców badających teren rejsu statku „Resolution”. Prawidłowo obliczyli objętość gór lodowych i zaobserwowali, że duża masa tych gór znajduje się pod wodą. Ponadto ustalili, że góry lodowe przemieszczają się po wodach oceanicznych dzięki prądom morskim, a nie panującym wiatrom. Dokonali również obserwacji zjawiska tzw. bieli na horyzoncie, która poprzedza pojawienie się gór lodowych. Do dziś znajomość tego zjawiska ułatwia żeglugę po wodach podbiegunowych, zwłaszcza Albatrosów. Dokonali dokładnych pomiarów temperatury wód morskich na dużych głębokościach. Dokonali pierwszych badań budowy rafy koralowej. Zaobserwowali, że pionowe wędrówki kalmarów z głębin morskich są niezbędnym elementem łańcucha pokarmowego ptaków morskich

145


występujących na terenach podbiegunowych, zwłaszcza albatrosów. Wyprawa na wody Oceanii obaliła tezę o połączeniu lądowym między Australią a Tasmanią, a wynikało to z obserwacji Forsterów o braku tych samych gatunków zwierząt czworonożnych na obu wyspach. Po powrocie do Anglii Forsterowie wydali wspólną publikację naukową pod tytułem „Joannes Reinholdus and Georgius Forster, Characteris Generum Plantarum quas In Insulis Maris Australis”. Zawarli w niej dorobek naukowy wyprawy dotyczący zaobserwowanego świata roślin. Praca zawierała dokładny opis 265 gatunków roślin spotkanych na wyspach Polinezji. Została ona przyjęta bardzo dobrze przez środowiska naukowe i przyniosła Forsterom rozgłos. Jan Reinhold Forster rozpoczął również prace nad opublikowaniem wspomnień z podróży. Jednak jego wersja rejsu nie otrzymała aprobaty lorda Johna Sandwicha. Admiralicja Królewska bała się, że informacje zawarte w pracy Forstera mogą zaszkodzić interesom Anglii. Dodatkowo przy publikacji pamiętników Jan Reinhold Forster chciał skorzystać z notatek kapitana Jamesa Cooka, lecz właściciel zapisków nie wyraził na to zgody. Sam chciał opublikować swoje pamiętniki. W związku z obowiązującą umową Jan Reinhold Forster nie mógł wydać wspomnień bez akceptacji Admiralicji Królewskiej. Wydane dzieło o świecie botanicznym Polinezji nie przyniosło zakładanych zysków finansowych. W tym czasie Jan Reinhold Forster w celu utrzymania rodziny zaczął zaciągać coraz to nowe długi. Liczył na ich rychłą spłatę po kolejnych wydaniach książek ze wspomnieniami z wyprawy i badaniami naukowymi na niej wykonanymi. Jerzy Adam Forster nie był związany żadną umową z Admiralicją Królewską. Postanowił, za namową ojca, opublikować swoje dzienniki z podróży. W 1777 roku wydał je pod tytułem „A voyage round the World In HMS „Resolution” commandet by Capitan Cook, during the years 1772–1775” („Podróż naok. świata na jednomasztowcu Jej Królewskiej Mości «Resolution», dowodzonym przez kapitana Cooka w latach 1772–1775”). Książka ta stała się bestsellerem w całej Europie. Dokładne opisy, chronologia zawarta w książce przyniosła Jerzemu Adamowi Forsterowi światowy rozgłos i uznanie środowisk naukowych. 9 stycznia 1777 roku Jerzy Adam Forster został przyjęty do grona Towarzystwa Naukowego Royal Society. Z czasem nominowany był też do grona naukowego Akademii Naukowych w Neapolu, Madrycie,

146


Berlinie i Gdańsku (od 1776 roku). Te same akademie zaproponowały członkostwo Janowi Reinholdowi Forsterowi. Niestety te splendory i nobilitacje w świecie naukowym nie szły w parze z profitami finansowymi. Dodatkowo rywalizacja między naukowcami a kapitanem Jamesem Cookiem spowodowała stratę wielu wpływowych znajomości na dworze królewskim i w Admiralicji. Jan Reinhold Forster za niespłacanie w terminie zaciągniętych pożyczek i wierzytelności trafił do więzienia. W tym czasie Jerzy Adam Forster po pierwszych osiągnięciach i splendorach zaczął również borykać się z brakiem stałej posady. Za namową ojca postanowił opuścić Anglię i w październiku 1777 roku wyemigrował do Paryża. Następnie przeniósł się do Hamburga i Hagi. Ostatecznie skorzystał z propozycji posady wykładowcy historii naturalnej w murach Collegium Carolinum w Kassel. Po przybyciu do tego niemieckiego miasta osiadł tam na pięć lat (1778–1783). Dodatkowo pracował jako nauczyciel geografii w miejscowej Szkole Kadetów. Będąc w Niemczech, często odwiedzał Berlin, gdzie był gościem rodziny Nicolei oraz przyjaciół Engela i Brästera. Odbywał też podróże do Poczdamu i Dessau. Tam organizował pomoc i protekcję dla uwięzionego ojca i będących w dramatycznym położeniu matki z rodzeństwem. Sprawą tą zainteresował samego króla pruskiego Fryderyka II Hohenzollerna i jego siostry: księżnę brunszwicką Filipę Charlottę i księżniczkę Annę Amelię. Siostry króla były bardzo wpływowymi osobami w świecie nauki i kultury na dworze berlińskim. Ponadto za ich wstawiennictwem prosił o pomoc księcia brunszwickiego Ferdynanda Alberta II i księcia heskiego Karola. Na królewskim dworze promotorem sprawy Forsterów był królewski lektor i prywatny sekretarz Henryk Alexander von Catt. Polski przekład książki Jerzego Adama Forstera „Podróż naokoło świata” (ze zbiorów autora)

147


Protekcji szukał też u władz kościelnych, zwłaszcza u znajomego rodziny opata Resewitza z klasztoru w Klosterbergen. Energiczne starania syna przyniosły oczekiwany skutek. Jan Reinhold Forster został zwolniony z więzienia. Powodem było uregulowanie należności i zadłużeń przez niemieckich przyjaciół Forsterów, członków niemieckiej masonerii. Od samego księcia Ferdynanda i księżnej Filipy rodzina Forsterów otrzymała 100 francuskich luidorów. Po wsparciu finansowym syna cała rodzina spotkała się w Halle w Niemczech. Niewykluczone, że już wtedy Jerzy Adam Forster należał do tajnego zakonu różokrzyżowców, będącego zrzeszeniem członków masonerii. Zakon ten w szczególności zajmował się poszukiwaniem metod przekształcenia metali w złoto. Na pewno Forster należał do koła różokrzyżowców w Kassel, razem ze swoim przyjacielem pochodzącym z Torunia, Samuelem Tomaszem von Sömmerlingiem. Sömmerling był anatomem i fizjologiem pracującym na uniwersytecie w Kassel. Jan Reinhold wraz z rodziną osiadł na stałe w Halle, gdzie przyjął posadę profesora historii naturalnej miejscowego uniwersytetu. Tam też opracował i wydał trzytomowe dzieło pod tytułem „Historia odkryć i podróży polarnych”. Wydał również dziesięć tomów magazynu zatytułowanego „Notatki z podróży”, gdzie opisywał wspomnienia z rejsu dookoła świata. W 1783 roku Jerzy Adam Forster, za pośrednictwem Jana Czempińskiego, otrzymał ofertę od biskupa Michała Jerzego Poniatowskiego, ówczesnego przewodniczącego Komisji Edukacji Narodowej i brata króla polskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego. Była to propozycja objęcia profesury katedry historii naturalnej i nauk przyrodniczych Szkoły Głównej Wielkiego Księstwa Litewskiego w Wilnie. Młody naukowiec i podróżnik zgodził się przyjąć tę ofertę i podpisał umowę na osiem lat. Wcześniej taką ofertę otrzymał Jan Reinhold Forster, jednak nie chcąc ponownie tułać się z rodziną, odmówił jej przyjęcia. Umowa była o tyle interesująca, że zaspokajała potrzeby finansowe Jerzego Adama Forstera. Zawarte w niej warunki uposażenia dwukrotnie przewyższały te proponowane przez uczelnię w Kassel i wynosiły 1000 talarów oraz darmowe mieszkanie w Wilnie. Dodatkowo strona polska zobowiązywała się do spłaty długu Forstera, który wynosił 530 dukatów oraz sfinansowanie podróży do Wilna w kwocie 200 du-

148


katów. Ponadto obietnica swobody w kontynuowaniu własnych prac naukowych i doświadczeń oraz prowadzenia zajęć z młodzieżą studencką była dla młodego naukowca nie do odrzucenia. Główny cel, jaki postawiono Forsterowi to rozpowszechnienie wiedzy o lokalnych cechach przyrody, zinwentaryzowanie i zbudowanie zbiorów gatunków roślin i zwierząt występujących w tej części Europy oraz ich dokładne opisanie i opublikowanie badań naukowych. Ponadto wykorzystanie zaobserwowanych lokalnych zjawisk i cech przyrodniczych w rolnictwie w celu modernizacji hodowli, uprawiania i przechowywania produktów. Naukowiec miał ustalić korzyści z tamtejszych walorów przyrodniczych w medycynie, rzemiośle, handlu, farbiarstwie i manufakturach przemysłowych. Forster miał także założyć ogród botaniczny, gabinet mineralogiczny i bibliotekę przyrodniczą. Na ten cel wstępnie wyasygnowano kwotę 100 dukatów. Poza botaniką i zoologią, Forster miał rozpowszechnić i rozwinąć mineralogię – naukę coraz bardziej znaną w świecie nauki zachodniej Europy, a mało znaną w Rzeczypospolitej. Nie była to pierwsza propozycja dla naszego naukowca z Polski. Wcześniej, zaraz po publikacji „Pamiętników z podróży”, Ferdynand Bukaty, poseł polski w Londynie, przekazał Jerzemu Adamowi Forsterowi propozycję objęcia profesury w katedrze nauk przyrodniczych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Była to oferta króla polskiego. 16 lutego 1784 roku Jerzy Adam Forster rozpoczął podróż do Wilna. Na początku tej długiej drogi odwiedził rodzinę w Halle. Następnie wraz z ojcem udał się do Getyngi, gdzie zaręczył się z dwudziestoletnią Teresą Heyne. Jego wybranką była córka znanego filologa, archeologa i badacza starożytności, Christiana Gottloba Heyne, profesora uniwersytetu w Getyndze. Jerzy Adam bardzo dobrze znał swojego przyszłego teścia. Byli oni przyjaciółmi. Bliskość Kassel i Getyngi pozwalała na częste odwiedziny domu rodziny Heyne i prowadzenie spotkań naukowych i filozoficznych. Teresa Heyne została znaną pisarką. W Getyndze Jerzy Adam ponownie spotkał się z biskupem Michałem Poniatowskim i mógł potwierdzić wcześniejsze ustalenia oraz omówić swoją podróż do Polski. Prymas sugerował, aby młody naukowiec w czasie podróży zwiedził kopalnie, huty i zakłady metalurgiczne zajmujące się pozyskiwaniem i przetwarzaniem metali. Pozwoliłoby to na lepsze poznanie aktualnego poziomu wiedzy i badań w zakresie

149


mineralogii, nauki którą Forster znał najsłabiej. Nie była to jednak dziedzina mu nieznana. Będąc w Getyndze spotykał się ze znanym fizykiem, a zarazem filozofem, Georgiem Christophem Lichtenbergiem. Obaj badacze wydawali razem czasopismo naukowe „Göttingisches Magazin der Wissenschaft und Literatur”. Na łamach pisma Forster często analizował prace z zakresu chemii i mineralogii. Uczestniczył też w doświadczeniach prowadzonych przez Georga Christopha Lichtenberga, będącego autorytetem dla Forstera. Ciekawostką jest zajęcie się przez Forstera tematyką gazów palnych i wykorzystaniem ich podczas lotów balonowych. Swoje spostrzeżenia przekazywał w listach do Josepha Banksa, przewodniczącego Londyńskiego Towarzystwa Królewskiego, które sceptycznie odnosiło się do uzyskanych wyników badań. Następnym punktem podróży Jerzego Adama Forstera był Weimar. Jadąc tam, młody naukowiec spędził kilka dni odpoczynku w górach Harzu. Był w Zellerfeld, u wiceberghauptmana Friedricha Wilhelma von Trebry. Tam zapoznał się z bogatą kolekcją minerałów gospodarza, z której kilka otrzymał w prezencie. Zwiedził też miejscowe kopalnie. W Weimarze spotkał się z Johannem Wolfgangiem von Goethe. Była to już znana postać nurtu oświeceniowego w niemieckim świecie kultury i nauki, jednocześnie związany z ruchem zakonu różokrzyżowców w Niemczech. Następnie Jerzy Adam Forster przez Lipsk, Drezno udał się do Freibergu. W Lipsku spotkał się z saskim radcą górniczym J. Ch. Schmiedem, który udostępnił mu zbiory mineralogiczne doktora Hansena i radcy górniczego Lincka. Ponadto miał okazję wymienić poglądy z profesorem historii naturalnej Uniwersytetu w Lipsku Nathanaelem Gottfriedem Leske. Mógł też zobaczyć prywatne zbiory profesora, znane później jako „Gabinet Leskego”. Po krótkim pobycie w Lipsku młody naukowiec kontynuował podróż do Freibergu. Kolejnym etapem podróży było Drezno. Tam dalej zapoznawał się z tematyką górnictwa. Spotkał się z inspektorem zbiorów mineralogicznych Zwingeru – profesorem Carlem Heinrichem Titiusem. Dzięki niemu obejrzał kolekcję minerałów radcy górniczego Josepha Friedricha Racknitza, z której kilka egzemplarzy otrzymał w prezencie. Widział jak profesor Titius stosuje nowatorską metodę w medycynie, lecząc elektryzacją. 20 czerwca 1784 roku w Dreźnie Jerzy Adam Forster był świadkiem lotu balonu. Doświadczenie to utwierdziło naszego naukowca w prze-

150


konaniu o konieczności kontynuowania badań przyrodniczych, zwłaszcza o zjawiskach i cechach fizycznych zachodzących w środowisku. Wreszcie podróżnik dotarł do Freibergu, gdzie poznał starszego radcę górniczego Möncha z Frankfurtu nad Odrą i radcę górniczego Toussainta von Charpentiera a także mistrza Mende – konstruktora maszyn górniczych. Dzięki ich pomocy mógł na własne oczy zaobserwować proces wydobycia minerałów, technologię i najnowsze projekty przemysłu górniczego. Prowadził też rozmowy naukowe z mineralogiem Abrahamem Gottlobem Wernerem i starostą górniczym, a zarazem szambelanem królewskiego dworu, Friedrichem Antonem von Heinitzem. Werner był dla naszego naukowca wielkim autorytetem, nic więc dziwnego, że nazwał naukowca „wielkim mineralogiem”. Również poznał wybitnego profesora Akademii Górniczej, matematyka, Johanna Friedricha von Charpentiera, który wyrażał poglądy zbliżone do tez usłyszanych od Friedricha Wilhelma von Trebry. Innym naukowcem z Akademii Górniczej, z jakim spotkał się Forster, był profesor mineralogii Christlieb Ehregott Gellert, zajmujący się przetwarzaniem rud w czysty metal. Poznał także wykorzystanie jednego z metali, a mianowicie kobaltu do farbowania produktów w miśnieńskiej fabryce porcelany. Korzystając z bliskości uzdrowiska w Töplitz, Forster spędził tam kilka dni, lecząc schorzenia reumatyczne, coraz bardziej dokuczające mu podczas podróży. Jednak kurację przerwał przejazd do Freibergu prymasa Stanisława Poniatowskiego, który polecił Forsterowi przyjechać z powrotem do miasta. Do spotkania doszło 3 lipca 1784 roku. Tam prymas polecił spotkanie z majorem Janem Müntzem w Miedzianej Górze koło Krakowa, którego przedstawił jako nowatora nauk górniczych w Rzeczypospolitej. Dalej przez Pragę, Jerzy Adam Forster udał się na dwór cesarski w Wiedniu. W Pradze spotkał się z przedstawicielami nauki, z wielu różnych dziedzin. Dzięki Johannowi Tobiasowi Mayerowi, fizykowi zaprzyjaźnionemu ze wspomnianym wcześniej Georgiem Christophem Lichtenbergiem z Getyngi, nasz naukowiec mógł podziwiać bogatą kolekcję śląskich minerałów. Był to zbiór podarowany przez berlińskiego naukowca Carla Abrahama Gerhardta, założyciela Berlińskiej Akademii Górniczej. Wśród eksponatów znajdowała się pokaźna ilość opali, hryzoprazów i chalcedonów zebranych na Śląsku. Sam Johann Mayer, syn wybitnego astronoma, pełnił w tym czasie funkcję konsyliarza (doradcy)

151


króla polskiego. W Pradze nasz naukowiec mógł poznać również bogaty księgozbiór uniwersytecki dzięki Rafaelowi Ungarowi, pełniącemu funkcję bibliotekarza. Po dotarciu do Wiednia Forster dostał się pod opiekę radcy dworu, mineraloga i przyrodnika Ignacego Antoniego von Borna. Był to przewodniczący lokalnej loży masońskiej, ukierunkowanej na badanie przyrody. Dzięki tej protekcji Forster zdobył możliwość wielu kontaktów z innymi naukowcami. Swojemu opiekunowi nasz podróżnik przekazał zbiór mineralogiczny z Miedzianej Góry, który był darem od prymasa Stanisława Poniatowskiego. Najciekawszym doświadczeniem dla Forstera było spotkanie z pochodzącym z Holandii, wybitnym botanikiem i fizjologiem Janem Ingenhoussem, odkrywcą procesu fotosyntezy roślin. Nasz podróżnik mógł uczestniczyć w doświadczeniach tego holenderskiego naukowca. Następnie odwiedził nadzorcę wiedeńskiego ogrodu botanicznego Nicolausa Josepha von Jacquina, który na potrzeby uniwersytetu prowadził zakupy eksponatów przyrodniczych, z rocznym budżetem 4 tysięcy guldenów. Tam poznał wiele egzotycznych egzemplarzy i sposoby pielęgnacji ogrodu. Na spotkaniach u Antoniego Borna Forster poznał profesora Leopolda Antona Ruprechta, zajmującego się chemią i metalurgią. Swoje badania prowadził w Bańskiej Szczawnicy (niem. Schmintz). Był współodkrywcą pierwiastka chemicznego – telluru (Te). Za aprobatą naukowca Forster skopiował notatki z jego doświadczeń i eksperymentów. 16 sierpnia 1784 roku wygłosił mowę dla członków tj loży masońskiej, do której został przyjęty. Tam też poznał barona F.M. Liedera, znanego w Wiedniu alchemika, masona, zwierzchnika wiedeńskiego zakonu różokrzyżowców. 24 sierpnia 1784 roku uzyskał audiencję u samego cesarza. Po wyjawieniu planów wyjazdu do Polski cesarz wyraził wielkie zdziwienie, że w Wilnie jest uniwersytet. Ponadto wątpił, żeby w Polsce znaleźli się ludzie podzielający zainteresowania i ekspresje w badaniu przyrody Jerzego Adama. Odradzał wyjazdu Forsterowi, jak sam mówił, do tego „dzikiego” kraju. Jednak Forster nie zniechęcił się i kontynuował swoją podróż do Polski. Przez Ostrawę, Cieszyn, Bielsko i Kęty skierował się do Krakowa. Wjeżdżając do Polski rozpoczął pisanie swoistego rodzaju pamiętnika, który zatytułował „Dziennik podróży po Polsce”. Wydany on został

152


przez Paula Zinckego dopiero w 1914 roku. W Kętach opisał wygląd targowiska powstałego podczas jarmarku z dużą liczbą wozów, koni, zwierząt hodowlanych. Uderzyła go liczba ludzi wszystkich stanów: chłopów oferujących produkty ze swoich zagród, szlachty ze służbą ubraną w charakterystyczne dla herbu uniformy, handlujących Żydów i całej grupy mieszczan i kupców. Powodowało to niespotykana mozaikę barw, zachowań jakich naukowiec dotychczas nie widział. Kiedy przybył do Krakowa, ujrzał miasto w ruinie po niedawnym oblężeniu. Przygnębiający widok potęgował brud i zniszczenia. Tam spotkał się z księdzem profesorem Andrzejem Trzcińskim, profesorem katedry fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ksiądz Andrzej Trzciński kilka lat wcześniej studiował w Getyndze, jednak miał opinię dziwaka i marnego nauczyciela. Przebywając w Krakowie, Forster odwiedził kopalnię soli w Wieliczce a także kopalnie i pokłady wapnia w Pińczowie i Brzesku. W tym ostatnim żywo zainteresował się skamielinami odciśniętymi w wydobywanym kruszcu, zwłaszcza fragmentami muszli i skorupiaków. Przejeżdżając przez Pińczów, Jerzy Adam Forster zatrzymał się w miejscowej karczmie. Z zainteresowanie opisał serwowane dania kuchni polskiej, które spożywali goście w gospodzie. Dalsza podróż przebiegała przez Końskie, Opoczno, Odrzywół (ówcześnie bardzo znane miasteczko) i Warszawę. Obraz otaczającej go Polski był przygnębiający. Dużo biedy i zniszczeń, zaniedbanych wsi i małych miasteczek. W Warszawie Forster spotkał się z wieloma ważnymi osobistościami świata nauki i polityki z księciem Józefem Klemensem Czartoryskim na czele. Był pod wrażeniem inteligencji i wykształcenia księcia, choć zauważył, że jest to człowiek szyderczy i rozpustny. Jerzy Adam odwiedził również księżną Izabelę Lubomirską. Była to wybitna kobieta, która inicjowała wiele przedsięwzięć kulturalnych w swoich dobrach. Z jej inicjatywy przybudowano m.in. zamek w Łańcucie. Była też właścicielką pałacu w Wilanowie, który zwiedził Forster. Będąc w Wilanowie, Jerzy Adam korzystał z przewodnika, barona Piotra Ernesta Schefflera, który był jego serdecznym przyjacielem. Poznali się jeszcze w Londynie, kiedy Jerzy Adam Forster miał 17 lat i od tej pory pozostawali w koleżeńskich stosunkach. Scheffler jako zaufany współpracownik prymasa Poniatowskiego i cieszący się przyjaźnią króla polskiego, jako pierwszy zasugerował osobę Jerzego Adama Forstera do objęcia posady profe-

153


sury historii naturalnej Uniwersytetu w Wilnie. Był on też członkiem zakonu różokrzyżowców w Polsce. Przez cały pobyt w Warszawie Jerzy Adam Forster mieszkał u swojego przyjaciela w domu Augusta Otta, chirurga pułkowego Gwardii Koronnej. Dom ten usytuowany był przy ulicy Bitnej i przylegał do wojskowych koszar (obecnie Warszawa Żoliborz). Sam Scheffler pochodził z Gdańska, gdzie był wpływowym członkiem tamtejszego Towarzystwa Naukowego (Die Naturforschende Gesellschaft in Danzig). Pełnił tam funkcję skarbnika. Był również członkiem Pruskiej Akademii Nauk w Berlinie. Zajmował się medycyną, naukami przyrodniczymi, ale przede wszystkim był ekspertem nauk górniczych i mineralogii. Wspierał on późniejsze dążenia Jerzego Adama Forstera w rozbudowaniu zaplecza naukowego uczelni w Wilnie, m.in. o zakup ziemi pod założenie ogrodu botanicznego. Inwestycja ta została spełniona, lecz już po wyjeździe Forstera z Wilna. Następnie Jerzy Adam Forster kontynuował podróż przez Stanisławów, Węgrów, Sokołów, do Białegostoku. W Sokołowie spotkał jednego z członków Komisji Edukacji Narodowej, księcia Kazimierza Narbutta. Był to polityk w pełni oddany nurtowi oświecenia i potrzebie reform szkolnictwa w Polsce. Jako duchowny przeciwstawił się zacofanemu i konserwatywnemu systemowi szkół jezuickich. Był autorem pierwszego podręcznika logiki w języku polskim. Działał aktywnie w Towarzystwie Ksiąg Elementarnych, związanych z Komisją Edukacji Narodowej. W Białymstoku spotkał się z księżną Barbarą Urszulą Sanguszkową, wdową po Marszałku Wielkim Litewskim i kardynałem Giovanni Andrea Archettim. Księżna była znaną filantropką, poetką i tłumaczką. Została żarliwą propagatorką walki z biedą i niedolą mieszkańców Warszawy. Kolejnym etapem podróży Forstera było Grodno. Tam pierwsze kroki skierował ponownie do księżnej Barbary Urszuli Sanguszkowej, ale zamieszkał u wicekanclerza Litwy hrabiego Joachima Litawora Chreptowicza. Był to współtwórca Komisji Edukacji Narodowej, publicysta, poeta i tłumacz. W Grodnie Jerzy Adam Forster uczestniczył we mszy św. z udziałem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Opisał potem króla jako gorliwego katolika, który całą uroczystość klęczał i modlił się. Mszę celebrował biskup Maciej Garnysz. Po uroczystym „Te Deum” wszyscy składali hołd władcy, całując go w rękę. Był to nowy gest dla naszego podróżnika, jednak z uczuciem wzruszenia Forster przyłączył

154


się do innych poddanych króla. Został też zaproszony na obrady Sejmu. Opisując te nowe doświadczenia, zauważył, że król cały czas siedział w fotelu pod baldachimem, przykryty futrem. Marszałkowie, a było ich czterech, czuwali nad spokojnym i prawidłowym przebiegiem obrad. W tym celu używali dębowych lasek. Jak Forster zauważył, obrady były na ogół spokojne, choć jeden z marszałków w trakcie bardziej emocjonalnych sytuacji połamał swoją laskę. W Grodnie, korzystając z zaproszenia księżnej Izabeli Elżbiety z Poniatowskich Branickiej – siostry króla, uczestniczył w dwóch kolacjach z udziałem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Brał też udział w łowach zorganizowanych na cześć króla pod Grodnem. Tam po raz pierwszy zaobserwował duże zwierzęta leśne – łosie i żubry. Na dworze królewskim poznał także bankiera z Warszawy Fergusona Tappera i jego żonę Walentin. Żona bankiera twierdziła, że poznała ojca naukowca, Jana Reinholda Forstera, w Gdańsku oraz będąc gościem posiadłości Schwarzwaldów w Mokrym Dworze pod Gdańskiem. Jerzy Adam miał również okazję porozmawiać z księciem Karolem Henrykiem von Nassau-Siegen, który wraz z Louisem Antoinem Bougeinville odbył podróż dookoła świata i był dowódcą pływających baterii artyleryjskich. Obaj podróżnicy wymienili spostrzeżenia na temat wysp Oceanii i Nowej Zelandii. Rozmowie ich przysłuchiwał się król i sam z zainteresowaniem pytał przyrodników o szczegóły podróży i ich doświadczenia. 16 listopada 1784 roku Jerzy Adam Forster rozpoczął ostatni etap podróży z Grodna do Wilna. Po dwóch dniach z niemałymi perypetiami dotarł na miejsce. Korzystając z nieuczciwych przewoźników, zmuszony został dotrzeć do miasta dyliżansem pocztowym. Miasto wywarło na nim pozytywne wrażenie. Opisał je jako pięknie położone, majestatyczne i duże. Poprzednikiem Forstera na uniwersytecie był francuski przyrodnik Jean Emmanuel Gilibert. Poza znacznymi, ale niezinwentaryzowanymi herbariami, nic po sobie nie pozostawił. Całość katedry przyrody Jerzy Adam musiał tworzyć od nowa. Mimo nawału pracy, Forster próbował urządzić także własne życie towarzyskie. Poznał i często się spotykał z księciem Ignacym Jakubem Massalskim – biskupem wileńskim, do którego jeździł też na wieś do posiadłości Werki pod Wilnem (obecnie dzielnica miasta). W środowisku naukowym zaprzyjaźnił się z profesorem medycyny Josua Langmayerem, z pochodzenia Węgrem i pochodzącym z Włoch profesorem chemii Józefem

155


Sarłorisem, znanym jako Sartorius. Jednak środowisko uniwersyteckie z ostrożnością patrzyło na pomysły młodego naukowca. Forster żalił się przyjaciołom, że ogród botaniczny, jaki ma w Wilnie, jest bardzo mały i trudno na nim prowadzić badania roślin rolniczych. Dlatego też od samego początku podjął starania o zakup nowej parceli pod tą inwestycję. Została zakupiona w 1787 roku w pobliskich Sorokiszkach. Rozwój tego ogrodu i nowe nasadzenia zawdzięczamy księdzu profesorowi Stanisławowi Bonifacemu Jundziłłowi – następcy Forstera, u którego młody ksiądz pobierał nauki. Od 1 grudnia 1784 roku Forster prowadził wykłady ze studentami. Bardzo szybko zyskał sympatię uczniów. Był lubiany za nowatorskie metody prowadzenia zajęć i innowacyjne podejście do programu nauczania. Opinia świetnego pedagoga nie przysposobiła mu niestety przyjaciół w gronie współpracowników i kadry dydaktycznej uczelni. Nieporozumienia na tle zasad nauczania w szkolnictwie wyższym były częstym powodem zatargów i nieporozumień z innymi naukowcami uniwersytetu. 2 lutego 1785 roku Jerzy Adam Forster wygłosił sławną mowę o historii naturalnej jako nauki, której odbiorcami byli naukowcy i profesorowie nie tylko z uczelni wileńskiej. O potrzebie rozwoju nauk przyrodniczych mówił m.in.: „…historia naturalna jest wyliczeniem i opisem wszystkich rzeczy, które istnieją samodzielnie, a które spostrzega się zmysłami, bądź nieuzbrojonymi, bądź też za pomocą narzędzi (…), mineralogię wchłonęła chemia. Botanika, która ledwo dopiero przybrała postać nauki, dostała się pod władzę lekarzy. Wreszcie zoologia, której pożyteczność jest jasna jak słońce, ze względu na pokrewieństwo człowieka z resztą zwierząt, nie zdołała znaleźć miejsca, gdzie by się zadomowiła(…). Każde rozpoznanie rzeczy w przyrodzie jest podwójne: pierwsze daje opis jakiegoś ciała, drugie ustala stosunki, które zachodzą między nim a innymi ciałami, czyli jego historię naturalną we właściwym znaczeniu (…). Badać należy według pokrewieństwa zachodzącego między nimi lub też na podstawie zróżnicowania według umówionych właściwości – w klasy, rzędy, działy, rodzaje i gatunki (…). Nasza nauka wyraźnie rozpada się na dwie główne części, z których pierwsza wiedzie do osiągnięcia poznania rzeczy, a druga ma na celu pożytek (…). Gdyby nie ciekawość, powrócilibyśmy do dzikości, gdzie jedyną troską jest zdobywanie jadła i napoju. Jest cechą zwłaszcza po-

156


spolitych i zwierzęcych niemal usposobień, że korzyści stawiają ponad szlachetność i lekceważą wszystko, z czego nie widzą możliwości wydobycia dla siebie korzyści i owoców (…). Na podstawie jak najbardziej pewnych obserwacji wiadomo, że rodzaj ludzki stale liczebnie wzrasta. Dlatego też, aby zaspokoić potrzeby wszystkich, musimy wynajdywać dla nas w królestwie przyrody wciąż nowe środki utrzymania, musimy uczyć się, jak zaspokajać głód i pragnienie, i stosować przeciw chorobom nieznanym przodkom naszym leki, o których nie słyszano dawniej, wykorzystywać na tysięczne sposoby bogactwa natury, by podnosić wygodę i kulturę w sposobie życia. Idąc za wzorem natury, łączyć w wytworach rzemiosła pożyteczność z powabem formy i rozbudzać w duszach wszystkich ludzi jakieś subtelniejsze poczucie piękna i harmonii, które łagodzi obyczaje i odgradza je od dzikości, by cieszyli się i czerpali ustawicznie radość z owej składności i wdzięku, które zawierają się w kształtach, barwach, tonach, melodiach, w ruchach, wreszcie w słowach…” Były to poglądy wybitnie nowatorskie jak na tamtą epokę, a biorąc pod uwagę istniejącą przepaść między poziomem nauki w Polsce a w krajach zachodnioeuropejskich, słuchacze wykładu nie do końca rozumieli sens przesłania, a nawet byli oburzeni tak „wywrotowymi” tezami. Również jego spojrzenie na pracę naukową i prowadzenie badań wzbudziły sensację: „…Obserwator nie może wykonywać swych prac w stałych porach dnia, ani w jednym tylko miejscu. Na to wskazuje różnorodność rzeczy rozsianych daleko i szeroko po świecie oraz ich zmienność. Więc siły opuściłyby ciało nękane zbytnim wysiłkiem, niezmordowaną pracą, czuwaniem, podróżami, złą pogodą, szkodliwymi wyziewami, ukąszeniami zwierząt, truciznami roślinnymi i niezliczonymi innymi niewygodami, gdyby dzięki własnej i wrodzonej mocy nie zdołało wytrzymać wszelkiego rodzaju umartwień (…). Do tej wytrzymałości ciała dołączymy jeszcze sprawność fizyczną, bo przy gromadzeniu i badaniu rzeczy występujących w przyrodzie potrzebne są wprawne ręce i dobrze wyćwiczone oczy. Prawdziwy obserwator powinien przyjąć jako zasadę: iść za przewodem natury i doświadczenia, nie dawać zbytnio wiary cudzemu autorytetowi, niczym pochopnie się nie zachwycać, lecz przyglądać się wszystkiemu ze spokojem mędrca (…). Ponieważ często ci, którzy poświęcili się badaniom przyrody,

157


nie mogą wyjechać poza granice kraju rodzinnego, zaś sąd o związku między różnymi postaciami rzeczy i pożytku z nich można powziąć tylko po ich oglądnięciu w całym zespole, przeto potrzebne nam są także inne pomoce, które mogą uzupełnić wiedzę o rzeczach pochodzących z obczyzny. Buduje się przeto muzea wypełnione martwymi zwierzętami i różnorakimi okazami kopalnymi. W ogrodach botanicznych hoduje się rośliny pochodzące z obcych krajów i to bądź na otwartym powietrzu, bądź też w cieplarniach…” Na początku wiosny 1784 roku Forster miał poważne kłopoty zdrowotne z okiem, które mogły zakończyć się częściową utratą wzroku. Pomoc przyjaciela, profesora medycyny Josue Lanmmayera, pozwoliła przejść chorobę bez późniejszych komplikacji. 26 lipca 1785 roku Jerzy Adam Forster ponownie przyjechał do Getyngi. Celem podróży do Niemiec było ważne wydarzenie w jego życiu. Tam nasz naukowiec wziął ślub z Teresą Heyne, z którą był zaręczony od lutego 1784 roku. Zaraz po ślubie, już w sierpniu 1785 roku, ponownie wrócił do Wilna, po drodze odwiedzając bibliotekę Załuskich w Pałacu Daniłowiczowskim w Warszawie. Była to pierwsza Biblioteka Publiczna Rzeczypospolitej, zawierająca 400 tysięcy tomów, 20 tysięcy rękopisów i 40 tysięcy rycin. Tam spotkał się z wiceprefektem biblioteki jezuitą Jerzym Koźmińskim, specjalistą od starodruków i łaciny. Jeszcze w tym samym roku do Wilna przyjechała Teresa Heyne i zamieszkała razem z mężem. W 1786 roku na świat przyszło pierwsze dziecko rodziny Forsterów – córka Teresa (1786–1862). Żona Teresa Heyne nie czuła się w Wilnie dobrze. Wychowana wśród ludzi nauki i kultury narzekała na brak kontaktów. Sam Forster pisał do przyjaciół o tamtejszej inteligencji, że jest to „… grunt wyjątkowo jałowy…” i daleki od podobnych w Niemczech. Ponadto dystans i nieufność, z jakimi podchodzili do Forstera inni naukowcy i profesorowie uniwersyteccy, ograniczał możliwości towarzyskie. W czerwcu 1787 roku w Wilnie przebywał kontradmirał G.I. Mułowski, który przedstawił Forsterowi oficjalną ofertę carycy Katarzyny II. Naukowiec otrzymał propozycję udziału w wyprawie morskiej po Morzu Południowym Oceanu Spokojnego, za bardzo wysokie honorarium. Celem naukowym tej ekspedycji odkrywczo-badawczej miało być zbadanie wybrzeży rosyjskich od Ochocka oraz część wybrzeży Ameryki

158


niezbadanych przez wyprawy Jamesa Cooka. Podróż miała trwać cztery lata, a flotylla składać się aż z 36 statków różnego przeznaczenia. Po zakończeniu podróży Jerzy Adam Forster miał objąć profesurę na Uniwersytecie w Petersburgu. Ponadto strona rosyjska zobligowała się pokryć koszty związane z koniecznością zerwania kontraktu Forstera z Komisją Edukacji Narodowej w Polsce. Widząc coraz to gorszą sytuację w Wilnie i brak zrozumienia wśród współpracowników uczelni, a także wzrastającą frustrację żony Jerzy Adam Forster przyjął propozycję Rosjan. O swojej decyzji zerwania kontraktu z uczelnią wileńską Forster powiadomił króla i czołowych członków Komisji Edukacji Narodowej. Złożył też oficjalną notę na ręce Ottona Magnusa von Stackelberga, ówczesnego ambasadora rosyjskiego w Polsce i faktycznego współrządcę państwa. To dzięki ambasadorowi caryca Katarzyna dowiedziała się o pobycie Forstera w Polsce i zainteresowała się pozyskaniem tego naukowca do przygotowywanej wyprawy. Rozstanie z Polską odbyło się we wzajemnym zrozumieniu i zachowaniu poprawnych kontaktów ze środowiskiem naukowym. Jedynie Jędrzej Śniadecki, biolog i lekarz związany ze środowiskiem uczelni wileńskiej, nie mógł zrozumieć pobudek Forstera i darzył go niechęcią a wręcz wrogością. Jerzy Adam Forster na krótko udał się z Wilna do Petersburga w celu ustalenia szczegółów wyprawy, a żona z córką wróciła do rodzinnej Getyngi. Podróż miała oficjalnie rozpocząć się z Londynu w marcu 1788 roku, gdzie przygotowania prowadził kontradmirał Mułowski. Tam też miał udać się Forster. Ponadto w wyprawie miał wziąć też udział poznany w Grodnie, podczas audiencji u króla polskiego, książę Karol Henryk von Nassau-Siegen. W sierpniu 1787 roku w Warszawie po raz ostatni Jerzy Adam Forster był na audiencji u króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Tam też w obecności prymasa i czołowych posłów oficjalnie pożegnał się z Polską. Następnie Forster udał się do Niemiec, do Halle, gdzie otrzymał tytuł honorowego członka w Królewskim Towarzystwie Naukowym. Tam też odwiedził, po kilku latach rozłąki, swoich rodziców. W tym samym czasie wybuchła wojna rosyjsko-turecka, która zniweczyła plany carycy Katarzyny II związane z wyprawą badawczą Forstera. Taka sytuacja zmusiła Jerzego Adama Forstera do pozostania w Niemczech. Niestety z powodu braku stałego źródła finansowego sytuacja materialna rodziny

159


stawała się bardzo ciężka. Forster próbował nawet zainteresować swoją kandydaturą króla hiszpańskiego, aby objąć stanowisko gubernatora Filipin. Korzystając z protekcji dawnych przyjaciół ze środowisk naukowych i loży masońskich, a zwłaszcza Andreasa Hoffmanna, dyrektora biblioteki Uniwersytetu w Moguncji (niem. Meintz), uzyskał etat bibliotekarza uniwersyteckiego na tej uczelni. Tam też sprowadził rodzinę z Getyngi. Nie wiadomo, czy na świecie były już bliźnięta Luise i Georg, czy urodziły się w Moguncji. Faktem jest, że w tym czasie Teresa i Jerzy Adam ponownie zostali rodzicami, tym razem bliźniąt. Dodatkowo Forster kontynuował pracę jako tłumacz i recenzent zagranicznych publikacji badawczych i referatów naukowych. Często wymieniał poglądy i spostrzeżenia z prezydentem towarzystwa Royal Society sir Josephem Banksem, przyrodnikiem którego obaj Forsterowie zastąpili w drugiej wyprawie Jamesa Cooka. Nadal zainteresowany tematyką niedoszłej wyprawy rosyjskiej poświęcił wiele czasu na studiowanie wiadomości o Bliskim Wschodzie i Indiach. Rozpoczął również pisanie własnych esejów i publikacji na tematy społeczne i zagadnienia związane z tolerancją wyznaniową i kulturową. Być może miało to związek z tradycjami mocno katolickimi funkcjonującymi w społeczeństwie Moguncji, a sam Forster wychowany był w duchu protestantyzmu. Coraz częściej naukowiec borykał się też z problemami zdrowotnymi, zwłaszcza z reumatyzmem, które były efektem wielu lat spędzonych w podróżach i wyprawach morskich. W 1790 roku na świat przyszła najmłodsza córka Forstera i Teresy Heyne – Clair (1790–1839). W tym samym roku Jerzy Adam Forster postanowił odbyć podróż do Anglii, w celu zaobserwowania zmian politycznych. Zainteresował udziałem w tej eskapadzie swojego teścia Christiana Gottloba Heyne, jednak ten z braku czasu odmówił uczestnictwa. Zaproponował Forsterowi towarzystwo młodego, dwudziestoletniego Aleksandra von Humboldta, potomka wpływowego rodu niemieckiego. Obydwaj panowie szybko się zaprzyjaźnili. Młody Aleksander ciekawy nauk przyrodniczych i geograficznych był niewątpliwie zafascynowany postacią Forstera i jego doświadczeniem. Podróżnicy, podążając przez Düsseldorf, Aachen, Liege, Louvain, dotarli do Brukseli. W Holandii zwiedzili Brugię, Ghent, Antwerpię, Amsterdam, Rotterdam i Hagę. Z holenderskiego portu dotarli na Wyspy Brytyjskie, gdzie spędzili dwa miesiące, głównie w Londynie. Po powrocie na Stary

160


Kontynent podróżnicy udali się do Paryża. Tam przy okazji obchodów pierwszej rocznicy zburzenia Bastylii mogli zaobserwować festyn i zabawy uliczne. Jerzy Adam Forster już wtedy był gorącym zwolennikiem ruchu rewolucyjnego i równouprawnienia. Podczas podróży Forster pisał pamiętnik, który później wydał w formie książki „Ansichten von Niederrhein, von Brabant, Flandern, Holland, England Und Frankreich im April, Mai und Juni 1790”. Książka ta wydana w trzech tomach cieszyła się dużą poczytnością w całej Europie, choć liczne kłopoty i utrudnienia ze strony wydawcy opóźniały jej druk. Ostatecznie wydano ją w latach 1791–1794. Najlepszą recenzją tej publikacji są słowa Johanna Wolfganga Goethego: „…po przeczytaniu tej książki chciałoby się zacząć ją jeszcze raz od początku i chciałoby się też wyruszyć w podróż z tak dobrym i wykształconym obserwatorem…” W tym czasie żona Jerzego Adama Forstera, mieszkająca z dziećmi w Moguncji, miała romans z jego przyjacielem Ludwikiem Ferdinandem Huberem. Gdy latem 1790 roku Forster powrócił do Moguncji, informacja ta była dla niego bolesnym ciosem. Rok później, latem, w tragicznym wypadki zginęło jego dwoje dzieci – Luisa i Georg. Jesienią 1792 roku do Moguncji wkroczyły wojska francuskie pod dowództwem generała Adama Philippe de Custina. 21 października 1792 roku Jerzy Adam Forster wraz z Andreasem Hoffmannem został współzałożycielem klubu jakobińskiego „Freunde der Freiheit und Gleichheit” („Przyjaciele Wolności i Równości”). Był to zaczątek powstania władz Republiki Mogunckiej. Forster aktywnie włączył się w tworzenie ustawy, na mocy której została ogłoszona republika. W tej ustawie zadbał o zapis zasad demokracji i poszanowania praw obywatelskich. Forster został też wybrany wiceprezydentem tymczasowego zarządu republiki i deputowanym nowo utworzonego parlamentu. Redagował też gazetę „Die neue Mainzer Zeitung oder Der Volksfreund”. Zaangażowanie polityczne i ujawnione poglądy spowodowały, że środowisko naukowe i wielu przyjaciół Forstera odwróciło się od niego. Wkroczenie wojsk francuskich i okupacja Moguncji zakończyła się dewastacją i dużymi zniszczeniami miasta. Widząc narastające niebezpieczeństwo, Forster zgodził się na wyjazd żony i dzieci z Ludwikiem Ferdinandem Huberem do Neuchâtel w Szwajcarii. Do końca wierzył, że uratuje małżeństwo i już wcześniej proponował żonie osiąść w Szwajcarii. W tym samym czasie sam Forster w towarzystwie Jana

161


Nepomucena Potockiego i Adama Luxa udał się do Paryża, gdzie został przedstawicielem Republiki Mogunckiej przy rządzie francuskim. Zabiegali oni o przyłączenie republiki do Francji, mając świadomość że sama Moguncja nie będzie mogła utworzyć niezależnego państwa. Jego starania zostały zwieńczone sukcesem i rząd w Paryżu przyjął tę propozycję pozytywnie. Jednak 23 lipca 1793 roku wojska francuskie zostały ostatecznie rozbite pod Moguncją przez armię pruską i wycofały się do Francji. Moguncja powróciła pod panowanie pruskie i przywrócono poprzedni porządek i dawne prawo. Wszyscy obywatele niemieccy sprzyjający rewolucji zostali pozbawieni majątku i praw w całych Niemczech. Dlatego też Jerzy Adam Forster uznany za zdrajcę nie miał po co wracać do Moguncji. Pisząc listy do Teresy Heyne, skarżył się na brak środków do życia i nędzę jaka panuje w Paryżu.

Wjazd do chodnika kopalni w Eiserfeld (ze zbiorów autora)

162


22 grudnia 1793 roku Jerzy Adam Forster zachorował na zapalenie płuc. Mieszkał wtedy sam w pokoju na poddaszu kamienicy przy ulicy Rue des Moulins w Paryżu. 4 stycznia 1794 roku napisał ostatni list do żony, w którym skarżył się na silne bóle brzucha i jelit, ślinotok i brak snu. W tym czasie chorym Forsterem opiekował się francuski malarz Robert Huber. 10 stycznia 1794 roku wycieńczony reumatyzmem, słaby i będący w depresji Jerzy Adam Forster zmarł, przeżywszy 39 lat. Jego ojciec Jan Reinhold Forster przeżył syna o cztery lata i zmarł w Halle 9 grudnia 1798 roku. Do końca życia cieszył się autorytetem i szacunkiem, piastując stanowisko profesora historii naturalnej miejscowego uniwersytetu. Teresa Heyne po śmierci męża wyszła za mąż za Ludwika Ferdinanda Hubera. Zmarła w Augsburgu w 1829 roku. Z dziewięciorga jej dzieci sześcioro dożyło wieku dorosłego. Najmłodsza córka Jerzego Adama i Teresy – Clair była protoplastką rodziny, w której w siódmym pokoleniu urodziła się Anna Schwarz, tancerka baletowa ze Szwajcarii. Była ona pierwszą żoną znanego gdańszczanina, literata i noblisty Güntera Grassa. Forsterowie przez wiele lat byli zapomnianymi w świecie nauki. Ich publikacje i dorobek naukowy został odkryty wiele lat po ich śmierci, co dowodzi, że wyprzedzili swoją epokę. Na część naukowców 5 listopada 1842 roku jeden z chodników w kopalni rudy żelaza w niemieckiej miejscowości Eiserfeld nazwano Reinhold Forster Erbstolen, a 25 pażdziernika 1987 roku uruchomiono stałą niemiecką (NRD) stację badawczą na Antarktydzie, nadając jej imię Forstera. Od 2009 roku w Gdańsku kursuje tramwaj PESSA SWING numer 1026 nazwany imieniem Jerzego Forstera.

163


Krzysztof Kowalkowski

Jan III Sobieski – starosta gniewski1 Króla Jana III Sobieskiego, panującego w latach 1674–1696, zapamiętano szczególnie z Wiktorii Wiedeńskiej w 1683 r. – słynnej bitwa pod Wiedniem między wojskami polsko-austriacko-niemieckimi pod dowództwem króla Jana III Sobieskiego a armią Imperium Osmańskiego pod wodzą wezyra Kara Mustafy, zakończonej definitywną klęską Osmanów. Polski monarcha, dowodząc wojskami sprzymierzonymi, uratował tym samym katolicką Europę przed zalewem muzułmanów. Tematem moich rozważań nie jest król Sobieski, lecz Sobieski starosta gniewski. Nim przejdę do tego tematu, chciałbym w kilku zdaniach przybliżyć historię Gniewu do czasu, gdy jego starostą został Sobieski. Gniew leży w widłach utworzonych przez rzekę Wisłę oraz uchodzącą do niej Wierzycę. Terytorialnie Gniew leży na skraju Pojezierza Źródła: J. Borkowicz, Starostwo Gniewskie w XVII wieku, „Teki Kociewskie” 2013, nr 7; B. Śliwiński (red.), Dzieje Miasta Gniewu do 1939 roku, Pelplin 1998; M. Haftka, Zamki krzyżackie w Polsce, Malbork–Płock 1999; E. Cieślak (red.), Historia Gdańska, t. III, cz. 1–2, Gdańsk 1993; K. Przemysław, Dochody starostwa gniewskiego na podstawie lustracji Prus Królewskich, „Teki Kociewskie” 2013, nr 7; A. Kosecki i R. i Kosecki, Dzieje Skórcza, Skórcz 2005; Kronika Klasztoru Świętego Zakonu Cystersów w Pelplinie, t. II, cz. 1–2, tłum. o. P. A. Turbański OFM, Pelplin 1986; A. Nowak (red.), Kronika Polski, Warszawa 2000; Stanisław Hoszowski, Lustracja województw Prus Królewskich 1624, Gdańsk 1967; J. Milewski, Kociewie Historyczne, cz. 1, Starogard Gdański 1995; K. Myszkowski, Sanktuarium Maryjne w Piasecznie, Piaseczno 2006; T. Nowak: Związki Sobieskich z Gniewem, „Nowiny Gniewskie” 1996, nr 6 (20); 300-lecie śmierci króla Jana Sobieskiego, „Nowiny Gniewskie” 1996, nr 6 (20); Sobieski jako starosta gniewski, „Nowiny Gniewskie” 1996, nr 5 (19); Zabiegi Jana III Sobieskiego o starostwo gniewskie, „Nowiny Gniewskie” 1996, nr 5 (19); W. Odyniec: Królowa Maria Kazimiera Sobieska w Gniewie, „Nowiny Gniewskie” 1995, nr 2(4); Kapela gniewska, „Nowiny Gniewskie” 1996, nr 7 (21); J. Paczkowski, Opis królewszczyzn w województwie pomorskim i malborskim w roku 1664, Toruń 1938; S. Gierszewski (red.), Pomorscy patroni ulic Trójmiasta, Wrocław–Warszawa–Kraków– Gdańsk 1977; C. Skonka, Śladami Jana Sobieskiego, Gdańsk 1998. 1

164


Starogardzkiego oraz Kociewia. Najstarsze ślady osadnictwa pochodzą z 2500 lat przed Chr. Pierwsza wzmianka pisemna pochodzi z 1229 r., kiedy to Gniew otrzymali oliwscy cystersi. W drugiej połowie XIII w. Sambor odebrał gród cystersom i w 1276 przekazał krzyżakom, w zamian za pomoc w walce ze Świętopełkiem. Zakon, dla którego była to pierwsza posiadłość na lewym brzegu Wisły, przejął gród ostatecznie w 1282 r. Strategiczne położenie Gniewu sprawiło, że krzyżacy niezwłocznie przystąpili do budowy zamku. Po zakończeniu pierwszego etapu budowy (ok. 1297 r.) zakon lokował miasto na prawie chełmińskim i rozpoczął akcję osadniczą. Po opanowaniu Pomorza Gdańskiego przez zakon krzyżacki w latach 1308–1309 Gniew stał się siedzibą komturii, a zamek gniewski, obok zamku w Człuchowie i w Gdańsku, stał się najpotężniejszą twierdzą krzyżaków na lewym brzegu Wisły. Podczas wojny trzynastoletniej pomiędzy Królestwem Polskim i zakonem krzyżackim zamek częściowo spłonął. Krzyżacy w Gniewie skapitulowali przed wojskami królewskimi 1 stycznia 1464 r., a zamek wraz z okolicznymi ziemiami na mocy drugiego pokoju toruńskiego został włączony do Polski. Komturstwo gniewskie, podobnie jak inne ziemie stanowiące własność zakonu, przeszło na własność skarbu Korony. Zamek, odbudowany z wojennych zniszczeń, stał się siedzibą niegrodowego starostwa i rezydencją starosty. Pierwszym starostą Gniewa (w latach 1466–1472) był Jakub Kostka. Po nim przez ok. 150 lat starostami byli inni możnowładcy, ale dla przedstawianej tu historii ważny jest fakt, iż w latach 1623–1656 starostą gniewskim był książę Albrecht Stanisław Radziwiłł, a po nim starostwo otrzymała jego żona Krystyna Anna. Zamek w tym czasie nie był jednak w najlepszym stanie, co dokładnie opisuje lustracja królewska przeprowadzona w 1624 r. Później ogromnych zniszczeń doznał podczas wojny szwedzkiej w latach 1655–1660, tracąc bramy, fragmenty murów, dachy i część zabudowy przedzamcza, tak że przeprowadzający w 1664 r. lustrację zapisał, że „podobieństwa nie masz, gdzie co przed tem stało”. Po śmierci księcia Radziwiłła (zm. 12 listopada 1656 r.) starostwem zarządzała jego żona Krystyna Anna. To ona w 1665 r. spisała kontrakt z Sobieskim, zgodnie z którym po jej śmierci on przejmie starostwo. Stało się to 16 marca 1667 r. Tu trzeba dodać, że Sobieski z czasem stał

165


się także właścicielem dóbr rzucewsko-wejherowskich, Orłowa i Kolibek, które otrzymał od swojej siostry Katarzyny Radziwiłłowej. Był też posiadaczem Ekonomii Malborskiej, która stanowiła królewskie dobra stołowe. W 1678 r. wykupił od Gdańszczan prawa do starostwa puckiego, a od 1880 r. dzierżawił też dobra w Nowym Dworze Gdańskim. Jan Sobieski, przyszły król polski, urodził się w Olesku koło Kamienia 17 sierpnia 1629 r. Był drugim synem Jakuba Sobieskiego, wojewody ruskiego, późniejszego kasztelana krakowskiego i Zofii Teofilii, z domu Daniłowiczównej, wnuczki hetmana Stanisława Żółkiewskiego. W 1640 r. wraz ze starszym bratem Markiem wyjechał z Oleska do Krakowa, gdzie w latach 1640–1643 uczył się w Collegium Nowodworskiego (pierwsza szkoła średnia działająca przy Akademii Krakowskiej), a w latach 1643–1646 studiował na Wydziale Filozoficznym Akademii Krakowskiej (dziś Uniwersytet Jagielloński). Po ukończeniu studiów ojciec, jak to było w zwyczaju, wysłał obu synów w podróż po krajach Europy Zachodniej, która trwała dwa i pół roku i stanowiła uzupełnienie wykształcenia. Po powrocie do kraju Jan Sobieski otrzymał starostwo jaworowskie (po swoim ojcu). Wkrótce wziął udział w walkach z Kozakami i Tatarami, jakie nastąpiły w związku z wybuchem w 1648 r. powstania kozaków pod wodzą Bohdana Chmielewskiego. Pierwsza walka Sobieskiego miała miejsce pod Zborowem 15 sierpnia 1649 r., gdzie jako dowódca własnej chorągwi przeszedł chrzest bojowy. Kolejne doświadczenie wojskowe zdobywał podczas trzydniowej bitwy pod Beresteczkiem (28–30 czerwca 1651 r.), w której wojska polsko-litewskie dowodzone przez króla Jana II Kazimierza pokonały wielką armię kozacko-tatarską. W drugim dniu bitwy Sobieski został ciężko ranny w walce z Tatarami, ale dzięki swoim podkomendnym uniknął niewoli. Bitwa jest uznawana za jedno z największych zwycięstw polskiego oręża w XVII w. Po powrocie do zdrowia Sobieski powrócił do służby wojskowej i brał udział w obronie twierdzy Żwaniec na Ukrainie przed wojskami tatarsko-kozackimi w 1653 r., zakończonej w grudniu wymuszoną ugodą. Historia odnotowuje kolejny udział Sobieskiego w bitwie pod Ochmatowem w dniach 29 stycznia – 2 lutego 1655 r. z połączonymi wojskami rosyjskimi i kozackimi Chmielnickiego. Nie skończyły się jeszcze walki z Kozakami, zasilonymi wojskami rosyjskimi, a Polskę czekała kolejna wojna, tym razem po raz drugi ze

166


Szwecją, która zerwała rozejm. Formalne wypowiedzenie przez Szwecję wojny nastąpiło 19 lipca 1655 r. W pierwszym okresie najazdu szwedzkiego Jan Sobieski, jako pułkownik Wojsk Kwarcianych, wraz z wieloma innymi wielmożami przeszedł na stronę szwedzką i ze swoim pułkiem poszedł do Prus Książęcych Fryderyka Wilhelma I, który także przeszedł na stronę Szwecji. Jednak 24 marca 1656 r., wraz z innymi Wojskami Kwarcianymi, Sobieski opuścił szeregi wojsk szwedzkich i został przyjęty do wojsk hetmana Stefana Czarnieckiego. Walczył odtąd pod komendą Jerzego Lubomirskiego, znakomitego wodza (od 1657 r. hetmana polnego koronnego), w Wielkopolsce i Prusach Królewskich. 26 maja 1656 r. król awansował go na chorążego koronnego. Walcząc u boku króla, został przez niego w 1658 r. awansowany na stopień pułkownika królewskiego. Zasługi i talenty wojskowe Sobieskiego zostały docenione przez monarchę. Gdy Jerzy Lubomirski za wywołanie rokoszu został 29 grudnia 1664 r. pozbawiony wszystkich funkcji, Sobieski otrzymał po nim urząd marszałka wielkiego koronnego, a kilka miesięcy później, po śmierci 16 lutego 1665 r. Stefana Czarneckiego – hetmanem polnym koronnym. 5 lipca 1665 r. utalentowany wódz zawarł związek małżeński z Marią Kazimierą – ukochaną Marysieńką. O niej i życiu osobistym Sobieskiego kilka zdań w dalszej części tekstu. Rokosz trwał dalej, a Sobieski w walce z jego uczestnikami czynnie wspierał króla, choć nie zawsze wychodził z bitew zwycięsko. Zakończenie rokoszu, nie było końcem wojen w Polsce, bo już wkrótce natarli na kraj Tatarzy wsparci przez Kozaków. Tu Sobieski wykazał się doskonałym talentem militarnym oraz strategicznym i nie dopuścił nieprzyjaciela do wkroczenia w głąb kraju, odnosząc zwycięstwo w bitwie pod Podhajcami zakończone 16 października 1667 r. traktatem pokojowym. Zwycięstwo to otworzyło mu drogę do buławy hetmana wielkiego koronnego, którą otrzymał od Jana Kazimierza 5 lutego 1668 r. W ten sposób Jan Sobieski zdobył dwie najważniejsze godności państwowe w Koronie i wyrósł na jedną z pierwszych osobistość, zaraz po królu, w państwie. Sobieski był w opozycji do wybranego na króla w 1669 r. Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Pamiętał jednak o obowiązku wobec Rzeczypospolitej i gdy w 1671 r. Polska ponownie została zaatakowana

167


przez Tatarów i Kozaków, z niewielkim wojskiem stanął przeciwko nim i odniósł kilka błyskotliwych zwycięstw, pokonując znacznie liczniejszego przeciwnika. Nie był to początek pokoju w Rzeczypospolitej, bo 10 grudnia 1671 r. wojnę Polsce wypowiedzieli Turcy. Ich najazd nastąpił dopiero w lipcu 1672 r., ale zaatakowali nasz kraj całą swą potęgą pod wodzą sułtana Mehmeda IV, do którego dołączyli Kozacy i Tatarzy, powiększając armię do 100 tys. wojska. Zdobyli m.in. twierdze Żwaniec, Jan Tricius, Portret Jana III Sobieskie- Kamieniec Podolski, podeszli rówgo w skórze lamparciej (1680), nież pod Lwów i Zamość, których Muzeum w Wilanowie jednak nie zdobyli. Sobieski nie był w stanie przeciwstawić się armii tureckiej, ale skutecznie ograniczał jej działania, gromiąc swoją kilkutysięczną konnicą oddziały Tatarów i uwalniając tysiące jeńców. Najazd turecki zakończył się niekorzystnym dla Rzeczypospolitej traktatem buczackim. Polska nie pogodziła się z utratą Podola i ziem na południowym-wschodzie, dlatego latem 1673 r. armia pod wodzą hetmana Sobieskiego przystąpiła do walki z Turkami. Sobieski odniósł spektakularny, choć nie do końca wykorzystany sukces, pokonując 11 listopada pod Chocimiem znacznie liczniejsze wojska tureckie. Tu dodać należy, że gdy trwały walki z Turkami, we Lwowie 10 listopada zmarł król Michał Korybut Wiśniowiecki. Po krótkich walkach różnych frakcji wśród polskiej i litewskiej szlachty 21 maja 1674 r. Jan Sobieski został wybrany na króla Rzeczypospolitej, a pakta konwenta złożył 5 czerwca. Już jesienią 1674 r. król Jan III Sobieski wznowił walki z Turcją o odzyskanie utraconych ziem polskich, które trwały z przerwami do podpisania układu pokojowego w 1678 r. Ze względu na zaangażowanie króla w wojnie, uroczysta koronacja Jana III Sobieskiego i Marii Kazimiery odbyła się dopiero 2 lutego 1676 r. Kilka lat zewnętrznego spokoju przerwane zostało w 1683 r., kiedy to Turcja wyruszyła na podbój Austrii. Wówczas Polska zawarła sojusz

168


z Austrią, którego efektem była znana wszystkim odsiecz wiedeńska, zakończona ogromnym sukcesem Jana III Sobieskiego i pogromem Turków przez wojska sprzymierzone. Zwycięstwo to pozwoliło na odzyskanie Podola, choć Kamieniec pozostał w rękach Turków. Następne dwa lata to zakończone niepowodzeniami walki z Turkami w Mołdawii oraz o Kamieniec Podolski w 1688 r. i 1689 r. W 1691 r. Jan III Sobieski podjął próbę zajęcia Mołdawii, która zakończyła się bez sukcesów, a z dużymi stratami w ludziach. Pomimo tego Jan III Sobieski pozostał w pamięci głównie jako wielki dowódca, który zasłynął zwycięstwami oręża polskiego pod Podhajcami, Chocimiem i Wiedniem. Słynął nie tylko z umiejętności strategicznych, ale posiadał gruntowne wykształcenie filozoficzne, historyczne i filologiczne i jak podają źródła, władał językiem francuskim, niemieckim, włoskim, tatarskim, tureckim oraz łaciną. Na swoją znajomość francuskiego skarżył się jednak pisząc do Marysieńki, że wiele słów już zapomniał. Panowanie Jana III Sobieskiego to nie tylko wojny, ale także zarządzanie krajem. Tu jednak król nie miał łatwego życia, gdyż nie dla całej szlachty i magnatów był bohaterem. Przez cały okres od chwili wyboru na tron Sobieski miał wewnętrzną opozycję, która wielokrotnie chciała doprowadzić do usunięcia go z tronu, a w 1689 r. Polska znalazła się nawet u progu wojny domowej. W końcu Sobieski rozgoryczony klęskami militarnymi dwóch swoich wypraw do Mołdawii (w 1686 i 1691 r.) oraz niepowodzeniem swoich planów politycznych i dynastycznych zaczął coraz częściej usuwać się do swojej rezydencji w Wilanowie, którą zakupił w 1677 r., a następnie przebudował na pałac. Tam też zmarł po długiej chorobie 17 czerwca 1696 r. Pogrzeb króla odbył się w kościele kapucynów w Warszawie, gdzie też początkowo złożono jego ciało. W 1734 r. jego szczątki przeniesiono do Krakowa i podczas uroczystej ceremonii 15 stycznia 1734 r. złożono na Wawelu w krypcie św. Leonarda. Powróćmy do życia osobistego Jana III Sobieskiego. Sobieski zawarł 5 lipca 1665 r. związek małżeński z Marią Kazimierą d’Arquien (1641–1716), wdową po wojewodzie sandomierskim Janie Zamoyskim (była jego żoną w latach 1658– 1665). Ich długoletnia miłość zasłynęła m.in. dzięki bogatej korespondencji, będącej jednym z najpiękniejszych przykładów polskiej epistolografii miłosnej XVII wieku.

169


Z małżeństwa tego Sobieski doczekał się czterech synów: Jakuba Ludwika (ur. 1667 r. w Paryżu, zm. 1737 r.), kandydata do korony polskiej oraz tronu mołdawskiego, Aleksandra Benedykta (1677–1714), Konstantego Władysława (1680–1726) i urodzonego w 1683 r. Jana, który zmarł w wieku dwóch lat, a także czterech córek: Teresy Teofilii, która zmarła niedługo po urodzeniu w 1670 r., Adelajdy (1672–1677), Menonki (1672 – zmarła w dzieciństwie), Teresy Kunegundy (1676–1730), elektorowej bawarskiej. Jak już wcześniej wspomniałem, Sobieski w 1665 r. spisał z Krystyną Anną Radziwiłł kontrakt, zgodnie z którym po jej śmierci on przejmie starostwo. Księżna zmarła 16 marca 1667 r. i po jej śmierci Jan Sobieski mógł przejąć starostwo gniewskie. Był wówczas hetmanem polnym koronnym. Trudno dziś określić jak często bywał w Gniewie, ale podczas pierwszych pobytów w mieście musiał zamieszkiwać w niewielkim budynku, wchodzącym w układ zamkowego przedbramia, gdyż sam zamek był zanadto zniszczony na skutek wojny szwedzkiej tzw. potopu (1655–1660). Dodatkowych zniszczeń dokonała Wisła, która podczas powodzi podmywała wzgórze zamkowe. Stan zamku w Gniewie dobrze oddaje przeprowadzona w 1664 r. lustracja dóbr królewskich, gdy starostwo trzymała jeszcze księżna Radziwiłłowa. Do starostwa należały wówczas wsie: Tymawa, Piaseczno, Jelenie, Bielawy, Szprudowo, Bobowo, Rajkowy, Pączewo, Wolental, Dąbrówka, Wysoka, Zelgoszcz, folwarki Wda i Bukowiec, Gronowo, Ciepłe, Brody, ponadto karczmy, jeziora, pastwiska, lasy. Potrzebował więc Sobieski dużo pieniędzy, aby doprowadzić zamek do jako takiego stanu i przywrócić gospodarkę na terenie całego starostwa, pozbawionego w czasie wojny ludzi i ze zniszczonymi domostwami. Wiadomo, że w Gniewie starał się bywać w miarę możliwości często. Zachowała się informacja o jego wizycie 29 października 1668 r. w Pelplinie, w opactwie cystersów. Kronikarz zapisał, że Sobieski i towarzyszący mu magnaci rezydowali jakiś czas w Gniewie. W Pelplinie byli bardzo gościnnie przyjęci przez opata i „po posiłku tegoż dnia odeszli”. Sobieski myślał także o zapewnieniu możliwości bogacenia się miejscowej ludności. Już 10 listopada 1668 r. nadał przywilej dla muzyków przy kościele w Gniewie. Zgodnie z przywilejem, muzycy mieszkający przy kościele otrzymali wyłączne prawo grania na wszystkich chrzci-

170


nach, weselach, odpustach, biesiadach i jarmarkach, jakie odbywają się we wszystkich wsiach i folwarkach w starostwie. Przywilej ten Sobieski, już jako król, potwierdził 12 marca 1689 r. Pragnienie przywrócenia świetności starostwu zapisał król w swoich listach do Marysieńki. W liście z 22 lutego 1668 r. pisze do Marysieńki: „Teraz na wiosnę wyprawuję sześć szkut zboża, na których będą i woski”. W innym liście z 23 czerwca 1970 r. pisał: „Dałem zrazu zaraz na zapomożenie tysiąc talerów, posłałem wołów trzysta kilkadziesiąt, i zbóż podobno różnych dwie szkucie, co czyni pod dwadzieścia tysięcy, a stamtąd chyba mi sardele albo minogi przywiozą”. Starostwo gniewskie w tym okresie wobec stałego zagrożenia majątków rodowych Sobieskiego na Rusi Czerwonej, Podolu i Wołyniu miało duże znaczenie w hodowli bydła i koni. W 1672 r. w okresie ciężkich walk z Turkami, którzy najechali Polskę i podeszli aż pod Zamość, Sobieski dla bezpieczeństwa rodziny wysłał ją do Gniewu. Tu w październiku 1672 r., Maria Kazimiera urodziła córkę Adelajdę, zmarłą w dziecięctwie. Do Gniewu wysłał też Sobieski swój skarbiec, opisując jego skład w „Regesta skarbców, tak z Żółkwi, Lwowa, Jaworowa, Kazimierza w Gniewie spisane die 3 Januarii 1673”. Na Święta Bożego Narodzenia do Marysieńki dołączył jej mąż. Po zwycięskiej bitwie pod Chocimiem w 1673 r. Jan III Sobieski ufundował w kościele w Piasecznie (w dzisiejszej gminie Gniew), w miejsce zniszczonego podczas wojen szwedzkich stropu, nowe przepiękne sklepienie nad trzema nawami kościoła, zwieńczone jego królewskim herbem. Po wyborze na króla Sobieski powinien był zwrócić starostwo, ale zatrzymał je dowodząc, że to ekwiwalent za pieniądze, jakie pożyczył królowi Michałowi Korybutowi Wiśniowieckiemu. Sobieski doprowadził do rozkwitu starostwo gniewskie. W 1676 r. uregulował stan prawny starostwa, oddając Gniew rodowi Sobieskich na cztery pokolenia. W tym też roku w sierpniu w Gdańsku gościła Maria Kazimiera. Była też w Gniewie i podczas pobytu na zamku udała się do Piaseczna na odbywający się tam odpust, aby modlić się w intencji zwycięstwa Sobieskiego w walkach z Turkami. W II połowie 1677 i styczniu 1678 r. Sobieski przebywał w Gdańsku. Do Gdańska wypłynął z Warszawy (21 maja 1677 r.) wraz dostojnikami i częścią dworu wiślanymi statkami, odwiedzając po drodze m.in. Płock, Toruń i Chełmno. W Gniewie 24 czerwca obchodził swoje imieniny, na

171


których był m.in. opat pelpliński Aleksander Wolf. Zapewne podczas tego pobytu Sobieski nadał Janowi Kleyna przywilej na młyn w Skórczu, który następnie potwierdził już jako król podczas swojego pobytu w Gdańsku, 20 sierpnia 1677 r. W lipcu król był m.in. w Malborku i na Żuławach, zajmując się sprawami gospodarczymi. 1 sierpnia 1677 r. odbył się uroczysty wjazd Jana III Sobieskiego do Gdańska. Król otrzymał do dyspozycji 3 domy przy Długim Targu (nr 2–4). Królowa nie uczestniczyła w tej uroczystości z uwagi na zaawansowaną ciążę. Już wkrótce, 9 września 1677 r., w Gdańsku przyszedł na świat syn Aleksander Benedykt. Podczas pobytu w Gdańsku Sobieski zainicjował budowę tzw. Kaplicy Królewskiej, dodając 20 000 zł do pozostawionych w testamencie na ten cel 80 000 zł przez prymasa Andrzeja Olszowskiego. Przyczynił się także do powołania nauczyciela języka polskiego w Gimnazjum Akademickim, o czym pisał w dekrecie z 12 lutego 1678 r. Król wyjechał z Gdańska 14 lutego 1678 r. Wspomniany dekret regulował wiele ważnych dla Gdańska spraw, istotnych dla funkcjonowania miasta i jego władz. Tu warto dodać, że w maju tego samego roku doszło w końcu do skutku przekazanie królowi przez miasto starostwa puckiego. Podczas swojego pobytu na Pomorzu w 1677 r., 3 października, w Gdańsku Sobieski nadał przywilej dla sołtysów wsi Skórcz Pawłowi i Janowi Pączkom. Jan III Sobieski, jako król, nadawał wówczas także przywileje dla mieszkańców miast i wsi poza starostwem. Tak na przykład: 4 października 1677 r. nadał przywilej „obraźnikom” w Skarszewach, upoważniający do sprzedaży obrazów w Koronie, na Litwie i Rusi, a 24 września 1678 r. Bractwu Strzeleckiemu Królewskiego Miasta Starogard. Nadania poczynione w Gdańsku w 1677 r. mogły mieć miejsce w czasie, gdy Sobieski wraz z królową Marysieńką przebywał dłużej w Gdańsku (na przełomie 1677 i 1678 r.), rozstrzygając wiele sporów cechowych czy też pomiędzy Cechami, z Radą i Ławą, ustalając m.in. zasady wyboru członków Trzeciego Ordynku (przedstawicieli pospólstwa miasta Gdańska). Ale także goszcząc m.in. w kolegium jezuickim na Starych Szkotach, w Dworze Ferberów w ówczesnej wsi Lipce czy u Zachariasza Zappio w jego letnim dworze „Przy Zielonej Studni”. Oczywiście odwiedzał także swoją siostrę Katarzynę Radziwiłł w Rzucewie, udając się na polowania w okoliczne lasy.

172


Pisząc o roku 1678, warto podać dwie istotne informacje. W 1678 r. Sobieski był po raz ostatni w Gniewie i zapewne wtedy obejrzał pałac, który kazała wybudować dla siebie królowa Maria Kazimiera. Jego budową król nie był zachwycony, ale kochał bardzo swoją żonę, więc nie mógł za bardzo protestować. Druga informacja dotyczy powiększenia dóbr będących w posiadaniu Sobieskich. Sejm Rzeczypospolitej w tym właśnie roku nadał Marii Kazimierze starostwo brodnickie jako jej oprawę stołową, z prawem posiadania tak długo jak będzie królową i mieszkać będzie w Polsce. Należy tu podać, że Jan III Sobieski wspomagał też działalność Jana Heweliusza, uczonego, ale i browarnika, którego zwolnił od wszelkich podatków od browarów, a w 1679 r., po wielkim pożarze jego domów i obserwatorium, uwolnił od akcyzy słód dostarczany do browarów. Dodać należy, że gdańszczanie cenili króla i pilnie śledzili jego zwycięstwa. Zwycięską bitwę pod Chocimiem w 1673 r. uczczono w Gdańsku salwami armatnimi i dziękczynnym nabożeństwem oraz wydaniem poematu. Rozgromienie Turków pod Wiedniem stało się powodem wielu uroczystości, mszy św., pokazów oraz wybiciem medalu z podobizną Sobieskiego. Także ważne wydarzenia w rodzinie Sobieskiego, jak narodziny synów Aleksandra i Konstantego czy ślub Jakuba z Elżbietą Nueburską (1691 r.), miasto świętowało fajerwerkami. Po śmierci Sobieskiego starostwo przeszło we władanie jego żony Marii Kazimiery (1696–1699). A po niej starostą do 1724 r. był Michał Zamoyski. Pomnik Jana III Sobieskiego w Gdańsku został postawiony w 1956 r. w trakcie Dni Gdańska. Odlano go z brązu w 1897 r. Pierwotnie stał we Lwowie, na Wałach Hetmańskich. Po II wojnie światowej przez pewien czas stał w Wilanowie, skąd przywieziono go do Gdańska.

173


Leszek Muszczyński

„Nasi-nienasi” rodem z pomorskiej (kociewskiej) ziemi Biogramy ludzi niemieckiej kultury, sztuki, sportu i polityki, związani z ziemią pomorską Różnorodne doświadczenia dziejowe oraz wzrost nacjonalizmu polskiego, jak i niemieckiego, spowodowały, że ludność polska i niemiecka, żyjąca razem na ziemi pomorskiej, wyraźnie się oddzieliła od siebie, funkcjonując niejako obok siebie. Sprawiły, że kultura niemiecka oraz polska miały wzajemnie różnych „bohaterów”. Czasem postaci obu etnosów krzyżowały się między sobą. Powodowało to zawłaszczenie konkretnych postaci przez jedną z kultur, na ogół silniejszą w danym momencie okresu historycznego. Wszyscy chętnie powołujemy się obecnie na Forsterów czy Eisenstaedta, gdyż tworzyli oni lub wywodzili się z Pomorza, nie zawsze zdając sobie sprawę, że oprócz dominującej kultury niemieckiej w Tczewie czy pozostałych miastach pomorskich, ludzi ci mieli etnos szkocki czy też żydowski. Jej przedstawiciele dostosowywali się zwykle do kultury panującej na danym obszarze lub też, jak to miało miejsce w epoce średniowiecznej czy nawet nowożytnej, bywali po prostu ludźmi pogranicza. Dopiero wiek XIX zmusił wielu z nich do samookreślenia się po którejś ze stron walczących ze sobą etnosów polskiego i niemieckiego. Inni pozostali wierni tradycji wielokulturowości lub wieloetniczności Kociewia, narażając się na ataki za to w swoich środowiskach, zarzuty zbyt małej „polskości” lub „niemieckości”, bardzo bliskie od „zdrady narodowej”. Zarówno strona polska, jak i niemiecka, stara się odtąd pielęgnować wyłącznie „czysto etnicznych” przedstawicieli swojej kultury,

174


zapominając w sposób jaskrawie „dychotomiczny” o drugiej stronie sąsiedzkiej kultury, która miała swój wkład w rozwój historyczno-kulturowy czy gospodarczy Kociewia. Niech więc te krótkie biogramy przedstawicieli niemieckiej kultury, sportu, nauki i polityki przypomną nam dawną wieloetniczność kulturową Pomorza, w tym regionu samego Kociewia. Zostali oni przeze mnie wybrani w sposób czysto subiektywny. Zdaję sobie sprawę z wybiórczości biogramów oraz pominięcia wielu mniej znanych, lecz niemniej zasłużonych dla regionu kociewskiego ludzi kultury naszego zachodniego sąsiada. ALEKSANDER SCULTET (ur. 1485 w Tczewie lub Gdańsku, zm. 1564 r. w Rzymie) – kanonik, kanclerz kapituły warmińskiej, historyk, kartograf. W Tczewie ukończył szkołę parafialną, a potem gimnazjum we Włocławku. Studiował na Akademii Krakowskiej prawo i teologię, po których przyjął święcenia kapłańskie. Odbył kilka podróży do Rzymu i Bolonii, gdzie kontynuował studia z dziedziny prawa. Tam też uzyskał tytuł doktora praw. Piastował różne funkcje w Kurii Rzymskiej. Od roku 1515 był kanonikiem kurii warmińskiej we Fromborku, gdzie zaprzyjaźnił się z Mikołajem Kopernikiem. W okresie 1530–1539 pełnił funkcję kanclerza tejże kapituły. Był przeciwnikiem Jana Dantyszka oraz Stanisłąwa Hozjusza, którzy kandydowali do władz kurii warmińskiej. Jako historyk oraz geograf stworzył pierwszą mapę Inflant. Razem z Kopernikiem opracowali kartografię Prus. Szczególnie ważną jest jego wielka praca „Chronographia sive Annales omnium fere regum…”, będąca pierwszą w dziejach nauki chronologią zdarzeń historycznych i zestawieniem pocztów władców świata. Przed nim nikt tego nie dokonał. Zwolennik myśli ferormatorskiej. Za swoje poglądy popadł w konflikt ze Świętą Inkwizycją, którą reprezentował Jan Dantyszek. Spędził za to kilka lat w więzieniu rzymskim. W końcu uniewinniony przez sądy papieskie, faktycznie nadal pozostawał pod jej kontrolą. Jego postać opisywana jest w niektórych utworach z epoki odrodzenia. Ostatecznie obrzucony klątwą, skazany na banicję i pozbawiony majątku osiadł w jednym z probostw w Prusach, zmieniając przedtem wyznanie z katolickiego na ewangelickie. Umarł w roku 1564.

175


Jako związany w początkach swojego życia z Tczewem, otrzymuje w 1979 r. miano patrona Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tczewie. JOHANN REINHOLD FORSTER (ur. 22 paź­dziernika 1722 r. w Tczewie, zm. 9 grudnia 1798 r. w Halle) – naukowiec, badacz historii naturalnej, podróżnik. Urodzony w Tczewie, w rodzinie o szkockich korzeniach, w kamienicy przy Rynku Starego Miasta. Jego ojciec Adam Simon Forster przybył do Polski w 1642 roku z powodu prześladowań religijnych, a już w 1670 roku powierzono mu stanowisko burmistrza w Tczewie. Poza tym burmistrzami Tczewa byli syn i wnuk Adama Simona, dopiero prawnuk Jan sprzedał dom w Tczewie i osiedlił się w Mokrym Dworze (Nassenhuben; obecnie Wiślina). Studiował teologię na uniwersytecie w Halle. Później pracował jako protestancki kaznodzieja w Mokrym Dworze pod Gdańskiem. W młodości pasjonował się ornitologią, ptakami Europy i Ameryki Północnej. Wraz z synem Georgiem wzięli udział w drugiej wyprawie Jamesa Cooka po Oceanie Spokojnym. Na zlecenie Katarzyny II uczestniczył w wyprawie badawczej na Powołże, celem sprawdzenia tam warunków naturalnych dla niemieckich osadników, którzy na prośbę carycy mieli zagospodarować tę ziemię. W roku 1766 przeniósł się do Anglii, gdzie przez trzy lata uczył w szkole, a następnie zostaje badaczem historii naturalnej. Za zasługi w dziele odkrywania przyrody nadwołżańskiej został przyjęty do Royal Society. Przez przypadek, gdy Joseph Banks zrezygnował z wyprawy Cooka, został zaproszony przez niego na wyprawę za Banksa. Popłynął wraz z synem na statku HMS „Resolution” w lipcu 1772 r. Podróż trwała trzy lata. Podczas podróży Forsterowie prowadzili badania naukowe, dzienniki oraz pamiętniki opisujące odkrywaną florę i faunę. Po powrocie w 1778 r. Forster opublikował „Obserwacje poczynione podczas podróży dookoła świata”. W listopadzie 1779 r. miano-

176


wany został profesorem historii naturalnej i mineralogii Uniwersytetu w Halle. Umiarł w tym mieście w roku 1798. ALFRED EISENSTAEDT (ur. 6  grudnia 1898 r. w Tczewie, zm. 24 sierpnia 1995 r.) – fotograf, twórca fotożurnalizmu. Jego rodzice byli żydowskimi handlarzami bławatów w Tczewie. Posiadali w rynku, w tej samej kamienicy sklep, co kilkadziesiąt lat wstecz rodzina Forsterów. Ojciec po ok. 10 latach sprzedał interes i wyjechał do Berlina. W 1935 r., w obawie przed prześladowaniami antysemickimi, razem z rodzicami opuścił Berlin i wyjechał do USA. Od młodości zajmował się fotografią. Zdjęcia zaczął robić jako nastolatek. Prosty aparat Kodaka dostał, gdy miał 14 lat. W rozwoju pasji fotograficznej pomógł mu wypadek. Wcielony do niemieckiej armii, walczył na froncie. W 1918 roku został poważnie ranny w obie nogi (i tak miał szczęście – był jedynym z całej jego kompanii, który przeżył tę potyczkę). Ponad rok rehabilitacji, kiedy nie mógł chodzić, zbliżyły go na dobre do fotografii. Później o kulach chodził do muzeów studiować kompozycję i poznawać tajniki sztuki. W łazience urządził sobie ciemnię. Gdy wydobrzał, wiedział już na pewno, że chce robić zdjęcia. W USA rozpoczął pracę dla Associated Press. Za zarobione pieniądze kupił sobie Leicę, rewolucyjny jak na tamte czasy aparat – mały, na klisze 35 mm (wówczas wciąż dominowały kamery średnioformatowe). Już wkrótce Leica stanie się nieodzownym narzędziem każdego fotografa pracującego dla prasy… Tym aparatem Eisenstaedt fotografował m.in. pierwsze spotkanie Hitlera i Mussoliniego, które miało miejsce w 1933 roku we Włoszech. W latach 1936–1972 pracował dla Magazynu „Life”, robiąc zdjęcia znaczącym gwiazdom polityki, kultury i show-biznesu. W 1942 roku Eisenstaedt stał się pełnoprawnym obywatelem USA i zaraz po wojnie zaczął jeździć po świecie, fotografując jej skutki.

177


Japonię zwiedzał z cesarzem Hirohito, który oceniał stan kraju po wybuchu bomb atomowych – tam zrobił inne słynne zdjęcie, pokazujące matkę z dzieckiem na tle zgliszcz. Korea, Włochy, Wielka Brytania – to kraje, które zwiedzał z aparatem, fotografując zwykłych obywateli i ich życie, tak samo jak głowy państw i medialne gwiazdy, dzięki temu, że profil magazynu „Life” obejmował władców, jak szarych przechodniów. O jednych i drugich „Life” pisało, jedni i drudzy mogli znaleźć się na okładce. Był autorem około stu okładek. Sophia Loren, Winston Churchill, Ernest Hemingway oraz dziesiątki modelek i studentek „przewinęły” się przed jego obiektywem. Fotograf posiadał zdolność zjednywania sobie modeli, wprowadzania ich w stan rozluźnienia, dzięki czemu jego zdjęcia są niezwykle naturalne, spontaniczne. Marilyn Monroe zabrał na podwórko jej domu, JFK sfotografował bawiącego się z córką, Ernest Hemingway próbował w żartach wrzucić fotografa do wody. Eisenstaedt był jednym z najczęściej nagradzanych fotografów, miał na koncie też wiele odznaczeń państwowych. Praca w najbardziej poczytnym magazynie zrobiła z niego bohatera narodowego. Prawie do ostatnich dni życia Essie, bo tak go nazywano, przychodził codziennie do redakcji (mieszkał bardzo niedaleko). Był całkowicie oddany pracy, uwielbiał ją. Był z całą pewnością fotografem z powołania. STEFAN LISEWSKI (ur. 6 lipca 1933 r. w Tczewie) – niemiecki aktor. Po zakończeniu II wojny światowej chciał zostać inżynierem hutnikiem, więc zgodnie z zainteresowaniami ubiegał się o studia na Akademii Górniczej we Fryburgu. Jego drugą namiętnością było jednakże aktorstwo. Stopniowo zaczął grywać w wielu rolach jako statysta. Równocześnie rozpoczął praktykę jako hutnik-walcerz w Hucie im. Ernsta Thälmanna w Magdeburgu, gdy po raz drugi dostał się do upragnionej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Berlinie-Schönebergu. Po jej ukończeniu w 1957 r. udało mu się zdobyć angaż w słynnej grupie teatralnej Betolda Brechta „Berliner Ensamble”, gdzie grywał do roku 1999. Był w grupie jedynym z najważniejszych filarów. Wystąpił np. w słynnej „Operze za trzy grosze” w roli Mackie Messera. Oprócz działalności scenicznej wielką popularność dała mu praca w filmie oraz kinie wschodnioniemieckim. Debiutował w filmie „Pieśń

178


marynarzy” („Das Lied der Mastrosen”) w 1958 r., gdzie wcielił się w rolę marynarza Juppa Koeniga. Dwa lata później, w 1959 r., stał się ulubieńcem publiczności po filmie „Koleje miłości” („Verwirrung der Liebe”). W latach 70. powrócił do gry scenicznej, chociaż nadal grywał w filmach. Występował w serii kina dziecięcego. Do najbardziej znanych odcinków filmu należały: „Duch pod wielkim kołem” („Spuk unterm Riesenrad”), „Duch we wieżowcu” („Spuk im Hochhaus”), „Duch zza światów” („Spuk von draussen”). Udzielał wielokrotnie swojego głosu w słuchowiskach radiowych. Polskim widzom może kojarzyć się z kapitanem Wolfgangem Hasse, z enerdowskiego kryminału „Telefon 110” z roku 1972. W 2002 r. grał ludożercę w operze „Pollicino” Hansa Wernera Henze, w reżyserii Jobsta Liebrechta. W 2004 r. wydał płytę CD ze swoimi nagraniami, które przyniosły mu ponowny rozgłos. Do dzisiaj wciela się w rolę Dogsborough w operze Brechta „Kariera Artura Ui”, w inscenizacji Heinera Müllera, która od 1995 r. miała już ok. 300 premiera w Niemczech i zagranicą. Mieszka w Berlinie. PIOTR TROCHOWSKI (ur. 22 marca 1984 r. w Tczewie) – niemiecki piłkarz polskiego pochodzenia. Gdy miał 5 lat jego rodzina wyjechała z Tczewa do Niemiec, gdzie osiedliła się w hamburskiej dzielnicy Billstedt. Jako nastolatek grywał w takich klubach jak: SpVgg Billstedt Horn, Concordia Hamburg, FC St. Pauli. Jako 17-letni amator występował

179


w latach 1999–2000 oraz 2000–2001 Bayernie Monachium. W następnym sezonie, już jako zawodowiec, grał w Pucharze DFB (Niemieckiego Związku Piłkarskiego) w wygranym 6:0 meczu z Freiburgiem. Strzelił wówczas swoją pierwszą bramkę jako zawodowiec. Był od sezonu 2004/2005 graczem Hamburgera SV, po tym, jak jego dotychczasowy klub z Monachium nie zgodził się na sumę oferowaną mu przez VfB Stuttgart. Hamburski klub zapłacił za niego wówczas milion euro. Z klubem tym grał w Pucharze UEFA „Intertoto”, gdzie udało mu się strzelić dwa gole. Przeważnie grywał w środku pola na lewej stronie. W lutym 2007 roku przedłużył swój kontrakt z HSV do roku 2011. W maju 2006 r. uległ kontuzji uda nie udało mu się zagrać w Mistrzostwach Europy do lat 21. Po wygranych meczach z Gruzją oraz Słowacją w październiku 2006 r. powołany został przez selekcjonera Joachima Löwa do reprezentacji Niemiec na Mistrzostwa Europy w 2008 r. Wówczas to Niemcy zdobyli wicemistrzostwo Europy. Trochowski w większości spotkań był w rezerwach drużyny niemieckiej. Do jego największych osiągnięć należą: zdobycie mistrzostwa Niemiec w 2003 r. oraz wicemistrzostwa w roku 2004. Ponadto zdobył Puchar Niemiec w 2003 r., wicemistrzostwo Europy do lat 19 w 2002 r., Pucharu „Intertoto” w 2005 i 2007. Największym natomiast osiągnięciem było zdobycie z zespołem Niemiec wicemistrzostwa Europy w Austrii–Szwajcarii w roku 2008. ERNST JULIUS SEIKOWSKI (ur. 18 stycznia 1917 r. w Tczewie – zm. 3 grudnia 1986 r. w Hamburgu) – niemiecki piłkarz. Z zawodu maszynista parowozu. W wieku trzech lat wyjechał z Tczewa wraz z rodziną do Hamburga, gdzie osiedlił się w hamburskiej dzielnicy Wilhelmsburg. Jako syn pomocnika-konduktora rozpoczął w wieku 10 lat grę w lokalnym zespole FC Einigkeit). Debiutował w lokalnej lidze, gdy miał 16 lat. Grywał najczęściej na pozycjach lewego obrońcy lub środkowego napastnika. Szczególnie dobrze główkował oraz dysponował silnym strzałem. W lutym 1939 r. zmienił klub na Hamburger Sportverein (HSV), z którym zdobył w sezonie 1944–1945 mistrzostwo okręgu hamburskiego. Grywał gościnnie w 1944 r. w drużynie 1 FC Nürnberg.

180


Jako podoficer grenadierów dostał się we Włoszech do niewoli w maju 1945 r. Internowany w Egipcie organizował ligę obozową, repezentując drużyny „PoW Camps 306“ oraz „Arbeitskompanie 2719“. Pomimo propozycji sportowych z Wielkiej Brytanii wrócił we wrześniu 1948 roku do zburzonego Hamburga. Objął posadę trenera w swoim macierzystym klubie Einigkeit Wilhelmsburg 1950, która grała w lidze amatorskiej. Zakończył swoją karierę sportową w 1954 r., kierując amatorską drużyną Rasensport Harburg. Zmarł na udar mózgu w 1986 r. ALF BACHMANN (ur. 1863 r. w Tczewie, zm. w 1956 w Ambach) – malarz marynista. Dużo podróżował po Europie, Afryce, Ameryce Płd. Malował przede wszystkim krajobrazy morskie, klify, plaże morskie, które go szczególnie fascynowały. Do najczęstszych należały również motywy jezior górskich oraz ptaków morskich. Wiele jego obrazów można podziwiać w galeriach oraz muzeach północnych Niemiec. GERD TESSMER (ur. 25 stycznia 1945 r. w Pelplinie) – socjalista, niemiecki polityk SPD. Studiował po maturze w 1964 r. w Eberbach, do 1969 r. historię, geografię i romanistykę na Uniwersytecie w Heidelbergu oraz pedagogikę na Wyższej Szkole Pedagogicznej również w Heidelbergu. Po studiach uczył w szkole realnej w Mosbach. Żonaty, dwójka dzieci. Po raz pierwszy wybrany do Rady Gminy w Binau w 1971 r. W tym samym roku objął funkcję przewodniczącego lokalnego oddziału SPD. Następnie od 1979 r. przewodniczący Związku Powiatowego SPD w powiecie

181


Neckar-Odenwald. Od 1984 do 2006 r. był członkiem landtagu kraju związkowego Badenii–Wirtembergii. W SPD był rzecznikiem prasowym SPD ds. rolniczych frakcji parlamentarnej tej partii. ROBERT WOLLENBERG (ur. 9 lutego 1862 r. w Pelplinie, zm. 16 sierpnia 1942 r. w Berlin-Steglitz) – niemiecki psychiatra. Jego ojciec był lekarzem wojskowym. W 1879 r. ukończył gimnazjum wilhelmińskie w Królewcu, następnie studiował medycynę w Królewcu i Lipsku. W Lipsku w 1885 r. otrzymał uprawnienia lekarskie. Praktykował następnie w różnych szpitalach psychiatrycznych na terenie Pomorza, od 1888 r. w klinice chorób nerwowych Charité w Berlinie, od 1891 w klinice w Halle. W 1892 r. habilitował się z psychiatrii i neurologii, 4 lata później uzyskał tytuł profesora. Od 1898 r. był ordynatorem w zakładzie psychiatrycznym w Hamburgu-Friedrichsbergu, od grudnia 1900 r. był profesorem zwyczajnym na Uniwersytecie Eberharda Karola w Tybindze. W 1906 r. objął katedrę w Uniwersytecie Cesarza Wilhelma w Straß­burgu, po I wojnie na Uniwersytecie Filipa w Marburgu, a od 1921 katedrę Śląskiego Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma we Wrocławiu. W 1931 r. opublikował autobiografię „Erinnerungen eines alten Psychiaters”. W momencie dojścia do władzy nazistów został wydalony z uniwersytetu. Zarzucono mu, że miał żydowskich przodków. Umarł 16 sierpnia 1942 r. w berlińskiej dzielnicy Steglitz. Ciekawostką jest fakt, że wraz z innym lekarzem był biegłym psychiatrą w głośnym procesie seryjnego mordercy Ernsta Wagnera w 1914 r. HEDWIG PROHL (ur. 30 czerwca 1823 r. w Gniewie, zm. 12 lutego 1886 r. we Wrocławiu) – niemiecka pisarka młodzieżowa. Urodziła się jako trzecie dziecko sekretarza pocztowego Taubego w Gniewie. Krótko po jej narodzinach rodzina przeniosła się do Malborka. Gdy miała 5 lat, pozostała pod opieką swojego bezdzietnego wuja. Uczęszczała do szkoły w Bydgoszczy,

182


gdzie uczyła się prywatnie muzyki i języka francuskiego. Mając 15 lat podróżowała z rodzicami po Pomorzu i Berlinie. Po dwóch latach podróży powróciła do rodzinnego domu. W roku 1845 poślubiła radcę Pohla, za którym powędrowała do Krakowa, potem ponownie na Pomorze, do Grudziądza i Kwidzyna, wreszcie osiadła we Wrocławiu. Była matką czterech synów i jednej córki. Aby utrzymać gromadkę dzieci, zaczęła pisać dla nich książki. W 1862 r. ukazało się w młodzieżowym piśmie jej pierwsza dzieło pt. „ Samenkörner für junge Herzen”. Później szereg innych opowiadań i powieści, jak: „Das Glückskind” (1871), „Gefunden” (1872), „Rosige Jugendzeit” (1881), i najsłynniejsze opowiadanie „Brausenkoepfchen”. IWAN KNORR (ur. 3 stycznia 1853 r. w Gniewie, zm. 22 stycznia 1916 r. we Frankfurcie n. Menem) – niemiecki komponista oraz pedagog muzyczny. Występował również pod pseudonimem „I.O. Armand”. Knorr był uczniem Ignacego Moschelesa – austriackiego komponisty, profesora Ernsta Friedricha Richtera – muzyka oraz słynnego niemieckiego komponisty i dyrygenta Carla Reinecka w konserwatorium muzycznym w Lipsku. Od 1874 r. był nauczycielem muzyki, a od 1878 r. kierownikiem zajęć teoretycznych na Carskim Stowarzyszeniu Muzycznym w Charkowie. W 1883 r. został nauczycielem teorii oraz kompozycji na Wyższym Konserwatorium we Frankfurcie n. Menem, którego został w 1908 r. dyrektorem. Do jego dzieł należy zaliczyć symfoniczne fantazje oraz opery. Najbardziej znane z nich to: „Dunja”, „Die Hochzeit” (Wesele), „Durchs Fenster” (Przez okno). Pisał też książki, wśród nich biografię Czajkowskiego (1900), wydaną w Berlinie oraz podręcznik kompozycji do grania fug. CHRISTA LÖRCHER z d. Treumann (ur. 24 czerwca 1941 r. w Gniewie) – socjalistka, niemiecki polityk, członek partii SPD, której członkinią jest od 1970 r. Poseł na Sejm Bundestagu od 1993 do 2002 roku. Z zawodu nauczycielka. Stała się szerzej znana niemieckiej opinii publicz-

183


nej w listopadzie 2001 r. po tym, jak odmówiła złożenia głosowania o votum zaufania dla kanclerza Schrödera za jego poparcie udzielone mu w sprawie wysłania wojska do Afganistanu. Wystąpiła wówczas w geście protestu z SPD, stając się niezależną deputowaną do Bundestagu. Otrzymała za to wyróżnienie imienia „Clary Immerwahr”, bojowniczki o prawa kobiet z końca XIX w. oraz nagrodę pokojową międzynarodowego ruchu „Lekarze Przeciw Wojnie Nuklearnej” (IPPNW). MAX HALBE (ur. 4 listopada 1865 r. w Koźlinach, zm. 30 listopada 1944 r. w Neuötting) – niemiecki dramaturg i główny przedstawiciel naturalizmu. Dzisiaj twórczość Halbego jest niemal zapomniana, a teatry niezwykle rzadko sięgają po jego sztuki. Jest honorowym obywatelem miasta Gdańska. Halbe urodził się w posiadłości rodzinnej Koźliny (niem. Güttland), w powiecie gdańskim na granicy z Kociewiem gdzie spędził dzieciństwo. Po ukończeniu nauki w Gimnazjum Miejskim w Gdańsku w roku 1883 zaczął studiować prawo w Heidelbergu, a pracę doktorską obronił na Uniwersytecie Monachijskim w 1888 r. Wkrótce potem przeniósł się do Berlina, gdzie opublikował swoją pierwszą, entuzjastycznie przyjętą sztukę „Jugend” (Młodość), którą porównywano z głośnym dramatem Gerharta Hauptmanna „Die Weber” (Tkacze), w tym czasie najchętniej wystawianą sztuką teatralną w Niemczech. W roku 1895 Halbe wrócił do Monachium i otworzył „Intime Theater für dramatische Experimente” (intymny teatr eksperymentów dramaturgicznych). Był również współzałożycielem teatru „Münchner Volksbühne” (Scena Monachijska). Był liczącym się członkiem monachijskiego stowarzyszenia artystycznego, jak również przyjacielem Franka Wedekinda. W latach 1933 i 1935 r. opublikowane zostały jego prace autobiograficzne „Scholle und Schicksal” (Gleba i przeznaczenie) i „Jahrhundertwende” (Punkt zwrotny stulecia). Jego nazwisko figurowało na Gott­begnadeten-Liste (Lista obdarzonych łaską Bożą w III Rzeszy). Halbe zmarł w wieku 79 lat, w swej posiadłości Neuötting w Bawarii. Fot. ze zbiorów autora

184


Krystian Zdziennicki

„Nie damy guzika od marynarki” – wybuch oraz pierwsze miesiące II wojny światowej we wspomnieniach Władysławy Thiel W dzisiejszych czasach 1 września to początek roku szkolonego. Jednakże 74 lata temu, 1 września 1939 roku, rozpoczęła się w Polsce jedna z najkrwawszych wojen ostatnich stuleci, gdy hitlerowskie Niemcy zaatakowały II Rzeczypospolitą. Dziś historycy dyskutują, kiedy i gdzie dokładnie wybuchła wojna. Niektórzy nawet próbują umiejscowić jej początek na Kociewiu, w Tczewie, ale tak naprawdę, czy jest to istotne? W tej chwili coraz częściej daje się możliwość przedstawienia historii jej naocznym świadkom. Z tego powodu coraz większą popularnością cieszy się tzw. historia mówiona. Obecne czasy są jedną z ostatnich chwil, aby spisać wspomnienia osób pamiętających czasy II wojny światowej. Będąc jeszcze uczniem szkoły średniej nagrałem rozmowę z Władysławą Thiel, która w 71. rocznicę wybuchu II wojny światowej (2010 r.) opowiedziała mi swoje wspomnienia z września 1939 r. oraz pierwszych miesięcy zawieruchy wojennej1. Z racji tego, że była to osoba nietuzinkowa, rozmowa była fascynująca i bardzo pouczająca. Należy podkreślić, że moja rozmówczyni była oczytana, a jedną z jej pasji była historia, którą chętnie przekazywała młodszemu pokoleniu. Mimo podeszłego wieku, Władysława Thiel pamiętała wiele ciekawych szczegółów dotyczących wydarzeń sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Pisząc ten tekst, nie mogę prowadzić tej rozmowy dalej, gdyż pani Władysława zmarła na początku 2013 roku2.  Rozmowa została wyemitowana w istniejącym wówczas Internetowym Radiu „Powiśle”. 2  L. Sarnowski, Pani Władysława, „Prowincja. Kwartalnik Społeczno-Kulturalny Dolnego Powiśla i Żuław” 2012, nr 1 (11) 1

185


Władysława Thiel, z domu Ornassówna, od urodzenia w 1917 roku do wojny była mieszkanką Kociewia. Mieszkała w rodzinnym majątku w Rajkowach, w osadzie Ornasowo koło Pelplina. W momencie wybuchu wojny była już absolwentką żeńskiego gimnazjum humanistycznego z dobrze zdaną maturą (1937 r.). Należy podkreślić, że przodkowie pani Władysławy byli patriotami, a ich działalność została zapisana na kartach historii Kociewia. Do najbardziej znanych działaczy należał Jan Chryzostom Ornass. Należy podkreślić, że jej bliscy mieli swój udział w heroicznej obronie II Rzeczypospolitej. Tuż przed wojną brali udział w przygotowaniach do konfliktu oraz walczyli z okupantem niemieckim podczas kampanii wrześniowej. Jak wspominała rozmówczyni, jej brat Franciszek, który wcześniej był nauczycielem na Wybrzeżu, najprawdopodobniej w lipcu 1939 r. został zaciągnięty do wojska3. Z kolei narzeczony, również Franciszek, był wówczas zawodowym oficerem4. Jak wspominała pani Władysława, „lato 1939 r. było bardzo podniecające”. Z racji tego, że Hitler żądał tzw. korytarza, Polacy, a w tym mieszkańcy Pomorza, podczas różnego typu spotkań lub wieców głosili hasło: «Nie damy guzika od marynarki». Te słowa świadczą, że w Polakach była ogromna wola obrony kraju. Ponadto było to zabawne powiedzenie, a zarazem uparte” – podkreślała pani Władysława. „W związku z powyższymi roszczeniami, z jednej strony, ludzie spodziewali się wojny, ale byli też tacy, którzy sądzili, że Hitler nie odważy się zaatakować Polski. Poważnym argumentem odejścia od rozwiązania siłowego było to, że gwarantami Rzeczypospolitej była Wielka Brytania i Francja, które w razie ataku na nasz kraj miały nam pomóc i wypowiedzieć Niemcom wojnę. „Myśleliśmy, że nie dojdzie do wojny. Hitler krzyczał i podniecał swój naród, ale mieliśmy nadzieję, że z jakiejkolwiek akcji się wycofa. Tymczasem stało się inaczej”. Dla pani Władysławy wojna rozpoczęła się w Tczewie, oddalonym o ok. 15 km od Rajków. Z tego miasta dotarły pierwsze informacje do okolicznych miejscowości. Pani Władysława powiedziała kilka zdań o ataku hitlerowców na Tczew: „nasze powiatowe miasto, było zupełnie nie przygotowane. Wiem, że w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 r. Tczew był bombardowany, a nasi oficerowie bawili się świetnie w loka Brał udział w obronie Kępy Oksywskiej, za co został odznaczony Orderem Virtuti Militari. Zginął w obozie koncentracyjnym w Stutthofie. 4  Podobnie jak brat Władysławy Thiel zginął w obozie w Stutthofie. 3

186


Władysława Ornass przed wojną; Bohaterka wspomnień w młodości (ze zbiorów autora)

lu zabawowym „Grand”. Wówczas prędko ubrali na siebie co mieli pod ręką i pędzili do koszar. Jak oni skończyli, to ja nie wiem, ale w każdym razie albo walczyli i zginęli, albo zostali rozstrzelani”. Miasto, jak wiemy z historii, było jednym z pierwszych zaatakowanych przez Niemców5. Dalej opowiadała: „Z Gdańska, gdzie Niemcy mieli swoje gniazdo (…) weszli do Tczewa, skąd polskie rodziny zaczęły uciekać. Ale okazało się, że w Tczewie sporo ludzi mówiło po niemiecku. Byłam zdziwiona skąd ci ludzie znają tak niemiecki, widocznie mieli jakieś tam [niemieckie] pochodzenie. (…) [Następnie] słyszeliśmy o pierwszych aresztowaniach i prześladowaniach, ale walk już tam właściwie nie było. (…) Już w pierwszych tygodniach zaczęli wyrzucać rodziny z domów oraz wywłaszczać właścicieli sklepów i fabryk. Akcją pierwszą było wyrzucenie Polaków z miast, przede wszystkim właścicieli i patriotów. Patrioci zostali rozstrzelani”. Wówczas rodzina Ornassów przebywała w majątku w Rajkowach. Familia odczuwała ogromny strach, myśląc o członkach rodziny na polu bitwy. Szybko dotarły do nich też wieści z Tczewa do Rajków, również te o ucieczkach mieszkańców. Rodzice mający wówczas ponad 60 lat,  Por. K. Ickiewicz, K. Zieliński, Wojsko Polskie w Tczewie. Szkice historyczne, Tczew 2005, s. 112; K. Ickiewicz, Druga wojna wybuchła w Tczewie. Szkice historyczne. Tczew– Pelplin 2006, s. 96. 5

187


Eugeniusz i Rozalia z Bielińskich, siostra Ludwika, szwagier Maksymilian oraz sama pani Władysława podjęli również decyzję o ucieczce w obawie przed okupantem, gdyż w Tczewie już byli Niemcy. „Można było spodziewać się najgorszego, że będą nas brali do więzień. Zwłaszcza tych, co coś posiadali, bo przecież robotników zostawiliby na pewno w spokoju. A poza tym oni mieli listę całej inteligencji, wszystkich maturzystów i nauczycieli do aresztowania”6. Spakowali się i podjęli decyzję, że udadzą się w okolice Starogardu Gdańskiego do Pączewa, gdzie mieszkał brat matki, wuj Bieliński. Wszyscy wsiedli na kryty wóz i udali się bocznymi drogami przez lasy do rodziny. Wówczas już główne trakty były zajęte przez wojska niemieckie, dlatego bezpieczniej było udać się tak, aby nie zostać zauważonym przez wroga. Kiedy dojechali okazało się, że rodzina również miała zamiar gdzieś się schronić. Podjęli wówczas wspólnie decyzję, że chwilowo jeszcze pozostaną w Pączewie. „My przyjeżdżamy do nich, a oni się pakują. (…) Pamiętam, że noc tam przespaliśmy, na podłodze, na rozłożonych pierzynach. Każdy położył się, gdzie mógł”. Szwagier pani Władysławy nazajutrz nad ranem opuścił wujostwo i powrócił do majątku, aby skontrolować sytuację: „A tam wyłamane zamki, drzwi otwarte, jakaś rodzina z Tczewa sobie kury zabijała, rosół gotowała w najlepsze i tam chciała mieszkać”. Na to po przybyciu na miejsce szwagier miał powiedzieć „hola, hola ja tu jestem właścicielem i wyście tutaj tak weszli”. Ci obcy ludzie wtedy przepraszali i tłumaczyli zajście. Szwagier pani Władysławy, litując się nad uchodźcami, zgodził się, aby zostali w Rajkowach do jutra. Na miejscu jednak zostawił zaufanych dwóch robotników z czworaków, aby ich przypilnowali. Następnie wrócił do Pączewa i opowiedział pełnej niepokoju rodzinie, co zaszło w majątku. W końcu wszyscy podjęli decyzję o powrocie do domu. Władysława Thiel pierwsze dni wojny opowiedziała następująco: „Było to dla nas wielkie zaskoczenie i przerażenie, a także modlitwa za ojczyznę, żebyśmy potrafili się obronić oraz zachować niepodległość”. W tym miejscu należy pamiętać, że 17 września 1939 roku, oprócz III Rzeszy, zaatakował nas Rosja Radziecka, która w opinii pani Władysławy, a także wielu Polaków, wbiła nam nóż w plecy.  Pani Władysława 2 lata wcześniej zdała maturę, a jej brat był nauczycielem.

6

188


Po zajęciu ziem polskich rozpoczęły się konfiskaty majątków oraz likwidacja patriotów i inteligencji, głównie w miastach. Jak wspomina pani Władysława, akcja prześladowcza dotarła na wieś dopiero po kilku miesiącach, na przełomie stycznia i lutego 1940 r. Wtedy też na pierwszy ogień poszły bogate gospodarstwa, w tym jej majątek rodzinny w Ornasowie. „My poszliśmy na pierwszy ogień, gdyż mój szwagier był bardzo dobrym gospodarzem. Ponadto majątek stanowił wielką wartość, więc Niemcy się rzucili. Pewnego dnia przyjechał SS-man Weber i Bürgermeister Köhl i powiedzieli, że mamy w jednej godzinie się ubrać «i won z Wami do chałup chłopskich»” – wspominała pani Władysława. Cały wywiad Władysława Thiel skonkludowała słowami „To był okres mojej najpiękniejszej młodości, która niestety była też męczeńska, bo przymusowa praca, bo wielu członków rodziny zginęło, a śmierć każdego strasznie przeżywałam7. Kiedy normalnie młodość ma swoje prawa, może się bawić i cieszyć, to ja już musiałam pracować wraz z Francuzami, Rosjanami w zakładzie pracy przymusowej”. Z racji swojego pochodzenia Kociewie było zawsze bliskie sercu Władysławy Thiel, gdyż tam się urodziła i wychowała, ale także przeżyła tragiczne dni najokrutniejszego światowego konfliktu. Jednakże zawierucha wojenna i perturbacje życiowe przerzuciły ją na „drugą stronę Wisły”. Jej miejscem na ziemi okazał się Sztum, w którym mieszkała ze swoją rodziną od 1958 roku, do końca swojego życia. W Sztumie była nauczycielką języka polskiego i łaciny w miejscowej szkole podstawowej oraz liceum medycznym.

W rozmowie pani Władysława wspomniała o zabitym w Stutthofie bracie, narzeczonym i stryju. Jej drugi brat został zamęczony na robotach w Niemczech. 7

189



III. Z ŻYCIA ZRZESZENIA



Michał Kargul

Laudacja wygłoszona z okazji wręczenia Krzysztofowi Kordzie „Skry Ormuzdowej 2014” W życiu, jak w przypowieści z arcydzieła Aleksandra Majkowskiego, niejedną pięknie rozpalającą się ormuzdową skrę stłumiło sępie pióro Smętka. Wielu prężnych, aktywnych i budzących ogromne nadzieje młodych regionalistów proza życia gasi, jako owe smętkowe pióro. Tym bardziej cenić trzeba tych, którzy w miarę upływu lat nie tylko spełniają pokładane w nich nadzieje, ale także robią o wiele więcej, niż można by po nich oczekiwać.

Skrę Ormuzdową Krzysztofowie Kordzie wręczali Edmund Szczesiak (przewodniczący kolegium redakcyjnego „Pomeranii”) oraz Dariusz Majkowski (redaktor naczelny), fot. J. Cherek

193


Krzysztof Korda (w środku) wraz z innymi nagrodzonymi skrą za 2014 rok fot. J. Cherek

Krzysztof Korda wraz z rodziną i działaczami ZKP fot. J. Cherek

194


Skra Ormuzdowa dla Krzysztofa Kordy fot. J. Cherek

Krzysztof Korda swoją przygodę z regionalizmem zaczął już w szkole średniej, w tczewskim Technikum Kolejowym, pod wpływem swojego pierwszego mistrza – Kazimierza Ickiewicza. Tenże jego wrodzone pasje – zainteresowanie historią, samorządem i rodzinnym miastem – pchną w stronę aktywnego działania na rzecz Tczewa i Kociewia. Rozwinął te pasje na studiach na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie został członkiem, a potem prezesem Klubu Studenckiego „Pomorania”. Wstąpił też do gdańskiego oddziału ZKP i bardzo szybko zaczął działać na rzecz reaktywacji oddziału w rodzinnym Tczewie. I, także za namową swojego nauczyciela ze szkoły średniej, trafił na seminarium profesora Józefa Borzyszkowskiego. Już w tym okresie Krzysztof Korda pokazał swoje społecznikowsko-liderskie talenty. On, Kociewiak, trafiwszy na okres gorących sporów o kaszubską tożsamość, potrafił zjednoczyć różnie myślących kolegów i koleżanki z Pomoranii wokół konkretnych działań i projektów. Jeszcze większe wyzwanie napotkał w rodzinnym Tczewie, gdzie uparł się na reaktywację miejscowego oddziału Zrzeszenia. A Zrzeszenie na Kociewiu odbierane było nie najlepiej, a i sama idea

195


regionalna do najpopularniejszych w grodzie Sambora nie należała. Jednak młody student zakasał rękawy i zebrał grupę rówieśników, zmotywował kilku starszych działaczy i praktycznie od podstaw zbudował organizację, która dziś odgrywa znaczącą rolę nie tylko w samym Tczewie, ale i w całym regionie. Każdy, kto zakładał stowarzyszenie wie, ile wymaga to pracy. Krzysztof Korda budował i rozwijał tczewski oddział Zrzeszenia przez całe sześć lat. Docenić trzeba jednak, że przez cały ten czas zawodowo pozostawał związany z Gdańskiem, najpierw jako student, a potem pracownik sądu, a następnie Europejskiego Centrum Solidarności. Jednocześnie pisał rozprawę doktorską poświęconą osobie ks. ppłk. Józefa Wryczy, którą obronił w 2013 roku. Jakby tego było mało, w 2006 roku, uległ naleganiom otoczenia i wystartował w wyborach samorządowych do rady miejskiej w Tczewie. Mandat zdobył i szybko stał się jednym z najpopularniejszych i najskuteczniejszych miejskich rajców. Ta sfera jego aktywności dwukrotnie nagradzana była coraz lepszymi wynikami wyborczymi. Dzięki ostatniemu, zeszłorocznemu zwycięstwu, został po raz pierwszy radnym powiatowym. Bez wątpienia Krzysztof Korda jest jednym z tych osób, które potrafią przy pomocy różnych działań i narzędzi realizować konkretne i ważne cele. Upamiętnianie historii lokalnej, z naciskiem na jej pozytywnych bohaterów, troska o regionalną kulturę i edukację oraz głębokie zainteresowanie problemami społecznymi, w duchu nauki społecznej Kościoła, przyświecało laureatowi niniejszej Skry jako radnemu i jako prezesowi oddziału i jako wolontariuszowi wielu wydarzeń lokalnych. Bo tutaj napomknąć można, że Krzysztofowi Kordzie wiele do zawdzięczenia mają choćby tczewskie środowiska abstynentów i… morsów. Bez wątpienia najłatwiej zachować pamięć o namacalnych osiągnięciach. Choć sam Krzysztof Korda ceni sobie pewnie bardziej rozwiązywanie trywialnych problemów tczewian, to jego najbardziej znanymi dziećmi (poza tymi rodzonymi, Antosią i Jankiem) z ostatniej dekady pozostaną „Teki Kociewskie” – najpopularniejsze dziś czasopismo regionalne poświęcone Kociewiu; pierwszy kociewski e-book „Postacie z Kociewia” oraz 3065 Kociewiaków w Narodowym Spisie Powszechnym z 2011 roku. W sytuacji, gdy odwoływanie się do regionalizmu nie tylko napotyka na mur obojętności wielu ludzi, ale jest wprost konte-

196


stowane przez wielu potencjalnych wyborców, jakby nie patrzyć, tego lokalnego polityka, Krzysztof Korda nie tylko wymyślił, ale także praktycznie sam przeprowadził kampanię na rzecz wpisywania kociewskiej tożsamości w spisową ankietę. Stąd, oceniając tę postawę, za motto kociewskiego laureata tegorocznej Skry można uznać słowa pieśni Władysława Kirsteina: Mowy ojców sia nie wstidziym, Zaśpsiwómi, wdziejym strój, Chociaż bando wciąż gadeli, Że koszlawiym janzik swój.

197


Leszek Muszczyński, Aleksander Kowalski, Tomasz Jagielski

Pod znakiem ognia, ropy i gazu – opowieść o Azerbejdżanie Pierwsze skojarzenia na temat Azerbejdżanu przywołują sceny z powieści Stefana Żeromskiego „Przedwiośnie”, która wydana została w roku 1924. Jej bohater Cezary Baryka wraz z rodzicami mieszka w Baku w ówczesnym Imperium Rosyjskim. Wybuch I wojny światowej powoduje powołanie jego ojca do wojska. Do jego stron dociera rewolucja. Cezary jest w pierwszym okresie nią zafascynowany. Matka z trudem zdobywa środki do życia – wkrótce potem zostaje aresztowana i umiera. Baku staje się miejscem rzezi Ormian dokonanej przez Turków azerskich. Cezary cudem odnajduje ojca, wraz z którym udaje się w długą i trudną podróż do Polski. Ojciec umiera w drodze, Cezary dociera do Warszawy i odnajduje Szymona Gajowca, dawną miłość swej matki. Bohater jest zdziwiony widokiem biedy i ubóstwa, zamiast szklanych domów, o których opowiadał mu ojciec, gdy wyruszyli w podróż do Polski. Obecnie „szklane domy” stoją zarówno w Warszawie, jak i w Baku, które jest stolicą Azerbejdżanu. Obok Turkmenistanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu oraz Kirgizji państwo to należy do dawnych azjatyckich republik ZSRR, pomimo że leży właściwie na samym krańcu Europy, otoczone z jednej strony Morzem Kaspijskim, Rosją, Gruzją, Armenią i Iranem. Liczy prawie 10 mln populacji, w większości pokrewnej ludności tureckiej, z którą łączy ją islam, język oraz stosunki gospodarcze. Kraj nie jest duży, gdyż jego powierzchnia wynosi mniej niż 1/3 obszaru Polski. Pozostali mieszkańcy to Ormianie, Tałysze, Lezgini, Rosjanie, Awarowie, Turcy, którzy mieszkają w określonym terytorium tego kraju.

198


W lipcowe gorące popołudnie na peron dworca w Tbilisi wjeżdża nocny pociąg relacji Tbilisi–Baku. Po namierzeniu naszego wagonu wychodzi z niego umalowana „prowadnica” w średnim wieku, której podajemy nasze bilety. Oświadcza nam byśmy spokojnie udali się na wskazane miejsce do wagonu. Ten, ku naszemu zaskoczeniu, okazał się być klimatyzowany, chociaż „chłodek” ledwie tylko wciskał się do wnętrza

199


szczelnie zamkniętego przedziału. Pasażerowie to głównie Azerowie i mała grupka Holendrów. Zanim jeszcze dobrze się nie rozlokowaliśmy „prowadnica” wchodziła co pewien czas do naszego przedziału, by rozdać pościel i pytać się: „kawa czy czaj”. Znużony oczekiwaniem i upałem zdjąłem koszulkę i wyszedłem na chwilę na korytarz. Wtem, przechodząc po raz wtóry, zwróciła się do mnie słowami: „sir”, pokazując na mnie, ażebym się ubrał. Trochę się zdziwiłem, wszakże byliśmy jeszcze na terenie Gruzji, no ale… pociąg i obsługa azerska, więc ubrałem się i wszedłem z powrotem do przedziału, na szczęście klimatyzacja zaczęła działać. Pociąg ruszył wreszcie majestatycznie w stronę azerskiej granicy, która oddalona było od Tbilisi zaledwie ok. 50 km. Granica gruzińsko-azerska. Zaczyna padać. Do pociągu wchodzą celnicy gruzińscy, rutynowo sprawdzają dokumenty, właściwie nic specjalnego, poza tym, że od czasu reformy Saakaszwilego różnią się umundurowaniem. Po ponad godzinnym postoju wjeżdżamy na stację graniczną po stronie azerskiej. Nasz wagon zatrzymał się akurat przed wejściem do budynku stacyjnego i naszym oczom ukazał się portret ojca narodu Ilhama Alijeva oraz fragmenty „złotych myśli”, które przyozdabiały nieco obdrapany budynek dworcowy. Do stojącego pociągu wsiedli w pewnym momencie „lotniskowcy” (azerscy celnicy i wopiści nazwani tak z powodu wielkich i ponadgabarytowych czapek, jakie nosili na głowie, niczym nie różniących się od sowieckich czynowników). Najpierw wszedł człowiek z wykrywaczem metalu, który na nasz widok tylko uśmiechnął się i po zeskanowaniu naszego przedziału poszedł dalej. Po nim pojawił się celnik, który zapytał, co przewozimy i kazał nam otworzyć plecak. Jego uwagę przykuła moja woda utleniona, tylko jak mu wytłumaczyć, że to woda nie do picia. W końcu chyba zrozumiał i się pożegnaliśmy z nim, odkrywając na koniec cóż ukrywamy pod siedzeniami. Nie miał z nami dużo do roboty, jednakże ślady po kolorowych urzędowych banderola gruziński i azerskich świadczą, że kontrabanda pomiędzy oboma krajami trwa w najlepsze. Wreszcie nadszedł moment, kiedy wzywano nas po kolei do ostatniego przedziału. Siedział w nim azerski wopista z poważną miną, mając przed sobą pancernego laptopa. Kazał mi spojrzeć w kamerkę umieszczoną powyżej ekranu, wziął paszport i poprosił o elektroniczną

200


wizę, którą udało nam się wyrobić po miesiącu oczekiwania, jeszcze w Polsce, dzięki azerskiej agencji turystycznej. Dopiero teraz okazało się, że było wszystko w porządku i po kolejnej godzinie oczekiwania wjechaliśmy do Azerbejdżanu. Tutaj mała dygresja, Azerbejdżan jest jedynym państwem byłych republik radzieckich, który utrzymał obowiązek wizowy dla obywateli UE. Nie posiadają go ani Gruzja, ani Armenia, która jest formalnie w stanie wojny z Azerbejdżanem z powodu zajęcia przez Ormian Górskiego Karabachu, ormiańskiej enklawy na terenie Azerbejdżanu, którą ten ostatni uważa za obszar okupowany. Konflikt jest na razie zamrożony, ale w każdej chwili grozi wybuchem na nowo. Co jakiś czas dochodzi do incydentów granicznych, jednakże obie strony trzyma w szachu Rosja, która formalnie wspiera Armenię, ale po cichu kokietuje Azerbejdżan. Warunkiem wjazdu do Azerbejdżanu było udzielenie prawdziwej informacji w ankiecie wizowej, że nie było się na terenach „okupowanych” przez Armenię. Inaczej można zapomnieć o wyjeździe, gdyż ruchu granicznego z Armenią praktycznie nie ma z powodu konfliktu zbrojnego i państwa te nie utrzymują de facto stosunków dyplomatycznych. Wcześnie rano, po całonocnej podróży, z prędkością światła 80 km/h dojeżdżamy do stolicy, gdzie na dalekich przedmieściach budzi nas słońce, wstające nad półpustynnym krajobrazem. Obok blokowisk wyrastających niczym współczesne domy derwiszów, naszym oczom ukazują się slumsy, dzielnice biedy, które sąsiadują ze starymi i nowymi wieżowcami. Znajdują się tak blisko „pendżabu”, iż mam wątpliwości, gdzie te „szklane domy” stolicy. Zamiast tego sklecone w pośpiechu z różnych materiałów domki, przypominające rozwalające się pod wpływem wiatru obskurne dacze na działkach. Po pewnym czasie zatrzymujemy się przed miejscowym dworcem kolejowym, który jest reliktem epoki postsowieckiej, będącym ciągle w przebudowie. Witają nas reklamy imprezy sportowej, jaka miesiąc wcześniej odbywała się w Baku, czyli pierwsze europejskie Igrzyska Olimpijskie. Niszowa impreza sportowa, według pierwotnych założeń zawody miały trwać czternaście dni i kosztować 182 mln euro, przychody zostały zaś założone na poziomie 124 mln euro. Deficyt miał być pokryty ze środków rządowych i gospodarza igrzysk, czyli głównie z dochodu sprze-

201


daży ropy naftowej i gazu. Impreza ta, wbrew planom, zgromadziła jednakże wyłącznie „drugi garnitur sportowców”, a sam Azerbejdżan zdobył w kwalifikacji drugie miejsce pod względem klasyfikacji medalowej, tuż za Rosją, Polacy uplasowali się na 18. miejscu. Informacje jednak na ten temat były sporadyczne w mediach światowych. Mimo to przyznanie krajowi organizacji igrzysk nie przeszkadzało Alijewowi wykorzystać je dla swoich celów politycznych. W założeniach szefowej komitetu olimpijskiego, żony prezydenta Alijeva – Mehriban Alijevowej, była promocja kraju, pokazanie dorobku kraju w wersji propagandowej. W rzeczywistości władze chciały pokazać światu, głównie Zachodowi, że są państwem rozwijającym się i „demokratycznym”. W tym celu Alijev ogłosił nawet amnestię dla więźniów politycznych. Zachód oczywiście nie nabrał się, turystów w Baku nie przybyło więcej, chociaż statystyki mówią co innego. Jeszcze w sierpniu 2014 roku organizacja European Stability Initiative (ESI) opublikowała listę 98 więźniów politycznych i działaczy praw człowieka więzionych przez azerskie władze. W ciągu kolejnych miesięcy liczba uwięzionych jeszcze się zwiększyła, mimo że część osób z listy przedstawionej przez ESI została zwolniona (do kwietnia 2015 roku z więzień zwolniono 4 osoby z listy). Zdaniem m.in. Amnesty International, wzrost liczby zatrzymań azerskich działaczy na rzecz praw człowieka miał związek z organizacją przez ten kraj Igrzysk Europejskich 2015, a rozmach przy organizacji tej imprezy ma na celu „wybielenie” azerskich władz i odciągnięcie uwagi od ich działań łamiących prawa człowieka. Jedną z zatrzymanych działaczek praw człowieka była Leyla Yunus, która została uwięziona wraz z mężem po tym, jak zaczęła wzywać do bojkotu Igrzysk Europejskich 2015. Wśród zatrzymanych znalazł się również Rasul Jafarov, który zamierzał wykorzystać Igrzyska Europejskie 2015 do zwiększenia zainteresowania problemem praw człowieka i przeprowadzenia kampanii na rzecz demokratyzacji kraju… Pomimo tych represji w kraju panuje spokój, a Alijev cieszy się u większości mieszkańców dużym poparciem. Dlatego tak łatwo udało mu się przekonać mieszkańców, by powstała za petrodolary niezbędna infrastruktura. W tym celu odgórną decyzją, nie licząc się z kosztami i rzeczywistymi potrzebami mieszkańców, wybudowano m.in. stadion narodowy, halę kryształową, Arenę Haydara Alijewa i kilka innych budynków

202


sportowego przeznaczenia. Prezydent nakazał, by mieszkańcy chwalili się tymi osiągnięciami na świecie oraz przyjmowali obcokrajowców przyjaźnie. Rzeczywiście, niemal na każdym kroku szukali potwierdzenia w naszych słowach: „No, powiedzcie…, jak wam się tutaj podoba?”, „Baku, piękne miasto, prawda”! Baku, trochę ponad 2 mln mieszkańców, jest największym miastem na Zakaukaziu. Jego nazwa oznacza „uderzenie wiatru”. Rzeczywiście wiatry wieją tutaj dosyć często, przynosząc ciepłą masę powietrza znad Morza Kaspijskiego latem i zimną, zbierając chłodne powietrze znad pustyni środkowoazjatyckiej. Położone nad zatoką M. Kaspijskiego, które właściwie jest wielkim jeziorem, na obszarze Półwyspu Apszeron. Miasto otoczone było kiedyś szybami wiertniczymi. Obecnie można spotkać pozostałości po wydobywaniu ropy w postaci sączków, pomp, a szyby przeniesiono daleko poza miasto, w głębi morza. Widać to szczególnie przy magistrali prowadzącej w stronę Iranu. Mówiąc o ropie, to my mamy w jej wydobyciu spory udział. Pierwszym, który wydobył ropę z dna morskiego w Baku był bowiem Polak, Witold Zglenicki. Ma on zresztą swoją ulicę w stolicy. Na bakijskiej ropie naftowej fortunę zdobył również Alfred Nobel, wynalazca dynamitu i fundator słynnej Nagrody Nobla. Samo miasto jest rozległe, w jego centrum trwa ciągła rozbudowa. Wszędzie, gdzie to możliwe stawia się „szklane domy” biurowców, przedstawicieli zagranicznych koncernów, hoteli i apartamentowców. Charakterystycznym punktem tej gigantomanii jest zespół trzech tzw. drapaczy płomieni, zaprojektowanych w formie ogników, na które w nocy ogromne projektory rzucają raz to obraz ognia, innym razem kontury osób machających narodową flagą. Całość jest szczególnie widoczna i robi wrażenie widziana z perspektywy bulwaru nadmorskiego, który ciągnie się wzdłuż morza na przestrzeni kilku kilometrów. Położone na wzgórzu wieżowce kontrastują z biednymi komunałkami oraz pozostałością po dawnej świetności z okresu boomu naftowego. Im jednak dalej od centrum, można zauważyć dzielnice biedy, które sąsiadują z dzielnicami blokowisk. Prezydent Alijev równa z ziemią dzielnice „lepianek”, a ich mieszkańców, nie licząc się zapewne z wolą ludzi, przesiedla do blokowisk. Do zabytków, które warto obejrzeć, należy niewątpliwie Stare Miasto, zwane Icheri Sheher. To zespół pozostałości starych budynków

203


z XI w., połączonych gęstą siecią wąskich uliczek. Z tego okresu zachowały się mury obronne, meczet ognia, pałac szachów Szyrwanu, pałac dziewic czy też meczet Muhammada zbudowany w 1071 roku. Na tym obszarze znajduje się nawet nasza ambasada, skutecznie strzeżona przez policję do tego stopnia, że gdy próbowaliśmy się na jej tle zrobić zdjęcia, to miejscowy tajniak zwrócił nam uwagę, że tego nie wolno robić. Obszar tego miasta jest żywym skansenem, gdyż mieszkają tam ludzie. Myliłby się jednak ten, że nocne życie tutaj kwitnie. Wprost przeciwnie, jest kilka restauracji i sklepów z pamiątkami, lecz nie odczuwa się tutaj żadnej inicjatywy, tak jak to ma miejsce w sąsiedniej Gruzji czy Armenii. Miałem wręcz wrażenie, że znajduję się w polskim prowincjonalnym mieście, gdzie po godz. 20 niewiele się dzieje, a Baku to przecież dwumilionowa metropolia. Turystów-obcokrajowców jak na lekarstwo. Czasem ktoś przemknie o „zachodnim” wyglądzie. Bardzo pomocne w nawiązywaniu kontaktów okazało się noszenie przez nas koszulek z narodową identyfikacją. Dawaliśmy się łatwo rozpoznać, zwłaszcza Polakom. Ci, których spotkaliśmy przebywali w Azerbejdżanie wyłącznie służbowo. Tak, jak to miało miejsce w przypadku pewnej dziewczyny z Polski (przedstawiciela podpoznańskiej firmy, handlującej dywanami), którą spotkaliśmy przy maszcie z największą na świecie flagą, jaką była do ubiegłego roku azerska. Na moje kolokwialnie postawione pytanie, dlaczego wozi drzewo do lasu z Polski do Azerbejdżanu, uśmiechnęła się, dodając, że właściwie przyjechała z Gruzji i bada rynek. Powszechnie wiadomo, że dywany są towarem eksportowym, a ewentualna wymiana handlowa odbywa się głównie z Turcją. Zapewne nic nie wskórała, ale miło było spotkać kogoś z kraju. Tym bardziej, że Azerbejdżan, pomimo organizacji igrzysk, boi się otwartości. Wizę trudno dostać, gdyż wymaga to zachodu, pomimo pozornej łatwości załatwiania jej przez Internet lub biuro podróży. Mamy jednak nadzieję, że to się zmieni. Wielu obcokrajowców te pozorne trudności zniechęcają do odwiedzenia tego największego państwa Kaukazu Południowego, położonego na pograniczu Kaukazu i Azji Centralnej. Infrastruktury jako takiej, poza samym Baku, w zasadzie nie ma. Zamieszkaliśmy w małym hostelu na obszarze Starego Miasta, zwanym „Old City Hostel”. Jednak znaleźć go nie było łatwo, gdyż wejście do oficyny nie było wyraźnie oznaczone i niewiele brakowało, abyśmy

204


je przeoczyli, gdyby nie pomoc miejscowego. Prowadził doń jakby dziecięcą, niewprawną dłonią nabazgrany napis: „hostel”. Jak się okazało, miejsce to znajdowało się na drugim piętrze oficyny – niewielkie pomieszczenie o dwóch pokojach, w którym stały piętrowe łóżka, kuchnia i mała łazienka. Po zameldowaniu okazało się, że nocują z nami jeszcze Koreańczyk, para młodych Niemców, dwoje Francuzów. Każdy coś wspominał o sobie, jednakże dwóch Francuzów, z którymi udaliśmy się później na zwiedzanie okolic Baku rozprawiali na tematy filozoficzne. Podróżowali rowerami do Dubaju, jeden z nich miał wizę do Turkmenistanu, drugi natomiast jeszcze jej nie dostał i tkwił w Baku aż skończy się ramadan. Czy ją w końcu dostał, nie wiadomo… Póki co, przyszło nam spędzić z nimi najbliższy czas. Wzięliśmy razem taksówkę, którą opolecił nam właściciel hostelu i udaliśmy się do Gobustanu. Azerbejdżan, pomimo pewnej izolacji od reszty Europy, jest pomostem między Europą a Azją. To miejsce o bogatych dziejach, gdzie nowoczesność przeplata się z historią, dodatkowo uzupełnione pięknym położeniem geograficznym, zróżnicowanym ukształtowaniem powierzchni, z górami, terenem trochę pustynnym oraz plażami największego jeziora na świecie, które jest morzem. W nieodległym położeniu od Baku, przy magistrali w kierunku na Iran, znajduje się atrakcja przyrodnicza, jaką są wulkany błotne. Znajdują się na terenie jednego z ośmiu parków narodowych, do którego można dojechać jedynie taksówką i to najlepiej terenową, gdyż po bezdrożach nie da się jechać zwykłym autem. Jedziemy najpierw drogą na Iran, a potem, mijając zakłady oraz majaczące w oddali szyby wiertnicze, sztuczną wyspę, stworzoną na miarę Dubaju. Po pół godzinie zjeżdżamy na drogę gruntową, na pustkowie półpustynne, mijając okoliczne slumsy. Wreszcie docieramy do wzniesień, pośród których stoją kopce wygasłych i czynnych wulkanów błotnych. Krajobraz przypomina trochę księżycowy, a w oddali w lipcowym słońcu pobłyskuje tafla Morza Kaspijskiego. Na ten kraj przypada prawie połowa tego typu obiektów na świecie. Największe osiągają nawet 400 m, dzięki czemu raz na pewien czas zaobserwować możemy intrygujące widowisko w postaci erupcji gazów, błota, lawy tryskającej na wysokość kilkudziesięciu metrów. Nam nie udało się niestety tego zobaczyć, niemniej jednak wrażenie robiła bulgocząca w kraterze woda. Wrzuciliśmy do środka kawałek kamienia,

205


który natychmiast wchłonęło wnętrze wulkanu. Występowanie błotnych wulkanów na tych terenach związane jest z obecnością złóż ropy i gazu. Z kolei ich aktywność uwarunkowana jest zjawiskami sejsmologicznymi. Ilekroć następuje erupcja któregoś z wulkanów, prawie zawsze przyjeżdża na miejsce azerska telewizja, tak jak miało to miejsce w zeszłym roku, gdy lawa błota wytrysnęła na wysokość 14 m. W drodze powrotnej nasz kierowca opowiadał, jak lawirował pomiędzy dziurami z turystami i wpadł do jednej z nich, po tym, jak zderzył się z jaskółką. Niewiele brakowało, bym osobiście się zagapił, gdy w momencie wymijania dzikiego wysypiska ujrzeliśmy przejmujący widok wyrzuconej na śmietnik zdechłej krowy. Jej przewrócona do góry nogami sylwetka przypominała obrazy z obrony Warszawy, we wrześniu 1939 roku, gdzie pierwszymi trupami były konie leżące na ulicach miasta. Nasz kierowca trochę się zmieszał, ale zaraz próbował się usprawiedliwiać, że informują władze o tym fakcie, ale te nic nie robią w tej mierze. Podobnie zresztą, jak z drogą. „My jeździmy z turystami wertepami, a oni nawet kilku kilometrów drogi nie są w stanie zbudować, bo to droga donikąd” – narzekał. No, nie zupełnie „donikąd”, bo do światowej atrakcji! Po chwili docieramy do drugiej atrakcji Gobustanu, czyli petroglifów. To ok. 4 tys. ręcznie wykonanych naskalnych rysunków, spośród których najstarsze liczą prawie 12 tys. lat. Podobnie jak Stare Miasto w Baku, tak i petroglify wpisane są do dziedzictwa UNESCO. Cały kompleks, krajobraz kamiennych tuneli, przypomina trochę Skalne Miasto lub Błędne Skały, tyle że z rysunkami. Niewiarygodne, jak przetrwały tyle tysięcy lat w tych warunkach atmosferycznych… Widzimy więc, jak zmieniało się życie na przestrzeni dziejów, dotykając bezpośrednio (dosłownie surowo wzbronione!) prehistorii. Zobaczyć można realistyczne rysunki zwierząt, łowów, prac zbiorowych, a następnie udać się do tamtejszego muzeum, które przedstawia prehistorię tego regionu. Dodatkową niespodzianką jest ogrodzony kamień, na którym widnieje inskrypcja z czasów legionów rzymskich, z I wieku. Nieopodal zaś znajduje się więzienie półotwarte, niczym Alcatraz na pustyni, gdyż krajobraz podobny. No, ale czas leci, a nam trzeba dalej, tym razem w kierunku Yanar Dag, położonego w pobliżu Baku, kolejnego niesamowitego zjawiska. Yanar Dag to płonące wzgórza leżące na Półwyspie Apszerońskim. Nieważne, czy jest piękna pogoda, czy pada deszcz lub śnieg, ogień płonie zawsze, dostarczając niezwykłych wrażeń estetycznych. Gdy

206


Yanar Dag zobaczył Marco Polo, nie znajdując wytłumaczenia dla tego zjawiska, określił to, co widział jako „płomienie znikąd”. To, że płomienie pojawiają się akurat w tym miejscu ma swoją konkretną przyczynę. Tuż pod powierzchnią ziemi znajdują się złoża gazu i ropy, a więc przez szczeliny w piaskowcu wydobywają się etan i propan, które ulegając samozapłonowi, tworzą fantastyczne płomienie rozprzestrzeniające się na zboczach całego wzgórza. Takich miejsc w XIX wieku nie tylko na Półwyspie Apszerońskim, ale i w całym Azerbejdżanie było znacznie więcej. Zaczęły znikać wraz z rozwojem przemysłowego wydobycia ropy. Niemniej jednak udało się uratować chociaż kilka z nich, przez co stanowią kolejną atrakcję Azerbejdżanu. Pisałem już, że ropa to „czarne złoto” tego kraju, a ogień to symbol, który został wpisany także w godło tego państwa. Wchodzimy na resztki wzgórza świątynnego zaratustrian, dla których ogień był świętym znakiem, lecz w takiej temperaturze, dodat-

207


kowy ogień to o wiele za dużo. Nie da się bliżej do niego podejść, ale szybko zrobić zdjęcie, oczywiście! Uff, gorąco, czas w drogę! Tym razem do miejscowości Surachany. Świątynia Ognia Ateszgah, to miejsce kultu oraz klasztor jednej z najstarszych religii zaratustrian, czcicieli ognia. Klasztor zrekonstruowano na przełomie XVII–XVIII wieku, z tym, że jeden z pierwszych budynków pochodzi najprawdopodobniej z II wieku p.n.e. Największe wrażenie robi wzniesiona na miejscu zaraastryjskiej świątyni konstrukcja z wiecznym ogniem. Budowla ma cechy ołtarzy ognia, znanych z czasów starożytnych. Zabawnie było podczas zwiedzania samych cel, w których urządzono wystawę. Nie wiedzieć czemu, zawsze gdy wchodziliśmy do wnętrza pomieszczenia, towarzyszyła nam tzw. salowa. Wchodziła z nami do środka i patrzyła, co robimy, plując przy tym niemiłosiernie słonecznikiem, co rozpraszało nas w zwiedzaniu. Dlatego postanowiliśmy się rozdzielić i wtedy „anioł stróż” zgłupiał. Po chwili udał się jednak po wsparcie, lecz było już za późno, bo skończyliśmy zwiedzanie. W tym miejscu warto jeszcze dodać ciekawostkę na temat samej religii. Otóż niezwykle ciekawy był pochówek zaratustrian. Ciało zmarłego nie mogło zostać spalone, ponieważ wyznawcy religii ognia uważali, że ogień jest święty i nie można go kalać nieczystymi zwłokami. Ciało nie mogło też być pochowane, bo również ziemia jest „czysta”. Wyznawcy zaratusztrianizmu używali więc tzw. wieży milczenia – budowli bez dachów, w których składali ciała zmarłych i pozostawiali… na żer sępom i innym dzikim zwierzętom. Gdy drapieżniki obgryzły zwłoki do kości, dopiero chowano szkielet zmarłego w specjalnym grobowcu, który nie mógł stykać się z nieczystą ziemią. Religia ta powstała między XIII a VI w. p.n.e., jej założycielem jest Zaratusztra. Wywodzi się ona z pierwotnych wierzeń ludów indoeuropejskich, żyjących na terenach obecnego północnego Iranu. Muzułmanie nazywają jej wyznawców „czcicielami ognia”. Świętą księgą zaratustrian jest Awesta, której najważniejszą część tworzą tzw. Gaty, zgodnie z wierzeniami napisane przez samego twórcę Zaratusztrę. Pomimo takiej metryki, religia wciąż żyje na terenie Iranu oraz Wielkiej Brytanii i USA. Szacuje się, że na świecie jest obecnie nie więcej niż 250 tys. wyznawców zaratusztrianizmu. Zmęczeni po całodziennej wyprawie nazajutrz udaliśmy się nad Morze Kaspijskie. Akwen ten, to właściwie bezodpływowe jezioro, zasilane jedną wielką rzeką Wołgą, otoczone pięcioma krajami: Rosją, Azer-

208


bejdżanem, Turkmenistanem, Iranem i Kazachstanem. To stosunkowo płytki akwen, o wielkości prawie całej Polski. Kiedyś, przed milionami lat, Morze Czarne, Kaspijskie i Jezioro Aralskie tworzyły na południu dzisiejszej Rosji morze przypominające Bałtyk, choć dużo większe. Kiedy klimat się ocieplił, poziom morza zaczął się obniżać. Morze Kaspijskie jest reliktem, pozostałością tego pradawnego morza. Stąd jego rozmiar, zasolenie i położenie w depresji. Jest to po prostu głębsza część dna dawnego morza, o średniej głębokości od 5 m do 1 km, w którym wciąż pozostaje woda. Ale ta „wielka kałuża” nieubłaganie, choć powolutku wysycha i kurczy się. Najlepszym przykładem jest los zatoki Kara-Bogaz. Niedawno jeszcze była zatoką połączoną wąskim przesmykiem z resztą jeziora. Ale przesmyk był coraz płytszy i w końcu się zamknął. Zatoka stała się odrębnym jeziorem, które dalej wysycha. Jego los jest przesądzony, w końcu zniknie całkowicie. Dziś pejzaż zatoki w Baku znaczą rdzewiejące kikuty nieczynnych szybów wiertniczych, a na wodzie unosi się cienka oleista błona. Ale ropa kusi. Nic dziwnego. Ocenia się, że zasoby złóż kaspijskich są równe zasobom Iranu i Iraku razem wziętych. Nadkaspijskie państwa próbują podzielić między siebie roponośne dno jeziora. Mimo niestabilnej sytuacji politycznej, w regionie mnożą się zagraniczne firmy inwestujące w wydobycie. Udaliśmy się na najbliższą plażę do Bilgeh, mijając po drodze miejscowe lotnisko. Za 1 manata, tj. 4 zł, można dojechać autobusem miejskim niemal 50 km. Niestety obszar miejskiej plaży jest poprzedzielany płotami do tego stopnia, że trudno jest swobodnie przejść dłuższy odcinek. Piasku chyba się nie sprząta, bo wyglądał jak ubite klepisko. Niektóre z plaż są strzeżone, więc gdy próbowaliśmy wejść do morza, miejscowi strażnicy odpędzali od wody, tłumacząc to rzekomo wysoką falą. Ludzie chcieli się wykąpać, a nie mogli. Znużeni ostrzeganiem ratownicy ucinali sobie pogawędki. Wówczas plażowicze wchodzili do wody, ale na jakieś pół godziny, do czasu, gdy ratownicy znów przypominali sobie, że są w pracy i odganiali od morza. I tak w kółko Macieju, aż poszliśmy się posilić. Piwko Xirdalan i coś do jedzenia, przy czym stale nie spuszczał nas z oka miejscowy żulik, który dorabiał przy plażowej knajpce i co rusz za sprzątnięcie piasku z mebli ogrodowych chciał 1 manata. Aż wreszcie właściciel skarcił go, bo już więcej do nas nie podchodził. Ogólnie atmosfera przypominała nieco Stegnę z lat 80., w większości składającą się z miejscowego „elementu”.

209


Wracamy do Baku. W stolicy inwestuje się ogromne pieniądze, które pochodzą z wydobycia ropy. Kraj, mimo że jego stolica błyszczy na tle innych miast centralnej Azji i Kaukazu, jest trawiony korupcją i nieuczciwością. W tragicznej sytuacji materialnej są nauczyciele, lekarze i niżsi rangą urzędnicy. Wielu obywateli wyjeżdża za pracą do Moskwy, gdyż z azerskich zarobków nie da się utrzymać rodziny. Jednak nikt o tym głośno nie mówi, a już na pewno nie potwierdzą tego osoby związane z głównym politycznym nurtem. Dla nich wszystko jest w porządku, a opozycja ma milczeć. W mieście można zobaczyć różne służby policyjne, tak w umundurowaniu, jak i po cywilnemu. Ogólnie ludzie są mili i uczynni, ale nie tak wylewni i obrotni, jak sąsiedni Ormianie czy Gruzini. Ciągle szukają u obcych potwierdzenia swojego dziedzictwa, podziwu dla osiągnięć i, nawet jeśli są innego zdania, jak nasz kierowca, który trochę psioczył na niepotrzebne wydatki rządu azerskiego z powodu nadmiernych inwestycji w infrastrukturę sportową, złego słowa nie powiedzą o prezydencie, który machał do nas z plakatów propagandowych umieszczonych wzdłuż głównych ulic miasta. Pomimo tego kontrast zwiększa się, jeśli przyjrzymy się samochodom: albo nowoczesne, drogie auta, które bezgłośnie suną ulicami, albo zdezelowane wołgi, łady i inne pozostałości radzieckiej myśli technicznej – nic pomiędzy. W całym Baku są tylko cztery przejścia dla pieszych. Żeby przejść przez ulicę, trzeba wejść na nią majestatycznie wznieść rękę do góry lub szybko przebiec, a samochody nie zwalniają gdy cię widzą, lecz wprost przeciwnie – przyspieszają. Przejść na drugą stronę można jedynie nielicznymi przejściami podziemnymi, których posadzki i ściany kapią od pozłacanych elementów. Najlepszym środkiem komunikacji jest metro, którego dwie linie liczą ok. 30 km. długości. Metro, jak metro, niektóre stacje swoim wyglądem przypominają metro moskiewskie. Ciekawostką jest fakt, że na jednym torze pociągi kursują w różnych kierunkach, więc trzeba uważać, do którego pociągu wsiąść. Wyświetlacz informuje w dwóch kolorach (zielonym i czerwonym) o nazwie końcowej stacji. Tym środkiem komunikacji można dojeżdżać na dalsze przedmieścia. Obraz zabiedzonych przedmieść i azerbejdżańskiej prowincji mocno kontrastuje z tym, co można zobaczyć w centrum Baku. Nad miastem górują trzy szklane, zdające się płynąć, wieżowce, których forma przypomina nieco zabudowę Dubaju czy Kataru. W szkle odbija się wie-

210


ża minaretu. Oto jak tradycja łączy się z nowoczesnością. Na nabrzeżu morskim, zwłaszcza w weekendy, lansują się miejscowi szefowie, jak i zwykli mieszkańcy. Niektórzy obwieszeni złotem i srebrem, gdyż jest to wyznacznik statusu materialnego. Obok nich panienki, nie zawsze ubrane w tradycyjny sposób, czasem w szpilkach i krótkiej spódnicy, innym razem w hidżabie, ciągną za rękę swoje dzieci, trzymające w ręce lody lub słodycze. Pomimo tego, że jest to kraj muzułmański, przeważnie w wersji szyickiej, obowiązuje w tej kwestii spory liberalizm w ubiorze oraz spożywaniu alkoholu. Nie bez przyczyny spowodowane jest to swoistym dziedzictwem postradzieckim, które pozostawiło swój ślad w postaci resztek walki z religią. „Podlane” jest to wszystko swoiście pojmowanym patriotyzmem, który wyrósł na walce o niepodległość ze ZSRR oraz konflikcie o Górski Karabach z sąsiednią Armenią. Dlatego warto udać się drogą, obok parlamentu i siedziby prezydenta Alijeva, na okoliczne wzgórza. Z góry rozciąga się wspaniały widok na Baku i Morze Kaspijskie, a obok znajduje się cmentarz, gdzie pochowane są ofiary tzw. Czarnego Stycznia 1990 roku. Długą aleję nagrobków wieńczy strzelisty łuk, w którym płonie „wieczny ogień” – żywy znak pamięci pomordowanych przez Sowietów demonstrantów walczących o niepodległość Azerbejdżanu. Na groby w Azerbejdżanie zawsze należy kłaść parzystą liczbę kwiatów. Najpopularniejsze są czerwone goździki. Kawałek dalej można zobaczyć, jak wyglądają tzw. bakijskie Powązki, na których leżą zasłużeni dla kraju obywatele, naukowcy, artyści, ludzie nauki. Opuściliśmy cmentarze, schodząc dwadzieścia metrów w dół. Czas na herbatę i choć pije się tutaj „normalną” czarną, to forma podania zachwyca. W małym czajniczku zaparzana jest esencja, a w samowarze szykowany jest wrzątek do jej zalania. Napar pije się z niewielkich rzeźbionych szklaneczek, zwężających się w połowie wysokości. Do herbaty obowiązkowo cukier w bryklach i cukierki, a dla łasuchów baklava – bardzo słodkie ciasto z orzechów i karmelu, które skleja zęby. W Baku i innych miastach Azerbejdżanu do rytuału picia herbaty przywiązuje się dużą uwagę, jednak do tzw. domów herbaty wstęp mają tylko mężczyźni. Jedyne kobiety, jakie mogą się tam pojawić, to zagraniczne turystki. Azerowie nie stronią od alkoholu i to zarówno piwa (Xirdalan, ZNS), jak i wódki. Tyle tylko, że robią to bardziej dyskretnie aniżeli ich chrześcijańscy sąsiedzi.

211


Warto także zajść do knajpki i przyjrzeć się, jak wypiekany jest chleb charakterystyczny dla tego rejonu świata, czyli płaski i owalny. Lejące się ciasto jest przylepiane do wewnętrznych ścian rozgrzanego pieca. Krótka chwila i chleb jest gotowy. Kuchnia azerska wyróżnia się wszechstronnym wykorzystaniem mięsa baraniego oraz wyjątkowo bogatym repertuarem ziół, przypraw i owoców, nadającym potrawom azerskim intensywny aromat. Oprócz mięsa baraniego dość często wykorzystuje się wołowinę, drób i ryby. Popularny jest szaszłyk, pilaw (podobny do naszej potrawki z kurczaka), do którego podaje się znany na wschodzie napój ajran ( jogurt z wodą i przyprawami). Drugim daniem jest dolma, czyli faszerowane baraniną lub wołowiną owoce lub warzywa, jak papryka, bakłażany, posypane zamiennie bazylią, kminkiem, estragonem, kolendrą, kminkiem lub majerankiem czy miętą. Azerbejdżan to kraj muzułmański, jednak do zasad religijnych podchodzi się z dystansem. Może dlatego dobrze funkcjonuje tu społeczność żydowska i niewielka grupa katolików. Kobiet w chustach na głowie jest bardzo mało, ale symbole religijne przetrwały. Jedyny bakijski kościół katolicki wygląda jak barak schowany między wysokimi budynkami. Niedaleko jego znajduje się stadion miejscowego klubu piłkarskiego İnter Baku, który swym wyglądem przypomina neoklasycystyczny pałac. Obok niego w niewielkiej knajpce siedzą mężczyźni i rozprawiają o urodzie życia. Czas jednak leci nieubłaganie i pora wracać do Polski, zdając sobie sprawę, że jeszcze wiele jest do zobaczenia w tym kraju. Warto zwiedzić na pewno miejscowość Szaki, z historycznymi budowlami pałacu szachów oraz Qube z meczetami na tle pasm Północnego Kaukazu. Azerbejdżan to kraj spokojny i bezpieczny. Wydaję się, że jest on położony daleko i zarazem blisko. Trochę jakby odgrodzony od sąsiadów, staje się zwornikiem między kulturami Wschodu i Zachodu. Z pewnością nadejdzie też czas, gdy podróżowanie tam stanie się równie modne, jak do sąsiedniej Gruzji czy Armenii. Widocznie czas Azerbejdżanu jeszcze nie nadszedł i oby tylko sytuacja polityczna nie zepsuła tego, pomimo dużych minusów, pozytywnego w swojej mierze ogólnego wizerunku „kraju ognia i ropy”. Fot. ze zbiorów autorów.

212


Wojciech Szramowski

Toruński Oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w 2014 roku1 Tradycyjnie w okresie bożonarodzeniowym oddział ZKP w Toruniu wraz z Komisją Historyczną Kujawsko-Pomorskiej Okręgowej Izby Lekarskiej w Toruniu zorganizowali spotkanie opłatkowe, które odbyło się 10 stycznia w siedzibie Stowarzyszenia Oświatowców Polskich w Toruniu. Udział w spotkaniu wzięło 30 osób – członków oddziału ZKP w Toruniu i zaproszonych gości. Na zebraniu gościliśmy znanych twórców kaszubskich z Kościerzyny: Benedykta Karczewskiego i Kazimierza Maszka. Po podzieleniu się opłatkiem i złożeniu życzeń noworocznych z wykładem pt. „Kaszubska porcelana artystyczna w Zakładach Porcelany Stołowej «Lubiana» wystąpił Benedykt Karczewski. Podczas uroczystej kolacji przybyli na spotkanie śpiewali kolędy przy akompaniamencie Kazimierza Maszka. Na miejscu można było nabyć tomiki poezji Benedykta Karczewskiego. 26 marca, w Bibliotece Uniwersyteckiej w Toruniu, odbyło się doroczne walne zebranie sprawozdawcze oddziału. Po złożeniu sprawozdania i jego przyjęciu przez obecnych na sali członków oddziału miała miejsce prezentacja multimedialna wraz z referatem prof. Mirosławy Ceynowy-Giełdon pt. „Szata roślinna okolic Torunia – rezerwaty i osobliwości florystyczne”. Odczyt spotkał się z dużym zainteresowaniem obecnych. Na początku listopada przedstawiciele oddziału złożyli wizytę na toruńskim cmentarzu św. Jerzego, gdzie zapalili symboliczne znicze na grobach zasłużonych działaczy regionalnych i członków toruńskiego oddziału ZKP.  Relację tę drukujemy jako przejaw współpracy oddziałów ZKP znad dolnej Wisły w ramach Kociewsko-Nadwiślańskiego Zespołu Rady Naczelnej Zrzeszenia 1

213


Wykład prof. Mirosławy Ceynowy-Giełdon podczas Walnego Zebrania Członków Oddziału ZKP w Toruniu, fot. ze zbiorów autora

W 2014 r. oddział ZKP w Toruniu z dużym zaangażowaniem swoich sił i środków przystąpił do współorganizacji turnieju gry karcianej o nazwie „Baśka”, mającej na terenie Pomorza i Kaszub długie tradycje. Turniej „Czarnej Baśki” o Puchar Kopernika został zorganizowany w Chełmży 9 listopada 2014 r., we współpracy z klubem AS PIK działającym przy Chełmżyńskim Ośrodku Kultury. Zarząd oddziału toruńskiego pozyskał dla uczestników turnieju nagrody rzeczowe. Były to książki przekazane przez toruńskie Stowarzyszenie Oświatowców Polskich, Gabinet Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego i Departament Edukacji tegoż Urzędu. Oddział ZKP w Toruniu sprezentował także gadżety reklamowe i plakietki turniejowe z logiem oddziału, a także wziął na siebie druk plakatów reklamujących turniej „Baśki”. W otwarciu imprezy, w której uczestniczyło ponad 50 osób z terenu województwa kujawsko-pomorskiego i pomorskiego, wziął udział prezes oddziału toruńskiego Michał Targowski. Wiceprezes Wojciech Szramowski wraz z ówczesnym wicestarostą powiatu toruńskiego Dariuszem Mellerem dokonał wręczenia nagród zwycięzcom turnieju w poszczególnych kategoriach. Impreza była okazją do promocji oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Toruniu na szczeblu ponadregionalnym.

214


Tomasz Jagielski, Michał Kargul, Marek Kordowski

Kronika Oddziału ZKP Sesja historyczna w Gniewie Sesja popularno-naukowa w Gniewie stanowiła inaugurację trzeciego roku działalności Koła ZKP w Opaleniu, jak i inaugurację działań w tym roku oddziału tczewskiego. Jej organizatorem i prowadzącym był Marek Kordowski. Uroczystość zorganizowano 27 stycznia 2015 roku, z okazji obchodów 95. rocznicy wkroczenia oddziałów gen. Józefa Hallera na Pomorze.

Sesję w Gniewie swoim śpiewem wzbogaciła młodzież z miejscowego gimnazjum, fot. J. Cherek

215


Wieczorne spotkanie z historią rozpoczęło się hejnałem Gniewu w wykonaniu Kamila Damrata. Przybyłych gości przywitała dyrektor biblioteki w Gniewie Jadwiga Mielke. Na wstępie wystąpił chór gniewskiego gimnazjum. Jego opiekun Wojciech Górski powiedział, że „chcemy przybliżyć muzycznie wszystko to, co robił gen. Józef Haller i co było bliskie jego sercu”. Zaprezentowano kilka utworów, a przede wszystkim „Hymn Młodych Hallerczyków” oraz zaśpiewano pieśń „Miasteczko Gniew”. Promowano również VIII tom „Tek Kociewskich”. Ideę powstania tego zeszytu przedstawił dr Michał Kargul. On także poruszył temat drogi Pomorza do Polski w latach 1918–1920. Omówił sytuację panującą na tych terenach. Gdy państwo niemieckie poniosło porażkę na frontach tzw. wielkiej wojny, wówczas stworzono sieć rad, które przygotowywały się do przejęcia władzy na Pomorzu. Dalej historyk powiedział: „Pomorzanie deklarowali, że chcą być Polakami, a w Gniewie manifestowano polskość”. Ostatecznie 10 lutego 1920 roku dokonano symbolicznych zaślubin Rzeczypospolitej Polskiej z morzem i Pomorze Gdańskie wróciło do Polski. Na zakończenie odbyła się dyskusja. Organizatorem spotkania byli: Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. ks. Fabiana Wierzchowskiego w Gniewie, Oddział Kociewski Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Tczewie oraz Koło Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Opaleniu.

Święto Kociewia w Pelplinie Z inicjatywy kociewskich działaczy ZKP nowy burmistrz Pelplina Patryk Demski (także członek Zrzeszenia) zaprosił działaczy i samorządowców kociewskich na spotkanie kończące przygotowania do V Kongresu Kociewskiego. W auli Biblioteki Diecezjalnej zebrali się społecznicy przygotowujący Kongres od zeszłego roku oraz samorządowcy i ustalili ostateczne założenia V Kongresu Kociewskiego. Powołano Komitet Organizacyjny na czele ze starostą tczewskim Tadeuszem Dzwonkowskim, w skład którego, poza samorządowcami, weszła społecznikowska grupa kongresowa pod przywództwem dr. Michała Kargula, który w przeciągu kolejnych kilku tygodni doprecyzował harmonogram wydarzeń kongresowych. Choć działania Kongresowe

216


Burmistrz Patryk Demski w Pelplinie, w czasie Święta Kociewia przywitał zebranych gości na czele z samorządowcami i politykami z Kociewia, fot. J. Cherek

zainaugurował Festiwal Kultury Kociewskiej, który odbył się w Pelplinie w połowie kwietnia, to większość wydarzeń V Kongresu Kociewskiego odbywało się latem i jesienią tego roku. Ich ostateczne kalendarium ustalono pod koniec kwietnia na spotkaniu w Świeciu, gdzie na zaproszenie starosty Franciszka Sawickiego, spotkali się przedstawiciele samorządów i organizacji zaangażowanych w wydarzenia kongresowe. V Kongres Kociewski rozpoczął się zatem symbolicznie 10 lutego (a faktycznie 16 kwietnia w dzień inauguracji Festiwalu Kultury Kociewskiej w Pelplinie) i trwał do 4 grudnia, do uroczystego zakończenia w Nowym. Szerzej o Kongresie, z pewnej perspektywy, będziemy jeszcze pisać nie raz. W tym miejscu na bieżąco odnotujemy jedynie te imprezy kongresowe, gdzie swój wkład organizatorski, lub widoczny udział, mieli członkowie Zrzeszenia.

Zrzeszeńcy na V Kongresie Kociewskim Tak jak w trakcie przygotowań w 2014 roku, tak i w czasie samego V Kongresu Kociewskiego, bardzo aktywni byli działacze oddziałów kociewskich ZKP. Na ostatnim spotkaniu organizacyjnym, które odbyło się 10 lutego w Pelplinie, w skład oficjalnego Komitetu Organizacyjnego V Kongresu, wszedł także szef społecznego komitetu roboczego,

217


przygotowującego kongres, dr Michał Kargul. Z tego tytułu miał on okazję kilkakrotnie, na różnych wydarzeniach kongresowych (m.in. na Festiwalu Kociewskim w Pelplinie czy Plachandrach samorządowych w Grucznie) przedstawiać historię i misję V Kongresu Kociewskiego. Tak było i na oficjalnej inauguracji V Kongresu, 17 kwietnia w czasie Festiwalu Kociewskiego w Pelplinie. Trzy dni wcześniej w tczewskiej Fabryce Sztuk odbyło się uroczyste otwarcie kongresowej wystawy: „Krzyże i kapliczki przydrożne, czyli opowieść o świętych i przestrzeni”, przygotowaną przez członkinię ZKP Kamilę Gillmeister. Silna reprezentacja zrzeszeńców brała udział w spotkaniu popularnonaukowym „Współczesna tożsamość Kociewia”. Głos zabierali m.in. doktorzy z Tczewa Krzysztof Korda i Michał Kargul, prezeska oddziału bydgoskiego prof. Maria Pająkowska-Kensik, zaś jednym z prelegentów był Pomoraniec i członek gdańskiego Klubu Studenckiego „Pomorania” Przemysław Kilian. Wydawnictwo ZKP zaprezentowało się na Kociewskich Targach Wydawniczych, które odbyły się w drugi weekend września w Starogardzie Gdańskim. Wyróżnienie podczas targów zdobyła książka kucharska „Smaki Kaszub” Zyty Górnej.

Michał Kargul w roli lidera społecznego komitetu organizacyjnego kongresu na Festiwalu Kociewskim w Pelplinie, fot. J. Cherek

218


W ramach Kongresu Kociewskiego w tczewskiej Fabryce Sztuk otworzono kilka wystaw poświęconych sztuce ludowej. Wystawę „Krzyże i kapliczki przydrożne, czyli opowieść o świętych i przestrzeni” otworzyła jej kurator Kamila Gillmeister (członkini tczewskiego oddziału), fot. J. Cherek

Zrzeszenie było organizatorem trzech wydarzeń kongresowych. Oddział Kociewski w Pelplinie zorganizował dwa spotkania poetycko-muzyczne „Poeci z Kociewia, o Kociewiu, na Kociewiu”, które odbyły się 30 września i 25 listopada w auli pelplińskiej Biblioteki Diecezjalnej. Oprawę muzyczną obu spotkań zapewniało Trio Pelplinensis, zaś poezje kociewskich twórców na spotkaniu wrześniowym interpretowali: Elżbieta Goetel i Florian Staniewski, zaś w listopadzie Halina Winiarska i Jerzy Kiszkis. Działacze z Tczewa wzięli zaś na swoje barki przygotowania konferencji „Polska Regionalna – mowa – kultura – edukacja” organizowanej przez Zarząd Główny ZKP. W skład komitetu organizacyjnego weszli m.in.: prezes oddziału bydgoskiego, profesor Maria Pająkowska-Kenisk i tczewscy doktorzy: Krzysztof Korda i Michał Kargul, zaś wśród ponad trzydziestu prelegentów z całej Polski, poza wspomnianymi, swoje referaty wygłosili także Tomasz Jagielski – na temat edukacji regionalnej na Żuławach oraz Krystian Zdziennicki – o historii badań regionalnych na Powiślu

219


oraz przedstawiciele społeczności Zrzeszonej z Kaszub, z profesorami Moniką Mazurek-Janasik i Cezarym Obracht-Prondzyńskim na czele. Szerzej o konferencji i jej skutkach pisać będziemy w kolejnym roczniku „Tek Kociewskich.

Promocja „Tek Kociewskich” w Sztumie W piątek, 13 lutego 2015 roku, przedstawiciele Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie gościli w Sztumie. Na spotkaniu, zorganizowanym przez tamtejsze Towarzystwo Miłośników Ziemi Sztumskiej zaprezentowaliśmy najnowszy, ósmy zeszyt „Tek Kociewskich”. Głównym punktem spotkania była prelekcja prezesa tczewskie oddziału, dr. Michał Kargula, pt. Gospodarka leśna na Powiślu. Przedstawił on zebranym sytuację lasów ówczesnego województwa malborskiego w XVI–XVIII w. Po prelekcji Michał Kargul zaprezentował zebranym najnowszy, ósmy, zeszyt „Tek Kociewskich”. Przedstawił genezę rocznika i omówił najciekawsze teksty. Zważywszy, że była to pierwsza promocja „Tek” na Powiślu, oprócz najnowszego numeru udostępniono chętnym także kilka poprzednich, które cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem.

Skra Ormuzdowa dla Krzysztofa Kordy Kolegium Redakcyjne „Pomeranii”, przyznając Skry Ormuzdowe za 2014 roku, postanowiło nagrodzić także członka oddziału tczewskiego ZKP, dr. Krzysztofa Kordę. 19 lutego, w gdańskim Ratuszu Staromiejskim odbyła się uroczystość wręczenia tegorocznych Skier. Nagrodzeni zostali: Zbigniew Błaszkowski, Zbigniew Klotzke, Krzysztof Korda, Alicja Serkowska, Ryszard Stoltmann, Maciej Tamkun, Danuta Tocke. Podczas uroczystości wręczono także Stypendium im. I. Trojanowskiej. Otrzymała je dziennikarka Radia Kaszëbë – Agnieszka Łukasik. Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że Kolega Krzysztof od 1 maja 2015 roku także zawodowo związał się z sprawami regionalnymi, obejmując funkcję dyrektora Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tczewie.

220


Promocja ósmego zeszytu „Tek Kociewskich” w Tczewie W piątek, 25 lutego 2015 roku, odbyła się tczewska promocja ósmego zeszytu „Tek Kociewskich”. Zebranych w sali konferencyjnej Fabryki Sztuk przywitał wiceprezes Oddziału Tomasz Jagielski. Następnie współredaktor „Tek” Michał Kargul przedstawił zebranym zawartość najnowszego numeru, podkreślając zwłaszcza wątki związane z zabiegami o zwiększenie ochrony prawnej gwary kociewskiej. Następnie głos zabrał poseł Jan Kulas, który omówił tło powstania artykułu swojego autorstwa poświęconego podróży do Pomorza Przedniego oraz drugi z redaktorów „Tek”, dr Krzysztof Korda. Wszyscy, którzy przyszli na spotkanie otrzymali bezpłatny egzemplarz ósmego zeszytu kociewskiego rocznika.

V Sesja Żuławska w Suchym Dębie W marcu po raz kolejny działacze tczewskiego Zrzeszenia we współpracy z Zespołem Szkół W Suchym Dębie zorganizowali sesję poświęconą tematyce żuławskiej. Program tegorocznej sesji był niezwykle bogaty. Prezes Michał Kargul zaprezentował ósmy zeszyt „Tek Kociewskich”, a następnie wygłosił referat na temat powstania Wolnego Miasta Gdańska w latach 1919–1920. Kolejnym prelegentem był Leszek Muszczyński, który podzielił się swoimi refleksjami z wizyty w Moskwie, którą odbył w poprzednie wakacje. Tematykę tą kontynuował w pewien sposób dr Daniel Czerwiński, który przedstawił rozważania na temat oceny zajęcia Żuław przez Armię Czerwoną w 1945 roku. Ostatni referat przedstawiła redaktor Bogumiła Cirocka, wicenaczelna miesięcznika „Pomerania”, przedstawiając jego historię i aktualną tematykę. W trakcie sesji nie mogło zabraknąć udziału uczniów miejscowej szkoły. Pod kierunkiem Michała Albińskiego przedstawili oni owoce swojego najnowszego projektu edukacyjnego. Natomiast zebranym cały czas towarzyszyły prace Michała Łagowskiego oraz wystawa IPN poświęcona Polsce Walczącej. Po części konferencyjnej odbyła się tradycyjna wycieczka po okolicy, tym razem do Grabiny Zameczku, wzbogacona m.in. spotkaniem z miłośnikami starych pojazdów.

221


Promocja „Tek Kociewskich” w Skarszewach Na zaproszenie nowego dyrektora Gminnego Ośrodka Kultury i Biblioteki Publicznej w Skarszewach, Sebastiana Dadaczyńskiego, dwa dni później w tamtejszym zamku joannickim odbyła się kolejna promocja „Tek Kociewskich”. Wzbogacił ją wykład redaktora Michała Kargula na temat gospodarki starostwa skarszewskiego w okresie nowożytnym. Warto odnotować, że gros uczestników tego spotkania stanowili uczniowie zespołu szkół z Bolesławowa, którym bliska jest tematyka gospodarki lokalnej i jej historii.

Wystawa „Akordeon w Polsce i na świecie” Nasz oddział wspomógł, zyskując tym samym miano współorganizatora, przygotowania wystawy w tczewskiej Fabryce Sztuk poświęconej historii i bogactwu akordeonów. Wystawa była prezentowana od 29 marca do 26 maja 2015 roku, a jej główną częścią była kolekcja akordeonów Pawła A. Nowaka.

VI Sesja popularno-naukowa w Opaleniu VI sesja popularno-naukowa w Opaleniu była okazją do rozmów o bogatej historii tej miejscowości, promocji ósmego zeszytu „Tek Kociewskich” oraz książki dra Krzysztofa Halickiego „Dzieje policji w Gniewie i regionie w latach 1920–2013”. Gości powitał i spotkanie poprowadził przewodniczący Koła ZKP w Opaleniu Marek Kordowski. Wiceprezes Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie Damian Kullas zaprezentował ósmy rocznik „Tek Kociewskich”. Już dwa lata minęły od pierwszej prezentacji dorobku naukowego przez „Młodych Odkrywców” z Opalenia, działających pod kierunkiem Zygmunta Rajkowskiego. To spotkanie było kontynuacją podjętego wcześniej dzieła w oparciu o kroniki szkolne. Na ich podstawie opisano wydarzenia z historii Opalenia z okresu międzywojennego i czasów późniejszych. Dotyczyło to głównie kadry pedagogicznej.

222


W trakcie sesji po raz drugi na terenie gminy Gniew dr Krzysztof Halicki miał okazję zaprezentować książkę „Dzieje policji w Gniewie i regionie w latach 1920–2013”. Publikacja to próba ukazania przemian organizacyjnych oraz zakresu działania służb porządkowych w Gniewie i regionie w XX i XXI wieku. Obok faktów naukowych autor zamieszcza szereg ciekawostek dotyczących pracy policji na terenie Gniewu. Ostatnim punktem sesji było zwiedzanie Opalenia pod kierunkiem Marka Kordowskiego. Zapoznano się z historią kościoła parafialnego pw. Apostołów św. Piotra i Pawła, kościoła ewangelickiego, szpitalika z XVIII wieku, szkoły oraz innych zabytkowych obiektów. Organizatorem sesji byli: Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. ks. Fabiana Wierzchowskiego w Gniewie, Zespół Szkół w Opaleniu i Koło ZKP w Opaleniu.

Działania koła opaleńskiego W kwietniu 2015 roku wydano „Historię Krzyża Promieniującego w Zimnych Zdrojach” Marka Kordowskiego. Jest to druga z kolei publikacja tego autora, obejmująca także krótki zarys dziejowy wspomnianej miejscowości. Kilka lat wcześniej powstała monografia „Opalenia – zarys dziejów wsi kociewskiej (ss. 123). W poprzednich wydaniach „Tek Kociewskich” historyk opublikował dzieje Czarlina i Jaźwisk. Na prośbę sołtysa Zygmunta Rajkowskiego, w lipcu 2015 roku, ustawiono w centrum Opalenia tablicę z mapą miejscowości. Ma to związek z nasileniem się ruchu turystycznego. Zaznaczona jest na niej trasa z miejscami, które warto zobaczyć w całym sołectwie, ale nie tylko, ponieważ obejmuje ona również Widlice, Wiosło i Jaźwiska. Obok mapy wsi widnieje także mapa południowej części gminy, od Piaseczna aż do Pieniążkowa. Konsultantami z zakresu historii byli członkowie miejscowego Koła ZKP w Opaleniu, Marek Kordowski i Zygmunt Rajkowski. W celu realizacji powyższego przedsięwzięcia udzielili oni fachowych i merytorycznych wskazówek.

223


Sesja popularnonaukowa: Willy Muscate i jego zasługi dla Tczewa Wraz z Miejską Biblioteką Publiczną w Tczewie oraz Towarzystwem Miłośników Ziemi Tczewskiej 17 czerwca 2015 roku zorganizowaliśmy sesję upamiętniającą tczewskiego filantropa, przemysłowca i twórcę Parku Miejskiego, Willego Muscatę. W południe odsłonięto, na głazie postawionym w Parku Miejskim równo sto lat temu w tym właśnie celu, tablice upamiętniającą założyciela tego miejsca. Natomiast wieczorem w tczewskiej książnicy odbyła się sesja, gdzie przybliżono jego sylwetkę, osiągnięcia i dziedzictwo. Łukasz Brządkowski z portalu Dawny Tczew przybliżył zebranym biografię samego Muscatego, Michał Kargul z ZKP opowiedział o Tczewie z przełomu XIX i XX wieku. Natomiast prezes Zieleni Miejskiej Janusz Landowski przedstawił zebranym założenia i stan dzisiejszy Parku Miejskiego. Zaś ciekawą puentą całego spotkania było wystąpienie Jarosława Rogaczewskiego, przedstawiciela Eaton Truck Components Sp. z o.o, który opowiedział o akcjach charytatywnych swojego przedsiębiorstwa. Tczewski Eaton to w prostej linii spadkobierca firmy samego Willego Muscatego, jak się okazało kontynuujący nie tylko profil produkcji, ale także podejście do filantropii.

Spotkanie Zespołu Kociewsko-Nadwiślańskiego Rady Naczelnej ZKP w Toruniu W 2014 roku zainaugurował swoją działalność Zespół Kociewsko-Nadwiślański Rady Naczelnej Zrzeszenia, na czele którego stanął członek Rady i były wiceprezes ZKP, dr Krzysztof Korda. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zespół w 2015 roku spotkał się dwa razy. Pierwsze spotkanie odbyło się w sobotę, 27 czerwca w Toruniu. Z inicjatywy przewodniczącego Zespołu Krzysztofa Kordy oraz władz oddziału toruńskiego z jego prezesem i wiceprezesem, dr  Michałem Targowskim i dr Wojciechem Szramowskim na czele, do grodu Kopernika przybyli działacze oddziałów z Bydgoszczy, Grudziądza i Tczewa.

224


Pierwsza część spotkania Zespołu Kociewsko-Nadwiślańskiego ZKP obejmowała zwiedzanie toruńskiego Starego Miasta. Zrzeszeńców oprowadzała Hanna Giełdon-Szramowska, fot. J. Cherek

Kolejnym punktem spotkania była wizyta w Pracowni Pomorzoznawczej Biblioteki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, gdzie członków Zrzeszenia oprowadzała kierownik Pracowni – kustosz Urszula Zaborska, fot. J. Cherek

Pierwsza część spotkania obejmowała zwiedzanie toruńskiego Starego Miasta. Zrzeszeńców oprowadzała Hanna Giełdon-Szramowska,

225


która ciekawie opowiadała o historii i zabytkach nadwiślańskiego grodu. Kolejnym punktem spotkania była wizyta w Pracowni Pomorzoznawczej Biblioteki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Kierownik Pracowni  – kustosz Urszula Zaborska przybliżyła gościom cele istnienia i historię Pracowni. Następnie bardzo szeroko przybliżyła zbiory kierowanej przez siebie jednostki oraz zachęcała do odwiedzin wszystkich, którzy są zainteresowani historią szeroko pojętego Pomorza. Najważniejszym punktem było zebranie zespołu, które odbyło się w murach gościnnej biblioteki uniwersyteckiej. Zebranych przywitał prezes oddziału toruńskiego Michał Targowski, który następnie krótko scharakteryzował działania swojego partu. Specyfikę oddziału bydgoskiego przedstawiła jego prezes – profesor Maria Pająkowska-Kensik. Aktywność oddziału grudziądzkiego przedstawił Jarosław Loewenau, zaś pracę zrzeszeńców z Tczewa Michał Kargul. Po wzajemnej prezentacji zebrani podjęli dyskusję na temat specyfiki i potrzeb oddziałów działających poza Kaszubami. Podkreślano fakt, że wbrew popularnym opiniom gros działaczy w tych oddziałach stanowi nie diaspora kaszubska, ale osoby mające lokalne korzenie, którym bliska jest idea pomorska. Wszystkie reprezentowane na spotkaniu oddziały są de facto oddziałami wielkomiejskimi, co ma wpływ na tematykę ich działania oraz zasoby kadrowe. Owe funkcjonowanie w dużych ośrodkach wiąże się także z dużą konkurencją ze strony innych organizacji, co każe szukać atrakcyjnych sposobów przyciągania zainteresowania lokalnych społeczności. Jarosław Loewenau zwrócił także uwagę na dobrą współpracę z samorządami, w której tkwi klucz do sukcesu w tego typu działalności. Michał Kargul zaapelował do uczestników zebrania o stworzenie wspólnych projektów, które można realizować jako działania całego Zrzeszenia. W imieniu Zarządu Głównego ZKP zgłosił chęć wspierania tego typu inicjatyw, jednak podkreślał, że by je zrealizować należy mieć konkretny pomysł i być gotowym do zaangażowania przy ich realizacji. Jako udaną tego typu inicjatywę w roku bieżącym podał konferencję „Polska Regionalna…”, organizowaną właśnie przez ZG ZKP, która odbędzie się w ramach V Kongresu Kociewskiego. Ustalono, że w każdym z oddziałów odbędzie się dyskusja nad tego typu współpracą i na następnym spotkaniu Zespołu wybrana będzie inicjatywa, którą będziemy chcieli podjąć w 2016 r. Spotkanie to zaplanowano na październik,

226


w Opaleniu, w czasie Nadwiślańskich Spotkań Regionalnych organizowanych przez oddział tczewski. Jarosław Loewenau, Leszek Muszczyński, Michał Kargul, Maria Pająkowska-Kensik i Michał Targowski zwracali także uwagę na kwestie organizacyjne. Uznano za wskazane zastanowienie się nad potrzebą organizacji osobnych warsztatów liderów oddziałów ZKP spoza Kaszub. Zasadniczą kwestią jest jednak stworzenie odpowiedniej formuły tego typu inicjatywy, bo zgodnie uznano, że ta znana z dotychczasowych spotkań nie do końca odpowiada specyfice nadwiślańskich oddziałów. Na koniec podkreślono także kwestię wymiany informacji na temat pracy w ramach swoich oddziałów oraz informowania o niej na forum całego Zrzeszenia.

I Kociewskie Targi Wydawnicze W dniach 11–13 września 2015 roku odbyły się w Starogardzie Gdańskim I Kociewskie Targi Wydawnicze. W trakcie sympozjum bibliotekarzy Kociewia, które miało miejsce pierwszego dnia obrad, członkowie Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie, dr Krzysztof Korda i Marek Kordowski, zaprezentowali referaty. Pierwszy z nich omówił temat: „«Kociewski Magazyn Regionalny» – niezwykły przewodnik po dziejach i kulturze”. Z kolei drugi prelegent podjął temat: „Piaseczno jako ważny ośrodek kociewskiego regionalizmu na ziemi gniewskiej w XIX i XX wieku”. W następnych dniach wydawnictwa, biblioteki czy też inne instytucje oferowały na swych stoiskach własne publikacje, które mogli zakupić zainteresowani czytelnicy. Dominowały publikacje o tematyce regionalnej. Oddział Kociewski ZKP w Tczewie, reprezentowany przez prezesa Michała Kargula, także pojawił się wśród wystawców.

Wrześniowa sesja w Gniewie Kolejna już, 718. rocznica nadania praw miejskich miastu Gniew i 75. rocznica śmierci ks. Fabiana Wierzchowskiego była okazją do zorganizowania sesji popularno-naukowej. Spotkanie miało miejsce 25 września 2015 roku. Uroczystość zainaugurowano mszą św. odprawioną

227


w kościele parafialnym. Następnie odbył się przemarsz na Plac Grunwaldzki. Na budynku biblioteki odsłonięto tablicę upamiętniającą patrona miejscowej książnicy ks. Fabiana Wierzchowskiego. Tej czynności dokonali wspólnie burmistrz Miasta i Gminy Gniew Maria Taraszkiewicz-Gurzyńska oraz starosta tczewski Tadeusz Dzwonkowski. Z kolei proboszcz parafii gniewskiej ks. Zbigniew Rutkowski dokonał jej poświęcenia. Następnie odbyła się sesja popularno-naukowa, podczas której dr Krzysztof Korda promował „Kociewski Magazyn Regionalny”, a Marek Kordowski omówił fakty związane z nadaniem praw miejskich dla Gniewu. Na koniec Bogdan Badziong przybliżył postać ks. Fabiana Wierzchowskiego jako propagatora czytelnictwa i edukacji wśród dzieci i młodzieży ziemi gniewskiej.

IX Nadwiślańskie Spotkania Regionalne 1 października 2015 roku rozpoczęły się IX Nadwiślańskich Spotkania Regionalne. Zainaugurowały je tradycyjne wizyty w szkołach: podróżnicy Weronika Podjaska i Rafał Chromik przygotowali dla uczniów Zespołu Szkół Ekonomicznych w Tczewie oraz Zespołu Szkół Katolickich lekcje poświęcone ich podróży z Australii do Azji Środkowej. W ciekawy sposób omówiona została kultura i przyroda krajów Oceanii i Dalekiego Wschodu. Interesująca była także historia młodych mieszkańców Tczewa, którzy zorganizowali tak odległą podróż. Również dla młodzieży szkolnej, acz z całego Tczewa, 2 października przedstawiciele stowarzyszenia Signum Polonicum zorganizowali pokaz historyczny XVII-wiecznej sztuki wojennej. Okazją ku temu była promocja książki jednego z liderów tego stowarzyszenia, Kuby Pokojskiego, „Tczew 1627”. Młody autor jako pierwszy napisał monografię jednej z najważniejszych bitew, jaka rozegrała się w historii na Kociewiu – starcia między królem Gustawem Adolfem a hetmanem Stanisławem Koniecpolskim z sierpnia 1627 roku. Promocja odbyła się wieczorem 2 października w Budynku Głównym Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tczewie. Salę konferencyjną wypełniło kilkudziesięciu miłośników historii. Autor wraz z towarzyszem ze stowarzyszenia pojawili się także w historycznych strojach – husarskim i szlacheckim.

228


Spotkanie z Kubą Pokojskim poprowadził prezes Michał Kargul; Kuba Pokojski bardzo obszernie i pokazowo przedstawił zebranym elementy wyposażenia husarskiego, fot. J. Cherek

Kuba Pokojski opowiedział o swoim zainteresowaniu nowożytną polską sztuką wojenną, które przełożyło się na jego badania nad wojną o ujście Wisły i napisanie pracy magisterskiej o starciu pod Tczewem. Z inspiracji dr Radosława Sikory praca ta została wydana przez warszawskie Wydawnictwo Erica, które specjalizuje się w tego typu publikacjach i dostępna jest dziś w księgarniach całej Polski. Główną częścią wystąpienia bohatera wieczoru był opis samej bitwy z 17 i 18 sierpnia 1627 roku i związane z nią nowe wyniki badań, m.in. dotyczące powodów porażki szwedzkiej, jak sił biorących udział w tym starciu. Po

229


wystąpieniu autor odpowiadał na pytania z sali, m.in na temat używania nazwy Lubieszów zamiast Lubiszewo czy innych badań na temat tej wojny. Zaś kulminacją wieczoru był pokaz wyposażenia i techniki szermierczej XVII-wiecznej husarii, której Kuba Pokojski jest nawet instruktorem. Tutaj także nie zabrakło nowych, wręcz rewolucyjnych informacji, które są owocem współczesnych badań nad tą epoką. W trzeci dzień spotkań przeniesiono się do Powiatowej i Miejskiej Biblioteki w Gniewie, gdzie Zespół Kociewsko-Nadwiślańskie Rady Naczelnej Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego – merytoryczne ciało dyskusyjne i doradcze obejmujące pozakaszubskie tereny działania naszej organizacji – zorganizował debatę na temat skutków podziału administracyjnego dla pomorskiego ruchu regionalnego. Debata była niezwykle ciekawa. Głos w niej zabierali regionaliści z Gdańska, Tczewa, Sztumu, Pelplina, Gniewu, Torunia i Bydgoszczy. Otworzył ją głos szefa zespołu dr Krzysztofa Kordy, który mówił o potrzebie współpracy ponad podziałami administracyjnymi jako fundamencie ruchu regionalnego na Pomorzu. Następnie dr Michał Kargul z Tczewa opowiedział o konkretnych trudnościach, jakie napotkać można w trakcie działań na rzecz Kociewia, wynikających z podziałów gminnych, powiatowych czy w końcu z wojewódzkich. Zwracał uwagę na brak koordynacji, częstą rywalizację i zmiany wynikające z kadencyjności samorządowców. Jednocześnie podkreślił, że tożsamość i kultura regionalna wydaje się być ważnym elementem polityki wewnętrznej powiatów, które właśnie w regionalizmie mogą doszukiwać się elementów budujących ich poczucie wspólnoty i tożsamości. Jest to ważki element w sytuacji ciągłej dyskusji nad sensownością ich istnienia. W temacie tożsamości głos zabrał także prezes Trójmiejskiego Klubu Kociewiaków Przemysław Kilian. W kontekście swoich badań w gminie Morzeszczyn zwrócił uwagę na ogromny wpływ, jaki ma działalność kulturalna samorządów na samoidentyfikację mieszkańców Kociewia. Zaś Natalia Kalkowska, reprezentująca środowisko bydgoskie, zwróciła uwagę na wpływ samorządów na edukację, zwłaszcza tą regionalną. Obszernie o doświadczeniach toruńskich mówił lider tamtejszego oddziału ZKP doktor Wojciech Szramowski. Zwracał uwagę na fakt, że podział administracyjny, który nastąpił w 1999 roku, już mocno okrzepł, zwłaszcza na poziomie powiatowo-wojewódzkim. I choć nowe inwestycje

230


Spotkanie z autorem książki o tczewskiej bitwie ze Szwedami cieszyło się sporym zainteresowaniem, fot. J. Cherek

Na debacie poświęconej wpływowi podziału administracyjnego na pomorski ruch regionalny, w trzeci dzień Spotkań, kilkakrotnie głos zabierał Przemysław Kilian, fot. J. Cherek

231


komunikacyjne bardzo zbliżyły Toruń do Gdańska, to wydaje się, że nie ma już mowy o powrocie do pomysłów połączenia województwa kujawsko-pomorskiego i pomorskiego. Sceptycznie odniósł się też do ostatnich pomysłów utworzenia województwa środkowopomorskiego, przypominając, że to hasło pojawia się co wybory, od 1999 roku i praktycznie od początku napotykało silny opór społeczności z powiatów pogranicznych, owego planowanego województwa, dobrze czujących się w nowych realiach administracyjnych. Następnie głos zabrała Elżbieta Wiśniewska z Pelplina, która zwracała uwagę, że rozbicie Kociewia na dwa województwa jest mocno zauważalne, bo przez to Kociewiacy w województwie pomorskim nie są zbyt słyszalni. A i samorządowcy nie do końca chętnie angażują się w tematy regionalne, co widać na przykładzie odbywającego się V Kongresu Kociewskiego. Prezes pelplińskiego oddziału ZKP zwróciła też uwagę na tendencje centralizacyjne w obrębie województw, widoczne choćby w materii dzielenia pieniędzy na kulturę i zabiegi monopolizujące dużych, mających pracowników, organizacji pozarządowych. Niezwykle ciekawy był głos Krystiana Zdziennickiego ze Sztumu. Zwracał uwagę, że granice administracyjne rzadko pokrywają się z historycznymi granicami regionów. Podobnie bowiem jak Kociewie w 1999 roku podzielono Powiśle. Na dodatek sprawę komplikuje tam zawiła historia, w związku z którą z określeniem Powiśle rywalizuje dziś nazwa Pomezania, a niektóre ziemie historycznie należące do tego regionu słabo się z nim dziś utożsamiają. Jednocześnie przedstawiciel sztumskiego środowiska zauważył, że regionalizm powiślański zdobył mocne oparcie w powiecie sztumskim, wydzielonym z powiatu malborskiego kilka lat po reformie. Wspierany przez Wawrzyńca Mocnego, Krystian Zdziennicki przedstawił zebranym dzisiejszą kondycję regionalną tej krainy. W temacie marginalizacji Kociewia w województwie pomorskim głos zabrał także Andrzej Solecki, radny gminy Gniew. Zwrócił uwagę, że pozycja jego gminy jest na Pomorzu o wiele słabsza niż pozycja sąsiedniego Nowego w województwie kujawsko-pomorskim. Co widać choćby w zakresie pozytywnych decyzji władz wojewódzkich dotyczących dofinansowania różnorakich projektów. Podkreślał także, że potrzebny jest mocny lobbing na rzecz Kociewia właśnie w Gdańsku, bo bez niego trudno będzie cokolwiek wywalczyć

232


w przyszłości. Krzysztof Korda zwrócił uwagę, że wiele problemów, o których była mowa, wynika nie z podziału administracyjnego, ale z decyzji politycznych dotyczących granic obwodów głosowania na poszczególne stopnie: powiatowe, wojewódzkie i ogólnokrajowe. Zaś Michał Kargul, puentując niejako całą dyskusję stwierdził, że kluczowa jest sprawa zaangażowania i chęci samych samorządowców. Na Kociewiu niestety nie tylko szwankuje współpraca, ale poza pojedynczymi samorządami, jak nowski, pelpliński czy świecki, brakuje głębszego i systematycznego zaangażowania w sprawy regionalne. I choć to się negatywnie odbija na samych samorządach, to niestety wielu członkom ich władz trudno zrozumieć, jak ważną sprawą jest kultura. Podział administracyjny daje dziś szereg możliwości, które często nie są wykorzystywane. Stąd bardzo łatwo budzić emocje takimi hasłami jak to, o utworzeniu województwa środkowopomorskiego. Ludzie, zwłaszcza czynni politycznie, chętnie angażują się za lub przeciw, lecz najczęściej jest to tylko zwykła kampania wyborcza. Trudno bowiem sobie wyobrazić dzisiaj skuteczne przeprowadzenie takiej zmiany. Skuteczne, czyli owocujące możliwością zwiększenia szans nowego bytu w absorpcji środków unijnych, a bieżącej perspektywie finansowania. Na koniec odbyła się także krótka dyskusja nad współdziałaniem oddziałów ZKP, których przedstawiciele są w Zespole Kociewsko-Nadwiślańskim. Ustalono, że podejmiemy pracę w celu stworzenia wspólnego projektu obchodów 60-lecia Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, które przypadają w przyszłym roku, polegającego na pokazaniu różnorodności działań poszczególnych oddziałów i kół Zrzeszenia. Tym gniewskim spotkaniem zakończyła się pierwsza część tegorocznych Spotkań. Druga część miała miejsce w kolejnym tygodniu, gdzie w piątek, 9 października, w Zespole Szkół w Suchym Dębie upamiętniono twórczość niemieckiego dramatopisarza Maxa Halbego. Urodził się on 4 października 1865 roku w Koźlinach, więc przypadła w tym roku 150. rocznica jego urodzin. Umarł zaś 31 listopada 1944 r. I choć na ostatnich latach jego życia cieniem położyło się hołubienie go przez faszystowski reżim rządzący III Rzeszą, to jednak jego prace, których większość powstała jeszcze przed I wojną światową, należą do zbioru

233


niezwykle cennej literatury regionalnej tego okresu i chyba są najwybitniejszymi pracami literackimi poświęconymi Żuławom. Max Halbe pochodził z rodziny rolników żuławskich, ukończył gimnazjum w Malborku, w 1883 roku studiował prawo w Heidelbergu i Berlinie, 1884–1888 filozofię niemiecką w Monachium, gdzie zamieszkał od 1888 r. Od 1895 zajmował się wyłącznie pracą literacką. Autor naturalistycznego dramatu Jugend (1893, pol. wyd. Młodość, 1896) i utworów Der Strom (1903), Freie Liebe (1890), Mutter Erde (1897). Tłem sztuki Das wahre Gesicht (1907) jest oblężenie Gdańska, prawdopodobnie w 1577. W utworze Freiheit. Ein Schauspiel von 1812 (1913) przybliżył historię Gdańska w okresie wojen napoleońskich. W wydanej pośmiertnie (1945) biograficznej powieści o Martinie Opitzu Die Friedensinsel osadził akcję w Gdańsku w XVII w. Młodzież z Suchego Dębu przy okazji IX NSR miała okazję zapoznać się z twórczością Maxa Halbego, która w wielu wątkach dotykała lokalnej rzeczywistości gminy Suchy Dąb, a zwłaszcza jego rodzinnych Koźlin. Niewiele miejscowości ma to szczęście być tak ciekawie przedstawionymi w literaturze. Poza przedstawieniem twórczości Halbego, którą to część przygotował (z udziałem młodzieży gimnazjalnej) Tomasz Jagielski, odbył się także konkurs poświęcony koźlińskiemu dramatopisarzowi. Zaś po tej części Spotkań, nasuwa się refleksja, że warto chyba przybliżyć polskiemu czytelnikowi na szerszą skalę twórczość Maxa Halbego.

Dzień austriacki w Tczewie Już po raz drugi z inicjatywy Krzysztofa Kordy, dyrektora tczewskiej biblioteki, zorganizowano dzień austriacki w Tczewie. W jego przygotowania włączył się także nasz oddział. Tak jak w roku ubiegłym złożyliśmy kwiaty pod pomnikiem upamiętniającym zmarłych żołnierzy austriackich na cmentarzu przy Suchostrzygach-Dworcu. Swój wkład mieliśmy także w drugą część, w tczewskiej bibliotece, gdzie prezes tczewskiego oddziału ZKP Michał Kargul przedstawił historię cmentarza i leżących na nim żołnierzy.

234


Prezes Michał Kargul i wiceprezes Damian Kullas złożyli wiązankę kwiatów pod pomnikiem na cmentarzu austriackim fot. J. Cherek

Tak jak w roku ubiegłym gościem specjalnym dnia austriackiego był Konsul Honorowy Republiki Austrii w Gdańsku Marek Kacprzak, fot. J. Cherek

235


Upamiętnienie ks. dr. Bernarda Sychty i prof. Alfonsa Hoffmanna w Osiu W niedzielę, 22 listopada 2015 r., w Osiu odbyła się uroczystość odsłonięcia tablic poświęconych ks. dr. Bernardowi Sychcie oraz prof. Alfonsowi Hoffmannowi. Z inicjatywy tamtejszego Bractwa Czarnej Wody, szereg instytucji i osób prywatnych ufundowało dwie tablice przypominające o związkach tych zasłużonych Pomorzan z południem Kociewia. Jednym z fundatorów tablicy upamiętniającej ks. Sychtę byli członkowie oddziału tczewskiego ZKP. Uroczystości rozpoczęły się mszą św. odprawioną w kościele parafialnym w Osiu przez ks. proboszcza Konrada Baumgarta. W czasie jej trwania odczytał biografie obu zasłużonych. Po mszy św. uczestnicy uroczystości, duchowni, członkowie Bractwa, zaproszeni goście udali się na Wybudowanie, pod Starogard 16, gdzie przy wjeździe na teren gospodarstwa Aleksandry i Wiesława Fryszków, dawnego gospodarstwa państwa Sokołowskich, ustawiony został głaz z tablicą upamiętniającą ukrywanie się na jego terenie w latach 1941–1943 ks. dr. Bernarda Sychty. Przez cały okres II wojny światowej ukrywa się przed Niemcami poszukującymi go głównie za wydźwięk jego twórczości dramatycznej. Badacz nawet w ukryciu nie pozostawał bezczynny, wciąż zbierał materiały na temat języka oraz kultury Kaszub i Kociewia. Znacznej części jego przedwojennych zbiorów nie udało się ocalić. Zebranych przywitał Roman Waśkowski, przewodniczący Rady Gminy Osie, tablicę poświęcił ks. Baumgart, a jej odsłonięcia dokonała Stefania Sychta, bratanica kapłana, jednego z największych znawców kultury kaszubskiej, kociewskiej i borowiackiej. Pamięć o pobycie ks. Sychty w tym miejscu jest ciągle żywa, a obecny właściciel posesji z dumą prezentuje wotywną kapliczkę postawioną w obejściu przez ks. Sychtę już po wojnie. Na koniec głos zabrał dr Michał Kargul, wiceprezes Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, który przypomniał rolę pobytu w Osiu w badaniach ks. Sychty nad słownictwem kociewskim. Kolejnym miejscem uroczystości było pole biwakowe nad Jeziorem Żurskim w Wałkowiskach. Tam z kolei przy wjeździe na pole biwakowe, nad kanałem elektrowni Żur, dokonano odsłonięcia umieszczonej na

236


Tablicę ks. Sychty odsłoniła jego bratanica – Stefania Sychta fot. J. Cherek

głazie tablicy ku czci prof. inż. Alfonsa Hoffmanna, najwybitniejszego polskiego energetyka doby przedwojennej, który od początku lat trzydziestych do wybuchu wojny zamieszkiwał w Osiu przy ul. Dworcowej, w willi „Maria”. Tym razem zebranych przywitał krótko wójt gminy Osie Michał Grabski. Po poświęceniu obelisku, tablice odsłonił przedstawiciel dzisiejszego właściciela Enea Wytwarzanie Sp. z o.o., dyrektor Janusz Herder. Warto przypomnieć, że prof. Hoffmann był współprojektantem elektrowni Żur, organizatorem energetyki w województwie pomorskim, a równocześnie popularyzatorem turystyki, twórcą Klubu Kajakowego „Wda” w Żurze. Na tym zakończyły się oficjalne uroczystości. Po nich przedstawiciele Bractwa Czarnej wody oraz Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego złożyli kwiaty przy dwóch innych tablicach: upamiętniającej drugie miejsce pobytu ks. Sychty w Osiu, przy ulicy Kościuszki, oraz poświęconej także pamięci prof. Hoffmana przy moście w Tleniu. Warto w tym miejscu wyrazić uznanie dla działaczy Bractwa Czarnej Wody za inicjatywę i jej realizację, zwłaszcza dla prezesa Józefa Malinowskiego, Mariusza Deinowskiego i Marka Miesały, którzy koordynowali cały przebieg uroczystości w Osiu.

237


Konferencja „Polska Regionalna” w Tczewie W ramach odbywającego się w tym roku V Kongresu Kociewskiego zaplanowano kilka wydarzeń o charakterze stricte naukowym. Największe z nich, konferencja „Polska Regionalna: mowa – kultura – edukacja”, odbyło się Tczewie w piątek i sobotę, 27 i 28 listopada. Konferencja zgromadziła blisko czterdziestu specjalistów z zakresu językoznawstwa, etnologii, historii, socjologii, a także wielu regionalistów-praktyków i osób zainteresowanych tematem. W sumie w konferencji udział wzięło około siedemdziesiąt osób. W jej trakcie wygłoszono ponad trzydzieści referatów, a kilka kolejnych zostało zgłoszonych do pokonferencyjnej publikacji. O znaczeniu spotkania organizowanego przez Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, Bibliotekę Miejską Tczewie, Instytut Kaszubski oraz Instytut Filologii Polskiej i Kulturoznawstwa Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy świadczy najlepiej fakt, że w konferencji udział wzięli naukowcy z Poznania, Krakowa oraz Bydgoszczy. Szczególnie sil-

Jedną z prelegentów była profesor Aneta Lewińska z UG fot. J. Cherek

238


na była reprezentacja Uniwersytetu Jagiellońskiego, której liderowali doktorzy habilitowani Kazimierz Sikora i Mirosława Sagan-Bielawa. Ze stolicy Wielkopolski przyjechali zaś m.in. prof. Jerzy Sierociuk (który akurat sam nie miał wystąpienia) oraz dr hab. Tomasz Wicherkiewicz. Mocno reprezentowany był także najsilniejszy aktualnie ośrodek badań Kociewia, czyli Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy (gdzie tą tematyką od lat zajmuje się prof. Maria Pająkowska-Kenisk). Na konferencji występowali także naukowcy ze Słupska, Gdańska, Łodzi, Katowic, Nowego Targu i Szczecina oraz grono specjalistów i regionalistów-praktyków z całego Pomorza, Kurpiów i Małopolski. Trudno streścić bogaty, dwudniowy program (zapełniony w dużej części dziesięcioma godzinami samych wystąpień). Poruszano bardzo szerokie spektrum zagadnień, od spraw językoznawczych dotyczących stanu dzisiejszych gwar języka polskiego, poprzez refleksje na temat funkcjonowania tekstów gwarowych w literaturze, kondycje dzisiejszego regionalizmu, po analizę różnych projektów z zakresu edukacji regionalnej. Duże zainteresowanie wywołały m.in. wystąpienia na temat roli prasy regionalnej, pomysłów edukacji regionalnej na Podtatrzu,

Ze Szczecina przyjechała mgr Aleksandra Paprot, badająca kształtowanie się tożsamości żuławskiej, fot. J. Cherek

239


Wystąpienie prof. Cezarego Obracht-Prondzyńskiego stało się zarzewiem ciekawej dyskusji, fot. J. Cherek

kształtowania nowoczesnego regionalizmu w Łodzi czy przykładów działań regionalnych i edukacyjnych z terenu Podhala, Kurpiów, Śląska, a także z Kociewia. Prelegenci poruszyli bardzo ciekawe zagadnienia związane z Kociewiem, mówiąc o funkcjonowaniu na nim edukacji regionalnej, stanu gwary i literatury na niej opartej, przejawach tożsamości kociewskiej, czy w końcu – różnych praktycznych przejawach regionalizmu na Kociewiu. Bardzo ciekawe były także tematy dyskusji, jaka wywiązała się w związku z wystąpieniami. Debatowano o dzisiejszym obliczu regionów, spierając się m.in. na ile istotne dla ich tożsamości są dziś kwestie językowe. Dużo czasu poświęcono także analizie doświadczeń kaszubskich, zwłaszcza związanych z kreacją nowych wyróżników Kaszub. Zastanawiano się także nad pomysłami na nowoczesną edukację regionalną oraz rolą, jaką ta edukacja powinna odgrywać. Dyskutowano o tym, na ile regionalizm postrzegany jest jako przejaw „wiejskości”, a na ile jako coś uniwersalnego w skali całego kraju. Podczas dyskusji poruszano także szereg aktualnych zagadnień, jak choćby rolę komercyjnych działań odwołujących się do idei regionalnej, stan wydawnictw edukacyjnych i wykorzystywania w nich gwar, czy w końcu wyzwań, jakie stoją przed regionalistami w XXI wieku.

240


Konferencja była dobrą sposobnością do nawiązania nowych kontaktów i szerokiej wymiany doświadczeń, które, jak wierzymy, będziemy nadal rozwijać.

Zakończenie V Kongresu Kociewskiego W Centrum Kultury „Zamek” w Nowym, w piątek, 4 grudnia, odbyło się uroczyste zakończenie V Kongresu Kociewskiego. Kongres, który zainaugurowano w Święto Kociewia, 10 lutego, toczył się przez kolejne miesiące na terenie całego Kociewia. W oficjalny program Kongresu wpisano aż dwadzieścia dwa wydarzenia o niezwykle różnorodnym charakterze: od imprez sportowych i turystycznych, przez koncerty i imprezy plenerowe, po spotkania poetyckie, sympozja i konferencje naukowe. W organizację, tak całego kongresu, jak i jego zakończenia, czynnie zaangażowali się członkowie naszego oddziału. Licznie przybyłych zebranych, którzy szczelnie wypełnili aulę nowskiego zamku, przywitali gospodarze burmistrz Nowego Czesław Woliński oraz jego zastępca Zbigniew Lorkowski, który prowadził całe spotkanie. Uczestników witały także urocze Kociewianki, ubrane w stroje ludowe, które towarzyszyły przy zrobieniu pamiątkowego zdjęcia, które na koniec otrzymać mógł każdy chętny. Jako pierwszy głos zabrał dr Michał Kargul, lider społecznego Komitetu Organizacyjnego V Kongresu Kociewskiego, który podzielił się wstępną analizą realizacji zakładanych przez organizatorów celów kongresu. Jego ocena było umiarkowanie pozytywna, podkreślił szereg ciekawych wydarzeń, które poszerzały wiedzę o Kociewiu i zainteresowanie regionem, ale zwrócił także uwagę na sprawy, których nie udało się sfinalizować, jak głębsze zaangażowanie na rzecz regionu samorządów z całego Kociewia czy opracowanie kociewskiej strategii edukacji regionalnej. W imieniu organizatorów Kongresu serdecznie podziękował wszystkim zaangażowanym w przygotowania i przeprowadzenie wydarzeń kongresowych. Jako kolejna głos zabrała Dorota Piechowska z Towarzystwa Miłośników Ziemi Kociewskiej, która z wielkim entuzjazmem omówiła wydarzenia kongresowe z terenu powiatu starogardzkiego. Uwagę zwróciła zwłaszcza na organizację I Kociewskich Targów Wydawniczych

241


w Starogardzie Gdańskim, które bez wątpienia były jedną z najważniejszych inicjatyw kongresowych, na „Kociewskiego Skowronka” – skarszewski przegląd gwary kociewskiej oraz na konferencję „Kultura Fizyczna na Kociewiu” zorganizowaną przez starogardzką Pomorską Szkołę Wyższą. Przedstawicielka stolicy Kociewia podkreślała także zaangażowanie młodych ludzi w szereg wydarzeń związanych z Kongresem. Następnie miał miejsce „przerywnik artystyczny” w wykonaniu dzieci z Samorządowego Przedszkola Publicznego w Nowym, które w strojach ludowych wykonały kilka utworów poświęconych naszemu regionowi. Wydarzenia kongresowe z ziemi tczewskiej omówił dr Krzysztof Korda z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tczewie. Zwrócił zwłaszcza uwagę na to, że wydarzenia takie odbyły się w każdej z gmin powiatu, a co ważniejsze większość z nich była inicjatywą organizacji regionalnych. Poza cyklicznymi imprezami, które w roku kongresowym nabrały jedynie świątecznego charakteru, jak festiwale folklorystyczne w Piasecznie, sympozjum „Jeście na Kociewiu” w Subkowach czy w końcu Festiwal Twórczości Kociewskiej im. Romana Landowskiego

Zakończenie Kongresu po brzegi wypełniło aule nowskiego zamku fot. J. Cherek

242


Członek oddziału tczewskiego, prof. Kazimierz Ickiewicz, przedstawił zebranym uchwałę kongresową, fot. J. Cherek

w Tczewie, odbyło się także szereg wydarzeń zorganizowanych specjalnie na Kongres. Tutaj zwłaszcza warto podkreślić spotkania poetyckie w Pelplinie oraz konferencję naukową „Polska Regionalna” w Tczewie, zorganizowane przez miejscowe środowiska Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Katarzyna Bączkowska ze Starostwa Powiatowego w Świeciu przedstawiła natomiast wydarzenia kongresowe z ziemi świeckiej. Podkreśliła fakt wyjątkowego zaangażowania południa Kociewia w V Kongres, czego najlepszym dowodem był fakt, że aż 10 z 22 imprez kongresowych odbywało się właśnie w powiecie świeckim. Były one niezwykle różnorodne. Od Pucharu Kociewia w marszach na orientację, zorganizowanego przez Bractwo Czarnej Wody, przez Plachandry Samorządowe, organizowane przez powiat, Plachandry Edukacyjne organizowane przez miasto Świecie, kongresową edycję Festiwalu Smaku w Grucznie, aż po konferencję naukową na temat tożsamości południowego Kociewia. Dopełnieniem tych relacji było wystąpienie profesor Marii Pająkowskiej-Kensik na temat stanu regionalizmu na Kociewiu i jego perspektyw w przyszłości.

243


W kolejnym punkcie spotkania samorządowcy z powiatu świeckiego nagrodzili za zasługi dla kultury regionalnej na południu Kociewia Gerturdę Woźnicką i Marię Pająkowska-Kensik. Kulminacją zakończenia kongresu było odczytanie przez prof. Kazimierza Ickiewicza, przewodniczącego Rady Programowej „Kociewskiego Magazynu Regionalnego”, uchwały kongresowej, którą zebrani przyjęli przez aklamację. Zaś na koniec uczestnicy kongresu mogli wysłuchać koncertu Fistulatores et Cantores Noviensis, pod dyrekcją Eugenii Butyńskiej oraz tenora ks. Wojciecha Wierzbickiego, z akompaniamentem Tomasza Drążkowskiego. Uczestnicy Kongresu jeszcze długo dyskutowali nad sprawami regionu w kuluarach, rozmawiając m.in. o planach organizacji VI Kongresu Kociewskiego w 2020 roku.

244


Materiały źródłowe Józef Ceynowa

Katastrofy naturalne na Kociewiu w okresie międzywojennym1 Straszliwy deszcz i jego skutki W połowie czerwca 1934 roku okolice zmył bardzo ostry i obfity deszcz. Towarzyszył gwałtownym wyładowaniom atmosferycznym. Miało się wrażenie, że jest potop świata. Na szczęście ulewa była krótka. Cała powierzchnia ziemi parowała, unosiła się siwa mgiełka. Po pewnym czasie znowu wyjrzało z za uchodzącej za Wisłę płowej ściany obłokowej złociste słońce. Na polach potworzyły się sadzawki i leje, większe i mniejsze, żłobami terenowymi rwały potoki ku Okunikowej – małej rzeczułki kierującej się do Wisły. Teraz zdawała się być poważną rzeką. Krajobraz nowy, ciekawy Po godzinie nadjechał pod szkołę gospodarz Frost, proponował mnie i żonie wspólną przejażdżkę do Nowego: – Jadźmy do Nowego, widziałem tam najgęstszi chmury, tyż pieruny tam tak waliły jak francuski trommelfeuer pod Verdunem.  Józef Cedynowa, ur. 1905 w Połczynie, zm. 1991 w Czersku, kaszubski pisarz, nauczyciel i działacz kulturalny. Ukończył Seminarium Nauczycielskie w Kościerzynie, a następnie Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Krakowie. Pracował jako nauczyciel w szkołach w Kuźnicy, Dąbrówce i Ostrowitem. W czasie II wojny światowej brał udział w kampanii wrześniowej, dostał się do niewoli i przebywał w Oflagu II C Woldenberg. W latach 1951–1967 był dyrektorem liceum w Koronowie. Niniejsze wspomnienia pochodzą z okresu międzywojennego, gdy Józef Ceynowa pracował jako nauczyciel pod Nowym. Tekst opracował Wojciech Szramowski. 1

245


Żam ciekawy widzieć co ten potop tam narobił – powiediał, budząc w nas obojgu zaciekawienie. Pojechalismy. Szosa wykazywała spustoszenie – wyrwy boczne w nawierzchni, gdzieniegdzie nawet podkładowe, drzewa połamane, przewrócone, mniejsze wyrwane z korzeniami. Im bliżej Nowego tym szkód było więcej. Przed miastem był dwór, miał masywne zabudowania. Po lewej stronie wznosiła się cegielnia – wysokie budynki i właśnie tu wyglądało najstraszniej. Zastaliśmy na szosie wielu ciekawskich z Nowego i ze wsi.; przybywali rowerami, bryczkami i też pieszo. Oglądali ogromną wyrwę po lewej stronie szosy – istna przepaść, w której jeszcze bulgotała woda, przelewała się w dół ku Wiśle. Słyszałem uwagi: Oberwanie chmury. Gdyby ulewa lała jeszcze parę minut to by zepchnęła tyle ziemi, że Wisłę by zatamowała. Spojrzałem w kierunki Wisły, bo i inni tam teraz wzrok kierowali. Coś niebywałego, coś co urąga wyobrażeniom o mocy żywiołu. Oto królowa naszych wód lądowych była prawie przecięta złomowiskiem skalnym porwanym z tej tu wyrwy terenowej; rzeczywiście, nieco dłużej trwający zlew deszczowy byłby jej prąd zatamował, naturalnie tym samym byłby spowodował podniesienie poziomu nurtu i w dalszej konsekwencji zalał niższe pobrzeże. – Opalenie by pływało – słyszałem z boku. Wisła z szarej, czy ciemnej, stała się od tego odcinka w dół ku Opaleniu żółta – istna Huang He – żółta rzeka chińska – pomyślałem. Żłób był głęboki, też zalany na żółto, walały się w nim drzewa, cegły, budulec, sprzęty nawet, bo prąd rwący z wysoczyzny był tak potężny, że przewrócił połowę murów kamienno-ceglanej cegielni, zabierając kruszywo i różne klamoty. Frost na to wszystko patrzył i szeptał: –  Co za moc! Para chwil a takie zniszczenia. Szczanscie, że na bogatygo Niamca trzasło, ale ón ubezpieczóny wianc wielkiej straty nie poniesie. –  Produkcja cegły ucierpi – dorzuciłem. –  Hm. Cegła – ot tam wiele. I tak jej nie wykupiano; gorzij z robotnikami. –  Muszą ich zatrudnić przy wykopie, przy naprawie szkód i budowie cegielni nowej – dodał stojący obok nas ciekawski.

246


–  Byłoby dobrze – na to Frost, ale wątpia, by tan Niamiec tera w kryzysie odbudowywał cegielnia, kiedy i tamtej cegły trudno mu sprzedać. I tak ta istna katastrofa wiązała się z gospodarką, z potrzebą zatrudnienia robotników; Brak popytu na materiał budowlany utrudniał sytuację i decyzję w sprawie odbudowy obiektu; Niemiec nie był zainteresowany w umniejszaniu bezrobocia w Polsce.

Wylew Wisły pod Opaleniem –  Wisła się wścieka – mówił we wsi Danielewicz – Żam był w Opaleniu a tam ludzie w strachu. Ci co mieszkają nisko wyprowadzajóm sia do tych co mieszkajom wyżej, przy lesie. Najgorzij jesta w Dąmbowym Lesie. Tam, podobno, płacz; muszą zabierać wszystko. Nawet policja ich do tego zmusza. –  Jo, tam tak co para lat sia dzieje – dodał Pawlikowski. Tam bardzo pianknie, gdy Wisła normalna – łąki, ogrody. Gazety donosiły o bardzo wysokim stanie wody w rzece i ostrzegały przed zalewami okolic. Tu i tam woda przerywała wały przyrzeczne. Nadchodziła katastrofa. Ludzie z Kolonii i Dąbrówki zaczęli udawać się pod Opalenie by zobaczyć napór wody. Ja również tam pojechałem. Po raz pierwszy pedałowałem po szosie przez Małą Karczmę i las. Szosa była wspaniała, równa jak stół, mało używana, bo prowadząca jakby do krajowej ściany – do Wisły i granicy państwa. Przed wojną (I-wszą światową) szosa ta była ruchliwa, doprowadzała do mostu, by ułatwiać połączenie z Kwidzyniem, gdzie były urzędy regencyjne – wojewódzkie. Podziwiałem tu piękny drzewostan, po obu stronach szosy rosły świerki Douglasa, jodły, sosny japońskie, umyślnie tu zasadzone jeszcze przed wojną. Z wysoczyzny dostrzegałem kościółek tymawski, podobno jeden z pierwszych w tej okolicy, bo wzniesiony jeszcze za czasów przedkrzyżackich przez hiszpański zakon rycerski z Calatrava, mający tu dawać odpór napadającym na te strony Prusom i ich stopniowo nawracać na wiarę w prawdziwego Boga. Mimo woli widok tej przylegającej do Wisły strony wywoływał u mnie skojarzenia z dawnych czasów: – Pobyt Gotów; podobno według prof. Karola Górskiego tu najdłużej na Pomorzu trwający, gdyż ta okolica była i jeszcze jest żyzna. Napady

247


Prusów. Walki przygraniczne księcia Świętopełka i legenda o pokutnicy z Montów, żywcem zamurowanej w celce pomezańskiego klasztoru w Kwidzynie. I oto w blasku popołudniowego słońca strzelił do mnie z daleka, z za Wisły kościół tego miasta a za nim i wieżyce zamku pokrzyżackiego się ujawniły, z długim i wysokim gdaniskiem na przodzie. Kwidzyń, co podobno tylko dzień krwi powstańców pomorskich z Janem z pobliskiej Jany kosztował w jego zdobywaniu, podczas wojny trzynastoletniej, teraz był niemiecki i nam wrogi Spojrzałem niżej i oto przede mną lała się Wisła, nie szara, lecz brudnawo-żółta, a szeroka, szeroka, bo spod podnóża tej szosy aż het daleko na wschód – zdawało się, że aż pod same mury Kwidzynia. Teraz skończyłem ze skojarzeniami, bo rozciągający się przede mną obraz pochłaniał mnie do reszty. Zjechałem w dół. Zastałem tu znajomych, przybyli bryczką, też podziwiali siłę kaprysu rzeki, jej pazerność w zabieraniu, czy porywaniu wszystkiego co było na jej drodze. Nurt rwał tak, że bulgotał. Postawiłem rower przy drzewie i udałem się bliżej zalewu. Wszedłem na spory półwysep, utworzony niedawno. Chciałem być jak najbliżej nurtu. Chciałem zobaczyć wyrzucone na brzeg przedmioty. A wiele ich niosła rzeka. Pływały w bliższym i dalszym oddaleniu od brzegu sprzęty domowe – stoły, krzesła, szafy, łóżka; sunęły sterty słomy, nawet całe stogi; przelewały się drzewa wyrwane z korzeniami. Najżałośniejszy widok sprawiała kołyska – na szczęście pusta, bez dziecka, a jeszcze smutniejszy widok sprawiała buda psia z jej mieszkańcem, sterczącym na daszku. Pies nie szczekał, nie wył, pewnie od przerażenia, może był tak wycieńczony, że już wołać o pomoc nie był w stanie. Nie było wtedy helikopterów a i pomocnych łodzi. Spojrzałem na prawo w kierunku Opalenia i Dębowego Lasu. Opalenia jakoś woda nie ruszała, za to Dębowy Las był wyspą, tak jak kiedyś przed wiekami. To podobno w tym oblanym teraz przez Wisłę miejscu pierwszy grabarz szlacheckiej Rzeczypospolitej – Fryderyk Drugi, dla gospodarczego ubijania Polski, a zwłaszcza Gdańska, umieścił komorę celną pobierającą nadmiernie wysokie opłaty od kupców wiozących towary. Małe zamyślenie …i nagle dotarł do mnie krzyk: –  Halo! Halo! Pan chce być porwany przez rzekę!? Obejrzałem się. To ktoś wołał do mnie. Pokazywał na nurt boczny. – Wnet się zorientowałem – byłem już nie na półwyspie, lecz na wyspie.

248


W tym krótkim czasie woda w rzece tak się podniosła, że zdołała zamknąć spory szmat gruntu. Zerwałem się do skoku – byłem młody, sprawny, bo po służbie wojskowej, więc jakoś cieśninkę przesadziłem. Dość miałem smutnego widoku. Wisła groźna, ma łączyć a dzieli; Czy kiedyś znowu jej brzegi zakwitną przyjaźnią. –Ambiwalencja uczuć. – I znowu smutne myśli – tam granica, wróg… Teraz jechałem pod górę, była długa i dość stroma. We wielu miejscach musiałem rower prowadzić. Spotkałem starego Niemca, szedł z niewiele od niego młodszą żona i niósł w koszyku szyszki uzbierane w lesie. Był to junkier, niegdyś bogaty, tytułowali go nawet grafem, miał śliczny, pod względem architektonicznym domek, raczej pałacyk; Czuł się tu dobrze, trochę dziwaczył, choćby z tym zbieraniem szyszek. Podobno odżegnywał się od propagandy hitlerowskiej; Hitlera nazywał gefreitrem, uzurpatorem władzy w Niemczech a jego pomagierów łobuzami. Ale być może, że zdanie swe zmienił tak o nich, jak i o Hitlerze, wszak miał tu pod bokiem karczmarza Wormę, co już w owym czasie węszył i szpiegował na rzecz „uzurpatora”.

Powodzianie Groźniej niż u nas „szętorzyła” się Wisła w swym górnym i średnim biegu. Podobnie szalały jej dopływy, zwłaszcza płynące z gór. Jednym z nich jest Dunajec; Ten najwięcej dokazywał, zniszczył wiele wsi. W tym czasie przeprowadzano parcelację gruntów wielkich obszarników rolnych. W naszej okolicy uległy jej żyzne tereny Smarzewa; batalia o jej wstrzymanie junkra Kriesa została przegrana, – grunty podzielono na ośmio-, czy dziesięcio-hektarowe działki i zaczęto na nich stawiać zagrody obejmujące dom mieszkalny, oborę i stodołę. Budowano z drzewa, w stylu jakby zakopiańskim. Były, w porównaniu do budynków tutejszych okolic słabe, budulec dość marny, w dodatku były małe – nazywano je Poniatówkami, od nazwiska ministra rolnictwa – Poniatowskiego. To względy oszczędnościowe legły u podstaw takiej roboty. I właśnie tu te grunta i Poniatówki przydzielono powodzianom spod przyrzecza Dunajca. Kosztami obciążono ich hipoteki, w wielkości zależnej od dokonanych wpłat.

249


A więc okolica, dotychczas jednolita etnograficznie otrzymała nowych obywateli, którzy wnieśli do niej swoje wartości zwyczajowo – kulturalne i gospodarcze. Powoli zaczęli wrastać w ten teren; kontakty towarzyskie, koligacje i ożenki zaczęły niwelować różnice. Mogę o nowych przybyszach podać właściwie same plusy – byli bardzo pracowici, oszczędni, skromni i zgodni między sobą i w sąsiedztwie. Gdy przeprowadziłem się z Dąbrówki do Ostrowitego to miałem ich za sąsiadów. Najbliższy szkole był mi przyjacielem, troszczył się o obróbkę gruntu przyszkolnego jak o swoją własność, o lepszych sąsiadach nie mogłem marzyć. A jakże się ci nowi Kociewiacy cieszyli tej stronie. Tu im się bardzo podobało: –  Toć, panocku – mówili – u nas ładnie, ale strasy, co rok, co rok powodzie, rzika mosty niszcy, porywa, trza objeżdżać – mówił Pomykacz. –  Tam ładnie dla przejezdnych, tych co wędrują ale nie dla rolników, co chcą mieć ze swej pracy życie – dodawała jego żona. A żona ta była ludową poetką, układała piękne wiersze, dobierała do nich melodie i sobie śpiewała przy pracy. –  Ziemia tu równa, ni ma gór, ni ma pagórków a drogi wszędzie i to bite, szaseje, jak na nie mówicie, są i żelazne, jedne i drugie a blisko je do dworców. I szkoła jest wielo-klasowa, i kościół jeden i drugi, są i karczmy… –  Chciał dalej wychwalać okolicę ale mu przerwała kobieta: –  Karczem za wiele, rozpijają chłopów. Też i innych sklepów za wiele, ludzie pieniądze tracą. Uderzyła w karczmy, bo i ten jej do karczmy zaglądał. –  Ale też tu wszystko droższe, to co my wychowiem, to co uzbieramy nam łatwiej sprzedać – ciągnął pochwałę Pomykacz. Pomyślałem o kryzysie, a więc tam ziemiopłody jeszcze tańsze niż u nas, również bezrobocie groźniejsze; Istotnie, przypomniałem sobie wiadomości książkowe o galicyjskiej biedzie, o przeludnieniu tamtejszych wsi. Dużo, w porównaniu do Kociewiaków i Kaszubów, bardzo dużo uprawiali kukurydzy i bobu; bób jedli z maślanką, naturalnie dobrze ugotowany. Mieli piękne sady, które pielęgnowali należycie. Był wśród nich siłacz; W owych latach jeszcze wędrowali po wsiach mocarze, popisujący się rzadką siłą zapaśniczą, rwaniem łańcuchów, lin,

250


gięciem podków; żądali zakładów o współzawodniczenie, naturalnie po to, by podkreślać swoją sztukę i zdobyć pieniądze. I oto właśnie w Kolonii jeden z Powodzian pokonał popisywacza, tak w rwaniu łańcucha, jak i w zapasach. Uzyskał znaczną sumkę złożonych, jako tzw. fant, złotówek i zwrócił na siebie uwagę miejscowych chłopców, a zwłaszcza dziewcząt. Początkowo powodzianie mimo swej pracowitości odstawali za tutejszymi starymi gospodarzami. Wiadomo, każdy początek trudny, ale stopniowo się ze swej początkowej biedy wygrzebywali. –  Muszita mieć wianksze budynki – mówił im Albrecht – bo chowa, jano chowa was dostanie na nogi. Zaczęli więc rozbierać obórki i budować nowe, względnie, w zależności od swej możliwości gospodarczej, dobudowywać bocznice. I tak obraz tych Poniatówek ulegał zmianom. Po paru latach stawał się podobny do osiedli kociewskich. Byli zadłużeni w bankach, ale płacili niższe procenty niż starzy gospodarze, nie mieli również obciążeń z tzw. deputatów starczych. Przyjęli na siebie obowiązek utrzymywania swych starych rodziców, lub innych podopiecznych tytułem obowiązku rodzinnego, ale według możliwości konkretnych i aktualnych gospodarstwa i jakoś żyli zgodnie. O rozprawach sądowych – alimentacyjnych ich dotyczących nie słyszałem. Patriotycznie nastawiony klimat polityczny okolicy im bardzo odpowiadał, bowiem bali się bardzo Niemców, wszak siedzieli na gruntach zabranych drogą przymusowego wykupu, wiedzieli, że grunty te należały do wielmożnego Kriesa – Niemca, przejeżdżającego w bryce, lub limuzynie obok ich siedzib i patrzącego na nich z wysoka. Hitler zaczął porykiwać pod adresem Polski, mówić o zwrocie, tzw. Korytarza; do nich też docierały głosy Niemców z Małej Karczmy. Was stąd wygnają – sykali niektórzy miejscowi zazdrośnicy – że takie piękne osady dostali. Byli więc powodzianie, pewną ostoją i w mojej pracy społeczno-narodowej.

W Kozielsku pod skarpą –  W Kozielcu pod skarpą nadwiślańską katastrofa – mówili koledzy spod Nowego na Konferencji rejonowej – dom zgruzowany, ludzie ziemią przysypani…

251


Postanowiłem więc w powrotnej drodze z Nowego do Dąbrówki tam zakręcić, by przekonać się o tym co się tam stało. Przyłączył się do mnie kolega Sarnowski. Pedałowaliśmy po złej drodze, była gliniasta, wyboista i mokra – śliska. W niektórych miejscach musieliśmy rowery przeprowadzać przez kałuże. To owa ulewa tak ją spatroszyła. A spieszyliśmy się, wszak konferencja trwała do godziny drugiej. Ziemia w tej okolicy jest żyzna, gliniasta, od wieków uprawiana, wszak dwór Kozielecki był w rękach zakonnych. Podarował go polski szlachcic Ostrowicki, gdy go król pruski Fryderyk Drugi rugował z tych tu stron; a panem wielkim był ten szlachcic, miał więcej takich dworów, to i Dąbrówka, i Ostrowite do niego należały. Przybliżając się do miejsca katastrofy już z daleka widzieliśmy znaczną wyrwę w drzewostanie wysoczyznowego urwiska. Zmęczenie koiliśmy zaciekawieniem. Wyrwa zubożyła ścianę przedwiślaną. Im bliżej niej tym spustoszenie spowodowane ulewą, zaznaczyło się bardziej. Wreszcie dotarliśmy do jej środka. Przed nami zaczernił się głęboki dół; był zasypany kamieniami, gruzem skalistym, krzakami i drzewami wyrwanymi z gruntu, z pośród czego wystawały kikuty kominów i ścian chaty rybaka, który tam przed ulewą mieszkał, a który wraz z rodziną poniósł w niej śmierć. Widok straszny. Skojarzenia jeszcze straszniejsze – nawałnica, huragan, trzaskanie piorunów, obsuwanie się wznoszącej się wysoko nad chatą skarpy wysoczyznowej, pochylonej ku Wiśle, wreszcie krach – zawalenie się sufitu i pożar. Tak, pożar z kuchni widocznie; zwęglenia o tym świadczyły. Widzieliśmy szczątki żałosne popalonych mebelków – skromne były, ubogie, jak cała osada. Zastaliśmy tu mieszkańca z sąsiedztwa. Powiedział nam, że aż pięć osób wydobyli spod gruzów. Z całej rodziny rybaków tylko jedna córka się uratowała. –  A tak tu oni dobrze mieszkali – mówił – Cicho tu mieli, wiatry to wcale nie dochodziły, góra i las je tamowały. My, co na wywieisku mieszkómy im zazdroszczeli tego miejsca. Ón i uż syn, rybaczyli na Wiśle, a panowie, takie ryby łowili, a różne; Tych minogów tu czasam było tyli, że je nam za darmaka daweli. –  A jak to mogło dojść do tego zsuwu – zapytał się kolega. –  Och. Zsuwy sia uż przódy zdarzały, ale małe, nieznaczne. To się na skarpach zdarza tedy, gdy som długie deszcze a grunt je nasianknianty

252


wodą. Tu pod spodkam je glina, nad nią była woda, a jak wtedy zerwał się wiater, co mówia? – Istny orkan no to ón te wysokie drzewa obalił, tak że one korzeniami do góry, a wtedy w te wyrwy wlały sia strugi wody, toć to tu tak lało, jakby tam w niebie anioły węborkami woda wylewali. No i tej uż wieta co dali sia stało. Ziamia jij podgrunt, kamianie, żwir i zare ogiń co był w placie buchł – i koniec; Szkoda, szkoda ludzi, dobre byli. Co tu dodać do tego przekazu. Pracownik folwarku, teraz już nie zakonnego, lecz niemieckiego, bo przecież następca Fryca zakony zlikwidował i ich majątek skonfiskował, by obsadzić Niemcami, nam dokładnie to straszne zdarzenie przedstawił. Odszedł do czworaku dworskiego, pogrążony w smutku a my, również głęboko zasmuceni tym co tu się stało, popedałowaliśmy okrężną drogą do swoich szkół.

253


Michał Kargul

Franciszka Schornaka gawęda Kociewiaka z Kaszubem Już w „Zapiskach Kociewskich” z 1957 roku Józef Milewski opisywał działalność nauczyciela i folklorysty Franciszka Schornaka, pochodzącego z Kaszub, ale związanego z kociewskim Skórczem. Urodził się w Szemudzie pod Wejherowem 13 listopada 1857 roku. Pochodził z rodziny chłopskiej, ale po śmierci rodziców, w wieku dziesięciu lat, trafił pod opiekę babci i zamieszkał w Wejherowie, gdzie uczęszczał do gimnazjum, którego jednak, po śmierci opiekunki, nie było dane mu skończyć. Zmuszony uczyć się zawodu szewca nie wyrzekł się ambicji i ostatecznie w 1885 roku ukończył seminarium nauczycielskie w Tucholi. We tym samym roku rozpoczął długoletnią karierę pedagogiczną jako „szkólny” w kaszubskiej Lini. Na Kociewie trafił w 1900 roku, gdy objął posadę nauczyciela w Osieku. Po kilku latach przeniósł się do Skórcza gdzie osiadł na stałe. Jako nauczyciel tamtejszej szkoły zasłynął z patriotycznej, polskiej postawy, którą jednak potrafił umiejętnie łączyć z wymaganiami niemieckich władz oświatowych w dobie germanizacji. Franciszek Schornak w Skórczu dał się poznać jako sprawny organizator i społecznik. Dzięki jego zaangażowaniu zbudowano nowoczesny budynek szkolny i dom dla nauczycieli, a jako pasjonat przyrody doprowadził do powstania ogródka botanicznego, który wykorzystywał jako pomoc dydaktyczną w nauce swoich uczniów. W styczniu 1920 roku witał wkraczające oddziały wojska polskiego, stając się od tego czasu jednym z twórców polskiej oświaty na Kociewiu. Zasiadał w Radzie Nadzorczej Publicznej Szkoły Dokształcającej w Skórczu oraz w Radzie Szkolnej Miejscowej. Organizował m.in. kursy języka polskiego dla dorosłych, kierował miejscową biblioteką Towa-

254


rzystwa Czytelni Ludowych oraz udzielał się w licznych organizacjach na czele z Towarzystwem Naukowym w Toruniu. Przeszedł na emeryturę w 1929 roku, ale nadal był aktywny społecznie i naukowo. Schorowany uniknął śmierci jesienią 1939 roku, ale umarł już w 4 marca następnego roku. Od czasu zamieszkania w Skórczu Franciszek Schornak rozwijał swoje pasje naukowe z pogranicza historii, etnografii i archeologii. Był jednym z pierwszych Pomorzan, którzy podjęli się badań swojej małej ojczyzny pod tym kątem. Dla Kociewia jego badania były prekursorskie, a korzystała z nich m.in. Bożena Stelmachowska, która mu dziękowała w swoim „Roku obrzędowym Pomorza”. Dla potomnych zostawił kilka opracowań na temat Kaszub i Kociewia. Był także autorem „Kroniki miasta Skórcza”, której nakład niestety zniszczony został przez Niemców na początku II wojny światowej. Podobnie szczęścia nie miały jego prace o Kociewiu. Wiemy, że napisał na jego temat dwa artykuły: w „Pomorzu” – dodatku „Gazety Gdańskiej” w 1922 roku oraz w „Dzienniku Starogardzkim” w 1924 roku. Wydał na ten temat także osobną publikację1. Chociaż co najmniej od czasów pierwszej wzmianki Józefa Milewskiego z 1957 roku, często wspomina się Franciszka Schornaka, podkreślając jego zasługi dla badań Kociewia, to jednak nikt z opisujących jego życiorys nie odnosił się do jego prac. Jest to owoc trudności, jakie się napotyka, chcąc przeczytać jego teksty poświęcone Kociewiu. Dlatego warto przypomnieć jego pierwszą publikację na ten temat w wolnej Polsce. W Gdańsku od 1921 roku ukazywało się czasopismo literackie „Pomorze”, będące dodatkiem do miejscowego dziennika zmieniającego w tym czasie kilkakroć nazwę – w 1922 r. wychodzącego jako „Gazeta Gdańska”. Czasopismo to wypełniali swoimi pracami także naukowcy i badacze regionu z Fridrichem Loerentzem i Franciszkiem Sędzickim na czele. Przytaczając te nazwiska nie dziwi nas, że przez pierwszy rok ukazywania się „Pomorza” większość prac o charakterze historyczno-etnograficznych poświęconych było Kaszubom. Charakterystyczne dla Schornaka było, że chcąc przybliżyć czytelnikom problematykę kociewską, postanowił także wykorzystać bliskie sobie kaszubskie wątki. Tak powstał dwuczęściowy artykuł, będący połączeniem krótkiego opisu re J. Borzyszkowski, Franciszek Schornak, [w:] Słownik Biogaficzny Pomorza Nadwiślańskiego, t. 4, Gdańsk 1997, s. 170–171; R. Szwoch, Słownik biograficzny Kociewia, t. 3, Starogard Gdański 2008, s. 215–217. 1

255


gionu ze scenką obyczajową prezentującą mowę Kaszubów i Kociewiaków. Po przeczytaniu tego tekstu stało się jasne, że nasze czasopismo wydawane przez środowisko zrzeszeniowe, gdzie do dziś kultywujemy dialog i bliską współpracę Kaszubów i Kociewiaków, jest najlepszym miejscem na przypomnienie tego, zapomnianego artykułu Franciszka Schornaka. W poniższym tekście zachowaliśmy pisownię i ortografię oryginalnego tekstu.

„Pomorze. Dodatek literacki Gazety Gdańskiej”, 4 czerwca 1922, r. II, nr 20 Schornak – Skórcz

Kociewie I. Gawęda Kociewiaka z Kaszubą Sedzan2 jö3 sobie röz z nenką w Gdonsku w „Trzech Grackach” kłele Wielki brome, pijeme cepłą kawan z cekran, buten beł doskonały mroz a glanboki snieg. Wtym wszed cedzy pon, łötrząs san ze sniegu a rzek: „Dzian dobry! Tutaj est ciepło, aż mniło, a na dworzu śmnieg glamboki a „mórz jak parowóz, żeby go tomporkiem nie przecion; (przysłowie); proszę goroncej herbatki, papierosa i fajerek!” Moja białka slechöa te do mie łöpciużką rzecze: „Jakuż ten godo? Tie nie je ani po kaszebsku, ani z polska, bo nasz ksądz w Szemudzie decht często inaczy godo”. Tak jö wstöł a rzek do nego pana: „Pon weböczy: z kad Pan decht je!” Te łen-san przedstawił a rzek: „Jestem Mnirotk przy Skórczu na Kociewiu, a nazywom się Kociewski”. Teröz jö san też przedstawił: Kaszebowski z Płeczena, kłele Pucka, a to moja białka pochodzi z Przeteczna, na Kaszebach”. Nen pon sam nibe łyceszuł a rzek: „Znam Kaszuby z opowiadania i z gazet: moja żona ma w Pucku krewnych: czytałem też o Kaszubach  An wymawiaj jak an w „Anglija”;  Ö wymawiaj jak ö w „böse”.

2 3

256


w „Gazecie Gdańskiej” a jej „Dodatek literacki przyniósł krótko po jej weselu z „Dziennikiem Gdańskim” dłuższy artykuł o Kaszubach, lecz o naszem Kociewiu jeszcze nic nie czytałem”. Tak moja białka rzekła: „Może Pon be bel tak dobry a nam cie o Kociewiu powiedzöł: „No dobrze”, łedpowiedzöl pon Kociewski, „jeśli macie pół godzinki czasu, to chantnie opowiam, co sam o Kociewiu i Kociwiakach wiam: a wiam dosyć dużo, bo jestem na Kociewiu rodzony, mom tam wiele krewnych i znajomych, od których się przed laty dużo o starych dziejach dowiedziałem: czytom też w domu historyję Pomorza. Usiądźma tam w ten koncik przy piecu, zapalma sobie cygaro i zamówma kawy. Rozpoczniem wianc z najstarszó historyjó, która prawdaś niepewna i bardzo bajeczna jest. Opowiam, gdzie Kociewiacy mniszkają, o ich narzeczu, jak nazwa powstała, o starych dziejach itd. Bande się jednak starał czystym polskim janzykiem mówić, „jak w ksiąnżce stoi”, bo kociewskiej gwary wy dobrze nie zrozumniecie”.

II. Granice, nazwa Granice Kociewia dadzą się tylko na podstawie gwary określić; lecz i to nie jest zawsze miarodajnem. Np. w okolicy Czerska, która się jednak do kociewskich lasów zalicza, słyszy się i kaszubszczyznę; przeciwnie w Brusach, Wielu i innych wioskach, należących do Kaszub, prawdać do „feinniejszych” Kaszub, panuje przeważnie kociewska gwara. Mam szwagra w Czersku, ten mówi jak ja, lecz jego sąsiad kaszuba, Wychodząc od powiatu starogardzkiego, który bez wątpienia cały do Kociewia należy, obejmuje Kociewie po części przyległe powiaty, a to: Kościerzynę, Tczew, Gniew, Świecie, Tuchola i Chojnice. Ciekawem, jest, z czego niejedni nazwę „Kociewie” wywodzą. Prawie wszystkie starsze osady na Kociewiu leżą w dolinach, niby w „kociółku”. Dla tego nazywano nasza okolicę „Kociółki”, z którei to nazwy „Kociewie” powstało. Jest zresztą historycznym faktem, iż nie tylko nasi przodkowie, ale w ogóle starzy Słowanie się przeważnje tam osiedlali, gdzie woda była, gdyż sztuki studniarskiej jeszcze nieznali. Ziemie ok. Skórcza nazywają „Fontes”, „Ziemią Tymawską”.

257


III. Gwara Gwara nasza różni się znacznie od dobrej polszczyzny, chociaż nie tak bardzo jak wasza. Wy Kaszubi nie znacie zmiękczonego „c, s, z, dz” (brace, sostro, zema, deckö), my nie używamy ę, ą, mówimy zamiast „się – się; nie mówimy „dąb”, lecz „domb”; nie „piją”, lecz „pijo”. Są to po części stare formy języka polskiego. Nitsch podaje w swojej broszurce „Język polski” przekład psalterza z XIV wieku: „Smiół się nademno, boże, podług wielkiego miłosierdzia twego. I podług mnóstwa lutowania (litowania) twego zgładź lichoto mojo”. Lecz sto lat później brzmi przepis tego samego przekładu w „Psałterzu Puławskim”: „…i zgładź lichotę moję”. ł, ie, e, zmienia się na a: lanijka, (linijka): dziań (dzień): pszanica (pszenica): dawniej mówiono też zamiast „mech-mach”; zamiast „rzepa – rzapa”. en, em zamienia się na an, am; procant (procent): testamant (testament). Końcówkę „ale” wymawia Kociewiak zawsze „ele”: mówi: „wyjecheli; oddeli”. Między spółgłoskę m i samogłoskę i wsuwa się często n: mniasto (miasto); mniesz (miech); śnieg (śnieg); ale i po innych spółgłoskach i na początku wyrazu stoi m: tomporek (toporek); mnitka (nitka). Innemi, zupełnie odrębnemi prowincjalizmami są „fajerek (zapałka): tyńtórka (kałamarz); teatrz (teatr); lekstryka (prąd elektryczny): wyłukał (wybił); żgmi (grzmi). Lasacy ok. Czerska mają własną, odrębną wymowę: np. kartaflarze, żałnierz. Następujące wyrazy używa się także na Kaszubach, względnie na pograniczu, czasen z odmiennym akcentowaniem: zenc (zejdź); glamboki (głęboki). Podam kilka zdań z odrębnemi wyrazami: „Zielański Wardziański (…iński) polecheli (…ali) z Mnirotek (Mirotek) do Czerwiańska (…ińska). Sómsiad zawióz do Paplina pszenica i janczmiań a wzión z młyna mniech mąki (Sąsiad zawióz do Pelplina przenice i jęczmień a wziął z młyna miech mąki).

258


Pan Jezus usanowił siadem sakramentów świantych (Pan Jezus ustanowił siedem sakramentów świętych). Przy konjugacji urabia się wprost dziwaczne formy: Ja żam sia ożenił z Polko: mnieszkomy w mnieście i somy szczęsliwi. (Ożeniłem się z Polką, mieszkamy w mieście i jesteśmy szczęśliwi. On bół wińdzóny (on wyszedł); ja mam już zrobiony (zrobiłem).

IV. Historja A teraz opowiem coś o starych i nowych dziejach. Podług Lewickiego i innych dziejopisarzy zamieszkiwali naszą okolicę najpierw Windowie, czyli Słowianie. W 3 i 4 stuleciu zostali Windowie od Gotów, ci znów od Hunów wypchnięci. Lecz te wiadomości są niepewne. Pewniejsze wiadomości mamy dopiero z 6 stulecie: w tym czasie napotykamy na całem Pomorzu Słowian, przeważnie Polaków. Jeśli później tu i ówdzie się germańskie szczepy zagnieździły, to koloniści, niby goście, albo też narody, które przemocą się do kraju wtargnęły. Zapatrywanie Lewickiego zgadza się z historycznym atlasem Putzigera. Południowa część Kociewia jest burym, iglastym lasem pokryta, który dawniej dalej na północ sięgał, o czem „Czarnylas” świadczy. Musiało się też wiele drzewa liściastego znajdować, na co nazwy Grabowo, Bukowiec, Brzeźno, Dąbrówka, Olszówka, Lipinki, wskazują. Nazwy: Bór, Borkowo, Boraszewo, Bordzichowo, przypominają rozległe bory, w których żyły wilki, dziki, koty, jelenie, łosie, bobry i i. Na gołych względnie wykarczowanych polach zakładali starszy Polanie swoje zagrody. I to, ile możności, nad brzegami wód. Trudnili się rolnictwem, polowaniem, rybołówstwem i przeróżnym rzemiosłem: że i ogrodnictwo znane było, wynika z nazw: Jabłowo, Śliwice, Wysin. Jako poganie kłaniali się różnym bożkom. Za Osiekiem leży wioska „Radegoszcz” t.j. „rad gości”, a Słowianie czcili właśnie między innemi bożka „Radegoszcza”. (Dokończenie nastąpi).

259


„Pomorze. Dodatek literacki Gazety Gdańskiej”, 11 czerwca 1922, r. II, nr 22

Kociewie Już Bolesław Chrobry starał się na Pomorzu wiarę chrześcijańską zaprowadzić, co mu się jednak nie bardzo udało. W roku 1228 przywołał Konrad, książę Mazowsza, krzyżaków do kraju; ci mieli pomóc, wiarę Chrystusa rozszerzać, a pogaństwo wytępiać. Czynili to bardzo gruntowanie; wojując lat 51 z Pomorzanami wycięli największą część narodu, innych zaś z bronią do chrześcijaństwa zmusili. Zagarnęli też prawie całe Prusy wraz z naszą okolicą. Niemal 200 lat znajdowało się Kociewie pod jarzmem Krzyżaków, aż zakon 1410 r. pod Grunwaldem straszną porażkę poniósł. Pomorze wróciło znowu do swojej matki, Polski, do której, aż do rozbioru 1772 r. należało. Nowsze zdarzenia, zwłaszcza odrodzenie Polski, mamy wszyscy w pamięci. Zwróćmy się jednak o kilka set lat wstecz, rozpatrując nad niedolą Pomorza, szczególnie Kociewia. Nietylko Krzyżacy i Prusacy, ale i inne narody gnębiły naszych przodków. 1015 r. zawojowali Duńczycy poraz 1-szy a 1210 r. po raz drugi naszą okolicę. Polska zdołała się jednaż z tego jarzma łatwym sposobem otrząsnąć. Że Duńczyk tutaj gospodarował wynika z tego, iż w starogardzkim powiecie wiele duńskich monet znaleziono. Roku 1433 spustoszyli zaś Husyci cały powiat starogardzki, puszczając z dymem prawie wszystkie miejscowości prócz Starogardu. Wskutek szwedzkiej wojny, zaraźliwych chorób, dżumy, głodu w połowie 17 stulecia zaginęła większa część mieszkańców, kraj podupadł zupełnie: wiele miejscowości zpustoszało i po części bez śladu zaginęło.

V. Wody, gleba, zatrudnienie Przypatrzmy się teraz, jak Kociewie właściwie wygląda. Nie posiada ono ni większych gór, ni stojących wód, ale za to posiada dużo drobniejszych jezior, rzek i strumyków.

260


Większe jeziora znajdują się przy Osieku i Borodzichowie; dużo mniejszych jezior napotkamy w Tucholskich borach. Oprócz Brdy, Czarnejwody, Wierzycy, które to rzeki do Wisły wpadają, mamy na Kociewiu mnóstwo małych strumyków. Około Skórcza wiją się: Przerwanica, Szoryca, dopływy Węgiermucy i Jonki. Oprócz Węgiermucy i Jonki wpadają do Wierzycy Pisznica i Świerczyca. Czarnowoda toczy niedaleko nadleśnictwa Błędna koło, tworząc dość obszerny półwysep, z powodu uroczego położenia i bujnej wegetacji „Rajem” nazywanym. Niżej owego „Raju” przybiera Czarnawoda Pruzinę. Do żeglugi nie nadają się te wody; dawniej spławiano na niektórych osobliwie na Czarnejwodzie, dużo drzewa; dzisiaj to „Kociewskie flisactwo” powoli ustaje. Gleba jest ok. Starogardu i dalej na południe aż do Skórcza nadzwyczaj urodzajna; jest „pszanna ziamia”. Lecz już parę kilometrów za Skórczem rozpoczynają się Tucholskie bory, gdzie także pszenica rośnie, ale trzykańczata, zwana „bukwitą”. Obywatele, mieszkający na północnym Kociewiu, drwią sobie z swych braci „Lasaków”, lecz chętnie sprzedają im zboże, słomę, lub zamieniają na drzewo. A ów „Lasak” żyje sobie swobodnie na swoich piaskach, z wszystkich stron lasem otoczony, który mu wyżywienie i zarobku dostarcza. Kociewiacy trudnią się przeważnie rolnictwem. Powiat starogardzki produkuje więcej zboża, niż sam zużyje; zaopatruje w zboże i ziemniaki Gdańsk i dalsze okolice. Hodowla bydła stoi na wyżynie; sławna jest stadnina państw, w Starogardzie. Tu znajduje się też owa na całą Polskę, Niemcy i dalej znana Wynkelsauzena fabryka wyrobów alkoholowych. Czersk, Skórcz posiadają wielkie tartaki, wytwornie, gdzie się drzewo nie tylko na deski, belki, ale i na różne rzeczy przerabia. Wypada jeszcze wymienić większe i mniejsze fabryki tytoniu, cegielnie. Wody dostarczają ryb, lasy grzybów, jagód, zwierzyny, a obory wędlin. A, że się znowu len plantuje, można słowa W. Pola i do Kociewia zastosować: Ryby grzyby i wędliny: Lny dorodne, huk zwierzyny; I kęs chleba w czoła pocie. A na pański stół łakocie.

261


VI. Zakończenie Na tem kończę, bo czas w drogę: za pół godziny odchodzi pociąg do Tczewa. Mógłbym jeszcze coś o poszczególnych miejscowościach, gospodarczych stosunkach, zwyczajach na Kociewiu powiedzieć, lecz dzisiaj nie mam czasu. Kaszubowski też wstał, mówiąc: „Jakuż ten czas tak chutko minął: wnet godzenę me tu sedzele a na Pona slechele. Ale Pon też tak peszno potrafi powiadac. Może Pon röz słejich krewnych w Pucku łedwiedzy, tebe mog nom jeż co o Kociewiu powiedzec”. „Dobrze”, odpowiedział Kociewski, „moja żona się już dawno do Pucka wybiera: może przyjadziem na odpust św. Piotra i Pawła. Jestem też ciekawy waszego mangorza zobaczyć, który to podobno do łańcucha na rynku leży: w naszych Skarszewach mamy dużego raka, także do łańcucha przykutego: lecz o tem później wiancy”. „Ne to de wiedzenio w Pucku u Kruzy, ten mieszko na Pöłczynskij gasy na rogu kole renku: a nen wielki wangorz i z łökno widzec”. KONIEC

262


Autorzy „Tek Kociewskich” Tomasz Jagielski – ur. w 1972 r., absolwent historii na Uniwersytecie Gdańskim i studiów podyplomowych z politologii na UG. Jako nauczyciel pracuje w Zespole Szkół w Suchym Dębie. Interesuje się przeszłością ziemi pomorskiej Kociewia i Żuław. Napisał kilka publikacji o charakterze regionalnym: „Ostrowite i Suchy Dąb – Historia wsi żuławskich” (2006), „Jubileusz 50-lecia Szkoły Podstawowej w Suchym Dębie 1957–2007” (2007), „Steblewo historia wsi żuławskiej” (2008), „Steblewo, dawne dzieje” (2012), „Wróblewo – 700 lat wsi żuławskiej” (2012). Publikuje też w prasie lokalnej „Pomerania”, „Dziennik Bałtycki”, „Teki Kociewskie”. Pełni funkcję zastępcy prezesa Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie. Jeden z prowadzących audycję „Spotkania z Kociewiem” w tczewskim Radiu Fabryka. Interesuje się również tematyką kresów wschodnich, a opisy wypraw w te rejony świata zamieszcza w „Tekach Kociewskich”. Natalia Kalkowska – ur. w 1991 r. w Gdańsku, absolwentka Liceum Ogólnokształcącego w Skórczu oraz studiów polonistycznych na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Nauczycielka języka polskiego, przygotowująca rozprawę doktorską na temat obecnego stanu edukacji regionalnej na Kociewiu i możliwości jej usprawnienia. Prywatnie miłośniczka poezji Jacka Kaczmarskiego, literatury fantastycznej oraz babcinych chrustów. Michał Kargul – absolwent historii i socjologii na Uniwersytecie Gdańskim. W 2009 roku na macierzystej uczelni obronił pracę doktorską poświęconą historii pomorskiego leśnictwa wydanej pt. Abyście szkód w lasach naszych nie czynili… Gospodarka leśna w województwie pomorskim w okresie nowożytnym (1565–1772). Członek Oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie, wiceprezes Zarządu Głównego ZKP, członek Instytutu Kaszubskiego. Jako nauczyciel historii pracuje w Szkole Podstawowej nr 11 w Tczewie. Jego zainteresowania koncentrują się wokół spraw gospodarczych okresu nowożytnego oraz pomorskiego ruchu regionalnego. Przemysław Kilian – ur. w 1989 r. w Gdańsku, absolwent studiów historycznych na Uniwersytecie Gdańskim. Obecnie student studiów magisterskich na kierunku etnologia w Instytucie Archeologii i Etnologii UG. Zainteresowania badawcze koncentruje wokół zagadnienia tożsamości etniczno-regionalnej i szeroko rozumianej kultury, w tym kociewskiej i pomorskiej. Społecznie zaangażowany w pomorski ruch regionalny, pełni funkcję prezesa Trójmiejskiego Klubu

263


Kociewiaków. Członek m.in.: Towarzystwa Miłośników Ziemi Kociewskiej i Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Marek Kordowski – ur. w 1965 r. w Malborku, mieszka w Opaleniu. Jest bibliotekarzem w Powiatowej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. ks. Fabiana Wierzchowskiego w Gniewie. Absolwent Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie oraz Podyplomowego Studium Historii i Polonistycznego Studium Podyplomowego Uniwersytetu Gdańskiego. Jest autorem monografii „Opalenie . Zarys dziejów wsi kociewskiej” (2007). W książce Czesława Glinkowskiego „Związki ziemi tczewskiej z Wisłą” zamieścił własne autorskie teksty. W lokalnych periodykach opublikował ok. 200 artykułów naukowych i publicystycznych o tematyce historii regionalnej. Obecnie współpracuje z „Kociewskim Magazynem Regionalnym”, „Nowinami Gniewskimi” oraz subkowskim „Emaus”. Jest organizatorem sesji historycznych w Opaleniu. Za działalność społeczną w 2009 r. został uhonorowany nagrodą Starosty Tczewskiego w dziedzinie kultury. Jerzy Paweł Kornacki – ur. w 1971 r. w Gdańsku. Jego rodzina od trzech pokoleń mieszka w Wiślinie, w której on również spędził swoje dzieciństwo. W latach 1986–1991 uczęszczał do Technikum Leśnego im. prof. St. Sokołowskiego w Warcinie. Jest absolwentem Wydziału Leśnego Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. W okresie studiów współpracował z redakcją gazety „Poznajmy las”. Po ukończeniu studiów pracował w Lasach Państwowych RDLP w Krośnie. Początkowo w nadleśnictwie Baligród w Bieszczadach, a następnie w nadleśnictwie Krasiczyn, na terenie Pogórza Przemyskiego. Z zamiłowania przyrodnik i podróżnik, a także fotograf. Fascynują go góry i amatorsko uprawia taternictwo. Od kilkunastu lat jego hobby stała się historia Żuław Gdańskich oraz śledzenie dziejów swojej rodziny. W 2009 r. został laureatem powiatowego konkursu „Poznaj swoją historię. Moja mała ojczyzna”. Jest autorem książki „Wiślina – zarys dziejów” oraz wielu artykułów prasowych. Obecnie wraz z żoną i dwójką dzieci mieszka w rodzinnej Wiślinie. Krzysztof Kowalkowski – ur. w 1950 r. w Gdańsku, inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, zawodowo związany z KRUS. Członek Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, Stowarzyszenia Autorów Polskich oraz Trójmiejskiego Klubu Kociewiaków. Historyk i genealog, badający od lat historię rodzin i miejscowości Pomorza. Publicysta wielu periodyków, zwłaszcza regionalnych. Nagrodzony m.in. Skrą Ormuzdową i Kociewskim Piórem. Aleksander Kowalski – ur. w 1972 r., absolwent Technikum Kolejowego w Tczewie. Interesuje się szeroko rozumianą historią i dziejami kresów wschodnich. Odbywał liczne podróże na wschód, a efektem są relacje zamieszczane w „Tekach Kociewskich”. Prywatnie mąż (żona Katarzyna) i ojciec dwóch synów (Adama i Mateusza).

264


Jan Kulas – ur. w 1957 r., absolwent historii na Uniwersytecie Gdańskim. W latach osiemdziesiątych pracował jako nauczyciel w Zespole Szkół Klejowych w Tczewie, później przez dekadę pracował w ZRG NSZZ „Solidarność”. Jeden z liderów podziemia solidarnościowego po 1981 r. i komitetów obywatelskich w 1989 r. Współtworzył samorząd lokalny w Tczewie. Przez trzy kadencje poseł na Sejm RP. Popularyzator historii i działacz regionalny. Należy do kilku organizacji i stowarzyszeń, m.in. Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego (zasiada w Radzie Naczelnej) oraz Towarzystwa Miłośników Ziemi Tczewskiej. Inicjator, redaktor i współautor książek poświęconych historii najnowszej oraz osobom zasłużonym dla Tczewa i regionu, m.in.: „Sierpień 80. Co nam zostało z tamtych dni?”, „Grzegorz Ciechowski 1957–2001. Wybitny artysta rodem z Tczewa”, „Parafia NMP w Tczewie i jej proboszcz ks. Stanisław Cieniewicz”, „Lucja Wydrowska-Biedunkiewicz. Pół wieku pracy i służby dla Tczewa”. Leszek Muszczyński – ur. w 1971 r., historyk, germanista oraz regionalista (członek oddziału Kociewskiego ZKP w Tczewie). Absolwent historii Uniwersytetu Gdańskiego, Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy oraz filologii germańskiej w KKNJO na Uniwersytecie Gdańskim i Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Nauczyciel w ZSE im. Janusza St. Pasierba w Tczewie. Autor artykułów w pismach regionalnych, branżowych (transport, szkolnictwo) i ogólnopolskich. Publikował m.in. w „Dzienniku Bałtyckim”, „Najwyższym Czasie”, „Opcji na Prawo”, „30 Dni”, „Tekach Kociewskich”, „myśl.pl”. Jest autorem lub współautorem monografii: „Die deutsch-polnischen Beziehungen von 1945 bis zur Gegenwart auf dem Grund von zwei ausgewählten polnischen Geschichtslehrbüchern” (2004), „Zarys dziejów powiatu tczewskiego” (2010), „Tczew miastem kolejarzy” (2012). Grzegorz Piotrowski – ur. w 1967 r. w Bydgoszczy, absolwent technikum leśnego i polonistyki. Nauczyciel w szkole ponadgimnazjalnej w Skórczu. Od wielu lat mieszka na Kociewiu. Interesuje się dziedzictwem kulturowym regionu, a szczególnie rolą kolei. Wojciech Szramowski – historyk, regionalista i działacza społeczny. Doktor historii, pracownik Uniwersytetu Mikołaj Kopernika w Toruniu. Jeden z liderów oddziału toruńskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Krystian Zdziennicki od urodzenia sztumianin (1992 r.), absolwent studiów licencjackich na kierunku historia na Uniwersytecie Gdańskim. Obecnie kontynuuje studia historyczne na UG na II stopniu. Członek Naukowego Koła Historyków Uniwersytetu Gdańskiego. Uczestnik kilkunastu konferencji naukowych, gdzie przedstawia tematy związane z historią Powiśla. Autor kilku artykułów, np. w „Prowincji” oraz publikacjach zbiorowych.

265




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.