Magazyn

Page 1


Spis Treści

4


Drogi Czytelniku! Otworzyłeś właśnie inauguracyjny numer SportNews Magazine – gazety, w której postaramy się przekazać Wam najciekawsze fakty ze świata sportu. W naszym przekazie skupimy się przede wszystkim na sportach zespołowych, jednak nie zabraknie także miejsca na przysłowiową „jazdę bez trzymanki” przy okazji wyścigów przeróżnych serii sportów motorowych. Jeżeli jesteś fanem tenisa, lekkoatletyki, kolarstwa lub któregoś z mniej popularnych sportów – również znajdzie się tutaj coś specjalnie dla Ciebie! SportNews Magazine będzie wydawany co dwa tygodnie, zawsze w czwartki. Każdy numer, oprócz części wstępnej, w której pisać będziemy o wydarzeniu najbardziej aktualnym, zawierać będzie również stałe działy: Piłka nożna, Siatkówka, Piłka ręczna, Koszykówka, Sporty motorowe. To w nich opisywać będziemy najciekawsze fakty z różnych dziedzin świata sportu. W dalszej części magazynu czekają na Ciebie również inne działy, które regularnie będą się w nim pojawiać. Są to: „Droga do...”, „Bitwa o...”, „Kobiecy sport” i „Statystyka”. Zawierając się w wymienionych powyżej działach, postaramy się jak najlepiej trafić do Ciebie – tak, aby zainteresować Cię pięknem sportu, który potrafi być przecież fascynujący, a czasami nawet tajemniczy... Za pomocą naszego Magazynu postaramy się jak najlepiej informować Cię o tym, co dzieje się w sporcie! Już niebawem jednak Magazyn nie będzie naszą jedyną formą przekazu informacji. W sierpniu ruszymy ze stroną internetową, którą znajdziesz pod adresem www.sportnews24.net. Planujemy także wiele relacji, filmików i magazynów poprzez nasz kanał na youtube. Mamy nadzieję, że zechcesz pozostać z nami – czytać Magazyn i Stronę internetową oraz śledzić nasz kanał na YT, a być może także fanpage na facebook’u czy profile poszczególnych redaktorów na twitterze. Mamy nadzieję, że nam zaufasz, a my na pewno tego zaufania nie zawiedziemy! Miłego czytania!

Redaktor Naczelny SportNews, Dawid Brilowski

3


Przed LM: Juventus FC, FC Barcelona Przez wielu skazywani na porażkę, przez wielu traktowani niepoważnie - sprawili nie lada niespodziankę i dotarli do finału Ligi Mistrzów. Juventus walczy o „potrójną koronę”! Sezon 2014/2015 miał być dla „Starej Damy” przełomowy i wiedziano to już od jego początku. Z posadą trenera tej drużyny pożegnał się Antonio Conte, za przyczynę podając złą politykę transferową klubu, a kilka tygodni później zostając selekcjonerem reprezentacji Włoch. Na jego miejsce w Turynie pojawił się Massimiliano Allegri, zwolniony wcześniej z Milanu. Trener bez większych sukcesów, ale podobnie jak jego poprzednik - dość młody, ambitny i zaangażowany. Nie od razu zyskał uznanie w oczach fanów „Bianconerich”. Wytykano mu brak znaczących osiągnięć i doświadczenia w pracy z gwiazdami wielkiego formatu. Tym bardziej, że Conte doprowadził Juventus do trzech mistrzostw Włoch z rzędu i był w Turynie wręcz kochany. Zarząd chciał, aby klub wypłynął również na europejskie wody i jak widać, powierzył ster okrętu w dobre ręce. Czwarte z rzędu „Scudetto” już wpadło w ręce podopiecznych Allegriego, i to z imponująca przewagą - na dwie kolejki przed zakończeniem sezonu aż 16 punktów nad AS Romą i 17 oczek nad kolejnym w tabeli SS Lazio. Dodatkowo zdobyli Puchar Włoch, po finale właśnie z biało-błękitnymi Rzymianami. Juventus ma chrapkę na „potrójną koronę” w tym sezonie i byłby to niesamowicie udany debiut Massimiliano Allegriego w nowych barwach! LIGA MISTRZÓW Pod koniec sierpnia wydawało się, że los był dla zespołu z Turynu łaskawy. Gianni Infantino i jego goście przydzielili Juventus do grupy A, gdzie jego przeciwnikami zostały zespoły: Atlético Madryt, Olympiacosu SFP oraz Malmö FF. Okazało się jednak, że wcale tak łatwo nie było - w pierwszym meczu zwycię-

4

stwo u siebie z Malmö FF 2:0. Wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Kolejne dwa mecze i dwie porażki - w Madrycie 1:0 oraz co bardziej bolesne, w Pireusie, w takim samym stosunku mocno komplikowały sytuację „Starej Damy”. Następne spotkanie i mocno wymęczone zwycięstwo z Grekami w Turynie 3:2 ustabilizowało ich pozycję w grupie A. Nadal jednak trzeba było oglądać się za siebie. Ostatecznie, pokonanie Szwedów w Malmö 0:2 oraz wywalczenie bezbramkowego remisu na Juventus Stadium z Atleti-

co Madryt pozwoliło „Bianconerim” na awans, z drugiego miejsca, do fazy pucharowej Ligi Mistrzów. W 1/8 finału Ligi Mistrzów przyszło im się zmierzyć z Borussią Dortmund, finalistą sprzed dwóch latach i ćwierćfinalistą sprzed roku (odpadła z późniejszym zwycięzcą - Realem Madryt). Wielu ekspertów uznało ten dwumecz za spotkanie dwóch drużyn, reprezentujących wyrównany poziom. Pierwszy mecz, rozgrywany w Turynie, zdawał się potwierdzać tę tezę. Niewysokie zwycięstwo Juventusu (2:1) niczego nie przesądzało. Rewanż zaczął się jednak dla „Bianconerich” fantastycznie. Już w 3. minucie meczu, trybuny Signal Iduna Park zamilkły po świetnym strzale Carlosa Teveza. W drugiej połowie Borussię dobił

Alvaro Morata i jeszcze raz Tevez. Juventus ograł BVB 0:3 i pewnie awansował do ćwierćfinału… gdzie czekało AS Monaco, podbudowane pokonaniem w poprzedniej rundzie Arsenalu Londyn. Niemal wszyscy kibice „Starej Damy” odetchnęli z ulgą. Wszak, nie umniejszając klasy Francuzów, daleko im do Realu, Barcelony czy Bayernu. Nie była to jednak łatwa przeprawa. Po raz kolejny „Bianconeri” rozpoczęli rywalizację od spotkania u siebie. Widowisko nie było porywające, mecz był pełen zaciekłości, walki i nieskuteczności obu drużyn. Szalę zwycięstwa na stronę gospodarzy przechylił rzut karny, wykorzystany przez Arturo Vidala. Nie była to jednak wygrana pieczętująca awans do półfinału. W Monaco czekała piłkarzy Juventusu droga przez mękę i obrona skromnej zaliczki z pierwszego meczu. Ostatecznie udało się nie stracić bramki i to Juventus cieszył się ze zwycięstwa. Drogę do finału miał zagrodzić „Starej Damie” Real Madryt, triumfator rozgrywek sprzed roku. Eksperci wieszczyli dominację „Królewskich” i Gran Derbi w finale Ligi Mistrzów. Jak się okazało, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Co prawda, Real był w tych meczach stroną aktywniejszą, dominującą, jednak nie przekładało się to na skuteczność ani Ronaldo ani jego kolegów. Kolejny raz rywalizacja rozpoczęła się w Turynie. Już w 8. minucie nosa Hiszpanom utarł Alvaro Morata, piłkarz niechciany w Madrycie pokonał Ikera Casillasa. „Królewscy” odpowiedzieli golem Cristiano Ronaldo i wydawało się, że kolejne ich bramki są tylko kwestią czasu. Kolejny gol padł jednak dla Juventusu, po pewnej egzekucji rzutu karnego przez Carlosa Teve-


za. W drugiej połowie Borussię dobił Alvaro Morata i jeszcze raz Tevez. Juventus ograł BVB 0:3 i pewnie awansował do ćwierćfinału… gdzie czekało AS Monaco, podbudowane pokonaniem w poprzedniej rundzie Arsenalu Londyn. Niemal wszyscy kibice „Starej Damy” odetchnęli z ulgą. Wszak, nie umniejszając klasy Francuzów, daleko im do Realu, Barcelony czy Bayernu. Nie była to jednak łatwa przeprawa. Po raz kolejny „Bianconeri” rozpoczęli rywalizację od spotkania u siebie. Widowisko nie było porywające, mecz był pełen zaciekłości, walki i nieskuteczności obu drużyn. Szalę zwycięstwa na stronę gospodarzy przechylił rzut karny, wykorzystany przez Arturo Vidala. Nie była to jednak wygrana pieczętująca awans do półfinału. W Monaco czekała piłkarzy Juventusu droga przez mękę i obrona skromnej zaliczki z pierwszego meczu. Ostatecznie udało się nie stracić bramki i to Juventus cieszył się ze zwycięstwa. Drogę do finału miał zagrodzić „Starej Damie” Real Madryt, triumfator rozgrywek sprzed roku. Eksperci wieszczyli dominację „Królewskich” i Gran Derbi w finale Ligi Mistrzów. Jak się okazało, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Co prawda, Real był w tych meczach stroną aktywniejszą, dominującą, jednak nie przekładało się to na skuteczność

ani Ronaldo ani jego kolegów. Kolejny raz rywalizacja rozpoczęła się w Turynie. Już w 8. minucie nosa Hiszpanom utarł Alvaro Morata, piłkarz niechciany w Madrycie pokonał Ikera Casillasa. „Królewscy” odpowiedzieli golem Cristiano Ronaldo i wydawało się, że kolejne ich bramki są tylko kwestią czasu. Kolejny gol padł jednak dla Juventusu, po pewnej egzekucji rzutu karnego przez Carlosa Teveza. Żelazna defensywa Turyńczyków doprowadziła do tego, że Juventus jechał do Madrytu z niewielką przewagą. Mecz w Madrycie rozpoczął się lepiej dla „Królewskich”. W 23. minucie jedenastkę wykorzystał Ronaldo i wydawało się, że szanse Juventusu na awans do finału są niewielkie. Dodatkowo Real mocno atakował bramkę Buffona i kolejny gol wisiał w powietrzu. Tymczasem w drugiej połowie do siatki, dzięki asyście Pogby, po raz kolejny trafił Morata i dzięki utrzymaniu się takiego wyniku to Juventus awansował do finału Ligi Mistrzów, gdzie już szóstego czerwca zmierzy się z Barceloną. CO W FINALE? Przed finałem z Barceloną, podobnie jak to było przed spotkaniem z Realem, większość twierdzi, że porażka Juventusu wydaje się nieuchronna. Ja bym jednak nie skre-

ślał Turyńczyków zbyt pochopnie. Udowodnili już w tym sezonie, że są w stanie wygrać z każdym, może niekoniecznie grając futbol atrakcyjny dla oka, ale na pewno interesująco pod względem taktycznym, a przede wszystkim niesamowicie skuteczny. Myślę, że trener Allegri postawi na żelazną defensywę, broniąc dostępu do własnej bramki i grę z kontry, wykorzystując szybkość i drybling Pogby, zmysł pod bramką przeciwnika Alvaro Moraty i Carlosa Teveza oraz przebojowość Arturo Vidala. Dodatkowo, Włosi na pewno będą mocno liczyli na stałe fragmenty gry w wykonaniu Andrei Pirlo i świetnie grających głową obrońców - Giorgio Chielliniego i Leonardo Bonnuciego. Kluczem do wygrania tego meczu będzie na pewno zatrzymanie Lionela Messiego. Jeśli to się „Starej Damie” uda to wszystko może się w Berlinie zdarzyć! Przewidywany skład Juventusu na finał Ligi Mistrzów: Gianluigi Buffon - Stephan Lichtsteiner, Leonardo Bonucci, Giorgio Chiellini, Patrice Evra - Claudio Marchisio, Paul Pogba, Andrea Pirlo, Arturo Vidal - Carlos Tevez, Alvaro Morata

5


FC Barcelona, mimo zakazu transferowego, nadal była wskazywana jako jeden z głównych faworytów do zdobycia zarówno Ligi Mistrzów, jak i mistrzostwa Hiszpanii. Sami piłkarze potrzebowali jednak sporo czasu, by udowodnić, że ten okres naprawdę może należeć do nich.

Sezon 2013/14 był najsłabszym okresem Barcelony od 2009 roku. Trenerem „Blaugrany” był wtedy Gerardo Martino, który tylko na samym początku przywitał się z kibicami zdobywając Superpuchar Hiszpanii. Potem brak jakiegokolwiek tytułu był sygnałem dla zarządu do kolejnej zmiany na stanowisku szkoleniowca Barcy, a Martino został selekcjonerem reprezentacji Argentyny. Trenerem Katalończyków został Luis Enrique. Eksperci nie byli zbytnio przekonani do tej postaci. Enrique miał kontynuować wizję Josepa Guardioli i Tito Vilanovy. Barcelona miała do wiosny jednak niezbyt dobry sezon. Potrafiła wysoko wygrywać, ale ze zdecydowanie słabszymi rywalami, przytrafiały się jej także wpadki, m.in. przegrane ligowe Gran Derbi w październiku na Santiago Bernabeu, a kolejkę później wpadka w postaci

6

porażki 0:1 z Celtą Vigo. Ostatecznie, dzięki znakomitej grze wiosną i trio Neymar – Lionel Messi – Luis Suarez, Barcelonie udało się zdobyć mistrzostwo Hiszpanii na kolejkę przed zakończeniem sezonu. Zatem ten cel Luis Enrique mógł odhaczyć na swojej liście. Można powiedzieć, że fani Barcelony w trakcie tego sezonu Ligi Mistrzów kilka razy przeżyli deja vu. Już w fazie grupowej ta ekipa trafiła na drużyny, z którymi grywała w ciągu dwóch ostatnich edycji Champions League. Jednak to był pewien plus - piłkarze Barcelony w pewnym stopniu znali już swoich rywali i wiedzieli, z kim przyjdzie im zagrać. Na starcie Ligi Mistrzów Barcelona zaliczyła lekki falstart. Już w pierwszej kolejce skromnie, bo tylko 1:0, pokonała APOEL po golu Gerarda Pique. Z kolei dwa tygodnie później David Luiz, Marco Veratti i Blaise Ma-

tuidi spowodowali, że PSG dość niespodziewanie zdobyło trzy ważne punkty. Chyba nikt w stolicy Katalonii nie spodziewał się, że Barcelona tak zacznie rozgrywki Ligi Mistrzów. Zespół Luisa Enrique zaczął się rozkręcać od meczu trzeciej kolejki. Po pierwszych minutach było widać, że Ajax wyszedł na murawę Camp Nou przede wszystkim po to, by skupić się na defensywie. To zemściło się niemal od razu. Neymar i Lionel Messi w ciągu pierwszych 25 minut wyprowadzili swój zespół na prowadzenie 2:0. Pod koniec Ajax próbował jeszcze walczyć, co poskutkowało golem honorowym Anwara El-Ghaziego. Jednak Sandro dobił Holendrów w doliczonym czasie gry i trzy punkty zostały na Camp Nou. Sytuacja po pierwszych trzech meczach wyglądała korzystnie dla Barcelony - sześć punktów na koncie było dobrą po-


było dobrą pozycją wyjściową przed meczami rewanżowymi. „Blaugrana” zaczęła je od spokojnego zwycięstwa w Holandii za sprawą dwóch trafień Lionela Messiego. Gdy 25 listopada 2014 roku Barcelona ograła w Nikozji tamtejszy APOEL aż 4:0 po golu Luisa Suareza i hattricku Messiego było już wiadomo, że „Duma Katalonii” wyjdzie z grupy. Zwycięstwem 3:1 nad PSG drużyna Luisa Enrique tylko przypieczętowała pozycję lidera. W 1/8 finału los złączył Barcelonę i Manchester City. Jeszcze po pierwszym meczu wydawało się, że „The Citizens” mają szansę zaskoczyć. Co prawda „Blaugrana” wygrała 2:1 dzięki golom Luisa Suareza, ale to jedno trafienie Sergio Aguero powodowało mały znak zapytania przed rewanżem. Jednak na Camp Nou to Barcelona ponownie okazała się bezkonkurencyjna. Co prawda zobaczyliśmy tylko trafienie Ivana Rakiticia, ale to, co robił Lionel Messi z zawodnikami Manchesteru City powodowało, że ten mecz nawet bez bramek był „poezją” dla oka. Znakomita gra Joe Harta nie wystarczyła, by uratować „Obywateli”. Warto jednak podkreślić, że rzutu karnego nie wykorzystał Sergio Aguero. Koniec końców Barcelona awansowała do ćwierćfinałów, gdzie ponownie trafiła na Paris Saint-Germain. W pierwszym meczu Francuzi właściwie nie mieli nic do powiedzenia na Parc des Princes. Gol Neymara i dwa trafienia Luisa Suareza spowodowały, że Barcelo-

FC Barcelona

na była jedną nogą w półfinałach. To, że PSG zakończyło mecz z bramką na koncie, może zawdzięczać Jeremy’emu Mathieu, który miał trafienie samobójcze. Na Camp Nou Neymar dwoma golami zapewnił awans Barcelony do półfinału. Tam ponownie mała powtórka z rozrywki i szansa Barcy, aby zrewanżować się Bayernowi Monachium za pamiętną porażkę w dwumeczu 0:7 sprzed dwóch lat. Wielu ekspertów miało różne teorie co do tej rywalizacji. Bayern osłabiony kontuzjami kilku zawodników (między innymi Francka Ribery’ego) miał wygrać tylko dzięki znajomości Barcelony przez Guardiolę. Ona jednak okazała się niewystarczająca. Na Camp Nou do 77’ minuty wydawało się, że pierwszy mecz zakończy się bezbramkowym remisem. Jednak fenomenalna końcówka w wykonaniu Messiego (dwa gole) i dobicie niemieckiego zespołu przez Neymara w doliczonym czasie spowodowało, że szanse awansu Bawarczyków spadły do minimum. Na Allianz Arena Bayern zachował twarz wygrywając 3:2, a jednego z goli strzelił Robert Lewandowski, który w tym dwumeczu grał w masce (w ogóle nie było pewne, czy zagra). To jednak nie zmieniło faktu, że Barcelona awansowała do finału.

swojego zespołu niemal 100%. Mecz z Juventusem na Stadionie Olimpijskim w Berlinie nie będzie jednak należał do łatwych. Już Real przekonał się, że „Stara Dama” dzięki swojemu słynnemu catenaccio jest w stanie zaskoczyć. Luis Enrique będzie jednak liczył na to, że znakomite trio Neymar-Suarez-Messi przeforsuje mur defensywny Juventusu. Czy to będzie mecz do jednej bramki? Tego bym nie powiedział. Nie zdziwię się jednak, jeżeli to Barcelona będzie starała się kontrolować spotkanie, a Juventus będzie próbował zagrozić ze stałych fragmentów lub kontr. Być może zadecyduje jeden, dwa błyski Messiego, tak jak w meczu z Bayernem na Camp Nou. I to na pewno na niego będą zwrócone oczy wszystkich. Ale pamiętajmy, że piłka nożna to gra, w której 22 facetów biega po boisku… i tym razem nie wiemy, kto wygra. Przewidywany skład Barcelony na finał Ligi Mistrzów: Marc-André ter Stegen – Jordi Alba, Javier Mascherano, Gerard Pique, Dani Alves – Sergio Busquets, Ivan Rakitić, Andres Iniesta – Lionel Messi, Luis Suarez, Neymar

CO W FINALE? Barcelona chce zakończyć ten sezon naprawdę mocno. Mimo paru problemów i zakazu transferowego Luis Enrique zdołał wykrzesać ze

Juventus

7


Droga do... Pucharu Ten sezon gry w Lidze Mistrzów był wyjątkowy. Można powiedzieć: „jak każdy”. Tak, nie ma dwóch takich samych sezonów. Co roku w piłce rodzą się nowe siły i umierają stare potęgi. Co roku mamy wielkich zwycięzców i wielkich przegranych – faworytów i pół-przypadkowych zwycięzców. Polscy kibice, jak zwykle, Champions League zaczęli śledzić już od kwalifikacji, gdzie w II rundzie Legia Warszawa zagrała przeciwko St. Patrick’s Athletic. Po pierwszym meczu, rozegranym na Pepsi Arenie w Warszawie, zapowiadał się kolejny blamaż polskiej ekipy... Padł bowiem fatalny remis 1:1. Na rewanż do Irlandii mistrzowie Polski pojechali już jednak skoncentrowani i silni. Wygrali wysoko i pewnie 5:0, co dało awans do kolejnej rundy.

W fazie grupowej drużyny pokroju mistrza Szwecji i mistrza Bułgarii nie miały już zbyt wiele do powiedzenia. Jedną z najciekawszych grup okazała się grupa A. W niej spotkały się Atletico Madryt, Juventus FC, Malmoe i Olympiakos. Bardzo słabo za-

W niej Legioniści nie mieli szczęścia w losowaniu, a przynajmniej tak się wydawało. Wpadli bowiem na Celtic Glasgow. Z mistrzem Szkocji niespodziewanie dobrze sobie jednak poradzili. Na własnym stadionie wygrali aż 4:1, pudłując dodatkowo dwa rzuty karne. Triumfowali również na wyjeździe, gdzie ograli rywali po bramkach Żyry i Kucharczyka. Niestety – pomimo wyniku 6:1 w dwumeczu – delegaci UEFA dopatrzyli się nieprawidłowości. Na ostatnie 3 minuty drugiego meczu, na murawie pojawił się nieuprawniony do gry Bartosz Bereszyński. Przy tak zwanym „stoliku” zawrzało. Legia została wykluczona z rozgrywek przez UEFA, a wśród kibiców – nie tylko polskich – królował slogan „Let Football Win”. Kibice domagali się od władz Celticu odpuszczenia miejsca w Lidze Mistrzów. Pomimo, że Szkoci miejsca Legii nie ustąpili, to... i tak odpadli w kolejnej rundzie kwalifikacji – z Mariborem. O ile słoweński FK Maribor był pozytywną sensacją kwalifikacji, o tyle zdecydowanie „in minus” zaskoczyli piłkarze FC Kopenhagi, którzy przegrali 2:3 i 0:4 z Bayerem Leverkusen, żegnając się z LM już na tym etapie rozgrywek. Łatwo w kwalifikacjach ograć się dały także FC Salzburg i Steaua Bukareszt, które musiały ustąpić miejsca w pucharach kolejno Malmoe FC i Łudogorcowi Razgrad.

8

– wykorzystali i awansowali z 2. miejsca w tabeli. Grupę wygrało natomiast fantastyczne Atletico Madryt. „Los Rojiblancos” nie byli jedyną drużyną z La Liga, której w grupie szło świetnie – wręcz przeciwnie. Inne hiszpańskie drużyny także zagrały fenomenalnie. Real Madryt dzielił i rządził w grupie z FC Basel, Liverpoolem i Ługogorcem, a FC Barcelona nie miała najmniejszych problemów ze zwyciężaniem z PSG, Ajaxem i APOELem. Nie spisał się jedynie Athletic Bilbao. Klub z Kraju Basków po kiepskim początku rozgrywek, nie zdołał się wyratować i odpadł, zajmując 3. miejsce w tabeli grupy H. Może nie tak efektownie, ale na pewno bardzo efektywnie zagrały z kolei kluby niemieckie. Wszyscy reprezentanci Bundesligi w tegorocznej Champions League, czyli Bayern Monachium, Borussia Dortmund, Schalke 04 oraz Bayer Leverkusen, awansowały do 1/8 finału. Skuteczne były również zespoły z Anglii. Premier League straciła bowiem w grupie tylko Liverpool, a dalej przeszły Chelsea Londyn, Manchester City oraz Arsenal Londyn. Stawkę drużyn w 1/8 finału uzupełniły również wspomniane już FC Basel, PSG i Juventus Turyn oraz FC Porto, AS Monaco i Szachtar Donieck.

częli mistrzowie Włoch i wydawało się, że... już po tej fazie gry mogą pożegnać się z turniejem. W pierwszych meczach ledwie ograli Malmoe na własnym terenie, a później zanotowali porażki z Atletico i Olympiakosem. O ich awansie w dużej mierze zadecydował bardzo szczęśliwy rewanż z grecką ekipą. Przegrywając 1:2, zdobyli 2 bramki w przeciągu 2 minut. Dodatkowo jeden z tych goli to... samobójcze trafienie Roberto Jimeneza. Właśnie dzięki niemu dali sobie nadzieje, które później – wygrywając z Malmoe i remisując z Atletico

W 1/8 finału doszło do dwóch „rzezi niewiniątek”. FC Porto rozbiło 1:1 i 4:0 Bazyleę. Bayern Monachium nie miał natomiast ani kszty litości dla Szachtara Donieck i zdemolował ukraińską ekipę na własnym stadionie 7:0 (pomimo, iż na Ukrainie padł bezbramkowy remis). Ponownie z bardzo dobrej strony ukazały się teamy z La Liga. Barcelona gładko ograła Manchester City. Atletico natomiast, co prawda z kłopotami, ale po rzutach karnych wygrało z Bayerem Leverkusen. Ciekawy dwumecz był zaś udziałem


Realu Madryt. Ekipa ze stolicy Hiszpanii ograła na wyjeździe Schalke 2:0. Rewanż na Santiago Bernabeu wydawał się zatem formalnością. Niemcy jednak zaskoczyli i rozegrali bardzo dobre spotkanie. Ostatecznie 4:3 wygrało Schalke, a fani Realu do ostatniej chwili drżeli o awans (5:3 dałoby awans Niemcom). Swą siłę w 1/8 finału pokazał Juventus. Zespół z Turynu dwukrotnie ograł Borussię Dortmund (2:1 i 3:0), dzięki czemu pewnie awansował. Na innych boiskach dokonała się natomiast tragedia piłki angielskiej. Po odpadnięciu „The Citizens”, gorsi od swoich rywali okazali się również piłkarze Arsenalu i Chelsea. Ci pierwsi ulegli na własnym stadionie AS Monaco 1:3, a na wyjeździe – mimo pogoni – nie zdołali skutecznie odrobić strat (choć wygrali 2:0). Drudzy zaś w bardzo dziwnych okolicznościach pozwolili Davidowi Luizowi na zdobycie bramki wyrównującej w 86. minucie meczu rewanżowego przeciwko PSG.. Doszło wtedy do dogrywki, w której bramki zdobyły obie drużyny. Taki stan rzeczy dawał awans Francuzom...

W ćwierćfinałach nie zobaczyliśmy zatem żadnej drużyny z Anglii. Awans do tego etapu rozgrywek uzyskały natomiast aż trzy drużyny hiszpańskie, dwie francuskie oraz po jednej z Niemiec, Włoch i Portugalii. Najciekawszym pojedynkiem 1 /4 finału okazał się rewanż za finał sprzed roku. Na siebie wpadły bowiem dwie drużyny z Madrytu: Real i Atletico. Po bardzo ostrej grze na Estadio Vicente Calderon padł bezbramkowy remis. Na Santiago Bernabeu „złotą bramkę” zdobył natomiast Javier Hernandez, dając awans obrońcom tytułu. Problemów z awansem do dalszej fazy rozgrywek nie miała FC Barcelona, która z kretesem odprawiła swoich wcześniejszych rywali grupowych – PSG. Francuzi bez Zlatana Ibrahimowicia w składzie okazali się bezsilni i ulegli Katalończykom 1:3 (u siebie) i 0:2 (na Camp Nou). Bardzo ciekawy pojedynek stoczyły ze sobą FC Porto i Bayern Monachium. W Portugalii niespodziewanie to gospodarze okazali się lepsi i wygrali 3:1. Na Allianz Arena w Monachium Bayern jednak nie pozo-

stał dłużny. Bawarczycy nie tylko odrobili straty, ale rozbili Porto 6:1 (2 bramki w tym spotkaniu zdobył Robert Lewandowski), zapewniając sobie pewny awans do półfinału. Problemy z wywalczeniem awansu miał Juventus Turyn. Mistrzowie Włoch spotkali się bowiem z AS Monaco. W pierwszym meczu, we Francji, padł bezbramkowy remis. U siebie „Stara Dama” triumfowała zaś po rzucie karnym, którego na bramkę zamienił Arturo Vidal. Niezbyt pozytywnym wspomnieniem tego dwumeczu pozostaje fakt nagannego zachowania Chielliniego, który w jednej z akcji zagarnął piłkę rękoma i... nie dostał za to zagranie czerwonej kartki. Po, bądź co bądź, kontrowersyjnym meczu w Turynie, AS Monaco wyleciało z Champions League, a Juve zakwalifikowało się do półfinału. W meczach półfinałowych... nic nie poszło tak, jak pójść miało. Juventus Turyn rozegrał fantastyczny mecz z faworyzowanym Realem Madryt. Na własnym stadionie Włosi wygrali 2:1. Rewanż przejdzie zaś zapewne do

9


historii – czarnej historii „strzelectwa” „Los Blancos”. Żaden z napastników nie umiał bowiem wykorzystać nadarzających się szans, a piłka nagminnie przechodziła tuż obok słupka lub nad poprzeczką. Jedynego gola – z rzutu karnego (!) - zdobył Cristiano Ronaldo. „Stara Dama” odpowiedziała jednak na to trafieniem Alvaro Moraty. Bramka ta przyniosła remis i w rezultacie sensacyjny awans Juventusu do finału Ligi Mistrzów. Drugi pojedynek 1/2 finału miał być z kolei niezwykle emocjonujący. Rywalizację z Bayernem Mo-

10

nachium, FC Barcelona rozwiązała jednak już w trakcie pierwszego spotkania, a konkretnie... podczas 13 minut. W ciągu tak krótkiego okresu czasu piłkę do siatki dwukrotnie skierował Leo Messi, a swoje dołożył jeszcze Neymar. Wygrywając 3:0 Barca mogła być niemal pewna awansu do finału. Rzeczywiście, tak się stało. Mecz na Allianz Arena był kontrolowany przez Blaugranę. Co prawda „Duma Katalonii” straciła prowadzenie wypracowane w pierwszej połowie (2:1) i przegrała 2:3, ale wynik ten nic już nie zmienił. Pozytywnie

pokazał się Robert Lewandowski, który zdobył kolejnego gola w LM. Jego drużyna musiała pogodzić się jednak z goryczą porażki. Do finału awansowała bowiem Barcelona. Teraz czekamy już tylko na wielki finał i na to, która z ekip podniesie puchar w górę 6. czerwca w Berlinie. Zapowiada się fascynujący pojedynek pomiędzy jednymi z największych faworytów, a drużyną, która wyskoczyła niczym królik z kapelusza. Czy włoski futbol będzie w stanie poskromić hiszpańską finezję? O tym przekonamy się już niebawem!


Sukces w rytmach disco polo Mówisz „największe ekipy T-Mobile Ekstraklasy”, myślisz: Legia Warszawa, Lech Poznań, Wisła Kraków, może Śląsk Wrocław, Lechia Gdańsk czy Górnik Zabrze. W tym sezonie monopol drużyn z największych polskich ośrodków próbuje naruszyć Jagiellonia Białystok. I póki co, idzie to jej naprawdę skutecznie.

Skąd tytułowe nawiązanie do disco polo? Choć wielu mieszkańców Podlasia próbuje odżegnywać się od stereotypu miłośnika tego dość przaśnego gatunku muzyki, to w przypadku samej Jagiellonii trudno uciec od takich skojarzeń – choćby ze względu na postać prezesa klubu. Cezary Kulesza to bowiem nie tylko były piłkarz i sprawny sportowy działacz, ale także głowa prawdziwego discopolowego imperium, na które składają się między innymi: jedna z popularnych stacji telewizyjnych, wytwórnia płytowa oraz kilka klubów i dyskotek. Nic więc dziwnego, że przedsezonowym prezentacjom kadry „Jagi” często towarzyszą koncerty muzycznych pupili pana Kuleszy, a po zakończeniu sezonu na Stadionie Miejskim w Białymstoku zamiast długo oczekiwanego występu europejskiej gwiazdy odbędzie się… festiwal Ekstraklasa Disco Polo, na którym wystąpią takie zespoły jak:

Boys, Weekend, Piękni i Młodzi, Jorrgus czy Cliver. Wróćmy jednak do rzeczy. Jakkolwiek Jagiellonia nieprzypadkowo jest nazywana „Dumą Podlasia”, to przez dziesiątki lat nie odgrywała poważniejszej roli na ogólnokrajowej arenie. Jeszcze nie tak dawno największymi sukcesami żółto-czerwonych były finał Pucharu Polski oraz dość krótkie pobyty w Ekstraklasie na przełomie lat 80. i 90. Do najwyższej klasy rozgrywkowej „Jaga” wróciła na dobre w sezonie 2007/2008. Prawdziwy przełom w historii klubu nastąpił jednak 2 lata później. Jagiellonia przystąpiła wówczas do rozgrywek z dorobkiem 10 ujemnych punktów ze względu na korupcyjne grzeszki byłego prezesa – Wojciecha S. Nic więc dziwnego, że przez wielu ekspertów była skazywana na dość pewną degradację. Nie dość jednak, że białostoczanie spokojnie utrzymali się w lidze, to jeszcze odnieśli wyjątkowy sukces –

po finałowym zwycięstwie 1:0 nad Pogonią Szczecin zdobyli Puchar Polski. Przed skromną ekipą z Podlasia pojawiła się wizja europejskich pucharów! I choć „Żubry” pechowo przegrały w III rundzie kwalifikacyjnej Ligi Europy z Arisem Saloniki, to sezon 2010/2011 był kontynuacją sukcesów Jagiellonii. Superpuchar Polski, nieoficjalny tytuł „mistrzów jesieni” oraz ostatecznie 4. miejsce w rozgrywkach Ekstraklasy (wiążące się z kolejną kwalifikacją do Ligi Europy), korona króla strzelców dla Tomasza Frankowskiego – podobnych piłkarskich cudów w Białymstoku raczej nie widywano ani wcześniej, ani w następnych latach – aż do dziś Jeśli szukać elementów wspólnych dla drużyny sprzed 4 lat oraz tej obecnej, to od razu nasuwa się postać trenera Michała Probierza. Nie mamy tu jednak do czynienia z bezbolesną historią. Tuż po złotym dla Jagiellonii okresie Probierz musiał bowiem szu-

11


kać sobie nowej pracy, czego powodem były wstydliwa porażka w I rundzie kwalifikacyjnej Ligi Europy z kazachskim Irtyszem Pawłodar oraz niepokojąco słabe wyniki przedsezonowych sparingów. W następnych miesiącach i latach Probierz zyskał w polskich mediach sławę trenera, który nie zagrzewa zbyt długo miejsca w jednym klubie – oprócz krótkich, choć udanych epizodów w ŁKS -ie Łódź i PGE GKS Bełchatów oraz kilkumiesięcznej pracy w Arisie Saloniki, przydarzyły się także wpadki w polskich potęgach: Lechii Gdańsk i Wiśle Kraków. W międzyczasie lepiej nie działo się także w Białymstoku – Czesław Michniewicz, Tomasz Hajto i Piotr Stokowiec osadzili Jagiellonię w okolicach 10. miejsca w ligowej tabeli. Kiedy taki stan zaczął wyraźnie przeszkadzać władzom klubu i kibicom – znów sięgnięto po Probierza. Przed obecnym sezonem jednak nikt na Jagiellonię nie stawiał. Kiedy po kilku kolejkach do Arabii Saudyjskiej odeszła niekwestionowana gwiazda klubu i całej T-Mobile Ekstraklasy – Hiszpan Dani Quintana – niektórzy eksperci zaczęli wręcz przebąkiwać o tym, że „Jagę” może czekać niełatwa walka o utrzymanie ligowego bytu. Wtedy nastąpiła jednak rzecz absolutnie nieoczekiwana: bez swojego dotychczasowego lidera „żółto-czerwoni” zaczęli grać lepiej niż do tej pory – ich gra

12

stała się mniej przewidywalna niż wcześniej, do tego trener Probierz poradził sobie z gnębiącymi Jagiellonię w poprzednich sezonach poważnymi problemami w grze obronnej. Po 8. kolejce obecnego sezonu T-Mobile Ekstraklasy „Jaga” na stałe wskoczyła do górnej ósemki tabeli, a od 20. serii spotkań nie schodzi z przysłowiowego „pudła”. Co powinno wyjątkowo cieszyć każdego kibica nie tylko Jagiellonii, ale po prostu polskiej piłki nożnej – kadra klubu opiera się na zawodnikach z Polski. Jakby tego było mało – w Białymstoku nie uświadczymy raczej piłkarskich emerytów; średnia wieku w I drużynie wynosi bowiem zaledwie 23 lata i 8 miesięcy, lecz nieraz na murawę wybiega jeszcze młodszy skład. Absolutną gwiazdą całej ligi stał się fenomenalny Bartłomiej Drągowski – zaledwie 17-letni bramkarz, o którego już biją się największe kluby z całej Europy. Regularnie powoływany do szerokiej kadry Adama Nawałki jest Maciej Gajos, coraz śmielej przypomina o sobie selekcjonerowi napastnik Patryk Tuszyński. Nie można zapominać także o Michale Pazdanie, którego bez żadnego hiperbolizowania można nazwać „murem nie do przejścia”. W szerokiej kadrze Jagiellonii znajduje się także wielu zawodników powoływanych do reprezentacji mło-

dzieżowych – poza wspomnianym już Drągowskim szczególną uwagę należy zwrócić choćby na kreatywnego Przemysława Mystkowskiego, który również zdążył się już pokazać ze świetnej strony w T-Mobile Ekstraklasie, choćby w meczu z Podbeskidziem Bielsko-Biała. A pamiętajmy, że mowa o chłopaku, który miesiąc temu miał ledwie 17. urodziny! W momencie pisania tekstu Jagiellonia znajduje się na dość pewnym 3. miejscu w ekstraklasowej tabeli, nawet mimo podkreślanych także przez niezależnych komentatorów problemów z wieloma sędziowskimi pomyłkami na niekorzyść białostoczan. Jednak jaka przyszłość czeka popularną „Jagę”? Wiadome jest, że takich warunków finansowych, jakimi dysponują Legia czy choćby Lech, Jagiellonia piłkarzom nie zaoferuje. Wydaje się jednak, że to, co kiedyś uważano za największy problem ekipy, czyli położenie na głębokim wschodzie Polski, udało się białostoczanom przekuć w ich największy atut. Jeśli Kulesza, Probierz i spółka będą dalej z takim powodzeniem szukać w tej części kraju piłkarskich diamencików, to jeszcze wiele razy usłyszymy o Jagiellonii w kontekście kolejnych pozytywnych niespodzianek.


Nie wszystko złoto, co się świeci Okienko transferowe - bardzo wyczekiwany moment futbolowego świata, wielkie nazwiska, wielkie nadzieje i oczywiście wielkie pieniądze. Jednak czy to recepta na sukces? Nie trzeba długo interesować się futbolem, by wiedzieć, że pieniądze szczęścia (w postaci trofeów) nie dają, a z pewnością nie w każdym przypadku. Historia prawie tak stara jak sama nieudany sezon. Rodgers od po- on jest jednak najdroższym defenpiłka nożna — nieraz świetny za- czątku unikał porównań do Londyń- sorem w historii drużyny, którą przed wodnik nie potrafił odnaleźć się w czyków, twierdząc, że trzyma rękę laty reprezentowali między innynowym klubie, który wydał na niego na pulsie, a jego zespół to nie „One mi Daniel Agger czy Sami Hyppia. majątek. Cele bogatych właścicie- Man Team”. Szkoleniowiec Wice- Kolejnym nieudanym letnim li nie były realizowane, a drużyna mistrza Anglii postanowił wzmocnić transferem Liverpoolu było sprowanie spełniała pokładanych w niej defensywę swojego zespołu, wypo- dzenie za 16 milionów funtów konnadziei. W potrowersyjnego przednim seMario Balotellezonie mieliśmy go, który zdobył wiele przypadzaledwie jednego ków zawodniligowego gola. ków, którzy, dePrzedsezonowy likatnie ujmując, mecz towarzyski zostali przecena Anfield możnieni. Ubiegły na nazwać merok, pomimo czem drużyn, jego słodkoktóre jechały na gorzkiego zatym samym wózkończenia, był ku. Problemy z bardzo udany zapełnieniem dla ekipy z czerluki po Robercie wonej części Lewandowskim i miasta Beatlezałataniem dziur sów. Po wielu powstałych w latach rozczawyniku kontuzji rowujących wyprzyniosły rozczastępów udało rowujący sezon im się sięgnąć dla dortmundpo wicemistrzoczyków. Również stwo, w dużej ta ekipa nie unikmierze za spranęła wysokich, wą duetu Sturchoć chybionych ridge-Suarez. transferów. Klopp Czynnikiem, szybko podjął który odebrał próbę zastąpieThe Reds tynia polskiego natuł, była słaba pastnika, sprowaskuteczność w dzając za około defensywie, a 20 milionów euro nie — jak sąCiro Immobile. dzi wielu — kiks Stevena Gerrarda życzając Javiego Manquillo, kupu- Już mówi się o tym, że po rozpoczęw pojedynku z Chelsea. Piłka noż- jąc Alberto Moreno i najdroższego ciu okienka transferowego Włoch na jest grą błędów i taki właśnie obrońcę w historii klubu, Chorwata może odejść z drużyny. Wydaje się, przytrafił się kapitanowi Liverpoolu. Dejana Lovrena. Po męczących że jego dni na Signal Iduna Park są Jednak drużyna, która walczy o wy- negocjacjach dołączył on do dru- już policzone. Miniony rok był więc granie Barclays Premier League, nie żyny za kwotę 20 milionów funtów. podobny dla fanów BVB i LFC, oba może tracić tak wielu bramek w cza- Już w towarzyskim starciu przeciw- kluby, którym dolegał brak siły ognia sie jednego sezonu (rok temu pod- ko Borussi Dortmund zdobył gola, a (i nie tylko) wystawiały z przodu przeopieczni Rodgersa stracili 50 bramek The Reds zachowali czyste konto. wartościowanych skrzydłowych, w BPL). Zaraz po Mistrzostwach Świa- To tylko podsyciło apetyty liverpo- kolejno Aubameyanga i Sterlinga, ta okazało się, że Luis Suarez prze- olczyków na udany nadchodzący dlatego że ci prezentowali się lepiej niesie się za astronomiczną kwotę sezon. Jednak śmiało można powie- od sprowadzonych do klubu latem 80 milionów do Dumy Katalonii. Jak dzieć, że im głębiej w las, tym go- drogich piłkarzy. Kryzys, w którym wydać tak wielkie pieniądze? Wszy- rzej. Seria rozczarowujących wystę- znalazł się przed tym sezonem Manscy od razu przypomnieli sobie, jak pów Chorwata szybko zniechęciła chester United, miał zostać szybko rok wcześniej Spurs, mając podobny do tego zawodnika. Lovren często zażegnany przez byłego menadżebudżet, nie zbudowali wystarczają- popełniał błędy i nie przypominał ra kadry Holandii Louisa van Gaala. co silnego zespołu i zaliczyli bardzo siebie z poprzedniego sezonu. To Fundusze przeznaczone na powrót

13


do wymarzonej Ligi Mistrzów były ogromne. Cel został osiągnięty i w przyszłym roku Czerwone Diabły kosztem odwiecznego rywala (LFC) powrócą do elitarnych rozgrywek. Czy możemy mówić jednak o sukcesie transferów nowego szkoleniowca Manchesteru? Przyjrzyjmy się dokładniej wzmocnieniom poczynionym przez tę drużynę. Kupno Andera Herrery, Daleya Blinda i Marcosa Rojo można uznać za wielkie plusy. Luke Shaw, pomimo wysokiej ceny, pokazał, że drzemie w nim wielki potencjał, choć przez cały sezon nękały go kontuzje udowodnił, że fani mogą mieć w nim wielką pociechę za kilka lat. Dziesięciomilionowe wypożyczenie występującego jak na lekarstwo Radamela Falcao (4 zdobyte gole w sezonie) i wreszcie najdroższy transfer do Premier League — kupno Angela di Marii za prawie 60 milionów funtów — to transakcje, o których Czerwone Diabły chciałyby szybko zapomnieć. Od piłkarza takiego jak Angel fajerwerków można oczekiwać już w pierwszych występach. Argentyńczyk, który zachwycał w poprzednich klubach, nie porwał jednak kibiców na Wyspach. Zanotował 4 trafienia i 11 asyst w barwach Uni-

14

ted, co, jak na oczekiwania, które mieli wobec niego kibice, było wynikiem dość słabym. Zatem choć transfery van Gaala pomogły osiągnąć cel, jakim był awans do LM, nie można uznać ich za w pełni udane. stnieją też kluby, dla których drobne niepowodzenia są już powodem do zmiany trenera czy wydawania coraz większych funduszy na transfery. Przykład takiej polityki stanowi londyńska Chelsea i Manchester City. Oba kluby pomimo całkiem udanego sezonu 13/14 (szczególnie w przypadku Obywateli podopieczni Mourinho zaprezentowali się nieco poniżej oczekiwań) postanowiły dołączyć kilka wielkich nazwisk do swoich zespołów. The Blues, oprócz Costy i Fabregasa, którzy idealnie wpasowali się w zespół, wzbogacili się także o kosztującego ponad 17 milionów funtów Felipe Luisa, który zamiast na boisku, znalazł się... na ławce rezerwowych (zagrał jedynie w 15 spotkaniach). Podobnie miała się sytuacja w przypadku dokupionego zimą Juana Cuadrado, który w ekipie Jose Mourinho nie ma zbyt wielu okazji do zaprezentowania swoich umiejętności, a był dla nowego pracodawcy niezłym wydatkiem, bo kosztował aż 23 mi-

liony funtów. Kolumbijczyk w 12 występach nie wpisał się jeszcze na listę strzelców. The Citizens ściągnęli do zespołu nowego defensora, Eliaquim Mangalę z Porto, za 32 miliony. Choć Francuz pokazał w swoich 25 występach, że jest zawodnikiem o wielkim potencjale, nadal nie prezentował się na tak wysokim poziomie, jakiego można od niego oczekiwać. Wątpliwe jest jednak to, czy Manchester City dysponował w tym sezonie silniejszą defensywą niż ta sprzed roku, gdyż stracił więcej bramek niż miało to miejsce w poprzednim sezonie (13/14 to 37 straconych goli, a obecnie 38). „Gwiazdkowym prezentem” chilijskiego szkoleniowieca Obywateli był kolejny napastnik, Wilfried Bony, który dołączył do Sergio Aguero, Edina Dzeko i Stevana Jovetica. Iworyjczyk do 9 zdobytych goli w ekipie Łabędzi „dokopał” zaledwie 2 kolejne w 10 występach w barwach The Citizens. Uzasadnione wydaje się zatem pytanie o przydatności tego zawodnika, w sytuacji, w której Manuel Pellegrini i tak ma do dyspozycji świetnych napastników. Niebawem okienko transferowe znów się otworzy, a włodarze zrobią wszystko, by ściągnąć do swoich zespo-


ów jak najlepszych (i najdroższych) zawodników. Wizja złagodzenia zasad Finansowego Fair Play, którą planuje UEFA, sprawi, że tegoroczne zakupy będą jeszcze większe niż w ubiegłych latach. Powyższe przykłady pokazują jednak, że nieraz lepiej zapełnić lukę w zespole piłkarzem

będącym już w drużynie niż dokonać nieprzemyślanego transferu. W futbolu jak w życiu — wydanie każdych, nawet drobnych pieniędzy, powinno być dobrze przemyślane i zaplanowane. Ryzyko dokonania chybionego transferu istnieć będzie zapewne zawsze. Zadanie me-

nadżerów i skautów polega jednak na tym, by zmniejszyć je do minimum.

15


Droga po złoto w Rio Mistrzostwo Świata – czego chcieć więcej? Wyżej w hierarchii sukcesów stoi chyba tylko złoto olimpijskie (choć nie we wszystkich sportach). Po takim sukcesie trzeba jednak odnaleźć w sobie pierwiastek prawdziwego mistrza i znaleźć chęć i motywację, by sukces pieczętować kolejnym i kolejnym. By nie zadowolić się tym złotem, by „sodówka” nie uderzyła do głowy. Nie jest to łatwe. Bo najtrudniej w życiu jest potwierdzać.

Taki trudny sezon rozpoczyna się właśnie dla siatkarskiej reprezentacji Polski. „Dopóki piłka w grze, dopóki płonie ogień” – chyba każdy kibic siatkarski ma w głowie jeszcze rytmy przeboju Margaret, które jednoznacznie kojarzą się z wielkim siatkarskim festiwalem radości, jaki przezywaliśmy na jesieni roku ubiegłego nad Wisłą. Tak dużej imprezy siatkarskiej nikt w naszym kraju wcześniej nie pamiętał. A wynik, z jakim się ona zakończyła, powiedzmy szczerze, zaskoczył chyba nawet niepoprawnych optymistów. Ale Mistrzostwa Świata już za nami, siatkarze mają w nogach, rękach i głowach kolejny sezon klubowy i znów wracają do walki z Orzełkiem na piersi, bo Polska wzywa. Bo wzywają najlepsi kibice na świecie. Paweł Zagum-

16

ny, Mariusz Wlazły, Michał Winiarski, Krzysztof Iganczak – wszyscy wiemy, że tych siatkarzy w obecnym sezonie w reprezentacji nie zobaczymy. Zasłużyli sobie, by odpocząć. Może do Rio wrócą, a może nie będą musieli. Pamiętamy przecież wszyscy te Mistrzostwa Europy, te bez których nie znalibyśmy Bartosza Kurka, Michała Ruciaka, te, z których wróciliśmy z medalem. Wtedy też rozpaczano, że w reprezentacji nie ma sporej grupy siatkarzy, że nie ma szkieletu. Ale my w Polsce już coś takiego mamy, że dla nas im trudniej tym lepiej. I jeszcze jeden mały przykład z innego podwórka. Choć nie wiem, czy słowo „mały” w odniesieniu do podwójnego Mistrza Olimpijskiego jest określeniem odpowiednim. Pamiętacie, jak wyglądała kariera Kamila

Stocha, gdy na skoczniach świata latał Adam Małysz? Czy z Małyszem nie byłoby podwójnego złota Zimowych Igrzysk Olimpijskich? Tego nigdy się nie dowiemy, jednak jedno jest pewne, w życiu nie ma miejsca na próżnię i odejście jednego wielkiego mistrza może spowodować rozkwit kolejnych. Bieniek, Kędzierski, Bednorz, Romać – to Oni mogą za chwilę tak rozwinąć skrzydła, że w naturalny sposób zaprzestaniemy narzekać na brak Zagumnego, Winiarskiego i Ignaczaka. Można wymieniać kolejne nazwiska. Trzeba w nich jeszcze uwierzyć. Ja wierzę, oby i oni sami w siebie uwierzyli. Nie będzie liderów? Pierwsze skrzydła mogą odgrywać Kłos, Drzyzga, Mika i Zatorski. Jeszcze rok temu drżeliśmy o nich. Nie wiedzieliśmy, jak


poradzą sobie z presją, jak wypadną w czysto siatkarskich elementach w konfrontacji z najlepszymi. Egzamin zdali na szóstkę z plusem. Tym młodym, przebojowym i głodnym zwycięstw składem rozpoczynamy właśnie rozgrywki Ligi Światowej. To powinien być najlepszy poligon do przetestowania całego oddziału Antigi. Ile to już siatkarzy rozpoczynało swoją wielką reprezentacyjną karierę w tych rozgrywkach? Trudno zliczyć. Liga Światowa to nie tylko czysto sportowy sprawdzian w pojedynkach z najlepszymi na świecie. Piętnaście tysięcy gar-

deł śpiewających a capella „Mazurka Dąbrowskiego” dodatkowo zweryfikuje, komu nogi staną się jakby z waty, a kto gotów jest do walki na śmierć i życie. A jeśli dodatkowo uda się ugrać jakiś dobry wynik i w nagrodę odwiedzić gospodarza przyszłorocznych Igrzysk Olimpijskich, myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko. Ja na pewno. Liga Światowa to dopiero swoisty aperitif tego sezonu. Imprezą docelową jest Puchar Świata, podczas którego można zdobyć olimpijską kwalifikację. Igrzyska w Rio to nasz cel główny. W międzyczasie odbędą

się jeszcze Mistrzostwa Europy i walka o złoto na Starym Kontynencie. Tyle imprez, że aż w głowie może się zakręcić, że aż polscy kibice mogą zacierać ręce, bo zaczyna się kolejny sezon pięknego serialu pod tytułem „kibicujemy Biało-Czerwonym”. Jeśli komuś jeszcze mało, to w Baku, nasza kadra B walczyć będzie w pierwszej edycji Igrzysk Europejskich. Trzymamy kciuki również za naszych młodszych zawodników, niech wytyczą szlak swoim starszym kolegom, niech zdobędą w Baku złoto i niech skierują kadrę A na jedyny właściwy kurs – na drogę po złoto w Rio.

17


Igrzyska rezerw Mistrzostwo Świata – czego chcieć więcej? Wyżej w hierarchii sukcesów stoi chyba tylko złoto olimpijskie (choć nie we wszystkich sportach). Po takim sukcesie trzeba jednak odnaleźć w sobie pierwiastek prawdziwego mistrza i znaleźć chęć i motywację, by sukces pieczętować kolejnym i kolejnym. By nie zadowolić się tym złotem, by „sodówka” nie uderzyła do głowy. Nie jest to łatwe. Bo najtrudniej w życiu jest potwierdzać. 12 czerwca rozpoczynają się Igrzyska Europejskie. Dwa dni później wystartuje turniej siatkówki. Pierwsze rozgrywki siatkarzy na Igrzyskach Europejskich mogą obfitować w wielkie emocje i — przede wszystkim — niespodzianki. Wszystko zależy właśnie od podejścia trenerów i zawodników do tego turnieju. Igrzyska Europejskie z nazwy wyglądają dosyć poważnie. Ich rangę podkreśla także fakt, iż na tych zawodach wystąpią najsilniejsze drużyny kontynentu i może być to dobry sprawdzian przed zbliżającymi się Mistrzostwami Europy. Terminarz dla niektórych drużyn jest jednak w te wakacje morderczy. Przecież już wystartowała Liga Światowa, a w perspektywie jest jeszcze Puchar Świata oraz impreza, którą większość zespołów potraktuje zapewne jako „wisienkę na torcie”, czyli czempionat „Starego Kontynentu”. Co więcej, należy zauważyć, że terminarz Ligi Światowej dosyć mocno nachodzi na terminarz Igrzysk Europejskich. W tej sytuacji zdecydowana większość drużyn postawi zapewne na dużo bardziej prestiżowe rozgrywki rangi światowej. Zestawienie zawodników powołanych przez trenerów kadr narodowych mówi samo za siebie. Takie ekipy jak Polska, Włochy i Rosja chętniej skupią się na walce o bilet na Igrzyska Olimpijskie podczas sierpniowego Pucharu Świata oraz o Mistrzostwo Europy. Dla Serbów, Finów, Francuzów, Bułgarów czy Belgów imprezami do-

18

celowymi powinny być natomiast Mistrzostwa Europy i Liga Światowa. Nie można wygrać wszystkiego. To prosta i prawdziwa zasada. Jakie kraje postawią zatem na walkę w Igrzyskach Europejskich? Ciekawie rywalizacja może wyglądać w przypadku Słowaków, którzy grają co prawda równolegle w Lidze Światowej, ale... zawody najniższej, trzeciej dywizji chyba ich nie zadowalają i być może będą woleli pokusić się o medal na Igrzyskach Europejskich niż bić się z Grecją, Meksykiem i Chinami. W niemal identycznej sytuacji znajduje się Turcja. Przecież spaść niżej już nie można, walczyć o punkty do rankingu FIVB też nie (punkty do rankingu za LŚ otrzymuje wyłącznie pierwsza szesnastka — ekipy z dywizji III nie mogą zatem liczyć na choćby 1 punkt), a w Baku będzie można zaskoczyć i wywalczyć medal pierwszych w historii Igrzysk Europejskich. Co zrobią Turcja i Słowacja i jak potraktują europejską imprezę? Tego jeszcze nikt nie zdołał przewidzieć. Być może selekcjonerzy tych reprezentacji zechcą zawalczyć. Pewne jest natomiast jedno: istnieją dwie reprezentacje, które właśnie na Igrzyska Europejskie szykują największe siły. Z pewnością w Baku wystąpią pierwsze reprezentacje Azerbejdżanu (wstydem byłoby, gdyby gospodarze odpuścili walkę na własnym terenie) oraz... Niemcy. Ci drudzy są w tym zestawieniu niemałym zaskoczeniem. Nasi zachod-

ni sąsiedzi całkowicie zrezygnowali z tegorocznej Ligi Światowej, w której nie wystąpią. Mistrzostwa Europy dopiero we wrześniu, a zatem teraz istnieje okazja na zdobycie tytułu pierwszych Mistrzów Igrzysk Europejskich. Okazja, co należy podkreślić, bardzo ciekawa i warta wykorzystania. Być może w ciągu kilkunastu lat Igrzyska Europejskie staną się naprawdę dużą i poważaną imprezą? Wówczas wszyscy będą podziwiać ich zwycięzców, tak jak teraz zachwycamy się Mistrzami Świata czy Mistrzami Olimpijskimi? Nieco dziwny, bo obsadzony głównie drugimi i trzecimi reprezentacjami wyścig po wieczną (być może) chwałę wyruszy już 14 czerwca. Jak na razie na głównych faworytów do złota wyrastają nam... Niemcy i Słowacy. Powalczy jednak także Azerbejdżan i Turcja. Z trofeów nie zrezygnują także zawodnicy innych nacji. Drugi garnitur ekip z Polski, Rosji czy Włoch również będzie miał szansę, aby zabłysnąć. Przecież z najlepszych siatkarskich nacji pojadą tam w większości młodzi chłopcy — żądni zwycięstw i chętni do pokazania się trenerowi, być może z nadziejami na przyszłość jako gwiazdy reprezentacji. W czerwcu w stolicy Azerbejdżanu wszystko będzie możliwe. Na pierwsze w historii Igrzyska Europejskie każda drużyna jedzie z nastawieniem na dobry wynik. Której z ekip naprawdę uda się go jednak uzyskać? O tym przekonamy się niebawem.


Polska- Rosja W czwartek 28 maja nastąpiła wielka, odlotowa inauguracja rozgrywek Ligi Światowej ze strony Polaków. Nasza reprezentacja zagrała świetnie we wszystkich elementach siatkarskiego rzemiosła, szczególnie jeśli chodzi o korelację bloku z obroną. W pierwszym secie Rosjanie zachowywali się na boisku jak dzieci we mgle, a wszystko dzięki naszej efektywnej i efektownej grze. Walczyliśmy o każdą piłkę, „gryząc” parkiet; świetnie sprawdziła się zasada „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Nie można oczywiście nie wspomnieć o świetnie reagującej polskiej publiczności, jak również o najlepszych animatorach siatkarskich w Polsce w osobach Marka Magiery i Grzegorza Kułagi.

Mistrzowie świata rozpoczęli pierwszy mecz w tegorocznej LŚ, w składzie: Grzegorz Łomacz, Michał Kubiak, Mateusz Mika, Andrzej Wrona, Bartosz Kurek, który wrócił do reprezentacji, oraz debiutujący w niej Mateusz Bieniek. Jako libero wystąpił Paweł Zatorski. Pierwszy set czwartkowego meczu to wyrównana gra, do stanu 4:3 dla biało- czerwonych. W dalszej fazie seta podopieczni Antigi zaczęli osiągać zdecydowaną przewagę dzięki znakomitemu przyjęciu oraz doskonałej grze w ataku. Rewelacyjnie spisywali się Bartosz Kurek oraz młodziutki środkowy Mateusz Bieniek, który zupełnie nie przejmował się faktem, iż po drugiej stronie stoją Rosjanie. Tymczasem zawodnicy trenera Woronkowa snuli się po gdańskiej Ergo Arenie. Nawet znakomity atakujący Maksim Mikhaylov nie był sobą. Taka sytuacja odpowiadała Polakom, którzy roz-

pędzeni zdemolowali Rosjan, wygrywając pierwszego seta 25:17. Drugi set stanowił powtórkę poprzedniego. Pierwsza przerwa techniczna to prowadzenie biało- czerwonych 8:4, druga — 16:11. Na nic zdały się korekty w składzie dokonane przez trenera Woronkowa — Rosjan w Gdańsku po prostu „ nie było”. Trzeci set nie przyniósł większych zmian w obrazie spotkania, choć były momenty, gdy Rosjanie próbowali odwrócić sytuację. Jednak ani wprowadzeni na boisko Paweł Moroz, ani Igor Kolodinski czy Dimitrij Aszczew nie byli w stanie zmienić losów zespołu i Polacy wygrali 3:0. Najlepszym graczem meczu został wybrany rewelacyjnie grający Mateusz Bieniek, który zdobył 12 punktów ( 6/6 z ataku, 3 punkty z zagrywki i 3 bloki). Jednym słowem młodemu środkowemu wychodziło wszystko, dzięki czemu powoli staje się coraz bardziej rozpoznawalny.

II Mecz Po kapitalnej grze dnia poprzedniego zaostrzyły się apetyty Polaków na zwycięstwo. Trener Antiga wyszedł z założenia, że zwycięskiego składu się nie zmienia, więc na boisko wybiegła identyczna jak dzień wcześniej szóstka. Rosjanie natomiast zaczynali mecz tak, jak kończyli czwartkowy. Od początku spotkania było widać, że będzie to zupełnie inne spotkanie. Po stronie rosyjskiej dobrze rozpoczął Maksim Mikhaylov oraz Denis Biryukov, natomiast wśród biało- czerwonych świetnie radzili sobie Bartek Kurek, Mateusz Mika oraz Mateusz Bieniek. Polacy ponownie chcieli zniechęcić Sborną do gry. Tak jak w czwartek, Polakom wychodziło naprawdę wiele akcji i nasi rywale, mimo starań, znów musieli uznać naszą wyższość, a to dzięki bardzo dobrej grze w ataku oraz obronie. Drugą partię ponownie dobrze roz-

19


rozpoczęli nasi zawodnicy i utrzymali prowadzenie do połowy seta. Później jednak coś w grze podopiecznych Antigi się zacięło. „ Siadło” przyjęcie i atak, co natychmiast wykorzystali Rosjanie. Wprawdzie Polacy doprowadzili seta do gry na przewagi, ale ostatecznie przegrali 24:26. Po przerwie nasi rywale osiągnęli jeszcze większą przewagę dzięki wygraniu seta. Sborna poczuła się

20

pewnie, zaś Polacy niestety powielali błędy i od początku musieli gonić wynik. Trener biało-czerwonych próbował ratować sytuację zmianami, na boisku pojawili się Drzyzga i Nowakowski, jednak na niewiele się to zdało. Przegraliśmy 19:25. W czwartym secie na boisku pojawił się Rafał Buszek i odmienił zupełnie obraz gry — od początku dominowali Polacy, Rosjanie musieli nato-

miast biało-czerwonych doganiać. W rezultacie doczekaliśmy się prawdziwego rollercoastera emocji w postaci tie-breaka. Po początkowej walce punkt za punkt Polacy, dzięki skutecznym kontrom, odskoczyli na czteropunktowe prowadzenie. Choć później dali się wprawdzie dogonić, ostatecznie wygrali z wynikiem 16:14.



W Polsce znowu Vive. Na co stać nas w Europie? Mistrzostwo Świata – czego chcieć więcej? Wyżej w hierarchii sukcesów stoi chyba tylko złoto olimpijskie (choć nie we wszystkich sportach). Po takim sukcesie trzeba jednak odnaleźć w sobie pierwiastek prawdziwego mistrza i znaleźć chęć i motywację, by sukces pieczętować kolejnym i kolejnym. By nie zadowolić się tym złotem, by „sodówka” nie uderzyła do głowy. Nie jest to łatwe. Bo najtrudniej w życiu jest potwierdzać.

Mamy drużynę, którą stać na wszystko. Z piękną historią, znakomitym trenerem i całym sztabem pracujących tam ludzi, którzy bardzo dobrze znają się na rzeczy. Szczypiorniści także klasowi. Sławek Szmal w bramce, w polu między innymi Cupić, Bielecki, Jurecki, Grabaczyk, Aguinadalde... więcej nie wymienię, bo zeszłoby 3/4 składu. Vive Targi Kielce jest drużyną niemal kompletną! W tym sezonie PGNiG Superligi rozegrało łącznie (sezon zasadniczy + play-offy) 30 spotkań. Jak nie trudno się domyślić – wszystkie wygrało, nierzadko dobijając jeszcze rywala różnicą bramek przekraczającą 10 czy 15 trafień. Czy takiej drużynie może coś stanąć na przeszkodzie? Jak pokazały tegoroczne rozgrywki Ligi Mistrzów... niewiele jest takich drużyn. Mimo całej wielkości teamu z Kielc, mimo że równamy już do światowych potęg, takich jak Kiel

22

czy Barcelona... wciąż nie potrafimy zdobyć tytułu Ligi Mistrzów.

Kielczanie mogli oswajać się z codzienną grą na wysokim poziomie.

Oczywiście, po takim sezonie wydaje się, że Vive niczym rozpędzona lokomotywa uderzy w następny sezon. Wszyscy liczymy na to, że zdobyta siła z domieszką tegoż właśnie rozpędzenia da nam w końcu upragniony tytuł w sezonie 2015/2016. Co jednak musi się stać, aby to osiągnąć?

Drugim krokiem do budowy wielkiego zespołu jest odpowiedni sztab osób, pracujących wokół gry – sponsorzy, trenerzy, masażyści, eksperci od marketingu. Tutaj także wszystko jest już na swoim miejscu. Vive posiada jedno z najlepszych zapleczy w Europie, a pozyskanie Tauronu jako sponsora okazało się prawdopodobnie strzałem w „dziesiątkę”!

W każdym sporcie drużynowym zasada budowy potęgi klubowej wygląda niemal identycznie. W pierwszej kolejności należy zdominować ligę. Nie chodzi tu o to, aby wygrywać ją co roku, ale przede wszystkim aby rywalizować w niej, osiągając bardzo dobre wyniki – takie, które pozwalają co roku kwalifikować się do LM. Tę zasadę oczywiście Vive spełnia i to z kretesem. Żal można mieć jedynie do... rywali. Ci powinni być w lidze nieco silniejsi, aby

Trzecim i najważniejszym elementem budowy potęgi jest natomiast sprowadzenie ODPOWIEDNICH zawodników. Podkreślam tu słowo „odpowiednich”, które wcale nie oznacza najdroższych czy najlepszych, ale takich, którzy najlepiej wpiszą się w skład klubu. Kielczanie taki skład właśnie zbudowali. Wprowadzili do niego zawodników, którzy szybko stali się lub utrzymali status gwiazdy. Okaza-


o się, że to wszystko może wypalić... Prawdziwą bolączką polskich zespołów jest jednak... utrzymanie składu, od razu po jego stworzeniu. Szybko po tym, jak okazuje się, że coś zaczyna działać, wielu zawodników jest zazwyczaj wyprzedawanych do lepszych lig. Widać to szczególnie w piłce nożnej (przypadek Radovicia) czy koszykówce (tu składy takich zespołów jak choćby Czarni Słupsk wymieniane są niemal co sezon w 80%).

zawsze wychodzi na dobre, ale składem nie można rotować zbyt mocno. Tymczasem wiemy już, że po sezonie na 100% z Vive do Bundesligi odejdą dwaj środkowi – Piotr Grabarczyk i Zeljko Musa. Ciekawymi ofertami zza granicy kuszeni są także inni zawodnicy. Od kilku już lat chrapkę na Sławka Szmala ma Vardar Skopje. Jego przejście do tego klubu wydaje się jednak mało prawdopodobne.

Można powiedzieć zatem, że Vive doszło już niemal na szczyt świata piłki ręcznej. O tym, czy w najbliższej przyszłości zdobędą oni tytuł Ligi Mistrzów, zadecyduje zapewne głównie to, czy pozwolą zawodnikom na dalszą wspólną grę. Innymi słowy: jeżeli nie wyprzedadzą zbyt dużej części zespołu.

Mimo to po Ivana Cupicia, Michała Jureckiego, czy właśnie Sławka Szmala zgłaszają się teamy z najsilniejszych lig świata. Ostatnimi czasy krążą także plotki o odejściu Grzegorza Tkaczyka. Na pocieszenie dodać można jednak, że Vive na pewno pozyska zaś Jurkiewicza, z którym kontrakt podpisany został już dosyć dawno, a sfinalizowany zostanie po sezonie.

Wiadomo, wietrzenie szatni niemal

Wiele

bardzo

ciekawych

będzie się działo podczas najbliższego okienka transferowego w ligach piłki ręcznej. Ilu szczypiornistów odejdzie z „polskiego dream teamu”? Jakie przyjdą wzmocnienia? Wszystko wskazuje na to, że inteligentna rozgrywka transferowa może przynieść Ligę Mistrzów i to w całkiem niedługim czasie. Czy tak rzeczywiście się stanie? A może to tylko pobożne życzenia redaktora SportNews Magazine? O tym przekonamy się już niebawem. Wszyscy jednak – niezależnie od tego, jakiej drużyny kibicami jesteśmy – ściskajmy kciuki za mądrość klubu na posezonowych „zakupach”. Vive w przyszłym sezonie może przecież przynieść chlubę całemu kraju! przyjęcie i atak, co natychmiast

rzeczy

23


Podsumowanie sezonu NBA - Los Angeles Clippers

Pierwszą, dość istotną zmianą dokonaną w zasadzie jeszcze w poprze dnim sezonie, ale mającą wpływ na dyspozycję w tym okresie była zmia na właściciela Clippers. W zeszłym roku za sprawą kolejnej już afery na tle rasistowskim, Donald Sterling został ukarany przez NBA dożywotnim zakazem wstępu na mecze oraz został zmuszony do sprzedaży drużyny. Nowym właścicielem Clippers został Steve Ballmer, CEO Microsoftu, który wykupił drużynę za 2 miliardy dolarów. Ballmer od samego początku sprawowania tej funkcji udowodnił, że posiada olbrzymią pasję do koszy kówki i Clippers w końcu mają właściciela, który nie tylko nie jest już dla nich problemem, ale okazuje się także ich największym kibicem.

W trakcie przerwy sezonowej doszło do pewnych zmian w składzie, a dokładniej mówiąc, na ławce Clippers. Z drużyny odeszli Jared Dudley(do Milwaukee Bucks), Danny Granger (Miami Heat), Willie Green (Orlando Magic), Ryan Hollins oraz Darren Collison (obaj przeszli do Sacramento Kings). W zasadzie Clippers pozbyli się zawodników, którzy nie potrafili odnaleźć się w drużynie. Dodatkowo z ekipy odszedł Darren Collison, który pomimo, że był nieoceniony dla ławki Clippers, to dostał możliwość bycia starterem w ekipie Kings i nie można mu się dziwić, że przystał na tę ofertę. W ich miejsce przyszli Jordan Farmar (poprzednio Los Angeles Lakers), Chris Douglas-Roberts (Charlotte Hornets), Spencer Hawes (Cleveland Cavaliers), Jarred Cunningham (Sacramento Kings), Ekpe Udoh (Milwaukee Bucks) oraz pozyskany z Draftu CJ Wilcox. Przy tak kompleksowej, niemalże całkowitej zmianie ławki można było się spodziewać, że to nie zadziała, a przynajmniej nie od samego początku. Okazało się jednak, że nie zadziałało to w ogóle i przez cały sezon był to ich najsłabszy punkt. Na początku sezonu najgorzej radzili sobie Jordan Farmar i Chris Douglas-Roberts. O ile ten drugi nie wnosił w zasadzie nic, tak Jordan Farmar, po którym spodziewano się przynajmniej solidnej ofensywy, zaliczył w tym aspekcie najgorszy sezon w historii (38,6% skuteczność, 36,1% zza linii, gdzie w poprzednim sezonie zaliczał statystyki na poziomie 41,5% i 43,8% za trzy). Niezbyt zachęcające prognozy dotyczące tej dwójki sprawiły, że kiedy tylko pojawiła się możliwość pozbycia się któregoś z nich, to doszło do dość kontrowersyjnej wymiany, w myśl której Clippers pozyskali Austina Riversa, do Suns przeszedł Reggie Bullock, a Celtics otrzymało Chrisa-Douglasa Robertsa oraz pick w drugiej rundzie draftu 2015. Kontrowersyjnej oczywiście ze względu na to, że Austin Rivers jest synem trenera Clippers, Doca Riversa. Ze względu na brak chętnych na Jordana Farmara, został on wyrzucony z Clippers. Austin Rivers miał i lepsze, i gorsze momenty. Były mecze, w których to on rządził na ławce Clippers i były także dni, w których po kilku minutach był zdejmowany z boiska. W ciągu średnio 19,3 minut gry zaliczał 7,1 PPG (przy 42.7% skuteczności) i 1,7 APG. Miał jednak spory problem z rzucaniem wolnych, gdyż jego skuteczność wynosiła zaledwie 58.2%. Kontynuując temat ławki, oczywistym wydaje się wspomnienie o grze Spencera Hawesa. Przed sezonem wydawał się być dokładnie tym, kogo potrzebują – Big Man, który potrafi rzucać nawet trójki, będąc przyzwoitym zmiennikiem na pozycji 4 i 5 miał dopełnić drużynę i zrobić z nich contenderów. Początkowo względnie się sprawdzał w tej roli, pomimo bądź co bądź lekkiego zawodu po najlepszym w karierze sezonie dla 76ers. Jednak im dalej w las, tym więcej prawdziwego Spencera Hawesa mogliśmy zobaczyć. A prawdziwe jego oblicze w tym sezonie wyglądało tak, że miał zerowy wpływ na defensywę i pudłował otwarte rzuty z każdej możliwej pozycji. Oczywiście selekcja tych rzutów również pozostawiała wiele do życzenia. Doc Rivers starał się mu dać jak najwięcej minut, a pod nieobecność Blake’a Griffina spowodowaną kontuzją, Hawes znalazł się nawet w startowej piątce. To jednak nie pomogło i wraz z tym, jak sezon dobiegał końca, Hawes dostawał coraz mniej czasu na parkiecie. Nieobecność Griffina miała sprawić, że Clippers będą walczyć o Play-offy. Okazało się jednak, że pomimo bardzo trudnego dla nich terminarza w tamtym okresie, zamiast stopniowo spadać w dół, radzili sobie bardzo dobrze. Chris Paul grał wtedy niesamowicie, zaliczał 20,5 PPG (przy 50.8% skuteczności) oraz 12,0 APG. Dodatkowo Jordan również dostosował się do sytuacji i zdecydowanie poprawił swoją grę. Po całkiem udanym, jak na wspomniane okoliczności sezonie Clippers z bilansem 56-26 zajęli trzecie miejsce na Konferencji Zachodniej i dość niefortunnie ich przeciwnikiem w pierwszej rundzie byli San Antonio Spurs.

24


Faza Play-Off Seria Clippers-Spurs była jedną z najciekawszych potyczek w pierwszej rundzie w ciągu ostatnich lat. Los Angeles byli w stanie ugrać pierwsze spotkanie, wygrywając dość pewnie 105:92 i z góry skazani na porażkę Clipps udowodnili, że łatwo nie odpuszczą. Następny mecz, zakończony w dogrywce, nie poszedł jednak po myśli Clippers. Mimo świetnego powrotu podczas trzeciej i czwartej kwarty, głupie błędy doprowadziły do porażki tej ekipy. Ich słabsza forma utrzymała się także podczas Game 3, kiedy to zaliczyli jeden z najgorszych występów w historii organizacji i przegrali 77:100. Podczas 4 spotkania, w końcu dobrze poradziła sobie ławka Clippers, a zwłaszcza Austin Rivers, który w zasadzie został bohaterem tego spotkania i wraz ze swoją drużyną odniósł zwycięstwo 114:105, przez co doszło do wyrównania w serii. Game 5 ponownie było dość zaciętym spotkaniem, które w zasadzie zostało przesądzone przez błąd Jordana pod sam koniec ostatniej kwarty. Ciężko oczywiście winić tutaj tylko jego, bo ekipa z Los Angeles popełniała bardzo wiele błędów, których mogli uniknąć (jak chociażby faul techniczny Chris Paula, czy straty piłki Griffina). Ostatecznie Clipps przegrali ten mecz 107:111. Podczas szóstego spotkania LAC nie mieli innego wyjścia - jeśli chcieli pozostać w walce o mistrzostwo, musieli wygrać te spotkanie. Tego też dokonali, pokonując Spurs 102:96 doprowadzili do Game 7. Była to jedyna seria w pierwszej rundzie, w której do rozstrzygnięcia potrzeba było aż siedmiu spotkań. W ostatnim meczu Clippers tryumfowali 101:99. Na pochwały zasługują tutaj szczególnie Blake Griffin, który zaliczył triple-double – 24 punkty, 13 zbiórek oraz 10 asyst oraz Chris Paul, który pomimo kontuzji odniesionej w tym meczu był w stanie zdobyć 27 punktów, a także wykonał rzut dający im prowadzenie 101:99 na sekundę przed końcem meczu. Spurs nie byli w stanie wyrównać w ciągu tej sekundy i seria zakończyła się wynikiem 4-3 dla Los Angeles Clippers.

W drugiej rundzie przeciwnikiem Clippers byli Houston Rockets. Podczas pierwszych dwóch gier gracze z Los Angeles musieli radzićsobie bez Chris Paula, któremu Doc Rivers postanowił dać trochę czasu na podleczenie kontuzji. Pierwsze spotkanie wypadło zaskakująco dobrze, LAC wygrali 117:101, a Austin Rivers bardzo dobrze odnalazł się jako starter. W tym spotkaniu, jak w każdym, bardzo dużą rolę odegrał Blake Griffin, który zanotował b2b triple-double, zdobywając 26 punktów, 14 zbiórek i 13 asyst. Podczas następnego spotkania to jednak Rockets okazali się lepsi wygrywając 115:109, jednak można się było tego spodziewać, gdyż priorytetem była dłuższa regeneracja Paula, a jedna wygrana urwana przeciwnikowi na wyjeździe wydawała się satysfakcjonować Clipps. Po powrocie do Los Angeles Clipps odnieśli dwa dość pewne zwycięstwa 124:99 oraz 128:95. Oczywiście jest w tym trochę zasługi Chris Paula, jednak grał on w dość ograniczonym wymiarze gry, a w trzecim spotkaniu Austin Rivers ponownie popisał się wysoką formą. Dwa tak pewne zwycięstwa niemalże zapewniały Clipps przejście dalej, jednak tak się nie stało. Przegrali oni trzy kolejne spotkania 103:124, 107:119 i 100:113. W zasadzie tylko w Game 6 mogli wyjść zwycięsko, niemniej stracili przewagę w trzeciej kwarcie, a Rockets nie dali jej sobie odebrać w czwartej. Powody ku temu są jasne – ławka zaczęła grać na poziomie, jaki znamy, a trio Redick-Barnes-Crawford od Game 5 rzucało dużo, ale z kiepską skutecznością - poniżej 30%.

1

25


Podsumowanie sezonu NBA - Memphis Grizzlies Nie da się ukryć, że Grizzlies od lat mają wielkie ambicje na mistrzostwo. W poprzednich sezonach kontuzje kluczowych graczy uniemożliwiały im walkę o ten tytuł, w tym jednak było inaczej - okres przygotowawczy przepracowany bez problemów zdrowotnych zdecydowanie zwiększał szansę na zrealizowanie tego celu. Dodatkowym wsparciem w rozmowie o mistrzostwie miał okazać się pozyskany w tym okresie Vince Carter. Memphis zaczęli sezon rewelacy jnie. Pierwszy miesiąc rozgrywek za kończyli wygrywając 15 z 17 spotkań idąc łeb w łeb z Golden State Warriors. Znani ze specyficznej, błotnistej gry w defensywie Grizzlies zachwycali ofensywą, gdzie rzucali ze skutecznością rzędu 46,4%, a przeciwników zamykali w 43%. Rewelacyjnie spisywał się jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy duet „dużych” w lidze – Marc Gasol i Zach Randolph. Szczególnie ten pierwszy, który zdobywał 20,1 PPG (points per game – punkty na mecz), 8.1 RPG (rebounds per game – zbiórki na mecz) oraz 3.6 APG (assists per game – asysty na mecz). Świetny start Memphis nie był jednak zasługą jedynie rewelacyjnej gry, ale także dość prostego terminarza, co potwierdziły kolejne tygodnie. Mimo tego, że Grizzlies grali bardzo dobrze, to jednak jeszcze lepiej prezentowała się ekipa Golden State Warriors, która konsekwentnie udowadniała, że to jest najlepszą drużyną ligi. Najsłabszym punktem w drużynie był jednak niski skrzydłowy. Z początkiem 2015 roku Grizzlies zaczęli szukać gracza, który zastąpiłby niewnoszącego zbyt wiele do ofensywy Tayshauna Prince’a. Pojawiały się dwa nazwiska – Luol Deng, oraz notujący najlepszy sezon w karierze Jeff Green. Ostatecznie do Grizzlies przybył Green oraz Russ Smith. Boston Celtics natomiast „otrzymali” od nich Tayshuana Prince’a i możliwość wyboru w pierwszej rundzie. Do New Orleans Pelicans przybył zaś Quincy Pondexter oraz pick w drugiej rundzie 2015 draftu. Grizzlies z nieco mocniejszym składem byli bliżej upragnionego przez nich mistrzostwa. Na papierze wydawali się bardzo mocnym kandydatem do tytułu i z każdą grą tylko to potwierdzali. Wydawało się, że w okresie po wymianie mają wszystko – od głębokości ataku, w którym w zasadzie każda pozycja sprawiała problemy, przez solidną ławkę, po defensywę, na którą tylko kilka drużyn miało pomysł, a i tak często nie była to odpowiedź wystarczająca, by z nimi wygrać. Jednak czym bliżej PO, tym więcej problemów dla Grizzlies. Przegrywali mecze z drużynami, z którymi wcześniej świetnie sobie radzili, jak chociażby Los Angeles Clippers, którzy dodatkowo grali bez Blake’a Griffina czy New Orleans Pelicans. Słabsza forma Memphis utrzymała się do końca sezonu i ostatecznie zajęli oni piąte miejsce w Konferencji Zachodniej z bilansem 55-27. Liderem drużyny pod względem zdobywanych oczek oraz zatrzymanych rzutów został Marc Gasol zdobywając 17,4 PPG, co jest sporą poprawą pod tym względem patrząc na poprzednie lata oraz blokował średnio 1,7 piłek podczas meczu. Najwięcej zbiórek zaliczał Zach Randolph, zdobywając 10,3 RPG, najwięcej asyst w grze miał Mike Conley zdobywając ich średnio 5,4 w spotkaniu, a w statystyce SPG liderem był Tony Allen notując ich średnio 2,05.

26


Faza Play-Off Przeciwnikiem Memphis Grizzlies w pierwszej rundzie byli Portland Trail Blazers. Osłabiona kontuzjami ekipa z Portland, wskutek których musieli sobie radzić bez Wesa Matthewsa, Dorella Wrighta oraz początkowo bez Arrona Afflalo (który wrócił dopiero podczas trzeciego spotkania), nie była zbyt wielkim wyzwaniem dla składu Davida Joergera. Wygrali oni 4-1, jednak ponieśli również straty – podczas czwartego spotkania kontuzji doznał rozgrywający „Miśków”, Mike Conley. W drugiej rundzie przeciwnikiem Grizzlies byli grający w tym sezonie niesamowitą koszykówkę reprezentanci Golden State Warriors. Ekipa z Oakland była poza czyimkolwiek zasięgiem, jednak, jak wiadomo, sezon zasadniczy i faza Play-off to dwa różne światy i nie zawsze dominacja w tym pierwszym przekłada się na drugie. Warriors jednak dość pewnie zatryumfowali w pierwszym spotkaniu wygrywając 101-86, a powodem był najprawdopodobniej brak Conleya wśród przeciwników. W meczu z Golden State, posiadającymi najpra wdopodobniej najlepszy backcourt w całym NBA, nie mogli sobie pozwolić na brak dobrych graczy na pozycji 1 i 2. Grizzlies szybko doszli do tego wniosku i w nastę pnych meczach postanowili wystawić Co nleya, początkowo na niepełny wymiar gry. W kolejnych dwóch meczach wkład rozgrywającego Grizzlies w defensywie był nieoceniony i jego drużyna objęła prowadzenie w serii 2-1. Niestety, pech w tym sezonie nie odpuszczał Grizzlies i podczas Game 4 ko ntuzji ścięgna udowego doznał Tony Allen, który przed kontuzją rewelacyjnie sobie radził w obronie graczy Warriors. Zawodnicy, których blokował rzucali ze skutecznością 3-19, co może być nawet głównym czynnikiem, dzięki któremu Memphis było w stanie ugrać dwa spotkania. Tony Allen po kontuzji w G4, w którym grał jedynie 15 minut nie wrócił podczas G5, a w szóstym, ostatnim meczu zagrał tylko 5 minut. Seria zakończyła się wynikiem 4-2 dla Golden State Warriors, a liderem Grizzlies w liczbie pu nktów w meczu, zbiórek oraz bloków był Marc Gasol, zaliczając ich średnio kolejno 19,7, 10,3 oraz 1,7. Pod względem asyst najlepszy był Mike Conley, notujący 5,0 APG, a liderem pod względem SPG był Tony Allen, zaliczający ich 2,4.

Artykuły opisujące sezon w wykonaniu Los Angeles Clippers i Memphis Grizzlies to tylko wstęp do prawdziwej gratki dla fanów NBA. Już 25 czerwca (czwartek) przygotujemy podsumowanie całego sezonu najlepszej koszykarskiej ligi świata . Serdecznie zapraszamy!

27


GP Kanady - to dla Polaków wyścig szczególny GP Kanady to dla Polaków wyścig szczególny. Wszyscy mamy w pamięci potężny wypadek Roberta Kubicy w 2007 r. oraz jego wielki comeback, gdy wrócił na tor w Montrealu rok później i zwyciężył w wyścigu przed swoim zespołowym kolegą z BMW Sauber. Zanim jednak poznamy rozstrzygnięcia w obecnym sezonie, poznajmy pętlę toru w Kanadzie. Tor Gilles’a Villenueve’a rozpoczyna się sekwencją dwóch ciasnych zakrętów. Zakręt 1 to skręt w lewo, z którego trzeba wyjść jak najciaśniej, aby dobrze ustawić się do nawrotu w prawo. Następnie kierowcy pokonują podjazd pod górę, po którym następuje szybka szykana prawo-lewo, pokonywana na piątym biegu. Trzeba bardzo uważać, aby przy wyjściu z niej nie uderzyć w ścianę, o co na tym torze nie trudno. Następnie zakręt numer 6 w prawo, pokonywany z pedałem gazu wciśniętym w podłogę i hamowanie do szykany lewo-prawo. Na wyjściu z prawego zakrętu bardzo łatwo o uślizg tylnej osi, więc trzeba zachować szczególną ostrożność. Rozpędzamy się na dość krótkiej prostej, aby za moment zahamować do kolejnej szykany prawo-lewo, gdzie należy bardzo agresywnie atakować tarki, aby nie stracić prędkości w środku zakrętu. Bardzo szerokie wyjście, jak najbliżej ściany i jazda z pedałem gazu w podłodze aż do zakrętu numer 10. Jest to bardzo wolny nawrót - najwolniejsze miejsce na torze w Montrealu. Ważne jest jak najlepsze wyjście z tego wirażu, gdyż za nim znajduje się kilometrowa prosta, na której można korzystać z systemu DRS. Zahamowanie z 320 do ok. 140 km/h, ostatnia szykana, na której bardzo głęboko najeżdża się na krawężniki. Kierowcy muszą być w tym miejscu wyjątkowo uważni, gdyż na wyjściu znajduje się „Ściana Mistrzów”, nazwana tak po roku 1999, gdy trzech Mistrzów Świata (Michael Schumacher, Jacques Villeneuve i Damon HIll) rozbiło tam swoje bolidy. Okrążenie kończy prosta start/meta, gdzie kierowcy ponownie mogą korzystać z systemu DRS. Jest to tor uliczny, zatem z każdą sesją przyczepność toru będzie się znacząco poprawiać. W samym wyścigu kierowcy będą mieli do pokonania 70 okrążeń, każde po 4361 m. Pirelli na ten wyścig dostarczy zespołom opony miękkie i super-miękkie. Najczęściej Pole Position zdobywał tutaj Michael Schumacher, który wygrał aż 7 sesji kwalifikacyjnych. Jest on również rekordzistą pod względem wygranych wyścigów - zwyciężał aż 7-krotnie. Robert Kubica poza zwycięstwem w 2008 r. był siódmy dwa lata później. Potężna kraksa przed dziesiątym zakrętem uniemożliwiła Polakowi ukończenie wyścigu 8 lat temu. Przy prędkości ok. 230km/h bolid Polaka po najechaniu na krawężnik został podbity, po czym uderzył w betonową ścianę. Następnie przekoziołkował, przefruwając nad torem i kończąc swoją jazdę na barierze po drugiej stronie toru. Z kolei zwycięstwo przyszło w naprawdę wyjątkowych okolicznościach. Wszystko wskazywało na to, że Hamilton spokojnie dowiezie wygraną do mety, gdy na tor wyjechał Safety Car. Po otwarciu boksów czołowa piątka (Hamilton, Kubica, Raikkonen, Rosberg i Massa) zjechała do alei serwisowej. Najszybciej zadziałali mechanicy BMW Sauber i Ferrari, dzięki czemu Polak i Fin jako pierwsi ustawili się na końcu alei, gdyż paliło się czerwone światło. Brytyjczyk nie zauważył braku zgody na powrót na tor i wpadł na tył auta kierowcy Ferrari, kończąc swoją rywalizację. Kubica po wizycie u mechaników wrócił na tor jako pierwszy, co znakomicie wykorzystał. Dzięki świetnemu tempu, które Polak posiadał przez cały weekend oraz odpowiedniej strategii udało się dowieźć świetny wynik do mety. Wszyscy wiemy, jak gorąca jest obecnie sytuacja w Mercedesie po zwycięstwie Rosberga w GP Monaco. Czy w Kanadzie dojdzie do ko nkretnego wybuchu? Czy Ferrari przełamie dominację Mercedesa? A może zwycięzcą zostanie ktoś całkowicie niespodziewany? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań poznamy w trakcie weekendu!

28


„Drugi jest pierwszym przegranym”, czyli opowieść o człowieku, który nigdy się nie poddał Jeżeli szukać w sporcie osób, o których można powiedzieć, że są absolutnie wyjątkowe, on byłby na pewno jedną z nich. Brazylijski kierowca, trzykrotny mistrz świata, nigdy się nie poddawał, miał obsesję na puncie bycia najlepszym. Przypłacił za to życiem. Ayrton Senna – kiero wca, któremu nigdy nie wystarczało bycie drugim – ostatni, który zginął w wypadku na torze Formuły 1. O Sennie można by napisać książkę. Ja się nawet tego nie podejmę. Chodzi mi jedynie o zaznaczenie kontur, o minimalne poznanie legendy sportów wyścigowych, jednego z najbardziej szanowanych sportowców w dziejach. Ayrton Senna zaczął się ścigać w cartingu już w wieku 13 lat. W F1 zadebiutował w 1984 roku w zespole Tolman. Już w pierwszym sezonie startów Senna „ aktywował” swój niewyobrażalny talent, w szczególności do jazdy po mokrym torze. GP Monako ukończył wówczas na 2. miejscu, mimo startu z odległej 13. pozycji. Co więcej, Brazylijczyk prawdopodobnie zdołałby nawet wygrać ten wyścig, gdyby nie fakt, iż z powodu ulewy został on po prostu przerwany. Będąc jeszcze niedoświadczonym kierowcą, sterującym bolidem w zespole Tolemana już miał wyrobione o sobie odpowiednie zdanie. Wiedział, że chce wygrywać. Gdy przed ostatnim wyścigiem sezonu, w którym o mistrzostwo świata mieli bić się Prost ze starym mistrzem – Nikim Laudą (Francuz bardzo dobrze wypadł w kwalifikacjach, podczas gdy Austriak był zmuszony startować z dalszej pozycji), Ayrton został zapytany przez dziennikarza, czy przepuści Laudę, umożliwiając mu walkę o mistrzostwo. Odpowiedział krótko - „Nie”. Ostatecznie w zespole Tolemana nie dane mu było wygrywać. Swoje pierwsze zwycięstwo wywalczył dopiero po przenosinach do Lotusa w 1985 roku. Wygrał wówczas Grand Prix Portugalii, miażdżąc przy tym rywali. Na mokrym torze zdublował... wszystkich, poza Arboleto, który do mety dojechał jako drugi. Historia Ayrtona Senny nabrała tempa, gdy po trzech latach spędzonych w Lotusie przeszedł do McLarena, w którym przyszło mu dzielić fotel z Alanem Prostem. Już w pierwszym sezonie zmagań w nowym teamie Senna wywalczył Mistrzostwo Świata. Doszło także do kłótni z Prostem. Brazylijczyk miał prawdziwego „bzika” na punkcie swojego kolegi-rywala z zespołu. Pierwsza oznaka tego miała miejsce już w GP Monako w pie wszym sezonie jazdy dla McLarena, gdy Senna zdominował rywali już w kwalifikacjach. Prost stracił do niego blisko 1,5 sekundy, a reszta stawki w ogóle nie mogła marzyć o jakiejkolwiek „normalnej” różnicy czasowej. W wyścigu także chciał upokorzyć Francuza. Tak bardzo, że... przeszarżował z tempem. Przed wjazdem do tunelu uderzył w barierkę i odpadł z wyścigu. W następnym sezonie konflikt na linii Senna-Prost był już bardzo mocno widoczny. Inni zawodnicy nie liczyli się, a dwójka z McLarena walczyła tylko między sobą o tytuł mistrza. Panowie przestali wymieniać się danymi i ustawieniami. W końcu nawet przestali ze sobą rozmawiać. Sezon zakończył się skandalem. W ostatnim wyścigu Senna, aby zdobyć tytuł mistrzowski, musiał wyprzedzić Prosta. Francuz jednak na torze zaatakował Ayrtona w taki sposób, że obaj wylecieli z toru. Zdeterminowany Brazylijczyk wrócił na trasę i wyścig wygrał. Wracając, ominął jednak szykanę, przez co został zdyskwalifikowany, a Mistrzem Świata został Prost. Rok później sytuacja była dokładnie odwrotna. Ponownie obaj kierowcy wypadli z trasy. Tym razem jednak dało to mistrzostwo Ayrtonowi Sennie. Brazylijczyk nie był jednak zadowolony, co doskonale ukazał na podium. Styl, w jaki zdobył trofeum, wydawał się być dla Senny odrażający. On wolał stracić tytuł po walce, niż wygrać w taki sposób. Pardon, Brazylijczyk nawet nie pomyślał, że mógł ten tytuł w walce stracić – on wiedział doskonale o tym, że jest najlepszy. Niemal takiego bzika jak na punkcie Prosta, Ayrton Senna miał także na punkcie swojego „domowego” wyścigu w Sao Paulo. Nie mógł go jednak nigdy wygrać, dlatego w 1991 roku podczas GP Brazylii postawił wszystko na jedną kartę. Na torze Interlagos jechał fantastycznie, jednak zawiódł bolid. Na końcowych okrążeniach Senna miał do dyspozycji już tylko jeden bieg. Mimo to wygrał wyścig, po czym... zemdlał z wysiłku w kokpicie. Pomimo nieprawdopodobnego bólu, Brazylijczyk zdecydował się jednak wejść na podium i – ku uciesze jego fanów – podnieść puchar.

29


Po dwóch latach bez tytułów, w 1994 roku, Ayrton Senna przeniósł się do Williamsa, aby ponownie wrócić na szczyt. Chciał wygrywać. Nie znosił być na innej pozycji, niż pierwszej. O drugim miejscu mówił: „Drugi jest tylko pierwszym przegranym”. Zmiany w przepisach sprawiły jednak, że zespół nie błyszczał tak, jak miał błyszczeć, a Senna nadal znajdował się w „dołku”. Podczas Grand Prix San Marino na torze Imola, Brazylijczyk chciał pokazać, że nadal stać go na wygrywanie. Pomimo narzekań na swój bolid, zdobył pole position. Pomimo dobrej formy kwalifikacyjnej, nie było wiadomo czy pojedzie w wyścigu. Na torze zginął bowiem jego serdeczny kolega – Austriak Roland Ratzenberger. Senna jednak zdecydował się na start. Już na 7. okrążeniu zdarzyło się jednak coś, co na zawsze zmieniło bieg historii Formuły 1. W zakręcie Tamburello, przy prędkości przeszło 250 km/h Senna stracił możliwości skrętu bolidem, po czym uderzył w betonowy mur. Odpadające części bolidu niefortunnie trafiły go w głowę, co spowodowało krwiak wewnątrzczaszkowy i ostatecznie śmierć kiero wcy po kilku godzinach. Powodem uderzenia była wadliwa kierownica... Po jego śmierci w Brazylii wprowadzono trzydniową żałobę narodową. W 110 wyścigach 65 razy zdobył pole position, 81-krotnie stawał na podium, z czego 41 razy na jego najwyższym stopniu. Zapisał się w historii jako kierowca o niebywałej zdolności jazdy po mokrym torze. Był jednocześnie wielkim patriotą, mocno wierzył w Boga, powierzając mu każdy swój sukces. Jest ostatnim kierowcą F1, który zginął w czasie rywalizacji na torze. Kibice tego sportu nigdy o nim nie zapomną. Ayrton Senna zostanie zapamiętany również jako zawodnik o niewiarygodnej wierze – nie tylko w Boga, ale i we własne umiejętności. Był też człowiekiem, który nigdy nie poddawał się i zawsze walczył o wszystko. Miał niewiarygodne ambicje. Jeszcze gdy jeździł w wyścigach Formuły 3, mechanik powiedział do niego: „Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że lepiej jest dojechać na drugim miejscu, [niż w ogóle nie dojechać]? Nie możesz wygrywać za każdym razem.” On tego nie rozumiał – wolał zaryzykować i odpaść z wyścigu, niż dojechać drugi. On nienawidził przegrywać.

30


Droga do... kolejnego sukcesu Alberto Contadora. Podsumowanie Giro d’Italia Alberto Contador zdominował tegoroczny wyścig Dookoła Włoch i wygrał drugi Wielki Tour z rzędu (Vuelta 2014, Giro 2015).”El Pistolero” pokazał, że jest poważnym faworytem do wygrania tegorocznej edycji Tour de France. W tym roku na Giro dzięki „dzikiej karcie” pojechała polska ekipa CCC Sprandi Polkowice. „Pomarańczowi” poza angażowaniem się w ucieczki nie pokazali nic ciekawego. Tegoroczna edycja pokazała też, że kolarstwo to nie tylko opracowywanie taktyk przez poszczególne drużyny na każdy etap. Zapraszamy na krótkie podsumowanie Giro.

Ogólny przebieg Giro

Tegoroczny wyścig Giro d’Italia rozpoczął się od jazdy drużynowej na czas. Drużynówka prowadziła z San Lorenzo al Mare do San Remo. Od początku faworytami do wygrania pierwszego etapu byli kolarze Orici-Greenedge i tak też się stało. Pierwszym liderem został Simon Gerrans. Niestety, już na drugim etapie były kraksy. W jednej z nich ucierpiał łokieć Sylwestra Szmyda, przez co doświadczony kolarz CCC nie miał już tyle możliwości. Przez większość trasy w ucieczce jechał Łukasz Owsian, za co dostał nagrodę Fuga Pinarello. Etap wygrał Elia Viviani, a w pierwszej dwudziestce zameldowało się dwóch kolarzy polkowickiej ekipy. Jedenasty był Grega Bole, a czternasty Bartłomiej Matysiak. W poniedziałek kolarze nie mieli odpoczynku. Na pagórkowatym etapie w ucieczce jechał Maciej Paterski, ale rozpędzony peleton złapał go cztery kilometry przed metą. W Sestri Levante, jako pierwszy finiszował Michael Matthews, który jednocześnie został nowym liderem klasyfikacji generalnej. Wtorkowy etap miał być pagórkowaty, ale ze sprinterskim finiszem. Stał się jednak nieprzewidywalny. Dotychczasowy li der Michael Matthews stracił aż 20 minut do zwycięzcy. Na niewielkich gó rkach potworzyło się bardzo dużo grupek. Ostatecznie na kilka kilometrów przed metą z czołowej grupy postanowił zaatakować 22-letni Włoch Davide Formolo. Wygrał 22 sekundy przed grupką z faworytami wyścigu. Nowym liderem został Simon Clarke, który finiszował jako pierwszy z drugiej gru pki. Etap piąty również był szalony i też zakończył się solowym zwycięstwem. Górski finisz pod Abetone spowodował, że wygrał go Słoweniec Jan Polanc z Lampre-Merida. Kolega klubowy Polanca, Przemysław Niemiec, zakończył ten etap na 18. miejscu. I w tym momencie w pierwszej trójce klasyfikacji generalnej znalazło sie trzech faworytów. Nowym liderem (już na piątym etapie) został Alberto Contador, dwie sekundy za nim był Fabio Aru, a nieco dalej (20 sekund) Richie Porte. Finisz czwartkowego etapu był już typowo sprinterski, więc bez zaskoczenia triumfował na nim sprinter. Najszybszy w Castiglione della Pescaia okazał się Andre Greipel, który został liderem klasyfikacji punktowej. Niestety tuż przed metą doszło do kraksy, spowodowanej zbyt mocno wysuniętym obiektywem jednego z aparatów. Najmocniej w niej ucierpiał Daniele Colli (Nippo - Vini Fantini), a szkody poniósł także Alberto Contador. Piątek również przebiegał pod znakiem sprintu. W Fiuggi triumfował Diego Ulissi, a dla jego ekipy Lampre-Merida był to już drugi triumf na tegorocznym Giro. Kibiców z Polski powinien cieszyć fakt, że na ósmym miejscu finiszował kolarz CCC - Grega Bole. Na mecie ósmego etapu włoskim kurorcie narciarskim Campitello Matese najlepszy był Benat Intxausti. Za nim przyjechał Mikel Landa, później Sebastien Reichenbach, a dalej grupka „liderów”. Alberto Contador po drodze załapał się na bonifikatę na lotnej premii, i mógł cieszyć się czterosekundową przewagą nad Fabio Aru. Druga niedziela maja przyniosła kolejne solowe zwycięstwo. W San Giorgio del Sannio pierwszy na metę dojechał 37-letni Włoch Paolo Tiralongo. Finisz grupki faworytów (Contador, Aru, Porte, Landa) dał Fabio jedną sekundę przewagi nad Contadorem, więc w klasyfikacji generalnej różnica między nimi wynosiła równe trzy sekundy. W poniedziałek mieliśmy dzień przerwy, ale we wtorek znów mogliśmy cieszyć się błędami w obliczeniach peletonu, gdyż a zwycięstwo walczyli kolarze z ucieczki. W taki sposób wygrał Nicola Boem, przed Matteo Bussato, Alessandro Malagutim i Alanem Marangoni. Włoska koalicja oszukała peleton o 18 sekund. Pech spotkał Oscara Gatto, który jechał w ucieczce, ale przed metą miał defekt i skończył etap jako przedostatni zawodnik. O nieszczęściu mógł też mówić Richie Porte. To właśnie na tym etapie Australijczyk złapał gumę kilka kilometrów przed metą. Pomóc chciał mu jego rodak, ale z innej drużyny, Simon Clarke i oddał mu koło. Niestety, UCI postanowiło, że obaj dostaną po dwie minuty kary, co przekreśliło szansę kolarza Sky na zwycięstwo w tegorocznym Giro. Na trzecie miejsce w genera

31


lce wskoczył Landa z Astany. W środę kolarze kończyli etap na torze Autodromo Ferrari, znanym bardziej jako tor w Imoli. Samotnie triumfował tam Ilnur Zakarin. Maciej Paterski zaatakował na ostatnich kilometrach i zakończył etap przed peletonem - na ósmym miejscu. Grega Bole finiszował jako drugi z peletonu, czyli był jedenasty. Na etapie nr 12 pogoda nie sprzyjała kolarzom. Groźną kraksę miał Jarosław Marycz, co było widać między innymi po zdjęciu, które zamieścił na Twitterze. W Vicenzie zwycięstwem cieszył się Philippe Gilbert. Zawodnicy podzielili się na grupki i Contador uzyskał 17 sekund przewagi nad Aru. Etap 13 był jednak dla zwycięzcy Giro pechowy. Tuż przed strefą ochronną doszło do kraksy, w której ucierpiał Contador. W taki sposób różową koszulkę zyskał Fabio Aru. Na podium uplasowali się Modolo, Nizzolo, Viviani, czołowi włoscy sprinterzy. Dzień później, w sobotę, na Giro odbyła się jedyna czasówka indywidualna w tym roku, ale aż 60-kilometrowa i pagórkowata. Najszybszy czas na tej trasie wykręcił Vasil Kiryienka (Sky). Trzeci był Contador, a Aru dopiero 29. z blisko trzyminutową stratą do „księgowego”, więc Alberto odzyskał różową koszulkę. Trzecia niedziela Giro była dla kolarzy mordercza. Na metę pod Madonna di Campiglio najszybciej przyjechała grupka Landa, Trofimov, Contador, Aru w takiej właśnie kolejności. Dwa dni później również wygrał Mikel Landa. Campo Carlo Magno, Passo del Tonale, Mortirolo i nieco łagodniejszy po djazd pod Apricę na mecie – takie góry kolarze pokonali we wtorek. Trzeci na tym etapie Contador (który na metę przyjechał wraz z Kruijswijkiem) powiększył swoją przewagę nad Aru o kolejne dwie minuty. Dwa następne w miarę spokojne etapy wygrali Sacha Modolo i Philippe Gilbert. W ostatni piątek i ostatnią sobotę kolarze mieli najtrudniej. W Cervinii (2001 m.n.p.m.) w końcu wygrał Fabio Aru, który nadrobił dokładnie 1:18 do Contadora. Dzień później w Sestriere (2035 m n.p.m) też wygrał Fabio Aru. Przed podjazdem Sestriere kolarze pokonywali niezwykle trudny, na jwyżej położony podjazd tegorocznego Giro - Colle delle Finestre (2178 m n.p.m.). Tam najszybszy był Mikel Landa. W ostatni dzień Giro 2015 kolarze pokonywali płaską trasę z Turynu do Mediolanu. Cały etap przebiegał spokojnie, ale na ostatnich rundach po Mediolanie z peletonu skoczyli Iljo Keisse i Luke Durbridge. Ostatecznie wygrał ten pierwszy. Od samego początku Giro było nerwowe. Zaczęło się od kraksy na początkowych etapach, gdzie pewien kolarz-amator próbował włączyć się do peletonu kilka kilometrów przed metą, ale Alberto uniknął wtedy pierwszego upadku w tegorocznym Giro. Niestety już na szóstym etapie Contadorowi mógł zakończyć się wyścig. Na ostatnich metrach przed kreską doszło do kraksy przez kibica, który trącił Daniele Colliego. Jak się okazało za metą, Alberto na podium nie był w stanie założyć różowej koszulki lidera. Doznał kontuzji barku, jednak na drugi dzień, jak prawdziwy sportowiec pokazał swój charakter - mimo bólu wystartował do sió dmego etapu. Etap 13, ta liczba okazała się bardzo pechowa dla Hi szpana. Niespełna 4 km przed metą, jeszcze przed strefą ochronną doszło do kraksy! Alberto Contador musiał pożyczyć rower od kolegi z zespołu, przez co stracił 40 sekund do zwycięzcy etapu - Modolo (Lampre). Wielki rywal Fabio Aru uniknął kraksy i ukończył etap z czterosekundową stratą do Modolo, co dało mu pozycję lidera w klasyfikacji generalnej. Na następny dzień kolarze mieli zaplanowaną jazdę na czas. Prawie 60-kilometrowa czasówka miała dosyć wymagający profil z małym podjazdem w drugiej części. Dominacja Alberto była widoczna gołym okiem. Rewelacyjnie rozplanował siły i wygrał z Fabio Aru aż o prawie 3 minuty! Odzyskał koszulkę lidera po jednym dniu. Ostatni tydzień Alberto zaczął bardzo dobrze, nie poniósł wielkich strat do zwycięzcy etapu. Richie Porte, jeden z jego głównych rywali wycofał się już pierwszego dnia po poniedziałkowej przerwie, nie czuł się za dobrze ze świadomością, iż nie ma szans na zwycięstwo w klasyfikacji generalnej. Alberto zawsze był w czołówce w trzecim tygodniu, lecz nie udało mu się wygrać etapu. Dowiózł koszulkę lidera aż do samej mety w Mediolanie.

Walka w końcowych klasyfikacjach Klasyfikacja punktowa: Viviani vs. Nizzolo - ten pojedynek elektryzował całe Włochy. Na samym początku etap wygrał Viviani i to on jechał w czerwonej koszulce lidera, niestety na późniejszych etapach było różnie. Team SKY miał problemy na płaskim etapie, niespodziewanie kolarze z ucieczki dojechali do mety. Nizzolo walczył na każdej premii o punkty i to on w Mediolanie stał na podium. Klasyfikacja górska: Czterech wspaniałych - Visconti, Landa, Kruijswijk, Intxausti w takiej kolejności skończyli Giro w Mediolanie. Ta czwórka solidnie walczyła o koszulkę najlepszego „górala”. Najaktywniejszy we wszystkich etapach był Krujswijk, często atakował i był widoczny na każdym górskim etapie. Mikel Landa wygrywał etapy w trzecim tygodniu, gdzie było sporo punktów do zdobycia, lecz do zwycięstwa zabrakło mu tylko 3 punktów! Visconti wygrywał premie i był bardzo aktywnym kolarzem, to on mógł fetować na mecie w pięknym Mediolanie! Klasyfikacja młodzieżowa ani przez chwilę nie była zacięta na tegorocznym Giro. Gdy zaczęły się góry, to Fabio Aru zyskiwał duże przewagi nad resztą młodych kolarzy. Na mecie w Mediolanie różnica między niż a drugim kolarzem, którym był nim Jan Polanc z grupy Lampre, wyniosła niespełna dwie godziny i to Fabio Aru został najlepszym młodym zawodnikiem.

32


Kobieta? Sport? Kibicowanie? Dla wielu to temat nie tyle tabu, co po prostu zbędny, bo przecież kobieta i sport, kobieta i kibicowanie są jak połączenie czarnej, mocnej kawy z sokiem pomarańczowym. Dlaczego powszechnie panuje opinia, że płeć piękna, oczywiście poza zawodnikami, nie interesuje się sportem? Kobieta i piłka nożna to coś, co nie powinno mieć miejsca, ponieważ sformułowanie „spalony” jest stwierdzeniem o przypaleniu kotleta schabowego. Często jednak takie, głównie męskie założenia, mijają się w wielu przypadkach z prawdą. Wielu też nie zdaje sobie sprawy, czym jest dla pięknej niewiasty sport, czasami nawet brutalny, niebezpieczny, pełen nieprzyjemnych widoków, łez, ale z drugiej strony okrzyków radości, padających ze zdenerwowania wulgaryzmów i innych efektów adrenaliny, która objawia się podczas oglądania spotkań. Jest jeszcze druga strona medalu. Mężczyźni nierzadko uważają, że jak kobieta interesuje się jakąkolwiek dyscypliną sportu, to skupia się tylko i wyłącznie na jednym - wyglądzie sportowca. Albo podziwia umięśnione ciało przysto jnego Andrzeja Wrony, żwawo skaczącego do przesuniętej krótkiej na mistrzostwach świata, albo zazdrości szczupłego, bez grama zbędnego tłus zczu ciała nieziemskiej Any Ivanovic. To jest powszechne przekonanie. Więc... nie popadajmy w paranoję. Powszechne przekonanie, to tylko przekonanie, mijające się z prawdą. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele kobiet kocha sport, przeżywając te niesamowite emocje na takim samym poziomie jak mężczyźni, czasami nawet bardziej emocjonalnie. Owszem, nie raz, nie dwa, a nawet nie sto razy przekonaliśmy się o tym, że na świecie nie brakuje obecnych przy każdej dyscyplinie sportu tzw. sezonowców. Są to jednak przedstawiciele obu płci, z naciskiem na OBU. Takich wszędzie pełno i ich nie pozbędziemy się. Ale jak tak naprawdę kobieta zakochana po uszy w sporcie przeżywa te trudne do wytrzymania emocje? Prawda jest jedna - przeżywa je tak, że jej samej ciężko jest to opisać. Gdy idzie pierwszy raz na mecz, walkę, zawody, cokolwiek, co kocha i widzi swoich ulubionych zawodników, nie potrafi powstrzymać łez radości, że jej marzenie się spełniło. Podczas trwania całego spotkania traci pięknie pomalowane i spiłowane paznokcie, bo tak działa stres. Adrenalina robi swoje, nie czuje nic. Dopiero po wyjściu stwierdza, że stawy w dłoniach są dziwnie obolałe, chociaż sama nie do końca potrafi to sobie wytłumaczyć. Każda sekunda na trybunach jest dla niej z jednej strony czymś, co mogłoby trwać jak najdłużej, najlepiej by stamtąd nie wychodziła, a z drugiej strony chce uciec, żeby już nie musiała się tak stresować, bo jednak w środku nadal jest kobietą, a stres i zdenerwowanie źle wpływają na urodę. Mimo wszystko przeważa pierwsza strona. Woli zostać, woli płakać, krzyczeć, śpiewać, mieć na sobie, bądź tylko w sercu barwy klubu, barwy narodowe, szaliki, koszulki… woli mieć rumie ńce na policzkach. Najzwyczajniej w świecie to jest jej świat, to jest jej czas. W momencie, kiedy grany jest hymn narodowy, staje dumnie na baczność, a łzy bezwiednie spływają po jej twarzy. Z radości. Z radości, że jest obywatelką tego kraju, a ci niesamowici wybrańcy dumnie reprezentują ją, jej kraj na arenach międzynarodowych, wylewając siódme poty na treningach i nie tylko. Lub po prostu cieszy się owym hymnem. Po wygranej - znowu łzy. Po przegranej to samo. Ciągle płacz, płacz i płacz. Cała kobieta! W kółko te łzy, czasami bez powodu. Ale w końcu kobieta jest zawsze kobietą, bez wyjątku. I tak należy ją traktować. Potrafi pokochać sport jak mężczyzna, ale nadal pozostaje kobietą. Potrafi też krzyczeć z radości, wziąć do ręki piwo, obejrzeć ze swoim facetem Gran Derbi i nie narzekać, że akurat wtedy jego skarpetki leżą na podłodze. Potrafi wytłumaczyć, czym jest spalony, co to znaczy lewy sierpowy, kick serwis, prawa i lewa flanka. Wie, jak rozróżnić biegi krótkie, średnie i długodystansowe. Wie, że jak kulą, to pchnięcie, a nie rzut, i że Tomek Majewski i tak zawsze będzie najlepszy. Wcale się nie podlizuję... To tylko jasne stwierdzenie, które potwierdzi każdy. Kobieta potrafi kochać. Również sport. Nawet ten brutalny, ten który brudzi, ale też ten, który jest powszechnie uważany za sport, który kocha każda, bo stał się popularny ze względu na wyniki. A jak się one kończą, przestają być imponujące, to nadal się nim interesuje. To takie przeciwności losu. Bo kobieta to emocjonalne stworzenie, które jednak musi być, i jest, w środku twarda jak skała. Choć może sama nie być sportowcem, to wie, jak duże jest to poświęcenie, jaki jest to wysiłek i ile bólu, potu, czasami krwi zostało wylane po to, żeby ona mogła później cieszyć się emocjami. To po prostu kobieta...

33


Jestem kobietą i uwielbiam piłkę nożną Z pozoru każdy sport jest dla wszystkich. Kiedy jednak wypowiadam takie zdanie, zazwyczaj zewsząd zrywają się głosy zdziwienia, zaskoczenia czy rozbawienia. Dla wielu bowiem kobieta i piłka nożna stanowią dwa całkowicie rozbieżne punkty, niepołączalne bieguny, układ sprzeczny. Jednak bez względu na emocje wzbudzane przez tak, w swojej naturze, proste zainteresowanie, możliwość cieszenia się nim powinien otrzymać każdy bez względu na wiele cech, w tym również płeć. Kobieta-kibic to przecież najpiękniejsza sprawa, jaka przytrafić się może zagorzałemu, męskiemu fanowi. Bo jeśli dziewczyna pokocha swojego chłopaka tak mocno, jak kocha (tu w półprzenośni) swoją drużynę, życie staje się prawdziwym, bezproblemowym rajem. Stąd apel do wszystkich panów — wspierajcie fanki! Dzięki nim czas spędzony przed telewizorem może okazać się czasem nie straconym, a wykorzystanym w pełni, czasem wypełnionym „równoległym” zagryzaniem palców i okazywaniem emocji.

Mężczyzn interesować może, co takiego owa fanka widzi w tym sporcie, który w końcu pełny jest trudu, potu i zmęczenia. Najczęściej zapewne uważacie (tak, panowie, to do Was), że chodzi o piłkarzy, przystojnych facetów z szerokimi klatkami, wyraźnym sześciopakiem i milionami na koncie. Po części macie rację, jednak przede wszy stkim wskazać należy upór i samozaparcie, które tym niegdyś zwykłym chłopcom pozwoliły dostać się na szczyt. W moim przypadku zainteresowanie piłką stanowi owoc fenomenalnej atmosfery, atmosfery towarzyszącej zresztą każdej dyscyplinie sportowej (choć nic nie jest w stanie przebić euforii płynącej ze zwycięstwa ulubionej drużyny). Wiele innych kobiet, ze względu na zdolność analitycznego myślenia, sprawne łączenie faktów i miłość do futbolu chętnie zostałoby zapewne trenerkami. Dlatego dziwi mnie ich deficyt, żeby nie powiedzieć — całkowity brak na tym polu. Może działa tu właśnie bariera psychologiczna, być może kiedyś piłka nożna kobiet stanie się bardziej popularna, przełamane zostanie tabu, bo dość spora grupa kobiet — wbrew powszechnemu przekonaniu — lubi ten dreszczyk emocji, tę nutę agresywności towarzyszącą rywalizacji na boisku. Jednak do tego czasu… zdecydowanie nie przeszkadza mi dominacja płci przeciwnej. Zatem drogie panie — nie krępujcie się wspierać swoich mężczyzn podczas oglądania meczów! A Wam, drodzy panowie, życzę chociaż jednego takiego meczu z dziewczyną.

34


Bitwa o... Ligę Mistrzów Na ten mecz czeka cały piłkarski kontynent. Jak co roku, finał Ligi Mistrzów będzie zwieńczeniem emocji, jakie przez ostatnich kilka miesięcy serwowali nam najlepsi piłkarze grający w Europie. 6 cze rwca na Stadionie Olimpijskim w Berlinie zagrają ze sobą FC Barcelona i Juventus F.C. Wyobra źmy sobie, że na kilkanaście godzin przed spotkaniem, w berlińskim pubie serwującym najlepsze niemieckie piwo, spotykają się fani dwóch rywalizujących zespołów i nawiązuje się taka oto rozmowa: Kibice Barcelony: Ten mecz będzie niesamowity. Obie drużyny mają szansę na potrójną koronę, między zawodnikami istnieją stare porachunki. Umówmy się jednak, że to Blaugrana jest faworytem tego spotkania. Wymyślicie jakąś receptę na powstrzymanie wielkiego trio Messi-Suarez-Neymar? Kibice Juventusu: Pep Guardiola mówił przed konfrontacją Bayernu z Barceloną, że nie da się zatrzymać Messiego. Przychylam się do tego zdania, ale jeśli istnieje na świecie jakakolwiek obrona zdolna do takiego wyczynu - to właśnie obrona „Bianconerich”! Kwartet Lichtsteiner - Bonucci - Chiellini - Evra oraz broniący dostępu do bramki Buffon przepuścili w fazie pucharowej Ligi Mistrzów w tym sezonie tylko trzy gole! Myślę, że atak Barcelony będzie się musiał mocno natrudzić, aby przejść przez ten „turyński mur”. A z drugiej strony, „Stara Dama” ma atuty, aby Hiszpanów ukąsić. Wystarczy wymienić duet Tevez - Morata, który świetnie pokazał się chociażby w meczach z Realem Madryt. Kibice Barcelony: Trzeba jednak powiedzieć, że to najważniejszy mecz sezonu i każdy zawodnik FC Barcelony będzie podwójnie zmotywowany. Nasze trio strzeliło już w tym sezonie łącznie 117 bramek. Wiele fantastycznych formacji obronnych próbowało powstrzymać nasz atak i nie wyszło im to za dobrze. Będziecie musieli się nastawić na kontry, a gdy zaczniecie nimi grać, to wynik może być już dawno przesądzony. Trudne zadanie czeka waszego szkoleniowca. Ponadto wydaje się, że Luis Enrique poprowadzi w tym finale najlepszą barcelońską armię w historii. Nigdy nie byliśmy tak silni. Kibice Juventusu: I nam się wydaje, że Juventus dawno nie był tak mocny. Praktycznie żadna formacja nie odstaje i naszpikowana jest gwiazdami światowego formatu. To prawda, że raczej nie nastawimy się na wymianę ciosów, ale gra z kontry wychodzi nam nie najgorzej, szczególnie mając w ataku kogoś tak błyskotliwego jak Tevez. Doda tkowo sądzimy, że naszym wielkim atutem będą stałe fragmenty gry. Zarówno bezpośrednie strzały na bramkę w wykonaniu Andrei Pirlo, ale także rzuty różne, przy świetnej grze głową naszych obrońców, mogą skończyć się golem. Kibice Barcelony: Nie lekceważymy siły Juventusu, bo nie na darmo awansowaliście do finału po 12 latach przerwy. Jednak właśnie ta przerwa świadczy o pewnym regresie waszego klubu. Korupcja, spadek do Serie B i powrót na szczyt. My w XXI wieku graliśmy w finale Ligi Mistrzów aż trzy razy, wy tylko raz. Z ostatniego finału z Manchesterem United, który wygraliśmy 3:1 (2011 rok), zostało u nas sporo zawodników, a, co ważne, nie zmieniła się zbytnio formacja obronna. Pamiętamy doskonale, jak się zdobywa to trofeum, podczas gdy w Turynie ten obrazek może być lekko zamazany. Zastanawiam się, czy piłkarze udźwigną presję, jaką nakłada się na nich w stolicy Piemontu. Kibice Juventusu: Po pierwsze, chciałbym wszystkich uświadomić, że Juventus został przez włoskie władze niesłusznie ukarany w ramach tzw. „afery Calciopoli”, a postępowanie wyjaśniające wybieliło Juventus, choć imię tego klubu zostało już zszargane. Po drugie uważamy, że to jest właśnie nasza siła. Głód sukcesów w europejskiej piłce, w której „Stara Dama” od kilkunastu lat, jak już wspomnieliście, nie istnieje. Czas wyjść z cienia, czas pokazać, że czwarty z rzędu tytuł mistrza Włoch to nie przypadek. Z tym że Juventus nic nie musi. Piłkarze tego klubu udowodnili już w tym sezonie, że są świetną drużyną, zaszli dalej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Oni jedynie mogą. I to zdejmie z nich część presji. Dla Barcelony regularnie grającej w półfinale Ligi Mistrzów, fakt, presja może być mniejsza, ale pewna rutyna i brak serca do walki za wszelką cenę może stawiać Juventus w korzystniejszej sytuacji. Turyńczycy wypadają w finałach blado, na siedem wygrali tylko dwa, ostatni w sezonie 1995/1996 z Ajaxem Amsterdam, ale statystyki nie grają, każdy kolejny mecz to nowa sza nsa. I „Bianconeri”, tworzący zgrany kolektyw, ze świetną atmosferą w drużynie, postarają się ją wykorzystać. Kibice Barcelony: Zdecydowanie przesadzacie z rutyną i brakiem serca do walki za wszelką cenę. I tu najlepiej przytoczymy przykład Luisa Suareza. Grając w Manchesterze City, nie miał nawet cienia szansy, aby zdobyć to wspaniałe trofeum, a teraz wreszcie ma okazję i z pewnością zrobi wszy stko, by wyszarpać tę nagrodę, a przy okazji wyrównać pewne rachunki z Evrą i Chiellinim. Poza tym ka żde trofeum smakuje wyjątkowo, zaś Barcelona, po pewnym regresie, także wróciła na szczyt, a na tym ogromnie nam zależy. Do boju Barcelono! Pokaż Europie, która drużyna jest w tej chwili najlepsza!

35


Kibice Juventusu: Do wyrównania z Chiellinim Suarez ma chyba rachunek za dentystę... W waszym składzie znajduje się kilku zawodników, którzy lata młodzieńczej, czasem nieopierzonej i głupiej agresji i walki mają już za sobą. Spó jrzmy na Pique, Iniestę, Mascherano czy buntującego się w sprawie nowego kontraktu Dani Alvesa. Do tego dochodzi nieobliczalny Neymar, który albo potrafi zagrać tak, że ręce same składają się do oklasków, albo niemiłosierni zepsuć akcję kolegów. Z kolei w Juventusie nawet ci starsi i bardziej doświadczeni, jak Tevez, Pirlo czy Buffon, nie mają pozycji takich gwiazd, nie mają na koncie niezliczonych ilości trofeów. To jest czas na to, aby wypłynęli na szerokie wody i udowodnili, na co ich tak naprawdę stać. Piłkarze pokroju Pogba, Vidala czy Morata czekają całe życie tylko na tę jedną, jedyną szansę. Messi i spółka wiedzą, że za rok czy dwa pojawią się kolejne. W tym widzę siłę „Bianconerich” i wydaje mi się na tym polu, polu zaangażowania i woli walki, nie umiejętności (które są przecież zbliżone u obu drużyn) rozstrzygnie się walka o tegoroczną Ligę Mistrzów. To Juventus sięgnie w tym roku po Puchar i potrójną koronę! Kibic Barcelony: Umiejętności obronne obu jedenastek są pewnie zbliżone, z lekkim wskazaniem na Juventus, ale siłą ofensywy bijemy was jak Władimir Kliczko każdego swojego przeciwnika. Śmiemy twie rdzić, że w tym aspekcie nie macie większych szans, a wszystkie inne przesądzą o zwycięstwie Barcelony 6 czerwca. Życzymy wam jednak świetnego widowiska i wielu emocji. Do zobaczenia na stadionie! Kibice Juventusu: Formacja ataku rzeczywiście wygląda lepiej w waszym zespole, ale może się ko mpletnie nie przydać w momencie, gdy stracicie kilka goli. Sami liczymy też po cichu na bezbra mkowy remis i szanse w rzutach karnych. Jesteśmy dobrej myśli, życzymy wam przede wszystkim uczciwego widowiska, w którym o zwycięstwie zadecydują tylko umiejętności piłkarskie. Do zobaczenia!

VS.

36


Nadchodzą mistrzostwa w świątyni futbolu Rozpoczynający się w środę 11 czerwca w Chile turniej Copa America będzie 44. odsłoną mistrzostw Ameryki Południowej organizowanej przez CONMEBOL. Przez 105 lat (pierwszy turniej rozegrano w 1910 roku) rozgrywki te odcisnęły znaczące piętno na kartach historii światowego futbolu. W oczekiwaniu na pierwszy gwizdek sędziego, który będzie miał miejsce w chilijskim Santiago, warto przyjrzeć się bliżej różnym statystykom i ciekawostkom turnieju.

Rys historyczny

Analizując statystyki Copa America warto mieć na uwadze, że w przeszłości tu rniej odbywał się bardzo nieregularnie. Przed wybuchem II wojny światowej oraz tuż po niej impreza najczęściej organizowana była co roku. Od 1959 roku przyjęto cykl czteroletni, który, wyłączając rok 1971, potrwał aż do 1989. Od tego czasu Copa America była rozgrywana w okresie dwuletnim. Reguła ta utrzymała się do 2001 roku, kiedy to zdecydowano się na cykl trzyletni. Okazało się to strzałem w stopę, ponieważ niedługo później zadecydowano, że od 2007 roku turniej będzie rozgrywany raz na cztery lata, tak, jak to bywa w przypadku Mistrzostw Europy czy Mistrzostw Świata. Dlatego też naturalną rzeczą jest, że zdecydowanie największa liczba rekordów pochodzi z okresu

Drużyny

Najwięcej razy w rozgrywkach o Puchar Ameryki Południowej wystąpili Urugwajczycy. Reprezentanci tego kraju nie wystąpili na turnieju tylko w 1925 i 1963 roku. Nie przełożyło się to na liderowanie tej ekipy w tabeli wszechczasów Copa America. Tutaj na pierwszym miejscu są Argentyńczycy, którzy rozegrali 13 meczów mniej, a brali udział w 39 turniejach. „Albicelestes” zgromadzili na swoim koncie 258 punktów, przy 245 Urugwajczyków. Matematycznie rzecz biorąc, w Chile może dojść do zamiany lidera, jednak praktycznie szanse na to są niewielkie, ponieważ trudno sobie wyobrazić, aby podopieczni Geraldo Martino nie wyszli choćby z grupy i nie wygrywali ani je dnego spotkania. Co ciekawe, w tabeli tej można zauważyć także gościnnie występujące ekipy takie jak Meksyk czy… Japonia, która wystąpiła na Copa America w 1999 roku. Azjaci mistrzostw Ameryki nie zwojowali i zremisowali zaledwie jeden mecz, 1-1 z Boliwią. Jako ciekawostkę można dodać, że Meksykanie, choć wystąpili w aż sie dmiu turniejach mniej niż Wenezuelczycy, zajmują od nich wyższe miejsce, a różnica punktowa wynosi aż 24 punkty.

Piłkarze

Zarówno Norberto Doroteo Mendez „Tucho”, jak i Thomas Soarez da Silva „Zizi nho” w rozgrywkach Copa America trafiali do siatki rywali aż siedemnastokro tnie. Obaj reprezentowali swoje drużyny właśnie w okresie, kiedy w Europie dość daleko było do rozwiązań pokojowych. Zizinho do dziś jest uważany za jednego z najlepszych piłkarzy w historii reprezentacji Brazylii. Ogromną część swojej kariery spędził on w klubie Flamego Rio de Janeiro, gdzie zdobył 146 goli w 329 meczach. Nieco gorzej radził sobie natomiast Mendez. Argentyńczyk pół kariery spędził w klubie Huracan Buenos Aires, gdzie 78-krotnie wpisywał się na listę strzelców. Najwięcej spotkań pod szyldem Copa America zanotował za to chilijski go lkiper, Sergio Livengstone, który, podobnie jak Zizinho i Tucho, reprezentował barwy swojego kraju, kiedy rokrocznie rozgrywano turniej. Livengstone miał honor przywdziewania swoich barw reprezentacyjnych aż 34 razy podczas ro zgrywek o ten puchar. Drugi w klasyfikacji Zizinho rozegrał o jeden mecz mniej. Angel Romano z Urugwaju był z kolei pi łkarzem, który najwięcej razy sięgał po to trofeum. Ten lewoskrzydłowy, znany głównie z gry w Nacionalu Montevideo, wygrywał ten turniej aż 6 razy (1916, 1917, 1920, 1923, 1924, 1926). Można spodziewać się, że ten wyczyn już nigdy nie zostanie przez nikogo pobity.

37



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.