2
RYSZARD KAPU CIÑSKI
Czytelnik . Warszawa 2012
3
Opracowanie graficzne Andrzej Heidrich
© Copyright by the Estate of Ryszard Kapu ciñski, 2007 ISBN 978-83-07-03284-9
4
* * *
W Afryce mieszka³em kilka lat. Pierwszy raz pojecha³em tam w 1957 roku. Potem, przez nastêpnych czterdzie ci lat, ilekroæ nadarzy³a siê okazja wraca³em. Du¿o podró¿owa³em. Unika³em oficjalnych szlaków, pa³aców, wa¿nych figur i wielkiej polityki. Natomiast lubi³em je dziæ przygodnymi ciê¿arówkami, wêdrowaæ z koczownikami po pustyni, byæ go ciem ch³opów z tropikalnej sawanny. Ich ¿ycie jest mozo³em, jest udrêk¹, któr¹ znosz¹ jednak ze zdumiewaj¹c¹ wytrwa³o ci¹ i pogod¹. Nie jest to wiêc ksi¹¿ka o Afryce, lecz o kilku ludziach stamt¹d, o spotkaniach z nimi, czasie wspólnie spêdzonym. Ten kontynent jest zbyt du¿y, aby go opisaæ. To istny ocean, osobna planeta, ró¿norodny, przebogaty kosmos. Tylko w wielkim uproszczeniu, dla wygody, mówimy Afryka. W rzeczywisto ci, poza nazw¹ geograficzn¹, Afryka nie istnieje. R. K.
5
6
Pocz¹tek, zderzenie, Ghana 58
Przede wszystkim rzuca siê w oczy wiat³o. Wszêdzie wiat³o. Wszêdzie jasno. Wszêdzie s³oñce. Jeszcze wczoraj, ociekaj¹cy deszczem, jesienny Londyn. Ociekaj¹cy deszczem samolot. Zimny wiatr i ciemno æ. A tu, od rana ca³e lotnisko w s³oñcu, my wszyscy w s³oñcu. Dawniej, kiedy ludzie wêdrowali przez wiat pieszo, jechali na wierzchowcach albo p³ynêli statkami, podró¿ przyzwyczaja³a ich do zmiany. Obrazy ziemi przesuwa³y siê przed ich oczami wolno, scena wiata obraca³a siê ledwie-ledwie. Podró¿ trwa³a tygodniami, miesi¹cami. Cz³owiek mia³ czas, ¿eby z¿yæ siê z innym otoczeniem, z nowym krajobrazem. Klimat te¿ zmienia³ siê etapami, stopniowo. Nim podró¿nik dotar³ z ch³odnej Europy do rozpalonego równika, mia³ ju¿ za sob¹ przyjemne ciep³o Las Palmas, upa³y El-Mahary i piek³o Zielonego Przyl¹dka. Dzisiaj nic nie zosta³o z tych gradacji! Samolot gwa³townie wyrywa nas ze niegu i mrozu i jeszcze tego samego dnia rzuca w rozpalon¹ otch³añ tropiku. Nagle, ledwie przetarli my oczy, jeste my wewn¹trz wilgotnego piek³a. Od razu zaczynamy siê pociæ. Je¿eli przylecieli my z Europy zim¹ zrzucamy palta, zdejmujemy swetry. To pierwszy gest inicjacji nas, ludzi Pó³nocy, po przybyciu do Afryki. Ludzie Pó³nocy. Czy pomy leli my, ¿e ludzie Pó³nocy stanowi¹ na naszej planecie wyra n¹ mniejszo æ? Kanadyjczycy i Polacy, Litwini i Skandynawowie, czê æ Amerykanów i Niemców, Rosjanie i Szkoci, Lapoñczycy i Eskimosi, Ewenkowie i Jakuci lista nie jest tak bardzo d³uga. Nie 7
wiem, czy obejmuje ona w sumie wiêcej ni¿ piêæset milionów ludzi: mniej ni¿ dziesiêæ procent mieszkañców globu. Natomiast ogromna wiêkszo æ ¿yje w cieple, ca³e ¿ycie grzeje siê w s³oñcu. Zreszt¹ cz³owiek narodzi³ siê w s³oñcu, jego najstarsze lady znaleziono w ciep³ych krajach. Jaki klimat panowa³ w biblijnym raju? Panowa³o wieczne ciep³o, wrêcz upa³, tak ¿e Ewa i Adam mogli chodziæ nago i nawet w cieniu drzewa nie czuli, ¿eby by³o im ch³odno. Ju¿ na schodkach samolotu spotyka nas inna nowo æ: zapach tropiku. Nowo æ? Ale¿ to przecie¿ woñ, która wype³nia³a sklepik pana Kanzmana Towary kolonialne i inne przy ulicy Pereca w Piñsku. Migda³y, go dziki, daktyle, kakao. Wanilia, li cie laurowe; pomarañcze i banany na sztuki, kardamon i szafran na wagê. A Drohobycz? Wnêtrza sklepów cynamonowych Schulza? Przecie¿ ich s³abo o wietlone, ciemne i uroczyste wnêtrza pachnia³y g³êbokim zapachem farb, laku, kadzid³a, aromatem dalekich krajów i rzadkich materia³ów ! Jednak zapach tropiku jest trochê inny. Szybko odczujemy jego ciê¿ar, jego lepk¹ materialno æ. Ten zapach zaraz u wiadomi nam, ¿e jeste my w tym punkcie ziemi, w którym wybuja³a i niestrudzona biologia nieustannie pracuje, rodzi, krzewi siê i kwitnie, a jednocze nie choruje, rozk³ada siê, próchnieje i gnije. Jest to zapach rozgrzanego cia³a i susz¹cych siê ryb, psuj¹cego siê miêsa i pieczonej kassawy, wie¿ych kwiatów i kisn¹cych wodorostów, s³owem wszystkiego, co jednocze nie przyjemne i dra¿ni¹ce, co przyci¹ga i odpycha, wabi lub budzi odrazê. Zapach ten bêdzie dobiega³ do nas z pobliskich gajów palmowych, wydobywa³ siê z rozpalonej ziemi, unosi³ nad stêch³ymi rynsztokami miasta. Nie opu ci nas, jest czê ci¹ tropiku.
8
I wreszcie odkrycie najwa¿niejsze ludzie. Tutejsi, miejscowi. Jak¿e pasuj¹ do tego krajobrazu, wiat³a, zapachu. Jak tworz¹ jedno æ. Jak cz³owiek i krajobraz s¹ nierozerwaln¹, uzupe³niaj¹c¹ siê, harmonijn¹ wspólnot¹, to¿samo ci¹. Jak ka¿da rasa jest osadzona w swoim pejza¿u, w swoim klimacie! My kszta³tujemy nasz krajobraz, a on formuje rysy naszych twarzy. Bia³y cz³owiek jest w ród tych palm, lian, w tym buszu i d¿ungli jakim dziwacznym i nieprzystaj¹cym wtrêtem. Blady, s³aby, spocona koszula, sklejone w³osy, ci¹gle mêczy go pragnienie, uczucie bezsi³y, chandra. Ci¹gle boi siê, boi siê moskitów, ameby, skorpionów, wê¿y wszystko, co siê porusza, nape³nia go lêkiem, przera¿eniem, panik¹. Miejscowi przeciwnie: ze swoj¹ si³¹, wdziêkiem i wytrzyma³o ci¹ poruszaj¹ siê naturalnie, swobodnie, w tempie ustalonym przez klimat i tradycjê, w tempie nieco spowolnia³ym, niespiesznym, bo przecie¿ w ¿yciu i tak nie da siê wszystkiego osi¹gn¹æ, bo có¿ by pozosta³o dla innych? Jestem tu od tygodnia. Próbujê poznaæ Akrê. To jakby rozmno¿one, powielone miasteczko, które wype³z³o z buszu, z d¿ungli i zatrzyma³o siê nad brzegiem Zatoki Gwinejskiej. Akra jest p³aska, parterowa, licha, ale s¹ te¿ domy, które maj¹ jedno i wiêcej piêter. ¯adnej wymy lnej architektury, ¿adnego zbytku ni pompy. Tynki zwyczajne, ciany w kolorach pastelowych, jasno¿ó³tych, jasnozielonych. Na tych cianach pe³no zacieków. wie¿e, po porze deszczowej tworz¹ nieskoñczone konstelacje i kola¿e plam, mozaik, fantastycznych map, esów-floresów. Ciasno zabudowane ródmie cie. Ruch, t³oczno, gwarno, ¿ycie toczy siê na ulicy. Ulica to jezdnia oddzielona od pobocza otwartym ciekiem-rynsztokiem. Nie ma chodników. Na jezdni samochody wmieszane w t³um ludzi. Wszystko to posuwa siê razem przechodnie, auta, rowery, wózki tragarzy, jakie 9
krowy i kozy. Na poboczu, za ciekiem, wzd³u¿ ca³ej ulicy ¿ycie domowe i gospodarcze. Kobiety ubijaj¹ maniok, piek¹ na wêglach bulwy taro, gotuj¹ jakie potrawy, handluj¹ gum¹ do ¿ucia, herbatnikami i aspiryn¹, pior¹ i susz¹ bieliznê. Na widoku, jakby obowi¹zywa³ nakaz, ¿eby o ósmej rano wszyscy opuszczali domy i przebywali na ulicy. W rzeczywisto ci przyczyna jest inna: mieszkania s¹ ma³e, ciasne, ubogie. Duszno, nie ma wentylacji, powietrze jest ciê¿kie, zapachy md³e, nie ma czym oddychaæ. Poza tym, spêdzaj¹c dzieñ na ulicy, mo¿na braæ udzia³ w ¿yciu towarzyskim. Kobiety ca³y czas rozmawiaj¹ ze sob¹, krzycz¹, gestykuluj¹, a potem miej¹ siê. Stoj¹c tak nad garnczkiem czy miednic¹ maj¹ wietny punkt obserwacyjny. Mog¹ widzieæ s¹siadów, przechodniów, ulicê, przys³uchiwaæ siê k³ótniom i plotkom, ledziæ wypadki. Ca³y dzieñ cz³owiek jest w ród ludzi, jest w ruchu i na wie¿ym powietrzu. Po tych ulicach je dzi czerwony ford z g³o nikiem na dachu. Ochryp³y, dono ny g³os zachêca do przyj cia na wiec. Atrakcj¹ wiecu bêdzie Kwame Nkrumah Osagyefo, premier, przywódca Ghany, przywódca Afryki, wszystkich uciskanych ludów. Fotografie Nkrumaha s¹ wszêdzie w gazetach (codziennie), na plakatach, na chor¹giewkach, na perkalowych, do kostek siêgaj¹cych spódnicach. Energiczna twarz mê¿czyzny w rednim wieku, u miechniêta albo powa¿na, w takim ujêciu, które powinno sugerowaæ, ¿e przywódca patrzy w przysz³o æ. Nkrumah to zbawiciel! mówi mi z zachwytem w g³osie m³ody nauczyciel Joe Yambo. S³ysza³e , jak przemawia? Jak prorok! Otó¿ tak, s³ysza³em. Przyjecha³ na wiec, który odbywa³ siê na tutejszym stadionie. Z nim ministrowie m³odzi, ruchliwi, sprawiali wra¿enie ludzi rozbawionych, takich, którzy siê ciesz¹. Impreza zaczê³a siê od tego, ¿e kap³ani z bu10
telkami d¿inu w rêce polewali tym alkoholem podium to by³a ofiara dla duchów, nawi¹zanie z nimi kontaktu, pro ba o ich ¿yczliwo æ, ich dobroæ. Na takim wiecu s¹, oczywi cie, doro li, ale jest tak¿e mnóstwo dzieci od niemowl¹t noszonych przez matki na plecach, poprzez takie co ledwie raczkuj¹, a¿ po maluchy i szkoln¹ dzieciarniê. M³odszymi opiekuj¹ siê starsze, tymi starszymi jeszcze starsze. Ta hierarchia wieku jest bardzo przestrzegana, a pos³uszeñstwo absolutne. Czterolatek ma pe³n¹ w³adzê nad dwulatkiem, sze ciolatek nad czterolatkiem. Przy czym dzieci zajmuj¹ siê dzieæmi, starsze s¹ odpowiedzialne za m³odsze, tak ¿e doro li mog¹ po wiêciæ siê swoim sprawom, na przyk³ad s³uchaæ uwa¿nie Nkrumaha. Osagyefo przemawia³ krótko. Powiedzia³, ¿e najwa¿niejsze to zdobyæ niepodleg³o æ reszta przyjdzie niejako sama, wszelkie dobro wyniknie w³a nie z tej niepodleg³o ci. Postawny, o zdecydowanych ruchach, mia³ kszta³tne, wyraziste rysy twarzy i du¿e, ¿ywe oczy, które przesuwa³y siê po morzu czarnych g³ów z tak¹ skupion¹ uwag¹, jakby chcia³ je wszystkie dok³adnie policzyæ. Po wiecu, ci z podium zmieszali siê z t³umem, zrobi³ siê ruch, t³oczno, nie by³o w³a ciwie widaæ ¿adnej ochrony, obstawy, policji. Joe dopcha³ siê do m³odego cz³owieka (mówi¹c mi po drodze, ¿e to minister) i spyta³ go, czy móg³bym przyj æ do niego jutro. Tamten, w ogólnie panuj¹cym gwarze nie bardzo s³ysz¹c o co dok³adnie chodzi, powiedzia³, trochê na odczepnego dobrze! dobrze! Nazajutrz odnalaz³em stoj¹cy w ród królewskich palm nowy budynek Ministerstwa O wiaty i Informacji. By³ to pi¹tek. W sobotê, w swoim hoteliku, opisa³em ów dzieñ poprzedni: Droga wolna, ani policjanta, ani sekretarki, ani drzwi. 11
Odchylam wzorzyst¹ zas³onkê i wchodzê. Gabinet ministra w ciep³ym pó³mroku. On sam stoi przy biurku i porz¹dkuje papiery. Te zmi¹æ i do kosza. Te wyg³adziæ i do teczki. Szczup³a, drobna postaæ, koszulka gimnastyczna, krótkie spodenki, sanda³y, kwiecista kente przez lewe ramiê, nerwowe ruchy. To Kofi Baako, minister o wiaty i informacji. Jest najm³odszym ministrem w Ghanie i w ca³ej Wspólnocie Brytyjskiej. Ma trzydzie ci dwa lata i swoj¹ tekê piastuje od trzech lat. Jego gabinet znajduje siê na drugim piêtrze gmachu ministerstwa. Tu hierarchii stanowisk odpowiada drabina piêter. Im wy¿sza osobisto æ, tym wy¿sze piêtro. Bo na górze jest przewiew, a w dole powietrze kamienne, nieruchome. Wiêc na parterze dusz¹ siê drobni urzêdnicy, nad nimi dyrektorzy departamentów maj¹ ju¿ leciutki cug, a u samej góry ch³odzi ministrów w³a nie ten wymarzony powiew. Do ministra mo¿e przyj æ kto chce. I kiedy chce. Je li kto ma sprawê, przyje¿d¿a do Akry, dopyta siê, gdzie tu minister np. od rolnictwa, idzie, odchyla zas³onkê, siada przed urzêdow¹ osob¹ i wy³uszcza, co go trapi. Nie zastanie osoby w urzêdzie, to znajdzie j¹ w domu. Nawet i lepiej, bo tam dostanie obiad i co do napicia. Ludzie czuli dystans wobec bia³ej administracji. Ale teraz s¹ swoi, mo¿na siê nie krêpowaæ. Mój rz¹d, to musi mi pomóc. ¯eby móg³, musi wiedzieæ w czym. ¯eby wiedzia³, muszê przyj æ i wyja niæ. Najlepiej samemu, osobi cie i wprost. Nie ma koñca tym interesantom. Dzieñ dobry! powiedzia³ Kofi Baako. Sk¹d to? A z Warszawy. Wiesz, ma³o brakowa³o, ¿ebym tam by³. Bo ja zje dzi³em ca³¹ Europê: Francjê, Belgiê, Angliê, Jugos³awiê. W Czechos³owacji czeka³em na wyjazd do Polski, ale Kwame przys³a³ telegram, ¿e mam wróciæ na zjazd partii, naszej rz¹dz¹cej Convention People s Party. 12
Siedzieli my przy stole, w jego gabinecie bez drzwi i okien. Zamiast tego by³y okiennice z rozsuniêtymi szparami, przez które ci¹gn¹³ s³aby powiew. Niewielki pokój zawala³y papiery, akta, broszury. W k¹cie sta³a szafa pancerna, na cianach wisia³o parê portretów Nkrumaha, na pó³ce sta³ g³o nik u nas zwany ko³cho nikiem. Przez ten g³o nik ³omota³y tam-tamy, a¿ w koñcu Baako go wy³¹czy³. Chcia³em, ¿eby mi opowiedzia³ o sobie, o swoim ¿yciu. Baako ma ogromny mir w ród m³odych. Lubi¹ go za to, ¿e jest dobrym sportowcem. Gra w no¿n¹, w krykieta, jest mistrzem Ghany w ping-pongu. Zaraz przerwa³ tylko zamówiê Kumasi, bo jadê tam jutro na mecz. Zadzwoni³ na pocztê, ¿eby mu dali po³¹czenie. Nie dali, kazali czekaæ. Wczoraj by³em na dwóch filmach mówi do mnie ze s³uchawk¹ przy uchu chcia³em zobaczyæ, co graj¹. Puszczaj¹ takie filmy, na które szkolniacy nie powinni chodziæ. Muszê wydaæ zarz¹dzenie, aby m³odzie¿y zabroniæ ogl¹dania takich rzeczy. A dzisiaj od rana wizytowa³em w mie cie stoiska z ksi¹¿kami. Rz¹d ustala niskie ceny na szkolne podrêczniki. A mówi¹, ¿e sprzedawcy te ceny podnosz¹. Poszed³em sprawdziæ. Tak, sprzedaj¹ dro¿ej ni¿ powinni. Znowu zadzwoni³ na pocztê. S³uchajcie, czym wy siê tam zajmujecie? Ile mam czekaæ? Mo¿e nie wiecie, kto dzwoni? Kobiecy g³os w s³uchawce odpowiedzia³: Nie. A ty kto jeste ? zapyta³ Baako. Dy¿urna telefonistka. No to ja jestem ministrem o wiaty i informacji, Kofi Baako. Dzieñ dobry, Kofi! Zaraz dostaniesz po³¹czenie. Ju¿ rozmawia³ z Kumasi.
13
Patrzy³em na jego ksi¹¿ki le¿¹ce w ma³ej szafce: Hemingway, Lincoln, Koestler, Orwell. Popularna historia muzyki, S³ownik amerykañski wydanie kieszonkowe, krymina³y. Czytanie to moja pasja. W Anglii kupi³em sobie Encyclopaedia Britannica i teraz czytam po kawa³ku. Nie mogê je æ nie czytaj¹c, ksi¹¿ka musi le¿eæ przede mn¹ otwarta. Po chwili: Jeszcze wiêksze hobby to fotografia. Zdjêcia robiê zawsze i wszêdzie. Mam ponad dziesiêæ aparatów fotograficznych. Kiedy idê do sklepu i widzê nowy aparat, zaraz muszê kupiæ. Dzieciom sprawi³em projektor i wieczorem wy wietlam im filmy. Ma czworo dzieci, od dziewiêciu do trzech lat. Wszystkie chodz¹ do szko³y, to najm³odsze te¿. Nie jest to nic osobliwego, je¿eli trzyletni berbeæ zostaje uczniakiem. Zw³aszcza kiedy ³obuzuje, matka oddaje go do szko³y, ¿eby mieæ spokój. Sam Kofi Baako poszed³ do szko³y maj¹c trzy lata. Ojciec jego by³ nauczycielem i wola³ mieæ ch³opca na oku. Kiedy skoñczy³ szko³ê, wys³ano go do gimnazjum w Cape Coast. Zosta³ nauczycielem, potem urzêdnikiem. W koñcu 1947 roku Nkrumah wraca po studiach w Ameryce i w Anglii do Ghany. Baako s³ucha, o czym mówi ten cz³owiek. Mówi o niepodleg³o ci. Wtedy Baako pisze artyku³ Moja nienawi æ do imperializmu . Zostaje wyrzucony z pracy. Ma wilczy bilet, nigdzie go nie chc¹ zatrudniæ, obija siê po mie cie. Nastêpuje spotkanie z Nkrumahem. Kwame powierza mu stanowisko naczelnego Cape Coast Daily Mail . Kofi ma dwadzie cia lat. Pisze artyku³ Wo³amy o wolno æ i idzie do wiêzienia. Poza nim aresztuj¹ Nkrumaha i kilku aktywistów. Siedz¹ trzyna cie miesiêcy, w koñcu zostaj¹ uwolnieni. Dzisiaj grupa ta stanowi rz¹d Ghany.
14
Teraz mówi o sprawach ogólnych: Tylko trzydzie ci procent ludzi w Ghanie umie czytaæ i pisaæ. Chcemy przez piêtna cie lat zlikwidowaæ analfabetyzm. S¹ trudno ci: brak nauczycieli, ksi¹¿ek, szkó³. Szko³y s¹ dwojakiego rodzaju: misyjne i pañstwowe. Ale wszystkie podlegaj¹ rz¹dowi i jest jedna polityka o wiatowa. Poza tym: za granic¹ kszta³ci siê piêæ tysiêcy studentów. Z nimi jest tak, ¿e czêsto wracaj¹ i ju¿ nie maj¹ z ludem wspólnego jêzyka. Patrz na opozycjê. Przywódcy opozycji to wychowankowie Oxfordu i Cambridge. Czego chce opozycja? A bo ja wiem? Uwa¿amy, ¿e opozycja jest potrzebna. Przywódca opozycji w parlamencie otrzymuje pensjê od rz¹du. Pozwolili my zjednoczyæ siê tym wszystkim opozycyjnym partyjkom, grupom i grupkom w jedn¹ partiê, ¿eby byli silniejsi. Stoimy na stanowisku, ¿e ka¿dy, kto chce, ma prawo w Ghanie stworzyæ partiê polityczn¹, z tym, aby nie opiera³a siê o kryterium rasy, religii, czy plemienia. Ka¿da partia mo¿e u nas u¿ywaæ wszystkich rodków konstytucyjnych, aby zdobyæ w³adzê polityczn¹. Ale, rozumiesz, przy tym wszystkim nie wiadomo, czego opozycja chce. Zwo³uj¹ wiec i krzycz¹: my mamy Oxford, a taki Kofi Baako nie skoñczy³ nawet gimnazjum. On jest dzi ministrem, a ja niczym. Ale jak zostanê ministrem, to Baako bêdzie dla mnie za g³upi, ¿ebym go zrobi³ bodaj goñcem. Ludzie tego gadania nie s³uchaj¹, bo takich Kofi Baaków jest tutaj wiêcej ni¿ wszystkich opozycjonistów razem wziêtych. Powiedzia³em, ¿e bêdê siê zbiera³, bo czas na obiad. Spyta³, co robiê wieczorem. Mia³em jechaæ do Togo. Co tam machn¹³ rêk¹ przyjd na zabawê. Dzisiaj Radio robi zabawê. Nie mia³em zaproszenia. Poszuka³ kawa³ka kartki i napisa³: Przyj¹æ Ryszarda Kapu ciñskiego, dziennikarza z Pol15
ski, na Wasz¹ zabawê Kofi Baako, Minister O wiaty i Informacji . Masz, ja tam te¿ bêdê, zrobimy trochê zdjêæ. Warta u bram gmachu Radia odda³a mi wieczorem sprê¿yste honory i zasiad³em przy specjalnym stoliku. Zabawa by³a w pe³nym biegu, kiedy zajecha³ pod parkiet do tañca (by³o to w ogrodzie) szary peugeot, z którego wysiad³ Kofi Baako. By³ ubrany tak samo jak w ministerstwie, tylko pod pach¹ trzyma³ czerwony dres, bo tej nocy jecha³ do Kumasi, móg³ zmarzn¹æ. Znali go tu wietnie. Baako jest ministrem szkó³, wy¿szych uczelni, prasy, radia, wydawnictw, muzeów, wszystkiego, co jest nauk¹, kultur¹, sztuk¹ i propagand¹ w tym kraju. Rych³o znale li my siê w t³umie. Usiad³, ¿eby wypiæ coca-colê. Zaraz poderwa³ siê. Chod , poka¿ê ci moje aparaty. Otworzy³ baga¿nik samochodu i wyci¹gn¹³ walizkê. Po³o¿y³ j¹ na ziemi, uklêkn¹³ i otworzy³. Zaczêli my wyjmowaæ aparaty i rozk³adaæ je na trawie. By³o ich piêtna cie. Wtedy podesz³o dwóch ch³opaków, trochê podpitych. Kofi zacz¹³ jeden z pretensj¹ kupili my bilet, a tu nie pozwalaj¹ nam zostaæ, bo nie mamy marynarek. To po co sprzedali nam bilet? Baako wsta³, ¿eby odpowiedzieæ. S³uchajcie, ja jestem za wielkim cz³owiekiem do takich spraw. Tu jest mnóstwo ma³ych facetów, niech oni za³atwiaj¹ te ma³e sprawy. Ja mam na g³owie zagadnienia pañstwowe. Ta dwójka odp³ynê³a chybotliwie, a my my poszli robiæ zdjêcia. Wystarczy³o, ¿e pokaza³ siê obwieszony aparatami, ju¿ wo³ano go od stolików prosz¹c o zdjêcie. Kofi, zrób nam. 16
Nam! I nam te¿! Kr¹¿y³, wybieraj¹c miejsca, gdzie by³y co ³adniejsze dziewczêta, ustawia³ je, kaza³ siê miaæ i strzela³ fleszem. Zna³ je po imieniu: Abena, Ekwa, Esi. One wita³y siê podaj¹c mu rêkê, nie wstaj¹c, wzruszaj¹c ramionami, co jest tu wyrazem zalotnej kokieterii. Baako szed³ dalej, zrobili my wtedy du¿o zdjêæ. Spojrza³ na zegarek. Muszê jechaæ. Chcia³ zd¹¿yæ na mecz. Przyjd jutro, to wywo³amy zdjêcia. Peugeot b³ysn¹³ wiat³ami i znikn¹³ w mroku, a zabawa wirowa³a czy raczej ko³ysa³a i k³êbi³a siê do witu.
2 Heban
17
Droga do Kumasi
Co przypomina dworzec autobusowy w Akrze? Najbardziej przypomina tabor wielkiego cyrku, który zatrzyma³ siê na krótki postój. Jest kolorowo i rozbrzmiewa muzyka. Autobusy s¹ podobne raczej do wozów cyrkowych ni¿ do luksusowych chaussonów, które sun¹ po autostradach Europy i Ameryki. Te w Akrze to jakby ciê¿arówki o drewnianych nadwoziach, które maj¹ dach oparty na s³upkach. Dziêki temu, ¿e nie ma cian, w czasie jazdy ch³odzi nas zbawienny przewiew. Przewiew jest w tym klimacie warto ci¹ wielce poszukiwan¹. Je¿eli chcemy wynaj¹æ mieszkanie, pierwsze pytanie do w³a ciciela bêdzie: Ale czy jest tu przewiew? . Na to otworzy on szeroko okna i zaraz obejmuje nas ¿yczliwie pr¹d ruchomego powietrza: oddychamy g³êbiej, czujemy ulgê zaczynamy znów ¿yæ. Na Saharze pa³ace w³adców maj¹ najbardziej wymy lne konstrukcje pe³ne otworów, szczelin, zakosów i korytarzy, tak pomy lanych, ustawionych i zbudowanych, ¿eby dawa³y mo¿liwie najlepszy przewiew. W po³udniowy upa³ u wylotu takiego orze wiaj¹cego ci¹gu le¿y na macie w³adca i z rozkosz¹ oddycha nieco ch³odniejszym w tym miejscu powietrzem. Przewiew jest rzecz¹ wymiern¹ finansowo: najdro¿sze domy budowane s¹ tam, gdzie jest najlepszy przewiew. Powietrze, kiedy stoi nieruchomo, nie ma warto ci, ale wystarczy, ¿e siê ruszy od razu nabiera ceny. Autobusy s¹ jaskrawo, wzorzy cie, ró¿nobarwnie poma18
lowane. Na szoferkach i burtach krokodyle szczerz¹ ostre zêby, pr꿹 siê wê¿e gotowe do ataku, na drzewach hasaj¹ stada pawianów, sawann¹ pêdz¹ cigane przez lwa antylopy. Wszêdzie zatrzêsienie ptaków... a tak¿e ³añcuchy, bukiety kwiatów. Kicz, ale jak¿e pe³en fantazji i ¿ycia. Najwa¿niejsze s¹ jednak napisy. Biegn¹ ozdobione girlandami kwiatów, du¿e, z daleka widoczne, poniewa¿ maj¹ byæ zachêt¹ albo przestrog¹. Dotycz¹ Boga, ludzi, powinno ci i zakazów. Duchowy wiat Afrykanina ( wiadomy jestem, ¿e u¿ywaj¹c tego okre lenia, bardzo upraszczam) jest bogaty i z³o¿ony, a jego ¿ycie wewnêtrzne przenika g³êboka religijno æ. Wierzy on, ¿e istniej¹ jednocze nie trzy ró¿ne, choæ powi¹zane ze sob¹ wiaty. Pierwszy to ten, który go otacza, a wiêc namacalna i widoczna rzeczywisto æ, na któr¹ sk³adaj¹ siê ¿ywi ludzie, zwierzêta i ro liny, a tak¿e przedmioty martwe kamienie, woda, powietrze. Drugi wiat przodków tych, którzy zmarli przed nami, ale zmarli jak gdyby nie ca³kowicie, nie do koñca, nie ostatecznie. Owszem, w sensie metafizycznym istniej¹ nadal, a nawet potrafi¹ braæ udzia³ w naszym ¿yciu realnym, wp³ywaæ na nie, kszta³towaæ je. Dlatego utrzymanie dobrych stosunków z przodkami jest warunkiem pomy lnego ¿ycia, a czasem nawet ¿ycia w ogóle. Wreszcie, wiat trzeci to przebogate królestwo duchów; duchów, które istniej¹ niezale¿nie, ale zarazem ¿yj¹ w ka¿dym bycie, w ka¿dej istno ci, w ka¿dej rzeczy, we wszystkim i wszêdzie. Na czele tych trzech wiatów stoi Istota Najwy¿sza, Byt Najwy¿szy, Bóg. Dlatego wiele napisów na autobusach przenika pryncypialna transcendencja: Bóg jest wszêdzie , Bóg wie, co robi , Bóg jest tajemnic¹ . S¹ te¿ napisy bar19
dziej przyziemne, ludzkie: U miechaj siê , Powiedz mi, ¿e jestem piêkna , Kto siê czubi, ten siê lubi itd. Wystarczy pojawiæ siê na placu, na którym t³ocz¹ siê dziesi¹tki autobusów, a ju¿ otoczy nas gromada przekrzykuj¹cych siê dzieci z pytaniem dok¹d chcemy jechaæ: do Kumasi, do Takoradi czy do Tamale? Do Kumasi. Te, które ³owi¹ pasa¿erów jad¹cych do Kumasi, podaj¹ nam rêkê i podskakuj¹c z rado ci, prowadz¹ do odpowiedniego autobusu. Ciesz¹ siê, poniewa¿ za to, ¿e znalaz³y pasa¿era, dostan¹ od kierowcy banana albo pomarañczê. Wchodzimy do autobusu i zajmujemy miejsce. W tym momencie mo¿e doj æ do starcia dwóch kultur, do zderzenia i konfliktu. Stanie siê tak wówczas, je¿eli pasa¿er to przybysz, który nie zna Afryki. Cz³owiek taki zacznie rozgl¹daæ siê, wierciæ i pytaæ Kiedy odjedzie autobus? . Jak to kiedy? odpowie zdumiony kierowca. Kiedy zbierze siê tyle ludzi, aby ca³y zape³nili . Europejczyk i Afrykanin maj¹ zupe³nie ró¿ne pojêcia czasu, inaczej go postrzegaj¹, inaczej siê do niego odnosz¹. W przekonaniu europejskim czas istnieje poza cz³owiekiem, istnieje obiektywnie, niejako na zewn¹trz nas, i ma w³a ciwo ci mierzalne i linearne. Wed³ug Newtona czas jest absolutny: Absolutny, prawdziwy, matematyczny czas p³ynie sam przez siê i dziêki swej naturze, jednostajnie, a nie zale¿nie od jakiegokolwiek przedmiotu zewnêtrznego . Europejczyk czuje siê s³ug¹ czasu, jest od niego zale¿ny, jest jego poddanym. ¯eby istnieæ i funkcjonowaæ, musi przestrzegaæ jego ¿elaznych, nienaruszalnych praw, jego sztywnych zasad i regu³. Musi przestrzegaæ terminów, dat, dni i godzin. Porusza siê w trybach czasu, nie mo¿e poza nimi istnieæ. One narzucaj¹ mu swoje rygory, wymagania i normy. Miêdzy cz³owiekiem i czasem istnieje nierozstrzygalny 20
konflikt, który zawsze koñczy siê klêsk¹ cz³owieka czas cz³owieka unicestwia. Inaczej pojmuj¹ czas miejscowi, Afrykañczycy. Dla nich czas jest kategori¹ du¿o bardziej lu n¹, otwart¹, elastyczn¹, subiektywn¹. To cz³owiek ma wp³yw na kszta³towanie czasu, na jego przebieg i rytm (oczywi cie, cz³owiek dzia³aj¹cy za zgod¹ przodków i bogów). Czas jest nawet czym , co cz³owiek mo¿e tworzyæ, bo np. istnienie czasu wyra¿a siê poprzez wydarzenia, a to, czy wydarzenie ma miejsce czy nie, zale¿y przecie¿ od cz³owieka. Je¿eli dwie armie nie stocz¹ bitwy, to bitwa ta nie bêdzie mia³a miejsca (tzn. czas nie przejawi swojej obecno ci, nie zaistnieje). Czas pojawia siê w wyniku naszego dzia³ania, a znika, kiedy go zaniechamy albo w ogóle nie podejmiemy. Jest to materia, która pod naszym wp³ywem mo¿e zawsze o¿yæ, ale popadnie w stan hibernacji i nawet niebytu, je¿eli nie udzielimy jej naszej energii. Czas jest istno ci¹ biern¹, pasywn¹ i przede wszystkim zale¿n¹ od cz³owieka. Ca³kowita odwrotno æ my lenia europejskiego. W prze³o¿eniu na sytuacje praktyczne oznacza to, ¿e je¿eli pojedziemy na wie , gdzie mia³o po po³udniu odbyæ siê zebranie, a na miejscu zebrania nie ma nikogo, bezsensowne jest pytanie: Kiedy bêdzie zebranie? . Bo odpowied jest z góry wiadoma: Wtedy, kiedy zbior¹ siê ludzie . Tote¿ Afrykanin, który wsiada do autobusu, nie pyta, kiedy autobus odjedzie, tylko wchodzi, siada na wolnym miejscu i od razu zapada w stan, w jakim spêdza znaczn¹ czê æ swojego ¿ycia w stan martwego wyczekiwania. Ci ludzie maj¹ fantastyczn¹ zdolno æ czekania! powiedzia³ mi mieszkaj¹cy tu od lat Anglik. Zdolno æ, wytrwa³o æ, jaki inny zmys³! 21
Gdzie w wiecie kr¹¿y, p³ynie tajemnicza energia, która, je¿eli zbli¿y siê i nas wype³ni, da nam si³ê, aby uruchomiæ czas co zacznie siê dziaæ. Dopóki jednak to nie nast¹pi, trzeba czekaæ wszelkie inne zachowanie jest z³ud¹ i donkiszoteri¹. Na czym polega owo martwe czekanie? Ludzie wchodz¹ w ten stan wiadomi tego, co nast¹pi: staraj¹ siê wiêc umo ciæ najwygodniej, w miejscu mo¿liwie najlepszym. Czasem k³ad¹ siê, czasem siedz¹ wprost na ziemi, na kamieniu albo w kucki. Przestaj¹ mówiæ. Gromada martwo czekaj¹cych jest niema. Nie wydaje g³osu, milczy. Nastêpuje rozlu nienie miê ni. Sylwetka wiotczeje, osuwa siê, kurczy. Szyja nieruchomieje, g³owa nie porusza siê. Cz³owiek nie rozgl¹da siê, niczego nie wypatruje, nie jest ciekaw. Czasem ma przymkniête oczy, ale nie zawsze. Raczej oczy s¹ otwarte, ale wzrok nieobecny, bez iskry ¿ycia. Poniewa¿ godzinami obserwowa³em ca³e t³umy bêd¹ce w stanie martwego oczekiwania, mogê stwierdziæ, ¿e zapadaj¹ w jaki g³êboki fizjologiczny sen: nie jedz¹, nie pij¹, nie oddaj¹ moczu. Nie reaguj¹ na bezlito nie pra¿¹ce s³oñce, na natrêtne, ¿ar³oczne muchy obsiadaj¹ce ich powieki, ich usta. Co siê w tym czasie dzieje w ich g³owach? Nie wiem, nie mam pojêcia. Nie my l¹? ni¹? Wspominaj¹? Uk³adaj¹ plany? Medytuj¹? Przebywaj¹ w za wiatach? Trudno powiedzieæ. Wreszcie, po dwóch godzinach czekania, pe³ny autobus rusza z dworca. Na wyboistej drodze, potrz¹sani, pasa¿erowie budz¹ siê do ¿ycia. A to kto siêga po biszkopta, a to obiera banana. Ludzie rozgl¹daj¹ siê, wycieraj¹ spocone twarze, dok³adnie sk³adaj¹ mokre chustki. Szofer ca³y czas co mówi, jedn¹ rêk¹ trzyma kierownicê, drug¹ gestykuluje. Wszyscy raz po raz zanosz¹ siê miechem, on najg³o niej, inni ciszej; mo¿e tylko z grzeczno ci, bo tak wypada? 22
Jedziemy. Ci ze mn¹ w autobusie to dopiero drugie, a czêsto i pierwsze pokolenie szczê liwców, którzy w Afryce jad¹. Przez tysi¹ce i tysi¹ce lat Afryka chodzi³a pieszo. Ludzie nie znali tu pojêcia ko³a ani nie umieli go sobie przyswoiæ. Chodzili, wêdrowali, a to, co trzeba by³o nosiæ, nosili na plecach, na ramionach, a zwykle na g³owach. Sk¹d siê wziê³y statki na jeziorach w g³êbi kontynentu? St¹d, ¿e by³y rozbierane w portach oceanicznych na czê ci, czê ci przenoszono na g³owach i sk³adano na brzegach jeziora. W czê ciach, w g³¹b Afryki przenoszono miasta, fabryki, urz¹dzenia kopalñ, elektrowni, szpitali. Ca³a cywilizacja techniczna XIX wieku zosta³a przeniesiona do wnêtrza Afryki na g³owach jej mieszkañców. Mieszkañcy pó³nocnej Afryki, czy nawet Sahary, mieli wiêcej szczê cia: mogli u¿ywaæ zwierzêcia jucznego wielb³¹da. Ale wielb³¹d czy koñ nie mog³y zadomowiæ siê w Afryce na po³udnie od Sahary ginê³y dziesi¹tkowane przez muchê tse-tse, a tak¿e z powodu innych miertelnych chorób wilgotnego tropiku. Problem Afryki to sprzeczno æ miêdzy cz³owiekiem a rodowiskiem, miêdzy ogromem przestrzeni afrykañskiej (ponad trzydzie ci milionów kilometrów kwadratowych!) a bezbronnym, bosonogim, ubogim cz³owiekiem jej mieszkañcem. W któr¹ stronê obróciæ siê wszêdzie daleko, wszêdzie pustkowie, bezludzie, bezkres. Trzeba by³o i æ setki, tysi¹ce kilometrów, ¿eby spotkaæ innych ludzi (nie mo¿na powiedzieæ innego cz³owieka, poniewa¿ pojedynczy cz³owiek nie móg³by w tamtych warunkach prze¿yæ). ¯adna informacja, wiedza, zdobycze techniki, dobra, towary, do wiadczenia innych nie przenika³y, nie znajdowa³y drogi. Nie istnia³a wymiana jako forma uczestniczenia w kulturze wiatowej. Je¿eli pojawia³a siê, to wy³¹cznie jako przypadek, wydarzenie, wiêto. A bez wymiany nie ma postêpu. 23
Najczê ciej ma³o liczebne grupy, klany, ludy ¿y³y w izolacji, zagubione, rozrzucone na bezkresnych, wrogich obszarach, miertelnie zagro¿one malari¹, susz¹, upa³ami, g³odem. Z drugiej strony bytowanie i poruszanie siê w ma³ych grupach pozwala³o im uciekaæ z miejsc zagro¿enia, np. z rejonów suszy lub epidemii, i w ten sposób przetrwaæ. Ludy te stosowa³y tê sam¹ taktykê, jak¹ dawniej obiera³a lekka kawaleria na polach bitewnych. Jej zasady to ruchliwo æ, unikanie frontalnej konfrontacji, omijanie i przechytrzanie z³a. To sprawia³o, ¿e tradycyjnie Afrykanin by³ cz³owiekiem w drodze. Nawet je¿eli wiód³ ¿ywot osiad³y, mieszka³ na wsi te¿ by³ w drodze, bo ca³a wie , od czasu do czasu, równie¿ wêdrowa³a: a to skoñczy³a siê woda, a to ziemia przesta³a rodziæ, innym razem wybuch³a epidemia, wiêc w drogê, w poszukiwaniu ocalenia, w nadziei na lepsze. Dopiero ¿ycie w miastach wnios³o w tê egzystencjê wiêcej stabilizacji. Ludno æ Afryki to by³a gigantyczna, spl¹tana, krzy¿uj¹ca siê i pokrywaj¹ca ca³y kontynent sieæ w ci¹g³ym ruchu, w nieustannym falowaniu, zbiegaj¹ca siê w jednym miejscu i rozprzestrzeniaj¹ca w innym, bogata tkanina, barwny arras. Ta przymusowa ruchliwo æ ludno ci sprawi³a, ¿e w g³êbi Afryki nie ma starych miast, tak starych, jak bywaj¹ w Europie czy na Bliskim Wschodzie, które by istnia³y do dzisiaj. Podobnie znowu w przeciwieñstwie do Europy i Azji bardzo du¿o spo³eczno ci (niektórzy twierdz¹, ¿e wszystkie) zajmuje dzi tereny, na których kiedy nie mieszka³y. Wszyscy s¹ przybyszami z innych stron, wszyscy imigrantami. Ich wspólnym wiatem jest Afryka, ale w jej obrêbie wêdrowali i przemieszczali siê przez wieki (w ró¿nych miejscach kontynentu ten proces trwa do dzisiaj). St¹d uderzaj¹ca cecha tej cywilizacji jej tymczasowo æ, prowizorka, brak ci¹g³o ci materialnej. Chata dopiero wczoraj 24
sklecona, a dzisiaj ju¿ jej nie ma. Pole uprawiane jeszcze trzy miesi¹ce temu dzi ju¿ le¿y od³ogiem. Ci¹g³o æ, która jest tu ¿ywa i spaja poszczególne spo³eczno ci to ci¹g³o æ tradycji rodowych i obrz¹dków, g³êboki kult przodków. St¹d, bardziej ni¿ wspólnota materialna czy terytorialna, Afrykañczyka ³¹czy z najbli¿szymi wspólnota duchowa. Autobus coraz g³êbiej wje¿d¿a w gêsty, wysoki las tropikalny. Biologia w strefach umiarkowanych wykazuje dyscyplinê i porz¹dek: tu mamy lasek sosnowy, tam rosn¹ dêby, gdzie indziej brzozy. Nawet w lasach mieszanych panuje przejrzysto æ i stateczno æ. Natomiast w tropiku biologia ¿yje w stanie szaleñstwa, w ekstazie najdzikszego p³odzenia i mno¿enia. Uderza nas tu buñczuczna i rozpychaj¹ca siê obfito æ, ta nieustaj¹ca erupcja bujnej, dysz¹cej masy zieleni, z której ka¿da cz¹stka drzewo, krzew, liana, pn¹cze rozrastaj¹c siê, napieraj¹c na siebie, stymuluj¹c i podbechtuj¹c, tak siê ju¿ posczepia³a, zawê li³a i zwar³a, ¿e tylko ostra stal i to z nak³adem pracy kator¿niczej, mo¿e przecinaæ w niej przej cia, cie¿ki, tunele. Poniewa¿ nie by³o pojazdów ko³owych, w przesz³o ci na tym ogromnym kontynencie nie by³o równie¿ dróg. Kiedy na pocz¹tku XX wieku sprowadzono pierwsze samochody, nie bardzo mia³y gdzie je dziæ. Szosa bita lub asfaltowa jest w Afryce rzecz¹ now¹, liczy kilkadziesi¹t lat. I ci¹gle na wielu obszarach jest rzadko ci¹. Zamiast dróg jezdnych, by³y cie¿ki. Dla ludzi, dla byd³a, zwykle wspólne. Ta cie¿kowa forma komunikacji t³umaczy, dlaczego ludzie maj¹ tu zwyczaj chodziæ gêsiego; nawet je¿eli id¹ dzi szerok¹ szos¹, to te¿ gêsiego. Dlatego id¹ca gromada milczy gêsiego trudno prowadziæ dyskusjê.
25
Trzeba byæ wielkim specjalist¹ od geografii tych cie¿ek. Kto jej nie zna zab³¹dzi; a je¿eli bêdzie b³¹dzi³ d³ugo bez wody i jedzenia zginie. Rzecz w tym, ¿e ró¿ne klany, plemiona i wioski mog¹ mieæ swoje krzy¿uj¹ce siê cie¿ki i kto o tym nie wie, mo¿e chodziæ po tych cie¿kach my l¹c, ¿e one go dobrze prowadz¹ a one go zaprowadz¹ na manowce i w mieræ. Najbardziej tajemnicze i niebezpieczne s¹ cie¿ki w d¿ungli. Cz³owiek ci¹gle zahacza o jakie kolce i ga³êzie, nim dojdzie do celu, jest ca³y podrapany i opuchniêty. Warto mieæ kij, bo je¿eli na cie¿ce bêdzie le¿a³ w¹¿ (co siê zdarza czêsto), trzeba go wyp³oszyæ, w³a nie najlepiej kijem. Innym problemem s¹ talizmany. Ludzie tropikalnego lasu, ¿yj¹c w niedostêpnej g³uszy, s¹ z natury nieufni i przes¹dni. Dlatego na cie¿kach rozwieszaj¹ przeró¿ne talizmany, aby p³oszy³y wszelkie z³e duchy. Kiedy natrafi siê na wisz¹c¹ w poprzek cie¿ki skórê jaszczurki, g³ówkê ptaka, pêczek trawy lub z¹b krokodyla nie wiadomo, co robiæ: ryzykowaæ i i æ dalej czy raczej zawróciæ, bo za tym znakiem ostrzegawczym mo¿e kryæ siê co naprawdê z³ego. Co jaki czas nasz autobus zatrzymuje siê na poboczu. Bo kto chce wysi¹ æ. Je¿eli wysiada m³oda kobieta z dzieckiem albo z dwojgiem dzieci (rzadki to widok m³oda kobieta bez dziecka), wówczas scena, któr¹ zobaczymy, bêdzie pe³na zrêczno ci i gracji. Najpierw kobieta perkalow¹ chust¹ przytroczy sobie dziecko do pleców (ono ca³y czas pi, nie reaguje). Nastêpnie kucnie i postawi swoj¹ nieod³¹czn¹ miskê albo miednicê pe³n¹ wszelkiego jedzenia i innych towarów na g³owie. Teraz wyprostuje siê i zrobi taki ruch cia³em jak linoskoczek, kiedy stawia pierwszy krok na linie nad przepa ci¹: balansuj¹c, chwyta równowagê. W lew¹ rêkê bierze plecion¹ matê do spania, a praw¹ prowadzi za r¹czkê drugie dziecko. I tak id¹c od razu bardzo równym, jednostajnym krokiem wchodz¹ na cie¿26
kê le n¹ wiod¹c¹ w wiat, którego nie znam i mo¿e nigdy nie zrozumiem. Mój s¹siad w autobusie. M³ody cz³owiek. Buchalter w jakiej firmie w Kumasi, której nazwy nie dos³ysza³em. Ghana jest niepodleg³a! mówi przejêty, zachwycony. Jutro ca³a Afryka bêdzie niepodleg³a! zapewnia. Jeste my wolni! I podaje mi rêkê w ge cie, który ma oznaczaæ: teraz Czarny mo¿e Bia³emu podaæ rêkê bez ¿adnych kompleksów. Widzia³e Nkrumaha? pyta zaciekawiony. Tak? To jeste szczê liwym cz³owiekiem! Wiesz, co zrobimy z wrogami Afryki? mieje siê ha ha, ale dok³adnie nie mówi, co zrobimy. Teraz najwa¿niejsza jest o wiata. O wiata, wykszta³cenie, zdobywanie wiedzy. Tacy jeste my nierozwiniêci, tacy nierozwiniêci! My lê, ¿e ca³y wiat przyjdzie nam z pomoc¹. Musimy byæ z rozwiniêtymi krajami równi! Nie tylko wolni ale i równi! Na razie oddychamy wolno ci¹. I to jest raj. To jest wspania³e! Ten jego entuzjazm jest tu powszechny. Entuzjazm i duma, ¿e Ghana stoi na czele ruchu, daje przyk³ad, przewodzi ca³ej Afryce. Mój drugi s¹siad, siedz¹cy po lewej stronie (autobus ma trzy miejsca w rzêdzie), jest inny: zamkniêty w sobie, ma³omówny, wy³¹czony. Od razu zwraca uwagê, poniewa¿ ludzie tutaj s¹ z regu³y otwarci, chêtni do rozmowy, skorzy do opowiadañ i wyg³aszania wszelkich opinii. Dot¹d powiedzia³ mi tylko tyle, ¿e nie pracuje i ¿e ma z prac¹ trudno ci. Jakie nie mówi. W koñcu jednak kiedy wielki las kurczy siê ju¿ i maleje, co oznacza, ¿e powoli doje¿d¿amy do Kumasi decyduje siê co mi wyznaæ. Otó¿ ma k³opoty. Jest chory. Nie jest zawsze, bez przerwy chory, ale czasami, okresami jest. 27
By³ ju¿ u ró¿nych rodzimych specjalistów, ale ¿aden mu nie pomóg³. Sprawa polega na tym, ¿e w g³owie, pod czaszk¹, ma zwierzêta. Nie to, ¿e widzi te zwierzêta, ¿e o nich rozmy la lub siê ich boi nie. Nic podobnego. Chodzi o to, ¿e te zwierzêta s¹ w jego g³owie, one tam ¿yj¹, biegaj¹, pas¹ siê, poluj¹ albo po prostu pi¹. Je¿eli s¹ to zwierzêta ³agodne, jak antylopy, zebry czy ¿yrafy, znosi je dobrze, s¹ nawet przyjemne. Ale czasem przychodzi g³odny lew. Jest g³odny, jest w ciek³y wiêc ryczy. I wtedy ryk tego lwa rozsadza mu czaszkê.
28
Struktura klanu
Do Kumasi przyjecha³em bez ¿adnego celu. Na ogó³ uwa¿a siê, ¿e mieæ okre lony cel to dobra rzecz, bo wtedy cz³owiek czego chce i do czego zd¹¿a; z drugiej jednak strony taka sytuacja nak³ada na niego koñskie okulary: widzi tylko swój cel i nic wiêcej. Tymczasem to wiêcej szerzej g³êbiej, mo¿e byæ znacznie ciekawsze i wa¿niejsze. Przecie¿ wej cie w inny wiat to wej cie w jak¹ tajemnicê, a ona mo¿e kryæ w sobie tyle labiryntów i zakamarków, tyle zagadek i niewiadomych! Kumasi le¿y w ród zieleni i kwiatów, na ³agodnych wzgórzach. Jest jak wielki ogród botaniczny, w którym pozwolono osiedliæ siê ludziom. Wszystko wydaje siê tu ¿yczliwe cz³owiekowi klimat, ro linno æ, inni ludzie. Poranki s¹ ol niewaj¹co piêkne, choæ trwaj¹ tylko kilka minut. Jest noc i z tej nocy nagle wyp³ywa s³oñce. Wyp³ywa? Ten czasownik sugeruje przecie¿ pewn¹ powolno æ, pewien proces. Ono zostaje wyrzucone przez kogo w górê jak pi³ka! Od razu widzimy ognist¹ kulê tak blisko nas, ¿e odczuwa siê pewien lêk. W dodatku kula sunie w nasz¹ stronê, coraz bardziej. Zbli¿a siê. Widok s³oñca dzia³a jak strza³ startera: od razu miasto rusza z miejsca! Jak gdyby przez ca³¹ noc wszyscy czaili siê w swoich blokach startowych i teraz, na sygna³, na ten s³oneczny strza³ ruszyli i pognali do przodu. ¯adnych stadiów po rednich, ¿adnych przygotowañ. Od razu ulice pe³ne ludzi, sklepy otwarte, dymi¹ ogniska i kuchnie. Kumasi jest jednak ruchliwe w inny sposób ni¿ Akra. 29
Ruch w Kumasi jest miejscowy, regionalny, jakby zamkniêty w sobie. Miasto jest stolic¹ królestwa Ashanti (stanowi¹cego czê æ Ghany) i czujnie strze¿e swojej inno ci, swojej barwnej i ¿ywej tradycji. Tu mo¿na spotkaæ przechadzaj¹cych siê ulic¹ wodzów rodowych albo zobaczyæ obrz¹dek wywodz¹cy siê z pradawnych czasów. Tu równie¿ ¿yje, wybuja³y w tej kulturze, wiat magii, czarów i zaklêæ. Droga z Akry do Kumasi to nie tylko piêæset kilometrów od wybrze¿a Atlantyku w g³¹b Afryki, to tak¿e podró¿ do tych obszarów kontynentu, na których mniej jest ladów i znamion kolonializmu ni¿ w pasie przybrze¿nym. Albowiem rozleg³o æ Afryki, niedostatek sp³awnych rzek i brak jezdnych dróg, a tak¿e ciê¿ki, zabójczy klimat, by³y co prawda przeszkod¹ w jej rozwoju, ale zarazem stanowi³y naturaln¹ obronê przed inwazj¹; sprawi³y, ¿e koloniali ci nie mogli przenikn¹æ zbyt g³êboko. Trzymali siê brzegów morskich, swoich statków i uzbrojonych fortyfikacji, swoich zapasów ¿ywno ci i chininy. Je¿eli w XIX wieku kto jak Stanley odwa¿y³ siê przewêdrowaæ kontynent ze wschodu na zachód, to wyczyn taki by³ na wiecie tematem prasy i literatury przez wiele lat. Dziêki tym przeszkodom komunikacyjnym wiele kultur i zwyczajów afrykañskich mog³o przetrwaæ do naszych czasów w nie zmienionej postaci. Formalnie, ale tylko formalnie, kolonializm panuje w Afryce od czasu konferencji w Berlinie (1883 85), na której kilka pañstw Europy (g³ównie Anglia i Francja, a tak¿e Belgia, Niemcy i Portugalia) podzieli³o miêdzy siebie ca³y kontynent a¿ do czasu wyzwolenia siê Afryki w drugiej po³owie XX wieku. Faktycznie jednak penetracja kolonialna zaczê³a siê znacznie wcze niej, bo ju¿ w XV wieku, i rozkwita³a przez nastêpnych piêæset lat. Najbardziej haniebn¹ i brutaln¹ faz¹ tego podboju by³ trwaj¹cy ponad trzysta lat handel niewolnikami afrykañskimi. Trzysta lat ob³aw, ³a30
panek, po cigów i zasadzek, organizowanych, czêsto z pomoc¹ afrykañskich i arabskich wspólników, przez bia³ych ludzi. Miliony m³odych Afrykanów zosta³o wywiezionych w koszmarnych warunkach, upychani w lukach statków za Atlantyk, aby tam w pocie czo³a budowaæ bogactwo i potêgê Nowego wiata. Afryka prze ladowana i bezbronna zosta³a wyludniona, zniszczona, zrujnowana. Opustosza³y ca³e po³acie kontynentu, ja³owy busz zarós³ kwitn¹ce i s³oneczne krainy. Ale najbardziej bolesne i trwa³e lady pozostawi³a ta epoka w pamiêci i wiadomo ci Afrykanów: wieki pogardy, upokorzenia i cierpieñ wytworzy³y w nich kompleks ni¿szo ci i gdzie w g³êbi serca osadzone poczucie krzywdy. W momencie kiedy wybucha II wojna wiatowa, kolonializm prze¿ywa apogeum. Jednak¿e przebieg tej wojny, jej symboliczna wymowa w rzeczywisto ci zapocz¹tkowa³y klêskê i koniec tego systemu. Jak i dlaczego tak siê sta³o? Wiele wyja ni krótka wyprawa do mrocznej krainy my lenia w kategoriach rasy. Otó¿ centralnym tematem, esencj¹, rdzeniem stosunków miêdzy Europejczykami i Afrykanami, g³ówn¹ form¹, jak¹ te stosunki przybieraj¹ w epoce kolonialnej, jest ró¿nica ras, koloru skóry. Wszystko, ka¿da relacja, zale¿no æ, konflikt przek³ada siê na jêzyk pojêæ: Bia³y Czarny; przy czym, oczywi cie, Bia³y jest lepszy, wy¿szy, silniejszy ni¿ Czarny. Bia³y to sir, master, sahib, bwana kubwa, niekwestionowany pan i w³adca, zes³any przez Boga, aby rz¹dzi³ Czarnymi. Wpajano Afrykaninowi, ¿e Bia³y jest nietykalny, niezwyciê¿ony, ¿e Biali stanowi¹ jednolit¹, zwart¹ si³ê. To by³a ideologia podpieraj¹ca system kolonialnej dominacji, ideologia, która gruntowa³a przekonanie, ¿e wszelkie jego kwestionowanie czy kontestacja nie maj¹ ¿adnego sensu. I nagle Afrykanie, których werbowano do armii brytyjskiej i francuskiej, widz¹, ¿e w tej wojnie, w której uczestnicz¹ w Europie, Bia³y bije Bia³ego, ¿e strzelaj¹ do siebie, 31
¿e jedni drugim burz¹ miasta. Jest to rewelacja, zaskoczenie, szok. ¯o³nierze afrykañscy w armii francuskiej widz¹, ¿e ich w³adczyni kolonialna Francja jest pokonana i podbita. ¯o³nierze afrykañscy w armii brytyjskiej widz¹, jak stolica imperium Londyn jest bombardowana, widz¹ Bia³ych ogarniêtych panik¹, Bia³ych, którzy uciekaj¹, o co prosz¹, p³acz¹. Widz¹ Bia³ych obdartych, g³odnych, wo³aj¹cych o chleb. A w miarê, jak posuwaj¹ siê na wschód Europy i razem z bia³ymi Anglikami bij¹ bia³ych Niemców, napotykaj¹ to tu, to tam kolumny odzianych w pasiaki bia³ych ludzi, ludzi-szkielety, ludzi-strzêpy. Wstrz¹s, jakiego doznawa³ Afrykanin, kiedy obrazy wojny Bia³ych przesuwa³y siê przed jego oczyma, by³ tym silniejszy, ¿e mieszkañcom Afryki (poza ma³ymi wyj¹tkami, a w wypadku np. Konga belgijskiego bez wyj¹tku) nie wolno by³o do Europy, czy w ogóle poza ich kontynent, je dziæ. O ¿yciu Bia³ych mogli s¹dziæ tylko na podstawie luksusowych warunków, jakie mieli Biali w koloniach. Jeszcze i to: mieszkaniec Afryki, w po³owie XX wieku, nie ma ¿adnych róde³ informacji poza tym, co powie mu s¹siad albo szef wioski czy kolonialny administrator. Wie on wiêc o wiecie tyle, co sam zobaczy w najbli¿szej okolicy albo co us³yszy od innych w czasie wieczornej pogwarki przy ognisku. Tych wszystkich kombatantów II wojny, którzy wrócili potem z Europy do Afryki, spotkamy wkrótce w szeregach ró¿nych ruchów i partii walcz¹cych o niepodleg³o æ swoich krajów. Liczba tych organizacji ro nie teraz szybko, powstaj¹ jak grzyby po deszczu. Maj¹ ró¿ne orientacje, stawiaj¹ sobie odmienne cele. Ci z kolonii francuskich wysuwaj¹ na razie ograniczone postulaty. Nie mówi¹ jeszcze o wolno ci. Chc¹ tylko, aby wszystkich mieszkañców kolonii uczyniæ obywatelami 32
Francji. Pary¿ odrzuca ten postulat. Owszem, obywatelem Francji zostanie ten, kto zostanie wykszta³cony w kulturze francuskiej, wzniesie siê do jej poziomu tzw. évolué. Ale tacy oka¿¹ siê wyj¹tkami. Ci z kolonii brytyjskich s¹ bardziej radykalni. Inspiracj¹, impulsem i programem s¹ dla nich mia³e wizje przysz³o ci kre lone przez potomków niewolników, intelektualistów afro-amerykañskich w drugiej po³owie XIX i pierwszej XX wieku. Sformu³owali oni doktrynê, któr¹ nazwali panafrykanizmem. Jej g³ówni twórcy to: dzia³acz Alexander Crummwell, pisarz W.E.B. Du Bois i dziennikarz Marcus Garvey (ten ostatni z Jamajki). Ró¿nili siê, ale w dwóch punktach byli zgodni: 1) ¿e wszyscy Czarni na wiecie w Ameryce Po³udniowej i w Afryce tworz¹ jedn¹ rasê, jedn¹ kulturê i ¿e powinni byæ dumni ze swojego koloru skóry; 2) ¿e ca³a Afryka powinna byæ niepodleg³a i zjednoczona. Ich has³o brzmia³o Afryka dla Afrykanów! . W trzecim, równie wa¿nym punkcie programu, W.E.B. Du Bois g³osi³ pogl¹d, ¿e Czarni powinni pozostaæ w tych krajach, w których mieszkaj¹, natomiast Garvey ¿e wszyscy Czarni, gdziekolwiek s¹, powinni powróciæ do Afryki. Jaki czas sprzedawa³ on nawet fotografiê Hajle Sellasje, utrzymuj¹c, ¿e jest to wiza powrotna. Umar³ w 1940 roku nigdy nie zobaczywszy Afryki. Entuzjast¹ panafrykanizmu sta³ siê m³ody dzia³acz i teoretyk z Ghany Kwame Nkrumah. W 1947 roku, po skoñczeniu studiów w Ameryce, wróci³ do kraju. Za³o¿y³ partiê, do której przyci¹gn¹³ kombatantów II wojny, a tak¿e m³odzie¿, i na jednym z wieców rzuci³ w Akrze bojowe has³o: Niepodleg³o æ teraz! . Wtedy, w tamtej kolonialnej Afryce zabrzmia³o to jak wybuch bomby. Ale w dziesiêæ lat pó niej Ghana sta³a siê pierwszym na po³udnie od Sahary niepodleg³ym krajem Afryki, a Akra od razu prowizorycznym, nieformalnym centrum wszelkich ruchów, pomys³ów i dzia³añ dla ca³ego kontynentu. 3 Heban
33
Panowa³a tu gor¹czka wyzwoleñcza i mo¿na by³o spotkaæ ludzi z ca³ej Afryki. Przyje¿d¿a³o te¿ mnóstwo dziennikarzy ze wiata. Sprowadza³a ich ciekawo æ, niepewno æ i nawet lêk stolic europejskich czy aby Afryka nie wybuchnie, czy nie poleje siê tu krew Bia³ych, a nawet czy nie powstan¹ armie, które, wyposa¿one w broñ, jak¹ podrzuc¹ im Sowieci, nie spróbuj¹ w odruchu zemsty i nienawi ci ruszyæ na Europê? Rano kupi³em miejscow¹ gazetê Ashanti Pioneer i poszed³em szukaæ redakcji. Do wiadczenie uczy, ¿e w takiej redakcji mo¿na przez godzinê dowiedzieæ siê wiêcej, ni¿ chodz¹c przez tydzieñ do ró¿nych instytucji i notabli. Tak by³o i tym razem. W ma³ym obskurnym pomieszczeniu, w którym woñ przejrza³ego mango ³¹czy³a siê w przedziwny sposób z zapachem farby drukarskiej, powita³ mnie wylewnie jakby czekaj¹c na tê wizytê nie wiedzieæ od kiedy pogodny, korpulentny cz³owiek ( Ja te¿ jestem reporterem powiedzia³ na wstêpie) Kwesi Amu. Przebieg i atmosfera powitania maj¹ istotne znaczenie dla dalszych losów znajomo ci, dlatego przyk³adaj¹ tu wielk¹ wagê do sposobu, w jaki siê witaj¹. Najwa¿niejsze to od samego pocz¹tku, od pierwszej sekundy okazaæ wielk¹, ¿ywio³ow¹ rado æ i serdeczno æ. Wiêc najpierw wyci¹gamy rêkê. Ale nie tak formalnie, pow ci¹gliwie, wiotko, lecz przeciwnie bior¹c du¿y, energiczny zamach tak, jakby my chcieli witanemu nie tyle podaæ spokojnie rêkê, co mu j¹ urwaæ. Je¿eli jednak zachowuje on rêkê w ca³o ci i na miejscu, to dlatego, ¿e znaj¹c ca³y obrz¹dek i regu³y powitania, on równie¿ ze swojej strony nabiera du¿ego i energicznego zamachu i kieruje swoj¹ rozpêdzon¹ rêkê w stronê naszej rozpêdzonej rêki. Obie te, na³adowane ogromn¹ energi¹ koñczyny spotykaj¹ siê teraz w pó³ drogi i wpadaj¹c na sie34
bie ze straszliwym impetem redukuj¹, a nawet znosz¹ do zera, przeciwnie dzia³aj¹ce si³y. Jednocze nie, kiedy nasze wprawione w ruch rêce pêdz¹ sobie naprzeciw, wydobywamy z siebie pierwsz¹, dono n¹, przeci¹g³¹ kaskadê miechu. Ma ona oznaczaæ, ¿e cieszymy siê ze spotkania i ¿e jeste my do spotkanej osoby dobrze usposobieni. Teraz nastêpuje d³uga lista okoliczno ciowych pytañ i odpowiedzi w rodzaju: Jak siê masz? Czy jeste zdrów? Jak siê czuje twoja rodzina? Czy wszyscy zdrowi? A dziadek? A babcia? A ciocia? A wujek? itd., itd., bo rodziny s¹ tu liczne i rozga³êzione. Zwyczaj ka¿e, ¿eby ka¿d¹ z pomy lnych odpowiedzi kwitowaæ kolejn¹ kaskad¹ dono nego i ¿ywio³owego miechu, która powinna wywo³aæ podobn¹, a nawet jeszcze bardziej homeryck¹ kaskadê u pytaj¹cego. Czêsto widzimy dwóch (albo wiêcej) ludzi stoj¹cych na ulicy i zanosz¹cych siê miechem. Nie oznacza to, ¿e opowiadaj¹ sobie dowcipy. Oni siê po prostu witaj¹. Natomiast je¿eli miechy zamilkn¹ to albo zakoñczy³ siê akt powitania i mo¿na przej æ do meritum rozmowy, albo, zwyczajnie, spotykaj¹cy siê ucichli, ¿eby zmêczonym trzewiom daæ przez chwilê odpocz¹æ. Kiedy ju¿ odbyli my z Kwesi ca³y huczny i weso³y rytua³ powitania, zaczêli my rozmowê o królestwie Ashanti. Ashanti opierali siê Anglikom do koñca XIX wieku i tak na dobr¹ sprawê nigdy im siê do koñca nie poddali. A i teraz, w warunkach niepodleg³o ci, trzymaj¹ siê oni na dystans od Nkrumaha i popieraj¹cych go ludzi z wybrze¿a, których kultury nie ceni¹ sobie najwy¿ej. S¹ bardzo przywi¹zani do swojej przebogatej historii, swoich tradycji, wierzeñ i praw. W ca³ej Afryce ka¿da wiêksza spo³eczno æ ma w³asn¹, odrêbn¹ kulturê, oryginalny system wierzeñ i obyczajów, swój jêzyk i tabu, a wszystko to niezmiernie skomplikowane, arcyzawi³e i tajemnicze. Dlatego wielcy antropolodzy 35
nigdy nie mówili kultura afrykañska czy religia afrykañska , wiedz¹c, ¿e nic takiego nie istnieje, ¿e istot¹ Afryki jest jej nieskoñczona ró¿norodno æ. Widzieli kulturê ka¿dego ludu jako wiat odrêbny, jedyny, niepowtarzalny. W ten te¿ sposób pisali: E.E. Evans-Pritchard wyda³ monografiê o Nuerach, M. Gluckman o Zulu, G.T. Basden o Ibo itd. Tymczasem umys³ europejski sk³onny do racjonalnej redukcji, do szufladkowania i uproszczeñ, chêtnie wpycha wszystko co afrykañskie do jednego worka i zadowala siê ³atwymi stereotypami. Wierzymy powiedzia³ mi Kwesi ¿e cz³owiek sk³ada siê z dwóch elementów. Z krwi, któr¹ dziedziczy po matce, i z ducha, którego dawc¹ jest ojciec. Silniejszym z tych elementów jest pierwiastek krwi, dlatego dziecko nale¿y do matki i jej klanu nie do ojca. Je¿eli klan ¿ony ka¿e jej zostawiæ mê¿a i wracaæ do rodzinnej wioski, zabiera ona ze sob¹ wszystkie dzieci (bo ¿ona co prawda mieszka w wiosce i w domu mê¿a, ale jest tam tylko niejako w go cinie). Ta szansa powrotu do swojego klanu sprawia, ¿e je¿eli m¹¿ j¹ porzuci, kobieta ma gdzie siê podziaæ. Mo¿e te¿ sama siê wynie æ, je¿eli bêdzie on dla niej despot¹. Ale s¹ to sytuacje skrajne, bo zwykle rodzina jest siln¹ i ¿ywotn¹ komórk¹, w której wszyscy maj¹ zwyczajowo wyznaczone role i ka¿dy zna swoje powinno ci. Rodzina jest zawsze liczna to kilkadziesi¹t osób. M¹¿, ¿ona (¿ony), dzieci, kuzyni. Je¿eli jest to mo¿liwe, rodzina zbiera siê czêsto i wspólnie spêdza czas. Wspólne spêdzanie czasu jest jedn¹ z najwiêkszych warto ci, któr¹ wszyscy staraj¹ siê szanowaæ. Wa¿ne jest, by mieszkaæ razem albo blisko siebie: jest du¿o prac, które mo¿na wykonaæ tylko zbiorowo inaczej nie ma szansy na prze¿ycie. Dziecko wychowuje siê w rodzinie, ale w miarê, jak dorasta, widzi, ¿e granice jego wiata spo³ecznego siêgaj¹ dalej, ¿e obok ¿yj¹ inne rodziny i ¿e wiele tych rodzin razem stanowi klan. Klan tworz¹ ci wszyscy, którzy wierz¹, ¿e 36
mieli wspólnego praprzodka. Je¿eli wierzê, ¿e kiedy ty i ja mieli my tego samego praprzodka to nale¿ymy do jednego klanu. Z tego przekonania wynikaj¹ nies³ychanie wa¿ne konsekwencje. Np. mê¿czy nie i kobiecie z tego samego klanu nie wolno mieæ kontaktów seksualnych. Jest to objête najostrzejszym tabu. W przesz³o ci za jego naruszenie oboje byli skazywani na mieræ. Ale i dzi jest to ciê¿kie wykroczenie, które mo¿e rozgniewaæ duchy przodków i ci¹gn¹æ na klan masê nieszczê æ. Na czele klanu stoi wódz. Wybiera go zgromadzenie klanu, któremu przewodzi rada starszych. Starsi to szefowie wsi, wodzowie podklanów, funkcyjni wszelkiego rodzaju. Mo¿e byæ kilku kandydatów i wiele g³osowañ, bo ten wybór ma znaczenie: pozycja wodza jest wa¿na. Od momentu wyboru wódz staje siê osob¹ wiêt¹. Odt¹d nie wolno mu chodziæ boso. Ani bezpo rednio siadaæ na ziemi. Nie wolno go dotkn¹æ ni powiedzieæ o nim z³ego s³owa. ¯e idzie wódz widaæ z daleka po rozpiêtym parasolu. Wielki wódz ma ogromny, zdobny parasol, który trzyma specjalny s³uga; mniejszy wódz chodzi z normalnym parasolem kupionym u Araba na targu. Wódz klanu to funkcja o wyj¹tkowym znaczeniu. Sednem wiary ludzi Ashanti jest kult przodków. Klan obejmuje ogromn¹ liczbê istot, ale tylko czê æ mo¿emy widzieæ i spotkaæ, tê czê æ, która ¿yje na ziemi. Inni wiêkszo æ to przodkowie, którzy czê ciowo odeszli, ale w rzeczywisto ci nadal uczestnicz¹ w naszym ¿yciu. Patrz¹ na nas, obserwuj¹ nasze zachowanie. S¹ wszêdzie, wszystko widz¹. Mog¹ nam pomóc, ale mog¹ te¿ ukaraæ. Obdarzyæ szczê ciem albo skazaæ na zag³adê. Decyduj¹ o wszystkim. Dlatego utrzymanie dobrych stosunków z przodkami jest warunkiem pomy lno ci ca³ego klanu i ka¿dego z nas. A w³a nie za jako æ i temperaturê tych stosunków odpowiada wódz. Jest on po rednikiem i ³¹cznikiem dwóch integralnych czê ci klanu: wiata przodków i wiata ¿ywych. To on komu37
nikuje ¿ywym, jaka jest wola i decyzja przodków w danej sprawie, on równie¿ b³aga ich o przebaczenie, je¿eli ¿ywi naruszyli obyczaj lub prawo. To przebaczenie mo¿na uzyskaæ, sk³adaj¹c przodkom ofiary: kropi¹c ziemiê wod¹ lub winem palmowym, odk³adaj¹c im jedzenie, zabijaj¹c owcê. Wszystko to jednak mo¿e nie wystarczyæ przodkowie bêd¹ gniewaæ siê dalej, co oznacza dla ¿ywych ci¹g³e niepowodzenia i choroby. Najwiêkszy gniew wywo³uj¹: kazirodztwo, zabójstwo, samobójstwo, napad, obra¿anie wodza, czarownictwo. Samobójstwo? zdziwi³em siê. Jak mo¿na ukaraæ kogo , kto pope³ni³ samobójstwo? Prawo nasze nakazywa³o obci¹æ mu g³owê. Samobójstwo by³o z³amaniem tabu, a naczeln¹ zasad¹ kodeksu klanowego jest to, ¿e ka¿de przewinienie musi byæ ukarane. Je¿eli zdarzy siê przewinienie, które nie spotka siê z kar¹ klan pogr¹¿y siê w katastrofie, stanie w obliczu zag³ady. Siedzieli my na werandzie jednego z wielu tutejszych barów. Pili my fantê; firma najwyra niej ma tu monopol na sprzeda¿. Za kontuarem, opar³szy g³owê na rêkach, drzema³a m³oda barmanka. By³o gor¹co i sennie. Wódz ci¹gn¹³ Kwesi ma mnóstwo innych obowi¹zków. Rozstrzyga spory i rozwi¹zuje konflikty, jest wiêc równie¿ i sêdzi¹. Wa¿ne, a na wsiach wa¿ne szczególnie, jest to, ¿e wódz przydziela rodzinom ziemiê. Nie mo¿e on tej ziemi daæ ani sprzedaæ, poniewa¿ ziemia jest w³asno ci¹ przodków. Oni s¹ w niej, w jej wnêtrzu. Wódz mo¿e j¹ tylko przydzieliæ pod uprawê. Je¿eli pole wyja³owieje, wyznaczy on rodzinie inny kawa³ek gruntu, a ten bêdzie odpoczywa³, nabiera³ si³ na przysz³o æ. Ziemia jest wiêta. Ziemia daje ludziom ¿ycie, a to, co daje ¿ycie, jest wiête. Wódz cieszy siê najwy¿szym szacunkiem. Jest otoczony rad¹ starszych i nie mo¿e zdecydowaæ o niczym bez zasiêgniêcia jej opinii i bez jej zgody. Tak rozumiemy demokracjê. Rano ka¿dy z cz³onków rady odwiedza dom wodza, 38
aby pozdrowiæ gospodarza. W ten sposób wie on, ¿e rz¹dzi dobrze i ma poparcie. Je¿eliby tych rannych wizyt nie by³o, znaczy³oby to, ¿e straci³ zaufanie i musi odej æ. Stanie siê tak wówczas, je li pope³ni jedno z piêciu przewinieñ. S¹ nimi: pijañstwo, ob¿arstwo, konszachty z czarownikami, z³y stosunek do ludzi i rz¹dzenie bez zasiêgania opinii rady starszych. Musi te¿ odej æ, je¿eli o lepnie, zarazi siê tr¹dem lub postrada zmys³y. Kilka klanów tworzy zwi¹zek, który Europejczycy nazywaj¹ plemieniem. Ashanti to po³¹czenie o miu klanów. Na czele stoi król Ashantehene, otoczony rad¹ starszych. Zwi¹zek taki ³¹cz¹ nie tylko wspólni praprzodkowie. Jest on tak¿e wspólnot¹ terytorialn¹, kulturow¹ i polityczn¹. Czasem taki lud jest potê¿ny, wielomilionowy, wiêkszy ni¿ niejeden naród europejski. D³ugo waha³em siê, ale w koñcu poprosi³em go: Powiedz mi co o czarownictwie. Waha³em siê, poniewa¿ jest to temat, o którym mówi siê tu z niechêci¹, a czêsto po prostu pomija milczeniem. Ju¿ nie wszyscy w to wierz¹ odpowiedzia³ Kwesi. Ale du¿o ludzi tak. Wielu po prostu boi siê nie wierzyæ. Moja babcia uwa¿a, ¿e czarownice istniej¹ i noc¹ spotykaj¹ siê na wysokich drzewach stoj¹cych pojedynczo w polu. Ale czy babcia widzia³a kiedy czarownicê? pyta³em j¹. To jest niemo¿liwe odpowiada³a z przekonaniem. Noc¹ czarownice osnuwaj¹ ca³¹ ziemiê pajêcz¹ nici¹. Jeden koniec nici trzymaj¹ w rêku, drugi jest umocowany do wszystkich drzwi na wiecie. Je¿eli kto próbuje drzwi otworzyæ i wyj æ na zewn¹trz porusza pajêczynê. Czarownice to czuj¹ i w pop³ochu znikaj¹ w ciemno ciach. Rano mo¿na tylko zobaczyæ strzêpy pajêczyn zwisaj¹ce z ga³êzi i z klamek drzwi.
39