Nie chodzi o przejęcie w szkołach władzy przez rodziców, ale o rzeczywisty udział w wychowaniu i nauczaniu swoich dzieci. Polska oświata jako jedna z nielicznych na mapie systemów szkolnych państw Unii Europejskiej bazuje jedynie na działaniach pozorujących współpracę rodziców ze szkołami publicznymi. Mimo wolnego od 1989 roku państwa nie wyszliśmy z typowych dla państwa totalitarnego, centralistycznego i hierarchicznego rozwiązań. Z jednej strony ministerstwo edukacji, jak i nadzór pedagogiczny w kuratoriach oświaty oraz samorządy deklarują chęć i zainteresowanie współpracą z rodzicami uczniów i wychowanków w placówkach opiekuńczych, z drugiej zaś czynią wszystko, by miała ona charakter pozorny, powierzchowny i fragmentaryczny. Władze czynią wszystko, żeby obecność i zaangażowanie rodziców w proces kształcenia, wychowania i opieki nad ich dziećmi w przedszkolach i szkołach były minimalne oraz na tyle konieczne, by nikt władzy nie zarzucał, że jest przeciwko współpracy. Kolejni ministrowie oświaty ostatniego dwudziestolecia tak nowelizowali ustawę o systemie oświaty oraz tworzyli do niej akty wykonawcze, aby w społecznościach oświatowych powstało nieodparte wrażenie, że jedynym organem rodzicielskiego zaangażowania i możliwego partycypowania rodziców w wychowaniu ich dzieci w szkołach są tylko i wyłącznie rady rodziców (dawniej komitety rodzicielskie). Nic bardziej fałszywego. Niestety, taka manipulacja okazała się skuteczna mimo tego, że w preambule do ustawy oświatowej zapowiada się znaczącą rolę edukacji w demokratyzacji państwa. Jej treść jest jednoznaczna: Szkoła winna zapewnić każdemu uczniowi warunki niezbędne do jego rozwoju, przygotować go do wypełniania obowiązków rodzinnych i obywatelskich w oparciu o zasady solidarności, demokracji, tolerancji, sprawiedliwości i wolności. O tym, w jakich formach organizacyjnych powinny być urzeczywistniane powyższe wartości, mowa jest właśnie w Ustawie o systemie oświaty. Od 1993 roku poszczególni ministrowie edukacji narodowej nie tylko przyczynili się (m.in. zaniechaniami w swojej polityce oraz tworzeniem ciał zastępczych, quasidemokratycznych) do ukrywania przed rodzicami wprowadzonego w 1991 roku do tej ustawy zapisu o tym, że w naszym systemie mogą być powoływane rady szkół. To ustawa deleguje na rodziców najsilniejsze pełnomocnictwa i realne możliwości uczestniczenia przez nich w sprawowaniu władzy pedagogicznej w szkołach. Jeśli używam tu określenia „władza”, to zgodnie z przypisaną rodzicom rangą ich realnego wpływu na diagnozowanie, ocenianie, opiniowanie, kierowanie wniosków i uchwał do wyższych instancji (organów prowadzących i nadzoru pedagogicznego) oraz projektowanie zmian w szkole, które dotyczą kluczowych ich zdaniem problemów i procesów wychowawczych. Ustawodawcy nie chodziło o przejmowanie w szkołach władzy przez jakiś organ nadrzędny w stosunku do dyrektora szkoły i rady pedagogicznej, ale o stworzenie prawnej możliwości organizowania współpracy rodziców z tymi, którzy mają dydaktyczną i społeczną władzę nad ich dziećmi, by jej nie nadużywali przeciwko nim, nie wykorzystywali przeciwko ich dobru czy też nie zaniedbywali swoich obowiązków i przynależnych rodzicom naturalnych praw wychowawczych. System oświatowy ma wspomagać, a nie zastępować wychowawczą rolę rodziny, a zatem wszystko to, co wiąże się z formacją osobowości uczniów, nie może pomijać, a tym bardziej naruszać tego prawa. Tymczasem w polskich szkołach jest odwrotnie. Rodziców traktuje się w większości z nich jako zło konieczne, jako tych, którzy w nieuzasadniony sposób wtrącają się do życia szkoły podczas gdy ona – mocą dyrekcji i nauczycieli – chciałaby apodyktycznie, jednostronnie i bez żadnej kontroli społecznej rodziców rozstrzygać o tym: jak, zgodnie z jakimi celami i w jaki sposób będą wychowywane w niej ich dzieci. Hipokryzją jest zatem deklarowanie współpracy z rodzicami i troski o nią, przy równoczesnym czynieniu wszystkiego co możliwe, by była ona na dystans, by bazowała na zasadach i warunkach ustalanych jedynie przez nauczycieli i dyrekcje szkół. Rodzice! Odpowiedzcie sobie na paradoksalnie skonstruowane, ale jakże istotne pytanie w tej kwestii: Czyje są Wasze dzieci? Czy są własnością szkoły, nauczycieli, gminy, kuratorium oświaty, ministerstwa edukacji? Czy może jednak to Wy daliście im życie i macie – nie tylko naturalne – prawo, by być pierwszymi i głównymi ich wychowawcami? Jeśli tak, to twórzcie rady szkół, bo tylko one zagwarantują Wam rzeczywistą realizację tego prawa. Bogusław Śliwerski