14zł (0% VAT) ISSN 2080-6205 numer 04 kwiecień / maj 2010 nakład 2500 egzemplarzy INDEKS 256544
04
Wojtek Traczyk www.dbwt.pl
TM
Poznan
Bang Bang Design www.bangbangdesign.pl studio@bangbangdesign.pl Joanna Kurowska asia_kurowska@o2.pl Gosia Radkiewicz manra@o2.pl www.przestrzenkrakowa.blox.pl Bartłomiej Brosz www.brosz.art.pl brosz@wp.pl
slajdow #01 Wiosna
sekund
#02 Lato www.pecha-kucha.pl
Wspólorganizatorzy
Partner
Grafika
9, 10
12
Nicholas Adam Szczepaniak n.a.szczepaniak@szcmcl.co.uk
20
Fabian Höll fabian.hoell@gmx.de
24
Wzorowo ‒ Grupa Projektowa www.wzorowo.com grupa.wzorowo@gmail.com
28
Luis Lopez Antunez informacje dotyczące sztuki Huichol oraz jej sprzedaży luislah@gmail.com
30
Alberto Noriega (autor tekstu) sr_marmota@hotmail.com
30
Jakub Szczęsny http://www.centrala.net.pl/contact
32
Norbert Banaszyk +48 606 975 473 norbity@wp.pl
36
Joanna Babińska Marcin Płocharczyk biuro-las@o2.pl
Sponsor
8
Aleksandra Binas aleksandrabinas@hotmail.com
Joanna Gorlach joanna.gorlach@gmail.com
SPOT. ul. Dolna Wilda 87, Poznan
7, 60-61
10
Tomasz Cebo http://www.myspace.com/enerde toomasz100@o2.pl
#03 Jesien
4-5, 8
Bartłomiej Grubich bgrubich@interia.pl
Marianna Michałowska mariamne@amu.edu.pl
Ada Banaszkiewicz adabanaszkiewicz@gmail.com Iwona Leliwa Kopystyńska iwonalk@poczta.onet.pl
LIKUS CONCEPT STORE Wrocław ul. Świdnicka 33 50-066 Wrocław Kraków Rynek Główny 13 31-042 Kraków Warszawa ul. Krakowskie Przedmieście 16/18 Oficyna 00-325 Warszawa VICTOR BOUTIQUE Powstańców Śląskich 2-4 53-138 Wrocław Rynek 7 50-101 Wrocław STARY BROWAR ul. Półwiejska 32 61-888 Poznań H&M ROYAL COLLECTION ALDO sklepy na terenie całego kraju www.aldoshoes.com ZARA sklepy na terenie całego kraju www.zara.com MANGO sklepy na terenie całego kraju www.mango.com BGN (RENOMA) ul. Oławska 3 50-123 Wrocław www.bgn.fr VAGABOND ul. Legnicka 60 54-204 Wrocław CALZEDONIA sklepy na terenie całego kraju www.calzedonia.com MARYLIN sklepy na terenie całego kraju www.marylin.pl GATTA sklepy na terenie całego kraju www.gatta.pl
3
36
Ania Rózga www.agencjamilk.pl rozia_03@tlen.pl Igor Drozdowski info@igordrozdowski.com
Paweł Piechnik http://pawelpiechnik.com/komiks_pl.html littleninjapp@gmail.com 107, 108 62
62
42
50
Cieślak i Księżniczki http://www.facebook.com/cieslakiksiezniczki http://www.myspace.com/cieslakiksiezniczki
51
Sonic Lake www.myspace.com/soniclake www.soniclake-fans.blog.onet.pl
55
Łukasz Saturczak saturczak@gmail.com
55
Mateusz Jerzyk studio@mateuszjerzyk.com
73
Jakub Derbisz j.derbisz@gmail.com
114
Ania Demidowicz demid@kofeina.net
114
Piotr Chudzicki saturczak@gmail.com
123
Polska Institutet (Sztokholm) http://polskainstitutet.se/
126
StarFil www.madeinfil.com
129
75
86
104
Milena Kowalska milena.m.kowalska@wp.pl 6, 12-13, 14, 35, 51, 53, 59, 86-88, 102, 123-124, 131
Oznaczenia licencji uwolnionych dzieł znajdą się w PDF'ie dostępnym na stronie www.take-me.pl do darmowego pobrania.
KRĂ“TKA PIĹ KA Z NASZEJ STRONY / LICENCJE
Prawa a utorskie zast
rzeĹźone
Licencja Make Me upowaĹźnia UĹźytkownikĂłw w moĹźliwie szeroki sposĂłb do korzystania z DzieĹ‚a, przy czym przez korzystanie rozumie siÄ™ m.in. dowolne przedrukowywanie, kopiowanie, rozpowszechnianie z moĹźliwoĹ›ciÄ… czerpania z tego korzyĹ›ci majÄ…tkowych, bez koniecznoĹ›ci EPEBULPXFHP [F[XPMFOJB 5XĂ˜SDZ t -.. VE[JFMB UĹźytkownikom prawa do dokonywania w Dziele dowolnych [NJBO J NPEZĂŤLBDKJ CF[ EPEBULPXFHP [F[XPMFOJB 5XĂ˜SDZ t 8 QS[ZQBELV KBLJFHPLPMXJFL LPS[ZTUBOJB [ %[JFÂ’B JNJĆŹ i nazwisko TwĂłrcy, lub teĹź jego pseudonim, razem z symbolem LMM i adresem strony internetowej TAKE ME bÄ™dzie uwidoczniony w taki sposĂłb, aby kaĹźdy mĂłgĹ‚ EPUS[FĆĽ QS[F[ TUSPOĆŹ 5",& .& EP 5XĂ˜SDZ %[JFÂ’B t UĹźytkownik moĹźe udzielić innym osobom dokĹ‚adnie tyle samo praw do DzieĹ‚a i na takich samych warunkach na jakich otrzymaĹ‚ je od TwĂłrcy.
komiks: Wojtek Traczyk
Licencja Take M e upowaĹźnia UĹź ytkownikĂłw w szeroki sposĂłb moĹźliwie do ko korzystanie rozum rzystania z DzieĹ‚a, przy czym przez ie siÄ™ m.in. dowo lne przedrukowy kopiowanie, rozp wanie owszechnianie z moĹźliwoĹ›ciÄ… czerp , z tego korzyĹ›ci m ania ajÄ…tkowych, bez koniecznoĹ›ci uz EPEBULPXFHP [ yskania F[XPMFOJB 5XĂ˜S DZ t -5. OJF [F[ dokony wanie jak XBMB OB ichkolwiek mod yfikacji bez wyra 5XĂ˜SDZ t 8 QS[Z Ĺşnej zgody QBELV KBLJFHPLPMX JFL LPS[ZTUBOJB z DzieĹ‚a, imiÄ™ i nazwisko twĂłr cy lub teĹź jego ps z symbolem LT eudonim, razem M i adresem str ony internetowe bÄ™dzie uwidocz j TAKE ME, niony w taki sp osĂłb, aby kaĹźdy przez stronÄ™ TA mĂłgĹ‚ dotrzeć KE ME do TwĂłr cy DzieĹ‚a (identy XX X UBLF NF Q fikacja DzieĹ‚a; M -5. *NJĆŹ /B[X JTLP t 6LJZULPX udzielić innym OJL NPLJF osobom dokĹ‚ad nie tyle samo pr na takich samyc aw do DzieĹ‚a i h warunkach na jakich otrzymaĹ‚ je od TwĂłrcy.
ilustr ilu tracj acja: Ban acj an ng Bang D Deesig sig si ign n
WYD WYDA DAWCA WCA W CA / PU PUBLIS BLI HER BLIS R Fund dacja Twó wórcy rcy Możl Możliwoś iw ci ul. iwoś ul. Garnc Garnc arncarsk ars a 9 61-8 arsk 61-817 17 Pozna 1 oznań ń konttakt@ a twor tworcymo cymo ymozliw zliwosci osci.pl .pl p REDA EDAKTOR EDA KTOR NACZELN NACZELN ZEL Y / EDIT EDITOR OR IN CH O HIEF EF Mich i hał ał Gołaś oł mich michal.g al.golas olas l @tak @ e-me e-me.pl .pl DYREKTOR DYR DYRE KTO KRE KTOR KREATYW ATYW TY NY / CRE R ATIV ATIVE DIIRECT RE OR R Domi Dominik nik Fórm Fórmanow ano icz anow c domi dominik@ nik@take take-me. me pll REDA REDAKCJA ED D KCJA KC / EDITO EDITORIAL DITO T RIAL RIA OFF OF ICE CE Ela Kors K akk reda d kcja j @tak a e-me e-me.pl .pl p ela. el kors orsak@t ak@ akeak@t ake-me.p me.pll README READ ME Mart M aM Molińs ńska, ka, Domi Dominik nik Fórm Fórmanow anowicz, icz, Bar Bartosz tosz Sie Siekacz kacz,, Alina Alina Kubi Ku ak, a Zofi Z a Ziółko Ziółko łkowska wsk feed wska feedme@t me akeme@t e-me.p me l me.p AROU A ARO ROUNDME DME M Jerz Jerzyy Woźnia Woźnia źniak, k, Paweł Paweł Gar Garus u arou us oundme ndme@tak ndme @ta e-me @tak -me.pl .pl DRAWME DRAW ME Marc r el Dębcz Dębczyńsk yńsk ński,i, Dawid Dawid wid Kwiiatko k wski sk draw awme@t me@take me@t a me.p akeme.pll SH SHOO HOOTME T TME /D DRESSM SM ME Igor Dro r zdow wsk ski k igor o @tak @t e-me -me.pl .pl DR SME DRES S / MEDIOLAN, DIOL AN, DIOL A LOND AN OND NDYN YN Dari YN Darien en n Mynar Mynar yna ski k dari dar en@t en@takeake-me.p me.pll MUSE EME ME Magd Magdaa Howor Howors wor ka k magd magda.ho a.howors a.ho wor ka@ttakewors ake-me.p m l me.p SKŁ D I PRO SKŁA SKŁAD PROJ O EKT EK KT GRAF RA AFICZN ICZNY Z Y / GRAP G GR HIC IC DESIGN, DESI S GN, N TYPE T SETT T ING AND FORM F FO ATING ATIN G redakcja reda kc TAK kcja KE ME graffika@ ika@take take-me. -me pl -me. K KON KONS ULTACJE ULTA CJ PRAW CJE PRAWNE PRA NE E / LEG GAL ADVIC VIC ICE IC E Marc M in Barań arański, ski, M Maciej ej Burg Burger err WSPÓ ÓŁPRA P CA / COO OPERA ATION TI W ław Wies aw Gdow Gdowicz, icz Olg icz, Olgaa B Bittne Bittne tt r, Zosia Zosia sia Zió Ziółkow łkowska, łkow ska, Ani Aniaa Demido Demidowicz wicz icz,, Paulin Paulin ulinaa Chw rot, Bar Chwi Bartek tekk Miś, Ani Anita ta Wasik Wasikk, O Ola Binas, Binas, Bar Bartek tek Bros Brosz, z, Agnie nieszka s szka Skwierc Skwiercczyńs ń ka, ka Mile Milena na Kowal n owa ska, k Ewa Gumkowsk Gumk ows a, Micha owsk i h ł Suchor chora, a, Gosia os Radkiew Rad iew iewicz, icz, Łukasz Łuk Satu Saturcza rcza c k, Bartł artłomie omi j Gr omie G ubic ubi b h, Bang Bangg Design, Design, ig Paweł Paweł Piec echnik hn , Maciek hnik Maciek Kur Kurek, ek, k Wojt Wojtek Woj ek Tracz acz czyk, y Bart yk, artek ek Pieka iekarnia rnia i k, Kuba Derb Derbisz isz KORE OR KTA ORE T /P PROOFOO READ OOF REA EA ADING IN Mart art rtaa M Molińs lińska ka TŁU TŁUM U ACZE CZENIA N A/T NIA TR ANSL TRANSL S ATIO SL ATIONS NS N S Ursz Urszula ulaa Skow owrońs roń kaa, Zofi rońs Zofia fia Ziół Ziółkows kowska kows k ka ENGL GLISH IS ISH S CORRECTI CORR ORREC ECTI CTIONS ON Z Zygmu ygmunt ntt Nowak o -Sollińsk ińskii REKL REK EK AMA / ADVERT ADVERT V ISEM SEM SEMENT EMENT rekl reklama@ ama@take take ake-me. -me pl -me. p D DTP P Janu Janusz sz Lisie Lisie si cki / VE ERGO GO Stud Studio io stud studio@v io@vergo ergo rgo.pl .pl DRUK RUK / PRINTING RINT INTING G Edic E a S.A. S.A. A www. www edic edica.pl a.pl NAKŁ NAKŁAD NA AD D / CIR I CULA ATION O 2500 00 OKŁ ADK OKŁ OK KA / COVER COVER ER R pho photog toggrap ra hy hy NYC NYCO O DYSZ DYSZ YSZEL EL fas a hio h n styl tylee DARI DARI A EN MYN YNARS ARS R KI mak makee u up p KEIK EIKO O NAKAMU NAK A AMU R usi RA using ng MAC MA ha h ir sty s le l FLA F VIA PANTE PANTE NTEA A for o TON TONY&G Y& UY Y&G U mod mo el IZA IZABEL BE A PIGA BEL IGAN N loc locati at on ati o TRU RUMAN MA BREWE MAN BREWERY RY Y BRIICK C LAN LANE E LOND LOND ONDON O cre ON credit ditss to dit to VITA TALIV LIV dress dress s KRIST KRIST ISTIAN IAN AADNE AADNE DNEVIK V boler VIK bolerro EXTE vi tagge meta vin et lic coulo coulo lotte tte STUAR STUAR UART T WEIT WEIT EITZMA Z ZMA N shoe hoess MOTY TYW W PRZEWO PRZEWO ZEW W DNI NI NUM NUME UM RU U U / GRA GRAPHIC PHIC LE LEI E TMOT TM IF F Mile Milena na K Kowal owalska ow ska k Redakc Red akcja akc j zas ja za trrzega ga so s bie prrawo ddo do dokon k ywa kon ywania nia ia sk skrót rótów, rót ó zm ów, mian sstylil sty styczn czn z ych i opa patry tryywan wa ia now owymi ymi tytułami ami mat a eriiałó łów w nade nade adesła słanyc sła nychh do nyc do druk ru u oraz oraz nie nie pono pono on si odp odpowi owiedz owi ed ia edz i noś ial ości oś c za tre ci r ść zam zamies ieszcz zczony onycch ch rekklam l i og ogłosz szeń. eń. ń Oznacz Ozn ac eni acz eniee uwol wolnio nionyc nio nychh dzie nyc dzie ziełł poja poja ojawi wi się w PDF PDF,, któr któr tóryy bbędz ędzie ędz i dos ie dostęp tę ny n do pobbran a iaa na www www.ta .ta takeke me. kee pl po zak zakońc o zen ońc niu spr sp zedaży aży ż TM TM04. 4
Zbi bioro bioro o wa w hal h ucy ucy ynac nacja j ja ttor to o uńs uński ki klu l b NRD NRD
42
Ga eri Gal riia J Jedn ednej ed edn ej Fot Foty Fo y Joanna Joa nnaa Gorla rla lach ch
50
Św Świ w ęta pu p szk szka, a, świ święty ęty t Graal Graal aa rzecz rze cz o mito mitolog logii log ii aer a ozo ozolu lu
5 51
Dziwna Dz Dzi wn , bard wna ardzo zo int in ereesuj u ąca wi więź, ęź ccz. IIII fo ogr fot g afie Ady Ady Ban Banasz as kie asz kiewic wiczz wic
55
N hth Nig hthawk awkss awk Igo gorr Drozzdow dowski ski / edytorial
62
To T o się ro rob bi dla id idei ei rozmow wa z gitarrzzy zys yysstą Łuk Łukasz asz szzem em Kuropaczewskkim 68 Cieśl Ci Cie śśllak i księ kssięż ięęż ę nic niczki yyou o rspace ou
73
Sonic i Lak akee y rsp you sp pace ace
75
Na hal Nat a iee And The Lone n rs rs yoursp you rspace rs
76
Tak ke me there here her edytor edy orial ial / Nyc Nyco o Dysz Dysz yszel, el Londo el, Londo ndon n
78
Kaloka Ka Kal ok oka k gat gatia ia TA E ME 04 TAK 04 wg wg nacz naczeln eln lnego ego
0 06
Venus Ven e uss In n Fur Furss Fu Łukasz Łuk asz Satur Satur turcza czakk
86 6
Dź Dźw ź iięk k za amkn k ięt iętych ętyc ych ch ro ozdz zdział zd iał a ów ał ów feliet fel iet eton o on
08 8
Venus Ven us In Fur Furss Les e lie Hs Hsu u / edyto edyto toriaal
89
W rela e cji cj Pt P aka Śma Śmak Śm k feliet fel ieton iet o on
09 9
Maniak Man iak ak bu a urdeli rde d li Seb bast astian ian Ho H rslley
100
Kró Krótki ótki tkiee spód tk spód pódnic niczki ni nic zki i upa upadek dek k cy cywil wi iza wil izacji cji r cz o d rze deba ebacie eba cie w pol polski skich ski ch med m iac ach h
10
Squat Squ at lov love love fo ogr fot g afi fie Mate ateusz uszaa Jerz usz Jerz erzyka yka
104
An ele Ani el Bo el B ży, sttróż óżu mójj ó religi rel igijny ig jny ny bizne bizness
1 12
Rocky Roc ky Hor ky Ho ror ro or Swan Swan Div Sw Divee Di feliet fel ieton o on
10 106
Miłość Mił ość ś w cza czasac sac a hk kryz ryz yzysu ysu su u report rep ortaż ort aż
1 14
Mallowa owany ow ny y Pta Ptasio sio ior, orr,, Cza z rny Ptak za Ptak polemi pol emika emi ka z fikcją kcją
110
Dee ens D Def nssive n ve archi archi h tec ectur tur u e projek pro jektt prow jek prow r oku okując jąc ąco-a o-aleg l ory leg or czn cznyy
20
Jeszcz Jes zcz czee Teat cz ea r tea eatr tr Rod R drig rig igoo Garc Garc arcíi íi
114
IMM MM Co M Colog log ogne ne e and n Passa Passa ssage gen ge e 20 2010 10 rel e acj acjaa
2 24
Przyst Prz ystane yst ane n k na na tras tras r ie Pr Pro roces e es twórcz twó rczych ych poszu poszu szukiw kiwań kiw ań czę część śćć dru druga g ga
118 18
Pla akie ietka ietka tk w wzzoro o wyc wych h proj proj rojekt e an ekt ant ntek Grupa Gru p Pro Projek j tow jek owaa Wzor Wzor o owo w
2 28
Św Świ w atł tło oczuło ło ośćć wyo wyobra bra br raźni źni ni n audiod aud iod odesk esk skryp rypcja ryp cja
12 123
Hui H Huicho uicho choll modlit mod litwa lit w wed wa e ług In India d n Huic dia Huic u hol h
30
Pols In Polska Pol Insti sti stitut titut tutet et comee fly wit com with h me me
126
Sensor Sen sorama sor ama m twó w rcz rczyy prze prze rzecią ciągg cią
32
M ark Mal arka a któ órej re rrzecz c ywi ywisto stość sto ść nie n m męczyy
127
Ośllepi epieni eni ekran eni ek kran r em m fot otogr ot ografi ogr afi fiee Norb Norbert ertaa Bana Bana an szy sz ka
36
Lasero Las erowy ero rowy Rad ad dek e według wed ług StarF StarF arFila ila
129
Szztuka kr S Szt krótk ótk ó tkiego tkieg iee o ffilm ieg ilm ilmu lmu kilka kil ka słó słów w o po polsk lskim lsk im filmie filmie krótk krótk ótkome ometra trażow tra żo ym żow
4 41
Kontak Kon takty tak do twó twórcó rców rcó w
131
from me
KA
KA TIA LO GA KA KA TIA Michał Gołaś redaktor naczelny
ilustracja: Milena Kowalska
K
alokagatia jest greckim pojęciem, oznaczającym idealne połączenie dobra i piękna. Dla Greków te dwa pojęcia były zawsze ze sobą silnie powiązane. Wspominam o nim, ponieważ bardzo bym chciał, żeby TAKE ME zawsze charakteryzowało się właśnie tymi dwoma cechami. Kalokagatia to dążenie do doskonałości, poszukiwanie i ciągły rozwój. Chciałbym, żeby właśnie tym było TAKE ME. Chciałbym, żeby wszystko, co związane z Magazynem, wywoływało najlepsze emocje, było harmonijne i kwitnące. Wreszcie chciałbym, żeby TM było coraz lepsze i zaskakiwało za każdym razem wszystkich, z Redakcją włącznie. To ostatnie chyba nam się udaje, jednak cała reszta jest niestety nieosiągalna, dlatego, że każdy ma nieco inną definicję piękna. Dla mnie piękne jest to, co prawdziwe. Takie też jest założenie tego numeru. Chcielibyśmy, aby egzemplarz, który trzymasz w ręce, drogi Czytelniku, działał na wyobraźnię i na zmysły. Mam nadzieję, że udało nam się w sposób bliski prawdzie pokazać niesamowite miejsce, jakim jest toruński klub NRD ‒ to takie państwo w państwie. Mieliśmy okazję spędzić tam nieco czasu i poznać je od środka. Nie potrafię już obiektywnie spojrzeć na ten materiał, ale wierzcie mi, że gdy patrzę na zdjęcia i czytam nagrania z dyktafonu – od razu czuję się, jakbym tam wrócił i wpatrywał się w psychodeliczne kropki, które są wszędzie i atakują mnie swoją zbiorową bezczelnością. Ale rzeczywistość nie zawsze jest tak kolorowa, jak byśmy tego chcieli. NRD, podobnie jak inne miejsca, o których ostatnio słyszę, nie może dogadać się z władzami miasta, które nie zawsze dostrzegają wartość miejsc, gdzie „dzieje się kultura” – nawet jeśli dla nich niezrozumiała, to fascynująca i świeża. Im bardziej władze mają klapki na oczach, tym bardziej media powinny trzymać rękę na pulsie. Już na samym początku sprzedaży trzeciego numeru TM, publikacje z działu MUSEME zaowocowały kolejnymi propozycjami współpracy dla artystów. Ktoś ma wątpliwości, czy warto dołączyć się do TAKE ME? Zastanówcie się ‒ przecież „prasa papierowa umiera”… Sławek Rzodkiewka pisał niedawno, że na polskim rynku wydawniczym brakuje polskiego tłumaczenia Wicked. Prawie równocześnie z ukazaniem się tego stwierdzenia w trzecim numerze TM, w księgarniach pojawia się Wicked po polsku. Intuicja Sławka? A może to TAKE ME ma jakąś dziwną moc? Ten numer prawdopodobnie wywoła najlepsze, bo szczere emocje. Nie brakuje w nim prowokacji i ujmowania tematów wprost. Uważam TAKE ME 04 za piękne, ponieważ jest prawdziwe. Gdyby Bukowski żył, z pewnością wysłałbym mu egzemplarz.
6
Joanna Kurowska, absolwentka ASP Gdańsk, Maska; praca wykonana na konkurs 31. tygodnia literackiego w Bremie
read me DŹWIĘK ZAMKNIĘTYCH ROZDZIAŁÓW
P
Zaczyna się wibrującym dźwiękiem silnika rozpędzającego pewien zielony samochód do nieznanych mu wcześniej prędkości. Jest piątek wieczór, w aucie siedzimy ja, M. i mój ojciec. Kierunek: północ. Planowany czas przyjazdu: północ.
otem jest świst powietrza zasysanego przez mijane tiry i względna cisza Mazowsza, tego śmiesznego regionu odmierzonego przez gigantyczną poziomicę. W przydrożnym barze pod Ostrowią Mazowiecką sztućce brzęczą akompaniując pokrzykiwaniom barmanko-kelnerki. Potem radio nuci jakąś melodię, którą wiatr wpadający przez uchylone okno rozbija na cząsteczki, a ja zasypiam. Czekam. I wreszcie jest: turkot, poniemiecki bruk, ta część kraju, gdzie architektura mniej boli, a ludzie ni to mówią, ni śpiewają. Piszczy rower starego wujka Władka, mijającego nas w drodze na cmentarz. Wujek ma jakieś metr czterdzieści wzrostu i osiemdziesiąt kilka lat, choć wygląda jakby miał ze sto. Jego jedyne czynne oko już nie zawsze nas poznaje – pewnie pomogła w tym przyjaciółka gorzałka, w przeciwieństwie do jego dawno zmarłej żony – nieśmiertelna. Kiedy wujek dojeżdża na cmentarz, już nic nie słychać. Zostaje tylko obrazek: stary, malutki człowiek przycupnięty na nagrobku tej kobiety, którą rzadko szanował póki miał okazję, a której mu teraz tak przeraźliwie brakuje. I zaraz pokrzykiwanie ciotek, „powiedz dla niego” jak refren, walka na skale głosu i temperaturę przekleństw. Stuk odpadającej cegły przeplata miauczenie kotów-miniaturek i kapanie zimnej wody z niedokręconego kranu. Ruszamy dalej na północ odwiedzić zamknięte rozdziały. Mijamy wieś R., której akustyka wkrótce zmieni się zupełnie z powodu obwodnicy miasta A. Kilka kilometrów dalej skręcamy i asfaltowa szosa przechodzi w żwirową drogę, na której samochód wibruje jak bęben ogromnej pralki. I wreszcie jest, odwiedzany jako pierwszy, rozdział numer dwa, trzy lata temu opuszczony i ciemny, dziś wyremontowany przez nowego właściciela, czysty i piękny. Kiedyś-mój dom. Dookoła cicho, słychać tylko nasz silnik, ktoś go słyszy i podchodzi do okna. Wysiadać? Nie, to już inna historia, inna książka, po co robić zamieszanie. Wrzucam drugi bieg, jedziemy dalej. Potem szum trzcin nad przygranicznym jeziorem i zupełna cisza, kiedy dojeżdżamy do dworku w Krasnogrudzie. Gdyby domy potrafiły mówić, ten pojękiwałby cicho, opuszczony i zapomniany, doprowadzony do ruiny. Jeszcze jakiś czas temu brzmiały w nim głosy członków Fundacji Pogranicze, którzy wystawiali tu „Dolinę Issy” i spędzali lato. Zostały po nich rysunki na oknach, złożona, porzucona scenografia i rozbrajający napis „złodzieje won”. A dawno przed nimi byliśmy tu mama, tata i ja. Plus stado myszy. Stoi jeszcze moja jarzębinka, która uspokajała mnie – wtedy wrzeszczące niemowlę – gdy tylko na nią spojrzałam. Coś we mnie cicho piszczy, ale racjonalizacje natychmiast włączają całą naprzód. To już nie nasza piosenka, to przebrzmiała melodia, mówi ojciec. Tylko jeśli tak jest, to co tutaj wszyscy robimy?
8
tekst: Gosia Radkiewicz ilustracja: Bang Bang Design
THE SOUND OF CLOSING CHAPTERS
T
It starts with the sound of an engine, accelerating some green car to the speed it seemed unfamiliar with. It’s Friday evening, in the car there’s me, M. and my father. Direction: north. Estimated time of arrival: midnight.
here’s this whistling of air sucked in by the passing trucks and the relative quiet of Mazowsze, a funny region, measured with a giant spirit-level. In a drive-in restaurant near Ostrów Mazowiecka, the cutlery clinks accompanying the voice of a waitress. Then the radio starts to hum some melody, scattered into molecules by the wind, blowing in through an open window, and I fall asleep. I am waiting. And finally here it is: the reverberating, post-German road, a part of the country where the architecture hurts a little less and people neither sing nor speak. Old uncle Władek’s bike is squeaking as he passes us on his way to the cemetery. Uncle W is about one meter forty centimeters tall and is eighty and a few years old, but he looks as if he was a hundred. His one working eye does not always recognize us – probably his old friend booze has had something to do with it, and not his departed wife – immortal. When he reaches the cemetery, I don’t hear anything more. I’m left with a picture: an old, little man crouching beside the gravestone of the woman who he respected rarely, when he was able to, and who he misses so much now. And then aunts’ call, “say it for him” like a refrain, a struggle between voice scales and the temperatures of cursing. The tap of a falling brick, together with the meowing of miniature-cats and the sound of cold water dripping from a leaking tap We go further, to the north, to visit some closed chapters. We pass the village R., where the acoustics will soon change because of the new city bypass. A few kilometers later we turn and the asphalt road changes to a graveled one, where the car vibrates like the drum of a huge washing machine. And finally, there it is, visited first in chapter two, three years later ‒ abandoned and dark, today renewed by a new owner, clean and pretty. Once – my home. Everything is quiet around us, the only sound our engine, and someone comes to the window. Should I come out? No, this is a different story now, a different book, why would we make a fuss. I change gears and we go on. I am looking for the reeds at the lake near the border, and again silence, as we reach the residency in Krasnogruda. If houses could talk, this one would be moaning quietly, abandoned and forgotten, turned into a ruin. Some time ago you could have heard the voices of people from the Foundation Borderland who staged, ‘Issa Valley’, and spent the summer here. They left some drawings on the windows, abandoned stage designs and the disarming signs ‘thieves no entry’. A long time before them, we were here, mum, dad and me. And mice. My rowan tree still stands. It used to make me – a crying baby – peaceful, whenever I looked at it. Something is squeaking inside me, but rationalizing the situation immediately I continue on my route. This is not our song anymore, this is an old melody, my father says. But, if it really is, then what are we all doing here?
W relacji PTAK-ŚMAK
read me
W ostatnią sobotę wchodzę do empiku w Warszawie, będąc w stolicy poniekąd służbowo. W zasadzie to mój stary nawyk wchodzenia do księgarni „po nic”, wychodząc jednak zawsze „z czymś”, co akurat wpadło w oko, lub od jakiegoś czasu chodziło po głowie, lecz dopiero któregoś dnia po tym po głowie chodzeniu – wpadło. tekst: Marta Molińska ilustracja: Bartłomiej Brosz
T
ak też było i tym razem. Weszłam, pół godziny przed odjazdem pociągu, z zamiarem pogrzebania i zawłaszczenia jakiegoś cacka. Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy rozpracowując półkę po półce, odkryłam dziesiątki różnych pozycji, których z pewnością nie było w Empiku w Poznaniu. Z pewnością – bo pewnych rzeczy szukałam, inne z pewnością przykułyby moją uwagę, a jeszcze inne po prostu same się pchają do kasy. „A co cię obchodzi, co myślą inni?”, kontynuacja wspomnień o Feynmanie, ostatnia książka Aravinda Adiga, i kilka innych. Jak to zatem jest? Empik – niby sieć – a taka przepaść. Ja oczywiście rozumiem, że Warszawa ma więcej mieszkańców, ale żeby zaraz większych erudytów? Bardziej oczytanych? Bardziej wartych ustawiania dla nich na półkach książek, które „zejdą”? Może przesadzam, ale poczułam się jak dziewuszka z prowincji, odkrywająca uroki miasta. Co miałam zrobić – wsparłam zatem wspomnianą instytucję i torba podróżna wypełniona do połowy stała się nagle pękata. Ale niesmak pozostał. Tymczasem z jedną z tych książek siedzę w Ptasim Radiu i zastanawiam się. Nie widzę powodu, dla którego niektórych książek miałoby nie być w Poznaniu. Czasem są to książki, o których istnieniu nie miałam pojęcia, zatem niemożliwe, żebym chodziła po Poznaniu i właśnie ich szukała, przekopując mniejsze księgarenki. Zastanawiam się, ile świetnych książek przeszło mi koło nosa tylko dlatego, że o nich nie wiem. A skoro nie wiem, to nie mam szans się na nie natknąć przez przypadek, bo żaden przypadek nie sprowadził ich do Poznania, miasta, które – umówmy się – nie jest znów takie małe, jakkolwiek krążyć mogą inne opinie. À propos książek… jakiś czas temu poznałam pewien zwyczaj, którego z pewnością nie ma u nas – tym razem mówiąc ogólnie – w Polsce. Zaczęło się od którejś podróży, kiedy to jadąc przez francuskie pola, zirytowana ciągłym mlaskaniem sąsiada i gaworzeniem dziecka z naprzeciwka, postanowiłam zmienić miejsce. Dobra decyzja. Siadam kawałek dalej, choć nie miałam pewności, czy miejsce nie jest zajęte. Na stoliczku leży książka, chociaż ani walizki ani płaszcza nigdzie nie zauważyłam. Ciekawość była silniejsza, więc zajrzałam na pierwszą stronę książki. Na wewnętrznej stronie okładki znalazłam taki oto napis, wyskrobany ręcznie, prawdopodobnie również w podróży, ponieważ litery były cokolwiek koślawe: Polubiłem tę książkę, ale nie zamierzam jej zatrzymywać dla siebie. Pozostawiam zatem w pociągu relacji Paris-Bordeaux licząc na to, że ktoś jeszcze ją przeczyta, zachwyci się nią, a potem… również zostawi dla kolejnych czytelników. Książki są za drogie, aby każdy miał swój egzemplarz. Grunt, żeby treść pozostała, drugi raz i tak jej raczej nie przeczytam. Pod spodem widniał podpis: Vincent. Niżej, innym charakterem pisma, innym długopisem: Cudowny pomysł, pierwszy raz się z nim spotykam. Książka urocza. Zostawiam w relacji Lyon-Marseille. Marie-Anne. Była tam jeszcze jedna wypowiedź w podobnym duchu. Zaczęłam czytać książkę. Opowieść może i urocza, ale nie pasjonująca. W przeciwieństwie do pomysłu. Dopisałam swoją łamaną francuszczyzną własną opinię na ten temat i podpisałam się. Pozostawiłam w relacji RennesParis. Pomysł ten musi mimo wszystko jakoś funkcjonować, ponieważ już
dawno ktoś z personelu by książkę zabrał, tak jak zabiera się pozostawione gazety, opakowania po kanapkach, czy zużyty długopis. Tymczasem ten egzemplarz mający wielu czytelników, choć ani jednego właściciela, podróżuje przez całą Francję. Kto wie, gdzie dojedzie… Czy coś takiego mogłoby istnieć u nas? Nie sądzę, pierwsza osoba, która by przechwyciła książkę, zabrałaby ją ze sobą. W końcu warto mieć, to książka. Jest w nas jakiś imperatyw posiadania, może to relikt z czasów, kiedy nikt nic nie miał. W takim procesie przeskakiwania książki z jednych rąk do drugich jest coś nurtującego. Kupując bowiem własny egzemplarz, a nawet pożyczając go później komuś (z tą irytującą świadomością, że nie wiesz, czy do ciebie wróci), nie myślimy do końca nad tym, że rzeczywiście treść trafi do osób innych od nas samych. Takie egoistyczne myślenie na temat przyswajania pewnych opowieści, też zdaje się być typowe. Tymczasem widząc nagryzmolone zdania na wewnętrznej stronie okładki, odczuwam pewną kolektywną uciechę. Ktoś, w tym przypadku Vincent lub Marie-Anne mieli tę książkę w rękach przede mną, ich oczy ślizgały się po tych samych – dosłownie – stronach. Nie znam tych ludzi, choć czuję sympatię. Bo stać ich było na to, żeby dalej puścić w obieg coś, co uznali za wartościowe. Problem zawłaszczenia ich nie dotyczy. Najwyraźniej nie musi. Taki czytelniczy kolektyw kojarzy mi się z kolei z innym zjawiskiem, które odkryłam właśnie tu, gdzie siedzę, choć nie dzisiaj. W Ptasim Radiu jest jeden taki stolik, gdzie istnieje mała szufladka. Nieopatrznie ją kiedyś otworzyłam i moim oczom ukazał się w zasadzie śmietnik. Ale jaki! Mnóstwo karteluszek, wydartych z zeszytów, ściągi studentów, bilety tramwajowe, te maleńkie, a także pociągowe, nieco większe, rachunki ze sklepów i wizytówki. A każdy najmniejszy skrawek przestrzeni na tych kawałkach papieru był zapisany. Oto, co znalazłam: Olga i ja (Kacha) siedzimy sobie tutaj i zastanawiamy się kto to przeczyta, jeśli w ogóle, hihi, myśmy właśnie zdały egzamin z makry i idziemy dzisiaj na podryw. Albo Jestem Wojtas, trochę mi głupio to pisać, same dziewczyny tu piszą, ale chciałem napisać, że jestem tu z miłością mojego życia, oddałbym za nią wszystko, nie muszę tego pisać, bo ona to wie, ale chcę. A także: Hi, we’ve just discovered this hidden treasure and we want to give something from us. We both think that Poland is a great place and we hope we’ll be back here very soon, John & Mira. Były też inne, wierszyki, rymowanki, wyliczanki i zwykłe pozdrowienia. Trywialne i zwykłe, ale także wyznania i inne górnolotne przemyślenia w stylu: Dobre miejsca poznajesz po tym, że wychodzisz z nich szczęśliwszy niż byłeś. Kopalnia cudzych myśli. Oczywiście wyjęłam z portfela rachunek za jakąś duperelę i napisałam też coś od siebie. Co? Wystarczy się przejść do Ptaka i poszukać. Daję głowę, że rozpoznacie.
9
read me tekst: Bartłomiej Grubich ilustracja: Bartłomiej Brosz
T
o, co jednak bywa fascynujące w Polsce to nadejście wiosny. Nie ma wtedy jeszcze upałów, więc każdy emanuje energią i chce działać. Sprzyja temu cała paleta barw, rośliny znów zyskują kolory. Dziewczyny przywdziewają kolorowe sukienki tak, że trudno chłopcom nie uśmiechnąć się na tak śliczny widok. I stwierdzić, iż to „zmysł określa pogodę ducha”. Patrzymy, czujemy, słyszymy piękno wiosny, odbieramy to zmysłowo. I tak, nasz duch staje się radosny i szczęśliwy. Wszystko wydaje się być lepsze. Jednak Nie dla wszystkich. Niewątpliwie pojawią się także ci najbardziej czujni, którzy poczują się zniesmaczeni. Tym, iż znów zaatakuje nas zewsząd, czasami z zaskoczenia niczym Predator w dżungli, nagość. Póki mężczyźni stoją w uprzywilejowanej pozycji, tych którzy nie muszą się rozbierać, oberwie się najwięcej kobietom. To im przypadło systematyczne zrzucanie różnych elementów garderoby. Niekoniecznie całościowo, czasami wystarczy odciąć kawałek koszulki, czasami kawałek spódniczki, innym razem uwierający fragment materiału tuż nad biustem. To trwa nieustannie, lecz najbardziej widoczne jest właśnie wiosną, gdy wzrok przyzwyczajony do oglądania ludzi w płaszczach i kurtkach, nie nadąża przestawić się na oglądanie „pół-nagich” ciał (przy okazji, czyż te „pół-nagie” ciała, nie są równie dobrze, ciałami „pół-ubranymi”?). Jakie mam zdanie na ten temat – można się domyślać, niekoniecznie sprawdzając czy podpisany jestem tu imieniem męskim czy żeńskim. Skądinąd nie o to się rozchodzi, bym to osądzał. Spójrzmy szerzej, czy nagość musi prowadzić do sodomy i gomory, do najczarniejszej wizji społeczeństwa, do rozpadu wszystkiego co ważne, stabilne oraz miłe dla człowieka i jego godności? Czy społeczeństwo tak wiele straci oddając się zmysłom?
TAK DOBRZE – A TAK ŹLE Przestrzenią, w której można to rozważyć wydaje się być przestrzeń medialna. To media są obecnie tym, co w znacznej mierze kształtuje tę mityczną wręcz opinię publiczną, a więc pośrednio także normy, zasady i prawo obowiązujące nas wszystkich. Istnieją dwa zasadnicze modele tego, w jaki sposób zorganizować debatę, np. w telewizji. Opcja pierwsza, nazwijmy ją jednobiegunową, kultywowana jest przez imperium Rydzyka. Nie jestem przesadnym krytykiem TV Trwam czy też Radia Maryja, a już zdecydowanie uważam, iż nie powinno się głosów tych mediów lekceważyć. Są one jakimś punktem widzenia, który nawet jeżeli czasami wychodzi poza granice dobrego smaku czy ogólnie panujących, demokratycznych norm publicznych, to jednak jest usankcjonowany i ważny, tak, jak wszystkie inne. Stąd próby zamknięcia wszystkiego związanego z nazwiskiem Rydzyk do wielkiej skrzynki z podpisem „oszołomy” są przede wszystkim niesprawiedliwe. I niewątpliwie przynieść mogą więcej złego niż dobrego dla społeczeństwa jako całości. Nie zmienia to jednak faktu, że model dyskusji kultywowany w tychże, choć nie tylko, mediach wygląda następująco, przychodzą dwie lub trzy osoby o podobnym
10
zapatrywaniu na problemy społeczne, polityczne, kulturowe czy etyczne i zaczynają zawzięcie dyskutować z prowadzącym, który ma identyczne poglądy, jak oni. Takie dyskusje służą co najwyżej temu, by legitymizować swój jedyny i słuszny pogląd. Jest to udawanie, że to, co publiczne równa się temu, co nasze. Stąd wszystko, co nie-nasze, jest zawłaszczaniem tego, co publiczne, prywatyzacją „wspólności”. Jednobiegunowy model dyskusji to granie kartą obrońców sprawiedliwości, czyli wszyscy (np. pozostałe media) mówią inaczej, my wiemy lepiej, bo walczymy o wyższe idee. Drugą opcją w tym modelu jest udawanie, że tych „innych” nie ma. W takiej sytuacji dyskusja już nie jest okopywaniem się w opozycyjnym bunkrze, lecz bardziej wysublimowanym stawianiem siebie czy danego programu telewizyjnego lub radiowego w roli reprezentanta społeczeństwa. I to nie zwykłego, przeciętnego, lecz reprezentanta „fachowca”. Trudno uciec przed urokliwą eksperckością, gdy w studiu jest psycholog, medioznawca, etyk, socjolog, politolog. Tak zacne grono nie może się mylić. Na szczęście dziś Internet umożliwia weryfikację każdego eksperta. Jednak natłok informacji w mediach uniemożliwia takie działanie w praktyce, pozostaje wiara, że to rzeczywiście eksperci, a ich krótka dwudziestosekundowa wypowiedź rzeczywiście mówi nam więcej o świecie, niż wypowiedź zasłyszana w autobusie. Drugi model doboru uczestników dyskusji medialnej, formalnie wydaje się być znacznie lepszy. W przeciwieństwie do powyższego, nazwanego roboczo jednobiegunowym, model drugi jest już wielobiegunowy. Dokładna liczba biegunów jest skrupulatnie dobierana tak, by zachować idealną równowagę. Każdy głos powinien posiadać idealnie przeciwne odbicie. To sytuacja, gdy prawica, lewica i centrum mają tyle samo przedstawicieli w debacie; gdy o muzyce dyskutuje fan muzyki operowej i fan Dody; gdy o wierze dyskutuje ateista i ksiądz. Taka koncepcja niewątpliwie ma sens. Jej cel to nadanie dyskusji charakteru obiektywnego, umożliwiającego wyłonienie pewnych wniosków, dojście do prawdy. Tu niewątpliwie formalne reguły zostały spełnione, reguły, które dla wartościowej debaty wydają się być konieczne. Lecz okazują się niewystarczające. Prowadzi to bowiem do sytuacji, którą tak opisuje znany polski socjolog, Andrzej Rychard: W konsekwencji krytyczna debata na dany temat przeradza się natychmiast w starcie głosów rozmaitych opcji politycznych, z którego nic nie wynika (Europa, dodatek do „Dziennik. Polska. Europa. Świat”, nr 275, 28/2009). Rychard odnosi się tu do debat stricte politycznych, ale jego wnioski w znacznej mierze można poszerzyć o inne dziedziny życia społecznego. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ ta wielobiegunowość jest tylko fasadą, jedną z wielu zasad prowadzenia publicznych sporów, która nawet jeśli ważna, daje tylko jakiś punkt wyjścia. Na tym kończy się aktywność mediów w zapewnianiu poziomu rzetelnej dyskusji. Brakuje, niestety, otwartości na inne rozumienie i postrzeganie świata. W filozofii Gadamera, kluczowym pojęciem jego hermeneutyki jest pojęcie „przedsądu”. To wstępny osąd na temat jakiejś rzeczy, wynikły z historii, tradycji, ogólnie mówiąc z kontekstu historyczno-społecznego, w którym każdy
Nie podróżuję zbyt wiele po świecie. Dlatego za bardzo nie wiem jak to jest żyć w kraju, gdzie 365 dni w roku jest słonecznie, ciepło i pogodnie. Oczywiście, tak jak większości osób w Polsce, łatwo mi sobie wyobrazić, że to musi być fantastyczna sprawa, tak cały rok, tak cały czas. I nie wiem, czy to rzeczywiście tak miło i fajnie, pewnie realia okazują się mniej pozytywne.
człowiek funkcjonuje. Przedsąd bywa często negatywnie postrzegany, traktowany jako coś wstydliwego, gdyż wydaje się stać w opozycji do obiektywności. Gadamer to swoiste uprzedzenie „wybiela”, uznając je za naturalne, niemożliwe do wyeliminowania i tak naprawdę nie szkodzące porozumieniu i dochodzeniu do prawdy. Przedsąd to w jego rozumieniu pierwszy moment zrozumienia. Czasami błędny, czasami prawdziwy – lecz konieczny do poznawania rzeczywistego sensu. W polskich mediach tej chęci do zmiany swojego podejścia brakuje. Wielobiegunowa debata, nawet jeśli spełnia wymóg formalny, dający każdej opinii równe szanse na zaistnienie, kieruje rozmówców w stronę coraz silniejszego okopywania się w swoich uprzedzeniach. Widać to szczególnie w kwestii debat politycznych, na które zaprasza się wedle klucza partyjnego, ale tych polityków, co do których wiadomo, iż będą się coraz bardziej zanurzali w swoich pierwotnych poglądach. Czasami dysproporcja intelektualna, wiedza na dany temat albo po prostu zbyt ścisłe przywiązanie do partyjnych sloganów, prowadzą do sytuacji, gdzie widz lub słuchacz sam będzie potrafił rozsądzić, kto ma rację. Często jednak dochodzi do chaosu, z którego trudno wyciągnąć jakiekolwiek rzetelne argumenty. W tym względzie chlubnych wyjątków jest niewiele. I na pewno poprawie sytuacji nie sprzyja ciągłe zapraszanie Janusza Palikota (dziś na szczęście rzadsze), czy wcześniej Andrzeja Leppera, tylko po to, żeby powiedzieli albo zrobili coś, co podchwycą tabloidy. Niestety, co się wiąże z powyższą wielobiegunowością, wszelkie debaty publiczne polegają na tym, że odpowiednie środowiska wysyłają swoich
przedstawicieli „w pakiecie”. Taki pakiet wygląda następująco: reprezentant prawicy musi uznawać za największy problem naszych czasów brak krzyży w szkołach, musi krytykować kondycję moralną zachodu, aborcję, eutanazję oraz lewicę. Natomiast reprezentant lewicy uważa, że to, co rzeczywiście istotne, to walka o prawa mniejszości seksualnych, natomiast prócz tego walczyć trzeba z Kościołem, tradycją, a popierać należy aborcję i eutanazję. Ta „pakietowość” przenosi się niestety z mediów na inne dziedziny życia. Głos poparcia dla związków zawodowych, musi prowadzić do utożsamiania z fanem PiS, przeciwnikiem Unii Europejskiej (jakby tam nie było związków zawodowych), ultraprawicowcem, który na pewno najbliższą napotkaną feministkę wyzwie od najgorszych. Postulat wyrzucenia religii ze szkoły może postawić mnie pod ścianą jako przeciwnika Polski i polskiej tradycji, człowieka bez wartości, który przy najbliższej okazji dokona eutanazji na swoich sąsiadach powyżej 60-tego roku życia. Uznanie, że Rambo to genialny film, to przejaw infantylności i dowód na to, że osoba o tym poglądzie ma pewnie co najwyżej 14 lat, natomiast krytyka filmów Almodóvara, świadczy o braku wiedzy, niezrozumieniu geniuszu i ogólnej niedojrzałości*. I tak dalej, i tak dalej…
WIOSNA PRZEZ CAŁY ROK? Oczywiście powodów tego, że debaty w Polsce bywają często miałkie, jest więcej. Stąd niby rozmawia się wiele, poziom emocji powodowanych burzliwymi wymianami zdań systematycznie rośnie, ale tak naprawdę rzadko dochodzi się do rzeczywistego sensu problemów. Nie wychodzi się poza poziom przedsądu. Wróćmy więc do kwestii z początku tekstu. Zmysły, nagość. Wolność kontra rozpad społeczeństwa. Łatwo sobie wyobrazić dyskusję na taki temat w polskich mediach. To, kto na jakich pozycjach by się okopał, jakie „pakiety” zaprezentował, jest równie proste do przewidzenia. Warto więc dążyć do podejścia przecinającego w poprzek banalne podziały na to, co jest kulturą wyższą, a co niższą; na to, co jest lewicą, a co prawicą; na to, co jest liberalne, a co konserwatywne.
Nasza kultura jest zbyt bogata, a człowiek zbyt wykształcony, by był zmuszany do zamykania się w ciasnych klatkach swoich środowisk. Założenie, że można być przeciwko „swoim” ułatwia dojście do jakichkolwiek konstruktywnych wniosków. Odwołajmy się choćby do historii. Dla starożytnego Ateńczyka nagość potwierdzała, że jest się godnym miana obywatela. Demokracja ateńska kładła duży nacisk na to, aby obywatele ujawniali swoje myśli, tak jak mężczyźni pokazują ciała. Wszechobecna jawność miała jeszcze silniej zacieśnić więź między ludźmi, o czym pisze Richard Sennett w książce Ciało i kamień. Ten przykład świetnie podkreśla, że nagość lub jej brak sam w sobie nie jest problemem i nie powinien nim być. W starożytnych Atenach, jak widać, nagość odzwierciedlała wszystko, co najlepsze – wartości obywatelskie i zaangażowanie polityczne. Warto więc zapytać czy dziś mocno odsłonięte nogi, dekolt czy brzuch coś psują lub poprawiają? Czy nie jest większym problemem to, iż nasza ubrana i rozebrana polska rzeczywistość są takie same? To znaczy pozbawione aspektu obywatelskości, polityczności i przede wszystkim kreatywności i twórczości. Więcej lub mniej kierowania się zmysłami w przestrzeni publicznej nie musi szkodzić. Może wręcz prowadzić do zmian na plus – lepiej włączyć zmysł węchu i walczyć o park w mieście, aby czuć wiosnę rzeczywistą, a nie spray w nowym centrum handlowym. Z drugiej strony – po co walczyć o zmysły, w naszym przypadku o całkowitą wolność ubierania się, gdy ta walka prowadzić ma tylko do pokazania, że ci o przeciwnym zdaniu to ciemnogród? I tylko nasze środowisko ma rację, mówi prawdę? Nie każde nasze działanie musi być oparte na chęci zmiany na lepsze. Jednak każde nasze działanie oparte na chęci zmiany na lepsze powinno być przemyślane. I na koniec jeszcze jeden cytat z Sennetta: Rozpoczynając opowieść o wojnie peloponeskiej, Tukidydes śledzi rozwój cywilizacji aż do wybuchu tejże wojny; za jedną z oznak postępu uznaje fakt, że Spartanie jako pierwsi rozbierali się do naga przy ćwiczeniach gimnastycznych, wśród ówczesnych barbaroi natomiast wielu nadal osłaniało genitalia podczas publicznych gier i zawodów (Barbaroi może oznaczać zarówno „cudzoziemców”, jak i „barbarzyńców”). Patrząc dzisiaj na media, niestety trudniej jednoznacznie stwierdzić, którzy to barbaroi. Za to łatwiej stracić zmysły, wyłączyć telewizor i mieć nadzieję, że „inwazja barbarzyńców” jeszcze się nie dokonała… * Nota bene, w tak skrajnie subiektywnym artykule pozwolę sobie stwierdzić, iż rzeczywiście Rambo to film genialny. Szczególnie część pierwsza oraz czwarta. Natomiast filmy Almodóvara może i są świetne. Niestety, na wszystkich przysypiałem i póki nie mam problemów z zasypianiem, nie mam ochoty na oglądanie pozostałych filmów tego reżysera.
11
TY ZAWSZE PRZY MNIE STÓJ
J
ak nauczysz się paciorka, to po obiedzie zabiorę cię na lody. To dopiero była motywacja! I chęć pójścia do kościoła, bo może ksiądz będzie rozdawał kolorowe obrazki ze świętymi – pierwowzór karteczek z Królem Lwem. I radość z przyjęcia I Komunii Świętej i pierwszego roweru. Słodkie, beztroskie dzieciństwo, kiedy paciorek był ostatecznym rozwiązaniem wszystkich problemów. Potem nadchodzi czas nastoletni, zaaferowani pierwszymi miłościami i trądzikiem, odchodzimy trochę od religii. Na szczęście nie na długo, toż to czas bierzmowania. Grunt to wybrać sobie dobre imię – oryginalne, ale nie ekscentryczne, znaczące, acz niezbyt popularne. Wszak to pierwsze, o co nas spytają w szkole. Po co te rzewne historyjki z młodości? Żeby pokazać, że religia towarzyszy nam od najmłodszych lat, często jednak w kontekście zupełnie niezależnym od wiary, a zdecydowanie bliższym konsumpcyjnej popkulturze. Marketyzacja życia już od wielu lat jest faktem, przyszła do nas wraz z błogosławieństwami i przekleństwami kapitalizmu. W ciągu ostatnich lat pojawił się jednak nowy fenomen – supermarketyzacja religii. Dotychczas wizja krainy wiecznej szczęśliwości, czekającej na nas w nagrodę za godne życie na ziemskim padole oraz dyscyplinujący obraz piekielnych czeluści wystarczyły, by motywować naszą religijność. Dziś – to za mało. Po co czekać do śmierci na osiągnięcie szczęścia, skoro jest ono dostępne na wyciągnięcie ręki? Wszyscy znamy to uczucie spełnienia gdy opuszczamy centrum handlowe z wypełnionymi siatami po oddaniu się konsumenckiej orgii. Religia zawsze przypominała nam o umiarkowaniu i wartościach zgoła innych niż zaspokajanie własnej próżności i potrzeb doczesnych. Ostatnio jednak zaczyna przegrywać z konsumpcjonizmem odwieczny bój o duszę człowieka. Czerpiemy z boskich nakazów tylko to, co nie koliduje z naszym stylem życia, odrzucając wszystko, co zmusza nas do jakich-
read me
f you memorize this prayer I’ll take you for an ice cream after. That was motivation! And that eagerness to go to church because the priest might be giving out colorful pictures of saints – early examples of lion king cards. And the joy of communion and getting your first bike. Sweet, carefree childhood, when prayer was the last solution to all your problems. Then adolescence comes along and, preoccupied with first love and acne, we somehow left religion behind. Not for long, luckily, because it’s already confirmation time. The point was to choose a good second name – original, but not eccentric, meaningful, but not too popular. Well, it’s the first thing they ask you at school. So what are these overemotional childhood stories for? To show that religion remains with us from the beginning, often, however, in a context that is different from faith, and closer to the consumer pop culture. The ‘marketization’ of life has been a fact for years, it came to us together with the blessings and curses of capitalism. Over the past few years, however, a new phenomenon has appeared – the ‘supermarketization’ of religion. So far all it took to motivate us in our faith was a vision of blissful eternity waiting for us as a reward for a good life in this vale of tears, and, of course, the disciplining image of the depths of Hell should we stray. Today – this is not enough. Why should we wait till we die to achieve our happy ending if happiness is available right here for us. We all know the feeling as we leave the shopping mall with bags full of ‘stuff ’, after taking part in the consumer orgy of the day. Religion spoke to us of moderation and values different from those satisfying our vanity and earthly needs. But it seems that just recently, in the great battle over the salvation of our souls, consumerism has started to have the upper hand. We take from God’s commands only those directives which do not conflict with our lifestyle, rejecting His words, those which would force us to make sacrifices. However, religion still plays a large part in society, even a society that is
12
RANO, WIECZÓR, WE DNIE, W NOCY BĄDŹ MI ZAWSZE KU POMOCY Poza tym estetyka kościelno-chrześcijańska stała się po prostu modna. Świadczy o tym wysyp gadżetów inspirowanych biblijnymi opowieściami, ciężko jednak uwierzyć, by były skierowane do tej prawdziwie religijnej części społeczeństwa. Jednak ci, którzy mają potrzebę odczuwania boskiej obecności przy najbardziej nawet prozaicznych czynnościach, mają w czym wybierać. Na dobry początek dnia, tosty z wizerunkiem Matki Boskiej (wystarczy przed włożeniem chleba do tostera przycisnąć do nich formę w kształcie Bozi i osobiste objawienie gotowe) oczywiście jedzone z talerza z wizerunkiem Papieża (a jak się zatniesz przy krojeniu chleba, naklej plaster z Jezusem, rana zagoi się szybciej). A na deser, pyszna, czekoladowa figurka, o jakże sugestywnej nazwie „Sweet Lord” (www.goldjesus.com). Po takim posiłku niestrawność nie wchodzi w grę. W samochodzie, zamiast jakże oklepanego patrona kierowców, świętego Krzysztofa, warto mieć figurkę Syna Bożego, kiwającą się w rytm dziur na drodze i hitów z radia, a w pracy, ważne dane można zapisać na nośniku pamięci w kształcie Maryi, żaden wirus się go nie ima. Producenci nie zapominają też o dzieciach: dla starszych są deskorolki ozdobione religijnymi motywami, dla młodszych, zamiast Action Mana, Deluxe
ANIELE BOŻY, STRÓŻU
TO WHOM GOD’S LOVE COMMITS ME HERE
I
kolwiek wyrzeczeń i poświęceń. Mimo wszystko, religia wciąż odgrywa ważną rolę w społeczeństwie, nawet tym pozornie zsekularyzowanym. Kościół, nie chcąc tracić wyznawców, musi się zmieniać zgodnie z potrzebami wiernych. Wierni nie chcąc odcinać się kompletnie od Kościoła, muszą z kolei znaleźć sobie substytut zaadaptowany do własnego rytmu życia. Często kończy się to oddawaniem czci przedmiotom-bożkom, wykorzystującym ikonografię i estetykę chrześcijańską, lecz nie mającym wiele wspólnego z samą religią.
MÓJ
secularized. The Church, in order to hold onto its faithful, has had to evolve together with the changing needs of the people, and the populace, in order not to separate themselves completely from the Church, have had to find a substitute, adapted to their rhythm of life. This often results in the worship of deity objects which use Christian images and aesthetics but do not have much to do with religion.
EVER THIS DAY AND NIGHT, BE AT MY SIDE. In effect, Christian aesthetics have become quite fashionable. A vast amount of gadgetry inspired by the Bible can be seen as proof of this trend and it would be hard to believe that they are addressed solely to the really religious part of society. For those who need to feel God’s presence even when they perform the most trivial of duties have much to choose from. Here as a starter we can make toast with the blessed virgin (all you have to do is to press the blessed shape onto the slice of bread before you put it in the toaster, and there you have it, your own revelation). You can eat the toast from a plate with the image of the Pope (and if you cut yourself while cutting the bread, use a bandage with an image of Jesus Christ and it will heal much faster). And for dessert, a tasty chocolate figure, named very evocatively, ‘Sweet Lord’ (www.goldjesus. com). After such a snack, indigestion is not on the menu. In your car, instead of your elderly, bedraggled Saint Christopher, the patron of travelers, you can have a figure of God’s Son swinging to the rhythm of the pot holes in the road and music from the radio. And at work, you can save your texts in a file in the shape of Mary, completely virus proof! The manufacturers of these gadgets have not forgotten our little ones and the not so little ones. The kids. For those older there are skateboards with religious motifs and for those younger, instead of Action Man there is the Deluxe Miracle Jesus Action Figure. He is not clothed as Jesus was or uniformed
Miracle Jesus Action Figure. Nie ma co prawda gołej klatki piersiowej, ani nawet stroju żołnierza, ale w zestawie dostajemy za to ryby i chleb do rozmnożenia oraz wodę, która zamienia się w wino. A dla dziewczynek ścigające się, nakręcane zakonnice. Dla zupełnie małych dzieci – kolorowe, gumowe i bezpieczne kaczuszki do kąpieli. Przebrane za świętą rodzinę. Jest Józef, Maryja z dzieciątkiem, a nawet trzech króli.
STRZEŻ DUSZY I CIAŁA MEGO Zabawy z religią są jednak obciążone pewnym ryzykiem: łatwo przekroczyć granicę dobrego smaku, a co gorsza, granicę paragrafu 196 kodeksu karnego („Kto obraża uczucia religijne innych osób… .”) Wiadomo nie od dziś, że religia jest tematem kontrowersyjnym, co rusz przypominają nam o tym politycy, wytaczając coraz bardziej niedorzeczne procesy. Autorzy obrazoburczych, religijnych prowokacji doskonale wiedzą, że kontrowersje dobrze się sprzedają, więc skwapliwie to wykorzystują. Kilka lat temu, pewien mormoński misjonarz, w ramach zachęcania ludzi do wstępowania w szeregi Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, wpadł na pomysł wydania kalendarza z roznegliżowanymi misjonarzami. Kosztowało go to ekskomunikę. Mimo to, kalendarz wychodzi do dziś, w dodatku ofertę poszerzono o wersję dla panów, gdzie swe wdzięki prezentują piękne mormonki.O krok dalej poszli twórcy silikonowych zabawek seksualnych inspirowanych motywami religijnymi (www.divine-interventions. com). Za kilkadziesiąt dolarów możesz stać się właścicielem sztucznego członka w kształcie Matki Boskiej albo Judasza czy zatyczki analnej w kształcie Dzieciątka Jezus (żeby nie tylko chrześcijanie poczuli się urażeni uzupełniamy: w ofercie jest również Budda). Kolor gadżetu można dobrać do wystroju mieszkania, jest też wersja świecąca w ciemności. Do kogo autorzy kierują swoją ofertę – trudno powiedzieć, ale na brak chętnych podobno nie mogą narzekać.
I ZAPROWADŹ MNIE DO ŻYWOTA WIECZNEGO Instytucje religijne nie mogą pozostać obojętne wobec takiego obrotu rzeczy. Tak jak wcześniej opisane przedmioty trudno było uznać za docelowo przeznaczone dla chrześcijan, jest całe mnóstwo gadżetów sprzedawanych pod banderą Kościoła. Kiedyś święta figurka, różaniec i obraz z papieżem na ścianie były szczytem osiągnięć religijnego rękodzieła, dziś oferta jest znacznie szersza. Wystarczy wybrać się do któregoś z miejsc kultu, żeby dostrzec skalę zjawiska. W Lourdes, jednym z najpopularniejszych na świecie celów pielgrzymek, supermarket sprzedający kiczowate pamiątki z wakacji jest niemalże wielkości samego sanktuarium. Myli się ten, kto sądzi, że wewnątrz panuje nastrój pobożnego skupienia. Starsze panie wyrywają sobie dewocjonalia tak samo zachłannie, jak bieliznę z egipskiej bawełny na osiedlowym ryneczku. Wyobraźnia producentów przeraża: biżuteria, otwieracze do butelek, bidony, cukierki, kadzidła o zapachu jezusowego serca i specjalna promocja: przy zakupie Maryi i Jezusa, święty Szczepan gratis. Wszystko kolorowe i plastikowe. Któż nie skusiłby się na taką ofertę? Odbiorca tych gadżetów jest może trochę inny, ale wzorce postępowania z wiernymi naśladują te z rynku konsumenckiego. Kościół stanął przed trudnym wyzwaniem konkurowania z popkulturą. Aby mieć szansę w tej nierównej walce, musiał odejść trochę od spraw ducha, by skupić się bardziej na sprawach ciała. Chrześcijanie mają już swoje seks shopy (www.christianlovetoys.com), sprzedające to samo, co te niechrześcijańskie, ale zachęcające do wspólnej modlitwy i czytania Biblii, a nawet salony tatuażu, których oferta ogranicza się do wzorów i haseł religijnych. I pomyśleć, że przy takim bogactwie religijnych gadżetów, największa awantura toczy się o ten najmniej efektowny – krzyże w szkołach.
AMEN.
ANGEL OF GOD, MY tekst: Aleksandra Binas
GUARDIAN DEAR
TO RULE AND GUIDE
like some Roman soldier, but he sure has the loaves and the fishes to hand out and even a little water to turn into wine. And for the girls? Wound up mechanical racing nuns, of course. For the really young – colorful, rubber ducks in the garb of the Holy Family. There’s Joseph, Mary with the Holy Child and at the back, the Three Wise Men!
TO LIGHT AND PROTECT US Playing with religion is, however, risky, it’s easy to cross the border of good taste into bad, and even worse, tread on paragraph 196 of the Civil Code (… who insults religious beliefs of others …). We know that religion can be a divisive, delicate subject; we are reminded by politicians of its pitfalls, and the resultant legal processes, some the limit of absurdity. However, instigators of iconoclast religious provocation know very well that controversy sells well, so they make use of it. A few years ago, a Mormon preacher, in order to encourage people to join the Church of Jesus Christ of Latter Day Saints, published a calendar with naked, male missionaries. He was of course ‘excommunicated’. Regardless, the calendar is still published, and what is more, a version for men was added, presenting beautiful, naked Mormon women. Creators of silicon sex toys have gone even further when inspired by religious motifs (www.divine-interventions.com). For a couple of dollars you can have a artificial penis in the shape of the Blessed Virgin or Judas, or an anal plug in the shape of Jesus (just so that Christians don’t feel the only ones to be insulted there is also a Buddha version in the offer). You can even match the colour of the gadget with the colour of your apartment; there is also a version that glows in the dark. Who is this offer addressed to – it’s hard to say but manufacturers are not complaining about the amount of sales.
In fact, religious institutions cannot ignore this state of affairs. Some of the objects described above are not addressed to Christians only and there are plenty of gadgets sold with the blessings of the Church. A statue of a holy character, a rosary or a painting of the Pope were once the top of the pops of religious craft achievement. Today, there is much more to offer and it doesn’t take much to see the results. Take a trip to one of the religious centers in Europe which are found in most countries and you will see the vast scale of this phenomenon. In Lourdes, one of the most popular pilgrimage destinations, the supermarket selling tacky souvenirs is almost as big as the sanctuary itself. And if you think that inside you will feel a certain religious fervour, you’re wrong. Here you will find old ladies scrambling for devotional articles as fiercely as they do for underwear made from Egyptian cotton sold on the market. The imagination of the manufactures is quite scary: jewelry, bottle openers, containers, sweets, joss sticks with the scent of the heart of Jesus, and on Sale: Buy Mary and Jesus, Get Saint Stephen Free. Everything is colourful and plastic. Who wouldn’t be tempted by such an offer? Those buying (or receiving) these gadgets might be a great diversity of people and the mechanisms of market organization are the same as in the case of larger consumer markets. The Church today is in the difficult position of competing with the growing Culture of Pop. To have any sort of chance in this conflict it has had to move from direct spiritual matters to focus on more Earthly matters. Christians have their sex shops (www.christianlovetoys.com), which sell the same products as the non-Christian ones but at the same time they also encourage us to pray and read the Bible. There are even tattoo salons which offer only religious motifs and quotations from the Bible. It is therefore sometimes difficult to imagine that with all these religious and spiritual widgets on sale, the greatest point of contention, the battle to save our souls, is around the placing of a Christian Cross in schools.
AMEN. 13
Hasło „kryzys”, odmieniane w ciągu ostatnich kilkanastu miesięcy przez wszystkie przypadki, dziś zdaje się nie brzmieć już tak przerażająco. Jedną z pierwszych prób podsumowania zjawiska i jego oddziaływania społecznego podjęli autorzy fotografii, które prezentowane były od 3 do 25 lutego na Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu w ramach Galerii 2PR.
FILIP SPRINGER Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych (archeologia i etnologia z antropologią kulturową) na UAM w Poznaniu. Dziennikarz i fotoreporter, współpracuje z mediami lokalnymi i ogólnopolskimi (publikował m.in. w Polska The Times, Polityka, Rzeczpospolita, Dziennik, Przekrój, Wprost, Newsweek). Harcerz, wydaje dla Kwatery Głównej ZHP internetowy magazyn wędrowniczy Na Tropie. W latach 2006-2007 stypendysta Instytutu Dziennikarstwa Polskapresse. www. visavis.pl
„MIŁOŚĆ W CZASACH KRYZYSU” 2009 W początkach 2009 roku tysiące młodych małżeństw w krajach Europy Środkowo-Wschodniej zaczęły boleśnie odczuwać skutki rosnącego bezrobocia i spowolnienia gospodarczego. Rynki ekonomiczne krajów takich jak Węgry, Czechy, Litwa, Estonia czy Ukraina załamały się, część tych państw w obawie przed bankructwem sięgnęła po zagraniczną pomoc. Na tym tle wskaźniki makroekonomiczne Polski prezentowały się pocieszająco. Natasza i Jacek Waloszczykowie w początkach 2009 roku, w samym oku kryzysowego cyklonu, zdecydowali się na kupno pierwszego własnego mieszkania. Wystraszone kryzysem banki mocno zaostrzyły kryteria przyznawania kredytów hipotecznych. Aby zdobyć zdolność kredytową Waloszczykowie musieli więc zrezygnować z marzenia o niewielkim domu pod Poznaniem i kupić używane mieszkanie na jednym z osiedli. Po czterech miesiącach poszukiwań i formalności w końcu odebrali klucze i mogli wyprowadzić się z niewielkiego i niedogrzanego mieszkania wynajmowanego od czterech lat na dalekich peryferiach miasta. Trwające kilkanaście tygodni prace remontowe i wykończeniowe prowadzili często na własną rękę. Zaciągnięty kredyt będą zaś spłacać przez najbliższych 30 lat. Wierzą, że z kolejnych ekonomicznych zawieruch Polska również będzie wychodziła obronną ręką.
14
15
PIOTR MAŁECKI Studiował operatorstwo na Wydziale Radia i Telewizji w Katowicach oraz fotografię w Anglii na BPCAD Bournemouth. Po powrocie do Warszawy w latach dziewięćdziesiątych debiutował jako etatowy fotoreporter tygodnika Wprost, by po paru latach rozpocząć już niezależną współpracę z magazynami w Polsce i na świecie. Obecnie najbardziej zajmuje go realizacja długotrwałych i możliwie dopracowanych fotoreportaży na tematy, które są mu bliskie.
„STRACIĆ DOM” Północna Wirginia, a szczególnie Prince William County, jest jednym z najbardziej dotkniętych kryzysem nieruchomości miejscem w Stanach Zjednoczonych. Setki tysięcy domów są opuszczane przez właścicieli, bez szans na ich sprzedaż ani na spłatę zaciągniętego kredytu. Ten reportaż został zrobiony na samym początku kryzysu, w sierpniu 2008 roku. Wtedy właśnie wszystko zaczęło przewracać się jak domino: banki ugięły się pod ciężarem niespłacanych kredytów, przemysł pozbawiony pieniędzy zaczął się chwiać, a zwalniani z pracy ludzie jeszcze bardziej zaczęli zalegać ze spłatą masowo zaciąganych pożyczek. Do tej pory wiele następnych domów w tym rejonie zostało opuszczonych i przejętych przez banki. Część domów jest po prostu zwracana bankom, a klucze są przekazywane przez właściciela przedstawicielowi banku. Przypadek przedstawiony w reportażu jest jednym z wielu takich, gdy dom zostaje porzucony, a właściciele znikają. Wtedy przyjeżdża szeryf, puka do drzwi, a gdy nikt nie otwiera, włamuje się wytrychem i przegląda dom z bronią w ręku. Potem budynek się zabezpiecza, zakłada nowe zamki, a bank przejmuje go w swoje władanie.
16
17
MACIEJ DAKOWICZ Aparat fotograficzny wziął do ręki w 2003r. Wyjechał z Polski po ukończeniu studiów informatycznych w 2000r. Zanim w 2004r. przeprowadził się do stolicy Walii, Cardiff, objechał około 20-tu krajów. Nigdzie jednak nie uległ takiej fascynacji fotografowaniem, jak w Cardiff. W zasadzie był tam, by się doktoryzować, ale opublikowane po kilku latach w Internecie fotografie, zyskały zainteresowanie prywatne i mediów, więc Dakowicz zmienił życiowe plany i ma nadzieję, że utrzyma się jako etatowy fotograf. Nie przerwał jednak pracy nad doktoratem i obronił go w 2009 r.
18
„ŻYCIE NOCNE W CARDIFF” 2004-2009 Nocne życie w Cardiff odbiega od tego, co można zobaczyć w innych miastach, jak np. Londyn – tam puby i kluby rozmieszczone są wokół placów, a to nie to samo. W Cardiff wszystko koncentruje się wokół centrum, przy kilku ulicach, z najważniejszą pośrodku: St. Mary Street. To tutejsze obłędne życie nocne odkryłem zaraz po przeprowadzce, fotografowanie go było naturalnym odruchem. I fotografując, dobrze się bawiłem, kiedy stwierdziłem, że muszę być trochę taki, jak ludzie na fotografiach. Jeśli nie wypijesz drinka, to zaczniesz się zastanawiać, o co tu chodzi i wszystko może cię ominąć. Z drugiej strony ‒ jeśli wypijesz kilka drinków, to staniesz się ociężały i za bardzo zaczniesz się bać, czy jesteś w stanie zrobić dobre zdjęcie. Mieszkańcy Cardiff spędzają większość wolnego czasu przy piwie, na rozmowach z przyjaciółmi. Tak długo, jak nie wyrządzają innym krzywdy, jest w porządku. Nie lubię selekcji zdjęć wykorzystywanych przez prasę, są one zwykle negatywne. Najczęściej czuję sympatię do ludzi, których fotografuję. Lubię ludzi z St. Mary Street, ale nie decyduję, czy są dobrzy, czy źli. Sam tam bywam. Wszystkie rzeczy, które fotografuję, dzieją się w przestrzeni publicznej. Jeśli ludzie całują się publicznie, domyślam się, że nie mają nic przeciw temu, że ktoś ich ogląda, a jeśli facet zasypia upity na środku ulicy, musi być świadomy, że nie jest sam dla siebie. Fotografowanie Cardiff jest sprawą złożoną, więc próbuję nie myśleć o tym za wiele i po prostu robię swoje. Jeśli zaczniesz za dużo myśleć, żadnego zdjęcia nie zrobisz.
19
’MY POLISH ROOTS – MY GRANDFATHER WAS BORN IN KRAKOW, POLAND, AND CAME TO ENGLAND DURING WW II AND JOINED THE RAF. DURING THE WAR HE MET MY GRANDMOTHER WHO WAS ORIGINALLY FROM SHEFFIELD, ENGLAND.’
Nicholas Adam Szczepaniak
20
around me
tekst i ilustracje: Nicholas Adam Szczepaniak tłumaczenie: Zofia Ziółkowska Ta praca ma na celu pokazanie nieoczekiwanych odczytów środowiska architektonicznego w przyszłości, jeżeli nie podejmiemy drastycznych kroków, mających na celu przeciwdziałanie zmianom klimatycznym. Projekt celowo jest prowokujący i alegoryczny. Osadzony w Blackwater Estuary w Essex, przewiduje zmilitaryzowane przybrzeżne wieże obronne, które będą pełnić różnorodne funkcje:
THE RIBA PRESIDENT’S MEDALS: Prowadzący / Tutors: Susanne Isa, Sacha Leong, Markus Seifermann University of Westminster 2009 RIBA Silver Medal 2009 SOM Travelling Scholarship 2009 MAKE Sustainability Award 2009 Building Design (BD) Class of 2009 2008 RIBA CLAWSA Award
1. Podstawowym zadaniem wież jest pełnienie funkcji środowiskowych urządzeń ostrzegawczych. Architektura jest ożywiona i dramatyzuje zmiany w warunkach środowiskowych: oddycha, skrzypi, jęczy, poci się i płacze, kiedy jest zestresowana. Poduszki powietrzne na powierzchni wież rozszerzają się i kurczą, podczas gdy setki rozciągających się tłoków są sporadycznie aktywowane, wylewając wodę na podgrzane fasady, aby produkować parę. Pusta strażnica na górze każdej wieży daje poczucie, jakby delikatny krajobraz poniżej był nieustannie badany i obserwowany. 2. Po drugiej stronie ujścia rzeki przestrzenie słonych moczarów zapewniają naturalną formę ochrony przeciwpowodziowej i zabezpieczają siedliska dzikiej fauny i flory. Z powodu wzrastającego poziomu wód i niekorzystnych warunków pogodowych, słone moczary szybko niszczeją. Ten projekt sugeruje, jak mega-struktury mogą być zintegrowane i wykorzystywane w celu wsparcia rozwoju naturalnych mechanizmów obronnych przed powodzią, aby chronić przed erozją wrażliwą linię brzegową i nasze najważniejsze miasta. Z czasem piasek zbiera się u podnóży każdej z wież, formując po drugiej stronie ujścia rzeki mierzeje, pochłaniające energię z fal. 3. Wnętrza wież służą jako skarbnica najcenniejszego kapitału, jakim dysponuje ludzkość – wiedzy. Architektura jest arką wiedzy, która broni książki od kulminacyjnego i katastroficznego zniszczenia. The Royal Institute of British Architects przyznaje Medale Prezydenckie RIBA od lat pięćdziesiątych XIX wieku, nagrody w obecnej formie zostały zaś ustanowione w 1984 roku. Celem tych prestiżowych nagród jest promowanie doskonałości w dziedzinie studiów architektonicznych, nagradzanie utalentowanych i zachęcanie do światowej debaty architektonicznej. Medale te powszechnie uważane są za najbardziej prestiżową nagrodę edukacji architektonicznej na świecie. Studenci każdego roku starają się o nominację przyznawaną przez ich szkołę do startowania w konkursie o medal i jednocześnie, aby ich praca została doceniona i publicznie wyeksponowana. Jest to wielki zaszczyt otrzymać Srebrny Medal RIBA 2009.Ta nagroda oferuje wspaniałe możliwości promocji na skalę światową mnie samego, jak i mojej pracy. Zdobycie tej nagrody jest prawdziwym bodźcem i daje mi pewność siebie, dzięki której mogę nadal eksperymentować i dawać z siebie wszystko do granic.
21
‘IT IS A GREAT HONOR TO RECEIVE THE 2009 RIBA SILVER MEDAL. THE AWARD HAS PROVIDED ME WITH A FANTASTIC OPPORTUNITY TO PROMOTE MYSELF AND TO WORK ON AN INTERNATIONAL SCALE. WINNING THE AWARD IS A REAL INCENTIVE AND HAS GIVEN ME THE CONFIDENCE TO CONTINUE TO EXPERIMENT AND PUSH MYSELF TO THE LIMITS OF MY ABILITIES.’ 22
This thesis is intended to expose unexpected readings in the built up environment of the future if we do not take more drastic steps to deal with climate change. The project is deliberately provocative and allegorical. Set in the Blackwater Estuary in Essex, the project envisages a set of militarised coastal defense towers that perform multiple functions: 1. The principle role of the towers is to act as an environmental warning device. The architecture is living dramatizing shifts in environmental conditions; breathing, creaking, groaning, sweating and crying when stressed. Air bags on the face of the towers expand and contract, while hundreds of tensile trunks are sporadically activated, casting water onto the heated facades to produce steam. An empty watchtower at the top of each tower gives an impression that the fragile landscape below is constantly being surveyed. 2. Across the estuary, a bed of salt marshes provides a natural form of flood defense and habitats for wildlife. Due to rising water levels and adverse weather conditions, the salt marshes are quickly deteriorating. The proposal suggests how mega structures can be integrated and used to encourage the growth of natural defense mechanisms against flooding in order to protect the erosion of fragile coastline areas and our most important cities. Over time, sand is collected at the base of each tower to form a spit across the mouth of the estuary, absorbing energy from the waves. 3. Internally, the towers serve as a vast repository for mankind’s most valuable asset; knowledge. The architecture is a knowledge ark, which protects books from culminative and catastrophic deterioration. The Royal Institute of British Architects has been awarding the President’s Medals since the 1850s and the awards were established in their current format in 1984. The aim of these prestigious awards is to promote excellence in the study of architecture, to reward talent and to encourage architectural debate worldwide. Widely regarded as the best architectural education awards in the world, students aspire each year to be selected by their school to enter for the medals and for the opportunity for their work to be recognised and publicly exhibited.
23
draw me
IMM COLOGNE AND PASSAGEN 2010 REPORT text and photos: Fabian Höll
T
[1]
[1]
[1]
[2]
[2]
24
[2]
he IMM Cologne is Germany’s most important exhibition of furniture and interior design which allows us a preview of how we might possibly live tomorrow. The world of international furniture and the interior design industry is gathering here for a big show-off. Over 1000 companies are presenting their work here this year using up every possible corner of Cologne’s exhibition halls. At the same time, and for the 21st time, we have the ‘Passagen 2010’ in Cologne, as usual parallel to the IMM Fair. The ‘Passagen’ was founded in 1990 by Sabine Voggenreiter, an architect from Cologne, and since then have been organized by her office. The exhibitors are institutions, museums, universities, design bureaus, initiatives, showrooms, galleries, furniture stores and even some international manufacturers. The ‘Design Passagen 2010’ has evolved into a full-size platform for innovative design, particularly interior design. The work of many young designers can be found here every year; the atmosphere is clearly more experimental when compared to the IMM. The IMM is presented in the exhibition halls also known as, ‘Köln Messe’, contrary to the ‘Passagen’ which is spread over locations across Cologne with almost 200 exhibiting points. As the number of locations is so great, it takes some planning to visit just the most interesting places. I used the public transport systems and borrowed a bike to avoid getting stuck in Cologne’s traffic; cars are not very useful around here. It is almost impossible to see all the exhibitions in just one week – and I was trying to see as much of IMM and Passagen in only 3 days. But I was moving on home turf, I grew up in Cologne and am used to finding my way around the city. I will try to give you my impressions of the few selected displays around the Passagen with a little insight into this year’s IMM Cologne. One of my first stops was the ‘Kartell’ flagship store [1] where the Italian design brand was presenting their latest work. High-tech
polymers are mainly used in their furniture as for the Dune-Trays by Mario Bellini or the ‘Ami Ami’ chair and table by Tokujin Yoshioka. Some items could also be found at the IMM, for example the ‘cindy lamp’ from Ferrucio Laviani. The rather minimal designs of Kartell furniture look modern and a bit retro at the same time. They have tried to remove the cheap feeling of plastic furniture as we know it. My attitude towards plastic was never the most positive, but if these designs prove to be timeless I may have to reconsider. Kartell’s furniture is supposed to last long, and stands in opposition to a disposable, throw-away culture. After all, most of the materials can be recycled. The ‘Gerling-Quartier’ was hosting the very fascinating work of ‘FRONT’ [2] which is a team of three female designers from Stockholm which have recently been named, ‘A&W Designer of the Year 2010’, by the internationally-renowned magazine, ‘A&W Architektur & Wohnen’. These young Swedish women are [3] playing with camouflage and tricks. Nothing is really what it seems here: A sofa that seems as flat as cardboard just because of the tricky use of its zebra covering – real 3-dimension. Another sofa with the drapery just printed onto it creates the illusion of a 3rd dimension where there is none. A cupboard with transforming surfaces and surreal looking lamps with horses and pigs holding them up complete the image: innovative and smart ideas, maybe just a bit over the top, but good. Another big surprise was awaiting me when I visited the ‘Spichern Höfe’. The location itself has been rebuilt in the last years and is already very interesting from its architectural point of view. The buildings in Wilhelminan style have been restored and modernized; parts of them are used as showrooms now. The illumination creates a beautiful sight at night. The tile manufacturer, ‘BRIX’, introduced new design ideas here; the baths and washstands shown by, ‘casaceramica’ and ‘Vola’ should be especially mentioned here. Dark natural stone from Italy is used in combination with Volas bathroom armatures to create bathroom furniture with a very exclusive touch. One of the washstand’s natural stone surfaces has even been covered with gold leaf. This creates a fantastic surface, but is also a little reminder of the price range. No sign of the finance crisis around here. It was also hiding very well at the IMM, somewhere behind impressive, big stands. An amazing piece of interior was presented with, ‘Klappwand’ [3] by ‘ID Modus’. The two architecture graduates, Jan Hormann and Pegah Ghalambor have created a wall that is not only a design element, but also an individuallyconvertible mural. Elegant minimalist design is combined with practical functionality. The idea also helps to save space allowing you to change the room to your actual needs in just seconds. On the banks of the river the, ‘DESIGNERS FAIR’, was taking place again; it has always been one of the hotspots during the, ‘Passagen’. [4] It has been opened for the first time for international exhibitors as well,
[3]
[3]
[3]
IMM
A PREVIEW ON HOW WE WILL LIVE TOMORROW 25
[4]
[4]
[5]
26
65 furniture and interior designers presented their products in over 4000m2. The place has the slight touch of a final-exam presentation at an art school, but this is also very positive. You stumble from one exhibition into the next; some of the most innovative ideas are actually to be found around here. The designers are present with their work and can be questioned about it, ideas can be exchanged, contacts be made. One of the new international entrees was made with, ‘The Dutch Corner’. [5] A group of designers from the Netherlands showed their understanding of ‘intelligent Dutch design’. Balloon furniture and a twin tower style lamp called, ‘Made in the USA’, by Niels Schuurmans caught my attention here, also Nic Roex’s spade furniture and Marieke Staps, ‘The Soil Clock’, that was running on mud. The work of Lars Contzen was also very amazing; he has created an interior in cooperation with Atelier Schneeweiss, Glas Trösch and A.S. Creation. The colour schemes he has developed for the room here are very special, making it look like one big graphic painting. The, ‘Designers Fair’, offers a lot to see and it is a good place to end the evening – food and drinks can be bought in the building, people gather here to go out for the night when the exhibitions are over. The last part of my ‘Passagen 2010’ odyssey took me to Ehrenfeld where a relatively new hotspot of the ‘Passagen’ has been growing over the last 3 years. For the ‘Passagen 2010’ the whole neighborhood has been turned into a showroom for young designers; some big names can also be found here. Ehrenfeld was one of the industrial hearts of the west of Cologne during the last century. Here, Helios manufactured lighthouses for the whole world and Vulkan made equipment for the steel, coal and gas industry. After production was moved to other locations in Germany and abroad many of the historic factory buildings began to fall into ruin. During the last few years the area has started to be transformed. Designers, architects and artists are taking over the empty spaces. Often multiple design offices and studios share the same building or terrain, and so it is no surprise that interdisciplinary cooperation is very present here. One impressive example was an auto-reactive installation called, ‘Revolving Realities’, by the Interpalazzo Group. The installation is part of the, ‘Dornbrach Edges’, exhibition series. A large, dark hall has been fitted with fiber-optic wiring which cuts through the place like a spider’s web and flashing like strobe lights. The centerpiece was an architectural installation – projectors changed the illumination created different patterns over its surfaces. The agency, ‘Meiré und Meiré’, have been the curators of this exhibition for Dornbracht, a manufacturer of luxury bathroom armatures. Their target is to create a crossover between disciplines; they work together with artists, architects and designers. ‘Vorwerk & Co’, a carpet manufacturer, displayed new concepts for textile tiles on the same terrain. These modular systems can become a playful element for interior designers
or in the architecture of an entire space. The manufacturer, ‘Dyson’, presented the first fan that works without a rotor system – the Air Multiplier. It is basically an open ring without visible moving parts and produces a very steady stream of air. The time of ugly ventilators seems to be over, a real eye catcher for those hot summer nights. The IMM welcomes visitors with a very different atmosphere. At no other place are there so many designers and companies gathered to face the competition and here about a third of the furniture is presented to the public for the first time. It became clear that the trend seems to be a return to simple and comfortable furniture, not too many venturous creations could be found. Comfort was in the foreground, timeless furniture instead of experiments. After 2009 with its crisis, a very bad year for the industry, there seems to be new life again. One hall was dedicated to young design, with schools, students and graduates exhibiting their work, showing their ideas. There was a lot of customized furniture around the IMM, most often with many additional functions. Also noticeable was the all-present use of LED lighting technology as illumination for cabinets and shelving units. Often colours can be adjusted to create the desired atmosphere. The regular energy saving bulb with its unpleasant light colors is often replaced by more modern halogen lighting, light applications are getting niftier, and often the light source is completely hidden. Patterns and structures seem to be replacing the regular ‘boring white wall’ – including the lighting solution for the room. A new concept is coming up: Kitchen, dining room and living area as a spatial unit. Bathroom and bedroom are fusing together into a kind of ‘spa’ oases. More manufacturers are also exhibiting green furniture, showing that it’s possible to combine esthetic and environmental goals. Impressive large dining tables could be seen in all their variations, though the ones from, ‘Studio Piano Design’, were really remarkable because of their material and size. 20.000 year old Kauri swamp wood has been used; the giant surfaces are cut out of a single trunk. The IMM has a lot to offer. But while some stands like the one from the Dutch furniture manufacturer, ‘Leolux’, can catch you for a while you might still want to walk through all the halls in a few minutes. Sometimes too many things look alike; at least that was the case with some of the Asian countries. You don’t want to get bored by things you’ve already seen somewhere else on such a Fair, and sometimes you may feel the urge to take a breather at the European exhibitors. I can recommend another walk around the young designers’ exhibits if you have these feelings visiting the IMM; it is always refreshing and worthwhile. I will take some time at the end of the day to do this again before the Fair closes and leave the IMM with good sensations. The flood of new trends has overwhelmed me but I will be able to take home a lot of inspiration and ideas.
A GREAT START INTO THE NEW INTERNATIONAL DESIGN SEASON
IMM
IMM
[5]
IMM
27
draw me
WZOROWO GRUPA PROJEKTOWA tekst: Jerzy Woźniak
W
zorowo: „wzór”, „wzornictwo”, „wzorzec”… W dużej mierze „Wzorowo” nawiązuje do PRL-owskiego motywu plakietki wzorowego ucznia, który był nagradzany za swą „poprawność” i „ponadprzeciętność”. Wyróżnianie plakietkami było typowe w Polsce, co określa nasze korzenie i naszą tożsamość. Jednak grupa Wzorowo nie chce generować ani powielać żadnych schematów. Pomimo prostoty form, które dominują w ich projektach, dopiero szczegóły poddają w wątpliwość powszechne myślenie o przedmiocie. Prace często niepokoją, skłaniają do myślenia, intrygują.
GRUPĘ TWORZĄ TRZY OSOBY: AGNIESZKA BAR, AGNIESZKA KAJPER, KARINA MARUSIŃSKA Absolwentki Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, na Wydziale Ceramiki i Szkła. Studiowały na uczelniach zagranicznych w Czechach, Słowacji, Niemczech, Francji oraz Hiszpanii. Ich indywidualne postawy wobec tworzenia i projektowania mają wspólny mianownik, który samorzutnie określił wspólne dążenia projektowe. Nawiązały inspirujący dialog, który pobudza je do szerszej kreacji. Zaczęły swoją działalność w grudniu 2008 roku, debiutując projektem recyklingowym Broken Glass Jar, który zrodził się podczas jednej z akcji artystycznych. Do chwili obecnej wzięły udział w kilku znaczących festiwalach w Polsce (Gdynia Design Days, Łódź Design Festiwal) oraz w wystawach i prezentacjach polskiego designu w Europie.
28
Powołują do życia przedmioty, które noszą w sobie znamiona czasów w których dorastały (kristal), nawiązują do polskiej tradycji (kluka), spełniają codzienne potrzeby (flip-hop). Koncentrują się też na estetyce. Starają się maksymalnie wykorzystać potencjał materiału na jakim pracują, biorąc udział w całym procesie technologicznym. Ich projekty balansują pomiędzy designem a kreacją artystyczną. Wzorowo wchodzi w interakcję z odbiorcą poprzez zabawę skojarzeniami, łamie kanony myślenia o przeznaczeniu zwykłych przedmiotów, zmienia dawno znalezione dla nich funkcje. Wykorzystują znane formy w nowych kontekstach – łączą design z anty-designem, design z re-designem. Ważne jest też to, że grupa ta bazuje na odpadach produkcyjnych, poddaje przedmioty artystycznej re-animacji. Odbiorcą ich designu jest człowiek, który ceni w przedmiocie drugie dno, dodatkowy sens, który traktuje przedmiot jak zabawę, zagadkę, jak obiekt do poznania. Coś dla zdystansowanych zarówno do siebie samych, jak i do otaczającej rzeczywistości. Staramy się, by nasze obiekty nosiły znamiona wyjątkowych i skrojonych na miarę. Jeśli użytkownik czuje z nimi więź emocjonalną i służą mu – to jest to dla nas pewnego rodzaju sukces – mówi jedna z autorek prac. – Człowieka kształtują również tak z pozoru nieznaczące rzeczy jak talerz na którym zje śniadanie. Proponujemy przedmioty, które z przymrużeniem oka sięgają do historii i kultury polskiej. Przypominają skąd jesteśmy, jaka była i jest nasza rzeczywistość i jak możemy ją wykreować. Mimo całego pokładu znaczeń i wartości jakimi faszerowane są ich produkty, autorki starają się by ich prace były swobodne i nienachalne, by w efekcie końcowym otrzymać świeżą – a co najważniejsze – funkcjonalną jakość.
KLUKA Pod piękny biały obrus kładziemy siano, a na nie kładziemy chleb nasz powszedni (tradycja polska) Otwarta szklana forma jest niewidzialną granicą misy, której wnętrze wypełnia siano. Jest to bezpośrednie przeniesienie polskiej tradycji na współczesny stół. Staropolski zwyczaj rozściełania siana lub słomy pod obrusem jest znany i stosowany do dnia dzisiejszego w chrześcijańskich domach. Ma swoje korzenie w pogańskich zwyczajach agrarnych, w których uchodził za symbol dostatku i wróżył dobre i bogate plony. Kluka jest propozycją, którą można modyfikować dowolnym materiałem, zmienić jej folkowy charakter, gdy we wnętrzu transparentnego naczynia znajdą się ścinki papieru z niszczarki, czy też chociażby fragment tkaniny. Obiekt ten może mieć różne oblicza w zależności od wyobraźni i kreatywności właściciela. Każda Kluka powstaje w technice ręcznego dmuchania szkła z tzw. „wolnej ręki”, co w języku szklarskim oznacza „bez użycia formy”. Nie ma cech produkcji seryjnej.
KRISTAL Projekt zainspirowany naczyniami ze szkła kryształowego popularnymi w Polsce w okresie PRL-u, będącymi wówczas namiastką luksusu. Do dziś dekorują mieszkania naszych dziadków i zdają się być wpisane na trwałe w historię przedmiotu w polskim domu. Porcelanowy talerz potraktowany został charakterystycznym dla szkieł kryształowych symetrycznym układem szlifów. Nacięcia tworzą regularną strukturę wgłębień na talerzu, co umożliwia ociekanie wody lub tłuszczu z potraw. KRISTAL wywodzi się z cyklu Reserved surface Użytkowe obiekty porcelanowe zdobione są technikami szklarskimi (np. szlifowanie – kryształ) oraz obiekty szklane zdobione technikami ceramicznymi (np. klasyczne wzory kalkomanii, reliefy). Poszukiwanie nowych wartości materiału odbywa się poprzez zastosowanie technik zdobniczych przypisanych innemu materiałowi (ceramika-szkło).
29
draw me
HUICHOL tekst: Alberto Noriega
D
la Indian Huichol sztuka jest modlitwą, bezpośrednią komunikacją ze sferą sacrum i jednocześnie w niej uczestnictwem. To właśnie dlatego sztuka, religia a – jak zobaczymy później – także narkotyki są częścią wielkiej dziury, kosmogonii, która stanowi jeden z największych antropologicznych skarbów. Indianie Huichol żyją w Sierra Madre, w Meksyku. Mieszkają w Nayarit, Jalisco, Zacatecas i Durango. Huichol jest wypaczeniem słowa Wixáritari, a ich język nazywa się wikarika. Pomimo tego, że Indianie zmagają się od lat z procesem „meksykanizacji”, ich życie jest ciągłym łańcuchem rytuałów oraz praktyk kultu i oddawania się ich bogom, którzy znajdują się wszędzie: w drzewach, górach, jeziorach i nawet kamieniach. Tatewari – Dziad Ogień; Káuyúmarie – Niebieski Jeleń; a także Tate Ikukurú Uimári – Matka Kukurydzy; to jedni z najważniejszych bogów plemienia Huichol. Jak zostało powiedziane już wcześniej, Indianie Huichol wykorzystują swoją sztuką, jako środek kodowania i przetrwai kierowania świętą wiedzą, nie spuścizny, zapewniając tym saktórą otrzymali po swomym ciągłość ich prekolumbijskich przodkach. Ich rzemiosło zaczyna się od wprawnego tkania i haftowania uprawianego przez kobiety z plemiona Huichol, czyli od dekoracyjnej sztuki nawlekania małych, kolorowych koralików na kolczyki, bransoletki i naszyjniki. Jest jednak także taki rodzaj sztuki, który jest bardziej wotywny i ofiarny. To płótno i dużej wielkości figury, pokryte malutkimi koralikami w bardzo ostrych kontrastujących kolorach, które są wciskane, jeden po drugim, w powierzchnię pokrytą pszczelim woskiem. Ich struktura i zakodowana wiadomość przypominają nam święte wzory starożytnych mandali używanych zarówno w buddyzmie jak i w hinduizmie. Fray Bernardino Sahagún, Francisco Hernández i Jacinto de la Serna ujawnili odurzające i mocne właściwości teonanactlu „mięsa bogów”. Piszą oni o halucynacjach, wielokolorowych snach, po których czasem następują demoniczne wizje, rozbawienie, podekscytowanie, lecz także senność i letarg. Fray B. Sahagún, słynny historyk niedawno „odkrytego” Meksyku, poświęcił kilka linijek na porównanie właściwości teonanactlu, który był używany przez Azteków z kaktusem peyotl (pejotl), który został najprawdopodobniej odkryty przez Otomi. „Indianie Chichimeca wolą pejotl od wina i grzybów”. Mamy
30
tłumaczenie: Zofia Ziółkowska
dowody w postaci kawałków pejotlu, które mają ponad 7 tysięcy lat. Napis na wotywnym płótnie o dzieciach Huichol mówi: „Dzieci, w trakcie uczty kukurydzy i dyni, udają się w wyimaginowaną podróż do krainy pejotlu. Dzieci siedzą w słońcu, na kolanach swoich matek, podczas gdy szaman opowiada cała, wyimaginowaną pielgrzymkę.” Na płótnie przepiękny motyl o zadziwiających kolorach symbolicznie prowadzi je do Wirikuta, ich duchowej krainy pochodzenia. Halucynogenne kaktusy można znaleźć na pustyni, 300 mil na północny-wschód od prawdziwej ojczyzny Indian Huichol. Podróż tam uznawana jest przez Huichol za pielgrzymkę do ich własnego początku i powrót do pierwotnego pochodzenia. Coroczna pielgrzymka jest punktem kulminacyjnym życia religijnego Huichol. Pejotl zawiera w sobie nieuzależniający narkotyk, zwany meskaliną. W swoich wizjach, Indianie Huichol często „spotykają” bogów, którzy objawiają im swoją wiedzę. Ten rytuał jest magiczną podróżą do początku. Wszystko toczy się wokół powrotu i tego, aby być współczesnym starożytnym bogom, aby przywrócić świętą sferę naszej teraźniejszości i aby żyć współcześnie ze świętą percepcją bez granic. W tym momencie jesteśmy świadomi tego, że docieramy do najwyższej fazy, najwyższego stanu umysłu, gdzie manifestuje się zarówno mentalny, jak i emocjonalny rozwój i wszystko zaprasza nas do ponadnaturalnej rzeczywistości Wixáritari. W roku 1571 – wraz z inkwizycją – te rytuały zostały uznane, za diabelne. W 1620 roku pejotl został zupełnie zakazany za swoje „szatańskie” właściwości. Dzisiaj zbieranie kaktusów pejotl jest dozwolone Indianom, którzy mają minimum jedną czwartą krwi Indiańskiej (Tarahumara, Huichol czy Cora). W przeszłości kościelne władze nie mogły pojąć tej zmieniającej umysł substancji, która poszerzała pole świadomości, a także pozwalała radzić sobie z chorobami i śmiercią powodowaną (jak uważały ludy prekolumbijskie) przez ponadnaturalne siły, które nas otaczają. Dzisiaj 500 tysięcy członków kościoła The Native American Church oraz kościoła The Peyote Way Church of God regularnie stosują tę substancję w swoich praktykach religijnych. W Meksyku, w Real de Catorce, w miejscu spotkań poświęconemu na doświadczenie pejotl, zaczęły się poważne problemy, spowodowane niedostatkiem tego kaktusa, a który jest wynikiem pielgrzymek do magicznej krainy, trwających nieustannie już od 30 lat.
F
“Does one really have to fret about enlightenment? No matter what road I travel I’Im go g in ingg ho home mee “ S in Sh i so
foto: Luis Lopez Antunez
or the Huichol people art is prayer, direct communication with and participation in the sacred realm. This is why art, religion, and we’ll see later, drugs are part of a great whole, a cosmogony that constitutes one of the greatest anthropological treasures. The Huichol Indians live in Mexico’s Sierra Madre, in Nayarit, Jalisco, Zacatecas y Durango. It is thought that Huichol is a corruption of the word Wixáritari and their language is called wikarika. Although the Indians have been dealing with a process of Mexicanisation, their life is a continuous chain of ritual and devotional exercises for the gods that are present everywhere: trees, hills, lakes and even stones. Tatewari, our Grandfather Fire; Káuyúmarie, the Blue Deer; and Tate Ikukurú Uimári, the Mother of Maize, are among the most important of the Huichol gods. As mentioned above, the Huichols use their art craft as a mean of coding and channelling sacred knowledge, insuring the continuity and survival of the legacy left to them by their pre-Columbian ancestors. Crafts such as the skilled weavings and embroidery of the Huichol women; the decorative art of stringing tiny coloured beads for earrings, bracelets, necklaces. But there is also one kind of art that is more votive, or offertory. Canvas and large sized figures covered by tiny beads of extremely bright contrasting colours pressed one by one into a surface coated with beeswax. In their structure and encoded message they remind us quite clearly of the sacred patterns in the ancient mandalas used in both Buddhist and Hinduism. Fray Bernardino Sahagún, Francisco Hernández y Jacinto de la Serna have made evident the narcotic and heady properties of teonanactl ‘meat of the gods’. They write about hallucinations, multicoloured dreams, followed sometimes by demoniacal visions, hilarity, excitation and drowsiness or lethargy. Fray B. Sahagún, the well known historian of the recently ‘discovered’ México, has consecrated some paragraphs comparing the properties of teonanactls utilised by the Aztecs with the cactus peyotl (peyote) discovered, probably, by the Otomí. The chichimecas prefer the peyote to wine or mushrooms. We have evidence of pieces of peyote some 7,000 years old. An inscription on a votive canvas about Huichol children reads: ‘The children take an imaginary trip to the land of peyote at the feast of the corn and squash. They sit out in the sun in their mother’s laps while the shaman recounts the entire imaginary pilgrimage’. On the canvas a beautiful butterfly of astonishing colours symbolically leads them to Wirikuta, their spiritual land of origin. The hallucinogenic cactus is found in the desert, 300 miles northeast of the Huichol true homeland and considered by them to be a place of pilgrimage to their own beginnings and primeval origin. A once a year pilgrimage is the climax of the Huichol religious life. Peyote contains the non-addictive drug mescaline. In their visions the Huichol frequently ‘meet’ the Gods that reveal their knowledge. The ritual is a magical trip to the beginning and is all about going back and being a contemporary of the ancient Gods, a return from the sacred realm to our present and living present with sacred perceptions without boundaries. There we are aware of reaching the superior phase of a superior state of mind, both mental and emotional development manifested finally, and they all welcome you to the Wixáritari supernatural realm. In 1571 with the Inquisition these practices were observed as diabolical. In 1620 peyote was totally prohibited because of its ‘satanic’ properties. Today its use is permitted to Indians that demonstrate at least 25% of Indian (tarahumara, huicholes y coras) blood. In the past the clerical authorities couldn’t conceive of a mind-altering substance that expanded the state of consciousness, and dealt with sickness and death caused (as the pre-Colombians thought) by supernatural forces that surround us. Today 500,000 members of the Native American Church and the Peyote Way Church of God use it regularly in their religious practices. Back in México, in Real de Catorce, a gathering place for the peyote experience, has been experiencing serious problems with shortages of this cactus because of the continuous pilgrimages to the magical land of peyote over the last 30 years.
31
around me
P
tekst: Jakub Szczęsny zdjęcia: Dafna Talmon, archiwum CENTRALA autorzy projektu: Jakub Szczęsny, Eifo Dana Group produkcja: Bęc Zmiana Fundation, Fundacja Art Animacje
chechong to próba zapisania „ze słuchu” słowa, które Dafna Kron, reżyserka grupy Eifo Dana, słyszała z ust swojej babci zawsze, gdy nie domknęła drzwi lub okna w rodzinnym domu w Jerozolimie. „Przeciąg!” stało się znajomym, choć wypowiedzianym w obcym Dafnie języku, słowem. „Pchechong” miał zastąpić „Sensorami”, roboczą nazwę dla naszej wspólnej instalacji, która powstawała w wyniku serii burzy mózgów w zacienionej loggii mieszkania przy Shenkin w Tel Avivie. Dafna wypowiedziała ją przez Skype, jako okrzyk odnosząc się do sposobu, w jaki babcia, ukryta w którymś z pomieszczeń domu, wołała do domownika. Myślałem, że umrę ze śmiechu, bo brzmiało to, jak tajemnicze wietnamskie danie, a Dafna liczyła że zabrzmi znajomo. Pchechong jest urządzeniem, które ma przenosić publiczność w polską zimę stulecia w 1979. Obraz, dźwięk, zapach i ruch powietrza mają zbudować iluzje bycia daleko od Yaffy, Tel Avivu, Izraela i w ogóle Azji Mniejszej. Chcieliśmy odnieść się do specyficznej negacji stojącej za podstawami współczesnego Izraela, państwa tworzonego niegdyś jako projekt aszkenazyjskich elit tęskniących za Europą, jej klimatem, naturą i bogactwem kultury. Do dziś będąc w Tel Avivie trudno oprzeć się wrażeniu, że surfujący o poranku efebowie i sączące kawę z croissantem modne piękności z ulicy Bograshov z dużym zaangażowaniem udają, że nie mieszkają raptem godzinę drogi od muru okalającego Autonomię Palestyńską, Gazy czy Wzgórz Golan. Że raczej chodzą po deptaku w Nicei, ewentualnie w Santa Monica. W kolejnych poziomach negacji, Pchechong ma być ostatnim: skoro Izrael udaje, że nie jest w Azji, Tel Aviv udaje, że nie jest w Izraelu, a Jaffa, miasto kilkaset razy starsze od Tel Avivu, przez który została wchłonięta, udaje, że z kolei w owym Tel Avivie nie jest. To my, biorąc udział w odbywającym się w Jaffie festiwalu, mającym być krokiem na drodze pojednania z mniejszością arabską, udamy, że tam również nie będzie-
SENSO RAMA my. Wetknąwszy do wnętrza instalacji głowy, biorący udział w wydarzeniu mogli na kilka minut uciec przed klaustrofobią i izolacją geopolityki do obcego-znajomego świata zasp, zamieci, zadym i mrozu, w którym zobaczyli z trudem brodzącego w zaspach mężczyznę w kapeluszu i płaszczu z podniesionym kołnierzem. Wrażenie przeniesienia do innego świata rodem ze Star Treku potęgowała niska temperatura dająca szokujący kontrast z upalnym zewnętrzem. Do przeżywania polskiej zimy trzeba było być dopuszczonym: ogrodzona eleganckimi barierkami przestrzeń była kontrolowana przez niemych, ubranych na galowo aktorów, którzy władczym gestem ręki zapraszali wybrańców do „wewnętrznego kręgu”, mierzyli ich i dobierali do ich wzrostu podesty, na których stanąwszy można było wetknąć głowę od spodu tajemniczego obiektu. Cieszyły nas niekontrolowane reakcje widzów, zarówno w czasie nabożnego oczekiwania, w trakcie „pobytu w Polsce” i bezpośrednio po wyjściu. Tłoczący się przy bramkach upominali się nawzajem: „nie pchaj się, zachowuj się jak Europejczyk!” (skąd my to znamy!). Kilkukrotnie aktorzy musieli wypraszać bardziej zagorzałych w doznawaniu, rozweselały nas tez nieświadome gesty wykonywane przez „oddzielone” od głowy ciała, które „pozostały” na izraelskiej ziemi. Największą satysfakcję dawały łzy i śmiech polskiej diaspory, panów i pań o zewnętrzności pracowników naukowych, przecierających mgłę w okularach ze smutnym, nostalgicznym uśmiechem zaraz po wyjściu. Jako człowiek na co dzień zajmujący się architekturą rozumiałem wtedy, co jest tak pociągające w sztukach performatywnych: siła odczuwania i prędkość reakcji, które rzadko są udziałem użytkowników normatywnych budynków. Pchechong był też dalekim echem niegdysiejszego pomysłu Centrali na zbudowanie pawilonu pozwalającego na odczuwanie suchego i wilgotnego polskiego lasu – pomysłu którego nie udało nam się kilka lat wcześniej w Izraelu zrealizować. Trójnogi „halalit” (w języku hebrajskim: pojazd kosmiczny) cieszył ludzi przez dwa dni w czasie Blue Festival w starym porcie w Jaffie w czerwcu 2009, następnie został zaproszony na ArtTlv, czyli Biennale sztuki w Tel Avivie we wrześniu tego samego roku. W ciągu dwóch dni pokazu w Jaffie w „podroży do Polski” wzięło udział prawie dwa tysiące osób.
32
Projekt finansowany jest przez Instytut Adama Mickiewicza.
33
poleca
Ponad 3 miliony sprzedanych egzemplarzy Bestseller New York Timesa
Wicked Gregory Maguire
Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu
Kiedy w klasycznej książce L. Franka Bauma Dorotka triumfuje nad Złą Czarownicą z Zachodu, poznajemy tylko jej część historii. A jak to wyglądało z punktu widzenia strasznej nemezis, tajemniczej Czarownicy? Skąd się wzięła? Dlaczego stała się taka zła? I jaka w ogóle jest prawdziwa natura zła? Gregory Maguire stworzył świat tak bogaty i żywy, że już nigdy więcej nie będziecie patrzeć na krainę Oz tymi samymi oczami. Wicked opowiada o miejscu, gdzie zwierzęta mówią i walczą o swoje prawa obywatelskie, gdzie Manczkinowie starają się wejść do klasy średniej, a Blaszany Drwal pada ofiarą przemocy w rodzinie. No i jest jeszcze ta mała zielonoskóra dziewczynka o imieniu Elfaba, która wyrośnie na osławioną Złą Czarownicę z Zachodu. Bystre, zjadliwe i nierozumiane stworzenie, które zmusi was do ponownego przemyślenia swoich przekonań na temat natury dobra i zła.
Już w sprzedaży
ilustracja: Milena Kowalska
shoot me Człowiek przed rozświetloną powierzchnią. W tle ciemny widok drzew i daleki wizerunek miasta. O czym chce nam opowiedzieć Norbert Banaszyk swoimi fotografiami? fotografie: Norbert Banaszyk tekst: Marianna Michałowska
Z
anim przyjrzymy się dokładnie fotografiom, sięgnijmy do refleksji architekta. Rem Koolhaas (nie tyle nawet architekt, co starchitect – medialna gwiazda i znak firmowy sam w sobie) chętnie krytykuje dzisiejsze kształtowanie miejskich przestrzeni. Na określenie pewnego rodzaju konsumpcyjnych i przejściowych przestrzeni, np. lotnisk i centrów handlowych, wymyśla termin junk-space. Charakteryzuje je bogactwo wystroju, barwność i blichtr. Sprawia pozór przyjazności, a jednak pozostaje niczyja, niemożliwa do oswojenia, ponieważ jest tylko przechodnia i tymczasowa. Dlatego Marc Augé nazywa je nie-miejscami, czystymi znakami przestrzeni, pozostającymi bez znaczenia. Billboardy, głoszące dzisiejsze reklamowe slogany, jakby były prawdą objawioną, są znakiem rozpoznawczym owych junk-spaces czy nie-miejsc. Jak zauważa Koolhaas, kluczem do zrozumienia popularności junk-space jest magiczne słowo „tożsamość”. Komercyjny przemysł wytwarza nasze dzisiejsze tożsamości, podsuwając towary i znaki oraz obiecując, że dzięki nim staniemy się „sobą”. Tożsamość – pisze architekt – jest nowym junk-foodem dla tych, których z niej wywłaszczono, karmą globalizacji dla pozbawionych przywilejów… Jeśli space-junk są odpadkami wytworzonymi przez człowieka i zaśmiecającymi wszechświat, to resztki, które ludzkość zostawia na naszej planecie, składają się na junk-space. Fotograf, pokazując nam świecące ekrany i ludzi przed nimi opowiada nie tyle o junk-space (do której billboardy należą), ile o poszukiwaniu tożsamości przez tych, których oślepiły i uwiodły. Na zdjęciach Banaszyka postaci ludzkie są malutkie, jakby nagle znieruchomiały przywołane „głosem” – komunikatem ekranu. Zdają się być bezwolne i przytłoczone. Nie mają szans obrony przed komercyjnym światem. Koolhaas kontynuuje: W zamian za dostęp do nirwany kredytu, podmiot zostaje obnażony z prywatności. Każda twoja transakcja pozostawia odciski palców, w tropieniu których uczestniczysz; wiedzą o tobie wszystko, poza tym, kim jesteś. Emisariusze Junk-space dopadną cię w, niegdyś nieprzeniknionej, prywatności twojej sypialni: minibary, prywatne maszyny faksujące, płatna telewizja oferująca umiarkowaną pornografię, świeże plastikowe opakowania na deski klozetowe, uprzejmościowe prezerwatywy: miniaturowe centra korzyści współistnieją z biblią na stoliku przy łóżku… A przecież kiedyś nagły blask promieniujący z obrazu był obrazem mistycznym, pokazującym satori, nagłe olśnienie pozostawało efektem wieloletniej kontemplacji ‒ nie oślepienia, lecz oświecenia. A dziś? Ekran kojarzy się tylko z komercją. Czy jednak dzisiaj nie jest to właściwy dla nas wizerunek? W rozświetlonych pomimo zmroku centrach handlowych towar jest wystawiony jak relikwia, lecz nie gwarantuje niczego poza pozorem zaspokojenia naszych rozbudzonych przez slogan pragnień. Pożądasz blichtru wielkiego świata? Chcesz być jak ekranowe zjawy? Damy ci to, tylko kup nasz produkt, po chwili zapragniesz więcej.
36
Światłość przenika przez ekran, i przyciąga nas do siebie. Byłoby zatem dokładnie tak, jak kiedyś o telewizji pisał Derrick de Kerckhove? Kiedy czytamy lub przeglądamy książki, mamy nad tym kontrolę. Lecz gdy patrzymy na telewizję, to telewizyjny skaner czyta nas. Nasze siatkówki są pod bezpośrednim wpływem wiązki elektronicznej. Gdy promień spotka wzrok i nastąpi kontakt wzrokowy pomiędzy człowiekiem a maszyną, spojrzenie maszyny jest silniejsze. Przed telewizorem nasz system obronny jest nieczynny. Jesteśmy niezabezpieczeni i podatni na wielozmysłowe uwiedzenie. Lecz zauważmy zaraz, nie wszystko się zgadza. Tradycyjny billboard się nie rusza, może zostać przeoczony. Inaczej neony i wyświetlacze LED. One nie tylko emitują światło, lecz także pulsują, hipnotyzują blaskiem. Tak, jak niegdyś ikona była tylko nośnikiem prawdy przepływającej przez obraz, tak i przez ekran przepływa światło. Nie zatrzymuje się w ekranie, emanuje z niego. To nie jest już jednak światło mistycznej prawdy, wyższej istoty, Boga, którego blask spływał na wiernego. Dzisiaj z billboardów spływa na nas światło iluzji, najlepszej oferty, kuszącego przedmiotu. Billboardy są dzisiejszymi drogowskazami. Istotne jest nie tylko to, co pokazują, lecz ku czemu (by powiedzieć językiem Viléma Fl F ussera) wskazują. Banaszyk nie pokazuje ekranów w mieście, lecz na perr yferiach, gdzie wskazują drogę „do miasta”, do centrum u . Głoszony przez wiele ostatnich lat brak centtru r m okaz a ał się złudz d eniem. Nie doszło do ostatecznego rozproszen e ia. Mi Mimo wszelkich ch róóżn ż ic, centrum nadal istnieje – wyznaczan ane prrze an z z towar. W wieelkich centrach zglobalizowanego świata zróż óżni óż nico ni c wanie jest pozorrne. Podobnaa „odpadkowa” architektura, złożon na z takich samych klocków: w sklepy, restauracje (nieodmienniee n najciaśniej oblężon ne te naj ajjba b rdziej junk-foodowe) e , kino (3D, jeeśl ślii to możliwe), ten en sam naajb j ardziej sprawdzony miejski spektak akl.l.. W kolejnyych ak h sezonach wszędzie te same modele oznaczone rozpoz o na nawa waln wa l ym repertuarem ln m znaków markowych. W nie-miejscach, ku któ tórym poprowadzą nass tó billboarrdy, poczujemy się bezpiecznie, ciemn m y podmiejski ki las a nie b dzie bę iee nas a przzerażał, przestaniemy być „sa sami” i zagubi sa b eni (choć byyć bi możee pozostaaniemy „samotni w tłumie”).. Jednak mr m ocznej str t onyy cent nttró r w miejjskkich świecący ekran nam nie pokaże. e. A jeedn d ak na zdjęciach Ba B naszykaa mrok wyd y aje si sięę równie kus uszą us zący ąc , co światło. By B ć może dlatego, jedna ze sfooto t gr graf a owanych post s aci st niee patrzyy, jak inne, naa światło, lecz obracca się w stronę ciemn mn ne-ggoo lasu.. C Czy zy ten chłopak w bluzie z kapturrem zdołał obronićć si sę przedd św ś iaatłem? Czy jednak, co bardziej pr prawdopodobne, już użż u uległ hipnozie i teraz idzie w nakazanym kierunk hi nku? W mrok, gdzie iiee skrywa się nieznane? Wizja Banaszyka jaw awi się dość katastrofi aw oofi ficznie,, lecz przecież można spojrzeć na nią bar a dziej ironicznie,, jak na komenttar ko a z do sytua u cji, w której oczekujee się „wielkich h objaw wień” p ynących ze świata reklamy i komercji. Ni pł N e łudźmy się – inn nn n ni nie udzi z ellą nam odpowiedzi, kttórych pragni n emy. Nie znaajdziem ni em my ich w błyszczących slo l ganaach c , ta takż k e naszza „tożsamośćć ” niie jeestt pproduktem em, kttór ó y mo możeemy kuppić w modny oddny nym m sk s le l pie. e Czy e. z m moż o na oż n uciec ciiec ec prze pr zedd pr ze przy zyci zy ciąg ci ąggajjąc ącym ym nass świ w at a łeem?? Jakk w ane n gd g oc ocie ie:: jeśl ie jeeśl ślii zo z baaczys cz yszz św ys świa iaatłło,, ttoo tyylkko ni iatł n e idź iddź w je j go go kieerruunk nku. u. Olś u. lśni niew ni ewaj ew ajjąc ącyy biillllbo boar bo ad ar d nam da m pprz rzzew wrotn roottn ną sz szan ansę sę na oś sę oświ wiec wi eeccen enie ie, ie e, wt wted edy, ed y, ggdy d sspo dy p jr po jrzy zymy zy my n nie na iego goo kąt ątem em m oka oka ka,, z dy dyst sttan ansu su u.
A 37
MARIANNA MICHAŁOWSKA (1970), Adiunkt w Instytucie Kulturoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Absolwentka UAM oraz Studium Fotografii Profesjonalnej ASP w Poznaniu. W tekstach krytycznych zajmuje się problematyką medialną. Autorka realizacji wykorzystujących fotografię i kuratorka wystaw. Publikuje w czasopismach i magazynach artystycznych takich jak: Sztuka i Filozofia, Kultura Współczesna, Przegląd Kulturoznawczy, Format, Kwartalnik Fotografia. Jest autorką książek: Niepewność przedstawienia. Od kamery obskury do współczesnej fotografii (Rabid, Kraków 2004) i Obraz utajony. Szkice o fotografii i pamięci (Galeria i księgarnia f5, Kraków 2007).
NORBERT BANASZYK (1974) Dyplom z fotografii na Wydziale Komunikacji Multimedialnej na ASP w Poznaniu. Studia na Historii Sztuki w Poznaniu. Prezentował swoje prace między innymi w projekcie 64 Pola Możliwości wystawa w galerii miejskiej Arsenał w 2005r. W Muzeum Narodowym w Poznaniu ‒ pokonkursowa prezentacja prac wyróżnienie Prezydenta Miasta Poznania 1999r. Seria prezentowanych tutaj fotografii pochodzi z cyklu Backlightt (2009) Aktualnie bierze udział w projekcie Formy Zamieszkiwania 2010r. którego pierwsza odsłona miała miejsce w galerii poznańskiej ASP gdzie prezentował pracę B-L-O-K (fotografia, dźwięk). W działaniach komercyjnych współpracuje z magazynami ilustrowanymi Dobre Wnętrze, Villa, Weranda, Elle Decoration i innym, dla których realizuje sesje zdjęciowe wnętrz.
38
BLINDED BY THE SCREEN
A man in front of a lit surface. In the background, a dark view of trees and a distant image of a city. What does Norbert Banaszyk photographs: Norbert Banaszyk want to tell us when text: Marianna Michałowska we view his photos?
B
efore we take a closer look, let’s study the reflections of an architect. Rem Koolhaas (not an architect but a starchitect – media star and a trademark) is prepared to criticize the modern configurations of urban spaces. He has come up with a term, junk-space, to describe specific consumer and transitional spaces, such as airports and shopping malls. They are characterized by their rich interiors and their allure. They seem friendly but in fact don’t belong to anyone and they are impossible to domesticate because they are transient and temporary objects. This is what Marc Augé calls them – non-places, pure signs of space, but meaningless. Billboards, presenting advertising slogans as if they were the one and only truth are the landmarks of these junk-spaces or non-places. As Koolhaas points out, a key to understanding the popularity of these junk-spaces is the magic word ‘identity’. Our commercial industry produces our identities, giving us products and signs promising us that thanks to these signs we will become ‘ourselves’. “‘Identity’ – is the New junk-food for the dispossessed, globalization’s fodder for the disenfranchised… If space-junk is the human debris that litters the universe, junk-space is the residue mankind leaves on the planet.” The photographer, presenting us with these shining screens and the people in front of them speaks to us not of junkspace (to which the billboards belong), but about the search for identity by those who have been blinded and seduced. In Banaszyk’s pictures the figures of people are tiny, as if suddenly frozen, called by the ‘voice’ – the message from the screen. They seem passive and overburdened. They have no possibility of protecting themselves. And Koolhaas continues: “The subject is stripped of privacy in return for access to a credit nirvana. You are complicit in the tracing of the fingerprints each of your transaction leaves; they know everything about you, except who you are. Emissaries of Junkspace pursue you in the formerly impervious privacy of the bedroom: the minibar, private fax machine, pay TV offering compromised pornography, fresh plastic veils wrapping toilet seats, courtesy condoms: miniature profit centers coexist with your bedside bible…” This sudden light shining from the screen was once a mystical image, revealing satori. This revelation was the result of long contemplation, not blinding but enlightening. And today? The screen is associated with commercialism. But is this not the appropriate image for us today? In those well lit, despite the cornered darkness, shopping malls, the product is exhibited like an artifact to worship although it guarantees nothing more than the illusionary satisfaction of your desires which have been aroused by some sort of sensory jingle. You want glamour and a big world? We can give it to you, just buy our product, and in an instant you will want more, so it seems. Light flows out of the screen its movement attracting our attention. And as Derrick de Kerckhove once wrote about television? “When we read or scan through books we have control over our actions. But when we watch television, the television reads us. Our retinas are influenced by an electronic beam and when that
ray meets your eyes direct contact between man and machine is made, but the eye of the machine is stronger. In front of a television screen our defense system is all but useless. We are unprotected and open to multi sensual seduction.” However, we can see that this is not true in all the cases. Traditional billboard do not move, we can miss or avoid them quite easily. This is not the case with neon signs and LED screens. They not only project light but also pulse and hypnotize us with their fluorescence. As in the past, an icon was only a way of projecting the truth (the message) through an image; this is similar to light coming through a screen. It doesn’t stop on the screen, it emanates from it. It is however, no longer the light of mystical truth, of a higher or greater spirit, as in Godlike, whose light beams down onto the believer. Today, the light of these beams of illusion comes down from billboards, best bargain light, the luminescence around an object of our desire. Billboards are today’s signposts. It is not only important what they show, but where (using the words of Villem Flusser) they lead us. Banaszyk doesn’t show screens from the city, but from the suburbs, where they show the way ‘to the city’, to the center. The lack of this center which has been propagated over the last few years has turned out to be an illusion. The outward dispersion (de centralizing) has never happened. Despite all the differences, the center still exists as defined by the product. In the huge centers of our globalized world diversity is apparent. The similar ‘waste’ architecture, a combination of similar blocks: shops, restaurants (the junk-food ones are still the most popular), a cinema (3D if possible), a similarity developed as a city show. During the seasons that follow one another the same models continue to be presented, labeled with well known trademarks. In the non-places, to which the billboards lead us, we will feel safe, the dark, suburban forest no longer scare us, we are not ‘alone’ anymore, we won’t feel lost (although we still may be ‘lonely in the crowd’). But the shining screens around us won’t show us the darker side of city centers. Yet in Banaszyk’s pictures the darkness seems as tempting as the light. Perhaps this is why one of the characters doesn’t look at the light like all the others are doing but has turned towards the dark forest. Was this boy in a hood able to protect himself from the world? Or rather, which is more probable, has he been defeated and hypnotized he walks where he was ordered to walk? Into the darkness, where the unknown hides? Banaszyk’s vision is quite catastrophic, but you can observe it from an ironic point of view, as a comment regarding the situation and in expectation of the great ‘revelations’ from the world of advertising and commercialism. But let us not deceive ourselves – other people do not give away the answers. We won’t find answers in scintillating slogans; our ‘identity’ is not a product to be handled, something we can buy in a shop. Can we escape this light that attracts so insistently? (What did someone, somewhere say? “When you see the light, don’t walk towards it”). That billboard with its glamorous image and mysterious message will only enlighten us if we visualize it from the corner of our eye, and better still, from a distance.
39
MARIANNA MICHAŁOWSKA (1970), assistant Professor at the Institute of Cultural Studies at Adam Mickiewicz University in Poznań. Graduate of UAM and the College of Professional Photography ASP in Poznań. In her critical texts she examines the problems of the media. She is the author of texts on the use of photography, and is custodian of the exhibitions. She is published in periodicals and magazines, such as: Art and Philosophy, Modern Culture, Cultural Studies Review, Format, Photography Quarterly. She is the author of: The uncertainty of performance. From camera obscura to modern photography. (Rabid, Kraków 2004) and Hidden image. Sketches about photography and memory (Galeria i księgarnia f5, Kraków 2007).
NORBERT BANASZYK MA, Artistic Photography at Academy of Art, Poznan, Poland. Absolvent of History of Art at UAM, Poznan, Poland. Main exhibitions: 64 Pola Możliwości (64 Feasibility Fields) at Arsenal Gallery, Poznan, Poland 2005, National Museum of Art ‒ post competition exhibition, distinction of the town clerk, 1999. The artwork currently presented comes from a series titled Backlightt 2009. Its being presented as a part of a project called Formy Zamieszkiwania (forms of habitual residence) 2010 which first part was held at ASP Gallery at Academy of Art in Poznan, Poland where B-L-O-K K (photography and sound) also was present. As far as my commercial photography is concerned I cooperate with magazines such as Dobre Wnętrze, Villa, Weranda, Elle Decoration, where I photograph mainly interiors and indoor architecture.
40
read me
F
ilmy krótkometrażowe stanowiły i stanowią po dziś dzień szkołę kina. Na początku, przy ich „zastosowaniu”, rozpoznawali możliwości nowej sztuki pionierzy: bracia Lumière, Griffith, Chaplin, Keaton, Ford i wielu innych. Do dziś młodzi adepci sztuki filmowej popełniają swoje pierwsze utwory realizując filmy krótkometrażowe. Ich szkolne etiudy okazywały się nader często utworami ponadprzeciętnymi, a często wybitnymi. Pokazywały, jak wielki potencjał kryje krótka forma filmowa. Tak było chociażby w przypadku Françoisa Truffauta, Romana Polańskiego, Michelangelo Antonioniego, Krzysztofa Kieślowskiego, Zbigniewa Rybczyńskiego, czy Larsa von Triera.
tekst: Anna Drewniak Mikołaj Jazdon
Z pozoru wydawać się może, że stanowią one jakiś margines kina, czy szerzej, kultury audiowizualnej, ale po chwili zastanowienia okazuje się, że to co w naszej rodzimej kinematografii najlepsze, najbardziej oryginalne i to w skali światowej, to właśnie dokonania polskich twórców na polu filmu krótkometrażowego. Krótkometrażowy film animowany, fabularny i dokumentalny, to wciąż trzy kategorie filmowe, w ramach których co roku Amerykańska Akademia Filmowa przyznaje Oscary. Rozwijają się festiwale filmów krótkometrażowych. Coraz szerzej dostępne nowoczesne narzędzia pozwalają młodym twórcom śmielej eksplorować możliwości tkwiące w krótkiej formie. Szkolne filmy przyszłych twórców filmów pełnometrażowych choć często nagradzane na festiwalach, rzadko trafiają do szerszego obiegu. Nie ma dla nich miejsca w kanałach TV i nie pokazuje się ich w kinach. Twórcy Klubu Filmowego Wyższej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa „Filmokrąg” postanowili pokazać je szerszej publice organizując cykliczny przegląd filmów krótkometrażowych z Polski i ze świata – SZTUKA KRÓTKIEGO FILMU. Cykl, zainaugurowany w lutym tego roku, stanowi pokazy filmów dokumentalnych, animowanych i fabularnych wzbogaconych krótkim wykładem prezentującym zestaw filmów skomponowanych w jedną całość. W świat krótkiego filmu wprowadza widzów dr Mikołaj Jazdon, autor książek „Dokumenty Kieślowskiego”, „Kino dokumentalne Kazimierza Karabasza” i opracowań do albumów DVD z filmami krótkometrażowymi Gryczełowskiej, Halladin, Kamieńskiej, Kieślowskiego i Karabasza. Zapraszani są również twórcy prezentowanych filmów. Widzowie mają szanse rozmawiać z nimi o tym, co stanowi dla nich istotę krótkiego kina, co decyduje o wyjątkowości formy, która od ponad stu lat stanowi jedną z najważniejszych gałęzi sztuki filmowej. Uczestnicy spotkań mają również szansę zdobycia wyjątkowych nagród. 19 maja zostaną rozlosowane karnety, m.in. karnet na 10. Międzynarodowy Festiwal Era Nowe Horyzonty. Sztuka Krótkiego Filmu to nie jedyne przedsięwzięcie organizowane przez Klub Filmowy WSNHiD „Filmokrąg”. Istniejący od 2005 roku DKF współorganizuje także m.in. Festiwal Future Shorts, Międzynarodowy Festiwal Betting on Shorts, Objazdowy Festiwal Prawa Człowieka w Filmie „Watch Docs”, „Festiwal Filmów o Miłości”, Międzynarodowy Festiwal Nowych Zjawisk Audiowizualnych VIVISESJA. Organizuje również pokazy w ramach projektu >OFF/a-TAK!. Projekcje i spotkania w klubie odbywają się przede wszystkim w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa oraz w poznańskim Kinie Rialto. Mimo iż specjalizują się w prezentacji krótkich form filmowych, nie unikają długiego metrażu. Zależy nam na prezentacji filmów o dużych walorach artystycznych, ambitnych, nowatorskich i społecznie zaangażowanych – argumentuje Szymon Stemplewski z Fundacji Ad Arte, który prowadzi klub. Staramy się pokazom w klubie nadać niepowtarzalny charakter, zapraszając twórców filmów oraz filmoznawców, a także przygotowując audiowizualną ich oprawę lub organizując towarzyszące im imprezy klubowe. Lubimy pobudzać do myślenia, cenimy sobie dyskusje oraz rozmowy po projekcjach – dodaje.
dr Mikołaj Jazdon / fot. Agnieszka Lewicka
K a l e n d a r i u m
Sztuka Krótkiego Filmu
14 kwietnia (WSNHiD, ul. gen. Kutrzeby 10, sala 001, godz. 18.30, wstęp wolny)
Inauguracja Festiwalu Short Waves /www.shortwaves.pl/
15 kwietnia
(Kino Rialto, ul. Dąbrowskiego 38, godz. 20.00)
8. Objazdowy Festiwal Prawa Człowieka w Filmie
21-25 kwietnia
(WSNHiD, Kino Rialto + inne lokalizacje na terenie Poznania, Leszno, Gniezno, Kalisz…) 30 kwietnia Pokaz finałowy Festiwalu Short Waves /www.shortwaves.pl/
(WSNHiD, ul. gen. Kutrzeby 10, sala 001, godz. 18.30)
7. Festiwal Filmów o Miłości
14-21 maja /www.ffom.pl/ (WSNHiD, Kino Muza, Kino Rialto, Kisielice)
Sztuka Krótkiego Filmu specjalny pokaz
19 maja w ramach 7. FFoM (WSNHiD, sala 001, godz. 18.30, wstęp wolny)
Festiwal Future Shorts
Więcej o klubie na stronie www.filmokrag.pl
10 czerwca – /www.futureshorts.pl/ (Kino Rialto, godz. 20.00)
41
tell tell me
me
O TEJ PORZE KLUB NIE TĘTNI JESZCZE ŻYCIEM. TO DOBRZE. ATMOSFERA JEST CHILL OUT ’OWA, ZALEDWIE KILKA OSÓB KRZĄTA SIĘ PO POMIESZCZENIACH NRD. ANDRZEJ I BUŁKA PRACUJĄ POD WARSZAWĄ NAD NOWYM GRAFFITI, POKRYWAJĄCYM KORYTARZ. CO CHWILĘ SŁYCHAĆ CHARAKTERYSTYCZNY DŹWIĘK WSTRZĄSANEJ PUSZKI. PACHNIE FARBĄ I TWÓRCZĄ SUROWOŚCIĄ, CO ZABAWNIE KONTRASTUJE Z NASTROJOW YM OŚWIETLENIEM I MIĘKKIMI KANAPAMI. DOPIERO TU PRZYJECHALIŚMY, A JUŻ CZUJEMY SIĘ JAK W DOMU. TOMASZ NALEWA NAM PIWO I PUSZCZA MUZYKĘ, KTÓREJ NIE POTRAFIMY ZDEFINIOWAĆ. WIEMY TYLKO, ŻE ŚWIETNIE WPISUJE SIĘ W NASTRÓJ MIEJSCA ‒ NASTRÓJ, KTÓRY SZYBKO NAM SIĘ UDZIEL A. GDZIEŚ W TLE KTOŚ SIĘ ŚMIEJE, TOCZĄ SIĘ LENIWE POPOŁUDNIOWE ROZMOWY, ALE BRZĘK SZKŁA ZWIASTUJE EMOCJONUJĄCY WIECZÓR. PODDAJEMY SIĘ ZBIOROWEJ HALUCYNACJI.
Z
RECYCLING WS450010 Właściwie nie ma rzeczy niepotrzebnych. Musisz po prostu jeszcze raz spojrzeć, złapać na nowo ulotny kontekst. I to nowe spojrzenie podpowiada ci, jak możesz jeszcze raz ten sam przedmiot wykorzystać. Mamy tu na przykład stoliczek z deski klozetowej i baniaka po wodzie czy jakimś innym płynie. Mało tego - ten stoliczek jest interaktywny, zaraz wam pokażę, na czym to polega… (kładzie pokal z piwem na stole, lampka miga). Nie ma lipy, panowie.
Z B I O R O WA H A L U C Y N A C JA
z Tomaszem Cebo, współwłaścicielem klubu NRD, rozmawiał Dominik Fórmanowicz. fotografie Michał Gołaś i klub NRD
KIBEL WS450013 Projekt KIBEL to kontynuacja interaktywności w kontekście swobody miejsca. Chciałem zachęcić różnych ludzi z różnych środowisk, bardziej lub mniej świadomych swojego street artu ‒ huliganów, graficiarzy, malarzy, itd. Ten kibel jest takim fajnym mostem, łączącym sztukę niezależną i salony,na którym można się zatrzymać i zweryfikować dwie strony. Tutaj pozwoliłem na kompletną dowolność ‒ no fucking control. W grę weszło wszystko: podłoga, sedes, sufit. Oczywiście sam też chlapałem, powstały wlepy, szablony, małe instalacje… Jeden graficiarz pojechał na kogoś, ten mu odpisał, zaczęły się pojawiać ciekawe dialogi na ścianach. Oni sobie gryzdali, obrażali się, pluli, dzałali, a całość zaczynała przypominać jeden piękny, wspaniały obiekt malarski. W pewnym momencie nieco ich przechytrzyłem ‒ wyciąłem trzy fragmenty z tych ścian. Urosło to do rozmiarów fajnych spójnych abstrakcyjnych kompilacji: tagów, plam tekstów. W tym momencie zaczął się kolejny etap projektu KIBEL, który fragmentarycznie wychodzi na zewnątrz. Wysłałem trzy takie prace na wystawę – autor nieznany, bo autorów jest rzeczywiście mnóstwo i jeden decydent, który to skadrował. Te prace zostały wyróżnione, po czym pokazałem je ponownie w NRD i wywołało to wiele ciekawych dyskusji. To tak jak kawałki muru berlińskiego ‒ wyszły z miejsca, w którym były i jako fragmenty zaczęły funkcjonować w zupełnie innym dla siebie kontekście. Tak samo wyrwanie tych obrazów i wypuszczenie ich na czystą białą ścianę nadało im intrygującą społeczną wartość. Takie MAKE ME? Dokładnie! Ale już nikt na nich nie malował, nie gryzdał. Ludzie docenili je i podjeli kolejny istotny wątek dzieła już skończonego.
WS450014
44
PRZESTRZEŃ INTERAKTYWNA WS450011 A co to za motyw, tam gdzie z tych szczelin w ścianie wypływa turkusowa farba? To jest tak zwany kolejny Cud Nad Wisłą (śmiech). Tam miała wisieć Najświętsza Panienka, mam hopla na punkcie Maryjek. Na przykład ta Maryjka w kształcie wazonu, w którym stoją białe róże. Kiedyś prawie każdy z nas miał w domu boazerię i meblościankę ‒ taki późny Gierek. Były też imitacje ole druków z Maryjkami. Jestem ich kolekcjonerem. Chcesz je tu powiesić? Nie, ta kolekcja czeka na inną odsłonę. Na razie niech moc najświętszej przybywa, a pomysłów nam tu nie brakuje, panuje tutaj duża zmienność jeśli chodzi o to, co prezentujemy. Przez jakiś czas wisiało więcej moich prac, na zasadzie pewnego wektora – bo można popełnić wszystko. Tu nie ma żadnych ograniczeń wystawienniczych, nie ma limitu. A te wszystkie ślady na ścianach, w całym wystroju NRD, to ślady zostawione przez kolejne remonty ‒ lubię znaki czasu. To oczywiste, że to, co było, jest tak samo ciekawe jak to, co będzie. Trzeba uwidoczniać cały proces zmian. Na początku sami to robiliśmy, sami chlapaliśmy, tagowaliśmy, drapaliśmy, wzbudzaliśmy konsternę ‒ to my, czy goście. Niektórzy się mylili i sami zaczeli to robić. Efekt został osiągnięty, zaczęło się po prostu dziać. Wbrew pozorom dle demokratycznego społeczeństwa to jest najtrudniejsze – niby żyjemy w wolnym kraju, ale kiedy dasz ludziom wolność, to nie wiedzą, co z nią zrobić.
WS450013
MUZYKA. PARTYZANTKA WS450016
WPUŚCIŁEM TU LUDZI WS450015
POLLOCKA WYNIEŚLI MI NA BUTACH. JESTEM POD WARSZAWĄ. WS450014 Ogólnie lubię patenciarzy, może mniej w malarstwie. Skończyłem malarstwo, także gdzieś tam tych wszystkich chłopaków kojarzę. Szczególnie lubię amerykańskie młode malarstwo, gdzie się chłopcy na początku XX wieku mocno rozbrykali. Jackson Pollock zaczął chlapać bo mu się wylała farba i zrobił z tego wartość, action painting. Tutaj jest taka polewka,ale nie z samych artystów, tylko z tej całej otoczki jaka im wówczas towarzyszyła - jak nieumiejętnie radzili sobie z nią krytycy. Zrobiłem sobie Pollocka na podłodze i teraz go na butach wynoszą. Bardzo mi się to podoba jak on znika. Taki jest zresztą tytuł tej pracy: Pollocka wynieśli mi na butach (śmiech). Nad pollockiem lightboks Dominika Smużnego. Dominik kupił resoraka model WARSZAWA M20 i powiększył go do rozmiarów rzeczywistych. Wykonanie oczywiście made in china, bo Warszawę robią teraz w Chinach (śmiech). Fajne nawiązanie do samej stolicy oraz do całego konsumpcjonizmu, który zagląda nam prosto w oczy, a do tego ten korytarz ma dokładnie wymiar tego samochodu – wjechała jak do garażu.
Jak długo już tu jesteście? To miejsce funkcjonuje gdzieś około sześciu lat, my tu jesteśmy mniej więcej od trzech. Wcześniej prezentowana tu była muzyka niszowa, wysublimowane dźwięki muzyki elektronicznej. Występowały tu takie gwiazdy jak na przykład Jan Jelinek czy M*rkof. Początki festiwalu Und Sound. Zresztą występowali tu artyści z całego świata. To było bardzo ciekawe miejsce, jednak zabrakło kontaktu z miastem, w którym to wszystko się działo. Toruń był nieprzygotowany na taką awangardę, tym bardziej w dziedzinie elektroniki. Wszyscy to doceniali, ale samo miejsce nie mogło się z tym przebić. W momencie kiedy my złapaliśmy za stery, zrobiliśmy ukłon w stronę „żywego miasta”. Otworzyliśmy drzwi na organizacje pozarządowe, mniejszości seksualne, zaczeła być prezentowana muzyka z obszarów elektro-jazz-soul-hip-hop. Zaczęły powstawać jam session, czyli warjacje na temat nurtów wyżej wymianionych. Potem doszły hard-core, no i oczywiście noise. Rozwineliśmy tu stronę muzyczną, bardziej otwartą na wiele nowych torów i obszarów muzycznych. Kolejnym naszym marzeniem było to, żeby muzyka powstawała właśnie tu – narodziny NRD Records. Chcecie wydawać płyty? Tak. Jest już gotowy duży projekt, staramy się o dofinansowanie z ministerstwa. Właściwie już byśmy mogli to robić. Interesują nas płyty koncertowe, żywe sytuacje ‒ a jeśli z zespołem zatrybi, chcielibyśmy stworzyć program rezydencji. Na razie jednak projekt NRD Records obejmować ma sytuacje nagrywane na żywo.
Tak jak mówiłem, dla mnie przełomowym momentem w historii NRD był czas, kiedy muzyka zaczęła rodzić się tutaj. To trwa mniej więcej od dwóch lat. Są goście, którzy spotykają się raz w tygodniu i urządzają tu sobie scretch sesje, tutaj zresztą spotykają się wszyscy miłośnicy scretchu. Z tego powstała scena. Teraz oni ściągają pionierów z całej Polski i tutaj na żywo powstają sety, cała historia kręcąca się wokół gramofonu. W planach na przyszłość mamy zorganizowanie w Toruniu festiwalu muzyki tworzonej wyłącznie za pomocą ludzkiego głosu. Sam się zajmuję beat boxem, a sceną, którą chciałem zawsze tworzyć była scena WSZECHWOKALISTYKI - mc, wokaliści, beat boxerzy, slamerzy. I stąd wzięły się tak zwane „spotkania przy cadillacu” – tak nazywamy nasz bar. W trakcie tych spotkań do dyspozycji mamy kilka mikrofonów, zaczyna się jam. Bardzo dobrze wyszło tego rodzaju spotkanie, kiedy przyjechał Sławek Uniatowski. Do tego obecni byli Zgas – beatboxer, Krzysztof Zalewski, który wygrał Idola oraz To-Masz, czyli ja. Odwaliliśmy tutaj świetny koncert na czterech mikrofonach. Każdy z innej dziedziny, a jednak wszyscy tworzyli pewną całość. Każdy się otwiera, Uniat zapomina, że jest uroczy i romantyczny, Zgas zapomina, że zakorzeniony jest w hip hopie, Krzysiu przez chwilę nie jest rockowy i wszystko zaczyna mieć nową wartość.
45
WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ OD UNDERGROUNDU WS450016 Podobno macie problemy z miastem. Na czym to polega? My z miastem nie mamy żadnego problemu, miasto nas lubi. Więc w czym problem? Władze miast, bo problem dotyczy wielu, chyba nie do końca zdają sobie sprawę ze znaczenia takich miejsc. Z tego, jakie możliwości dają one młodym, kreatywnym ludziom. Tutaj ludzie mogą działać, nie muszą też robić niczego pod publikę i mogą olać pojęcie komercji, która ma „pomóc” im wypłynąć. Nie muszą tracić rdzennego podejścia do swojej sztuki. NRD to miejsce otwarte, w którym artyści mogą zaprezentować szerokie spektrum możliwości. Wiadomo, że w takich miejscach tworzą swoje pierwsze portfolio. Wszystko zaczyna się od undergroundu, usłyszysz to na przykład w muzyce Toma Waitsa. Niektóre zespóły pochodzą z małych miasteczk lub wsi. Kiedy wychodzą pierwszy raz na scenę, czuje się atmosferę strachu i szczęścia. Niektórym udaje się przebić przez całą kulturę masową, a jest przez co. Mamy do czynienia z niesamowicie drętwym rynekiem fonograficznym, który funkcjonuje na banalnych, prostych i krótkotrwałych skojarzeniach, nie wzbudzając w młodym człowieku na dłuższą metę żadnych estetycznych doznań. Niestety młodzi wracają do nas po jakimś czasie i czasem już się do tego nurtu zaliczają. WS450023
46
MAPA POLSKI WS450016 Jednym z głównych problemów sceny niezależnej, i tu nie będę oryginalny, są marki i pfeningi. Dlatego cieszy mnie, że NRD jest tak położone jeśli chodzi o mapę Polski. Gdańsk, Łódź, Warszawa, Poznań – to mniej więcej te same odległości. Jeśli artyści przemierzają drogę z Warszawy do Poznania, czy z Gdańska do Łodzi – po drodze jest Toruń. Jedynie Wrocław i Kraków gdzieś nam wypadają. Nie zawsze chce się muzykom takich odległości naraz pokonywać i bardzo dobrze jest zatrzymać się w NRD. Wielu artystów zdaje sobie sprawę, że takie miejsca to nie fabryka pieniędzy ‒ to idea i świadomość w jakim stanie jest kultura niezależna. Dzięki temu udaje się od czasu do czasu zorganizować naprawdę niesamowity koncert. Wiadomo, że moglibyśmy zapraszać artystów z całej Europy i tu przydałaby się ruch ze strony miasta. Przykładem jest Berlin – tam muzyka kwitnie, wszyscy grają za zwroty, każdy chce grać, kluby codziennie pełne, walczy się o widza. Tam jest dopiero rotacja. Żałuję, że w Toruniu nie ma drugiego takiego miejsca, żebyśmy się wzajemnie napędzali. Chociażby pod kątem plakatów czy koncertów. Żeby była pełna wymiana energi, bo to bardzo mobilizuje. Nie można tego traktować jako konkurencji, tylko jako dodatkowy motor. Teraz NRD jest jak roślinka na pustyni, którą
WS450015
trzeba cały czas podlewać specjalnym roztworem o nazwie „progres”, chyba że zdarzy się cud i spadnie jakiś deszcz. Tak też się stało - na naszych oczach w niesamowitym tempie wyrosło Centrum Sztuki Współczesnej. Bardzo dobrze od samego początku układa nam się współpraca - profesjonalny zespół, dużo pomysłów, intrygujący program stworzony przez Joannę Zielińską. Dla nas to kolejna kopalnia ciekawych osobowości, które w większości nas odwiedzają. Nie muszę jechać do Nowego Yorku żeby porozmawiać ze Zbyszkiem Rybczyńskim, a propos - wręczył nam Oskara (śmiech) .Wiadomo, że nasze miejsce zaczęło być dużo ciekawsze. Kolejną pozytywną burzą, która przynosi oczekiwane, pozytywne opady, jest festiwal filmowy TOfifest, który na jakiś czas zamienia oblicze naszego małego państewka w wizytówkę międzynarodowego centrum filmowego. To są jedyni nasi stali partnerzy, z którymi dochodzi do wymiany energii i poglądów. Zasada jest prosta MY WY ONI NASZE = = MIASTO. Mamy podpisane różne umowy barterowe, pomagamy sobie. I wtedy taki zaproszony artysta czy widz wyjeżdża stąd ze świadomością, że Toruń jest po prostu zajebisty.
DLA NAS WS450017 Kolejnym ciekawym miejscem w NRD, które chciałbym wam pokazać, jest Galeria Egoist. Wcześniej była to Galeria Dla i trzeba podkreślić tutaj bardzo duży wkład twórczy Moniki Wejchert-Waluszko, która była kuratorką Galerii Dla. Ona zaprosiła mnie do współpracy z NRD i właściwie dzięki niej wylądowałem tu i zatrzymałem się. Kiedy przyjechałem do Torunia, przez pierwsze dwa tygodnie chodziłem po mieście i stwierdzałem – OK, bardzo ładne miasto, bardzo odpowiada mi jego tempo, świetnie dbają tu o zabytki, świetnie to jest zorganizowane. Wiesz, wchodzisz czasem w jakieś małe uliczki i myślisz „Amsterdam”, jakoś tak za wąsko jak na Polskę. Czujesz tu historię, miasto jest pięknie położone nad rzeką i tak dalej. Ale jak tu ludzie żyją? Niby wszystko jest, ale co ja właściwie mam tu robić? I właśnie wtedy znalazła mnie Monika, która obecnie pracuje w TVP Kultura. Bardzo ważna postać, jeśli chodzi o kuratoring, o działania społecznościowe. Ona zapoczątkowała Galerię Dla i zrobiła to naprawdę na najwyższym poziomie, bo czołowi artyści polscy byli wystawiani wtedy właśnie w tej Galerii. Dzięki niej udało się z taką łatwością nawiązać różne kontakty i tak, ludzie przyjeżdżający teraz do CSW od razu wiedzą o tym miejscu. To wszystko właśnie dzięki Monice, która mnie w to wszystko wkręciła. Galeria Dla weszła wówczas na listę ważniejszych galerii niezależnych w Polsce.
Tomasz Cebo w studio NRD Records
Kiedy ja to przejąłem, bardziej skupiłem się na środowisku lokalnym i zmieniłem nazwę. Galeria Egoist, czyli „dla nas”. To jest teraz miejsce spotkań, dyskusji, tworzenia, chlapania. Oczywiście odbywają się wystawy, tylko już nie z taką regularnością, dajemy też pole do popisu studentom z miejscowego Wydziału Sztuk Pięknych w Toruniu ‒ tutaj mogą prezentować, dokumentować tworzyć swoje prace. Przy okazji chciałbym skrytykować Wydział. Wiem, że to nie jest akademia, akademie nieco inaczej się bronią i rektor po prostu myśli o sztuce. A tutaj jest to tylko wydział, na uniwersytecie. Priorytetem są te wydziały, z których uniwersytet jest najbardziej znany, prawo, stosunki międzynarodowe, astronomia i kierunki ścisłe. Wydział wydaje się być ich kulą u nogi. Profesorowie nie mają tej siły, którą znam ze swojej akademii, gdzie nasi profesorowie nas napędzali. Mieliśmy kontakt z innymi artystami, miały miejsce wymiany, etc. Tutaj studenci wychodzą z wydziału i są po prostu zahukani, nie wiedzą, co ze sobą zrobić i trafiają prosto do agencji reklamowej. Chciałbym tym ludziom pomagać i ich podejmować tak, jak TAKE ME. Dlatego wiszą tu często dyplomy, co ciekawsi młodzi artyści pokazują swoje prace. Następny etap Galerii chcę oddać dwojgu absolwentom artystom, którzy niedawno skończyli szkołę, Kasi Malejka i Joachimowi Sługockiemu. Będzie dwóch młodych kuratorów, którzy pociągną temat Galerii i którym chce się to robić. My niezmiennie będziemy mogli zajmować się stroną muzyczno-organizacyjną. Chciałbym, żeby powstała osobna strona Galerii, żeby miała ona swój rytm, regularne wystawy,
otwarcie – zamknięcie, żeby wychodziły publikacje, katalogi z wystaw. Chciałbym zatrudniać kolejnych ludzi i dać szansę studentom tworzyć kolejne środowisko. Pokazać im, że nie trzeba się od razu komercjalizować, żeby robić sztukę. Wiadomo, że każdy musi w końcu iść do pracy, ale nie trzeba się w niej zatracać, żeby mogli tutaj swoją aktywnością tą pracę równoważyć. Ale ty sam chyba trochę na tej zasadzie z Poznania wyjechałeś, prawda? Tak, między innymi właśnie dlatego, że poczułem totalny sprint za karierą, co w akcie tworzenia dzieła w ogóle nie pomaga. Zaczęły się dziać kwasy między kolegami, zwierzchnicy zaczęli w tym uczestniczyć i powiedziałem FAK! Miałem świadomość, że mi się zaraz po studiach nic nie skończy, a czy od razu zacznie? Nie miałem presji, a pod koniec akademii już czułem jakiś pressing. Z jednej strony jakieś galerie się odzywają, z drugiej strony kolega podpisał jakiś kontrakt – dla mnie to był cyrograf. Pojawiło się wzajemne napędzanie ku chwalę piękności, której ja osobiście nie czułem. Nie chciałem w tym uczestniczyć i nagle poczułem się postrzegany trochę na zasadzie „o co mu chodzi?”. A chodzi o to, że może swój pierwszy cykl malarski stworzę dopiero za dziesięć lat, a niektórzy twierdzą, że żeby być malarzem trzeba malować codziennie, chyba nawet jak się nie wie co. Akademia dała mi wiele możliwości – pracownia dźwięku, pracownia multimediów, fotografii cyfrowej, rzeźby – z każdej pracowni mogłeś korzystać, do każdej się zapisać. Student, który kończy malarstwo nie musi być malarzem, ma być świadomy własnej tożsamości i jeszcze bardziej być ciekawy świata. Nie musi nawet robić dyplomu z malarstwa, może robić łączony. To jest właśnie wielki plus akademii poznańskiej. Jednak z drugiej strony, tak jak mówiłem, czułem pressing, że my teraz już musimy być dojrzałymi ludźmi, którzy wystartują. Musiałem uciekać, lecz kontaktu nie straciłem.
WS450020
47
W KROPKI WS450017 Powracając jednak do samego NRD i naszych problemów. Jak już wyżej wspominałem, klub wpisał się w mapę wydarzeń kulturalnych miasta, często staje się klubem festiwalowym. To jest też bardzo przydatna promocja dla nas i samego Torunia ‒ dobry moment, by się wykazać, bo przychodzi bardzo dużo ludzi z zewnątrz, sporo zaproszonych gości. I wtedy można sobie z Janem Nowickim bruderszafta wypić, nagle w plecy klepie mnie Borys Szyc i mówi: „Ale masz klub!”. Ludzie tu wchodzą i mówią „ja pierdolę, jakie miejsce! Gdzie ty je schowałeś?!” Zdarza się, że ludzie z zewnątrz bardziej doceniają to miejsce, niż nawet samo miasto. Stąd, podejrzewam, problemy z urzędem miasta ‒ nie ma kontaktu. Wynikają one z tego, że żaden z tych ludzi tak naprawdę tutaj nie był. Znają nas czasem z kontrowersyjnych akcji, kiedy na przykład pomalowaliśmy zniszczoną elewację kamienicy w kolorowe kropki, bez zgody konserwatora. Jak może kogoś wkurzać kropka? Zresztą ładne to było, kolorowe, cała kamienica w kropki. Ludzie się cieszyli, że w ogóle coś takiego powstało, jak wyjęte rodem z Amsterdamu, jakiś mały skłocik, pozytywni ludzie go prowadzą… I nagle się okazało, że powstał totalny szum medialny, same problemy, chciano składać pozwy i tak dalej. Skończyło się tak, że musieliśmy zamalować te kropki, odmalować elewację. Zainspirowało mnie do tego to, że kolega, który ma kamienicę na starówce zmienił okiennice z brązowych na ciemno-zielone i miał z tego powodów mnóstwo problemów. Więc nawet kolor okiennic jest bardzo ważny dla konserwatora, bo to buduje wizerunek miasta. Znowu poruszamy powracający temat wolności. Nawet jeśli zmieniasz coś na lepsze, to i tak możesz stać się przestępcą bo robisz to wbrew prawu. Prawo, w kontekście artystów, w takich sytuacjach, wy-
48
mięka. Jeśli chodzi o naszą kamienicę w kropki, to ludzie sobie przychodzili pod nią robić zdjęcia ślubne. Przyjeżdżali turyści. Do Torunia w ogóle wiele niemieckich wycieczek przyjeżdża – takie grupy po pięćdziesiątce, z przewodnikiem, megafon. Przewodnicy specjalnie zabierali ich na tę uliczkę, chcąc pokazać im NRD. Oni odbywali wtedy taką sentymentalną podróż – bo to „nasi” zza muru, poza tym sama kamienica, kolorowa – jaki odjazd! Nie było osoby, która by wobec tego przeszła obojętnie, nie wyciągnęła telefonu i nie zrobiła foty. Ale z drugiej strony ‒ prawo. Jest dla nas, czy mamy go po prostu przestrzegać? Czy nie powinno być ustępstw, dyskusji, tzw. „przypadku indywidualnego”? Czy powinno się rozpatrywać dany przypadek zgodnie z prawem, czy zgodnie z sytuacją i kontekstem? Po to właśnie przeprowadziłem tę akcję z kropkami. Prawo okazuje się w takich przypadkach niedoskonałe. Ja cieszę się z tych momentów, które mogę wykorzystać, kiedy tak naprawdę nie wiadomo, jak to ugryźć. Tak samo jest z samym NRD w Toruniu – nie wiadomo, jak to ugryźć.
GDZIE JEST KOPERNIK. KTO Z KIM JEDZIE WS450021
GALERIA JEDNEJ FOTY WS450020 Kolejne miejsce, które dobrze się wpisało w koncepcję i założenia NRD to Galeria Jednej Foty. Mieści się ona w centralnym miejscu klubu, na jednej ze stron słupa ogłoszeniowego, i skutecznie przecina całą przestrzeń. Galeria ma dwóch kuratorów – dokładniej dwóch fotografików Jacka Chmielewskiego i Marka Szczepańskiego, którzy swoich znajomych, lub osoby które poznali przez Internet bądź na wystawie, zapraszają do współpracy. Artysta przysyła im plik, oni to na własny koszt drukują i co miesiąc zmieniają fotę. Robią sobie w niedzielę wernisaże i specjalnie frekwencją się nie przejmują. To jest przykład totalnie czystej, prostej sytuacji, kiedy ludzie z całej Polski mogą na miesiąc zaistnieć w NRD. Kuratorzy zbierają prace i docelowo chcieliby pokazać cały zbiór. Po drugiej stronie słupa mamy namacalną historię, pięciocentymetrową warstwę plakatów ‒ tu plakaty nie są nigdy ściągane, mała wojna, jeden na drugi. Jeśli kiedyś coś się będzie działo, będę musiał się stąd przenieść, wynieść, zamknąć, po prostu pościągam je po kolei i zrobię jeden wielki obraz NRD.
No właśnie, wspominałeś o problemach z władzami miasta. Nie boicie się bardziej drastycznych kroków? Zamknięcia na przykład? Nie wiem. Albo jestem takim optymistą, albo jestem wariatem, ale wydaje mi się, że nie zamkną. Sami widzicie i słyszycie, to miejsce ma tyle pozytywnej energii w sobie, że słychać o nas w całej Polsce! Podejrzewam, że gdziekolwiek byśmy się nie zwrócili o pomoc, otrzymamy ją. Inne miasta zazdroszczą nam NRD. Tym bardziej teraz, kiedy Toruń wystartował w wyścigu o miano Europejskiej Stolicy Kultury 2016, nie można zamknąć takiego miejsca, przecież to byłby jakiś fatalny błąd - „SAMO BÓJ!” Ja to traktuję jako jakiś błąd urzędnika, który po prostu nie wie gdzie jest kopernik (śmiech). Dlatego jestem bardzo pokorny i chcę to załatwić na drodze urzędowej. Jeśli nie rozpętamy tu eldorado i to nie w stylu średniowiecza, zorganizuje żużel na starówce i każdemu z widzów rozdam niczym Luter, 2016 tez, dlaczego Toruń stolicą nie będzie. Właśnie, słyszałem, że jesteś żużlowcem? Cała akcja zatytułowana jest „KTO Z KIM JEDZIE.” jestem zawodnikiem artystycznej grupy SAMOTATA, która wjechała z nowym pojęciem w dziedzinę sztuki współczesnej ‒ „Speedway Art Action”. Po prostu po meczu wchodzimy do parku maszyn, gdzie dogasa wojna technologiczna – bo mechanik jest drugi po bogu – sytuacja jest czysta, chłopaki pożyczają nam swoje kewlary, a my mamy puścić sprzęgło wyobraźni, jest tylko gaz, nie ma hamulca. Stajemy się gwiazdami, mistrzami Polski, superbohaterami. Jestem zawsze Karolem Ząbikiem, Mistrzem Świata Juniorów. Ludzie nie wiedzą, kto jest pod kaskiem, oni widzą aż/tylko zawodnika. Adriana Miedzińskiego ‒ Stefan Kornacki, Roberta Kościechę ‒ Dominik Smużny oraz niesamowitego obdarzonego w żużlowe emocje komentatora tych wszystkich wydarzeń Radosława Smużnego. Wchodzimy w stadion, w tłumy, galerie, autografy, zdjęcia i cała akcja… zaczyna się WYŚCIG!
ZBIOROWA HALUCYNACJA WS450023 Jeśli chodzi o samą nazwę NRD, to wiadomo, że pochodzi od państwa, które już nie istnieje. Dla mnie samo NRD to było bardzo ciekawe zjawisko. Okazuje się, że wszystko jest umowne, nawet stworzenie państwa na potrzeby jakiegoś układu i zabronienie ludziom przemieszczania się z jednego kraju do drugiego. To jest coś nie do pomyślenia i to nawet dwadzieścia lat temu. To jeszcze bardziej obnaża pewien układ – stworzenie pewnego państwa, a potem zlikwidowanie go. Los NRD pokazuje całą tą śmieszność granic. A jak to się ma do „zbiorowej halucynacji”? Przepraszam, że tak odszedłem od tematu. Poniosło mnie na temat tych granic (śmiech). Stwierdziłem, że stworzę sobie takie małe państewko, niezależne miejsce, które będzie totalnie apolityczne, otwarte dla ludzi, dla miasta, dla całego świata. Stwierdziłem, że to, co łączy ludzi, to właśnie to, że mogą sami coś wnieść i zrobić. Tak naprawdę jesteśmy w ciągu naszego życia, każdego dnia, uwikłani w tyle sytuacji, które nie są przypadkowe, że doceniasz to, że możesz znaleźć się w przypadkowym miejscu, gdzie możesz być sobą, co jest prawie nierealne. Czyli coś czego nie ma, ale jest, bo potrzebujesz tego. Właśnie „zbiorowa halucynacja”. Nieważne, czy to będzie NRD, blok wschodni czy zachodni – tego już nie ma. Teraz są ludzie, a ludzie są kreatywni i bardzo takich miejsc potrzebują. Ludzie muszą mieć miejsce, gdzie mogą popełnić błąd i zamienić go w nową wartość. Przychodzi trzysta osób i ochrona jest niepotrzebna. Ludzie sami się tu pilnują, a dlaczego? Niech o tym właśnie dyskutują.
49
GALERIA JEDNEJ FOTY JOANNA GORLACH
Przebudowa Klubu NRD była inspiracją do zagospodarowania pionowej ścianki – słupa. Ścianka od strony wejścia służy jako tablica ogłoszeń o wydarzeniach. Druga jej strona to miejsce bardzo wyeksponowane i widoczne nawet z najbardziej odległej części klubu. Wybór padł na fotografię. Tak powstała Galeria Jednego Zdjęcia – inicjatywa toruńskich fotografów Marka Szczepańskiego i Jacka Chmielewskiego. W ciągu dwóch lat odbyło się kilkanaście odsłon Galerii. Prezentowane były fotografie autorstwa Joanny Gorlach, Konrada Króla, Ernesta Wińczyka, Stefana Kornackiego oraz samych założycieli Galerii.
read me święta puszka
ŚWIĘTY GRAAL
MONTAN
A GOLD 4
00 ML foto
:GEEP
RZECZ O MITOLOGII AEROZOLU
Autorzy dedykują niniejszy tekst profesorom łodzkiej ASP, Państwu Etmaskim
tekst: Marcin Płocharczyk, Joanna Babińska Zadaję sobie ostatnio następujące pytanie: Jakie są podobieństwa pomiędzy Świętym Graalem a puszką aerozolu, puszką sprayu? Pytanie dość prowokacyjne: w czym aluminiowa puszka może być podobna do świętego Graala? Jaką wspólną potrzebę ludzką zaspokajają? Dla apostołów agencji reklamowych [creative menagers] odpowiedź jest oczywista, dla mnie – za moment – też będzie.
Z
astanawiam się nad miejscem przedmiotów w kulturze i życiu człowieka. Według Karola Marksa istnieje biologiczne zapotrzebowanie na przedmioty materialne, które tkwi u podstaw procesów produkcji, konsumpcji i wymiany. Biologia naszych organizmów wymusza więc potrzebę przedmiotów, ale nie jesteśmy samą biologią, jesteśmy też duchem, a nasze życie duchowe potrzebuje symboli i mitów. Materia zostaje uduchowiona, duch się materializuje. Jak, kiedy, po co…? Najpierw zajmę się puszką, jedną z ważniejszych w kulturze współczesnej, noszącej znamiona czegoś więcej niż tylko zwykłe opakowanie. Puszka Zupy Pomidorowej firmy Campbell, pierwsza w Sztuce, sztuce przez duże S, na salony wprowadzona przez Andy`ego Warhola i skonsumowana przez establishment niczym świeży rosyjski kawior. Stała się ważna dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych, ponieważ była czymś więcej niż tylko puszką zupy, to była puszka zupy domowej! Tak – trudno w to uwierzyć, ale zupa Campbella kojarzy się rodowitym Amerykanom i emigrantom, takim jak Warhol, z rodzinnym domem, czymś swojskim i smacznym. Warhol, wybierając zupę Campbella, kierował się właśnie wspomnieniami z dzieciństwa, które były wspólne dla jego pokolenia. Dom, rodzina, jedzenie – to ważne tematy, a sztuka, nawet sztuka pop artu podejmuje tylko ważne tematy. Ten właśnie przedmiot – blaszaną puszkę – Warhol wybrał z całego asortymentu przedmiotów, a przez jej zobrazowanie sprawił, że obraz ów stał się ikoną pop artu, ważną częścią kultury masowej i jednym ze świętych nośników wartości sztuki i kultury współczesnej. Obraz z Puszką Zupy Campbell nosi znamiona tego, czego poszukujemy – sakralności. Jednak Graalem nie jest. W tym przypadku nie ma mowy o przemianie tego, który z nim obcuje. Owszem, jest ważnym przedmiotem –ale nie symbolicznym, działa na zmysły, wspomnienia, odżywia amerykańskie społeczeństwo w sposób jak najbardziej fizyczny, ale niestety nie zmienia jego kondycji duchowej. Myślę, że jedząc zupę Campbella człowiek nie dozna przemiany, nie ewoluuje z homo sapiens do homo religious. Szukam puszki nie tylko ważnej, szukam puszki symbolicznej, będącej częścią mitu, mitu żywego. Mitu, który pozwala zmienić kondycję człowieczą. Rumuński religioznawca Mircea Eliade, badacz mitologii, jogi i szamanizmu, tak opisywał ludzkie codzienne życie: Człowiek całkowity poza swą kondycją historyczną zna również inne sytuacje: na przykład stany snu, marzenia, melancholii i nieobecności duchem, zachwytu estetycznego, ucieczki od rzeczywistości, itd. – i wszystkie te stany wcale nie są historyczne. Jako ludzie doświadczamy wielu rytmów czasowych, nie tylko czasu historycznego, wychodzimy poza historyczną współczesność. Wystarczy posłuchać dobrej muzyki, zakochać się bądź zatopić w modlitwie, by wyjść poza historyczną teraźniejszość, osiągając ,,wieczne teraz miłości i religii”. W naszym życiu przeżywamy momenty wyjścia poza strukturę czasu liniowego. Czasami mamy możliwość wejścia w czas kosmiczny, kołowy, odwieczny
51
i mityczny. W tym czasie jesteśmy u samego początku, przeżywamy to, co herosi kulturowi, bogowie, nasi przodkowie. Mity i symbole ożywiają nas na nowo, a my stajemy w obliczu czegoś wielkiego. A jak przebiega historia puszki aerozolu? Jej początki datuje się na rok 1927, kiedy to Norweg Erik Rotheim stworzył w Oslo pierwszy na świecie aerozol. Termin „aerozol” jest wypadkową dwóch słów: greckiego aer – powietrza i łacińskiego solutio – roztwór. W 1941 roku został wprowadzony do asortymentu wojsk amerykańskich jako środek owadobójczy, a następnie w latach 50-60 podbił świat amerykańskich kobiet poddających swe włosy obróbce i rodzimych astmatyków, odciętych od możliwości leczenia się konopiami indyjskim po ustawie delegalizującej owe użyteczne i lecznicze rośliny (ustawie przeforsowanej zresztą przez korporację Dupont).
dej innej puszce aerozolu, czyli: blaszany pojemnik, rurka, ciecz pod ciśnieniem, końcówka męska lub żeńska. Bohater tej opowieści – Puszka – ma taką moc, że stała się jednym z podstawowych symboli Kultury Aerozolu. Ma wiele twarzy, wiele imion, wiele kolorów. Współcześni hierofanci, herosi Kultury Aerozolu, mierzą się z projektowaniem i uwspółcześnieniem Graala. Czy jest to świat ludzi zamkniętych i żyjących tylko w kulturze puszki sprayu? Na pewno nie. Nasza Kultura przez duże K składa się z setek tysięcy różnych kultur, których uczestnicy migrują pomiędzy światami. W ten sposób wzbogacają się wzajemnie. Tak więc Can2 projektuje dla Adidasa, Seak jest twarzą Es packa, Loomit firmuje swą osobą kampanie Sony Ericsson. Każdy z nich odnosi się do tego, co najważniejsze w tej opowieści, czyli do przedmiotu mającego moc przemiany – puszki. Dobrze to zostało zobrazowane w wydanym ostatnio albumie „400ml”, w którym mamy 400 wizji 400 artystów. Wielość form wynika z międzykontynentalnej czołówki artystów Kultury Aerozolu, którzy podeszli do tematu na miarę współczesnych ikonoklastów. Czy to już
mit arturiański w dużej mierze został wyprodukowany przez mnichów – cystersów. Nie wynikało to jedynie z fantazji owych zacnych i pobożnych panów, lecz z nałożenia się ich opowieści na mity dużo starsze – mity celtyckie. Andrzej Sapkowski, polski pisarz fantasy i badacz mitów arturiańskich, opisuje Graala jako kocioł boga irlandzkiego Dagda, cudowny kocioł zwany u Irlandczyków Undry, w którym każdy znajdował to, na co zasługiwał, a inny bóg, Pwyll, władca krainy Annwvyn, posiadał zaś kocioł, który nie tylko warzył jadło – był to wysadzany perłami kocioł natchnienia, inspiracji i poezji. Więc Puszka Aerozolu, podobnie jak Graal, daje tyle, ile masz w sobie talentu, odwagi, gotowości do porzucenia spraw doczesnych i wyruszenia za przykładem „drużyny okrągłego stołu” na własny quest w poszukiwaniu tego, co ważne. A król Artur, ostoja i ideał rycerstwa
Puszka puszce nierówna i tak, jak nie każdy kielich jest świętym Graalem, tak i nie każda puszka aerozolu ma w sobie moc, by uaktualniać mit arturiański. Zawartość materialna i duchowa przedmiotów bywa różna. Podobnie butelka (bądź w innej wersji lampa), w której pomieszkiwał Dżin: wiadomo, że nie mieszkał on w każdej butelce. Nie liczy się więc butelka, tylko jej zawartość i design sprawiają, że sięgamy po kolejną zieloną butelkę i zaliczamy kolejny Open`er Festiwal. I z puszką sprayu jest podobnie. Interesujący mnie model to doskonałe, klasyczne 400ml objętości (model o idealnych, europejskich, wręcz hellenistycznych proporcjach). Puszka „przedmiot” staje się „podmiotem”, ma bowiem moc przemiany życia osoby, która z nią obcuje. Mechanizm działania i materiał, z którego 400ml jest wykonane, jest taki sam, jak w każ-
wszystko w temacie wielości puszek w naszym świecie? Nie – mamy jeszcze do wyboru setki kolorów, tysiące autorskich projektów, designerów projektujących zarówno dla rynku artystycznego, jak i czysto komercyjnego oraz setki osób żyjących owym mitem w metropoliach i miasteczkach. Puszka funkcjonuje na co dzień w różnych kontekstach i to kolejny dowód na jej moc: występuje jako zwykły przedmiot – narzędzie praktyczne i skuteczne, działające z dokładnością lasera okulistycznego, jak shotgun zmieniająca wygląd kolejnego miasta podczas wypraw po zmroku, ale jest także znakiem, wyznacznikiem tożsamości i symbolem przemiany homo sapiens w homo religious, lub, jeśli ktoś woli homo aerosolus. Bo, czy nam się to podoba czy nie, wszyscy żyjemy w jakiś mitach, najczęściej zbanalizowanych i zeświecczonych, jednak mających swe korzenie gdzieś w dalekiej przeszłości. Podobnie jest z mitem o Graalu i Królu Arturze. Graal to według badaczy puchar, ale w innej, starszej wersji naczynie, półmisek. Żywot Króla Artura przypada według historyków na V/VI wiek, a cały
chrześcijańskiego, to, powtarzając za Sapkowskim, bóg Gwydion, zrodzony w drodze charakterystycznej dla mitologii celtyckiej przemiany bóstwa w herosa. W tym miejscu moja opowieść dobiega do końca. Pozostaje pytanie: czy puszka może być Graalem? W dalszym ciągu brzmi to dziwnie, ale czasami tak mi się jawi na plakacie reklamowym firmy Montana Gold: złote naczynie (puszka 400ml ma lepszy design niż półmisek czy nawet kielich), wyłaniające się z czarnej otchłani nicości. Przedtem było Nic, teraz jest Ona, lśniąca złotem, gotowa by dokonać przemiany – współczesny Graal? Dla jednych tak, dla innych nie. Ważne jest żeby podążać własną drogą, nawet idąc po śladach innych. Jak powiedział Andy Warhol: W przyszłości każdy będzie sławny przez 15 minut. Więc warto iść.
52
holy can
read me
HOLY GRAIL OR THE MYTHOLOGY OF THE AEROSOL CAN
text: Marcin Płocharczyk, Joanna Babińska I’ve been asking myself this question lately: What are the similarities between the Holy Grail and a can of aerosol, a can of spray? Quite a provocative question: how can an aluminum can be similar to the Holy Grail? What human demand do they both meet? For the apostles of advertisement agencies [creative directors] the answer is simple, and for me – in a moment – all will be revealed.
I
think of the place of objects in culture and human existence. According to Karl Marx there is a biological demand for material objects, which lies at the bottom of the processes of production, consumption and exchange. The biology of our organism forces us to need these objects, but we are not only biology, we are also spirit, and our spiritual lives need symbols and myths. The matter is spiritualized, the spirit materializes. How, when, what for? Let me first talk about the can, one of the most important cans in our modern culture, meaning more than just a simple container. The Campbell’s Tomato Soup can. The first one in art, with a capital A, was introduced to us by Andy Warhol and consumed by the establishment like fresh Russian caviar.
It became very important for people in the United States because it was something more than just a can of soup; it was a can of a home-made soup! Yes – it’s hard to believe, but Campbell’s soup is to Native Americans and emigrants what Warhol associated with home, with something tasty and familiar. Warhol, when choosing Campbell’s soup, was guided by his memories from childhood, common to all people of his generation. Home, family, food – important matters, and art, even pop art is part of these important matters. This object – a tin can – was picked by Warhol from a whole range of objects, and by depicting it, the can, he created from this image an icon of pop art, an important part of mass culture, and one of the holy bearers of art as a valued part of modern culture. The Campbell’s soup can graphic is the sign we are looking for – the sacrum. But it is not the Grail. We can’t talk of the conversion of someone who communes with it. It is an important object – but not a symbolic one, it stimulates the senses, the memories and it nourishes American society physically but doesn’t unfortunately change its spiritual condition. I think that when consuming Campbell’s soup a man will not experience a conversion of any kind, he won’t evolve from Homo Sapiens into ‘Homo Religious’. I look for a can that is not only important; I look for a can that is symbolic, a can that is part of a myth, a living myth. A myth that permits changes in the human condition. A Romanian religious studies scholar, Mircea Eliade, a mythology, yoga and shamanism researcher, described everyday human life this way: A complete human being besides his historical condition knows other situations also: for instance the state of dreams, night dreams, melancholy and the spiritual absence, aesthetic admiration, escape from reality, etc. – and all these states are not at all historical. As people we experience rhythms or forms of patterns in our lives many times, not only time in the historical term but beyond our
53
historical present. All it takes is to listen to some good music, fall in love or pray to be able to set out beyond the historical present and reach ‘the eternal now of love and religion’. In our lives we experience moments of a departure beyond the structure of linear time. Occasionally we have an opportunity to enter the cosmic, the circle, the eternal, in an imaginary time. We arrive at the beginning; we experience what was experienced by the heroes from our culture, gods, and our ancestors. Myths and symbols enliven us again, and we face something Great. What is the history of the aerosol can? It all began in 1927 when the Norwegian, Erik Rotheim, in Oslo, created the first aerosol. The term, ‘aerosol’ is a combination of two words: Greek aer – air, and Latin solutio – solution. In 1941 it was used by American troops as an insecticide, and then in the 50s and 60s it won the hearts of American women who were subjecting their hair to chemical treatment and asthmatics who had been cut off from treatment with the cannabis after this had been proscribed by law and these useful and therapeutic plants could not be used, (a law forced through by the DuPont corporation). Cans are not the same and not every cup is the Holy Grail so that not every can of aerosol has the power of actualizing the Arthurian myth. The material and spiritual content of objects may differ. It’s the same with a bottle (or lamp, in a different version) in which the Genie waits: it’s obvious that the Genie does not live in every bottle. Therefore it’s not about the bottle but about its content and design that make us reach for another one, and go to another Opener Festival. In the case of the spray can, the situation is similar. The model that interests me is the classic 400 ml (with the perfect European, almost Hellenistic proportions). A can, ‘object’, becomes the can, ‘subject’, because it has the power to convert the life of a person who communes with it. The mechanisms used to make the can and the materials of these 400 ml cans are the same in every can of aerosol, which means: tin container, a short fine stem (a fine pipe), liquid under pressure, and a ‘female’ valve to push down. The character in this story – Can – has enough power and influence to become one of the basic symbols of the Aerosol Culture. It has oodles of faces, names and colours. Present day hierophants, the wise men of the Aerosol Culture, are coping with the design and modernization of the Grail. Is this a world of people locked away living only through the culture of a can of spray? Definitely not. Our Culture, with a capital C, contains hundreds of thousands of different cultures, whose participants travel around the world. They enrich each other. We have the Can designs for Adidas, Seak as a face of Es Pack, Loomit which promotes the campaign of Sony Ericson and so on. All of them refer to what is important in this story, to an object that has the power to
54
convert – the can. It was well depicted in the newly released album, ‘400ml’, with 400 visions of 400 artists. The numbers of forms were a result of the number of multi-continental groups of artists of the Aerosol Culture who took on the subject like any modern iconoclasts. Is this all about the number of cans in our world? No – we can still choose among the hundreds of colours, thousands of original designs from artists designing for the artistic market and for the commercial market, and the hundreds of people living this myth in metropolises and small towns. A can functions in everyday life in different contexts, and that also proves its power: it appears as a normal object – a tool which is functional and effective, working with the precision of an ophthalmic laser, or like a shotgun, changing the image of a city during its nocturnal voyages. It’s also a sign, a determinant of identity and a symbol of the conversion of Homo Sapiens into Homo Religious, or, if you prefer Homo Aerosolus. Because, whether we like it or not, we all live in our mythologies, most of them trivialized and secularized, but with their roots in some distant past. It’s the equivalent to the myths of King Arthur and the Holy Grail. The Grail according to some researchers is a cup. In another, older version, it is a plate. King Arthur lived in the fifth/sixth century and the Arthurian myth was created by Cistercian monks. This was not just the result of the imagination of these righteous and religious men, the story overlapped with many older myths – Celtic myths. Andrzej Sapkowski, Polish fantasy writer and researcher into Arthurian myths, describes the Grail as: a cauldron of the Irish God, Dagd, a wonderful cauldron called by the Irish Undry, where everyone found what they were worthy of. Another God, Pwyll, the ruler of the land Annwvyn, possessed a cauldron which not only cooked food – it was embellished with pearls, it was a cauldron of inspiration and poetry. So the Aerosol Can, like the Grail, gives you as much, as much of the talent you have, and courage, a will to leave earthly matters and carry on, like the Knights around the round table, your own Quest, in search of what is important for you. And King Arthur, the central personage and perfect model of Christian chivalry, is as Sapkowski puts it: God Gwydon, born in the process of change from god into hero, characteristic of Celtic mythology. Here my story ends. But the question remains: Can a can be a Grail? It still sounds strange, but I see it on the Montana Gold company advertising: a golden can (a 400ml can has a much better aspect than a plate or a cup) emerging from the dark depths of emptiness. Before, there was Nothing, Now, there is She, shining, golden, ready to convert – a modern Grail? For some it is, for some not so. The important thing is to follow your own path, even if you follow someone else’s footsteps. As Andy Warhol said: In the future, everybody will be world famous for 15 minutes. So it’s worth walking.
DZIWNA, BARDZO INTERESUJĄCA WIĘŹ ĄC CZEŚĆ 2
modele: Paweł Hajnos, Anita Kwiatkowska, Jakub Niezgoda stylizacja: Iwona Leliwa Kopystyńska make up: Olga Szabłowska zdjęcia: Ada Banaszkiewicz asystent: Piotr Gortat
shoot me
58
W
odniesieniu do sesji zdjęciowej, słowo „proces” może mieć różne znaczenie. To najbardziej oczywiste – jej przebieg i organizacja, nie wydają mi się warte opisywania, bo każdy dostosowuje ten rodzaj procesu do własnych możliwości, umiejętności i rodzaju zdjęć. Bardziej warte opisania są według mnie procesy, które zachodzą przed sesją – w głowie fotografa, osób biorących udział w sesji, etc. Pierwsza wizja sesji kolekcji Iwony, można powiedzieć, że przyśniła mi się. Domyślam się jak tandetnie i pretensjonalnie musi to brzmieć, ale nic na to nie poradzę. Kiedy po całym dniu zapchanym różnymi sprawami, koncentrowaniu się na konkretach, opadam zmęczona do łóżka, w mózgu otwierają się rozmaite drzwiczki: zaczynają przepływać bardziej lub mniej istotne myśli, pociągające za sobą kolejne myśli, które to pociągają kolejne, na które nie było czasu w ciągu dnia… W tej właśnie początkowej fazie snu przypłynął do mnie obraz sesji męskich ubrań o tematyce „Carska Rosja” szytych przez Iwonę Leliwę Kopystyńską na konkurs Off Fashion. Poza ładnie przez nią nazwanymi „pajacykami” do wysłania wraz ze zgłoszeniem, miałam mieć swój czas na kombinowanie – chciałam go więc wykorzystać jak najlepiej. Wiedziałam tylko tyle, że mają to być męskie surduty i „galotasy”, szaro-czarno-białe, sztuk 4. Moje przywiązanie do obecności kobiet na zdjęciach modowych dało bardzo dosadnie o sobie znać i od samego początku nie wyobrażałam sobie sesji inaczej, niż z postacią wystylizowanej na mężczyznę kobiety w towarzystwie Pana. „Przyśnił” mi się też dualizm tych zdjęć, chciałam żeby poza oficjalną, wyprostowaną na baczność, beznamiętną skorupką, otaczającą postacie rosyjskich kamerdynerów, kryło się coś dalszego – bo nie powiem, że głębszego. W pierwszej wersji miały to być łączone w dyptykach zdjęcia: w bogatej sali restauracji, sztywne, oficjalne, a przede wszystkim bezpłciowe – przedstawiające parę kamerdynerów, razem z ujęciami w innym, mniejszym pomieszczeniu, gdzie odkrywając klapy surdutu, pokazując bandaż, rozpuszczając gładkiego kucyka odkrywamy prawdę. Nie wiem, co wywołało taką wizję, ale o 3 w nocy wstałam, włączyłam laptopa i od razu napisałam maila do Iwony. Oczywiście do momentu sesji, a głównie po niej, ta wizja uległa zmianie, zdjęcia potrzebowały czasu, by poleżeć na dysku, albo raczej ja go potrzebowałam, żeby w pełni świadomie skleić to wszystko w całość. Zamiast restauracji, miejscem było cudownie przestronne mieszkanie Ewy, znajomej projektantki, a zamiast ciasnego zaplecza - ciasne kadry, Zamiast pary kamerdynerów – magiczne trio: Anita Kwiatkowska, Paweł Hajnos i Kuba Niezgoda. To właśnie ta grupa modeli przeniosła świat przedstawiony na zdjęciach w inny wymiar, do innej epoki. Do tego dochodzi nieoceniony wkład Olgi Szabłowskiej, która wykonała subtelne, ale znaczące makijaże oraz Piotrka Gortata, który dzielnie trzymał wszystkie statywy i znosił moje zniecierpliwienie. Ostatecznie myślę, że na dobre wyszło skupienie się na bardziej przejrzystej, jasnej formie – skupieniu się na pokazaniu kolekcji. Tak więc miałam swoje wypracowane, a niekiedy spontaniczne kadry, ale cały czas brakowało mi jakiegoś spoiwa dla tych zdjęć. Kierowana impulsem chciałam nadać im trochę absurdu, dziwactwa. Dwie długie bezsenne noce i powstał cykl. Obawiałam się, czy te wszystkie elementy razem to nie będzie za dużo, że nie będzie wiadomo na czym się skupić, stwierdzić, co tu jest motywem przewodnim. I faktycznie – tak się stało. Ale robiąc duży krok do tyłu zobaczyłam całkiem przyjemną przeplatankę świetnego krawiectwa, dziwnych postaci, abstrakcyjnej postprodukcji i tej ogromnej ryby pożyczonej ze sklepu obok. Nie jestem zwolenniczką pustych, płaskich, plastikowych zdjęć, ale nie widzę też sensu w dorabianiu na siłę ideologii tam, gdzie jej nie ma. Toteż polecam patrzeć, ogarniać wzrokiem całość, nie zaś wypatrywać.
WIĘCEJ ZDJĘĆ Z SESJI TEJ, I NIE TYLKO: >> www.adabanaszkiewicz. carbonmade.com
59
ilustracja: Joanna Kurowska
dress me
jea eansy CAMBIO CAMBIO VICTOR VIC TOR BOUTIQUE BOU E bluzka blu zk BGN
nighthawks fotograf: Igor Drozdowski stylizacja i makija偶: Ania R贸zga / MILK fryzury: Sergiusz Pawlak modelka: Angelika / AVANT
suk ukien ien ienka enka VICTOR VIC TOR OR BOUTIQ BOU T UE TIQ
sukienka ROYAL COLLECTION pończochy GATTA
body SONIA RYKIEL for H&M buty ALDO
płaszcz BGN
gorset MONIKA IDZIKOWSKA pas do pończoch i majtki SONIA RYKIEL for H&M pończochy MARYLIN buty ALDO
tell me
Powiem szczerze, oglądałam nagrania z twoich koncertów i nawet przez ekran bije z ciebie ogromna charyzma. Wprost czuje się cała pasję i szacunek, którym darzysz każdy dźwięk. Widać, że muzyka jest czymś ważnym w twoim życiu. Co o tym sądzisz? To cały świat, czy tylko zawód? To ciekawe pytanie. Cieszę się, że padło. Ostatnio byłem na pewnym koncercie… Czasem wybieram się na koncerty muzyki rozrywkowej, żeby się zwyczajnie rozerwać. Przyszło wielu młodych dziennikarzy, którzy bardzo chcieli porozmawiać z artystami. Właśnie wtedy ja sam zacząłem się zastanawiać o co zapytałbym na wstępie, gdybym był jednym z nich. To pytanie było pierwszym, które przyszło mi na myśl. Czym jest muzyka? – to fundamentalna sprawa. Moim zdaniem nie da się grać jeżeli się tym nie żyje, jeżeli nie jest to część życia i część człowieka. W momencie, kiedy jest to traktowane jak każdy inny zawód, nic wielkiego z tego nie wychodzi. Oczywiście miewam przyziemne myśli, w których porównuję muzykę do pracy, ale zaraz potem nasuwa się przypuszczenie, że jest to absolutnie wyjątkowe. Muzyki nie powinien grać każdy. Sztuki nie powinien uprawiać każdy. Te dwie dziedziny udostępnione są tylko dla niektórych. Nie chcę zabrzmieć jak wybraniec. Jeden człowiek rodzi się po to, by zostać lekarzem, drugi zaś zostaje muzykiem. Najgorsza sytuacja jest wtedy, kiedy ludzie traktują muzykę jako środek prowadzący do określonego celu, do bogactwa, sławy czy czegokolwiek innego… Wtedy jest to kłamstwo, a kłamstwa i kompromisy w prawdziwej sztuce w ogóle nie
68
istnieją. Człowiek, który zajmuje się dźwiękami musi się nimi stać. Ja się staram. Właściwie całe moje życie tak wygląda. Jestem podporządkowany muzyce. Skoncentrowany wokół dźwięku. Jestem przez to szczęśliwym człowiekiem. Faktycznie nie należy myśleć o sztuce, muzyce, przez pryzmat stanu konta bankowego… Nie wierzę również w to, że należy być nieszczęśliwym, żeby tworzyć, interpretować muzykę. Nie jest możliwe żeby człowiek, który nie jest szczęśliwy, nie ma poukładanego życia, wychodził na scenę i przekazywał ludziom prawdę i piękno. Oczywiście, sztuka nie musi być piękna, może być obrzydliwie brzydka, jednak wydaje mi się, że to, jakie życie prowadzi artysta znajduje odzwierciedlenie też w tym, co robi. Nie wierzę, by człowiek, który na co dzień ćpa, czy też korzysta z innych używek, był wstanie wyjść i zagrać Bacha w sposób tak poruszający, bym miał łzy w oczach. Jasne, jednak nie wszystko jest cukierkowe. Sam powiedziałeś, sztuka bywa róźna, burzliwa i czy to nie jest tak, że wymaga od artysty dużo emocji, czasem piekielnie ciężkich do udźwignięcia? Tak, z historii muzyki nawet to wynika. Ja tego nie potępiam. Kim zresztą jestem żeby to potępiać. Nie wierzę jednak w to, że kiedy chce się napisać piękny romantyczny utwór, należy koniecznie podciąć sobie żyły i patrzeć jak uchodzi krew. To nie jest niezbędne. Normalny, wrażliwy człowiek, może grać wspaniale muzykę zarówno współczesną jak i romantyczną, może grać rzeczy smutne i wesołe. Nie trzeba koniecznie czegoś przeżywać,
foto:: Igor foto Igor Drozd Drozdowsk owskii
ŁUKASZ KUROPACZEWSKI żeby wyeksponować to później w dźwiękach. Aktor nie musi nikogo zabić, żeby scenę zabójstwa zagrać w filmie z porażającą ekspresją! Skoro już zboczyliśmy na temat emocji. Żeby interpretować muzykę, należy ją poczuć, dotknąć tych uczuć. Absolutnie. Niezbędna jest wyobraźnia! Jak można zatem, jako człowiek poukładany, poczuć coś burzliwego? Czyli w takim razie należy usprawiedliwić użycie narkotyków, czy jakichś innych środków pobudzających, bo są one potrzebne do wyzwolenia emocji? To łatwizna. Można wziąć amfetaminę i nauczyć się w pół godziny encyklopedii, jednak czy to jest konieczne? Można nauczyć się jej bez pomocy środków. Sztuka to nie jest pójście na łatwiznę. Spójrz na Andy’ego Warhol’a, który prowadził szczęśliwe życie i kreował cudowne rzeczy. Cała otoczka nie jest konieczna. Muzyką i sztuką trzeba żyć, nie potrzeba jednak skrajności, aby stworzyć coś wielkiego. Tu musi działać wspomniana przeze mnie wcześniej wyobraźnia. Niestety żyjemy w czasach pseudoartyzmu i pseudokreacji. Interesuje mnie ta druga, przyziemna strona medalu, gdzie pasją styka się z normalnym życiem. Czy nadszedł już dzień, w którym można utrzymać się z grania? Zależy to od rodzaju muzyki. Muzyka klasyczna ma swoje grono odbiorców, jednak nie jest ono tak liczne jak w przypadku muzyki popularnej. Myślę, że w tym przypadku nie należy się kierować myślą o zarobku. To się robi dla idei. To jest powołanie, więc dochód nie ma znaczenia. Oczywiście fajnie
Łukasz Kuropaczewski wybitny polski gitarzysta. Koncertował w najważniejszych ośrodkach muzycznych na świecie. 2 listopada 2007 wystąpił w słynnej Carnegie Hall w Nowym Jorku. Nagrał 5 albumów. Każda z nich zebrała pozytywne recenzje, opisujące Kuropaczewskiego jako gitarzystę przekraczającego próg wirtuozerii i mistrzostwa. Kolejny album już wkrótce. celebrated and world famous Polish classical guitarist. Łukasz has performed in the most important music centers around the world. One of his concerts took place in the Carnegie Hall in New York on the 2nd of November 2007. He has recorded 5 albums each of which have been very well received, describing Kuropaczewski as a player who goes beyond the borders of virtuosity and mastery. His next album will be released within a few months. jest móc żyć z tego. Ja nie narzekam, utrzymuję się z grania. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nigdy nie będę miał luksusów. A nie o to chodzi? Luksusem dla mnie jest gra na gitarze! Określają cię jako utalentowanego gitarzystę – wirtuoza młodego pokolenia. Mam jednak wrażenie, że mało kto skupia się na pracy i czasie zainwestowanym w dążenie do aktualnego poziomu. Jak wyglądała Twoja wędrówka muzyczną drogą, od najmłodszych lat? Rzeczywiście ostatnio miałem takie myśli. Trafiasz w punkty, które mnie absorbują. Kilka dni temu byłem na pewnym filmie, który opowiadał o młodych, zbuntowanych ludziach i ich życiu. Bardzo mi się podobał. Wychodząc z kina myślałem sobie, że mnie ta dzika młodość ominęła. Moja oczywiście też była ciekawa, obracałem się wśród interesujących ludzi, młodych muzyków. Byliśmy jednak skoncentrowani na pracy, ćwiczeniach, progresie, poznawaniu nowego materiału. Nie mieliśmy czasu na wariactwa, nie było też więc buntu. Zrobiło mi się trochę żal, że „te” lata już przeszły, że mam teraz „dorosłe” życie. Dla swoich dzieci chciałbym, żeby ta młodość trwała. Muzyka wymaga poważnych decyzji w młodym wieku. Żeby ją uprawiać, należy się zdeklarować i rozpocząć pracę w wieku 7-8 lat. Ja jako 11-letni chłopiec wiedziałem, że chcę to robić. Na pewno jest to cała gama wyrzeczeń. Pamiętam wielokrotnie, że wakacje dla mnie nie istniały. Był to czas na wielogodzinne ćwiczenie. Oczywiście to nie tak, że byłem zamykany w klatce i musiałem grać – po prostu chciałem. Jednak
z obecnego punktu widzenia, jeżeli mógłbym wybrać sobie młodość, to trochę inaczej pokierowałbym wszystkim. Chociaż na pewno wtedy nie robiłbym tego, co robię teraz, a teraz właśnie jestem szczęśliwy. To paradoks. Mój tata mawiał, że młodość trwa bardzo krótko – te kilka lat można faktycznie przebalować i później płacić ogromną cenę na niewykorzystanie potencjału. W momencie kiedy odwróci się sytuację i zainwestuje się w ciężką pracę, wtedy po latach można odcinać kupony. Coś w tym jest. Dlaczego muzyka klasyczna? Odpowiada mi ta delikatność, ulotność. Jest metafizyczna. Dużo zostawia dla wyobraźni. To nie do końca tak, że ja ją wybrałem. Ona wybrała mnie. Nie byłbym w stanie zagrać niczego innego. To nie byłoby na dobrym poziomie, nie byłbym na pewno prawdziwy. Zawsze była gitara? Zawsze. Chociaż przeżywałem bunt, trochę na innym poziomie, w innych sferach życiowych. Zacząłem nie lubić gitary. Przestały mi odpowiadać możliwości instrumentu. Nie ciekawił mnie repertuar. Wtedy zakochałem się w pianistyce – w pianistach i ich nagraniach. Szczególny dla mnie stał się Ivo Pogorelić, znany z różnych kontrowersji. Bardzo odpowiadały mi, w tym całym okresie buntu, jego interpretacje. Zasłuchiwałem się i słyszałem niestworzone dźwięki, które wydobywał z fortepianu. Siadałem potem do gitary i czułem się jakbym nie miał narzędzia do wykazania się, nie miałem możliwości, aby dać ujście swoim emocjom. To mnie strasznie frustrowało. Uśmiecham się, bo ja, jako niedoszła pianistka, swojego czasu przeżywałam miłość do gitary. Możliwości brzmieniowe i artykulacyjne tego instrumentu sprawiły, że fortepian przestał dla mnie istnieć. Wszystko zaczęło się od wysłuchania pewnego duetu gitarowego, który wykonywał utwory Piazzolli… To prawda. Mój profesor, któremu serdecznie dziękuję, w pewnym momencie zorientował się, że przestała mnie bawić gra na gitarze. Wtedy do repertuaru wprowadził mi pewną suitę hiszpańską – to bardzo przestrzenna muzyka, mało dźwięków, zabawa kolorem. W tym wszystkim zobaczyłem nieograniczone możliwości barwowe i znów się zakochałem. Na gitarze można szeptać, można też krzyczeć. Ja próbuję te granice przesuwać. Co sezon poszukuję czegoś innego. To zabrnęło tak daleko, że rozpocząłem współpracę z lutnikiem, który co jakiś czas buduje mi nowy instrument, bo ciągle chcę uzyskiwać nowe brzmienia, ciągle poszerzam zakres gry. Każdy muzyk odczuwa sentyment do swojego instrumentu. Na to pytanie właściwie znam już odpowiedź, słysząc, że co sezon go zmieniasz. Zapytam jednak, czy przywiązujesz się do gitar? Niektórzy nawet nadają im imiona… Instrument traktuję jako środek do celu. Najważniejsze jest to, co znajduje się na końcu drogi. Jeżeli dźwięk wychodzący z gitary mnie zadowala, wtedy ją akceptuję. To narzędzie pracy. Nie mam ukochanego instrumentu. Koncertowałeś w najważniejszych ośrodkach muzycznych na całym świecie. Carnegie Hall to marzenie każdego artysty. Jakie masz plany? Nie boisz się, że osiągnąłeś już dużo i krąg
wytyczonych celów zmniejszy się do tego stopnia, że zniknie presja ciągłego rozwoju, że nie będzie nic? To nie tak. Oczywiście jestem bardzo szczęśliwy i dumny, że grałem w Carnegie Hall. Jest to spełnienie marzenia, każdy muzyk chciałby tam wejść i zagrać. Przysięgam jednak, że to nie był aż tak magiczny dzień. Koncert to koncert. Tworzą go ludzie, a nie miejsce. Bardzo lubię grać w Aula Nova. To sala Akademii Muzycznej w Poznaniu. Przychodzą tam cudowni ludzie. Z resztą to nie chodzi o prestiż miejsca. Często gram kameralnie, w małych miejscowościach, dla małej grupy ludzi, jednak jeżeli jest ta magia, te fluidy, wtedy mogę powiedzieć, że koncert był udany. Najważniejsza jest publiczność. Natomiast jeżeli chodzi o osiągnięcia i to czy się boję, że nie pozostanie nic, co mógłbym zdziałać, to powiem szczerze, że jeszcze nic nie osiągnąłem z tego, co bym chciał. To jest dopiero początek i mam nadzieje, że przede mną jeszcze wiele cudownych lat. Słuchając muzyki starasz się być odbiorcą, czy stajesz się jej częścią, analizujesz ją, wnikasz. Niewielu muzyków sprawia, że przestaje myśleć o czymkolwiek innym. Na pewno miewasz myśli, że Ci się udało. Rozwinąłeś skrzydła. Nie podchodzisz do tego w sposób nostalgiczny? Moja mama pewnie tak ma. Wzrusza się na myśl, że pochodzę z małej wsi i udało mi się wykształcić, wyjechać, coś zdziałać. Dla mnie nie ma to znaczenia. Nie myślę o tym. Co z własnymi kompozycjami? Nie komponuję. Dlatego pytam. Nie myślałeś nigdy o tym? Nigdy w życiu! Po tym, co już powstało, nie śmiałbym. Dobrze, nie wierzę jednak, że nie drzemią w Tobie pokłady dźwięków. Ja jestem jak aktor. Interpretuję. Za to bardzo nie lubię jeżeli rola kompozytora wychodzi za daleko. Drażni mnie jeżeli w muzyce określona jest dynamika, artykulacja, zwolnienia, tempa. Wykonawca nie jest odtwórcą, jest interpretatorem. Tworzy finalne dzieło. Trudno o tym mówić. Nie jest dobrze, kiedy traktuje się wszystko jako odtwarzanie, chociaż jednak zawsze uczono mnie, że kompozytor jest na pierwszym miejscu. Kiedy wybieram się na koncert, idę posłuchać danego artysty, jego wykonania, a nie konkretnego utworu. Istotne jest tworzenie, które odbywa się w tym jednym, niepowtarzalnym momencie. Muzyka klasyczna ma bardzo twardo określone ramy. Właśnie nie! Muzyka klasyczna w ogóle nie różni się pod tym względem od muzyki rozrywkowej. Szkoły muzyczne nakładają nacisk na proces odtwórczy, a nie na interpretację samą w sobie. To jest błąd… Zgadza się Zabija się sztukę, konkursy wykonawcze kompletnie zdominowały styl grania wśród młodych uczniów. Widzę to na każdym kroku i jestem przerażony! Prawdziwe osobowości coraz częściej przepadają! W Polsce klasyka ogranicza światopogląd. Twoje podejście jest bardzo współczesne i bardzo piękne. Musisz jednak przyznać, że trudno je zrealizować. To prawda. Trzeba się bardzo siłować, żeby zaist-
69
nieć. Widzę, jak zmagają się z tym moi studenci. To trudny temat. Co innego, gdyby muzykę klasyczną zaczęto traktować jak rozrywkę, jazz. Czy powinien istnieć w ogóle jakikolwiek podział? Ważne jest to, w jaki sposób podaje się muzykę. W klasyce również znajdzie się elementy improwizacji, ciekawe brzmienia, ballady, ostre granie. Może jest tak, jak mówisz. Może podziały w ogóle nie powinny mieć miejsca. Optymistyczna jest myśl o przenikaniu nurtów. Tak. To bardziej wynika z tego, że muzycy rozrywkowi wracają do korzeni, wykorzystują tematy z muzyki klasycznej, również charakterystyczne dla niej instrumentarium. Niestety nie działa to w drugą stronę. Jakie plany? Plany głownie nagraniowe i koncertowe. Z kim? Wiele lat temu odkryłem zalety muzyki kameralnej, której wcześniej bardzo nie lubiłem. Zacząłem grać w duetach. Gitara z jakimś instrumen-
tem, lub w uzupełnieniu o głos ludzki. Miałem możliwość obcowania z wielkimi artystami i może dlatego sprawiało mi to tak ogromną przyjemność. Często byłem akompaniatorem, czasem miałem jakieś solo i wychodziłem na wierzch. Najnowsza płyta, którą nagrywam, zawiera utwory wykonywane z moimi przyjaciółmi, cudownymi muzykami. Uważam ich za czołówkę nawet nie w Polsce, a w Europie – Agata Szymczewska – skrzypaczka, która wygrała ostatni konkurs Wieniawskiego i Marcin Zdunik – wiolonczelista, prawdziwy czarodziej. Jestem bardzo podekscytowany. To będzie magiczna płyta. Na zakończenie – à propos czarów. Znalazłam piękną opinię na twój temat. Jedna z niemieckich gazet opisała cię jako Monet’a gitary. Działasz na pograniczu cudu i malujesz dźwiękiem cudowne obrazy. Ja ze swojej strony życzę, aby tych obrazów postawało całe mnóstwo i aby każdy był na swój sposób inny i niemniej cudowny. Tylko Niemcy potrafią wymyślić takie porównanie. Dziękuję i gratuluję pisma.
YOU DO IT FOR SOME IDEA I’ll be quite honest with you, I watched the recordings of your concerts and I could feel your charisma coming through the screen. I could almost feel your passion and the reverence you have for every note. I can see that music is something important in your life. What do you think? Is it your whole world, or just an occupation? That’s an interesting question. I was at a concert lately… I sometimes go to pop concerts to have some fun. There were many young journalists there, who really wanted to talk to the artists. That was when I started to wonder, what would be my first question if I was one of them. And the first question that came to my mind. What is music? – This is the fundamental question. In my opinion you can’t play if you don’t live with music, if it’s not a part of life and a part of you. If you treat it as any other profession, it won’t really work. Of course I have some less important thoughts when I compare music to work, but then, the very next moment, I get this perception that this is absolutely special. Not everyone should play. Not everyone should create art. These fields are available only to some people. I don’t want to sound like a chosen one. One man is born to become a doctor, another one to become a musician. The worst situation is when people treat music as a means to an end, money, fame or something else… then it is a lie, and lies and compromises do not exist in real art. A man who deals with sound has to become a part of it. I try to do it. This is my whole life. This is what it looks like. I’m devoted to music. Concentrated on the sound. This is what makes me a happy man. That’s true, you shouldn’t really think of art or music in terms of a growing bank account…
70
Magda Howorska talks to Łukasz Kuropaczewski photo: Igor Drozdowski
I also don’t believe that you have to be unhappy in order to make and interpret music. It’s impossible for a man who is unhappy and whose life is unstable to come onto the stage and give people truth and beauty. Of course art doesn’t have to be beautiful, it can be awfully hideous, but I think that the life the artist leads finds its reflection in what he does. I don’t believe that a man who takes drugs or some other stimulants can come out and play Bach in a way to make me weep. Of course, but not everything is pretty, as you said, art changes, it can be fierce. Does it not demand a great deal of emotion from the artist, sometimes difficult to handle? Yes, you can see it even in the history of music. I don’t disapprove of this. Who am I to disapprove? But I don’t believe that in order to write a beautiful, romantic poem you have to cut your wrists and watch the blood flow. That’s really not necessary. A normal, sensitive human being can play wonderfully, both modern and classical music, can play both happy and sad things. You don’t have to experience things to be able to show it later in your sounds. An actor doesn’t have to kill anyone to play the scene of a murder with amazing talent and expression! As we are talking about emotions. In order to interpret the music, you have to feel it, touch these feelings. Absolutely. Imagination is crucial! How can you, as a stable person, feel something fierce? Well, in this case you have to justify using drugs or some other stimulants, because they’re important to free your emotions? That’s easy. You can take amphetamines and discover an encyclopedia in
half an hour, but is it necessary? You can learn it without drugs. Look at Andy Warhol, he had a contented life and created amazing things. You don’t need interference from the outside. You have to live art and music; you don’t need to go to extremes to make something great. You just have to use your imagination. Unfortunately we live in times of pseudoart and pseudo-creation. I’m interested in the other side, the normal side of life where passion meets real life. Has that day finally arrived when you can make a living from playing only? It depends on the kind of music. Classical music has its fans, this group is not however as numerous as in the case of popular music. But I think it’s not the money which should lead you. You do it for some idea. It’s your vocation, money doesn’t matter. Of course it’s nice to make your
Z Łukaszem Kuropaczewskim rozmawiała Magda Howorska foto: Igor Drozdowski
TO SIĘ ROBI DLA IDEI living this way. I can’t complain, I live by playing. But I realize that it won’t bring me luxury. Isn’t that the point? For me luxury is playing the guitar! They call you a talented guitarist – a virtuoso of the young generation. But I get the impression that most people have not focused on the work and time invested in reaching this present level. What was your path, the musical path you followed from the beginning? I have thought about it lately. You mentioned the things that interest me greatly. A few days ago I saw a film about young, rebellious people and their lives. I really enjoyed it. Leaving the cinema I thought that I hadn’t had that kind of wild youth. I had an interesting time when I was young too… I grew up among interesting, young musicians. But we were concentrated on work, practicing, progressing, and getting to know new material. We
didn’t have time to do crazy things, there was no rebellion. I felt a bit sad that ‘those’ years are gone, that now I have an ‘adult’ life. I hope this youthfulness will last, for my kids… Music makes you take serious decisions when you are young. To make music, you have to be certain, and start working at the age of 7 or 8. As an 11 year old boy I knew what I wanted to do. There must have been a lot of sacrifices. I remember that many times I didn’t have any holidays. That was the time to practice, for hours. It’s not that I was locked in a cage and forced to play – I just wanted to. But knowing what I know now, if I could choose my youth, those years, I would have made some changes. But then, I wouldn’t be doing what I do now, and that’s what makes me happy today. It’s a paradox. My dad used to say that youth is short – you can spend those years partying and then pay a heavy
price for wasting your potential. If you reverse this situation and invest in a hard work, you will benefit from it later. There is something in that. Why classical music? I was affected by its delicacy and ethereal quality. It’s metaphysical in a sense. It leaves a lot to the imagination. It’s not that I chose it. It chose me. I wouldn’t be able to play anything else. It would probably be good, but it wouldn’t be true. Was it always guitar? Always. Although I had moments of rebellion, but in different fields. I started to dislike the guitar. I wasn’t satisfied with the possibilities of this instrument. I wasn’t interested in the repertoire. Then I fell in love with the piano – with pianists and their recordings. An exceptional person, for me, was Ivo Pogorelić, renowned for some of his controversies. I really enjoyed his interpretations during this time of rebellion. I listened and heard
71
72
It’s not like that. Of course I am happy and proud because of my concert in Carnegie Hall. The dream was fulfilled, every artist wants to play there. But I can honestly say this day was not as magical as you may think. A concert is a concert. People make a concert, not the place. I really like to play in the Aula Nova. It’s a room in the Music Academy in Poznań. Wonderful people come to hear me. It’s not about the prestige of a place. I often give concerts in small towns, for small groups of people, but if there is this magic, this atmosphere, then I can say that the concert was a success. The audience is most important. When it comes to accomplishments, whether I’m afraid that there will be nothing left to achieve, I’ll be honest, I still haven’t accomplished what I want. It’s just the beginning and I hope there are still many wonderful years ahead of me. When you listen to music, do you try to be a receiver, or do you become a part of it, analyze it, and penetrate it? Only a few musicians make me stop thinking about anything. I’m sure you have thoughts that you have made it. You’ve spread your wings. Aren’t you a bit nostalgic? That’s how my mother feels. She it is quite overwhelmed by the thought that I come from a small village, I was educated, then moved from home and accomplished something. It doesn’t really matter so much to me. I don’t think about it. What about your own compositions? I do not compose. That’s why I’m asking. Haven’t you thought about it? Never! After what has been already written, I wouldn’t dare. All right, but I can’t believe that there is no music in you, no sounds, waiting…? I’m like an actor. I interpret. And I don’t like when the role of the composer goes too far. It annoys me when, in music, the dynamics, the articulation, tempo are strictly defined. A performer does
foto: Igor Drozdowski
the incredible sounds he was playing. Then I sat down to play the guitar and I felt that I didn’t have an instrument, a tool to show my abilities, to release my emotions. That was really frustrating. I’m smiling because, as a pianist to be, I used to love the guitar. The abilities of this instrument made me stop thinking about the piano. It started when I heard a guitar duet, playing the music of Piazzolla… That’s true. My professor, whom I thank very much, realized one day that I no longer enjoy playing guitar. He added a Spanish suite into my repertoire – this is very spacious music, a few sounds, playing with colours. I saw in it the unlimited possibilities of the timbres of the music and I fell in love again. Playing a guitar you can whisper and you can scream. I try to move these boundaries. Each new season I look for something new. It went so far that I began to cooperate with a luthier, who builds me a new instrument every once in a while, because I’m always trying to find new sounds to increase the range of my playing. Every musician feels sentimental about their instrument. I already know the answer to that question, knowing that you change it every season. But I’m going to ask, do you get emotionally attached to your guitars? Some musicians give them names… I treat my instrument as a means to an end. The important part waits at the end of this road. If a sound coming from a guitar satisfies me, I accept it. It’s a tool. I don’t have an instrument which I love more than any other. You have given concerts in the most important places in the world; Carnegie Hall is the dream of every artist. What are your plans? Aren’t you afraid that you’ve accomplished so much, that the numbers of your goals will decrease, that the pressure to develop will disappear, that there will be nothing else left to do?
not reproduce, he interprets. They create the final work. It’s hard to talk about it. It’s not right, if you treat everything as reproducing a work but I was always taught that the composer is always in first place. When I go to a concert I want to hear a particular artist, their performance, not the work. Creation, which takes place at this particular moment, this is crucial. Classical music has a strictly defined framework. That’s funny. It’s the opposite. Classical music, in that respect, does not differ from popular music. Music schools place emphasis on the process of reproducing, not the interpretation itself. This is a mistake…? That’s right. Art is being killed; performance competitions have completely dominated the style of playing of young artists. I see it everywhere and I’m terrified! True personalities are being lost! In Poland, with classical music people think only within that context, it seems to put up frontiers. Your attitude is very modern, appealing and very refreshing. But you have to admit it’s difficult to achieve. That’s true. You have to be very strong to be seen, to exist. I see my students’ struggling. It’s a difficult subject. It would be different if classical music was treated like entertainment, like jazz. Should there be any division at all? The important thing is the way you serve music. In classical music you can also find elements of improvisation, interesting sounds, ballads, forceful playing. Maybe the situation really is as you say. Maybe there shouldn’t be any divisions. The idea of the genres penetrating each other is optimistic. Yes. It’s more the result of popular musicians going back to their roots, using the themes of classical music, as well as the instruments which are characteristic of it. Unfortunately, it doesn’t work the other way round. Any plans? Mostly recording and concert plans. With whom? Many years ago I discovered the recompense of chamber music, which I didn’t like before. I started to play in duets. A guitar with another instrument, or with a voice. I had a chance to work with great artists and maybe that was why I enjoyed it so much. I often accompanied other people and I sometimes had a solo part and was very happy. The latest album I’m recording contains songs performed with my friends, wonderful musicians. I think of them as leaders not only in Poland, but in Europe – Agata Szymczewska – violinist who won the last Wieniawski Competition and Marcin Zdunik – cellist, a real magician. I’m very excited. It’s going to be a magical album. And to finish – speaking of magic. I found a great opinion about you. One of the German magazines called you the Monet of the guitar. You work close to magic; you paint with your sounds. My wish is that you paint many of these paintings and to make each of them different, special and wonderful. Only Germans could come up with such a comparison! Thank you and congratulations on your excellent magazine.
http://www.facebook.com/cieslakiksiezniczki http://www.myspace.com/cieslakiksiezniczki
muse me
CIEŚLAK I KSIĘŻNICZKI
Jeden z najbardziej rozpoznawalnych muzyków polskiej sceny alternatywnej, lider Ścianki, Maciej Cieślak, założył nowy projekt. Cieślak i Księżniczki to dźwięki wczesnej wiosny oparte na brzmieniach gitary akustycznej, skrzypiec i dwóch wiolonczel. Singiel promujący płytę to „Get On The Plane”, powiew świeżości wraz z wiosennym Rozmawiała: Magda Howorska słońcem.
Zacznijmy więc od samego początku: skąd pomysł na projekt Cieślak i Księżniczki? Zawsze lubiłem otaczać się wianuszkiem kobiet. Trochę żartuję, a trochę nie (śmiech). A tak zupełnie poważnie, w pewnym momencie zacząłem pisać utwory, które zupełnie do Ścianki nie pasowały. Parę z tych piosenek, które zrobiliśmy z Księżniczkami, próbowaliśmy zgrać ze Ścianką, ale to się totalnie nie kleiło, to nie ten styl. Od dawna kusiło mnie, żeby nagrać płytę z instrumentarium – gitara akustyczna i smyczki. Myślałem o jakimś większym składzie, byłaby to mała orkiestra smyczkowa, złożona z samych znajomych. Okazało się to jednak dość trudne do zorganizowania. W pewnym momencie z Karoliną Rec, która grała na wiolonczeli w Kings of Caramel, zaczęliśmy aranżować kawałki na gitarę, wokal i wiolonczele. Ostatecznie dołączyła do nas druga wiolonczela i skrzypce. Tak to się krok po kroku zrodziło, cały pomysł na klimat. Na samym początku projekt nazywał się Tunes Of Early Spring, chodziło o muzykę oddającą wczesnowiosenny nastrój, który jest właściwie wspólnym mianownikiem utworów zawartych na płycie. Pewnego razu, poproszony o podanie nazwy zespołu, wypowiedziałem Tunes Of Early Spirng i dokładnie w tym samym momencie zaczerwieniłem się ze wstydu. Stwierdziłem, że nie brzmi to najlepiej i zapowiedziałem nas jako Cieślak i Księżniczki i tak już zostało. To co gracie, to połączenie muzyki akustycznej, gitarowej z klasyką. Jak to nazwać? Nie jest to muzyka rozrywkowa. Nie mam pojęcia. Po prostu muzyka akustyczna. Intymny klimat podany w takim a nie innym sosie aranżacyjnym. Na płycie nie ma bębnów, bez beatu… Tak, tylko w dwóch utworach użyta jest perkusja, bo akurat tam właśnie była konieczna, żeby wszystko lepiej popłynęło. Jeżeli chodzi o resztę, to nie jest to potrzebne. Generalnie aranżacje są bardzo minimalistyczne. Tylko i wyłącznie w jednym numerze nie potrafiłem się pohamować i dołożyłem sekcję dętą, bo kawałek aż się o to prosił. Dwa puzony i waltornia oraz dwa saksofony. Na jednym z nich gra koleżanka. Nie planujecie rozszerzenia składu, chociażby o instrument dęty?
73
YOURSPACE CAPTURE II JESTEŚMY MIESZKAŃCAMI GLOBALNEJ WIOSKI, INTERNET TO PRZECIEŻ MIEJSCE DLA KAŻDEGO. TO SECOND LIFE. TO PUSZKA, PO OTWARCIU KTÓREJ UWALNIA SIĘ CAŁE MNÓSTWO INFORMACJI. TAK SAMO JEST Z MUZYKĄ. W SIECI ZNAJDZIE SIĘ MIEJSCE DLA WIELU STYLISTYK, BRZMIEŃ, DŹWIĘKÓW MIŁYCH DLA KAŻDEGO UCHA. INTERNET TO ZARAZEM PRZEKLEŃSTWO I BŁOGOSŁAWIEŃSTWO, UMOŻLIWIAJĄCE DOSTĘP DO CAŁEJ GAMY PROJEKTÓW MUZYCZNYCH Z POLSKI ORAZ Z CAŁEGO ŚWIATA… // Magda Howorska Mamy bardzo dobrą energię w czwórkę, dziewczyny plus ja. To wystarczy, żeby wywołać te emocje i nastrój, o który nam chodzi. Wpadłem nawet na pomysł, żeby za każdym razem, kiedy gramy koncert na scenie stał bukiet kwiatów. Zdecydowaliśmy się na lilie i od tego czasu jest to element charakterystyczny. Dobrze, że nie chryzantemy… Dobrze, że nie goździki, albo kaktus. Chodzi o generalny klimat, zamysł. Dziewczyny z upodobaniem przebierają się w różne fajne stroje. Moim marzeniem jest, aby każda z nich grała w królewskiej sukni. Nie wykorzystujesz elektryki. Nie boisz się o koncerty? Już graliśmy koncerty i to się sprawdza. Czysta akustyka, tak jak grali ludzie zanim wymyślono prąd. Zastanawiam się jak wygląda taki koncert, jest dla tłumów czy raczej kilku osób? Pije się piwo czy herbatę? Przede wszystkim musi być cicho, dlatego, że gramy bardzo cicho. Jest to muzyka, która wymaga zainteresowania, wejścia w interakcje i wszelkiego rodzaju gadka, czy tłuczenie szklankami przy barze strasznie przeszkadza. Graliśmy już kilka koncertów w bardzo różnych warunkach. Kiedy była absolutna cisza i ludzie chcieli poświęcić nam uwagę, grało się super, natomiast w sytuacji kiedy kilka osób wrzeszczało na cały klub, załatwiając swoje sprawy przy piwku, było to ewidentnie słabe, nie byliśmy w stanie się przebić z całym naszym subtelnym przekazem. W Ściance gramy na tyle mocno, że potrafimy się przebić, a to jest zupełnie inna sytuacja. No właśnie, skąd w Tobie ta rozbieżność? Z jednej strony Ścianka z drugiej strony Księżniczki? Ścianka gra różnie. Znalazłoby się parę piosenek, które są dokładnie w klimacie Księżniczek. Jest to więc pociągnięcie pewnego wątku. Po prostu przyszedł jakiś moment. Wiesz, dobijam do
74
40-stki… (śmiech). Po prostu czułem i wyobrażałem sobie cały ten klimat. Właściwie na samym początku to miała być płyta bez wokalu, oddająca charakter za pomocą instrumentów akustycznych, nastawiona na szmery, brzmienia wiolonczel, gitary akustycznej, ewentualnie hawajskiej. Jednak ewoluowało to do takiego stopnia, że zaczęły się z tego tworzyć piosenki, chociaż pozostało parę lotnych rzeczy. Ciężko aranżuje się na takie instrumentarium? Nie mam z tym dużego problemu. Skończyłem Akademię Muzyczną, więc instrumenty smyczkowe to nie jest dla mnie egzotyka. Jest to cudowna sprawa tym bardziej, że trafiłem na takie dziewczyny, gdyż Akademie same w sobie wychowują przeważnie muzyków o bardzo ograniczonych horyzontach. W tym wypadku Księżniczki są nietuzinkowe. Rozumiemy się doskonale. Otwieramy się wspólnie na różne aspekty, chociażby eksperymentów głosowych. Czyli jest to w pewnym stopniu muzyka eksperymentalna. Również. To idzie w wielu kierunkach jednocześnie i to jest ciekawe. Interesuje mnie wiele stylistyk i szybko się nudzę. Ważna jest wrażliwość i wspólne świadome przeżywanie. Z Księżniczkami sięgamy w różne rejony. Wszystko zależy od kreatywności. Improwizujecie? Nie do końca. Mam pewien zamysł. To nie tak, że przychodzę z rozpisanymi nutami. Mam szkic, który wspólnie rozwijamy. Siadamy, gramy i wyłapujemy z tego to, co dobre. Podstawa jest moja, resztę należy dopasować. Nie jestem jak Mozart, nie umiem ułożyć sobie tego w głowie, muszę to usłyszeć. Przez to łatwo można oddzielić pomysły dobre od tych kiepskich. Improwizacje znajdziesz w utworze Forest, krótka forma, mało tekstu, muzyka rozwija się tylko do pewnego momentu planowo, później każdy gra swoje. Do tego wszystkiego dochodzą teksty, zresztą ironiczne. Przekorne traktowanie miłości.
Nie powiedziałbym, że to ironia. Te teksty są gorzkie. To są przeżyte teksty. Ale nutka optymizmu też się znajdzie. Duże emocje. Szeroka gama. Na tym mi najbardziej zależało. Dlatego też nagrywaliśmy na setkę, włącznie z wokalem. Chciałem wspólnie wygenerować intensywną jakość. Działasz na zasadzie różnic dynamicznych. Chciałem żeby to było słychać. Jeżeli chodzi o kwestie różnic dynamicznych w muzyce, to – w odniesieniu do muzyki popularnej – mogą wydawać się zaskakujące, jednak jeżeli chodzi o klasykę, jest to jakby podstawa ekspresji. Nie ma formy typowo rozrywkowej. Zwrotka, refren, zwrotka, bridge… Od tej przeklętej formy chciałem, choć nie musiałem, uciekać. Zdarzyło mi się tylko kilka takich piosenek. Zawsze szukałem czegoś innego, rozwinięcia, przekazywania emocji, a emocje niełatwo jest zamknąć w zwrotkach i refrenach, mają swoje zakręty. Jeżeli chodzi o mnie i Księżniczki to nasze utwory są różne, nic na siłę, są prawdziwe. Ja stoicie w kwestii promocyjnej, na co kładziecie nacisk? Masówka? To się świetnie łączy z jedną sprawą. Mianowicie moim pomysłem na założenie własnej wytwórni – My Shit In Your Coffee. Wydaliśmy już dwie płyty Ścianki i jeden krążek Kings of Caramel z tym nadrukiem. W związku z tym, że jestem właścicielem studia, pomyślałem sobie, że żadna wytwórnia nie jest mi potrzebna. Zastanawiamy się też nad wycofaniem płyt ze sklepów. Wiąże się to z nakładaniem ogromnej marży na sprzedawany krążek. Jedyne, co jest mi potrzebne do szczęścia potrzebne to sklep internetowy, domena o nazwie wytwórni, który już niedługo zacznie działać – tam będzie można kupić płyty z logo My Shit In Your Coffee. Chcemy również zrezygnować z CD i wypuszczać płyty na winylach i w postaci mp3. Myślę, że muzyka Księżniczek jest bardzo przystępna. Postaramy się o dobrą promocję. Mamy swój team. Wszystko pod kontrolą. Wiesz pewnie dobrze – za granicą byłoby łatwiej. Powiem szczerze, że gram od 15 lat i mam trochę dość, chcę żeby było mi miło i nie chcę się napinać. Nawet jeżeli płyta mogłaby trafić do kogoś na zachodzie miałbym to po prostu gdzieś. Mi się zwyczajnie już, kurwa, nie chce. Największą przyjemność sprawia mi wymyślanie. Nagrywanie to już jest w pewnym sensie męka, bo żeby to dobrze zarejestrować, trzeba się namęczyć. Jeżeli chodzi o odbiór, to interesuje mnie to najmniej. Kiedyś miałem straszne ciśnienie, jeszcze ze Ścianką, że to chwyci. Bardzo nie pasowała mi muzyka puszczana w radiu i myślałem, że Ścianka „to jest to”. Poszedłem jednak po rozum do głowy i stwierdziłem, że świata nie zmienię. Przestałem słuchać radia. Muzyka Księżniczek poleciała w eter. Macie propozycje? Mieliśmy nagranie dla Trójki. Zagramy też na Off Festivalu. Jeżeli chodzi o Trójkę, to niestety w przypadku Ścianki i Kings of Caramel wszystkie single były blokowane, bo były za bardzo „jakieś”, a tam koncentrują się na tym, aby muzyka była nijaka… Mam nadzieje, że w związku z tym, że zostałem prezesem My Shit In Your Coffee, to nastąpi wobec mnie jakiś precedens i będę miał większy wpływ na playlisty… (śmiech) Taki jest plan.
muse me Rozmawiała: Magda Howorska
Sonic Lake to zespół, który przekazuje ludziom radość – tak w skrócie można was opisać. Czy właśnie pozytywne dźwięki to przepis na podbicie serc słuchaczy? Co chcecie osiągnąć tworząc, czy może jest to tylko forma samorealizacji? Pozytywna energia jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła, także mamy nadzieję, że podbijemy nią serca słuchaczy. Ostatnio, w jednym z wywiadów którego udzieliliśmy przed ogólnopolskim finałem konkursu Eurowizji, pewna poznańska dziennikarka określiła naszą muzykę jako smile-music. Bardzo spodobało się nam to określenie ponieważ do tego momentu nie potrafiliśmy jednym słowem zdefiniować, co gramy i jaki gatunek muzyczny uprawiamy! W naszej muzyce tak naprawdę można znaleźć wiele trendów i stylistyk muzycznych, które składają się na całość naszego brzmienia. W tej chwili możemy śmiało powiedzieć, że gramy smile-music, czyli muzykę radosną, energetyczną, pozytywną i szczerą, muzykę niezależną pod względem dotychczas istniejących kategorii muzycznych. Oczywiście jest to synteza tego co już istnieje, jednak Sonic Lake jest tylko jeden! Dzięki temu, że możemy tworzyć muzykę, czyli robić to, co kochamy, w pełni się realizujemy. Jest to nasza pasja i jednocześnie forma wypowiedzi. W naszej twórczości pokazujemy swoje emocje, fascynacje i naturalność. Mamy nadzieję, że wszystkie te czynniki są słyszalne w naszej muzyce. Muzyka daje nieograniczone możliwości. Skąd pomysł na takie właśnie formy, styl, aranże i wokalizy? Tak naprawdę płynie to z naszych serc. Tworząc piosenkę, nigdy nie zastanawiamy się nad tym, jaki ma ona mieć kształt formalny lub charakter aranżacji. Powstaje to zwykle bardzo spontanicznie i jest odzwierciedleniem nastroju, wewnętrznych przeżyć lub fascynacji. Zasada jest jedna: ma powstać fajna piosenka! Nie jest to dla nas ważne, czy będzie ona stylistycznie spójna z pozostałymi utworami. Zauważyliśmy jednak ostatnio, że pomimo różnorodności stylistycznych naszych utworów, można powoli znaleźć w nich wspólny mianownik, charakterystyczny dla smile-music. Im dłużej wspólnie pracujemy, tym bardziej zaczyna być słyszalne nasze brzmienie, które dojrzewa razem z nami. Sądzimy również, że taka różnorodność materiału będzie ciekawa dla słuchaczy. Gwarantuje to, że płyta z naszą muzyką nie będzie nudna i z pewnością zagości długo w odtwarzaczach CD! Jak debiutuje się w kraju? Mam na myśli liczne osiągnięcia, w tym Eurowizję. Zastanawia mnie jak trudno i w jakim tempie dochodzi się do poszczególnych etapów kariery muzycznej w Polsce. Jest to bardzo długa i żmudna droga, podczas której nie można tracić nadziei i energii do pracy. Czasem ogólnokrajowy debiut osiąga się po kilku tygodniach a czasem po wielu latach ciężkiej pracy, nie ma na to recepty. Konsekwencja, wiara i determinacja, to podstawa każdego działania.
SONIC LAKE www.myspace.com/soniclake www.soniclake-fans.blog.onet.pl
CZY SONIC LAKE TO OSTATECZNA STACJA? WYPEŁNIA CAŁE NASZE ŻYCIE I TAK POZOSTANIE. Trzeba mocno wierzyć w to, co się robi i co chce się osiągnąć. W naszym przypadku droga do ogólnopolskiego debiutu trwała 3.5 roku jednak nadal zdajemy sobie sprawę, że wiele musimy jeszcze zrobić, aby na stałe zagościć na polskiej scenie muzycznej. Jeśli to, co robisz jest twoją pasją, jeśli będziesz w to mocno wierzył, jeśli wytrwasz trudne chwile i nie ugniesz się pod ciężarem niepowodzeń, to z pewnością osiągniesz swój wymarzony cel. Opisuje się was jako znakomity zespół, wyróżniający się ogromną energią, szczególnie na koncertach. Czy faktycznie koncert to niezapomniana chwila dla słuchacza i artysty? Tak, zdecydowanie. Koncert to wyjątkowa chwila, kiedy utwory, nad którymi pracowaliśmy w studio, mogą ujrzeć światło dzienne i nareszcie „wziąć głęboki oddech”. To właśnie podczas koncertu doświadczamy niepowtarzalnych emocji i wyjątkowego kontaktu z wymagającą publicznością, która podpowiada nam, które piosenki chce usłyszeć jeszcze raz, przy których wzrusza się najbardziej lub tańczy do upadłego. To dla tych chwil tworzymy muzykę i te chwile dają nam uczucie, że to, co robimy ma sens. Jesteście profesjonalistami z ogromnym doświadczeniem, mam na myśli udział w licznych projektach muzycznych. Czy Sonic Lake
Zespół powstał w listopadzie 2006 roku z inicjatywy dwojga poznańskich muzyków, Julii Schiffter i Michała Pietrzaka. Sonic Lake fenomenalnie sprawdza się na koncertach zarówno klubowych jak i plenerowych. Doskonale potrafi zjednać sobie publiczność, wywołując entuzjazm i uznanie ogromnej rzeszy odbiorców. Posiada swój autorski, częściowo zarejestrowany już, materiał. to ostateczna stacja, czy też jeden z przystanków na drodze do osiągnięcia szczytu muzycznego? Każdy z nas uczestniczy w różnych projektach muzycznych, jednak, Sonic Lake wypełnia całe nasze życie i tak pozostanie. Zespół jest obecny w naszej codzienności, kiedy idziemy do pracy, kiedy spotykamy się towarzysko przy herbacie, myśli krążą wokół kolejnych pomysłów, projektów związanych z SL. Zbyt wiele energii i serca wkładamy w ten projekt, żeby traktować go jako jeden z wielu lub jako przystanek. Kiedy zaczynaliśmy pracę w studio, marzyliśmy o pierwszym koncercie, po pierwszym koncercie zupełnie naturalnie powstawał dalszy materiał na płyty. Tworzymy SL, ponieważ kochamy muzykę, nie myślimy wtedy o szczytach, konkursach, teledyskach, tylko uwalniamy naszą pasję i dźwięki, które krążą w naszych głowach. Wnosimy do tego projektu swoje umiejętności, kreatywność i fascynacje, nasze utwory są bardzo osobiste i szczególne dla każdego z nas. Wierzymy, że nasze muzyczne marzenia spełnią się właśnie wraz z Sonic Lake.
75
muse me
Rozmawiała: Magda Howorska Jestem estetą. Jestem kobietą. Jako muzyk maniakalnie słucham muzyki, szczególnie polskiej. Nie ściągam. Muszę mieć w ręce CD, poczuć je, powąchać.
SZUKAM NA PRÓŻNO
K
iedy wchodzę do sklepu muzycznego i kieruję się w stronę działu muzyki sceny rodzimej, ogarnia mnie podniecenie ‒ bez przesady – lekkie, ale jest to coś w rodzaju pozytywnej iskierki. Patrzę i widzę pięknie wydane albumy, kartony. Szczególnie ubóstwiam te wypuszczone w kartonowych okładkach. Dotykam je, wącham, przeglądam książeczki. Tu daję ujście swojej próżności, w pewnym sensie działa mój zmysł estetyczny. W końcu następuje czyste szaleństwo zakupowe. Przyznam się szczerze, że czasem wybieram płytę – gniota tzw. padakę, w większości jednak trafiam w dziesiątkę ciesząc się tym samym z dobrej kondycji muzyki polskiej, bo dzieje się dużo i dzieje się dobrze. Idąc dalej tym tropem, pewnej kiepskiej jesieni weszłam do jednego z moich ulubionych poznańskich sklepów muzycznych i wpadłam w wir szaleństwa objawiającego się przerzucaniem płyt CD na półkach w takim tempie, że mało kto byłby w stanie za tym nadążyć. Moją uwagę przykuł album, digipack z okładką jak obraz. Zauważyłam na nim kobietę leżącą w dwuznacznej pozie, trzymającą rewolwer. Tytuł- „Go, Dare”, wykonawca – Natalie And The Loners. Nie wiedziałam jeszcze, że pod tym kryje się Natalia Fiedorczuk, wokalistka zespołu Orchid, a płyta to jej solowe dziecko, wyprodukowane we współpracy z Piotrem Maciejewskim. Muzyka zawarta na krążku to mieszanka onirycznego dobrego popu z rockowym brzmieniem gitar. Głos wokalistki, choć napełniony smutkiem, brzmi bardzo obiecująco. Nie mam swojego ulubionego kawałka. Należy słuchać wszystkich. Jeden wynika z drugiego, jest pewnego rodzaju dopełnieniem. Kiedy na przód wychodzi elektryczne brzmienie piana, w tle słychać szmer, oddech. Zaraz potem wkraczają gitary – dzieło Piotra. Muzyka Nathalie to muzyka pełna zwrotów. Całość w języku angielskim, zawierająca emocjonalne teksty. Osoba wokalistki to zagadka, nawet po spotkaniu z nią, nie jestem w stanie dokonać charakteryzacji, może to i lepiej, może nie powinnam klasyfikować, może powinna przemówić muzyka. Tak, czy inaczej Nathalie to kolejna obiecująca songwriterka polskiej sceny muzycznej. Sama otwarcie przyznaje, że cała jej przygoda zaczęła się od gry na gitarze basowej w białostockim zespole punkowym, tylko po to, żeby poznawać fajnych chłopaków. Sama przyznaje, że chodzi jej o przesłanie miłości. Wszystko składa się w jedną całość. Kobieta na okładce to ona, nie wiem tylko, po co jej rewolwer.. może to metafora ostrego wystrzału płyty „Go, Dare” - może wcale nie szukam na próżno.
76
Nathalie to dla niektórych jedna z wybitnych songwriterek na polskiej scenie awangardowej, inni zaś sądzą, że to infantylna postać prezentująca, cytuję, „dziewczyńską” twórczość. Mnóstwo w tym skrajności. Jakie są twoje aspiracje? Do niczego nie aspiruje. To ciekawe, bo nie słyszałam opinii, że moje piosenki są infantylne. Jednak jeżeli słyszy się coś po raz pierwszy, należy się ustosunkować. Szperałam trochę i znalazłam ciekawe opinie słuchaczy i krytyków, wybrałam dwie znacznie różniące się od siebie. Jeżeli chodzi o Nathalie And The Loners, to nie jest tak, że mam jakiś wyrachowany zamysł, koncepcję na to, jaka będę i jaki będzie mój wizerunek. Interesuje mnie dotarcie do swojej własnej artystycznej prawdy, która może kogoś zrazić. Tak naprawdę średnio mnie to wszystko obchodzi. Ważne są dla mnie emocje, jak powstaje dana piosenka. Ważne jest też to, jak ją odbiera słuchacz. Coś na zupełnie pierwotnym poziomie. Interesuje cię zatem szersze grono odbiorców, czy chciałabyś być jednym z alternatywnych twórców? Nadal zastanawia mnie jak się ustosunkujesz do tych dwóch opinii. Te dwie opcje, które podałaś, to wybór między tym, że mam iść na kompromisy i zarabiać pieniądze, czy po prostu przez najbliższe 15 lat mam się babrać w alternatywie, nie dojadając, tudzież pracując gdzieś na pół etatu. Nie zastanawiałam się nad tym. To są bezcelowe rozmyślania. Niektóre rzeczy dzieją się same. Nie nastawiam się na sukces komercyjny, bo jest to bardzo chwiejna sprawa. To coś, co nie jest do końca zależne ode mnie. Ja chcę grać muzykę. Pragnę, żeby w Polsce zauważane były rzeczy wartościowe, na dłuższą chwilę. Chciałabym żeby w kraju spectrum muzyczne nie obejmowało tylko i wyłącznie trednów zachodnich, trwających chwilę, a wyłapywało zjawiska rodzime. A jak to funkcjonuje aktualnie w Polsce? Jest trochę lepiej. Sama to odczuwam. Więcej osób przychodzi na koncerty moje, moich znajomych. Wielu zaprzyjaźnionych ze mną muzyków stara się przejść z alternatywy do popu, trochę od innej strony, pomijając aspekty czysto producenckie czy telewizyjne. To połączenie jest w ogóle wykonalne? Pop bez komercji lub komercyjna alterantywa? Jest. Kwestia równowagi. Są też zespoły mainstream'owe, które mogą sobie pozwolić na skrajną alternatywę.
Nie chcesz być sama prekursorką poszczególnych nurtów? Chcesz po prostu zaistnieć? Fałszywie by to zabrzmiało, gdybym powiedziała, że mi nie zależy. Nie mam ciśnienia, żebym była wszędzie. Szczególnie jeżeli chodzi o mój autorski projekt. Z natury jest to rzecz intymna i kameralna. Chciałabym żeby wszyscy wartościowi artyści, którzy nie robią aż tak skrajnej awangardy, lecz inne ciekawe, rozwojowe rzeczy, mieli publikę. Aby przynosiło im to na tyle satysfakcji, tudzież pieniędzy, żeby chcieli robić to dalej. Żeby cała muzyka, nie tylko jeżeli chodzi o modę, a generalnie artystycznie, była krok do przodu. Polska faktycznie czerpie dużo z zachodu. Nie jest to jednak tylko i wyłącznie moda, a otwartość na różnorodność gatunku. Trochę tak jest. Polska uznała rynek alternatywy. Zaczęła się na nią otwierać. Zmieniło się też pokolenie dziennikarzy w prasie, mediach. To są ludzie w naszym wieku, młodzi. Są na bieżąco i o tym wszystkim piszą. Machina się nakręca. Wszystko dzieje się nadal bardzo powoli, obserwuje jednak tę scenę od 5-6 lat i jest dużo lepiej. Jak przebiegało wydawanie płyty w twoim przypadku? Jak znalazłaś wytwórnię? Sama koncepcja płyty powstała rok temu. Wiedziałam, że będę ją nagrywać z Piotrem Maciejewskim. On w między czasie również wydawał płytę. Kiedy siadaliśmy do nagrań, nic tak na prawdę nie wiedzieliśmy. Był ustalony budżet. Kompletnie nie miałam pojęcia, czy będzie zainteresowanie tego typu produkcją. Poszłam do pierwszej z brzegu wytwórni, tej samej, w której nagrywał Piotr i zostałam przyjęta z dużym entuzjazmem. Twoim macierzystym zespołem jest Orchid, skąd w ogóle pomysł na solo? Zmęczenie materiału? To wszystko się bardzo zazębia. Jedno wynika z drugiego. To nie są moje frustracje ani niespełnienia. Aktualnie gram w trzech projektach. Potrzebuję napędu na cztery koła. Mam wiele pomysłów, które sprawdzają się w różnych konfiguracjach. W Orchid wychodzi to doskonale. Wracając do tematu płyty. Słychać na niej wiele niedoskonałości, bez retuszu. To jej duży atut. Nie bałaś się tego? Jesteś pierwszą osobą, która zwraca na to uwagę… Mam przykład Julii Marcell, która nagrała swoją płytę na tzw. setkę, włącznie ze skrzypieniem drzwi, krzeseł czy oddechami. Nie wiem, czy to dobre dla każdego artysty, szczególnie dla debiutującego. Wracając jednak do Ciebie… Jak już wspomniałam to ciekawe, jesteś pierwsza. Rozmawiałam o tym wiele razy z Piotrem Maciejewskim. To były jego obawy. Ja chciałam żeby to wszystko było jak najbardziej naturalnie podane. Nawet jakby wynikły z tego jakieś wtopy. On to wszystko załapał, ale bał się, że cała ta naturalność stanie się powodem słabszego zrozumienia płyty. Ludzie są przyzwyczajeni raczej to czystych, wygładzonych produkcji. Płyty nie nagrywaliśmy na setkę. Wszystko trwało tydzień, na przemian u mnie w domu i w salce prób zespołu Muchy. Była wiosna, było gorąco. Musieliśmy mieć otwarte okno i na track nagrywały się również pracujące za oknem wózki widłowe, ptaki, generalnie cały industrialny odgłos.
NIE MAM CIŚNIENIA ŻEBYM BYŁA WSZĘDZIE. SZCZEGÓLNIE JEŚLI CHODZI O MÓJ AUTORSKI PROJEKT. Chodzi mi o to, że płyta ma bardzo ciepły klimat. Słychać szelest, przez co robi się bardzo osobista. O to chodziło, żeby wszystko działo się jak najbliżej słuchacza. Piszesz o sobie? Wiele jest w pierwszej osobie. Piszę historie różnych ludzi. Czasem dodaję dramatyzmu sytuacji. Piszę o różnych stanach, emocjach krótko- i długotrwałych. Dlaczego po angielsku? Być może łatwiej jest mi pisać w tym języku. Chociaż z drugiej strony właśnie z zespołem Orchid podjęliśmy decyzje, że druga płyta będzie nagrana tylko i wyłącznie w języku polskim i aktualnie szkolę się, aby wyraźnie śpiewać i żeby te teksty były jasne, czytelne i na dobrym poziomie. Zobaczymy jak to będzie przyjęte. Jakie zadanie ma twoja muzyka? Jakieś przesłania? Jedynym przesłaniem jest prawda, dotarcie do niej. To, czego szukamy w sztuce, to jest odbicie prawdy. Za tym wszyscy tęsknią, chociaż jednocześnie się jej boją. Nie chodzi mi o żadne ruchy feministyczne, parytet, możliwe, że jest w tym przesłanie miłości. Kogo podziwiasz z polskich artystów? Macieja Cieślaka. Zespół Ścianka. Jest wielu twórców. Chociażby potwierdza to fakt współpracy z Piotrem, co z kolei wynika z tego, że podoba mi się to, co robi. Konkretne przykłady nie przychodzą mi do głowy. Od czego się zaczęło? Jak to się stało, że teraz robisz to, co robisz? Osiem lat temu zaczęłam grać na basie w zespole punkowym. Generalnie chciałam poznać chłopaków z zespołu. To była moja motywacja. Chodzi o ogólne przesłanie miłości (śmiech). Zaczęłam się wciągać i tak zostało. Wszędzie, gdzie byłam, grałam w jakimś zespole, były próby, koncerty. Stało się to codziennością, jak mycie zębów. Pewnego dnia dotarło do mnie, że mogę mówić w zupełności własnym głosem. Mam do tego prawo. Miałaś swój autorski repertuar, grałaś koncerty, a dopiero później wpadłaś na pomysł nagrania płyty? Tak, tego repertuaru było na tyle dużo, żeby zrobić z niego płytę. On tworzył się przez lata. Musiałam dokonać selekcji. W momencie, kiedy zaczęłam współpracować z Piotrem, to dodatkowe pięć piosenek powstało w przeciągu miesiąca. Poznań dał Ci oparcie muzyczne, publiczność… Poznańscy fani są mi bardzo wierni. Orchid
również jest lokalnym zespołem, zawsze będę powtarzać, że jesteśmy z Poznania. Jesteś w stanie porównać emocje towarzyszące nagrywaniu płyty z tymi, które rodzą się podczas grania koncertu? Trudno. To są dwa inne rodzaje feedback'u. Jednak w obu przypadkach potrzebuję zrozumienia. Potrzebuję kogoś, kto mnie zrozumie w lot i powie, czy coś jest OK, czy nie i będę mogła wejść z nim w dyskusję. Piotr jest taką osobą. Pewnie wyczułam to instynktownie. W przypadku płyty, jest to na zasadzie kontaktu face to face. Jeżeli chodzi o koncerty, to zawsze wyobrażam sobie tłum jako jedną osobę, dla której gram lub skupiam się na jednej osobie z publiki i próbuję jej coś przekazać, powiedzieć. Kładę nacisk na intymny kontakt. Po prostu potrzebujesz akceptacji. Jak każdy z nas. Ciężko przyjmujesz krytykę? W zasadzie nauczyłam się ją przyjmować. Zależy mi na świadomych słuchaczach. Nie boli mnie to, ten etap mam za sobą. Ja oczywiście jestem zachowawcza – gram zarówno ugładzony pop jak i mocniejsze dźwięki. Jeden może powiedzieć, że nie kuma płyty Nathalie And The Loners, wtedy podsuwam mu Orchid i zmienia zdanie. Z resztą sądzę, że wykształciłam w sobie umiejętność pisania ładnych melodii, a ludzie to lubią. Jak są podane, w jakim stylu, w jakim sosie – to jest kwestia indywidualnej wrażliwości. Twoja płyta jest bardzo smutna, emocjonalna. Jest smutna, ale kto powiedział, że smutek nie może być piękny. Absolutnie nie neguję tego. Nie jesteś smutna i zastanawiam się dlaczego. Faktycznie nie jestem osobą smutną. Bardzo mi ciężko mówić o emocjach, które towarzyszyły mi podczas pisania i nagrywania piosenek. To się działo poza udziałem świadomości. Chciałabym się tego pozbyć. Chciałabym zacząć robić to świadomie. Piosenki tworzyłaś przez parę lat, są jednak spójnie dobrane. To była od dawna moja bajka, tylko nie miałam pomysłu jak i gdzie to zagrać. Nie miałam odwagi. Sama nie do końca wierzyłam. Nadszedł taki moment, że przesłuchałam je wszystkie i dopisałam resztę. Pierwsze były do tak zwanej szuflady? Tylko i wyłącznie dla siebie. Dla radości, że mogę to robić. Ten rok jest intensywny? Nigdy nie ma co się spinać. Mamy dużo czasu.
77
Take
me
there.
dress me
photography NYCO DYSZEL fashion style DARIEN MYNARSKI make up KEIKO NAKAMURA using MAC hair style FLAVIA PANTEA for TONY&GUY models ELLEN ROSE & IZABELA PIGAN location TRUMAN BREWERY BRICK LANE LONDON
silk hand painted dress ARMANDO DE VINCENTIS cristal ring from PAUL&JOE platforms VITALIV
bi-colour leather dress KRISTIAN AADNEVIK tights on request shoes TOPSHOP
metalic taffeta dress VITALIV www.vitali.co.uk paillettes bolero KRISTIAN AADNEVIK www.kristianaadnevik.com metallic satin coulotte EXTE vintage
purple dress digital printed cotton-satin corset dress jewellery /silver/cristal pendant overknee tights PIERRE MANTOUX shoes platform OFFICE www.office.co.uk
KRISTIAN AADNEVIK yellow silk / leather mini dress overknee hol ups ‒ Pierre Mantoux shoes OFFICE
read me
B tekst: Łukasz Saturczak
ezwładnie opada na kanapę, teatralnie dotykając przy tym zewnętrzną częścią dłoni pulsujących skroni. On rozpina marynarkę i wściekły, że ona upiła się już w hotelowym barze, kiedy cały wieczór miała mu towarzyszyć, chodzi od ściany do ściany zastanawiając się, co gorszego może go jeszcze spotkać. Zerka na jej nogi przecierając okulary rogiem wyciągniętej ze spodni koszuli, bo tylko w ten sposób może ukryć rozdygotane ze złości ręce. Jaki może być dalszy ciąg tej historii? Ona pójdzie spać? On zwariuje? Opróżnią barek, czy może zostawi ją tutaj i sam wyjdzie? Kilka chwil. Ona dalej na kanapie, on ciągle chodzi. Miasto zamarło. Dziesiąte piętro. Noc. On dalej chodzi. Ona dalej leży. Krokiem nerwowym do szafki z butelkami, w ostatniej chwili odsuwa dłoń od klucza. Nie przekręca, patrzy na nią, ale złość mu nie przechodzi. Ona dalej leży. On idzie do kuchni. Na nocnej szafce kilka listów wysłanych do Leo Masocha przypomina jej, jak ma on właściwie na imię, bo mimo dochodzenia do siebie, wszystko jest ze sobą wymieszane i najchętniej ukryłaby się zawinięta w kokon, nie dbając nawet o kąpiel i to, że zastanie ją jutro widok cierpiętnicy, która z rozmazanym mejkapem i w wymiętym ubraniu, będzie nie do życia przez najbliższe dni. Wstaje i uruchamia stojący
czterdzieści lat i oni będą te sceny odgrywać ponownie. Co mu podała? Co zażył biedny Leo, że siedzi teraz w rozkroku między szafkami i gapi się w… no właśnie. Skąd się tu wziął ten cholerny manekin? Ona również widzi biały kobiecy korpus, więc pewnie dzieje się to naprawdę. A może oboje już ledwo kojarzą rzeczywistość i prawdziwa zabawa przed nimi? Ona wbiega z powrotem, następnie na łóżko i szukając czegoś w torebce, jakiegoś antidotum, czegoś, co pozwoli jej stanąć na nogi, zaczyna powoli histeryzować. Leo dalej widzi ją w kuchni. Tak mu się wydaje. Wstaje i zataczając się zaczyna przyglądać się postaci, mierzącej go wzrokiem, która trzyma w ręku błyszczący nóż. Ot, integralna część wyposażenia kuchni. Boi się? Nie wiadomo. Pewne jest, że i on zaczyna szukać schronienia w pokoju. Scenariusz się sypie. Miało być zupełnie inaczej; przyjęcie, na nim Leo wraz z słynną Charlotte Arand. Teraz jest to ostatnia rzecz o jakiej myśli. Comes in bells, your servant, don’t forsake him. Strike, dear mistress, and cure his heart… W kuchni byli całe wieki, ale mija dopiero pierwsza zwrotka. Uszy przyzwyczajają się do nieznośnej melodii skrzypiec. To, co im siedzi w głowach, to błahostka w zestawieniu z tym, co siedziało w głowach muzyków The Velvet Underground, gdy na poddaszu kamienicy przy Ludlow Street nagrywali Venus in Furs. Ci
Dopasować muzykę do tej sceny? Nic prostszego – mówi ona i kierując się w stronę szafy rzuca na podłogę czarny płaszcz, który nie wiedzieć czemu przesiąknął papierosami. – Dymem, nie papierosami! Ile razy mam ci powtarzać!? Zresztą, nie musisz ze mną więcej wychodzić.
między dwoma regałami adapter, zaczepiając palcem o igłę, która rysując płytę przeskakuje kilka utworów. Po pierwszych dźwiękach kieruje się tam, gdzie poprzednio udał się on – do zimnej, pełnej metalowych przedmiotów kuchni. Kakofonia dźwięków (skrzypce) i ten śpiew, czy raczej melodeklamacja: Shiny, shiny, shiny boots of Feather. Whiplash girlchild in the dark… Połowa lat sześćdziesiątych, kiedy Lou Reed i John Cale stworzyli utwór inspirowany powieścią austriackiego pisarza, którego wszyscy kojarzą z pojęciem masochizmu i on tę niesprawiedliwą konotację przypłacił zdrowiem. Poniekąd sam sobie na to zasłużył. Kto z sąsiadów przykładnej rodziny powiedziałby, że syn komisarza lwowskiej policji, to słodkie ośmioletnie dziecko, za ćwierć wieku będzie seksualnym niewolnikiem baronówny Fanny von Pistor i napisze o tym bestsellerową powieść, zaś wiek później na płycie z obieranym bananem (pomysł, mającego również galicyjskie korzenie, Andy’ego Warhola) znajdzie się utwór inspirowany całą tą historią. Co więcej, minie ponad kolejnych
nieznośni Amerykanie. Myślą, że dając piosence tytuł znanej powieści będzie ona pretendować do arcydzieła. Film, w którym pojawia się łacińska sentencja też jeszcze nie jest chef d’œuvre. Im się jednak udało. Pewnie między jednym strzałem a drugim, na heroinowym haju, gdy Nico (śmierć na rowerze) nagrywała z Brianem Jones (śmierć w basenie) piosenkę I’m not Sayin, rozmawiali na temat seksualnych zabaw, bo o czym innym mieliby rozmawiać w lipcowe dni 1965 roku. Przecież nie o zabiciu Malcolma X, bo już minęło kilka miesięcy, ile można… Gdzieś o protestach, może o tym, że Beatlesi znów w studiu. Nic istotnego. Prawdziwa historia miała miejsce tam. Znana z setek filmów kamienica, ceglane ściany i schody przeciwpożarowe (zawsze zardzewiałe), oni na poddaszu. I am tired, I am weary. I could sleep for a thousand years. A thousand dreams that would awake me. Different colors made of tears. - Połóż się. Już będzie dobrze. Będę grzeczna jak nigdy. Nim się obejrzał – leży w samych slipach, Charlotte zaś na nim bazgrając coś na jego plecach. Integralna część imprezy
86
dla nastolatków, kiedy najsłabsze ogniwo we wspólnym piciu traktuje się jak błazna malując go i upodlając, aby na drugi dzień spotęgować jego „moralniaka” i spowodować, aby nie wychodził z domu przez najbliższe dni. Ale tutaj? Oni? Dobrze, zgoda, Charlotte Arand jest nieprzewidywalna. Ci, co ją znają, wiedzą, czego się spodziewać. Upijanie się przed ważnymi spotkaniami, to już tradycja i wszyscy się do tego przyzwyczaili. Ganianie z gaśnicą po hotelowych korytarzach, wyzywanie kelnera, rzucanie kieliszkami i próby samobójcze – to również chleb powszedni. Jest niemile widziana w czterech hotelach i trzech restauracjach, zaś takich, którzy chcą się z nią gdziekolwiek pokazać – jest jak na lekarstwo. Co więc z Leo? Czym sobie zawinił, że leży teraz bezwładnie, a ona zapewnia go o normalności tej sytuacji i że nikomu ani słowa, cicho i wszystko jest w jak najlepszym porządku. Płyta się skończyła. Charlotte sprytnym ruchem włączyła telewizor. Kiczowate lata osiemdziesiąte. Dokładniej – orwellowski 1984. Wtedy ona, zamiast pozwolić mu zasnąć na wygodnym materacu, bo stan mu nie pozwala na więcej (może poza rozkoszowaniem się bliskością jej ciała), wpada na kolejny szalony pomysł i postanawia pójść jednak na to przyjęcie. Na ekranie Martin Lee Gore. – Nawet mi go nieco przypominasz – mówi Charlotte i podając mu dłoń pomaga wstać. Niebieska poświata, elektronika, dużo elektroniki i on, uczesany jakby miał zagrać w Top Gun, chociaż film ten pojawi się dopiero za dwa lata. There’s a new game. We like to play you see. A game with added reality. You treat me like a dog. Get me down on my knees. Martin wygina się do statywu, przez chwilę udaje stosunek i w przepoconej koszuli, resztką energii, każe publiczności klaskać. Let’s play master and servent. Plastikowe lata osiemdziesiąte, które wróciły na trochę latem 2009, dzięki La Roux i nowej kolekcji H&M, drażnią wielu do dziś. Nic dziwnego. W porównaniu z latami sześćdziesiątymi to upadek estetyki do poziomu bruku. I te wszystkie tipsy, blond trwałe i makijaże tak nachalne, że aż przykro patrzeć. I w tym wszystkim on, wyglądający jak rekrut Marines, śpiewa o chęci bycia psem i czołganiu się przed swoją panią. Kolejne niezaplanowane fazy z manekinem w roli głównej, czy raczej częścią manekina, bo zanim zdążyła doprowadzić go do porządku i nim zorientował się, że pomyliła tabletki, on do połowy rozebrany biegnie w stronę drzwi z plastikowymi członkami oderwanymi od tułowia drugoplanowego bohatera tej opowieści i chyba chce porwać te nogi i ręce, bo nawet się za siebie nie ogląda. - Nosz, kurwa! – zdążyła tylko rzucić pod nosem, bo chyba dotarło do niej, że gorzej być nie może i rzuca się w pogoń za uciekinierem. I znów coś pomiędzy jawą a snem. Te ich wizje, niby realne, mają w sobie coś z bajkowości i gdyby nie parę elementów przeznaczonych zdecydowanie dla
dorosłych, można by z nich ułożyć niezły scenariusz pięknej baśni o poświeceniu i nawróceniu na dobrą drogę. Księżniczka Charlotte i błędny rycerz Leo. Wszystko by się skończyło dobrze, zasnęliby, ona nawet w ubraniu, może by uciekła, zostawiając go dogorywającego, ale teraz już nic nie wiadomo. Biją się, krzyczą, zaś idący korytarzem ludzie mijają ich, skręcając w kolejne korytarze. Ona rzuca się na niego z pazurami i pretensjami, wydziera się, żeby nie odpierdalał, że już wystarczy i niech wracają do łóżka, gdzie bezpiecznie i nawet wszystko dla niego zrobi, tylko niech on się zgodzi, bo to już szczyt szczytów. 1984 to żaden rok. Miał być Wielki Brat, którego przewidział pewien brytyjski pisarz i nici. Pojawił się za to Macintosh i słynna reklama odwołująca się do Orwella. Czas disco i kolorowych ubrań, dziwnych fryzur i sprowadzenia seksu do samej cielesności. Zupełne przeciwieństwo uduchowionych lat sześćdziesiątych. I recepta owych czasów w postaci Master and Servant – utworu, który został przypomniany w 2009 przez Nouvelle Vague na ich trzeciej płycie. W dodatku wyśpiewana przez kobietę. W XXI. wieku to one przejmują inicjatywę? Zniknął jej z oczu, za to pojawia się coraz więcej ludzi. Mężczyźni w garniturach, kobiety w kreacjach, przy których stylowa zazwyczaj Charlotte powinna czuć się jak szara mysz, ale nie tylko się tym nie przejmuje (poza kilkoma wulgaryzmami wypowiedzianymi pod nosem, że znów dobrała suknię nie tak, jak trzeba), ale idzie w stronę większej ilości balowiczów bojąc się, że to wszystko może skończyć się tylko źle. Zarówno dla niej, jak i dla Leo. Kobiety na początku naszego wieku to nie bezbronne istotki, które nie wiedzą czego chcą. Skończyła się nie tylko epoka wiktoriańska, ale i ta, w której płeć piękna miała ulegać mężczyznom. Seks, jako sprawianie przyjemności jednej stronie, to przeszłość. Co więcej, kobiety coraz więcej mówią o swoich zachciankach bez skrępowania i wytykają, niegdyś temat absolutnie tabu, słabą kondycję łóżkową partnera. Co to ma wspólnego z tekstem? Całkiem sporo, a wszystko przez dwie współczesne wokalistki. Pierwsza z nich, Lily Allen, wprost śpiewa, że ma dość mężczyzny, który nie może sprawić, aby krzyczała. Z drugą problem jest większy. Ta druga to SoKo, młodziutka Francuzka, która śpiewa to, o czym myśli większość kobiet, zaś nigdy nie mówią o tym wprost. Jej piosenki mówią, że zabije nową dziewczynę swojego byłego chłopaka, czy że ma gówniany dzień. Jednak w utworze Wet Dreams przechodzi samą siebie, gdy rzuca: czuję się jak kurwa, obciągając twojego fiuta. Taka jest również ona. Zmęczona Charlotte wstaje, ubiera sukienkę i buty. Patrzy na śpiącego Leo i podrzuca dwie tabletki na dobry dzień, które trafiają wprost do jej ust. Poprawia fryzurę i całując go w czoło wychodzi robiąc dwa duże wdechy. Zatrzymuje się na chwilę, zanim złapie taksówkę i patrząc na hotel mówi do siebie: A może tak wrócić do Polski.
'OK. Match the music with this scene? Nothing easier' – she says, and then, walking towards the closet, she throws a black coat on the floor, which for some reason smells of cigarettes. – Smoke, not cigarettes! 'How many times do I have to tell you? Besides, you don’t have to go out with me any more.'
fering, who, with makeup smeared across her face and in crumpled clothes will be unable to act normally for another few days. She gets up and switches on the record player between the two shelves. She touches the needle with her finger and the record jumps over a few songs. When she hears the first notes she goes where he went before – to the cold kitchen, all filled with metal objects. The cacophony of sounds (violin) and this voice, or rather recitation: Shiny, shiny, shiny boots of Feather. Whiplash girlchild in the dark… Mid sixties. Lou Reed and John Cale created a work inspired by an Austrian novelist associated with masochism and who paid for this unjust association with his health. In a way, he deserved his fate. Would any of the neighbours of this exemplary family ever have said that the son of the Chief Constable of Lwow, this adorable eight-yearold, would in twenty five years become the sexual slave of the Baroness Fanny von Pistor and would write a bestseller about his experience? A century later, a song inspired by this chronicle would be heard on an album with a peeled banana as its cover (by Andy Warhol who also had Galician roots). And what’s more, over forty years have passed, and the scene is still being played out. What did she give him? What did poor Leo take, now that he is sitting astride the shelves and stares at … exactly, what? How did that bloody dummy get here? She sees this white torso of a woman as well, so it’s all probably happening for real. Or maybe they have both lost touch with reality and the real fun is still ahead? She runs back, jumps on the bed, and looking for something in her purse, starts to panic. Leo still sees her in the kitchen. That’s what he thinks he sees. He stands up and tottering he scrutinizes a figure that looks back at him, holding a big shiny knife in its hand. Just an integral part of the kitchen equipment. Is he scared? You can’t say. But it’s obvious that he is looking for shelter in the room. The script starts to fall apart. It was all supposed to be different; a party, and Leo together with famous Charlotte Arand. At that instant this is the last thing he thinks about.
S
he falls on a sofa, numb, dramatically touching her throbbing temples with her palm. He takes off his jacket, angry, because she has already managed to get drunk in the hotel bar when she was supposed to keep him company all evening. He paces, wall to wall, wondering if anything worse is going to happen to him. Furtive glances at her legs, cleaning his glasses with the corner of his shirt pulled out of his trousers because that’s the only way to hide his shaking hands. How will this story continue? Will she fall asleep? Will he go crazy? They will empty the bar together, or will he leave her and go out on his own? A few moments pass. She is still on the sofa, he is still pacing. The city is dead. Tenth floor. Night. He is still pacing about. She is still lying. He walks nervously over towards the bar but at the last moment he doesn’t turn the key and pulls his hand away. He looks at her, his anger doesn’t cease. She is still lying. He goes to the kitchen. On the bedside table there are a few letters sent to Leo Masoch. It reminds her of his name, because, though she is coming round, wakening, everything is mixed up and she would just like to hide, wrapped in a cocoon, not even wanting a shower, not concerned that tomorrow she will see herself as someone suf-
87
Comes in bells, your servant, don’t forsake him. Strike, dear mistress, and cure his heart… he’s already spent ages in the kitchen, and it’s only one verse. Ears get used to the annoying sound of the violin. What’s in their heads is nothing compared to what was in the heads of the musicians of The Velvet Underground, when they were recording Venus in Furs in that attic on Ludlow Street. Those exasperating Americans. They think that if they name a song after a celebrated novel it would become a masterpiece. A film, in which a sentence in Latin is heard, is still not a chef d’œuvre. But they made it. Probably between one score and another, shooting heroin, when Nico (death on a bike) with Brian Jones (death in a pool) were recording the song, I’m not Sayin. They were talking about sex games because what else could they be talking about during those days in July 1965. Not about Malcolm X’s assassination, a few months have passed, how long can you talk about a killing? Something about the strikes, maybe about the Beatles in studio again. Nothing important. Real history was happening over there. A house, seen in hundreds of films, red brick walls, fire escape (always rusty), they’re in the attic. I am tired, I am weary. I could sleep for a thousand years. A thousand dreams that would awake me. Different colours made of tears. - Lie down. It’s OK. I’ll be nice like never before. Before he could understand what was going on – he is lying in his underpants, Charlotte sitting on him, scribbling something on his back. An integral part of a teenage party, when the weakest link in the drinking binge is treated like a clown, everybody paints him and humiliates him, to make it even harder for him to handle it all the next day, to make him stay home for another few days. But here? Them? OK, I agree, Charlotte Arand is unpredictable. Those who know her know what to expect. Getting drunk before important meetings is a tradition and everyone was used to it. Running around with a fire extinguisher in hotel hallways, insulting a waiter, throwing glasses, suicide attempts – also their daily bread. She is not welcome in four hotels and three restaurants, and those who still want to be seen with her – are rare. So what’s up with Leo? What has he done now, lying languidly? She keeps assuring him that the situation is perfectly normal, and be quiet, shut up, and everything is fine. The record stops. Charlotte, a smart move, turns the TV on. Trashy eighties. Actually – Orwell’s 1984. Then she, instead of letting him fall asleep on the mattress, because the state he’s in wont allow for anything else (except to enjoy the closeness of her body), gets another crazy idea and decides to go to this party after all. Martin Lee Gore is now on screen. - ‘You even resemble him a little’ – Charlotte says, and gives him a hand to help him get up. A blue glow, electronics, a lot of it, and this guy, with a hairdo like a Top Gun actor, (although this film will not be made for two years). There’s a new game. We like to play you see. A game with added reality. You treat me like a dog. Get me down on my knees. Martin bends his body in front of the camera stand, pretends that he is having intercourse in a sweaty shirt, and with the rest of his energy, forces the public to applaud. Let’s play master and servant. The plastic eighties, which came back for a time in the summer of 2009, thanks to La Roux, and the new H&M collection, annoy many people even today. That’s not surprising. Compared to the sixties this is a real aesthetics downer, right down to the ground. And all those fake finger nails, blond perms and the aggressive makeup so horrible to look at. And in the middle of all this, there’s this man, looking like a marine recruit, singing about wanting to be a dog and crawling in front of his mistress.
88
Another unplanned phase with the dummy, or rather a part of a dummy because before she pulled herself together and before she realized she got the wrong pills, he is running half naked towards the door with the plastic limbs torn off the body of the supporting character, and he seems to want to kidnap these limbs because he doesn’t even look back. - ‘God dam it! ‒ that’s all she manages to say because she now realized that it can’t get any worse and she sets off in pursuit of the fugitive. Again something between a dream and reality. These visions, kind of real, are a little fairy tale-like; if it wasn’t for those few elements designed especially for adults, these visions could become quite a good script for a beautiful tale about sacrifice and finding the right path. Princess Charlotte and the knight errant Leo. Everything would turn out fine, they would fall asleep, she would still be in her clothes, maybe she would run away, leaving him dying, but now you don’t know anything. They’re fighting, screaming, and the people in the hallway are passing turning away in other directions. She attacks him with her claws and resentment, shouts at him not to fuck around, that this is enough, and let’s go back to bed, where it’s safe, and she would do anything for him, just say “yes”, because I can’t take it anymore. 1984 is not a year. There was supposed to be some Big Brother thing happening, predicted by a British writer, but it came to nothing. What came instead was Macintosh, and a famous ad referring to Orwell. A time of disco, colourful clothes, weirdo hairdos and sex connected only with lust. Completely different from the spiritual sixties. And the overall plan of these times epitomized by Master and Servant – a song released in 2009 by Nouvelle Vague from their third album. What’s more, sung by a woman. Will they take control in the XXI century? He vanishes from her sight, but other people appear. Men in suits, women in dresses that should make Charlotte feel mousy, but she is not only ignoring the situation (except a few remarks to herself that she picked up the wrong dress again) but is walking towards a larger group of people, afraid that it will all turn out wrong. Not only for her, but also for Leo. Women, at the beginning of our century were not helpless creatures who didn’t know what they wanted. It’s not just the Victorian era which has come to an end but also the era during which the women were supposed to be submissive to men. Sex, as pleasure for one side only is over. What is more, women are talking more freely about what they want in bed without embarrassment and they point out the sexual weaknesses of their partner, which earlier was complete taboo. What does it have to do with the text? A lot, because of the two singers. The first, Lily Allen, sings that she can’t stand men who don’t know how to make her scream. The other is more problematic. This is SoKo, a young French girl, who sings about what most women think about, but would never say out loud. Her songs are about killing her ex boyfriend’s new girl or that she has had a shitty day. But in the song Wet Dreams she surpasses herself, when she says: I feel like a whore when I suck your cock. That’s what she’s like. Tired Charlotte gets up, puts on her dress and shoes. She looks at sleeping Leo and tosses two pills into the air for a good day and they land right in her mouth. She smoothes her hair, kisses him on his forehead and goes out, taking two deep breaths. She stops for a moment before she catches a cab and looking at the hotel she says to herself: Why not go back to Poland.
shoot me
PHOTOGRAPHY Leslie Hsu STYLIST Masa Jin HAIR Chen Feng (Tonystudio) MAKE UP Wan Shuang (Tonystudio) STYLING ASSISTANT Gario RETOUCH Bingo Han LOCATIONS Westin Financial St Beijing
leopard shirt Jean Paul Gaultier
W: black dress PORTS 1961 two-color Mink Fur Coat BE PRIVE M: black see-through lace shirt BE PRIVE
M: pin nail pants PRADA W: angle skirt BOTTEGA VENETA sunglasses MIU MIU FROM LENSCRAFT gold necklace JUST GOLD
shirt black tuxedo CANALI platinum ring MONT BLANC pink gold waist watch IWC
pin nail shoes PRADA lace underwear LA PERLA underwear CALVIN KLEIN
M: black pants ERMENEGILDO ZEGNA gray shirt PORTS 1961 jacket HUGO BOSS RED LABEL black framed glasses PRADA LINE ROSA (FROM LENSCRAFT) W: black embodied dress PRADA eye ring: JUST GOLD
M: suits\white shirt\pants ERMENEGILDO ZEGNA W: knitwear skirt CHANEL cardigan coat AGONA shoes BOTTEGA VENETA
M: WHITE SHIRT PORTS 1961 TIE\PANTS ERMENEGILDO ZEGNA W: EVENING DRESS PORTS 1961
Na stronach 35-98 do druku użyto kredę objętościową SORA MATT PLUS 1.25 gramatura 115g dystrybuowaną przez: PANTA Sp. z o.o. 91-202 Łódź, ul. Warecka 3A tel. (042) 612 35 00, fax (042) 612 35 81 www.panta.com.pl
fotograf: Igor Drozdowski fryzury: Sergiusz Pawlak modelka: Monika / GAGA
read me
maniak tłumaczenie: Dominik Fórmanowicz
burdeli
SEBASTIAN HORSLEY IS AN ARTIST, WRITER AND FAILED SUICIDE. SEBASTIAN HORSLEY IS LONDON’S MOST SUCCESSFUL FAILED ARTIST. SEBASTIAN HORSLEY IS A DANDY. THAT COVERS EVERYTHING. A DANDY CANNOT FAIL. IT IS A SUCCESS TO BE ONE.
foto: Nick Cunard
tekst: Sebastian Horsley
Dobrze pamiętam swój pierwszy raz – do dziś mam rachunek. Dziewczyna była żywa, tak mi się w każdym razie wydawało. Była ciepła i na pewno lepsza niż nic. Kosztowała mnie dwadzieścia funtów.
M
iałem wtedy 16 lat, teraz mam 41. Ostatnie 25 lat spędziłem wyrzucając pieniądze i uczucia na dziwki. Spałem z przedstawicielką każdej narodowości, w każdej pozycji, w każdym kraju. Od call girls z wyższych sfer, biorących tysiąc za godzinę, po dziewczyny stojące na ulicach Soho, które brały piętnaście. Spałem prawdopodobnie z ponad tysiącem prostytutek, co kosztowało mnie sto tysięcy funtów. Jestem koneserem prostytucji i prostytutek. Czuję bukiet ich smaku, mogę rozlewać go w ustach, podać rocznik. Korzystałem z burdeli, saun, prywatek z Internetu i zamawiałem dziewczyny do mieszkania, łatwiej niż pizzę. Skoro już o tym mówimy, swego czasu prowadziłem burdel. Byłem też facetem do towarzystwa. Chciałbym, żeby było mi bardziej wstyd. Ale nie jest. Kocham prostytutki i wszystko, co z nimi związane. I tak bardzo mi na nich zależy, że nie chciałbym, aby ich profesja była legalna. W brytyjskich burdelach wchodzisz do obskurnego pokoiku tak ciemnego, że dziewczynę możesz odnaleźć tylko Braillem. Jednak rok temu w Nowym Jorku siedziałem na łożu z baldachimem, podczas gdy dziesięć dziewczyn paradowało przede mną jedna po drugiej, jak miseczki sushi. Cześć – mówiły – jestem Tiffany, mam na imię Harmony, jestem Michelle – a ja wstawałem, żeby je pocałować. To było tak wzruszające, tak słodkie, tak miłe. Uprzejmość jest czymś, co powinno być obecne niezależnie od warunków. Tak powinien działać świat na zewnątrz: samolubnie, ale szczodrze. Najlepsze w seksie z kurwami jest podekscytowanie i różnorodność. Jeśli twierdzisz, że po kilku latach kręci cię seks z tą samą osobą jesteś kłamcą lub coś brałeś. Spośród wszelkich seksualnych perwersji, monogamia jest najbardziej nienaturalną. Większość naszych romansów przebiega według tego samego schematu: Gorączka, Nuda, Pułapka. To tłumaczy wiele konfliktów w naszym życiu – miłość jako złudzenie, że jedna kobieta różni się od drugiej. Ale z burdelami jest inaczej – zawsze czujesz odurzenie niewiadomą tego, co trafi ci się tym razem. Problem z normalnym seksem polega na tym, że trzeba się całować i szybko przychodzi moment, kiedy trzeba rozmawiać. Kiedy już znasz jakąś osobę dobrze, pieprzenie jej jest ostatnią rzeczą, na jaką masz ochotę. Lubię dawać, nie otrzymywać; mieć władzę gospodarza, nigdy poczucie obowiązku gościa. Mogę przestać pisać i w ciągu dwóch minut znajdę się w ramionach dziwki. Wiem, że przelecę ją i wiem, że ona tak naprawdę mnie nie chce. W ciągu dziesięciu minut wracam do pisania. Czymś, czego nienawidzę, są pozbawione sensu i wyzute z emocji przygody trwające jedną noc, kiedy trzeba mówić wszelkie rodzaje kłamstw, żeby trafić do łóżka z dziewczyną, która w ogóle cię nie obchodzi. Najgorsze rzeczy w życiu są darmowe. Wartość zdaje się potrzebować metki i ceny. Jak można szanować kobietę, której się nie ceni? Kiedy byłem młody, wydawało mi się, że nieważne jest to, z kim chcesz uprawiać seks, ważne jest, z kim dobrze się czujesz i z kim odczuwasz duchową więź. Teraz wiem, że to bzdura. Ważne jest właśnie to, z kim chcesz uprawiać seks. W przeszłości zdradzałem kobiety, z którymi byłem. Kłamie się dwóm osobom w życiu: partnerowi i policji. Reszta zwykle słyszy prawdę.
temu znalazłem ocalenie. Znalazłem dziewczynę, którą mogłem pokochać… i dalej sypiać z prostytutkami. Odsyła mnie do burdeli, żeby pieprzyć je za nią. Daję jej prostytutki na urodziny i razem też chodzimy na dziwki. Jestem na zawsze wolny od wilgotnego, ciemnego więzienia wiecznej miłości. Prostytutka funkcjonuje poza głównym nurtem. Jest przez ten nurt odrzucana, występuje w opozycji do niego lub też obie te opcje występują naraz. Przekroczenie linii wymaga odwagi. Dlatego prostytutka zasługuje na nasz szacunek, nie na karę. A na pewno nie na politowanie czy modlitwy. Oczywiście, ogólne odczucie na ten temat jest takie, że mężczyzna w ten czy inny sposób wykorzystuje prostytutkę, ale nie wierzę w to. Tak naprawdę, prostytutka i klient, jak uzależniony i diler, to najskuteczniej wyzyskująca relacja ze wszystkich. I najczystsza. Wolna od ukrytych motywów. Pozbawiona brudnej gry o władzę. Mężczyzna nie bierze, a kobieta nie daje. Pieprzenie kurwy jest najczystszym pieprzeniem ze wszystkich. Dlaczego taki marny typ jak ja tak uwielbia dziwki? Dlaczego im płaci? Problem polega na tym, że współczesna kobieta jest prostytutką, która nie dostarcza zamówionych usług. Kusicielki, które nigdy nie dają przyjemności. Z zachłannością przyjmują prezenty i zawierają umowę tylko po to, by ją zerwać. Kurwa płaci ciałem, o które się targowała. Zdecydowaną różnicą pomiędzy seksem za pieniądze i seksem za darmo jest to, że seks za pieniądze zwykle kosztuje znacznie mniej. Ale to nie wszystko. Chcę odczuwać przyjemność płynącą z seksu bez znudzenia aktem przeniesienia własności. Burdele umożliwiają transakcje wzbogacone o niesamowitą fizyczną intymność bez interwencji w osobowość. Uwielbiam ten sztuczny raj, jego anonimowość; użycie pieniędzy ‒ najbardziej bezosobowego instrumentu intymności, by kupić najbardziej osobisty akt intymności. Pożądanie ponad miłością, doznania ponad bezpieczeństwo, by padać w ramiona kobiety bez wpadania w jej ręce. Instynktownie odczuwając zrozumienie dla potępionych przez społeczeństwo, chciałem samemu przekroczyć tę linię. Płacić za seks oznacza odrzucić pozory sztuczności i ucywilizowania i połączyć się z prawdziwie zwierzęcą naturą człowieka. Niektórzy mężczyźni z dumą oświadczają, że nigdy za to nie płacili. Czy twierdzą, że pieniądze są bardziej święte niż seks? Jednak jedną z głównych przyczyn, dla których znajduję upodobanie w prostytutkach jest fakt, że lubię łamać prawo – to kolejny powód, dla którego nie chciałbym legalnych burdeli. W zakazanym jest pewien urok, który czyni je pożądanym. Kiedy jem kolację każdego wieczoru w Soho, myślę sobie: to jest przepyszne, jaka szkoda, że nie jest nielegalne. Jestem pewien, że nie tylko ja to czuję. Nawet sam Adam nie pożądał jabłka dla samego jabłka; chciał go, ponieważ było zakazane. Wracając jednak do dziewczyn; argumentem jest zwiększenie bezpieczeństwa branży, płynące z jej legalizacji. Jednak Soho ma jeden z najniższych wskaźników przestępczości w kraju. Tak czy owak, zbrodnia i ryzyko są jednymi z elementów życia. Freud twierdzi: Życie traci na atrakcyjności kiedy najwyższa stawka w grze, samo życie, nie jest zagrożone. Ryzyko jest tym, co w życiu wyznacza granicę między monotonią a tym, co wartościowe. Postanowiłem zapytać Claudię, moją ulubioną prostytutkę. Zauważyłem ją na ulicy w Knightsbridge dziesięć lat temu i byłem pod tak wielkim wrażeniem jej złowieszczego piękna, że zdecydowałem się iść za nią. Wokół niej roztaczała się aura jakości samej w sobie. Twarze Angielek wyglądają tak, jakby zabrakło na nie materiału. Mają cienkie usta i cienkie jak papier powieki, kwadratowe szczęki, uwydatnione jabłko Adama i zwiędłe serca. Claudia wygląda śród-
DZIWKI I PIJACY INSTYNKTOWNIE CZUJĄ, ŻE ZDROWY ROZSĄDEK JEST WROGIEM ROMANTYZMU. Część mnie odczuwała przyjemność płynącą z oszustwa. Chodziło o niedostatek pożądania z jedną tylko kobietą. Seks bez zdrady wydawał mi się pozbawiony znaczenia. Bez okrucieństwa nie było bankietu. Posiadanie sekretnego życia było odurzające. Mam też problem z darmowym seksem. Odrzuca mnie zwierzęcość ciała, jego bród i niszczenie. Przerażający jest dla mnie fakt, że subtelność, piękno i boskość są tak nierozerwalnie związane z podstawowymi zwierzęcymi funkcjami. Z jakichś powodów pieniądze łagodzą to odczucie. Ponieważ są bezimienne. W relacjach z kobietami generalnie nienawidzę intymności, inwazji w moją najbardziej wewnętrzną przestrzeń, powolnego duszenia mojej sztuki. Pisarza przykutego na całe życie do rutyny niewolniczego oczekiwania na wynagrodzenie, rytuału kopulacji. Kiedy kogoś kocham, czuję się w pułapce. Trzy lata
101
text: Sebastian Horsley
ziemnomorsko – ma pełne, kształtne usta, rozszerzający się ku ustom nosek, oczy czarne i wielkie jak spodki. Szła przed siebie, a ja śledziłem ją aż do Soho, w dół Brewer Street. Nie. Niemożliwe, żeby ona… Skręciła i weszła do burdelu. Nie mogłem w to uwierzyć. Mogłem pieprzyć Raquel Welch za dwadzieścia pięć funtów! Kiedy zapytałem ją, czy chciałaby legalizacji prostytucji, zareagowała oburzeniem: W życiu! Szukałam zwykłej pracy kilka miesięcy temu. Po zapłaceniu podatku i ubezpieczenia praktycznie nic mi nie zostało. Więc tu wróciłam. Kiedy idzie dobrze, mogę wyciągnąć pięćset funtów dziennie. Nie mam alfonsa, więc poza ogólnymi kosztami i sprzątaczką zostaje mi więcej niż potrzebuję. Otóż to. Podatek dochodowy zamienił w kłamców więcej Brytyjczyków niż prostytucja. Znam nieco temat od strony praktycznej. Kilka lat temu zostałem opiekunką dziewczyn oraz chłopcem do towarzystwa. Zamieniłem jeden z pokoi mojego mieszkania w Shepherd Market w miejsce schadzek i dołączyłem do agencji panów do towarzystwa. Wszedłem w prostytucję dla miłości, nie dla pieniędzy. Co nie zmienia faktu, że zawsze przyjmowałem pieniądze. Kobiety potrzebowały towarzystwa, kogoś kto zaopiekuje się nimi w środku nocy lub po prostu dla seksu. Myślenie czy stanie mi akurat tym razem było wyniszczające psychicznie, ale przynajmniej miałem przekonujący powód, by lubić moje kochanki – płaciły mi. Nie przejmowałem się, gdy ktoś nazwał mnie dziwką lub alfonsem. Widzicie więc, zawsze byłem prostytutką z zamiłowania. Dla reszty społeczeństwa prostytucja jest lustrem kondycji jednostki, a jednostce nigdy nie groziło niebezpieczeństwo zatracenia się w pięknie. Więc dlaczego nie zostawić ich w spokoju? Lub nauczyć się je kochać, jak ja? Seks jest jednym z najzdrowszych, najbardziej uduchowionych i naturalnych rzeczy, jakie można kupić za pieniądze. I jak każda gra, robi się bardziej interesująca, kiedy toczy się o pieniądze. Tym bardziej, kiedy jest nielegalny. Dziwki i pijacy instynktownie czują, że zdrowy rozsądek jest wrogiem romantyzmu. Więc biurokraci i politycy, zostawcie nam proszę nieco nierealności. Wiem, o czym myślicie. Że dla ludzi takich jak ja wygodnie jest idealizować kurwy i złodziei; myśleć, że ulica jest w jakiś sposób miejscem szlachetnym i malowniczym. Nigdy nie musiałem tam żyć. I co z tego? Któregoś dnia będę musiał. Do tego czasu, muszę za to płacić. Jak inaczej młody, bogaty i przystojny facet mógłby znaleźć w mieście trochę seksu? Tak, wiem. Prostytucja jest nieprzyzwoita, haniebna i plugawa. Sęk w tym, że ja też.
102
foto: Nick Cunard
I
remember the first time I had sex – I still have the receipt. The girl was alive, as far as I could tell, she was warm and she was better than nothing. She cost me £20. I was 16 then and I’m 41 now. I have spent 25 years throwing my money and heart at tarts. I have slept with every nationality in every position in every country. From high-class call girls at £1,000 a pop to the meat-rack girls of Soho at £15, I have probably slept with more than 1,000 prostitutes, at a cost of £100,000. I am a connoisseur of prostitution: I can take its bouquet, taste it, roll it around my mouth, give you the vintage. I have used brothels, saunas, private homes from the internet and ordered girls to my flat prompt as pizza. While we are on the subject, I have also run a brothel. And I have been a male escort. I wish I was more ashamed. But I’m not. I love prostitutes and everything about them. And I care about them so much I don’t want them to be made legal. In English brothels you shuffle into a seedy room so dim you can only meet the girl by Braille. But in New York last year I sat on a four-poster bed while 10 girls paraded in front of me one by one, like bowls of sushi on a carousel. ‚Hi,’ they would say, ‚I’m Tiffany’, ‚I’m Harmony’, ‚I’m Michelle’, and I would rise and kiss them. It was so touching, so sweet, so kind. There should always, no matter what, be politeness. It is the way the outside world should work, selfishly but honestly. The great thing about sex with whores is the excitement and variety. If you say you’re enjoying sex with the same person after a couple of years you’re either a liar or on something. Of all the sexual perversions, monogamy is the most unnatural. Most of our affairs run the usual course. Fever. Boredom. Trapped. This explains much of the friction in our lives – love being the delusion that one woman differs from another. But with brothels there is always the exhilaration of not knowing what you’re going to get. The problem with normal sex is that it leads to kissing and pretty soon you’ve got to talk to them. Once you know someone well the last thing you want to do is screw them. I like to give, never to receive; to have the power of the host, not the obligation of the guest. I can stop writing this and within two minutes I can be chained, in the arms of a whore. I know I am going to score and I know they don’t really want me. And within 10 minutes I am back writing. What I hate are meaningless and heartless one-night stands where you tell all sorts of lies to get into bed with a woman you don’t care for. The worst things in life are free. Value seems to need a price tag. How can we respect a woman who doesn’t value herself? When I was young I used to think it wasn’t who you wanted to have sex with that was important, but who you were comfortable with socially and spiritually. Now I know that’s rubbish. It’s who you want to have sex with that’s important. In the past I have deceived the women I have been with. You lie to two people in your life; your partner and the police. Everyone else gets the truth. Part of me used to enjoy the deception. There was something about the poverty of desire with one’s girlfriend. Sex without betrayal I found meaningless. Without cruelty there was no banquet. Having a secret life is exhilarating. I also have problems with unpaid-for sex. I am repulsed by the animality of the body, by its dirt and decay. The horror for me is the fact that the sublime, the beautiful and the divine are inextricable from basic animal functions. For some reason money mitigates this. Because it is anonymous. What I hate with women generally is the intimacy, the invasion of my innermost space, the slow strangulation of my art. The writer chained for life to the routine of a wage slave and the ritual of copulation. When I love somebody,
I feel sort of trapped. Three years ago I was saved. I found a girl whom I could fall in love with… and sleep with prostitutes. She sends me to brothels to sleep with women for her. I buy her girls for her birthday and we go to whorehouses together. I am free forever from the damp, dark prison of eternal love. A prostitute exists outside the establishment. She is either rejected by it or in opposition to it, or both. It takes courage to cross this line. She deserves our respect, not our punishment. And certainly not our pity or prayers. Of course, the general feeling in this country is that the man is somehow exploiting the woman, but I don’t believe this. In fact, the prostitute and the client, like the addict and the dealer, is the most successfully exploitative relationship of all. And the most pure. It is free of ulterior motives. There is no squalid power game. The man is not taking and the woman is not giving. The whore fuck is the purest fuck of all. Why does a sleazy bastard like me like whores so much? Why pay for it? The problem is that the modern woman is a prostitute who doesn’t deliver the goods. Teasers are never pleasers; they greedily accept presents to seal a contract and then break it. At least the whore pays the flesh that’s haggled for. The big difference between sex for money and sex for free is that sex for money usually costs a lot less. But it is more than this. What I want is the sensation of sex without the boredom of its conveyance. Brothels make possible contacts of astounding physical intimacy without the intervention of personality. I love the artificial
I know a little bit about the business side. Some years ago I became a madam and a male escort. I turned one of the rooms in my flat in Shepherd Market into a knocking shop and joined an escort agency. I went into prostitution looking for love, not money. That said, I always took cash. The women wanted company, someone willing to please at the midnight hour, and straight sex. It was nerve-wracking wondering if I was going to be able to get it up or get on, but at least I had a valid reason for liking my lovers – they paid me. I didn’t care if someone called me a whore and a pimp. So you see, I have always been a prostitute by sympathy. As for the rest of society, prostitution is the mirror of man, and man has never been in danger of becoming bogged down in beauty. So why don’t we leave it alone? Or learn to love it, like me? Sex is one of the most wholesome, spiritual and natural things money can buy. And like all games, it becomes more interesting when played for money. And even more so when it is illegal. Hookers and drunks instinctively understand that common sense is the enemy of romance. Will the bureaucrats and politicians please leave us some unreality. I know what you are thinking. That it’s all very well for people like me to idealise whores and thieves; to think that the street is somehow noble and picturesque; I have never had to live there. But so what? One day I will. Until such time, I have to pay for it. How else would someone young, rich and handsome get sex in this city? Yes, yes, I know. Prostitution is obscene, debasing and disgraceful. The point is, so am I.
SOME MEN PROUDLY PROCLAIM THAT THEY HAVE NEVER PAID FOR IT. ARE THEY SAYING THAT MONEY IS MORE SACRED THAN SEX? paradise; the anonymity; using money, the most impersonal instrument of intimacy to buy the most personal act of intimacy. Lust over love, sensation over security, and to fall into a woman’s arms without falling into her hands. Having an instinctive sympathy for those condemned by conventional society, I wanted to cross the line myself. To pay for sex is to strip away the veneer of artifice and civilisation and connect with the true animal nature of man. Some men proudly proclaim that they have never paid for it. Are they saying that money is more sacred than sex? But one of the main reasons I enjoy prostitutes is because I enjoy breaking the law – another reason I don’t want brothels made legal. There is a charm about the forbidden that makes it desirable. When I have dinner every evening in Soho I always think: isn’t scampi delicious – what a pity it isn’t illegal. I’m sure I am not alone in this. Even Adam himself did not want the apple for the apple’s sake; he wanted it only because it was forbidden. As for the girls, the argument is that making it legal will somehow make it safer, but Soho has one of the lowest crime rates in the country. Anyway, crime and risk are part of the texture of life. Indeed, Freud tells us: Life loses interest when the highest stake in the game of living, life itself, may not be risked. Risk is what separates the good part of life from the tedium. I decided to ask my Claudia, my favourite prostitute. I first spotted her in the street in Knightsbridge 10 years ago and was so taken by her haunted beauty that I decided to follow her. There was an air of great quality about Claudia. The faces of English girls look as if there is not enough materials to go round. They have thin lips and papery eyelids, box jawbones, prominent Adam’s apples and withered hearts. Claudia looks Mediterranean – her lips are full and curly, her nostrils flared, her eyes black and as big as saucers. She walked and I stalked all the way to Soho and down Brewer Street. No. No way. She couldn’t be! She turned, and walked into a brothel. I couldn’t believe it. I could fuck Raquel Welch for £25. When I ask if she wants prostitution legalised, she reacts violently: No way! I tried to take a regular job a few months ago. After tax and national insurance I was left with practically nothing. So I came back here. On a good day here I can take £500. I don’t have a pimp, so after paying the overheads and the maid I’ve got more than enough. There you are. Income tax has made more liars out of the British people than prostitution.
103
Mateus Mat euszz Jerzyk J
fotograf
Mateusz Jerzyk modelka Natalia / Joystar make up Dorota Hayto
read me
ROCKY K HORROR SWAN DIVE tekst: Dominik Fórmanowicz
iedy siedzisz na widowni czekając na spektakl, podziwiasz piękne wnętrze teatru, a obok ciebie siedzi piękna, smukła, uśmiechnięta brunetka, możesz uważać się za szczęściarza. Jeśli jednak siedzisz w teatrze czekając na Rocky Horror Show, prawdopodobnie masz na sobie kabaretki, obcisły gorset oraz perukę i wiesz, że na czas trwania tego wieczoru szlag trafił twoją płeć. To, co może ci o niej przypomnieć to wspomniana wyżej, piękna, smukła, uśmiechnięta brunetka, która również ma na sobie kabaretki, krótką spódniczkę i makijaż tak dziwkarski, że na chwile odrywa twój wzrok od jędrnego biustu, który możesz podziwiać niemalże w całości. Nie, to nie jest swingers club. Jesteś w Empire Theatre i, na miłość boską, wczoraj grali tam Sen nocy letniej! Uczucie skonfundowania miesza się z be delicious, którym pachnie koleżanka obok i ustępuje dopiero, kiedy pojawia się kolejna piękna kobieta, tym razem na scenie. Śpiewa to, co już setki razy słyszałeś z Ust. Tak, The Lips. Fani twierdzą, że Bóg stworzył Usta i stwierdził, że były dobre. Ale wersja teatralna to zupełnie inna bajka niż filmowe Rocky Horror (Picture) Show i zwykle ich piosenkę (Ust, oczywiście) śpiewa Pani w króciutkim uniformie dziewczyny z obsługi kinowej. Czujesz się w połowie nagi i w pełni bezpieczny wśród tłumu obcych ludzi. Jak to możliwe? Nie wiem, ale to już tradycja i na widowni przez chwilę każdy wie, kim jest i czego Usta od niego oczekują. Zanim jednak przemyślisz sprawę do końca lub ktoś poda ci krążącą po widowni bezpańską piersiówkę, na scenie pojawia się Sweet Transvestite – Frank’n’Furter.
To on kręci całym show, jest ucieleśnieniem (w pełnym znaczeniu tego słowa) wszelkich twoich słabości, ukrywanych pragnień, utopii wolności i zniewolenia każdym kompleksem, który w sobie kryjesz. Facet jest totalnie nieodpowiedzialny jak na przywódcę kosmicznej misji wysłanej na Ziemię. Nie wiesz dokładnie, co robi na naszej planecie, jeśli jednak któraś ze znanych ci fikcyjnych postaci miałaby, używając neohitlerowskiej nomenklatury prosto z YouTube, „rozpierdolić kosmos”, to byłby to właśnie Frank. Możesz się jedynie domyślać, że dostał za zadanie inwigilować tubylców i potraktował to sformułowanie aż nadto literalnie. Kiedy Frank wychodzi na scenę, prawdopodobnie już nie siedzisz na swoim miejscu tylko kręcisz biodrami (nieważne czyje to biodra) w rytm jego popisowego numeru. Jeszcze przez dłuższą chwilę nie będzie dane ci usiąść, ponieważ Frank właśnie proponuje, żebyś został na noc i poznał jego ulubioną obsesję. Prezentuje sobą wszystko to, co nieraz cię kusiło, ale nie chciałeś się nawet do tego przyznać. Możesz twierdzić, że nigdy nie chciałeś przebierać się w damskie ciuchy lub uprawiać seksu z przyjaciółką swojej dziewczyny kiedy tylko zostajecie na chwilę sami w kuchni, ale też nie o to chodzi Frankowi. Cokolwiek chciałeś, a tego nie robisz, nawet jeśli to jest przejście na czerwonym świetle lub kradzież jabłka na straganie – on nigdy nie chciał tego robić – on na pewno to zrobił. Don’t dream it, be
it, śpiewa w wielkim transseksualnym finale musicalu, a ty razem z nim oddajesz się „absolutnej przyjemności”. Przyjemności bycia sobą, bycia kimś zupełnie innym, bycia kimkolwiek. Dlatego właśnie RHPS uwodzi już 35 lat i cieszy się niesłabnącym powodzeniem – a raczej „ma branie”. Społeczność wielbiąca (inaczej tego nie można nazwać) Franka i jego mroczną świtę popaprańców, to ludzie totalnie od siebie różni, którzy jednak doceniają „zbiorową halucynację”, którą powoduje wspólne show. Owszem, aktorzy i fabuła są punktem wyjścia i doskonałym pretekstem, ale tylko do tego, żeby na chwilę przenieść się do innej galaktyki. Jest coś niesamowitego w tym dziwnym uczuciu, kiedy idziesz z chmarą niedzielnych transwestytów do pubu naprzeciwko teatru i ze zdumieniem obserwujesz, że nikt z obsługi nie wyraża najmniejszego chociażby zdziwienia twoim wyglądem; większą część wieczoru spędzasz na rozmowie z sześćdziesięciolatką w kabaretkach, która razem ze swoimi trzema dorodnymi córkami jeździ za spektaklem po całym kraju. Potem okazuje się, że wielki, owłosiony grubas jest tym, z którym wszyscy chcą zrobić sobie tego wieczoru zdjęcie – nieważne jak długo rzeźbiłby bicepsy na siłowni i ile długości basenu przepływał co rano. Ten facet jest górą, bo miał mniej kompleksów niż ty i poszedł na całość.
Czy ten świat naprawdę istnieje? Siedząc na wypełnionej po brzegi widowni teatru lub sali kinowej zdajesz sobie sprawę, że go potrzebujesz. Nic mam hamulców Tracę perspektywę Wypiłam trochę I zaczynam myśleć Żeby skoczyć i płynąć Woda mnie utrzyma Musi być coś więcej Niż łódź, w której jestem teraz To już nie Rocky Horror. Zrobiło się nieco poważniej, ale ładunek energii i woli bycia, stawania się, znalezienia się w symbolicznym oku cyklonu, odnalezienia spokoju i harmonii, nieosiągalnej w tym, w czym tkwimy na co dzień i w czym sami się zamykamy – wszystko pozostaje takie samo. Nazwą mnie wariatką, jeśli polegnę Potrzebuję tylko jednej szansy na milion I mogą nazwać mnie olśniewającą Jeśli dopłynę co celu Grawitacja nic dla mnie nie znaczy poruszam się z prędkością dźwięku Chcę poczuć wodę Zanim utonę. Krótka analiza tego, co chcemy osiągnąć, zastępuje najlepszy plan. Wola jest tu centralnym punktem, który kształtuje i zmienia, prowa-
107
dzi w jednym tylko kierunku. Jeśli w jakiekolwiek przedsięwzięcie warto tchnąć życie, to tylko w takie, które prowadzi do konfrontacji z samym sobą, kształtuje rzeczywistość od nowa. Wpisać się w zastany świat nie jest żadnym wyzwaniem. Frank nawet o tym nie myśli, on tylko robi to, co potrafi najlepiej – jest autentyczny mimo, że jednocześnie jest żałosny, zepsuty i okrutny. Z pewnością jego największym atutem, tym,
ilustracja: Paweł Piechnik
108
co niesamowicie ułatwia mu bycie autentycznym jest to, że tak naprawdę nie istnieje. Jest pewną ideą. Jednak autorka cytowanego wyżej utworu jest jak najbardziej prawdziwa. Sama śpiewa, że nie jest żadną bohaterką, że zwykle pierwsza leży twarzą do ziemi, kiedy wszyscy wpadają w panikę. To poczucie jest chyba dobrze znane większości z nas. Jednak ta świadomość nie jest nam potrzebna do niczego, świadomość jedynie czyni nas tchórzami. Więc czym jest ta boskość, która pozwala czasem nie słuchać zmysłów, odrzucić rozsądek i być, chociaż przez chwilę, tym, czym potrzebujemy być?
Nie mam rozeznania Lecz doznałam olśnienia Wspinam się po poręczy Próbując nie patrzeć w dół Wykonam swój najlepszy skok Do wody pełnej rekinów Wyciągnę tampon Ochlapując wszystko wokół Nie obchodzi mnie, czy zjedzą mnie żywcem Mam ważniejsze rzeczy na głowie niż po prostu przeżyć W pamięci czuję dotyk twojej ciepłej skóry W głowie mam wizję błękitnego nieba i suchego lądu Kiedyś wymyśliłem sobie błękitne niebo i suchy ląd. Od tego czasu przekonuję się, jak trudno znaleźć osoby, dla których to niebo ma podobny odcień i dla których dopiero ciągnąca się po horyzont równina jest suchym lądem. Mogę czuć się jak facet w kabaretkach stojący na środku ulicy, ale jednocześnie odczuwam spokój, bo gdzieś na pewno buduje się teatr dla wszystkich
tych, którzy przemierzają miasto w szpilkach swoich własnych, nawet najbardziej paranoicznych i utopijnych pragnień. Spotykam tych ludzi coraz częściej i będąc z nimi, odpoczywam. Inspirują mnie i, im więcej nas jest, tym wyższe obcasy i krótsze spódniczki możemy zakładać. Mam przyjaciół w całym kraju W innych krajach też Mam przyjaciół, których jeszcze nie poznałam I takich, których nie poznam nigdy Mam kochanków, których oczy widziałam tylko przez jedno spojrzenie Mam obcych za prawnuki Mam obcych za przodków Z drugiej strony jednak zbieram wiele innych doświadczeń. Nikt nigdy o tym nie mówi Ale nie potrafią tego ukrywać, Ciemnej chmury rywalizacji czającej się w spojrzeniach. W tej knajpie jest więcej złej krwi niż piwa Niby tego nie czuć, ale chcę już stąd iść. Niby wszyscy są niesamowicie otwarci, wszyscy chcą robić wielkie rzeczy. De facto rozmywają się w swoich własnych kompleksach, fobiach i uprzedzeniach albo w bardzo krótkowzrocznie pojętym interesie. Może to miasto, może to ta pora roku, a może to ja jestem przewrażliwiony. Tak czy inaczej stawki powoli rosną. Nic już nie jest tak łatwe, jak rok temu i nic nie jest tak trudne, jak wtedy. Mogę totalnie się mylić, a może akurat mam rację. To nieważne, nie każda inwestycja musi się zwrócić, na tak wysokich szpilkach nietrudno się przewrócić. W tym teatrze, w trakcie tego konkretnego spektaklu, błędy i pomyłki sprawiają tyle samo przyjemności, co sukcesy – podczas żonglowania fragmentami rzeczywistości chodzi przecież o żonglowanie, nie o same fragmenty. Jest coraz więcej wszechświatów i galaktyk, w których mogę się odnaleźć i schronić i kiedy cały ten brudnoszary śnieg stopnieje, a wiatr zacznie wiać nieco bardziej przyjaźnie, wszystkie zmysły dadzą mi odczuć, że jestem we właściwym miejscu, a wszystkie fragmenty są nadal w powietrzu.
Przytoczone w tekście cytaty pochodzą z utworów Ani Difranco: Swan Dive (album Little Plastic Castle) Egos Like Hairdos Willing To Fight (album Puddle Dive). Tłumaczenia tekstów są tłumaczeniami własnymi autora, dokonanymi na potrzeby powyższego felietonu bez zbędnego poetyckiego zacięcia. Serdecznie dziękuję jednak Zygmuntowi Nowakowi-Solińskiemu za konsultacje. Tak czy inaczej zaleca się zapoznanie z oryginałami, brzmią o niebo lepiej.
read me tekst: Daria Fabiś ilustracje: Robert Maciej Parę lat temu, pod P wpływem kilku przypadkowych kroków, nastąpiła moja pierwsza styczność z Malowanym Ptakiem. Kolejny przypadek zarządził, że wraz z tą zacną pozycją w ręce wpadł mi Czarny Ptasior – i całe szczęście.
ydana w 1965 roku w Stanach, zyskuje popularność dzięki swojej kontrowersyjnej treści i tego drobnego dodatku na czwartej stronie okładki: „biografia”, „powieść z wątkami biograficznymi”, „elementy biograficzne” i inne bio-mądrości zostały umieszczone przez wydawców zgodnie z deklaracją twórcy. Powieść opowiada o chłopcu – którym Kosiński prawdopodobnie kiedyś był – którego dzieciństwo przypada na okres II Wojny Światowej, co też jest zasadniczo prawdą. Jednak na tym podobieństwa i „wątki biograficzne” się kończą. Naturalistyczne, cielesne, niewybredne, mroczne opisy spotykających chłopca tragedii stanowią bowiem opis wydarzeń, których Jurkowi Kosińskiemu nigdy nie było dane przeżyć. Nie był on bowiem świadkiem gwałcenia kobiety przez kozła, ani też nie widział mordu dokonanego na miejscowej dziwce przez wiejskie gospodynie broniące rozporków swych pracujących mężów. Kosiński również nie stracił mowy, ani nie został nigdy wrzucony do kloaki. Co ciekawe – nikt go też nie wieszał na haku pod krokwiami i nie szczuł jednocześnie
psem. Nikt go nie głodził, nie bił i nie torturował – jakkolwiek były to czasy trudne, więc z pewnością innym chłopcom i dziewczętom mogło się to przydarzać. Mimo braku minimalnego nawet biograficznego odblasku w tych opowieściach, należy przyznać, że robią wrażenie. Tymczasem jednak po trudach związanych z przebrnięciem przez kloaczne wiry i odmęty wynurzeń Kosińskiego, nastąpił zasłużony odpoczynek podczas lektury Czarnego Ptasiora Joanny Siedleckiej. Jest to obszerny reportaż na temat prawdziwego dzieciństwa Kosińskiego, które upłynęło w zaciszu domowym, w niewielkiej wiosce, razem z rodzicami i przyrodnim bratem. Jurek miał tam kolegów, służył też do mszy, a jego ojciec
111
był wykształconym człowiekiem, który podczas wojny udzielał wiejskim dzieciom lekcji w zamian za pożywienie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności oddziały niemieckie, a później rosyjskie, z reguły omijały Dąbrowę Rzeczycką i zaglądały tam mniej niż sporadycznie. Siedlecka opiera się na relacji osób, które osobiście znały rodzinę Kosińskich (pierwotnie Lewinkopfów, rodzina zmieniła nazwisko – z oczywistych względów – w 1939r.). Nie ukrywają one żalu do autora Malowanego Ptaka o to, w jak bardzo antypolskim duchu jest jego książka. Sam Kosiński będąc w Polsce nigdy nie odwiedził Dąbrowy Rzeczyckiej i nie podziękował za ocalenie życia i ukrywanie go w czasach wojny. Zamiast tego wysmarował możliwie ohydny obraz zwyrodnień i seksualnych patologii. Można i tak. Okazuje się zatem, że Jerzy Kosiński nazwał biografią opowieść, na którą składało się niemal wszystko oprócz wydarzeń z jego życia. Tak monumentalne kłamstwo skutkowało natomiast niebywałą popularnością oraz fotelem prezesa w amerykańskim Pen Clubie. Kolejne jego powieści – już nie tak szokujące, jak pierwsza – ukazują się w kilkuletnich odstępach. Należy również wspomnieć, że począwszy od stosunkowo prostego (choć obszernego) kłamstwa, Kosiński doszedł był do innej jego formy, mianowicie – plagiatu. Wystarczy być to niemal skopiowana Kariera Nikodema Dyzmy Dołęgi-Mostowicza, choć sympatycy Kosińskiego utrzymują, że Dyzma był „jedynie inspiracją”. Bardzo wpływową, powiedziałabym. Niedopowiedzenia dotyczą również samego „aktu powstawania” Malowanego Ptaka. Kosiński orzekł, że był zmuszony pisać po angielsku, aby opisywać swoje własne przeżycia w sposób beznamiętny i obiektywny, czego w ojczystym języku nie byłby w stanie dokonać. Powieść zatem zostaje wydana w języku angielskim, jednak dociekliwi reporterzy dotarli w późniejszym czasie do informacji, że tekst napisany był po polsku, a kilku „redaktorów” żmudnie tłumaczyło rzecz na angielski, ponieważ sam Kosiński zbyt słabo władał wtedy tym językiem. Kłamstwo dotyczące samej treści również wychodzi na jaw. W 1991 roku pewien Żyd polskiego pochodzenia, żyjący na stałe w Nowej Zelandii opublikował informację, jakoby część wydarzeń, które przypisuje swojemu życiu Kosiński, to jego własne doświadczenia. Sprawa nabiera rozgłosu również w Stanach. Kosiński wystosowuje zatem informację do wydawców, aby w ewentualnych dodrukach i nowych edycjach załączone były wyjaśnienia autora, jakoby powieść tę należy traktować symbolicznie, a pamięć bywa zwodnicza i jest bardziej pamięcią emocjonalną niż trzymającą się faktów. Skutek był tego żaden. Kiedy całe życie opiera się na mistyfikacji, trudno stanąć na nogi po jej udowodnieniu. Nowy wizerunek oszusta i złodzieja życiorysów był szeroko omawiany w mediach, co z pewnością pozostało nie bez wpływu. Czy zatem nie będziemy zbyt zuchwali, sugerując, że Jerzy Kosiński popełnił samobójstwo niespełna trzy miesiące później – zupełnie przez przypadek? W kwestii jego śmierci również było wiele niedopowiedzeń. Motyw samobójstwa wielokrotnie pojawiał się w jego twórczości, jednak najbliżsi wątpią, aby – o zgrozo! – fikcja literacka przeniknęła do jego życia (przypomnijmy: alkohol, środki nasenne, środki uspakajające, gorąca kąpiel i worek foliowy). Czesław Czapliński, fotograf, przyjaciel rodziny, w biografii Kosińskiego skierował ewentualne „śledztwo” ciekawskich w stronę majątku, romansu Kosińskiego i innych czynników. Nie wspomina natomiast ani słowem ani o Malowanym Ptaku ani o mistyfikacji jego monumentalnego niedopowiedzenia. Niezależnie od tego, jak się go postrzega: mistyfikator, doskonały kłamca czy człowiek złamany wojną, fakt pozostaje faktem, że napisany z przerażającą dosłownością Malowany Ptak stanowi w dalszym ciągu zagadkę, mimo wielu faktów, które udało się ustalić. Kłamstwo nie ma krótkich nóg. Kosiński zaszedł bowiem na wyżyny światka literackiego. Tytułowy malowany ptak to odniesienie do postaci w powieści, Lecha, który łapał dzikie ptaki i malował im skrzydła jaskrawą farbą, by ich pobratymcy zadziobali swojego na śmierć. Tymczasem jednak Kosiński sam siebie pomalował, jak tytułowego Ptaka, a „swoi go zjedli”.
112
the Painted Bird Black Bird text: Daria Fabiś illustrations: Robert Maciej
A few years ago I came across a book, The Painted Bird. This literary meeting was the result of several fortuitous incidents. And luckily for me another event occurred along with this first important occasion, I found a book entitled, The Black Bird.
T
he Painted Bird was published in 1965 in the United States and because of its controversial content it became a best seller. A mention on the fourth page of the introduction also helped to boost sales: according to the author’s declaration, ‘biography’, a novel with ‘autobiographical threads’, ‘elements of biography’ and other bio-thoughts were included by the publisher. The novel tells a story of a boy – the boy Kosiński probably once was – whose childhood takes place during World War II (which is basically true). But here the similarities and the ‘biographical elements’ drift apart. In fact, the real-life, dark, violent, physical descriptions of events as suffered by the boy never happened to Jurek Kosiński. He never witnessed a goat raping a woman, he never saw a local prostitute being murdered by the village women (who were defending their right of access to the zips of their hard working husbands’ pants!). He didn’t become a mute; he wasn’t thrown into a cesspit. No one ever hung him from a hook in the rafters, with dogs set on him. No one starved him, beat him, no one tortured him. But times were hard, so it could have happened to other children of his age.
Despite the lack of an even minimal autobiographical content in these tales, you have to admit, they are extraordinary. And so after wading through these extraordinary revelations and depths of deprivation, Kosiński’s terrible adventures, I thought I deserved to relax a little. Which I did with a novel, The Black Bird, by Joanna Siedlecka. This was no less than an investigation concerning Kosiński’s real childhood, a childhood he spent in a small village, in a peaceful home, with his parents and step brother. Jurek had friends there, he was an altar boy at Mass and his father was an educated man who during the war taught village children in exchange for food. Luckily, German, and then the Russian troops, usually passed around Dąbrowa Rzeczycka, and visited the village infrequently. Siedlecka bases her work on the revelations of people who knew the Kosiński’s family (their name was originally Lewinkopf, which was changed for obvious reasons in 1939). These people do not hide their feelings of resentment against the author of, The Painted Bird, and how anti Polish his book was. Kosiński did not visit Dąbrowa Rzeczycka when he returned to Poland, and he never thanked the villagers for hiding him and saving his life during the war. Instead, he created a sordid picture of deviation and sexual pathological behaviour. And that’s what you do if nothing else comes to mind. It seems that Kosiński referred to his novel as a, ‘biography’, despite the fact that though it had all the elements possible for a novel it lacked the necessary elements of his actual life. This enormous lie coincided with his great popularity and position as President of the American Chapter of P.E.N. The novels that followed - not as shocking as the first one - appeared at a few year intervals. Here it is worth mentioning that from a simple (though large) lie, Kosiński progressed to another form of falsehood, that is - plagiarism. Being There, is almost a copy of, The Career of Nicodemus Dyzma, by DołęgaMostowicz, although supporters of Kosiński claim that Dyzma was, ‘only an inspiration’. I would say that it was very influential, in fact. There are certain uncertainties which revolve around the actual creation, the, ‘act of creating’, The Painted Bird. Kosiński said that he had to write it in English in order to describe his experiences dispassionately and objectively, which he wouldn’t have been able to do if writing in Polish. The novel was published in English but certain investigative reporters discovered later that the text had been written in Polish and had had several ‘editors’ who laboriously translated the text because Kosiński who was not familiar with the English language then would not have been able to write the novel in English. A further untruth was also revealed. In 1991, a Jew with Polish roots, who was living in New Zealand, published information that some of the events described by Kosiński were his own experiences. This for a time became a cause célèbre in the United States. In answer Kosiński prepared a note for the publishers to add to the next editions, a few words of explanation from the author, stating that the novel should be treated rather symbolically and that a man’s memory could be unreliable and can be influenced by emotions and is not something that sticks to the facts. There were no comments or a follow up in answer to this declaration. When an entire life is based on deception it is difficult to redress your position and face up to what has been revealed. This new image of fraud and of plagiarism using other people’s experiences and memoirs was widely discussed in the media. This polemic must have, without a doubt, affected the author. Are we quite sure that the suicide, three months later, of Jerzy Kosiński was in some ways accidental? There is a certain ambiguity concerning his death. A suicidal motif was prevalent in his novels, but his family doubt that – too horrific to imagine! – literary fiction could be mixed with his life (we have to remember in this case the: alcohol, sleeping pills, tranquilisers, a hot bath and a plastic bag). In Kosiński’s biography, Czesław Czapliński, photographer and a friend of the family leads us through a possible ‘investigation’ of Kosiński, romances, wealth and other factors. But there is no word about, The Painted Bird, or the mystification of his monumental illusions. No matter how we see him: fraud, perfect liar, or a man broken by the war, the fact remains, The Painted Bird, written with shocking realism, has around it a certain lack of clarity, with no answers to the many questions that have been posed concerning its exactitude. Kosiński reached the heights of the literary world but a lie will always catch you out. The title, painted bird, refers to a character in the novel, Lech, who caught wild birds and painted them with bright colours and then set them free so other birds would peck them to death. Perhaps Kosiński painted himself just like the Bird in the title of his novel, and was ‘consumed by his own kind’.
WHEN YOUR WHOLE LIFE IS BASED ON LIES, IT IS HARD TO STAND BACK ON YOUR FEET
113
read me
JESZCZE
TEAT
tekst: Jakub Derbisz ilustracje: Ania Demidowicz
I. WYOBRAŹ SOBIE. Wysoka gotycka sala zaaranżowana tak by skonfrontować; wyraźny podział na widownię i scenę, na której stoi aktor; w głębi duże akwarium, po lewej stronie stół; całość przyspiesza bez zmiany tempa, które od początku określone zostało tym samym, powolnym rytmem; wiszący metr nad ziemią dorodny homar i nachalne dźwięki jego bijącego serca; aktor co kilka minut oblewa homara wodą – serce przyspiesza, żeby ten istotny szczegół nie rozpłynął się w całości, żeby widz nie uległ złudzeniu, to się dzieje naprawdę; w pewnym momencie muzyka – What a Wonderful World Luisa Armstronga, na ścianie zaś wideoprojekcja; paradokument o „codziennej śmierci”, obrazy wypadków samochodowych, tragedie ludzi, którzy giną tuż obok nas, kiedy my zajęci naszymi życiami, zajęci jedzeniem; i finał, aktor ściąga skorupiaka z podwieszenia, kładzie na blacie stołu, przyrządzając według określonych reguł: cążkami obcina czułki, szczypce, dużym kuchennym nożem kroi żyjącego jeszcze homara na dwie równe części, wzdłuż osi ciała, kładzie na ruszcie oblewając od czasu do czasu białym winem; bicie serca ustąpiło, czuć tylko zapach smażonego mięsa i wina. Rodrigo García, wychowany na ulicach Buenos Aires, wyuczony fachu rzeźnika przez swojego ojca, przedstawiony został polskiemu widzowi przy okazji przyznania Krystianowi Lupie Europejskiej Nagrody Teatralnej w kwietniu ubiegłego roku. Jego 3 projekty: Accidens (matar para comer), Arrojad mis cenizas sobre Mickey (oba prezentowane przez grupę teatralną Garcíi La Carnicería Teatro) oraz El Perro (przygotowany z polskimi aktorami), bez wątpienia wzbudziły największe kontrowersje wśród odwiedzających Wrocław widzów.
II.POCZUJ Nagi mężczyzna o niezwykle bujnym owłosieniu staje przed setką ludzi, wyświetlane na ekranie za jego plecami słowa wypowiada zdecydowanie i miarowo wprowadzając aurę zawieszenia i niepewności, jego ciało pokrywać zaczyna warstwa błyszczącego złota, powoli wylewa na siebie kolejne naczynia z lepkim aromatycznym miodem, ten spływa po jego długich włosach, twarzy, zarośniętym torsie, genitaliach, wyrzuca ostatnie naczynie chwytając kolejny rekwizyt, pszenny chleb tostowy zaczyna okrywać lepkie ciało, po chwili wyko-
nuje groteskowy taniec w okruchach chleba, podskakując i wywracając się, zaraz za nim na scenę wchodzi naga kobieta, ona podobnie oblewa się płynnym miodem, następnie tarza się w ściętych ludzkich włosach przez długą chwilę. Sam na sam z zawsze niekompletnymi scenami. García proponuje nową jakość, redukując teatr do wspólnych wszystkim ludziom odruchów naturalnych, protestuje przeciwko obranemu przez współczesną cywilizację kierunkowi, postulując głęboką refleksję współczesnego społeczeństwa. Co liczy się w życiu: chleb, modne samochody, posiadanie czy życie, empatia, samoświadomość? O to stara się pytać, gdy na scenie wrzuca do akwarium nieumiejące pływać chomiki, czy też gdy wkłada żywego królika wprost do mikrofalówki. Symulując jego przyrządzanie, staje naprzeciw teraźniejszości bez kulturowych metafor i nawiązań, projektuje nową teatralną rzeczywistość, nowy język ciała i obrazu. Protesty widzów oskarżających Garcíę o znęcanie się nad zwierzętami (wciąż trwa dochodzenie w sprawie nieszczęsnych chomików i homarów – podwójnie prezentowany był projekt Accidens – we wrocławskiej prokuraturze), są efektem czystej prowokacji, zdecydowanej i klarownej, w przekonaniu Garcíi wręcz jawnej (podczas drugiej prezentacji Accidens jeden z widzów przekroczył granicę widz/twórca burząc porządek zdarzenia. Podszedł do wiszącego nad ziemią homara i odłożył go z powrotem do akwarium. W tej samej chwili reżyser wbiegł na scenę i ruszył na śmiałka, który w wyniku jego interwencji wyproszony został z sali). Pochodzący z innego kręgu kulturowego, Rodrigo García postrzega życie w sposób odmienny od ludzi osiadłych mentalnie w kulturze i cywilizacji europejskiej. Dla nas postępem jest normowanie życia, a coraz nowsze wpisy do tomów prawnych określają ramy naszego życia, których przekroczenie nieodłącznie wiąże się z postępowaniem prokuratury.
III. ZOBACZ Twarz kobiety. Otwiera usta, do których strumieniem leje się żółtawy płyn, projekcja takich obrazów wytrąca z równowagi wprowadzając do tu i teraz; kąpiel w porozrzucanych na scenie książkach; duszenie kobiety okrytej jedynie warstwami owczej wełny; bezpośrednie obcowanie z dźwiękiem w krótkim utworze wykonywanym na żywo; ciało, jedzenie, zwierzęta; obrazy, zapachy, dźwięki.
115
CO LICZY SIĘ W ŻYCIU? O TO STARA SIĘ PYTAĆ, GDY NA SCENIE WRZUCA DO AKWARIUM NIEUMIEJĄCE PŁYWAĆ CHOMIKI Utrata pamięci – jako warunek ewolucji. Doświadczenia wyniesione z Argentyny pogrążonej w ubóstwie, gdzie ludzie żyją w warunkach gorszych niż mają nasze zwierzęta domowe, są źródłem działalności Garcíi. Jego sprzeciw wobec totalitarnego porządku kapitalistycznego świata, ubrany jest w formę dla niego naturalną. Te szokujące obrazy bardzo mocno działają na odbiorcę, jest w tym coś z symbolicznych filmów Alejandra Jodorowsky’ego, wspomnieć możemy piękne sceny ze Świętej Góry czy krwawego Kreta. Rzeczywistość, w której ludzie żyją obok zwierząt, w której śmierć zwierząt jest równie codzienna jak śmierć ludzi, jest lub była codziennością Garcíi. Wystarczy wspomnieć najnowsze kino argentyńskie, ukazujące prozę życia filmy Lisandro Alonso, w których smutek życia, tak powszechny dla każdego żyjącego tam człowieka, jest nieodłącznym towarzyszem. Spod tego smutku przebija jednak odrobina radości spowodowanej naturalnością egzystencji. Brak w niej nowoczesnych technologii, a co za tym idzie, nie doświadczymy bliskich nam, w gruncie rzeczy niepotrzebnych, rozterek. Teatr Garcíi, przekraczający granicę dobrego smaku, chce obnażać ludzką hipokryzję, nasze zachowanie, które popycha nas do sprzeciwu w sytuacji bezpiecznej dla nas, w sytuacji nie wymagającej wielkiego wysiłku; aż się prosi by wspomnieć łamanie praw człowieka w wielu państwach na świecie, skrajną nędzę, w jakiej żyją miliony ludzi w ubogich krajach, z dala od bezpiecznej Europy, skupionej na wewnętrznych problemach natury najczęściej gospodarczej.
IV. REFLEKSJA Grupa aktorów podejmuje się zadania współpracy, młode pokolenie, zastane przez reżysera na miejscu, odpowiedziało na zaproszenie; rola do wykonania – pies, rola tak bliska dla wielu oglądających – posiadaczy czworonogów; w ciasnej gotyckiej sali atmosfera podekscytowania, dziesięciokilogramowe worki z psią karmą pękają, wypełniając powietrze charakterystycznym zapachem, wszyscy czują to samo. Performatywny charakter przedstawień teatru La Carnicería (o tym, że nie są to performanse, które w swej istocie dążą do interakcji widz/ twórca, udowodnił autor w omawianym wcześniej przypadku bezpośredniej konfrontacji z widzem) wprowadza w doświadczenie przeżywania. Teatr ten doświadcza poczuciem wspólnoty, tworzy wspólnotę estetyczną, której nie można uniknąć będąc tam, wśród przedstawia-
116
nych aktów. Jednak García nie tworzy pustych tworów bez poparcia w warstwie teoretycznej, zawoalowany nihilizm jego akcji ma swoje źródła w twórczości Becketta, Müllera, Pintera, Celina czy Bernharda, na których się powołuje. W tym kontekście należy wspomnieć o tym, że García jest obok swej działalności reżyserskiej także pisarzem i dramaturgiem. Potrzeba wypowiedzi wyprowadziła go ze slumsów Buenos Aires do teatru, w którego materii tworzy od ponad dwudziestu lat. Teatr Garcíi nie może jednak uniknąć porównania i zestawienia z kulturą zachodnią, z którą polemizuje. Europejska awangarda, burząc zastane formy ekspresji i postrzegania sztuki, doszła w przypadku akcjonistów wiedeńskich do skutków podobnych twórczości Garcíi. Działający pod koniec lat sześćdziesiątych Austriacy tworzyli takie akty jak: malowanie krwią i obrzucanie wnętrznościami zwierząt, spektakle samookaleczenia. Czym jest w takim razie przedstawiana twórczość w zestawieniu z tymi ekstremistami? Otóż García próbuje szokować, garściami czerpiąc z przeszłości, odnawia przebrzmiałe już formy ekspresji wierząc w siłę ich oddziaływania. Jednak źródło jego twórczość znajduje się w społeczeństwach obecnych, forma jego teatru ma destabilizować nasz wizerunek o doczesności, García przedstawia nas granicy, której nie zawsze jesteśmy świadomi. Rysuje ją dla nas i pyta czy chcemy przejść na drugą stronę. Nie interesuje go sposób w jaki odpowiemy na to zaproszenie, mogą to być małe kroki, odrzucenie codziennych przyzwyczajeń, których nie jesteśmy autorami. Jego obrazy i słowa starają się wpoić nam refleksyjność i mimo tego, że ta wspólnota po każdym spektaklu ulega rozproszeniu, wciąż daje się słyszeć jego zaproszenie; na trwałe wrastają w indywidualny światopogląd pierwiastki tej niezwykłej chwilowej rzeczywistości, której doświadczamy dzięki jego przedstawieniom. Ta część, która została dana w upominku przy drzwiach wyjściowych z teatru rozrasta się, sprawiając, że widz sam zaczyna dostrzegać ułudę i nierzeczywistość codzienności zaczyna tworzyć coś nowego wokół siebie, coś całkowicie prywatnego. Ważne jest przede wszystkim, by uznać, że teatr, podobnie jak dżuma, jest obłędem, który może się udzielać, Antonin Artaud. W tekście opisane zostały fragmenty spektakli: Accidens (matar para comer), Arrojad mis cenizas sobre Mickey, El Perro oraz Versus.
STILL A THEATRE I. IMAGINE A tall gothic room arranged in a way to confront, a clear division into an auditorium and the stage, where an actor stands; in the back a large aquarium, on the left – a table; everything starts to move faster without changing the pace, which in the beginning was defined by the same, slow rhythm, a lobster hanging one meter above the stage, and the aggressive beating of its heart; the actor pours water on it every few minutes – the heart beats faster, to stop this moment from vanishing completely, to stop the viewer from thinking that this is happening for real, and suddenly, music – ‘What a Wonderful World’ by Louis Armstrong, and on the wall a video projection; quasi document about ‘everyday death’, images of car accidents, the tragedy of people who die next to us, when we are busy with our lives, our food; and the finale, the actor takes the lobster off the hook, puts it on the table and following certain rules prepares it: he cuts off the pincers and antennae, with a sharp knife cuts the still living lobster along its body into two equal pieces, he puts it on the grill, pouring white wine on it from time to time; the heart beat stops, you can only smell grilled flesh and wine. Rodrigo García who was brought up on the streets of Buenos Aires and taught the skills of a butcher by his father was introduced to Polish spectators when Krystian Lupa received a European Theater Prize in April of last year. His 3 projects: Accidens (matar para comer), Arrojad mis cenizas sobre Mickey (both presented by the Garcia La Carnicería Teatro) and El Perro (prepared with Polish actors), without a doubt, raised the biggest controversy among spectators visiting Wrocław.
II. FEEL A naked, incredibly hairy man is standing in front of a hundred people, he utters words that appear on the screen behind his back firmly and steadily, creating an aura of limbo and uncertainty, his body starts to become covered with a layer of shiny gold, he pours it on himself, one by one containers containing a sticky, aromatic honey, it flows down his long hair ,his hairy torso, his genitals, he throws away the last container and grabs another prop, wheat bread toast starts to cover his sticky body, after a moment he performs a grotesque dance in the bread crumbs, jumping and falling down, then, a woman comes on stage, she pours liquid honey on herself as well and then she crawls about in the human hair for a long time. Along with incomplete scenes, Garcia offers a new quality, reducing theater to natural reactions common to all people. He protests against the direction chosen by modern civilization, postulating a deeper reflection of modern society. What matters in life: bread, fancy cars, possessions, or life, empathy? He tries to ask these questions when he throws hamsters (that can’t swim) into an aquarium, or when he puts a live rabbit into a microwave oven. In simulating its preparation, his stand is against the present situation with no cultural metaphors and bonds; he designs a new theatrical reality, a new language of body and image. The protests by spectators accusing Garcia of cruelty to animals (an investigation concerning hamsters and lobsters is still under way – the project Accidens has been brought to the notice of the public prosecutor’s office in Wrocław twice) are the result of provocation, firm and clear, in Garcia’s opinion even explicit (during the second presentation of Accidents, one of the spectators crossed the border spectator/creator, destroying the order of the event. He approached the hanging lobster and put it back into the aquarium. At that very moment the director came on stage and attacked the daring spectator who was removed from the room by the director). Rodrigo Garcia, who comes from a different cultural background, sees life in a different way than people who have an ingrained European mentality and culture. For us, progress means regulating life and every new entry in civic law defines our lives within certain frames and violating these frames/ boundaries can mean being brought before some investigating prosecutor.
III. SEE A woman’s face, she opens her mouth and someone pours yellow liquid into it. The projection of images like this disturbs; taking a bath in books scattered all over the stage; strangling a woman who is covered with layers of sheep wool. Direct association with a sound in a short song performed live; body, food, animals, images, smells, sounds.
Loosing your memory – as a condition of evolution. Experience acquired in Argentina, amongst hopeless poverty, where people live in conditions that are worse than the living conditions of our pets, this experience is the source of Garcia’s actions. His protest against the totalitarian order of the capitalistic world is dressed in a form that is natural to him. These shocking images affect the viewer strongly, they are similar to the films of Alejandro Jodorovsky, such as the beautiful scenes from, The Holy Mountain or the bloody, The Mole. Reality, in which people live next to animals, where the death of animals is as common as the death of people, is, or was, Garcia’s everyday reality. We see these references in recent dark Argentinean films as illustrated by the depressing life style films of Lisandro Alonso in which the sorrows of life, so common for anyone who lives there, are an inseparable companion. But beneath this sadness there is a little joy, the joy of an uncomplicated existence. There is no modern technology and as a result no occurrence of those pointless predicaments we find ourselves in. Garcia’s theater in crossing the borders of good taste reveals our hypocrisy and our behavior which makes us protest only when we feel safe, when we don’t have to act. It seems to be necessary to remind the world that human rights are violated in many countries all over the world, countries of extreme poverty, far from our safe Europe, focused on its own, mainly economic problems.
IV. REFLECTION A group of actors decide to cooperate. A young generation, that the director met, responded to his invitation; the role to play – a dog, a role so close to many of the spectators, who are owners of dogs. In the tight gothic room you can feel excitement, big bags of dog food burst open filling the air with a characteristic smell, everyone smells it. The character in the performances of, La Carnicería, (these performances were not designed to create the author/spectator connection as had been the case in the above performances) leads us into an experience. This theatrical experience through a communal feeling creates an aesthetic community which spectators cannot avoid if they are there among the actors. But Garcia doesn’t create hollow forms; the veiled nihilism of his actions has its source in the works of Beckett, Müller, Pinter, Celin and Bernhard, to whom he refers. In this context, it is worth mentioning, that Garcia is not only a director but also a writer and a playwright. The need to express himself led him out of the slums of Buenos Aires into a theatre in which he has been creative for over twenty years. Garcia’s theatre cannot avoid comparison with western culture with which the European avant-garde has been in dispute, destroying the older forms of expression and perceiving art as in the case of the Viennese Actionists with results similar to the effects of Garcia’s performances. Working at the end of the sixties the Austrians created performances such as: painting with blood, throwing animal entrails at each other and performances of self-mutilation. What is Garcia’s work compared to these extremists? Garcia tries to shock, using older forms of expression, believing in the power of their influence. But the source of his inspiration lies in modern societies, the form of his theatre is supposed to destabilize our perception of the present. He shows us a boundary of which we may not be aware. He draws it for us and asks if we want to cross it. He is not interested in how we are going to respond, it may be by taking small steps and retreating from our habitual movements which we had not created ourselves. His images and words try to instill a certain reflection and contemplation into our own being. Despite the fact that this community disperses after each performance, the invitation can still be heard. Elements of the hard to believe reality of the performance stay in our minds forever. This part is given as a souvenir when we leave. It grows and induces in the spectator a vision of their own the illusion of reality and leads them in the creation of something new around them, something completely private. It is important to know that above all the theatre is much like a plague, a form of insanity which can be spread. The above text contains references from the following performances: Accidens (matar para comer), Arrojad mis cenizas sobre Mickey, El Perro and Versus.
117
dance me
PRZYSTANEK
NA TRASIE PROCES CZĘŚĆ DRUGA
Z Jackiem i Iwoną rozmawiała Alina Kubiak, fotografie: Sławomir Jankowski
Jak wasza praca w czasie różnych okresów w waszym życiu wpływała na to, co robicie obecnie? Jacek: Rozdział pomiędzy karierą taneczną a choreograficzną jest bardzo duży. Ja chciałem tańczyć do trzydziestego piątego roku życia i zakończyć w tym wieku swoją bytność sceniczną. To było niemożliwe ze względu na liczne kontuzje albo uszkodzenia ciała. Kiedy tańczyłem ostatni raz, miałem trzydzieści trzy lata. To był dla mnie pierwszy, a zarazem ogromny przełom. Nie zmiana zespołu czy wyjazd z Polski do innego kraju, ponieważ to wszystko jest w ramach naszych zajęć jako tancerzy. Każdy tancerz, który decyduje się na wyjazd z kraju, zazwyczaj co kilka lat zmienia zespół. Natomiast to przecięcie pępowiny, odcięcie się od pewnej struktury funkcjonowania, pod którą jesteśmy jako tancerze podłączeni, szukanie własnej niezależności, to jest niezwykle odważny krok dla tych, którzy robią go w sposób zamierzony. Często jest to szok dla wielu ludzi, którzy z takich czy innych względów są zmuszeni zaprzestania tańca i wtedy pojawia się pytanie: co dalej? Iwona: Tak naprawdę, to jest odbierane jako samobójstwo. Ponieważ pozbawiasz się wszystkiego. Jacek: W kontekście procesu twórczego robię pewne rzeczy od czasu do czasu, nie chcę robić zbyt wiele, ponieważ wiem, że to miałoby wpływ na jakość. Nie chodzi mi o to, żeby produkować jak najwięcej spektakli, ale chcę żeby były one poprzedzone jakimiś okresami, w których mam czas na własny rozwój, czego efektem będzie, mam nadzieję, następna rzecz, którą zrobię na scenie. To jest również znalezienie takich form funkcjonowania, w których to jest w ogóle możliwe, a jest to niezwykle trudne. Zazwyczaj ludzie muszą zarabiać pieniądze, co często zabija to, co jest w twórcy najcenniejszego. Iwona: Czas. Bycie tancerzem, obojętnie w jakim zespole, zabiera ciebie całego dla tego zespołu i nie jesteś w stanie pomyśleć o tym momencie, że któregoś dnia to się skończy. Jeżeli chcesz uczciwie oddawać wszystko to, co masz dla tych tworzonych spektakli, dla tych procesów, to nie myślisz o przyszłości, tylko myślisz o tym, żeby robić to, co robisz najlepiej na świecie. Dlatego nie ma takiego momentu, kiedy myślisz i planujesz sobie przyszłość. Zostajesz po prostu któregoś dnia samobójcą. Z kolei ci, którzy planują, nie są w tych sytuacjach totalnego oddania, takiego wyprucia się na zewnątrz, a jak się wypruwasz, to nie ma tutaj miejsca na to, żeby planować. I któregoś dnia albo jesteś samobójcą albo po prostu kwitniesz w tej strukturze do końca dni, licząc na to, że coś się zmieni, bo w miarę upływu czasu zaczynają cię interesować inne rzeczy. Jacek: I to też jest proces. Zmiana zainteresowań. Iwona: Tak. Zmiana oglądu. Zmiana strony patrzenia. Ja chciałam zawsze używać tworzywa ruchowego, ale miałam w swoim życiu nieszczęśliwy wypadek, wiele lat temu. Lekarz powiedział mi wtedy, że już nigdy nie będę chodzić. I tak mnie zirytował… Moim marzeniem było przebiec na drugą stronę. Powód walki z tym, żeby wrócić do sprawności fizycznej. Drugorzędną sprawą było to, czy będę dobrą tancerką czy złą. Po prostu to, co robiłam, starałam się robić dobrze. W pewnym momencie spotkało mnie coś takiego w życiu, że w ogóle mogłabym tego nie robić, ponieważ mój instrument bardzo mocno ucierpiał. Zirytował mnie ten lekarz. Tak, tak mogło być, ale jestem obrzydliwie uparta, od dziecka to mam. Nie zawsze jest tak, że tancerz, kończąc swoją obecność na scenie zostaje choreografem. Nie każdy ma taką możliwość i nie każdy ma też coś do przekazania jako choreograf czy reżyser spektaklu. Wtedy jest chyba najtrudniej? Iwona: Tak jest również w drugą stronę. Nie wszyscy choreografowie byli tancerzami. Nie musisz być świetnym tancerzem, żeby być dobrym choreografem. Bycie świetnym tancerzem nie gwarantuje ci, że w ogóle będziesz choreografem, ponieważ okaże się, że nie wiesz, o co ci chodzi, nie wiesz, co chciałbyś przekazać ludziom. To aż tak krótki zawód nie jest, bo znamy wyjątki, które pracują długo, w różny sposób używając swojego instrumentu. Cała grupa postmodernistów. Nawet Pina Bausch, która znalazła taką furtką, która umożliwiła jej do ostatnich dni wychodzenie na scenę. Nie wiem czy najtrudniej, to zależy od człowieka. Ten moment przejścia jest w różnych krajach różnie rozwiązany. W naszym kraju raczej fatalnie, ponieważ ci ludzie mają tańczyć do sześćdziesiątki czy sześćdziesiątki piątki. To nie jest możliwe fizycznie, a nic w zamian za to państwo nie gwarantuje. W większości krajów jest taki moment na przebranżowienie się. Ja pytałam już kiedyś Jacka, jak to jest w Izraelu. Jacek: Ja miałem trzydzieści trzy lata i byłem najstarszym tańczącym okazem na scenie. Ta intensywność sprawia, że człowiek nie jest w stanie dłużej
wykonywać tego zajęcia, ponieważ organizm jest tak wyniszczony. Jeśli ma się ponad sto spektakli rocznie, przez dziesięć lat, to jest tysiąc spektakli. Jest to próg fizykalności nie do przekroczenia. W Polsce, tancerz w zespole przyoperowym w ciągu dwudziestu pięciu lat swojej kariery nie jest w stanie wytańczyć tego co tam, w ciągu trzech czy czterech lat. Ten rodzaj funkcjonowania to jest wielka niewiadoma, nie wiem, co będzie za kilka lat, a chciałbym móc w sposób świadomy kształtować swoją przyszłość. Nie żałuję tej decyzji, ale chciałbym być pozbawiony tego czynnika stresu, nieznajomości dnia jutrzejszego. Nie chciałem wyjeżdżać z kraju, jednak pomimo niezależności jesteśmy zmuszeni do podejmowania pewnych decyzji. Myślę, że w przypadku zawodów związanych z teatrem czy też innymi dziedzinami kultury, często jest się zmuszonym do bycia tam, gdzie w danym momencie ma się możliwość pracy. Jacek: Tak, ale ja nie jestem tam, gdzie nie chcę być. To jest zawsze mój świadomy wybór. Gdybym nie chciał tego robić, to po prostu robiłbym dzisiaj coś innego. Zresztą jestem dość kapryśny, taką mam wśród wielu osób opinię, bo bardzo dużo propozycji odrzucam. Odkąd przyjechałem do Poznania miałem cztery choreograficzne propozycje, które albo zawiesiłem albo z których w ogóle zrezygnowałem. Z jednej strony jest to w tej chwili niemożliwe, a z drugiej strony są to często takie propozycje, które mnie nie satysfakcjonują. Jestem bardzo selektywny w tym, co robię. Czyli nie jest tak najgorzej z tym jutrem. Jacek: Ale ja nie znam tego jutra. Nie mogę sam funkcjonować. Muszę mieć albo zespół albo jakąś grupę ludzi, którym powierzam wykonanie pewnych zadań. Posiadanie własnego zespołu we własnych warunkach produkcji jest w Polsce niemożliwe, aby zrobić coś profesjonalnie od początku do końca. Posiadanie własnego zespołu, sceny, tak zwanej niezależności. Są twórcy, którzy próbują to robić, ale to nie dotyczy tylko tańca, ale również innych dziedzin. Taniec jest chyba wyjątkowo upośledzony jako forma sztuki. Nie mamy żadnego zaplecza, nie mamy instytutu tańca w Polsce, a jest to rodzaj sztuki, który nie ma granic ani żadnych barier. Iwona: Nie ukrywajmy, że Polska nie dba o to, żeby to się rozwijało. Doszliśmy w teatrze dramatycznym do takiego momentu, gdzie Klata, Jarzyna, czy Warlikowski mają stałe kontrakty zagraniczne. Mają teksty po polsku i co kawałek ich ktoś kupuje, mimo że jest ta bariera językowa. Zainwestowano w szkoły, zainwestowano w pewne pokolenie i pewnemu pokoleniu pozwolono być w procesie i to przyniosło teraz owoce. Jeśli chodzi o taniec, to nie mamy takiej sytuacji, jak np. we Francji, gdzie są centra choreograficzne. Tam każdy może przyjść, ponieważ ma sale i jak złoży jakiś projekt, to będzie miał przynajmniej gdzie ćwiczyć. Jacek: Przed „Naszyjnikiem gołębicy” robiłem produkcje choreograficzne, w których uczestniczyłem również jako tancerz. Projekty te wystawiane były w Europie. Nigdy nie miałem takiego planu, że od teraz będę choreografem i koniec. To jest proces dojrzewania czy oswajanie się z tym, że będę coś robił, ale to nie musi być jedyna rzecz, którą chcę w życiu robić. Uświadomienie sobie tego jest już dużym osiągnięciem, ponieważ mam wrażenie, że niektórzy chcą robić tylko choreografie i temu się poświęcić. To jest właściwie początek końca ich kariery choreograficznej, choć są oczywiście wyjątki. Myślę, że niezwykle ważna w procesie jest przerwa i ona jest również niezwykle „twórcza”. Iwona: Kiedyś było takie pojęcie baletmistrza i to był ktoś, kto opracowywał kroki. Teraz bycie baletmistrzem, to bycie kierownikiem baletu, czyli inna funkcja. Kiedyś ta osoba opracowywała kroki, czyli stwarzała choreografię. Teraz nie ma już zawodu choreografa. Ty choreografem możesz bywać, czyli być w procesie tworzenia choreografii. Dlatego to daje również otwartość na to, że nie musisz być tancerzem. Jacek: Ci, którzy inspirują mnie najbardziej są właściwie z zupełnie innej dziedziny życia. Iwona: Dla naszego środowiska to jest nawet ciekawsze, dlatego, że tancerze zazwyczaj nie potrafią pozbyć się myślenia, którego się nauczyli, nie potrafią się oderwać i dlatego często to, co robią nie jest w żaden sposób odkrywcze. Chlubnym wyjątkiem jest Bausch, która odcięła się od tego wszystkiego, ale dlatego przez pierwsze lata nie miała widowni. Była niezrozumiała, ponieważ mówiła zwykłym ruchem, ale to był jakiś przełom. Ludzie z zewnątrz są bardziej otwarci na proponowanie nowych rozwiązań, a jest jeszcze całe mnóstwo nowych rozwiązań. Ludzie, którzy tańczą wiele lat zazwyczaj nie potrafią uwolnić się od formy, którą mają sami w ciele i w którymś momencie operują tym samym
119
Czy kiedy zaczynacie pracę nad nowym spektaklem, to macie już całą wizję, cały obraz spektaklu od początku do końca przemyślany i zaplanowany? Iwona: Nie chciałabym żebyśmy mówili o mnie, że jestem choreografem. Ja czasami bawię się tworzywem, ponieważ mam taką szansę i uwielbiam to robić, ale ja zupełnie inaczej to robię. Nie wiem jak to nazwać. Ja się bawię. Jacek: Ja się stresuję, mnie wcale nie bawi to, co robię, dlatego robię choreografie dużo rzadziej, niż teoretycznie mógłbym. Trzy premiery w roku to jest maksimum. Więcej niż trzech premier w roku nie jestem w stanie zrobić ze względu na pewien standard życia emocjonalnego, psychicznego, który chcę mieć tak, aby moi najbliżsi to czuli. Po prostu robię to z potrzeby wewnętrznej. Jeżeli mam taką potrzebę, wówczas robię choreografię. Poza tym często niemożliwe jest, aby robić zbyt wiele rzeczy, ponieważ jakość będzie gorsza. Mam tę świadomość i umiem sobie odmówić robienia pewnych rzeczy. Kiedy przygotowujecie nowy spektakl, najpierw pojawia się zamysł projektu czy też pomysł na ruch, na choreografię? Mam tu na myśli spektakle, zbudowane w głównej mierze z tańca. Inaczej jest w przypadku projektów eksperymentalnych, takich jak np. SALIGIA. 7 GRZECHÓW MIEJSKICH, gdzie ruch jest wypełnieniem zamysłu projektu. Iwona: Zawsze jest u mnie tak, że jest zamysł projektu. Jeśli chodzi o Saligię, to chciałam spróbować jeżdżącego mansjonu, tak, jak teraz chcę spróbować chórów labanowskich. To jest niesamowite, że mogę to zrobić, dlatego traktuję to jak zabawę. Nie dlatego, że mam niepoważny stosunek. Sama realizacja jest przygotowywana przeze mnie najlepiej jak umiem, w tym momencie swojego życia. Dlatego Movements Factory, ponieważ naprawdę zajmuję się ruchem. To nie tak, że nie interesuje mnie forma. To jest coś, co kiedyś robiłam, ale jako tancerka, teraz to mnie nie interesuje. Zawsze jest pomysł, który chcę zrealizować, potem tylko szukam środków. Jacek: Ważna jest muzyka, przestrzeń, w której ma być grane moje przedstawienie. Zawsze muzyka i pewien rodzaj ruchu są inspiracją. Niedługo będę robił ruch sceniczny do opery. Ruch sceniczny, ponieważ to nie będzie choreografia. Nie będę pracował z tancerzami, tylko z paniami chórzystkami. To będą starsze panie, a nie młode dziewczyny zaraz po akademii muzycznej. Będzie również jeden mim. Chciałbym, żeby to był proces twórczy mój i głównego wykonawcy tej roli ruchowej. To będzie dla mnie wyzwaniem, ciekawą przygodą. Gdybym miał robić następną choreografię do spektaklu operowego, to nie zdecydowałbym się. Szukam wyzwań, takich rzeczy, których jeszcze nie robiłem, a które będą dla mnie ciekawym doświadczeniem. Iwona: Większość tancerzy nie potrafi się uwolnić od znanych tematów i wyjść poza, podążyć za tym, co chce przekazać, a nie jak jeszcze wycisnąć tę formę lepiej. Oczywiście ważne jest jak, ale nie na płaszczyźnie tylko formy, lecz całości przekazu. Jak oddziałujemy, a nie to ile piruetów zakręcimy. Masz coś do przekazania, to przekaż to. Różne są też punkty wyjścia. Czasami jest to muzyka, czasami teatr, a czasami inny tekst kultury albo inne doświadczenie, które cię popycha do tego, że chcesz coś zrobić. Tak, wydaje mi się, że niekiedy spektakl zrobiony przez „tanecznego laika” czy też przez osobę bez wykształcenia baletowego może być bardziej zrozumiały dla widza. Na przykład „Tragedia ‒ Medea” w choreografii Rafała Dziemidoka była spektaklem teatru tańca, moim zdaniem, jednym z najlepszych, które pojawiły się ciągu ostatnich kilku lat. Niestety bardzo szybko przestał być grany. Wydaje mi się, że powodem było odbieganie od standardów, które znamy z repertuaru teatru, w którym ten spektakl powstał. Iwona: Tak, ten spektakl bardzo szybko przestał być grany. Nie był atrakcyjny dla tych, którzy oczekiwali wielości piruetów. Natomiast tu było zderzenie z tekstem kultury, z tekstem dramatu bardzo ważnym dla literatury i dla teatru. Proponowana wizja okazała się naprawdę ciekawym punktem do dyskusji z widownią. Tak uważam mimo, że byłam w środku tego spektaklu. To otwierało pewną widownię właśnie na to, żeby przyjść i potem porozmawiać o tym, co się wydarzyło. Rafał zaproponował swoją wersję, bardzo okrojoną, bardzo skondensowaną, bardzo okrutną, ale polemizowała ona z antycznym tekstem, z tym stereotypem funkcjonowania mitu i przełożył to na XXI wiek. Wydaje
120
Sławek Jankowski
tworzywem, od którego nie potrafią się oderwać i to przestaje być interesujące w jakimś stopniu dla innych, ponieważ się nie zmienia. Do tancerza należy wykonanie coś dobrze, choreograf musi stworzyć obraz i oczywiście mieć pomysł.
mi się, że mu się to udało. W teatrze, w którym pracowałam, gdzie powstał ten spektakl, Rafałowi zarzucano ubogość tworzywa, ale nikt nie zwrócił uwagi na to, że on bardzo grubych krech użył do stworzenia konstrukcji dramaturgicznej i tak samo użył tworzywa choreograficznego, ruchowego. Ten spektakl to była jego wizja w naszej interpretacji, nad którą razem pracowaliśmy. I nie spotkało się to ze zrozumieniem, o dziwo, teatru, w którym powstał ten spektakl. Ja żałuję dlatego, że to był teatr tańca. Ta teatralność, którą Dziemidok starał się wykorzystać najlepiej jak potrafił i to, na ile mu się to udało, było szansą do dyskusji. Niestety nie stworzono takiej okazji. Strasznie ubolewam, że tak mało jest kreatywności. Bycie w procesie oznacza doświadczanie. Pozwólmy sobie doświadczać. Zaryzykujmy. Mnie cieszy, jeżeli mam odbiór, to znaczy jeżeli to, nad czym pracowaliśmy spotyka się z konkretnym odbiorem. Ja nawet jestem w stanie przewidzieć kto się obrazi, a kto po prostu czysto odbierze. Poza upływem czasu, zmianami zainteresowań czy też poszukiwaniami nowych rozwiązań scenicznych i środków, co jeszcze ma wpływ na proces kształtowania się danego spektaklu? Czy proces ten przebiega zwykle wewnątrz projektu, w czasie prób i spektakli, czy też jest raczej
które często są najbardziej zdolne i twórcze poddają się za wcześnie, ponieważ nie są zdolne do popełniania pewnych kompromisów. Uważają, że nie są dobrymi wykonawcami i kropka. Katastrofą jest natomiast, jeśli ktoś nie ma świadomości swojego upośledzenia i uważa, że jest genialny. To dość naturalne, ponieważ podobnie jest z wiedzą dotyczącą każdej dziedziny. Trzeba coś wiedzieć, aby uświadomić sobie czego się nie wie, a tym samym jak mało się wie.
efektem przemyśleń dotyczących tego, co widzicie na scenie podczas oglądania spektaklu? Jacek: Ja bardzo nie lubię oglądać tych rzeczy, pod którymi się podpisuję, ponieważ zazwyczaj myślę, że można to było zrobić inaczej. Widzę tę scenę, która mnie nie satysfakcjonuje, ale zdarza się, że nie mam pomysłu jak ją zmienić albo usprawnić. Jest to dla mnie problem. Iwona: Taki akt zwątpienia zawsze dopada. Ja nie mam ochoty wszystkiego zmieniać, ale wiem, że jeżeli będziemy pracowali nad czymś, to będę jeszcze tworzyć. Ja nigdy nie znosiłam oglądać nagrań video. Nie oglądam video, nie zbieram zdjęć, ponieważ nie lubię utrwalania błędów. Uznaję, że wszystko jest procesem dopóki trwa, dopóki gramy. Teatr w ogóle jest fantastyczny, ponieważ może cały czas być w procesie. Zawsze miałam problem z zaakceptowaniem siebie, więc odpuściłam sobie. Po co mam się denerwować dlatego, że siebie widzę. Muszę przemyśleć swoje działania, a nie je oglądać. Jacek: Najgorsze jest to, że ludzie mają często o sobie takie szlachetne wyobrażenie, mimo że gdzieś w głębi wiedzą, że nie są genialni. I to drżenie o swoją twórczość, oglądając spektakl jest często tak bolesne, że ludzie nie są potem w ogóle w stanie pracować jako choreograf czy jako tancerz. Te najbardziej wrażliwe jednostki często kończą swą pracę na tym etapie. Te najwrażliwsze osoby,
Iwona: Tak, dlatego mówię: robię błędy. Cały czas je popełniam i nie znam takich, którzy ich nie popełniają. Ale co to jest błąd? To tak, jak z pojęciem, co jest złe albo brzydkie. Bycie w procesie ma swoje słabsze miejsca i to są właśnie te błędy. Proces to jest bycie w doświadczaniu. Nawet nie doświadczenie, tylko doświadczanie. Jak również chęć. Bez współuczestniczenia w tym, nie da się przeprowadzić procesu. Bez względu na to, o co walczymy, czy to o formę, czy o otwarcie umysłu, nieważne. To nie ma znaczenia, jaki jest nasz cel, ważna jest chęć doświadczania.
121
7. POZNAŃSKA WIOSNA BALETOWA
TEATR WIELKI W POZNANIU PROGRAM
29 IV 2010 Teatr Wielki w Poznaniu PREMIERA 19:00 La Sylphide chor. August Bournonville 30 IV 2010 19:00 La Sylphide chor. August Bournonville 2 V 2010 Polski Teatr Tańca 16:00 Lato – Red Sun chor.Thierry Verger 17:20 Jesień – Nuembir chor. Jacek Przybyłowicz 19:30 Zima – Silent Sleep chor. Gunhild Bjørnsgaard 21:00 Wiosna – Effata idea i chor. Ewa Wycichowska
3 V 2010 19:00 Emanuel Gat Dance – Francja Podróż zimowa/ Winter Voyage chor. Emanuel Gat Moje ulubione rzeczy/ My Favorite Things chor. Emanuel Gat Święto wiosny/ The Rite of Spring chor. Emanuel Gat 5 V 2010 19:00 Vertigo Dance Company – Izrael Biały hałas/White Noise chor. Noa Wertheim 6 V 2010 Teatr Wielki w Poznaniu 19:00 Stworzenie świata chor. Uwe Scholz
17.04.2010 o godz. 11.00 w Teatrze Wielkim w Poznaniu odbędzie się spotkanie z cyklu TEREN TAŃCA ‒ REINTERPRETACJE, poświęcone premierze La Sylphide w choreografii Augusta Bournonville’a. Cena biletu na każdy spektakl Polskiego Teatru Tańca wynosi 1 zł
fot.: Katarzyna Zalewska i Cathy Peylan
Sprzedaż i rezerwacja biletów: tel. 061 65-90-280, 061 65-90-228
read me
N
ajprostszym, ogólnie znanym przykładem, są programy telewizyjne z tłumaczem w rogu ekranu, który tekst płynący z głośników przekłada na język migowy. Podobnie jest z napisami na płytach DVD, które oferują osobom niesłyszącym możliwość pełnego delektowania się obrazem filmowym. Tego typu ułatwienia dają jednostkom pozbawionym jednego ze zmysłów możliwość obcowania z dobrami kultury za pomocą innego zmysłu. Takie rozwiązania wydają się logiczne i akceptowalne przez większość populacji, która nie jest pozbawiona żadnego ze zmysłów. Ludzie niesłyszący wykorzystują wzrok do tego, by odebrać komunikat, nawet jeśli w formie wyjściowej i naturalnej dla sposobu odbioru, ich ułomność eliminuje ich jako potencjalnych odbiorców. A czy ludzie, którym natura poskąpiła możliwości oglądania świata, mogą zmysł wzroku zastąpić jakimś innym? By na przykład wybrać się w sobotni wieczór ze znajomymi do kina. I, co istotne, by ten wypad nie stał się spacerem, z dwiema godzinami spędzonymi w sali kinowej, nie mającym nic wspólnego z odbiorem dzieła filmowego? Odpowiedź brzmi – tak. Technikę narracyjną, która umożliwia niewidomym korzystanie z wybranego dorobku kultury audiowizualnej i nie tylko (dotyczy to bowiem również teatru, tańca, i sztuk plastycznych), nazywa się audiodeskrypcją. W tym przypadku nieobecność zmysłu wzroku lub jego słabe wykształcenie rekompensuje zmysł słuchu.
tekst: Piotr Chudzicki Widziałem tańczących ludzi na wózkach inwalidzkich. Poznałem ludzi niesłyszących, którzy doskonale wyczuwali rytm. Czasami trudno byłoby stwierdzić, jeśli się o tym nie zostało poinformowanym, że obok nas, podczas zajęć tanecznych, stoi ktoś, kto nie słyszy muzyki. Ludzie bez rąk prowadzą samochody, malują obrazy. Są jednak takie sytuacje, kiedy brak jednego ze zmysłów trzeba zastępować innym. TROCHĘ HISTORII – ŚWIAT Oficjalnie uważa się, iż system umożliwiający oglądanie spektaklu przez osoby niewidome został użyty po raz pierwszy w 1981 roku w Arena Stage Theatre w Waszyngtonie. Twórcami tego systemu narracji opisowej dla niewidomych była niewidząca od dziecka Margaret Pfanstiehl wraz z mężem, Codym. Założyli oni organizację, która promowała i wspierała audiodeskrypcję – bo tak właśnie nazwano ów system – w teatrach na terenie Stanów Zjednoczonych. Następnym krajem, gdzie interesujący nas sposób narracji znalazł dla siebie miejsce w połowie lat 80-tych, stała się Wielka Brytania. Natomiast ośrodkiem, który pierwszy wprowadził audiodeskrypcję do kina jest Chapter Arts Centre w Cardiff, w Walii. Projekcje odbywały się z opisem (o którym, w dalszej części tekstu, można dowiedzieć się więcej) odczytywanym na żywo. Obecnie w wielu krajach można znaleźć kanały telewizji satelitarnych, mających w swojej ofercie programy dla osób niewidzących. Wystarczy wejść chociażby na stronę BBC. Jeśli zaś chodzi o dostęp do filmów specjalnie wydanych na DVD albo Blue-ray, w Wielkiej Brytanii niewidomi nabyć mogą między innymi – Kac Vegas, trzecią Epokę Lodowcową, Dystrykt 9, czy drugą część Transformersów.
TROCHĘ HISTORII – POLSKA W naszym kraju pierwszy oficjalny kinowy pokaz z audiodeskrypcją odbył się 27 listopada 2006 roku w białostockim kinie „Pokój”. Na pierwszy ogień poszedł film Statyści Michała Kwiecińskiego. Prekursorem ruchu na rzecz udostępnienia kultury osobom niewidzącym jest Tomasz Strzemiński, jeden z organizatorów wspomnianego pokazu. W październiku 2008 roku Fundacja Zdążyć z pomocą uruchomiła w Warszawie projekt „Kina Poza Ciszą i Ciemnością”. Tutaj oglądano Ogród Luizy Macieja Wojtyszki. Zarówno w Białymstoku, jak i w stolicy, imprezy inauguracyjne uruchomiły cykliczny plan seansów z audiodeskrypcją. Do tej pory zorganizowano w Polsce między innymi pokazy filmów – Parę osób mały czas, Janosik. Prawdziwa historia, czy Świadek koronny w trakcie XXXII Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Pierwszym filmem pełnometrażowym, wydanym na DVD z możliwością włączenia audiodeskrypcji, jest Katyń
Andrzeja Wajdy. Warto również wspomnieć, że na stronie ITVP dostępne są również znane seriale (np. Ranczo, Boża podszewka) przystosowane do odbioru przez osoby niedowidzące i niewidome.
TROCHĘ TEORII W niektórych krajach w telewizji istnieje specjalny kanał fonii, który umożliwia odbieranie ścieżki z audiodeskrypcją. Możliwy jest też odbiór na kanale zwykłym. W kinie i teatrze widzowie korzystają z tego typu narracji za pomocą miniaturowych odbiorników ze słuchawkami. Opis ma miejsce w czasie przerw między dialogami. Powinien być tak podawany, by nie zagłuszać głosu aktora, gdyż w przypadku osób niewidomych czy niedowidzących jest to jedyny sposób na wsłuchanie się w emocje płynące z obrazu (oprócz muzyki, oczywiście). Nie należy zakłócać naturalnych odgłosów, które mogą być dla takich odbiorców znane z codziennego życia. Przybliżyć trzeba wygląd postaci – ich cechy fizyczne, wiek, mimikę, gestykulację. Równie istotne jest miejsce akcji oraz czas. Opis powinien zawierać słownictwo, które charakterystyczne jest dla danego gatunku filmowego, tak jak do gatunku powinien być dopasowany cały styl wypowiedzi. Nie należy używać terminologii filmowej, bo dla niewidomych określenia zaczerpnięte z żargonu niewiele znaczą. Nie powinno się jednak unikać przymiotników oznaczających kolory. I na koniec – nie należy używać zwrotu „widzimy”. To tylko kilka z podstawowych zasad audiodeskrypcji. Stworzenie więc dobrego opisu, który będzie jasny i zrozumiały, a jednocześnie zachowa charakter dzieła filmowego, wydaje się niezmiernie trudne.
TROCHĘ PRAKTYKI W Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Laskach organizowane są przedstawienia teatralne, w trakcie których używa się opisu dla wprowadzenia wychowanków w akcję sztuki. Jak tłumaczy Siostra Elżbieta, z którą udało mi się porozmawiać, często wcześniej czyta się tekst dzieła na głos po to, by już w trakcie trwania spektaklu, ułatwić jego odbiór. Nie jest to jedyny kontakt dzieci z audiodeskrypcją. Nawet w trakcie Pierwszej Komunii
123
Świętej bierze udział dwóch księży – jeden z nich odprawia nabożeństwo, drugi opisuje ociemniałym uczestnikom sakramentu ruchy oraz działania pierwszego. Zresztą, jak wyjaśnia Siostra, dla wychowanków to bardzo ważna kwestia, aby w pełni mogli korzystać z dóbr kultury i niekoniecznie, by tego rodzaju obcowanie miało miejsce jedynie w zamkniętym kręgu osób niewidomych. Dlatego też od dawna, zanim jeszcze „oficjalnie” wprowadzono audiodeskrypcję, w Ośrodku organizowano wizyty w kinie. I co istotne, nie były to seanse specjalne. Najczęściej wokół osoby widzącej siadała jedna lub więcej osób niewidzących. Opis odbywał się wtedy na głos bez udziału specjalnych aparatów ze słuchawkami. Oczywiście nie była to sytuacja komfortowa ani dla osób ociemniałych, ani dla zwykłych widzów. W związku z tym, na to, ile osób może brać udział w tego typu seansie z „żywą” audiodeskrypcją, często ma wpływ nastawienie postronnych uczestników sensu – tych, którzy widzą. Należy pamiętać, że niewiele jest w naszym kraju pokazów filmowych, które dostosowane są do potrzeb ludzi żyjących bez zmysłu wzroku. Dlatego nie dziwmy się i nie oburzajmy, kiedy jesteśmy świadkami odbioru z audiodeskrypcją na pokazach do tego nie przystosowanych. Z drugiej strony równie ważna jest kwestia integracji ludzi niewidomych, co podkreślają wszyscy znawcy tematu. Tak więc audiodeskrypcja – ta profesjonalna z bezprzewodowymi słuchawkami na zamkniętym pokazie i ta bez specjalistycznego sprzętu, mająca miejsce podczas zwykłego seansu, obie mają na celu przede wszystkim przybliżenie osobom niewidomym kulturę, w której żyją. Istnieje także inny, a wspomniany przez Siostrę Elżbietę, aspekt seansu w kinie, na którym spotykają się ludzie niewidomi oraz ci, którzy nie są pozbawieni wzroku. Bywa, że przed drugą grupą również otwierają się nieznane dotąd obszary rzeczywistości. Ociemniali, z racji swej ułomności, nie widzą. Natomiast my – którzy na co dzień obserwujemy codzienność, często przestajemy dostrzegać rzeczy istotne. Taki seans, zdaniem Siostry Elżbiety, uczy nas innego patrzenia. Nasza uwaga zostaje skierowana na nowe tory. Trzeba być niezwykle uważnym, by w komunikacie znaleźć to, co ważne, by potem przekazać jego esencję osobie ociemniałej.
TROCHĘ WĄTPLIWOŚCI Czy możliwe jest więc zastąpienie zmysłu wzroku, chociażby w jakiejś szczątkowej formie, przez inny zmysł? Odpowiedź wydawała się twierdząca. Przynajmniej dla laika, którym niewątpliwie jestem. Niestety rozmowa z Krzysztofem Szubzdą, który od kilku lat zajmuje się audiodeskrypcją, wyprowadziła mnie z błędnego założenia. Według tego specjalisty niemożliwe jest bowiem zastąpienie zmysłu wzroku na przykład aparatem mowy. Po pierwsze – jeden obraz potrafi powiedzieć więcej niż tysiąc słów. Po drugie – wrogiem audiodeskrypcji jest brak czasu w trakcie trwania seansu. Zdarza się często, że pomiędzy dialogami, których nie można zagłuszać, jest tylko kilka sekund na „wciśnięcie” opisu. Po trzecie – język polski nie jest językiem ekonomicznym. Nie jest skondensowany. Znacznie utrudnia to opracowanie obrazu filmowego pod kątem ludzi niewidomych. Poza tym, co wydaje się szczególnie interesujące, różne są też potrzeby odbiorców opisu. Inne oczekiwania mają mężczyźni, inne kobiety. Pod zupełnie innym kątem trzeba przygotować ścieżkę dla dzieci. Istnieją też trzy kategorie ludzi niewidomych zasiadających przed ekranem – są to uczestnicy, którzy nie widzą od urodzenia, tacy, którzy stracili wzrok lecz w pamięci zachowały się obrazy z czasu, kiedy widzieli, a także ludzie niedowidzący. Każda z tych grup charakteryzuje się innym wyczuleniem wyobraźni. Zdarzały się takie sytuacje, jak mówi mój rozmówca, że jakieś konkretne partie opisu były, według niedowidzących, perfekcyjnie przygotowane. Natomiast te same miejsca zostały zganione przez ludzi, którzy urodzili się niewidomi. Bo jak tłumaczy Krzysztof, światłoczułość wyobraźni jest największa u osób niewidzących od urodzenia. Najmniejsza zaś u osobników widzących normalnie. Podobną tezę postawiła, w rozmowie ze mną kilkanaście dni wcześniej, Siostra Elżbieta.
TROCHĘ NA KONIEC W Wielkiej Brytanii uwzględniono w ustawie o radiofonii i telewizji potrzeby osób niewidomych. Po raz pierwszy miało to miejsce w 1996 roku. W Polsce żadnych uregulowań prawnych na ten temat nie ma. Chociażby określenie procentowego udziału programów z audiodeskrypcją w ogólnym czasie antenowym. W telewizji państwowej audiodeskrypcją dla niewidomych zajmują się ludzie, którzy opracowują napisy dla niesłyszących. Nie są też uregulowane prawa autorskie dotyczące ścieżek dźwiękowych w filmach, które są przygotowywane do odbioru przez ludzi bez zmysłu wzroku. Tymczasem trzeba ingerować w ścieżkę dźwiękową właśnie po to, by można było przystosować ją
124
dla niewidomych. Właściwie wszystko, co mogą oni zobaczyć w ITV, zdaniem Krzysztofa Szubzdy, to przede wszystkim wynik dobrej woli poszczególnych jednostek (tutaj wymieniona zostaje pani Izabela Pülsner), ponieważ prawo w kwestii audiodeskrypcji – milczy. PIOTR CHUDZICKI tancerz zawodowy, absolwent Państwowej Szkoła Baletowej w Bytomiu, choreograf, filmoznawca[UAM], instruktor fitness [Profi Fitness School]. Kiedyś – Operetka Wrocławska, Opera Wrocławska, Polski Teatr Tańca. Dziś – Movements Factory. professional dancer, graduate of The Ballet School in Bytom, choreographer, film expert [The Adam Mickiewicz University], trainer of fitness [Profi Fitness School]. In the past – The Operetta in Wroclaw, The Opera in Wroclaw, The Polish Dance Theatre. Now – Movements Factory.
I saw people dancing seated in wheelchairs. I met deaf people who could feel rhythm perfectly. Sometimes it was hard to say that a person standing next to us during the dance classes couldn’t hear the music. People without hands can drive cars and paint. There are, however, situations when a missing sense has to be replaced by a different one.
O
ne of the best known examples of this can be seen on television with a person in the corner of the screen who translates the sounds into sign language. Just like the subtitles on DVD discs which give deaf people a chance to fully enjoy the film. These services provide people who are missing one of the senses a chance to communicate with their culture using a different sense. These solutions seem logical and accepted by the majority of the population, who are not missing any of their senses. Deaf people use sight to receive a message even if in the normal form they are unable to act as potential receivers. Can people, whom nature has begrudged the possibility of seeing the world, replace sight with some other sense? In order, for instance, to go to the cinema with friends on a Saturday evening. And what is most important, to make this evening something different from a walk, with two hours spent in the cinema, with nothing else to do but enjoy the film? The answer is – yes. The narrative technique which allows blind people to use any kind of audiovisual output (it also applies to theatre, dance and the plastic arts) is called audio description. In this case, the lack of sight or its weakness is compensated by hearing.
A LITTLE BIT OF HISTORY – THE WORLD It is said that the system that allows blind people to watch a performance was first used in the Arena Stage Theatre in Washington in 1981. The descriptive narration system was created by Margaret Pfanstiehl, who had been blind from childhood, and her husband. They established an organization which promoted and supported audio description – as the system was called – in theatres across the United States. The country that followed this way of narrating in the mid 80s was Great Britain. And the first company which introduced this system in cinemas was the Chapter Arts Centre in Cardiff, Wales. The projections were accompanied by a description read out loud and you can learn more about this in the next part of the text. Today, in many countries, television channels can be found which produce programs for blind people. Just visit the BBC website. And as for access to special versions of films on DVD or Blue-ray, in Great Britain blind people can now buy, among others – ‘The Hangover’, the third part of, ‘The Ice Age’, ‘District 9’, or the second part of ‘Transformers’.
read me
A LITTLE BIT OF HISTORY – POLAND In our country the first official projection with an audio description took place on the 27th of November 2006 in the film theatre, ‘Peace’, in Białystok. The first film was, ‘Stunts’, by Michał Kwieciński. The instigator of the movement towards making culture accessible to the blind was Tomasz Strzemiński, one of the organizers of this projection. In October 2008, the foundation, Come in time with help, started a project in Warsaw called the cinema, Beyond Silence and Darkness. Luiza’s Garden, by Maciej Wołyszka was shown. In Białystok and Warsaw the opening ceremonies started the cyclic program of projections with audio descriptions. So far the organizers have shown the films – A Few People, Little Time, Janosik – The True Story, The State Witness, during the XXXII Polish Film Festival in Gdynia. The first feature film, released on DVD with the option audio description was, Katyń, by Andrzej Wajda. It is worth mentioning here that on the ITVP website you can also access television films (e.g. Ranch, Boża podszewka) which can be received by the blind and partially blind.
A LITTLE BIT OF THEORY In some countries there is a special sound channel on the television which receives the sound track with the audio description. It is also possible to receive it on the regular channel. In theatres and cinemas viewers can use this type of narration thanks to tiny radio sets with headphones. The description takes place between the dialogues. It should be read in a way to make it possible to hear the voice of the actor(s), because for the blind and partially blind this is the only way to hear the emotions generated by the film (along with the music, of course). The natural sounds which the receivers know from real life should not be disturbed. The look of the characters has to be described – their physical traits, age, gestures. The time and place of the action is also important. The description should contain language characteristic of the genre, just like the style of the dialogue should be adjusted to the genre. Specific film terminology should not be used because terms used form this type of jargon and are not familiar to the receiver. However, adjectives describing colours should be included. And finally – the expression, we see, is not appropriate. There are not many rules for creating an audio description of a film. Producing a good description which will be clear and comprehensible at the same time maintaining the character of the film seems incredibly difficult.
A LITTLE BIT OF PRACTICE Theater performances are organized in the Educational Center for Blind Children in Laski near Warsaw during which descriptions are used in order to introduce the pupils to the action of the play. Sister Elisabeth, who I talked to, explains that before the performance the text of the play is read out loud to make it easier to receive it during the performance. It is not, however, the only time when the children have contact with audio description. During First Holy Communion, two priests participate – one of them conducting the Mass and the other describing what the first priest is doing and what moves he is making for the blind participants. Sister Elisabeth explains that it is important for the pupils to be able to enjoy their culture and not necessarily uniquely in the closed circle of blind people. That is why, for a long time before the audio description was ‘officially’ introduced, visits to the cinema had been organized. And what is important, these projections were not special. Often sitting around a person in the audience were a few blind people. The description was read out loud, without headphones. Of course this situation was not perfect both for the blind people and for regular viewers. The attitude of other viewers in the audience was often the factor which decided how many people could take part in this kind of projection with a ‘live’ audio description. We have to remember that in our country there are not many shows that are produced for the needs of those who cannot see. That is why we should not be surprised (or annoyed) when there is an audio description during shows that are not organised for the blind. According to specialists in this field the question of the integration of blind people is of great importance. Therefore an audio description – a professional one with headphones during a projection and one without professional equipment during a regular projection are supposed to bring blind people a little closer to the culture in which they live. There is also one more aspect as mentioned by Sister Elisabeth. Projection in a cinema where the blind and people who have normal vision meet. It might affect the latter in the way they see different areas of their reality. Blind people
The Photo Sensitivity y of the Imagination text: Piotr Chudzicki
cannot see what we take as normal and we who look around us every day and take everything for granted perhaps do not see what is really important. A projection like this one, according to Sister Elisabeth, can teach us how to see in a different way. Our attention is focused differently. You have to be very careful to find something in a message that is important in order to deliver this essence to a blind person.
A LITTLE BIT OF DOUBT Is it possible to replace sight by a different sense, even to a small extent? The answer seemed to be – yes. At least for a layman like me. But the conversation I had with Krzysztof Szubzda who has been dealing with audio description for many years made me see that my assumptions were wrong. According to this specialist it is impossible to replace sight with, for instance, speech. First of all – one image can say more than a thousand words. Secondly – the lack of time during a projection is the principal adversary of audio description. As often happens between two dialogues there is just too little time to ‘squeeze in’ a description. Added to this – the Polish language is not very economical. It is not condensed. It makes it much harder to work on the image, to make it understandable for blind people. However, what is very interesting, those receiving descriptions have different needs. Women want something else than men. The audio track for children has to be prepared in a different way. There are also three categories of people who sit in front of the screen – those who have been blind from birth, those who became blind, but who have memories of images from the time when they could see and there are also partially blind people. Each of these groups has a different imaginary sensitivity. There were some situations, my interlocutor says, when some parts of the descriptions were prepared perfectly, according to partially blind people whereas the same parts were criticized by those who were blind from birth. This is because as Krzysztof explains, the photo sensitiveness of the imagination is the greatest in people who have been blind from birth. It is smallest in the case of those who see normally. Sister Elisabeth had presented the same hypothesis several days earlier.
A LITTLE BIT TO FINISH WITH In Great Britain, the needs of the visually impaired as they are now known were taken into consideration in the broadcasting statute of 1996. In Poland there are no legal regulations concerning this issue. The time programs use the audio description during regular broadcasting time is also not regulated. Audio description on national television is coordinated by people who create the subtitles for the deaf. There are no regulations for copyrights issues regarding soundtracks in the films prepared for blind people and these soundtracks have to be adjusted to the needs of blind people. In fact, everything they can see on the TV, according to Krzysztof Szubzda, is a result of the good will of particular individuals (here he mentions the name of Izabela Pülsner), because there is nothing in law concerning or relating to the issue of audio description.
125
come fly with me
Często aktualizowana strona: http://polskainstitutet.se/ oraz profil Facebook Polska Institutet
POLSKA INSTITUTET tekst i zdjęcia: Jerzy Woźniak
126
SUPERMARKET 2010 fot. Gabriela Huk
P
roszę Państwa, oto Instytut Polski. Z jakim obrazkiem w głowie idziemy do polskiej placówki kulturalnej za granicą? Mosiężna tablica grawerowana na wskroś urzędniczą czcionką, a za nią grupa ludzi usilnie wciskających Inwokację, jako jedynie słuszny produkt narodowy. Czy taki obraz polskiej kultury i twórców chcemy szerzyć na zewnątrz? Spatynowany i umęczony ciągłym heroizmem? Do licha, można inaczej! Co prawda drzwi Instytutu Polskiego w Sztokholmie zdobi mosiężna tabliczka, ale wyłącznie jako pamiątka z poprzedniej siedziby – eleganckiej willi w ambasadzkiej dzielnicy Östermalm. „Nasz Instytut stał się popularny wśród Szwedów” – mówi Anna Tomaszewska, wicedyrektor IP, a ja kiwam głową nie kryjąc wrażenia. Nowy lokal, w artystycznej dzielnicy Södermalm, rzeczywiście wzbudza podziw. Popularne siedziska PLOPP Oskara Zięty na tle „łowickich” tapet Anny Stępkowskiej-Nowak, hipnotyzujące stoliki MALAFOR, intrygujące „Bufety Filcowe” Agnieszki Bartosiewicz i Krzysztofa Rusca, a pod stopami filcowa wycinanka od Moho. Od strony biurowej dobry wzór zapewniły firmy Balma oraz Iker, a całość zgrabnie spięli projektanci ze stołecznego biura SomaArchitekci. Nowa, dobrze zaprojektowana siedziba to nie wszystko. Pomysłowość oraz szeroki zakres działań jest podstawą sukcesu. Cykl spotkań z literaturą Tochman, Jagielski, Malmsten, łódzka Galeria Wschodnia na niezależnych targach sztuki SUPERMARKET 2010, „Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej na deskach legendarnego Teater Galeasen, regularnie organizowane wizyty studyjne kuratorów sztuki, reżyserów i innych przedstawicieli szwedzkiego świata kultury. „Staramy się działać interdyscyplinarnie i dobrze dobierać partnerów projektów” – dodaje Anna Tomaszewska. Współpraca działa w dwie strony. To za sprawą Instytutu młodzi sztokholmscy designerzy z Form Us With Love (słowo Form nie jest bynajmniej błędem!) wpadli do kraju nad Wisłą na research, którego zwieńczeniem będzie realizacja nowego polsko-szwedzkiego projektu. „Form Us With Love byli pod dużym wrażeniem energii jaka drzemie w Polakach” – ekipa Instytutu nie kryje entuzjazmu. Wymieniać można by w nieskończoność, bo dynamiczni i zaangażowani ludzie tworzący Instytut Polski w Sztokholmie to niezwykle efektywny w działaniu organizm, zapuszczający wici coraz śmielej i coraz dalej. Kwitnie współpraca zagraniczna z podobnymi placówkami, kwitną kontakty z artystami polskimi i szwedzkimi, a przede wszystkim kwitnie zainteresowanie samych Szwedów kulturą polską, a o to chyba chodzi w tym przedsięwzięciu. Grunt to profesjonalizm, świeżość i dynamizm, a nie pompatyczne symbole. O!
draw me
C
zy Platon miał rację twierdząc, że człowiek rozważny nie powinien nigdy ufać postrzeganiu zmysłowemu, a próbować dotrzeć do transcendentnej Idei? Czy smak, powonienie, słuch są tak zwodnicze, że nie wolno im ufać, że zwieźć mogą człowieka na manowce? Być może. Małgorzata Szymankiewicz postanowiła jednak obrać inną niż platońska taktykę; w swoim malarstwie próbuje ona zgłębić wszystkie najbardziej nawet niedostępne zakamarki tego, co postrzegalne zmysłem wzroku. Każde płótno malarki traktować można jako laboratorium, poligon, na którym dokonywane są eksperymenty na ludzkim oku. Bo to widz jest królikiem doświadczalnym, którego zdolności percepcyjne poddawane są artystycznemu testowaniu. Abstrakcyjne na pierwszy rzut oka formy zawierają w sobie malarską enigmę; pozornie „po prostu piękne” obrazy Małgorzaty Szymankiewicz są skomplikowanymi strukturami, których rozszyfrowanie wymaga koncentracji i wrażliwości wizualnej. To wyważone połączenie mądrości malarskiej z wysublimowaniem formalnym stanowi o wartości artystycznej jej kompozycji. Obrazy te nie są ani przeestetyzowane, narcystycznie skupione na swojej formie, ani też nie padły ofiarą poświęcenia formy dla Idei. Pytana o to, czy jej malarstwo wpisać można w tak zwany nurt zmęczonych rzeczywistością odpowiada: Świat zewnętrzny ani trochę mnie nie męczy, nie nudzi. To fascynująca kopalnia motywów, które w pośredni sposób widać na moich płótnach. Ja po prostu patrzę na rzeczywistość z innej, malarskiej perspektywy. Szymankiewicz zwraca uwagę na to, co pozbawione ładunku narracyjnego; jej świat składa się z obrazów, kształtów, barw, cieni, jest kompozycją a nie historią. Nawet formy inkorporowane z otaczającego ją świata pozbawiane są warstwy semiotycznej – ze znaczących stają się nie-znaczące lub ich denotacja się rozpuszcza. Tak jest w przypadku cyklu Attractions of Abstraction, który oparty jest na poddanych syntezie formalnej motywach pornograficznych. Dzięki obcowaniu z taką formą sztuki zdać sobie można sprawę z tego, jak wiele traci się postrzegając świat zmysłowy jedynie jako rezerwuar znaczeń. Szymankiewicz swoją twórczością przypomina, że czystą przyjemność wzrokową odnaleźć można w formach o niczym nie informujących, odsączonych z warstwy narracyjnej. W takim rozumieniu jej malarstwo czytać można jak kontynuację małych mistrzów holenderskich czy pejzażystów szkoły w Barbizon. Wszyscy oni zdają się mówić: popatrzcie na to, co was otacza nie z punktu widzenia użyteczności, przydatności, ale jak na czyste Piękno. W tym miejscu wracamy do cytowanego na początku Platona. Może filozofia Szymankiewicz, poszukiwaczki Piękna, nie jest jednak odległa od twórcy triady PRAWDA-DOBRO-PIĘKNO?
MALARKA, KTÓREJ RZECZYWISTOŚĆ NIE MĘCZY tekst: Michał Suchora
127
W
as Plato right in saying that a prudent man should never trust sensorial perception and should rather attempt to reach the transcendental Idea? Are taste, smell, hearing so deceptive that they cannot be trusted? That they can lead you astray? Perhaps. Małgorzata Szymankiewicz has decided, however, to choose a different tactic in her work; she tries to penetrate the most inaccessible nooks and crannies of what is normally perceived through sight. This artist’s every painting could be treated as a laboratory, a polygon - an enclosed space formed from different angled lines - where she carries out experiments on the human eye. Because it is the viewer who is the guinea pig, whose perceptive abilities are artistically ‘tested’. Forms, that seem abstract, contain an enigma. The seemingly, ‘just beautiful’, paintings of Małgorzata Szymankiewicz are in fact complex structures, which can be deciphered through concentration and visual sensitivity. This balanced connection of the painter’s perception and formal sublimation is the core of the artistic value of her compositions. These paintings are not overtly aesthetical, narcissistically focused on their own form; neither have they sacrificed Form to Idea. The painter when asked whether her work could be treated as a part of a so called stream of weariness with reality, says: The outside world does not tire me, it doesn’t bore me. It is a fascinating source of motifs, which in a way can be seen in my paintings. I just look at reality from a different, painter’s perspective. Szymankiewicz pays attention to things that lack the narrative weight; her world consists of images, shapes, colors, shades, it is a composition, not a story. Even the forms that are incorporated from the surrounding world lack the semiotic aspect – they turn from significant to insignificant or their denotation vanishes. This is the case of the cycle, Attractions of Abstraction, which is based on pornographic motives, subjected to a formal synthesis. As a result of communing with this form of art the viewer will realize how much he or she loses when seeing the world as only a reservoir of meanings. Szymankiewicz, through her work, reminds us that pure pleasure can be found in forms, which do not inform us of anything, forms that are drained of the narrative layer. In this way her work can be seen as a continuation of the works of the Dutch Masters, or the landscape painters of l'Ecole de Barbizon. They all seem to be saying: look at what surrounds you, not from the perspective of usability, but as pure Beauty. Here, we return to Plato. It is conceivable that the philosophy of Szymankiewicz, the seeker of Beauty, is not that distant from the creator of the trinity, TRUTH - BEAUTY - GOODNESS?
128
A PAINTER WHO IS NOT text: Michał Suchora
TIRED OF REALITY
05instynkt
czerwiec ‒ lipiec 2010
Wojtek Traczyk www.dbwt.pl
TM
Poznan
Bang Bang Design www.bangbangdesign.pl studio@bangbangdesign.pl Joanna Kurowska asia_kurowska@o2.pl Gosia Radkiewicz manra@o2.pl www.przestrzenkrakowa.blox.pl Bartłomiej Brosz www.brosz.art.pl brosz@wp.pl
slajdow #01 Wiosna
sekund
#02 Lato www.pecha-kucha.pl
Wspólorganizatorzy
Partner
Grafika
9, 10
12
Nicholas Adam Szczepaniak n.a.szczepaniak@szcmcl.co.uk
20
Fabian Höll fabian.hoell@gmx.de
24
Wzorowo ‒ Grupa Projektowa www.wzorowo.com grupa.wzorowo@gmail.com
28
Luis Lopez Antunez informacje dotyczące sztuki Huichol oraz jej sprzedaży luislah@gmail.com
30
Alberto Noriega (autor tekstu) sr_marmota@hotmail.com
30
Jakub Szczęsny http://www.centrala.net.pl/contact
32
Norbert Banaszyk +48 606 975 473 norbity@wp.pl
36
Joanna Babińska Marcin Płocharczyk biuro-las@o2.pl
Sponsor
8
Aleksandra Binas aleksandrabinas@hotmail.com
Joanna Gorlach joanna.gorlach@gmail.com
SPOT. ul. Dolna Wilda 87, Poznan
7, 60-61
10
Tomasz Cebo http://www.myspace.com/enerde toomasz100@o2.pl
#03 Jesien
4-5, 8
Bartłomiej Grubich bgrubich@interia.pl
Marianna Michałowska mariamne@amu.edu.pl
Ada Banaszkiewicz adabanaszkiewicz@gmail.com Iwona Leliwa Kopystyńska iwonalk@poczta.onet.pl
LIKUS CONCEPT STORE Wrocław ul. Świdnicka 33 50-066 Wrocław Kraków Rynek Główny 13 31-042 Kraków Warszawa ul. Krakowskie Przedmieście 16/18 Oficyna 00-325 Warszawa VICTOR BOUTIQUE Powstańców Śląskich 2-4 53-138 Wrocław Rynek 7 50-101 Wrocław STARY BROWAR ul. Półwiejska 32 61-888 Poznań H&M ROYAL COLLECTION ALDO sklepy na terenie całego kraju www.aldoshoes.com ZARA sklepy na terenie całego kraju www.zara.com MANGO sklepy na terenie całego kraju www.mango.com BGN (RENOMA) ul. Oławska 3 50-123 Wrocław www.bgn.fr VAGABOND ul. Legnicka 60 54-204 Wrocław CALZEDONIA sklepy na terenie całego kraju www.calzedonia.com MARYLIN sklepy na terenie całego kraju www.marylin.pl GATTA sklepy na terenie całego kraju www.gatta.pl
3
36
Ania Rózga www.agencjamilk.pl rozia_03@tlen.pl Igor Drozdowski info@igordrozdowski.com
Paweł Piechnik http://pawelpiechnik.com/komiks_pl.html littleninjapp@gmail.com 107, 108 62
62
42
50
Cieślak i Księżniczki http://www.facebook.com/cieslakiksiezniczki http://www.myspace.com/cieslakiksiezniczki
51
Sonic Lake www.myspace.com/soniclake www.soniclake-fans.blog.onet.pl
55
Łukasz Saturczak saturczak@gmail.com
55
Mateusz Jerzyk studio@mateuszjerzyk.com
73
Jakub Derbisz j.derbisz@gmail.com
114
Ania Demidowicz demid@kofeina.net
114
Piotr Chudzicki saturczak@gmail.com
123
Polska Institutet (Sztokholm) http://polskainstitutet.se/
126
StarFil www.madeinfil.com
129
75
86
104
Milena Kowalska milena.m.kowalska@wp.pl 6, 12-13, 14, 35, 51, 53, 59, 86-88, 102, 123-124, 131
14zł (0% VAT) ISSN 2080-6205 numer 04 kwiecień / maj 2010 nakład 2500 egzemplarzy INDEKS 256544
04