TOUCHÉ sierpień 2012

Page 1

dział | 1

sierpień 2012

TOUCHÉ | lipiec 2012


2|

Modlitwa za grzeszki Podczas, gdy w Rosji babeczki serwuje się w kategorii raczej na ostro i wybitnie feministycznie, w TOUCHÉ dla kontrastu postawiliśmy na wersję słodszą i nie grożącą więzieniem – chyba wolimy plenery, szczególnie, gdy pogoda dopisuje i aż żal byłoby spędzić ten czas w czterech ścianach (patrz, str. 22). Nie oznacza to jednak, że słodycz zawsze musi trącić niewinnością. Wręcz przeciwnie, w sierpniowym numerze panują grzeszne klimaty, co moim skromnym zdaniem wpisuje się idealnie w naturę wszystkich kobiet, jakkolwiek różnych od siebie, to w tej kwestii uderzająco podobnych. Grzeszyła już Ewa kosztując zakazanego owocu i współcześnie nie jest inaczej. Przekraczanie granic – to chyba rzecz, którą my, Babeczki, lubimy najbardziej. W S ierpniu grzeszymy łakomstwem, co zauważycie gołym okiem zapoznając się z p ierwszymi stronami Magazynu (ba, z okładką!). A, że babeczki kojarzą nam się z TOUCHÉ (nie tylko grą słowną czy slangowym znaczeniem wyrażenia muffin po angielsku), oficjalnie niech pozostanie naszym znakiem rozpoznawczym – na wieki wieków, palce lizać, amen.

Marta Lower

redaktor naczelna

TOUCHÉ | sierpień 2012


|3

Spis treści ....................6 wywiad z nią | Justyna Cyganik..........8 wywiad z nim | Rahim Blak .............14 jego punkt widzenia .................21 jej punkt widzenia

fashion

....................................22 street fashion .................................30 info kulturalne ........................31 have fun!

wywiad z nią | Justyna Cyganik str 8

film

..............................32 nowości .......................................34 analiza starego dzieła .........................36 w domowym zaciszu .........................38 on i ona w kinie

wywiad z nim | Rahim Blak str 14

muzyka

.......................................39 na sierpień.....................................41 kulturalnie z bristolu .........................42 nowości

koncert - Guns N’Roses w Rybniku ..................43 festiwal - Heineken Open’er Festival ..............44

fashion | have fun! str 22

literatura szerokie horyzonty ............................47

......................................49 klasyka literatury .............................50 teatr | recenzja .............................51 sztuka| smakowity design................52 kobieta poszukująca | popsute...54 recenzje

psychologia smutek letnią porą................................56 kobiety z marsa, mężczyźni z wenus?.......58

TOUCHÉ | sierpień 2012

sztuka | smakowity design str 52


Redakcja MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/skład/łamanie mlower@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna/layout asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/autorka portretów

BARTOSZ FRIESE redaktor działu film/muzyka/sztuka bfriese@touche.com.pl BASIA GRACZYK - reklama/promocja - promocja@touche.com.pl DZIAŁ GRAFIKI: Kinga Tync, Basia Maroń, Ania Pikuła DZIAŁ FOTO: Olga Adamska, Mateusz Gajda, Karamell Studio, Hania Sokólska, Roksana Wąs STYLISTA: Ania Sowik OKŁADKA: Karamell Studio (A.Kozub, R.Kwaśniak) Modelka: Koleta Michowska Wizaż: Justyna Kurek Stylista włosów: Dawid Młynarczyk Biżuterii użyczyła firma Glitter DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Małgorzata Iwanek, Martyna Kapuścińska, Cyprian Kawicz, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Maciek Pawlak, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Natalia Tarabuła, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała: adrian@touche.com.pl Dagmara Lower - logotyp WYDAWCA: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 86 | Warszawa 00-672 Redakcja TOUCHÉ - redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | Jaworzno 43-600 Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.


dział | 5

TOUCHÉ | lipiec 2012


6|

jej punkt widzenia

Ilustracja: Kinga Tync

Różowy krem na cieście

Jesteś różowy krem na cieście i byłbym Ciebie jadł o wiele częściej. O ile zechcesz… Piotr Rogucki, Mała Od pewnego czasu, około dwóch – trzech lat, moje weekendy nie są weekendami. Poniedziałki nie są poniedziałkami, a piątkom nie towarzyszy radosne oczekiwanie wolnego czasu. Obowiązki przyjmują znamiona przyjemności. Skoro już muszę coś zrobić, to niech choćby wydaje mi się, że sprawia mi to dziką satysfakcję. Przyjemności stają się koniecznością. Na przykład często nie traktuję wolnego czasu jako przyjemność odpoczynku, ale jako konieczność odpoczynku. Posiłki są koniecznością. Malowanie paznokci jest koniecznością. Jeszcze nie tak dawna przyjemność zrobienia makijażu zamieniła się w konieczność zamatowania dołów pod oczami i już nie całkiem młodzieńczego trądziku. Halo, myślałam, że kiedy będę miała 24 lata, nie będę już miała tych podłych wyprysków na twarzy! Abstrahując od tego, że wtedy nie myślałam, że kiedykolwiek będę miała 24 lata… A jeśli już miałby nadejść taki okrutny czas dorosłości, to byłam pewna, że kupię sobie domek na Prowansji i całymi dniami będę spacerowała po lawendowych polach. I że będę miała twarz głównej bohaterki Księżniczki Łabędzi… Dobrze, że chociaż zakupy nie spadły z wyrobionej sobie pozycji antidotum na wszelkie zło. Od pewnego czasu wakacje przestały być również wakacjami. Może dobrze, że następowało to dosyć płynnie, jako świadomy wybór spędzania wolnego czasu. W przeciwnym razie przeżyłabym pewnego rodzaju szok, towarzyszący znacznej części absolwentów wyższych uczelni, rozpoczynających zawodowe poczynania. Dziwny jest ten szok, bo przecież każdy z pełną odpowiedzialnością świadom jest obowiązków wynikających z dorosłego życia. A jednak. Pamiętasz, jeszcze przed chwilą przecież ganiałaś po wykładowcach i promotorach, aby uzyskać upragnione absolutorium. Jeszcze przed chwilą przecież odziana w togę, rzucałaś w górę biretem. O czym

wtedy myślałaś? Widzę Ciebie teraz, smutną i skuloną w ciągu dnia. Zakładasz maskę na noc i udajesz, że wszystko gra. A tak naprawdę czujesz w środku, że nie wykorzystałaś tych pięciu lat swojego życia. Powtarzasz tylko w kółko, że to nie Twoja wina, że jesteś humanistką. I pewnie nawet nie wiesz, że świat się z Ciebie śmieje. Okres studiów wydawał Ci się przepięknym, kolorowym tortem. Został tylko lukrowy, różowy krem. O którym na samą myśl zaczyna Cię mdlić. A jednak wiesz, że będziesz musiała go zjeść. Pamiętam, kiedy miałaś pierwsze proseminarium magisterskie. Twój promotor przygotował ankietę, na której jedno wśród wielu pytań brzmiało: Czym chcesz zostać, jak dorośniesz? Napisałaś: owocem Jogobelli. Teraz to już przestało być śmieszne. Gdzie teraz szukać antidotum? – pytasz. Chciałabym potrafić zrobić coś więcej, niż wzruszyć ramionami. Ale Ty wiesz przecież, że pod tym wzruszeniem kryje się prawdziwe wzruszenie i chęć pomocy. Milczymy. Wyciągasz z lodówki ostatni kawałek urodzinowego tortu i przekrajasz go na pół, podając mi talerzyk z mniejszą ilością kremu. Doskonale wiesz, że nie lubię bitej śmietany. To może… - zaczynasz snuć dywagacje – wyjadę za granicę. Mam koleżankę, która pracuje w Norwegii malując pomieszczenia. Albo zrobię sobie teraz jakieś praktyki, bo na płatne staże za bardzo nie chcą przyjmować. Nie chcę wracać do rodzinnej miejscowości. Jak ja się tu utrzymam? A może jakaś podróż, ojciec mi dopłaci… Tylko wiesz, teraz trzeba uważać, słyszałaś o tych bankrutujących firmach. To musiałaby być taka prawdziwa podróż… Podróż? Chyba do pośredniaka na gapę – dodaję po cichu. I przełykam najbardziej gorzki tort, jaki miałam okazję kiedykolwiek spróbować. Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl

TOUCHÉ | sierpień 2012


jej punkt widzenia

|7

Ilustracja: Kinga Tync

How do you do you do?

Jak tam twoje wakacje na Ibizie, szejki w Szarmalszejku i darmodriny dla całej rodziny, słoneczko? Bo u mnie na ten przykład zjawiskowo - gumo filce, niekarnet na niesolarium i Polka Dziadek, wszak cenię wakacje w typie vintage, a przynajmniej takie sobie tezy na drzwiach do katedry letniej depresji przybijam. Ty jesteś, jasna sprawka, w Honolulu, nazwa hotelu Grand, nazwa pokojowej Milagros. Tuż obok basenium, tuż nad basenium bareiro, przechodzące płynnie w złote piaski, a wszystko to w sosie salsa a’la sangria and pizza. Z basenium wychodzi Alvaro (tu: złota sylweta, przegub dłoni zdobion muszlą, przegub ciała zdobion kąpielówkami CK i taki se tylko gratisik, na czole mokry, kruczoczarny kosmyk). Przetacza się Alvaro dobrze znaną mu trasą po drina z palemką, by opaść miękko na leżak, ręcznik hotelowy, poza rozpustna. I dalej, podrygiwać do muzyki latino disco, hejże windsurfingi uprawiać i raka skóry swojego doraczać. A potem na ojczyzny łono powrócić i raczyć fakt ten wielce zakomunikować oraz całą parafię skórą śniadą przyćmić. Ciemne czasy, te parafialne sierpnie. I właśnie dlatego, dla zachowania kolorystycznego jing yangu, wchodzę do gry ja, Miss Oszukanego Lata. Zwróćcie uwagę na tę egzotyczną bladość skóry i niemnogość wakacyjnych uniesień, jakże typową dla jednostki reprezentującej Milijon, bo się z milionami złotych polskich na czas nie wyrobiła, natomiast porównywalnie do milionów corocznej propagandy polskiego lata opętać dała. A nie mówili – weźże się, dziewczę, pakuj w walizki, wciągaj brzuchy i ściągaj sukienki. Jedź, fruń, leć do Las Wakacjas, do raju zimnych wschodnioeuropejczyków. Do bram szczęścia za jeden uśmiech i 500 euro, republiki japonek, Kolastyny 50 i Macareny. Mówili, katalogi krzyczały, rozsądek apelował a spokój nie prosił. Byłoby to jednak zbyt proste, wrodzona przekora napinała, co Bozia dała i wyszło jak zwykle. Dochodzi 9 rano, oraz ja do wniosku, że sobą znów źle, oj, źle zarządziłam w czasie i przestrzeni. Na zegarku smutne kuku, w radiu charczące Lato z.

TOUCHÉ | sierpień 2012

W płucach warcząco - śpiewna sonata resztek przeziębienia ofiarowanego mi w uznaniu za dobrowolne, acz heroiczne zanurzenie ciała w odmętach Morza Kaszubskiego o temperaturze liczonej w rykach, odmrożeniach i falach dreszczy. A więc jesteśmy w Pe El, klimat kontynentalny - dramatycznie - kiepski. Przed nami lato miejskie, znaczone dniami tramwajowego ukropu i rzekami deszczy zenitalnych zawsze wtedy, gdy akurat przypada twoja chwila na polu. Gdy wyż sunął do Szczecina, dojeżdżałam do Rzeszowa. Gdy didżej Deszczu Strugi rozkręcał się w Katowicach, wjeżdżałam od strony Gdyni, w której rozkwitało właśnie słońce. A jakby tego wszystkiego było mało, Elton John odwołał koncert. Nic, naprawdę nic nie pomoże. Ani moja, ani twoja nadzieja. Jedyna pociecha – są nas miliony, mokniemy wespół, klepiemy samoopalacze jako zespół. Wszyscy jesteśmy niedoopaleńcami. Po raz niewiadomoktóry ze spotkania z Matką Głupich wychodzimy, szanowni Państwo, w wielkim wyziębionym frasunku, z poczuciem przezimowania lata, przykrego niewysójczenia się za morze. Kiełkują w tym momencie wielkie myśli z głębi złamanych serc, pomsty 14 dni egipskiego wszystkozawieraka, codziennego odkładania do świnki-skarbonki podatku od mroźnej zimy na cele upalnych lat. Ale to jutro. Dziś pozwólcie mi tu jeszcze trochę porozpaczać nad niedominionym. I taki jest nasz sezonowy, ogórkowy stan rzeczy, choć pewnie nie będzie nawet ogórków. Zalane.

Sandra Staletowicz Oczekując na pocztówki i bursztynki, uniżona: staletowiczowna@gmail.com


8 | dział

„BABECZKA” Z PAZUREM Justyna Cyganik (22l.) projektantka mody z fachu, stylistka z artystycznej potrzeby. Twórczyni apetycznych broszek i strojów (projekt Mint It), sprawczyni krajowej manii babeczkowej. Kobieta, z apetytem na świat. Nieprzyzwoicie perfekcyjna.

TOUCHÉ | lipiec 2012


wywiad z nią

TOUCHÉ | lipiec 2012

|9


10 |

- JUSTYNA CYGANIK

stroje autorstwa Justyny Cyganik - pozostałe do obejrzenia na: https://www.facebook.com/itMint

wywiad z nią

Ciacho, które ma w sobie to, co sprawia, że nie potrafisz mu się oprzeć? Babeczki, kolorowe, apetyczne muffinki. Myślę, że to jest to. Zwłaszcza, kiedy patrzę na Cupcake (przyp. red. cukiernio – kawiarnia, specjalizująca się w babeczkach typu cupcake), po drugiej stronie ulicy. Cóż, spotkanie dwóch kobiet, południową porą, zwykle zaczyna się od rozmowy nie o tego rodzaju ciasteczkach… Rozumiem (śmiech). Ciekawi mnie Twój typ. Bliżej Deep’a, czy Pitta? Niekoniecznie któryś z tych panów. Żadnych standardowych preferencji? Zdecydowanie. Stawiasz na oryginalność?

Raczej tak. Nie jestem osobą, która zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Muszę poznać kogoś bliżej, głębiej. Jeśli chodzi o typy – moim typem jest mój chłopak. Wysoki brunet, niebieskie oczy… A jednak standardowo (śmiech). W takim razie zadam pytanie, które często stawiają zazdrośni mężczyźni swoim kobietom: co on takiego w sobie ma? Hm… na pewno uwodzicielski uśmiech i spojrzenie, które sprawiło, że od razu zwróciłam na niego uwagę, kiedy go zobaczyłam. Chociaż ciekawe jest to, że spotkaliśmy się rok po roku w tym samych okolicznościach. On pamięta mnie już od pierwszego spotkania, ja – zauważyłam go dopiero po roku, więc może jednak nie tak od razu (śmiech). Jak sądzisz, dlaczego przyjęło się atrakcyjnego mężczyznę określać jako ciacho?

Pewnie dlatego, że ma się na niego ochotę…

JUŻ PIERWSZEGO DNIA, KIEDY USZYŁAM SOBIE JEDNĄ BROSZKĘ, DLA SIEBIE, KTOŚ MNIE ZACZEPIŁ, ŻEBY ZAPYTAĆ, SKĄD TO MAM I GDZIE MOŻNA TO DOSTAĆ.

Zaczęłyśmy naszą rozmowę od ciach, bo to one są Twoją inspiracją. Jesteś pierwszą projektantką, której modowe propozycje komentowane są jako…

TOUCHÉ | sierpień 2012


wywiad z nią - JUSTYNA CYGANIK | 11

pyszne. Mówi się, że tworzysz słodkości stylistyczne. Zaczęło się od broszek w kształcie muffinek. Od tego te wszystkie modowe słodycze i słodkie nazwy pochodzą. To był czas, kiedy, jeszcze jako studentka SAPU (przyp. red. Szkoła Artystycznego Projektowania Ubioru) zaczynałam tworzyć swoją kolekcję dyplomową. Zastanawiałam się, co zaprezentować, w którą stronę pójść. I wszystko tak naprawdę zaczęło się od tych broszek. Dzięki nim w kolekcji pojawiła się taka kolorystyka, taka forma i oczywiście… muffinki. Jakie były reakcje ludzi na ulicy, kiedy pierwszy raz pokazałaś się z muffinkiem przypiętym do bluzki? O dziwo bardzo pozytywne! Już pierwszego dnia, kiedy uszyłam sobie jedną broszkę, dla siebie, ktoś mnie zaczepił, żeby zapytać, skąd to mam i gdzie można to dostać… Wtedy przekonałam się, że to jest to i zdecydowałam, że pójdę w tę stronę. Teraz muffinkowe broszki to już masowa produkcja? Zdarzały się duże zamówienia i wtedy faktycznie tak to wyglądało. Jednak po takiej masowej produkcji miałam w pewnym momencie dosyć – monotonia, te same kolory, powtarzalność. Obecnie, staram się nie działać masowo. Wykonuję pojedyncze egzemplarze na indywidualne zamówienie, szyję i wysyłam po kilka sztuk do sklepów w całej Polsce, które cały czas się ze mną kontaktują. Wszystko robisz sama? Tak. Myślałam nad tym, żeby zacząć z kimś współpracować, ale okazało się, że proces uczenia poszczególnych osób, tłumaczenia co i jak, żeby wszystko było zrobione idealnie, tak jak tego chciałam, był monotonny i żmudny. W dodatku nie do końca zadowalał mnie efekt, więc stwierdziłam, że to nie ma sensu. Zawsze jesteś taką perfekcjonistką? Staram się. Jeśli już oferuje komuś coś własnego, to chcę, żeby to było zrobione tak jak to sobie wyobrażam. Wszystko jest wymuskane, dopracowane, barwne. Broszki są słodkie i kolorowe, a każdy przecież lubi takie małe słodycze. Myślę, że to jest główna przyczyna ich sukcesu. Spotkałam się z opinią, że Twoje projekty wzbudzają apetyt. Obawiam się, że to prawda (śmiech).

TOUCHÉ | sierpień 2012

Jak to jest z Tobą i uzależnieniem od słodyczy? Staram się ograniczać. Co ciekawe, w zasadzie rzadko jadam muffinki, a jeśli już, to robione przez siostrę, która jest w tym mistrzynią. Sama, jeszcze nigdy ich nie piekłam. W momencie, kiedy Twoje muffinki są już mocną marką jako produkty modowe, z powodzeniem mogłabyś przełożyć sukces na markę cukierniczą, renoma już jest. W dobie kryzysu - może faktycznie warto spróbować (śmiech).

CUPCAKE TO FAJNY GADŻET, KTÓRY MOŻNA PRZEKĄSIĆ NA MIEŚCIE, W SYMPATYCZNYM MIEJSCU ALBO PRZYGOTOWAĆ NA BABSKIE POSIADÓWY. DLA NIEKTÓRYCH TO SPOSÓB NA TO, BY WYRAZIĆ SWOJE KULINARNE PASJE. CUPCAKE MOŻE ZESPOLIĆ RÓŻNE SFERY ŻYCIA KOBIETY W INTERESUJĄCĄ JEDNOŚĆ.

Ostatnio coraz więcej słyszy się o fashion cupcake – flircie sztuki mody i sztuki cukiernictwa… Klasyfikujesz się do tego trendu? Myślę, że tak. Niektórzy mianem cupcake’ów określali moje pierwsze, broszkowe propozycje. Dlaczego taka forma jest atrakcyjna dla kobiet? To jest tak, że kobiety cenią sobie, kiedy mogą łączyć różne sfery życia, które lubią. Kulinaria, spotkania towarzyskie, moda… Cupcake to fajny gadżet, który można przekąsić na mieście, w sympatycznym miejscu albo przygotować na babskie posiadówy. Dla niektórych to

sposób na to, by wyrazić swoje kulinarne pasje. Jeśli ktoś lubi modę, czemu by nie pójść w tę stronę. Cupcake może zespolić różne sfery życia kobiety w interesującą jedność. W swojej dyplomowej kolekcji inspirowanej motywem muffinków moim celem nie był artyzm. Zależało mi na tym, żeby stworzyć kolekcję, która będzie przede wszystkim użytkowa, a zaprezentowane rzeczy będą nadawały się do noszenia. Czasami projekty z pokazów mody mają na celu artystyczne wyżycie się projektanta. Ja nie czułam takiego klimatu. Każdy ma inny pogląd na projektowanie. Dla jednych to, co na wybiegu, to kolekcja, która docelowo idzie tylko na wybieg; to rzeczy, które często znajdują się od razu po pokazie w muzeach jako obiekty, bo są bardzo rozbudowane jako formy. Kto co lubi.


12 |

W swoich przyszłych kolekcjach planujesz zmianę klimatu i formy, czy pozostanie przy kobiecości, słodkości - stylistyce cupcake? Zacznijmy od tego, że póki co, nie planuję kolekcji. Kolekcja to minimum osiem pełnych sylwetek – zrobionych od stóp do głów. Projektując w ten sposób czasami miałam wrażenie, że niektóre rzeczy robię na siłę. Jest pomysł na ciekawą spódnicę, czy świetne spodnie, ale co z resztą? Nie jestem zwolenniczką robienia kolekcji. Wypuszczam teraz pojedyncze elementy. Jestem za tworzeniem konkretów – rzeczy, które na pewno się przydadzą i na pewno będą przemyślane, a każde cięcie będzie dobrze wykonane. Nie żyjemy w Paryżu czy Mediolanie, gdzie od tego, czy zrobisz pokaz i jak on wygląda, zależy Twoje być albo nie być w świecie mody. Nie tylko w Paryżu, czy Mediolanie środowisko świata mody nie wita młodych projektantów z otwartymi ramionami... … bo to duża konkurencja dla projektantów, którzy już są na rynku. Zresztą już nawet wśród marek, które stawiają swoje pierwsze kroki widać, że konkurują. Mam wrażenie, że to, co proponują, to

DAWNIEJ WIELU RZECZY NIE BRAŁAM POD UWAGĘ. NIETYPOWE POŁĄCZENIE KOLORÓW? ZESTAWIENIE FAKTUR? STUDIOWANIE MODY TO TAK, JAKBY KTOŚ ZDJĄŁ MI Z OCZU KLAPKI. TO, CO KIEDYŚ WYDAWAŁO MI SIĘ PO PROSTU BRZYDKIE, NAGLE OKAZYWAŁO SIĘ CIEKAWYM MATERIAŁEM NA FAJNĄ RZECZ.

rzeczy robione w bardzo podobny sposób. Jedni ścigają się z drugimi, żeby wypuścić wcześniej, sprzedać więcej. Jednak, myślę, że jeszcze co najmniej przez

kilka lat nie stanowią silnej konkurencji dla czołowych marek. Chociaż sporo zależy od tego, jak spektakularne show robi się wokół swojej osoby i jak reagują na to media. Są sytuacje, w których potrafisz być ostrą babeczką z pazurem, która uderza pięścią w stół i stawia na swoim? Zdecydowanie tak. Już samo pójście do szkoły artystycznej było postawieniem na swoim. Jasnym i mocnym powiedzeniem, czego chcę. Rodzice przez długi czas nie mogli zrozumieć, dlaczego ze świetnymi wynikami nie chciałam pójść np. na filologię albo inny porządny kierunek. Ale Ty zdecydowałaś. Dokładnie tak. Było warto? Oczywiście! Bardzo dużo się nauczyłam, wyklarowało się u mnie szerokie spojrzenie. Szczerze mówiąc, dawniej wielu rzeczy nie brałam pod uwagę. Nietypowe łączenie kolorów? Zestawianie faktur? Studiowanie mody to tak, jakby ktoś zdjął mi z oczu klapki. To, co kiedyś wydawało mi się po prostu brzydkie, nagle

TOUCHÉ | sierpień 2012


wywiad z nią - JUSTYNA CYGANIK | 13

okazywało się ciekawym materiałem na fajną rzecz. Nauczyłam się również sporo z zakresu zrób to sam (śmiech). Między innymi - jak farbować tkaniny. Więcej kreatywności, patrzenia szerzej i inaczej. Tak. Studiując modę wartością jest to, ile się nauczysz. Zostawmy teraz świat mody i porozmawiajmy o Tobie. Justyna Cyganik - pasja: podróże. Tak... Kiedy mam wolne środki – ciuchy, zakupy albo… kolejny wyjazd (śmiech). Bardzo lubię zwiedzać stolice. Wiesz, to jest tak, że zna się te miasta z geografii, polityki, potrafi się określić, w którym miejscu leżą na mapie. Ale tak naprawdę miasto poznajesz dopiero wtedy, kiedy przejdziesz się krętymi uliczkami i spotykasz się z kulturą tego miejsca. To zupełnie inna bajka. Lubię bywać w miejscach, które są znane, ale biurom podróży mówię: nie. Sama planuję samolot, trasę. Wybieram to, co chcę zobaczyć. Nie przekonują mnie wakacje All inclusive w popularnych kurortach. To niesamowite móc zobaczyć na własne oczy i poczuć na własnej skórze np. miejsca - kadry z ulubionego filmu. Które stolice są już Twoje? Jest ich sporo. Praga, Budapeszt, Wiedeń, Berlin… W Paryżu jeszcze nie byłam, ale zobaczyłam wiele wyjątkowych, niewielkich, francuskich miasteczek. Poza tym, zachwyciło mnie Rovinj w Chorwacji. To bardzo urokliwe miejsce. Z pięknym, starym miastem i położeniem tuż nad zatoką, przypomina Wenecję. Polecam każdemu. Co jest kolejnym celem? Madryt, Barcelona albo Sztokholm. Podoba mi się w Szwecji. Może kiedyś USA. Dlaczego akurat Stany? Większość mojej rodziny tam mieszka i wszyscy byli, z wyjątkiem mnie. Leży mi to na sumieniu i bardzo chciałabym w końcu pojechać. Niestety, póki co, brakuje mi czasu. Myślę, że potrzebowałabym co najmniej miesiąca, żeby wszystko zobaczyć: Waszyngton, miejsca, o których jak dotąd tylko słyszałam... i poodwiedzać wszystkie ciotki. No i poznać Nowy Jork – miejsce, w którym moi rodzice wzięli ślub… W każdej kobiecie jest coś, co uważa za

TOUCHÉ | sierpień 2012

nietypowe. Ciekawi mnie, jak Ty dokończyłabyś zdanie: Może to dziwne, ale… …ale jestem z Nowej Huty (przyp. red. w utartej opinii – najbardziej niebezpieczna, gangsterska, industrialna dziel-

BARDZO LUBIĘ ZWIEDZAĆ STOLICE. (...) MIASTO POZNAJESZ DOPIERO WTEDY, KIEDY PRZEJDZIESZ SIĘ KRĘTYMI ULICZKAMI I SPOTKASZ SIĘ Z KULTURĄ TEGO MIEJSCA.

nica Krakowa). Wszyscy zawsze się z tego śmieją, patrzą na mnie i mówią: nigdy bym nie powiedział, że jesteś z Huty, nie wyglądasz (śmiech). Zdarza się, że pytają, czy nosisz ze sobą maczetę albo inne, ostre zabawki? Pytają, czy miałam okazję spotkać kogoś z maczetą w niebezpiecznych okolicznościach. A miałaś? Trzeba przyznać, że bywa groźnie. Nie mówię, że o każdej porze, na każdej ulicy i na każdym osiedlu… ale nie ma co ukrywać, że jest niebezpiecznie. Jeśli chodzi o mnie - pochodzę z Huty i znam tych chłopaków. W razie problemów, mówię po prostu, kogo znam i jest po problemie. Tak działa Nowa Huta. Gdybyś w tym momencie dostała do ręki spray i miała stworzyć swoje graffiti na dzielni – co pojawiłoby się na murze? Znając życie, pewnie namalowałabym… muffinka. ■ Rozmawiała Justyna Skrzekut Zdjęcia pochodzą ze strony https://www. facebook.com/itMint oraz z prywatnych źródeł projektantki.


14 | dział

zdjęcia: Hania Sokólska, Mateusz Gajda foto edit: Mateusz Gajda

TOUCHÉ | lipiec 2012


dział | 15

CHAOS, KTÓRY CHCE SIĘ OGARNĄĆ

Rahim Blak (właśc. Rahim Ajdarevič) pochodzi z Macedonii. Większość swojego życia spędził w Polsce. W 2003 roku, podczas studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, przy współpracy Rahima Ajdareviča i Michała Blaka powstał projekt Rahim Blak, integrujący życiorysy oraz dokonania obydwu twórców. Rahim Blak przedstawił się polskiej publiczności jako skandalista i prowokator. Znany ze zwieńczonej sukcesem próby wniesienia swojego obrazu do Muzeum Narodowego w Krakowie, zakopania obiektów artystycznych pod płytą Rynku Głównego i pomysłu wybudowania meczetu. Absolwent ASP na wydziale malarstwa. Obecnie członek zarządu korporacji Art World, zajmującej się działalnością marketingową w Internecie. TOUCHÉ | lipiec 2012


16 |

wywiad z nim

- RAHIM BLAK

Zastanawiałam się długo w jaki sposób z Tobą rozmawiać… Jako z Rahimem Blakiem czy Rahimem Ajdarevičem? Rahima Ajdareviča nie znam zbyt dobrze. Myślę, że nie ma on za wiele do zaoferowania. Dużo więcej do powiedzenia mam jako Rahim Blak. Projekt osobowości Rahima Blaka miał swój początek około 2003 roku. Nie liczy się więc to, co było wcześniej? Wcześniej byłem również ja – czyli Rahim Blak. Kontrowersyjna tu może wydawać się jedynie kwestia nazwiska. Nazwisko Ajdarevič pochodzi od nazwiska Hajdari. Zmiana jest wynikiem zamieszek politycznych, wojny między Serbami a innymi mieszkańcami Bałkanów. Zostali oni poddani serbofikacji. Do tego nazwiska nigdy się nie przyznawałem. Zostałem wychowany w poczuciu, że to nie jest moje nazwisko a jedynie nazwa, która widnieje w serbskim paszporcie. Imię miałem arabskie, nazwisko serbskie, pochodzenie albańskie – tego było za dużo. To nazwisko było mniej moje, niż jakiekolwiek inne, które mógłbym sobie wymyślić. Jak uporałeś się z tym w Polsce? W dzieciństwie swoje prace podpisywałem jedynie imieniem. Dzięki temu mogłem bez problemu wliczyć je wszystkie w kreację Rahima Blaka. W tę poszukiwaną przeze mnie osobę, którą w końcu się stanę na dobre. W czerwcu 2006, podczas wystawy w Faicie (galeria F.a.i.t. w Krakowie – przyp. red.) pokazałem retrospektywną mitologię artysty. Prezentowała ona rozwój twórcy: od cudownego dziecka aż do wtargnięcia ze swoim obrazem do muzeum. Moje prace z dzieciństwa potraktowałem jako prace Rahima Blaka. To ja jestem całościowo tą osobą. To nie jest tak, że Rahim Blak powstał w 2003-cim roku. Nie, on urodził się 16 sierpnia 1983. On jest prawdziwy. Mimo tego, co mówisz, mam wrażenie, że Rahim Blak nie jest zwartą osobowością, ale zaplanowaną kreacją. Tak. W 2003 roku rozpoczęła się kreacja, która nie polegała jedynie na zmianie nazwiska, ale na stworzeniu artysty totalnego, uniwersalnego, wirtualnego… Artysty, który istnieje w kilku uczelniach na raz. Kilka osób zdecydowało się wtedy tworzyć jako Rahim Blak, odrzucając

swoje imiona i nazwiska. I chociaż ego artysty miało być mocno eksponowane, to był to swojego rodzaju powrót do średniowiecznego magico, który zrzekał się swojego nazwiska na rzecz wymyślonej, lepszej jednostki.

PATRZĘ NA DZIAŁANIA STEVE’A JOBSA I WYDAJE MI SIĘ, ŻE JEST ON BARDZIEJ ARTYSTĄ, NIŻ PRZEDSIĘBIORCĄ. PATRZĘ NA TO, CO ROBI MARK ZUCKERBERG I WIDZĘ NIESAMOWITE ZJAWISKO SOCJOLOGICZNE I ZDUMIEWAJĄCE DZIEŁO.

Wydaje mi się, że w takiej kreacji ciężko jest odnaleźć prawdę. Picasso mówił, że sztuka jest kłamstwem. My rozmawiamy teraz o tworzeniu a bez tego tworzenia nic nie ma. Nie byłoby tej rozmowy! Właśnie to, co tworzymy, określa nas i buduje. Parafrazując projekt Katarzyny Kozyry: w sztuce dla mnie najważniejsze było to, żeby sny stały się rzeczywistością. Chciałem coś tworzyć po to, żeby potem wchodzić z tym do świata rzeczywistego. Funkcjonować z tym w realu. Tak właśnie było z kreacją Rahima Blaka. Stworzyłem własnego siebie i teraz tą osobą jestem. Tak było również, kiedy wnosiłem obraz do muzeum, kiedy wystąpiłem z projektem budowy centrum islamu w Krakowie czy kiedy zakładałem korporację Art World. Ona jest dzisiaj sprawnie funkcjonującym podmiotem gospodarczym, choć z początku była jedynie wizją korporacji artystycznej. Z tym, że Art World jest jeden, a Rahimów Blaków… kilku. Rahimem Blakiem jesteś Ty, Rahimem Blakiem jest Michał. I, jak mówisz, paru innych ludzi.

Ja mówiłem w swoim imieniu. Dla mnie Rahim Blak jest tylko jeden. Dla nich pewnie podobnie. Musisz porozmawiać z każdym z nas i złożyć z tego jeden kolektywny akt twórczy. Ja jestem przekonany o tym, że uszyłem tę postać na swoją miarę. Ile lat spędziłeś w Macedonii? Pięć pierwszych lat swojego życia. Ostatnio dosyć mocno to analizuję i zauważyłem, że w moim życiu mniej więcej co pięć lat dokonują się drastyczne zmiany. Po przeprowadzce do Polski mniej więcej co pięć lat zmieniałem miasto, w którym mieszkałem. Co pięć lat zmieniałem również tożsamość twórczą. Pięć lat to u mnie okres, po którym można dokonać najwięcej zmian. Ale każdy z następnych ma źródło w poprzednim. Rahim Blak jest Macedończykiem czy Polakiem? Ja czuję się Polakiem. W Polsce wychowałem się, żyję, mieszkam i pracuję. O obywatelstwo polskie walczyłem 20 lat i w końcu się udało. Polska jest moim krajem, z którym się zżyłem. To również pytanie o to, czy jestem bardziej Polakiem, Albańczykiem czy Macedończykiem. Trudno na to jednoznacznie odpowiedzieć. Jesteś bardzo skomplikowany. To rzeczywistość jest skomplikowana. Ja staram się ją upraszczać i samemu zrozumieć, choć lubię skomplikowane rzeczy. Lubię chaos, nad którym trzeba zapanować umysłowo, intelektualnie. Moim podstawowym problemem życiowym jest raczej to, że interesuję się zbyt wieloma zagadnieniami. Kiedy przechodzę obok ciekawego budynku marzy mi się, by zostać deweloperem. W korporacji marzę, by stać się jej prezesem, w akademii chciałbym być najlepszym studentem… Jeśli tworzę, to chciałbym całe życie tworzyć. A jeśli poprosiłabym Cię, żebyś spróbował zakwalifikować się do jakiejś konkretnej kategorii - to kim teraz jesteś? Performerem, artystą, przedsiębiorcą? Tego się absolutnie nie da sklasyfikować. Dzisiejsze czasy to okres, w którym dokonują się niesamowicie wielkie zmiany na każdym możliwym polu. To poniekąd

TOUCHÉ | sierpień 2012


wywiad z nim

spowodowane jest kryzysem gospodarczym, ale nie tylko. Weźmy pod lupę nie tylko branżę artystyczną, ale również jej poszczególne gałęzie – branżę muzyczną, wydawniczą… Książki umierają, albumy przestają się sprzedawać. Zobacz, że nie ma hitów na to lato. Ostatnio wróciłem do muzyki lat 90’ i słuchałem Ace of Base i zatęskniłem za tymi latami. Podobnie dzieje się z prasą, która ulega cyfryzacji. Podobnie jest również ze sztuką wizualną. Dzisiaj trudno jest być malarzem, rysownikiem, grafikiem czy fotografem. Są artyści działający interdyscyplinarnie. Trudno jest jednak zajmować się tylko i wyłącznie sztuką, nie obserwując zachodzących zmian. Dla mnie ważniejsze od zajmowania się sztuką było zawsze tworzenie czegoś. Kiedy byłem jeszcze na studiach wierzyłem, że sztuka jest czymś, co przetrwa. A teraz? Teraz patrzę na to, co się dzieje i widzę, że ten akt tworzenia przeniósł się w inne miejsce. Patrzę na latające samoloty i widzę latające rzeźby. Patrzę na to, co robi Lady Gaga i widzę performerkę. Patrzę na działania Steve’a Jobsa i wydaje mi się, że

jest on bardziej artystą, niż przedsiębiorcą. Patrzę na to, co robi Mark Zuckerberg i widzę niesamowite zjawisko socjologiczne i zdumiewające dzieło. Wolałbym stworzyć właśnie takie dzieło niż namalować nawet zapierający dech w piersiach obraz. To jednak nie wpisuje się w żaden sposób w definicję sztuki! To prawda – nie jest to sztuka intencjonalna: Zuckerberg nie planował przecież stworzyć dzieła sztuki. Nie jest to również sztuka instytucjonalna, ponieważ tych dzieł nie oglądamy w galeriach. Mnie się wydaje, że historia sztuki w swoim czasie zrewiduje to, co w naszych czasach zasługuje na miano najlepszego dzieła, stworzonego przez człowieka. I niekoniecznie będą to dzieła sztuki. Być może będzie to widowisko Michaela Jacksona jako akt twórczy. Być może będzie to budynek postawiony przez Libeskinda. Może miejsce rzeźby Michała Anioła zajmie Air Force One – samolot prezydenta Stanów Zjednoczonych. Być może najpiękniejszym dziełem w dobie Internetu stanie się właśnie Facebook, Wikipedia.

- RAHIM BLAK | 17

W tej koncepcji rozumienia sztuki nie widzę za bardzo miejsca dla artystów w tradycyjnym rozumieniu... Tak, mam problem, co myśleć o zacofaniu artystów. Zastanawiam się, czy ci artyści w tradycyjnym rozumieniu powinni rzeczywiście przeć do przodu. Ta cyganeria artystyczna nie stanowi już dzisiaj awangardy. Są nią raczej programiści, dyrektorzy tworzący wielkie firmy, które przeżyją ich samych. Oni odejdą, ale firmy zostaną. Ja zafascynowałem się więc innego rodzaju tworzeniem. Chcę tworzyć firmę. Chcę tworzyć dzieła w Internecie. A mając korzenie artysty, na polu internetowym czy społeczno – gospodarczym, mogę stworzyć coś jeszcze piękniejszego, niż ktoś, kto tych korzeni nie ma. Tym się właśnie różni Apple od Microsoftu. Tu zderza się sztuka z materią. Mam wrażenie, cytując klasyka, że i Tobie się marzy zbudowanie pomnika trwalszego niż ze spiżu… Każdy artysta chce zbudować pomnik trwalszy niż ze spiżu! Nikt inny, jak artysta! Jeśli ktoś, działając chociażby jako


18 |

wywiad z nim

- RAHIM BLAK

przedsiębiorca, myśli nie tylko w kategoriach tu i teraz, czy pracuję, żeby przeżyć, to jest w tym coś więcej, niż jedynie czyste działanie operacyjne. W tym jest jakiś akt twórczy. Ja ten akt twórczy widzę w polskich przedsiębiorcach, którzy tworzą firmy. Widzę go wśród młodych ludzi, tworzących w Internecie niesamowite rzeczy, nie tylko nastawione na zysk. I coraz mniej go widzę w utartych ścieżkach, mówiących o tym, jak tworzy się dzieła sztuki.

ludzie, dostają za to wypłatę. Czasem z opóźnieniem (śmiech).

Czym właściwie zajmuje się Art World? To też jest dzieło? Trudne pytanie (śmiech). Mój manifest artystyczny zawsze opierał się na próbie przejścia z dzieła symbolicznego w dzieło funkcjonujące realnie. Podejmując się jakichkolwiek projektów – na przykład budowy meczetu przez artystę – wychodziłem z intencji symbolicznych. Czyli: artysta manifestuje, przedstawia, inicjuje. A gotowe dzieło, meczet – wychodzi już

Jak dzisiaj się ma Art World do sztuki? Nie za bardzo się ma (śmiech). Gdzieś w misjach tej firmy tkwi łączenie sztuki z reklamą i z Internetem. Musiałem początkowo zadać sobie pytanie, czym jest sztuka Internetu. Żeby spróbować na nie odpowiedzieć, stworzyłem agencję interaktywną. De facto jest więc to agencja, która realizuje szereg komercyjnych projektów w Internecie. Jeżeli programiści nauczą się czegokolwiek od artystów i odwrotnie, to ta symbioza pozwoli stworzyć w Internecie coś wybitnego. Na razie jej nie ma. Na to potrzeba czasu.

JEŚLI NAUCZYMY SIĘ PEWNYCH NARZĘDZI, STWORZYMY SYSTEMY POZWALAJĄCE REALNIE ZARZĄDZAĆ ZARÓWNO FIRMĄ, JAK I KAMPANIAMI KLIENTA, TO NASZE KORZENIE SPRAWIĄ, ŻE POWSTANIE FACEBOOK, STWORZONY PRZEZ KOGOŚ PRZYSTOJNIEJSZEGO NIŻ MARK ZUCKERBERG. poza granice sztuki. Korporacja Art World w swoim fundamencie stanowiła projekt artystyczny utopijnej wizji stworzenia ze świata sztuki korporacji. Nowy model atelier artysty, który tworząc konceptualnie, pracuje przed komputerem na Excelu, liczy… Z tego projektu artystycznego narodziła się firma, w której pracują dzisiaj

Pracownicy też są w jakiś sposób artystami? Nie, nie są to sami artyści. Firma jednak została stworzona przez artystę i fundament tej firmy oparty jest na wizji współistnienia sztuki i przedsiębiorstwa.

Od początku wiedziałeś, że stworzenie świata sztuki jako korporacji jest utopijną wizją? Tak. I nie wierzyłem, że to się rozkręci i, że Art World stanie się realnym podmiotem gospodarczym. Podczas Festiwalu Art Boom w 2009 roku wystąpiliśmy z tym, jako z projektem artystycznym, stworzyliśmy brand świata sztuki – duży, świecący neon umieszczony na Rynku i w Angels City. Potem powstały biura, zatrudniliśmy ludzi, pozyskujemy klientów. A ja w tym wszystkim poszukuję środowisk, które mnie inspirują. Zastanawiam się, co twórczego jest w akwizycji, czyli sprzedaży bezpośredniej, co twórczego może być w zarządzaniu klientami, jak zarządzać budżetami klientów, aby stworzyć coś więcej, niż tylko usługę. I przede wszystkim uczę się branży interaktywnej. W jaki sposób chcecie połączyć korporację ze światem sztuki? Naszym mentorem jest Oliviero Toscani, który za pomocą sztuki stworzył kampa-

nię dla Benettona. Wykorzystał w niej kontrowersyjne fotografie, które wcześniej nie miały raczej nic wspólnego z pulloverami Benettona. A jednak ta akcja okazała się jedna z najbardziej skutecznych sprzedażowo. Podobnie jest u nas. Mam wrażenie, że jeśli nauczymy się pewnych narzędzi, stworzymy systemy pozwalające realnie zarządzać zarówno firmą, jak i kampaniami klienta, to nasze korzenie sprawią, że powstanie Facebook, stworzony przez kogoś przystojniejszego niż Mark Zuckerberg. Czyli przez Rahima Blaka? Nie (śmiech)! Mam na myśli artystów mających wyczucie estetyki, którzy tworzą nie tylko narzędzia, ale przede wszystkim dzieło. Takim dziełem jest na przykład firma Apple. Tworzysz sztukę w Internecie? Ja nawet nie wiem jeszcze, czym jest sztuka Internetu. Nie każde nowe medium da się zastosować do sztuki. Nie dało się na przykład zastosować radia, słabo zastosowano telewizję. Dobrze z kolei kinematografię i fotografię. Patrz, wykonywanie zdjęć stało się tak proste, że przestało się liczyć to, jak to zdjęcie zrobić, ale jakie to zdjęcie zrobić - treść zaczęła grać ważniejszą rolę niż forma. Ja wiem już, czym jest sztuka, która funkcjonuje poza Inter-

TOUCHÉ | sierpień 2012


wywiad z nim

inny twór – stanie się proste w obsłudze dla humanistów, narzędzia internetowe będą mogły być przekaźnikiem wyższych idei, poglądów filozoficznych. Zaczniemy się wtedy zastanawiać nie jak to zrobić, ale co chcemy przez to wyrazić i osiągnąć. Dzisiaj na świecie największymi projektami internetowymi – jak Wikipedia, Facebook, Youtube, Twitter nie są superprzemyślane projekty, ale projekty, które udało się zrealizować programistom i które zyskały globalny zasięg. Ze stworzeniem dzieł w Internecie będziemy mieć do czynienia dopiero wtedy, kiedy programowanie stanie się bardzo proste i wpadnie w ręce humanistów. netem. Wiem już również, czym jest Internet, jak on działa i co można komunikować za jego pomocą. Nie wiem jeszcze, jak to połączyć. Jak stworzyć dzieło za pomocą środków dostępnych w Internecie. Każde nowe medium, nim stało się nośnikiem sztuki, musiało przejść bardzo długą drogę. Tak, tu dobrym przykładem na warsztat jest fotografia. Na początku samo zrobienie zdjęcia ze strony czysto wykonawczej było pewnego rodzaju osiągnięciem. Camera obscura początkowo stanowiła narzędzie, mające ułatwić malowanie obrazów olejnych. Potem fotografia zaczęła pełnić funkcję użytkową. Dzisiaj dobre zdjęcia zrobisz IPhone’m i dobrym aparatem cyfrowym, nie trzeba ich rzemieślniczo wywoływać w ciemni. W związku z tym, dobry fotograf niekoniecznie robi dobre zdjęcia. Każdy może je robić. I w tym momencie pojawia się kwestia, co przez te zdjęcia chcemy przekazać, a nie, jak te zdjęcia wykonać. Jak to się ma do Internetu? Patrz, fotografia może być dzisiaj użyta przez każdego, niekoniecznie dobrego rzemieślnika. W momencie, kiedy programowanie w Internecie, czyli kodowanie pozwalające w łatwy sposób stworzyć projekt internetowy - stronę, serwis czy

TOUCHÉ | sierpień 2012

To może jest dla mnie jakaś szansa (śmiech)! Tak! Bardzo często patrzę na tzw. programistów we flanelowych koszulach, którzy pracują dobrze i skutecznie, jeśli powie się im, co mają robić. Zdarzają się programiści kreatywni. Ale najbardziej kreatywni są ci, którzy zazwyczaj programistami nie są.

ZE STWORZENIEM DZIEŁ W INTERNECIE BĘDZIEMY MIEĆ DO CZYNIENIA DOPIERO WTEDY, KIEDY PROGRAMOWANIE STANIE SIĘ BARDZO PROSTE I WPADNIE W RĘCE HUMANISTÓW.

Jesteś wyznawcą poglądu, że Internet odwzorowuje rzeczywistość? Niekoniecznie… Uważam, że Internet coraz bardziej próbuje się zbliżyć do tej rzeczywistości. I nie po to, aby być światem równoległym, ale przestrzenią, która całkowicie przenika i pokrywa się z rze-

- RAHIM BLAK | 19

czywistością. Odchodzimy już od myślenia, że Internet jest czymś, co odrywa nas od rzeczywistości. On staje się jej częścią. Internet wchodzi do urządzeń mobilnych, przenika sferę materialną. Zrobienie zdjęcia na IPhone’ie może być równoznaczne z umieszczeniem go na Facebooku. Wielu ludzi coraz mniej siedzi przed komputerem w domu – Internet ma zawsze przy sobie. Gdyby nie Internet, to nie byłoby Rahima Blaka? Rahim Blak istnieje dłużej, niż Internet, który wywołuje duże zainteresowanie. Rahim Blak, kiedy powstał, był początkowo czymś w rodzaju awataru – tworem internetowym. Czymś, czym w dzisiejszym rozumieniu jest profil na Facebooku, który niekoniecznie stanowi wierne odwzorowanie rzeczywistości. Internet jest po prostu nową przestrzenią, która mnie fascynuje. W Twoim przypadku widzę raczej nie Rahima Blaka w Internecie, ale Internet w Rahimie Blaku. Z mojej perspektywy przeniosłeś pewne internetowe, czy też facebookowe działania do rzeczywistości. Liczy się szum informacyjny, like’i, komentarze, a najbardziej to chyba hejterzy. Nie zwracam na to uwagi, jeśli tak jest, to nie był to celowy zabieg. Ostatnio wszystkie moje działania kręcą się wokół Art Worldu, a właściwie próbie stworzenia artefaktu z firmy. Zmagam się poza tym z codziennymi problemami każdego przedsiębiorcy. Szum informacyjny nie był dla mnie nigdy celem samym w sobie. Ale środkiem do osiągnięcia celu – owszem. Środkiem tak. Kiedy nie udało się ostatecznie zbudować meczetu w Krakowie, to szum stał się jedynym artefaktem, który pozostał po tej akcji. Wszystkie pozostałe rekwizyty są teraz artystyczną pamiątką po tych działaniach. Mówisz, że zamknąłeś się w firmie. Rzeczywiście, ostatnio ucichło o Rahimie Blaku. Całkowicie ucichło! Tak jak Ci mówiłem, w moim życiu co 5 lat się wszystko diametralnie zmienia. Teraz mam ochotę zamknąć się w swojej firmie i budować ją


20 |

wywiad z nim

- RAHIM BLAK

małymi krokami. Marzy mi się zatrudnienie menadżerów – artystów – wizjonerów, którym ja jedynie zapewniać będę przestrzeń do pracy. Nie mam ochoty za bardzo się pokazywać, tworzyć. Chcę stworzyć sprawne przedsiębiorstwo. Ostatnio zaczytuję się w biografiach wielkich przedsiębiorców światowych. Inspirujące dla mnie są przypadki japońskich firm. Na przykład prezesa Samsunga, zatrudniającego 30 tysięcy osób. Nie jestem w stanie podać jego imienia i nazwiska i widziałem jedynie jedną, przypadkową fotografię tego człowieka. Ukryta siła? Tak, to zupełnie odwrotna sytuacja tworzenia czegoś, co działa. Taki prezes Samsunga, Apple, Starbucksa - to są ludzie, którzy ogarniają. I oni mnie fascynują. Chcę być takim mózgiem, który ogarnia bardzo skomplikowane procesy, chaos, nad którym można zapanować. W trakcie tej rozmowy wielokrotnie powoływałeś się na swoje fascynacje i inspiracje. Co mnie zdziwiło – to są fa-

scynacje przedsiębiorcami, ludźmi, którzy osiągnęli sukces. Nie wymieniłeś ani jednego artysty! Bo artyści mnie już w ogóle nie kręcą! Jestem w stanie wymienić Ci wszystkich artystów. Jestem w stanie zacytować Ci manifest Artura Żmijewskiego, jeszcze go pamiętam (śmiech). Jestem w stanie opowiedzieć Ci o każdym filmie Katarzyny Kozyry. Ale… znudziło mi się to. Od początku studiów sam miałem wiele wystaw. W pewnym momencie jednak zobaczyłem ślepą uliczkę. W tej dziedzinie ciężko dalej iść. Sasnal wisi obok Picassa, po co już dalej coś robić w jego wieku? Natomiast właśnie w przedsiębiorstwach kreuje się nowe zjawisko aktu twórczego. Prezesi tworzą i traktują marki, jak własne dzieci, jak własne dzieła sztuki. To jest teraz moja przestrzeń, odkryta naturalną drogą ewolucji. Nie mogłem się tym fascynować w liceum czy na studiach. Tym zaczynają się zajmować właśnie osoby w moim wieku. Żałujesz czegoś w życiu? Żałuję, że nie mogę być kilkoma osobami

naraz. Jest tyle rzeczy, które mnie fascynują… Teraz pochłaniam książki związane z ekonomią. Jednocześnie nie wiem, czy nie przerywam innej, rozpoczętej wcześniej fascynacji. Z drugiej strony – mamy tylko jedno życie i wiem, że nie możemy go poświęcić go tylko jednej aktywności. Tak, to jest ta druga, chyba jaśniejsza strona medalu.

■ Rozmawiała Natalia Sokólska


jego punkt widzenia

| odważnie o kobietach | 21

Ilustracja: Basia Maroń

O rycerzu, formacie ce i krojeniu szczypiorku

Zabawna rzecz. Niemal każda z was ma go w domu. Niemal każda z Was spędza z nim dużą część swojego dnia. Jest ciepły i użyteczny, czasem bywa posłuszny. I choć jest też często głośny, awaryjny i irytujący, to nie wyobrażacie sobie swojego życia bez niego. A choć niemal każda z was nie wyobraża sobie życia bez niego, za cholerę nie macie pojęcia jak go obsłużyć. Właśnie o tym paradoksie chciałbym sobie dzisiaj rzec kilka słów, o paradoksie waszej burzliwej relacji z nim. Z komputerem. To nadzwyczajne, że nie sprawia wam problemu, moje drogie, posługiwanie się pralką, ekspresem do kawy i robotem kuchennym, tymczasem wasza wiedza dotycząca komputera sprowadza się do włączenia go, zalogowania się na fejsbuka i wstawienia zdjęć, na których widać, że przytyłyście. Do wielu podstawowych zadań, które swoim skomplikowaniem nie przekraczają krojenia szczypiorku potrzebujecie nieocenionej, samczej pomocy. Taka nieoceniona pomoc oczywiście zawsze jest dostarczana (nie zawsze doceniana). Nic bowiem nie winduje naszego ego lepiej niż napinanie swoich wyspecjalizowanych hakerskich umiejętności, a następnie wsłuchiwanie się w skowyt zachwytu wyrwany z waszych piersi tajemniczym formatem ce, który – jak wszystkim wiadomo – jest niezawodnym remedium na wszelkie problemy, z którymi nie poradziło sobie uruchom ponownie. Mam nadzieję, że zrobiłaś sobie kopie zapasowe, Kochana? Prawdziwy lament następuje niestety, gdy niewieści komputer ogłosi aksamitnym głosem, że na pokład dostał się wirus! Oczywiście, jeśli wcześniej pomocny mężczyzna wpuścił na pokład aksamitnogłosy antywirus (mam nadzieję, że nie tylko ja używam Avasta, bo inaczej połowa żartu pójdzie mi się chędożyć). Gdyż wiecie, ta urocza pani, która siedzi w waszym komputerze i wspomina czasem coś o jakichś aktualyzacyjach czy czymś takim nie robi tego bez powodu. Teraz zlekceważona musi siedzieć w nim razem z robakami. Ale nie martwcie się drogie panny, albowiem biały rycerz dosiadłszy lśniącego rumaka Windowsa przybędzie wam

TOUCHÉ | sierpień 2012

na pomoc dzierżąc w jednej dłoni uruchom ponownie, a w drugiej format ce, by urwać łeb trojańskiemu smokowi (czy koniowi…). Spytacie jednak: gdzie tak wprawnie wyszkolił się ów rycerz? Odpowiedź jest prosta: w grach komputerowych! Babrając się w posoce swoich wrogów, kontemplując roznegliżowane wojowniczki, obrzucając mięsem sieciowych towarzyszy oraz spełniając się w mnogości podobnych, rozwijających duchowo zajęć. Gry to także strefa, do której indolencja manualna drogich panien broni wstępu skuteczniej niż hydra, sfinks, czy… coś, co skutecznie broni wstępu gdzieś, no nieważne! Przeszkoda to cokolwiek niezrozumiała, gdyż pewne zadania wymagające równie finezyjnej koordynacji ręka - oko, takie jak zmywanie naczyń czy… krojenie szczypiorku – nie sprawiają wam większych kłopotów. Zresztą tak jak koordynacja na linii oko - promocja - portfel czy jajko - patelnia - jajecznica oraz żelazko - moje pomięte skarpety. Najwidoczniej komputer stał się atrybutem prawdziwego mężczyzny XXI wieku. Miejsce miecza zastąpiła myszka, miejsce tarczy – klawiatura. Niezmienny natomiast pozostał nimb tajemniczości otaczający owe wizytówki dominacji, który dla większości z was pozostaje nieprzekraczalny. Ujęcie to rzecz jasna stereotypowe i ograniczone, jak wszystko co wypisuję w niniejszej rubryce. Wszyscy wszak doskonale zdajemy sobie sprawę, że istnieją kobiety, które posiadły umiejętność obsługiwania komputera (wymieniły na nią umiejętność obsługiwania chłopców). Dla całej reszty nadobnych panienek pozostaje pocieszenie: jeśli nie potraficie się przebić przez tajemniczości nimb, to na pewno uda wam się przebić przez pęczek szczypiorku.

Kamil Lipa

Peany na moją cześć kierować należy na: ksiaze.kam@gmail.com (lamenty trafią od razu do spamu)


22 |

fashion

- HAVE FUN!

HAVEfun!

foto: Roksana Wąs stylista: Anna Sowik wizaż: Patrycja Kocot (Pola Maki Make-up) modelki: Iza Deger (Avant Models), Luiza Matyba (Avant Models), Szymon Fraszczyk (Moda Forte)

Zdjęcia zrealizowano w Śląskim Wesołym Miasteczku (wesole-miasteczko.pl), za co serdecznie dziękujemy! Muffinki upiekła Justyna Sroczyńska. Dziękujemy!

TOUCHÉ | sierpień 2012


fashion - HAVE FUN! | 23

TOUCHÉ | sierpień 2012


24 | fashion - HAVE FUN!

TOUCHÉ | sierpień 2012


fashion - HAVE FUN! | 25

TOUCHÉ | sierpień 2012


26 | fashion - HAVE FUN!

TOUCHÉ | sierpień 2012


fashion - HAVE FUN! | 27

TOUCHÉ | sierpień 2012


28 | fashion - HAVE FUN!

TOUCHÉ | sierpień 2012


fashion - HAVE FUN! | 29

TOUCHÉ | sierpień 2012


30 |

fashion

| street look

street fashion

Marzena W sierpniowej odsłonie naszej rubryki z modą uliczną gości Marzena, dwudziestoletnia studentka architektury, która jest również modelką (co widać od razu!). Podczas polowania na ciekawie ubranych mój instynkt nie zawiódł, a Marzenę ścigałam przez dwie ulice, przez co przekroczyłam czerwone światło na przejściu dla pieszych! Początkowo oporna, ale po namowie zgodziła się na uwiecznienie jej na łamach naszej streetlookowej rubryki. Martyna przyznała się, że ma słabość do ubierania się w takich sieciówkach jak: Zara, H&M czy River Island. Jako modelka, ale również miłośniczka mody, jest z trendami na bieżąco. Widać, że Martyna pała sympatią do zwierzęcych motywów, które można dostrzec na jej sukience oraz torebce - obie te rzeczy pochodzą ze sklepu River Island, zaś nadająca rockowy klimat kurtka to produkt marki DanHen (polecam odwiedzenie ich strony internetowej, zerknijcie okiem na bieżący asortyment). Wisienką na torcie są neonowe, różowe buty, które swym wyglądem nawiązują do tradycyjnych Martensów, lecz w istocie pochodzą z H&M. Wraz z podkolanówkami i ramoneskową kurtką dodają nieco buntowniczego looku w tej stylizacji. Nie wiem jak Wy, ale ja przepadam za łączeniem dziewczęcych/kobiecych sukienek z czymś nieco ostrzejszym w wyrazie, tutaj doskonale spisują się w tej roli buty i kurtka. Całość nieco drapieżna, młodzieżowa, ale ciągle jeszcze dziewczęca i przede wszystkim na luzie. Ja daję Martynie piąteczkę za całokształt, a Wam jak się podoba ta stylizacja?

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/

TOUCHÉ | sierpień 2012


dział | 31

Info Kulturalne Pochwal się tym, co najcenniejsze 11 i 12 sierpnia. Rusza kolejny, siódmy już Coke Live Music Festival. Na dwóch scenach wystąpią artyści, tacy jak Crystal Fighters, Mystery Jets, Azari & III, The Roots, Pezet i Małolat, Cool Kids of Death, Muchy, Fair Weather Friends, Kim Nowak, Keira is You, Spector oraz Snoop Dogg i The Placebo, którzy są zapowiadani jako główni goście na tegorocznej imprezie. Wszystkie praktyczne informacje na temat festiwalu, tj. dotyczące pola namiotowego, parkingów czy dojazdu do Muzeum Lotnictwa w Krakowie, gdzie od samego początku odbywa się festiwal, można znaleźć na stronie http://livefestival.pl Bilety w cenach od 125 do 200 zł do zdobycia na stronach internetowych alterart i wp unktach sprzedaży Ticketpro. W dniach od 15 do 22 sierpnia odbędzie się w Poznaniu II Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk. W trakcie jego trwania widzowie będą mogli wziąć w udział w licznych pokazach filmowych, warsztatach oraz w licznych koncertach plenerowych. Tegorocznymi gośćmi specjalnymi Transatlantyku są m.in. Joe Regalbuto, Franes Fisher, Richard Bellis czy Peter Buchman oraz wielu innych, wybitnych ludzi z szeroko pojętego świata filmu i muzyki. W trakcie imprezy będzie można również wziąć udział w różnego rodzaju warsztatach związanych z m.in. produkcją aktorską, reżyserią, animacją czy scenografią. Udział w warsztatach jest bezpłatny, aczkolwiek wstęp na nie będą miały osoby, które dokonały wcześniej zapisu na stronie internetowej festiwalu. Dolina Charlotty koło Słupska po raz szósty zaprasza fanów muzyki rockowej na organizowany przez siebie Festiwal Legend Rocka. W dniach 10 - 12 sierpnia na deskach amfiteatru wystąpią gwiazdy zarówno z polskiej, jak i zagranicznej sceny muzycznej. Wśród nich zagrają zespoły, takie jak Perfect, Acid Drinkers, Budka Suflera, Thin Lizzy, Uriah Heep. Niekwestionowaną gwiazdą festiwalu będzie wokalista kultowej grupy Bad Company, Paul Rodgers, którego to będzie pierwszy występ w Polsce. Bilety na festiwal do nabycia na stronach tickerpro i eventim oraz w salonach Empik. W Kołobrzegu, w dniach 9 -12 sierpnia, odbędzie się pierwsza edycja festiwalu filmowego Sensacyjne Lato Filmów. Jest to, jak sama nazwa wskazuje, impreza ściśle tematyczna, gdzie widzowie będą mieli okazję obejrzeć polskie filmy sensacyjne. Oprócz spotkań z twórcami i aktorami, widzowie będą mogli wziąć udział w dużej ilości warsztatów filmowych oraz oglądać różnego rodzaju pokazy - w tym pokazy sztuki kaskaderskiej. Najciekawszym i najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem festiwalu ma być nocny maraton filmowy na kołobrzeskiej plaży, podczas którego wyświetlone zostaną filmy, nakręcone na podstawie sagi Millenium Stieg’a Larsson’a.

Anka Chramęga

promocja@touche.com.pl TOUCHÉ | lipiec 2012


32 |

film

On i Ona w kinie (Tragi) komedia

„21 Jump Street” Data premiery: 13 lipca 2012 (Polska), 16 marca 2012 (Świat) Reżyseria: Phil Lord, Chris Miller, Scenariusz: Michael Bacall Zdjęcia: Barry Peterson Obsada: Jonah Hill (Schmidt), Channing Tatum (Jenko), Brie Larson (Molly Tracey), Dave Franco (Eric Molson) Dystrybucja: UIP Czas trwania filmu: 1 godzina, 49 minut

Wakacje w pełni, tym samym wraz z Elizą schowaliśmy głęboko do szafy bilety na wszystkie ambitne produkcje, a w kasie zakupiliśmy przepustkę na film 21 Jump Street. Jak się potem okazało, była to przepustka do piekła głupoty, taniego absurdu, nonsensu i debilizmu. Scenariusz filmu (o ile w tym przypadku można o takowym mówić) napisał Michael Bacall. Ten Pan jest również aktorem i lepiej dla niego, a przede wszystkim widzów, żeby pozostał tylko przy tym zawodzie, bowiem pisanie mu kompletnie nie wychodzi, a co więcej, idiotyzm i brednia bijące z poszczególnych zabawnych (jak informują materiały prasowe filmu) sytuacji są wprost przerażające. Może i nie należę, jak już kiedyś wspomniałem na łamach Touché, do osób z nadmiernie przesadnym poczuciem humoru, ale oglądając dobrą komedię, lubię się pośmiać. Opowieść o dwóch głupich policjantach, którzy w ramach żałosnej misji trafiają do liceum ażeby rozprawić się z dealerami, jest tak bardzo pretensjonalna, że siedząc w fotelu kinowym z ogromną ekspresją łapałem się za głowę, dając tym samym wyraz mojej dezaprobaty. Przywołane już przeze mnie materiały prasowe filmu wyreżyserowanego przez Phila Lorda i Chrisa Millera (chapeau bas Panowie, Złota Malina gwarantowana!) podają informację jakoby 21 Jump Street charakteryzował się wybitnie dowcipnymi dialogami. Jeśli kogoś śmieszą nieustające żarty na temat wydalania, męskich i żeńskich genitaliów, ordynarnego seksu, czy też odlotów po zażyciu substancji odurzających, to rzeczywiście można się uśmiać, albowiem takowych w tym filmie jest pod dostatkiem. Aż do zwrócenia w dwojakiej formie. O aktorstwie nie warto wspominać, bo w tym przypadku byłoby to nadużycie (do tej pory nie mogę się nadziwić, że w kilkuminutowym epizodzie zagrał Johnny Depp, ale to zapewne z tego powodu, że film jest sequelem serialu onegdaj emitowanego w telewizji z główną rolą wyżej wymienionego), zdjęcia nie są spektakularne, a efekty specjalne komiczne, inspirowane filmami z Jean-Claude Van Damme. 21 Jump Street to dla mnie horror, a nie komedia. Gdy myślę o 21 Jump Street mam ochotę wrzeszczeć, przeklinać, tupać ze zdenerwowania i poczucia zmarnowanego czasu. Nie ukrywam, że zazdrościłem Ci, Elizo, tych wszystkich ataków szczerego śmiechu, ale podaj mi chociaż jeden argument (bo wątpię, że uda Ci się więcej) przemawiający za tym, że film Lorda i Millera to ciekawa, filmowa propozycja i wart jest obejrzenia. Natomiast Was, Czytelnicy, ostrzegam – omijajcie 21 Jump Street szerokim łukiem. Bartosz Friese

TOUCHÉ | sierpień 2012


dział | 33

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

Lekko i przyjemnie Mój drogi Bartoszu, chyba zapomniałeś, że mamy wakacje! Zupełnie nie rozumiem Twojego oburzenia, o czym przekonałeś się zresztą na własne oczy, kiedy niejednokrotnie parskałam śmiechem w sali kinowej w momentach, w których sam z dezaprobatą łapałeś się za głowę. W przeciwieństwie do Ciebie ubawiłam się przednio, więc będę 21 Jump Street broniła obiema rękami. Oczywiście, drodzy Czytelnicy, trzeba podkreślić, iż nie mamy do czynienia z arcydziełem. Nie sposób więc odnaleźć w 21 Jump Street wysmakowanych intelektualnych dialogów rodem z filmów Woody’ego Allen’a, jak również oscarowych ujęć. Jeśli jednak macie ochotę odprężyć się w kinie po ciężkim dniu i na chwilę wyłączyć swoje zdolności interpretacyjne – pozwólcie sobie na chwilę wytchnienia i kupcie bilet na tę niewymagającą większych refleksji komedię. 21 Jump Street to moim zdaniem udany pastisz wszystkich nadmuchanych, komercyjnych, amerykańskich filmów okraszonych metką z napisem kino akcji (stąd też skrytykowane przez Ciebie, niskobudżetowe efekty specjalne). Pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie rola Channing’a Tatum’a, nazwiska którego widok z miejsca podnosi mi ciśnienie (bynajmniej nie z powodu jego miłej dla oka aparycji) i powoduje, że kino omijam szerokim łukiem. Tym razem jednak, wraz z Jonah’em Hill’em stworzył on duet, który ogląda się wyjątkowo przyjemnie, a gra aktorska, wbrew temu co piszesz, jak na głupią komedię, jest naprawdę znośna. Jako dwójka uzupełniających się, niezdarnych policjantów (klasyczne połączenie przeciwieństw: jeden ma rozum, drugi mięśnie), za czasów liceum będących największymi wrogami, na studiach natomiast najlepszymi kumplami, trafiają ponownie na teren szkoły średniej, po to, by rozbić narkotykowy gang. Scenariusz faktycznie wykorzystuje motywy czysto pretensjonalne, jednak groteska, na bazie której jest skonstruowany, całkowicie go ratuje. Zdecydowanie jest to film dla ludzi zdystansowanych, o dużym poczuciu humoru. Myślę, że produkcja Phila Lorda i Chrisa Millera na pewno przypadnie do gustu fanom takich filmów jak Kac Vegas czy American Pie. Przyznaję, że niejednokrotnie podczas oglądania współczesnych komedii, na mojej twarzy zamiast uśmiechu pojawia się grymas smutnego zażenowania, tym razem jednak było inaczej. W przeciwieństwie do Ciebie zobaczyłam w kinie dokładnie to, czego oczekiwałam, nie bądź więc aż tak surowy! Moi drodzy, nie omijajcie szerokim łukiem 21 Jump Street, tylko wyluzujcie i wybierzcie się na seans.

Eliza Ortemska

promocja@touche.com.pl TOUCHÉ | sierpień 2012


34 |

film

| nowość

Inżynieria stworzenia

„Prometeusz / Prometheus” Data premiery: 20 lipca 2012 (Polska), 30 maja 2012 (świat) Reżyseria: Ridley Scott Scenariusz: Jon Spaihts, Damon Lindelof Zdjęcia: Dariusz Wolski Obsada: Noomi Rapace (Elizabeth Shaw), Michael Fassbenfer (David), Logan Marshall-Green (Charlie Holloway), Charlize Theron (Meredith Vickers), Guy Pearce (Peter Weyland), Idris Elba (Janek) Dystrybucja: Imperial - Cinepix Czas trwania filmu: 2 godziny 4 minuty Skąd jesteśmy? Dlaczego zostaliśmy stworzeni? Która z teorii jest słuszna: ewolucjonizm, Bóg czy efekt kreacji zupełnie innych, nieznanych sił? Czy Ziemia to miejsce jedynej inteligentnej formy życia we Wszechświecie? Ludzka ciekawość rodzi ogrom pytań. Pytania domagają się swoich odpowiedzi. Dwoje naukowców: Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) oraz Charlie Holloway (Logan Marshall-Green) analizując freski pochodzące z różnych epok i terytoriów, odnajdują powtarzające się znaki, interpretując je jako zaproszenie od obcych istot. Ich zdaniem mogą one być rozwiązaniem dotyczącym początków ludzkości. W roku 2091 pod orężem statku kosmicznego Prometeusz, w kierunku nieznanej planety, rusza specjalna ekspedycja, której celem będzie udowodnienie tezy badaczy oraz podjęcie dialogu z Inżynierami – domniemanymi stwórcami człowieka. Na pokładzie podczas hibernacji załogą zajmuje się humanoid David (Michael Fassbender) – dziecko Petera Waylanda (Guy Pearce), jednego z fundatorów przedsięwzięcia. Po dwóch latach Prometeusz nareszcie dociera na miejsce, a badacze wyruszają w poszukiwaniu dowodów i odpowiedzi. Jednak, jak mówi przysłowie: Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Ridley Scott ukazał widzowi po raz kolejny zupełnie inny, futurystyczny świat. To, swego rodzaju połączenie cząstki ludzkiej z pierwiastkami technologicznymi, dało początek nowemu, udoskonalonemu widowisku. W jego najnowszym filmie przeplata się

ze sobą wiara i racjonalizm, ludzka fizjonomia i robotyka, postęp technologiczny i niemoc wobec naturalnej kolei życia, ułomność i perfekcja. Permanentne szukanie źródeł i swoich korzeni przez bohaterów daje początek nowej historii, wyznacza podobieństwa. Dr Shaw jest tą, która wierzy w sens dialogu i nieprzerwanie poszukuje odpowiedzi, dlaczego zostaliśmy stworzeni. To ona inicjuje chęć poznania pradawnych ojców, chronologii wydarzeń, prawdy, a co najważniejsze – wspólnego pierwiastka. Obca materia, pierwotne siły i energia kryją jednak w sobie coś ludzkiego. Mutują. Podobnie jak założenia naukowców. Pojawia się więcej pytań, niż odpowiedzi… Na szczególną uwagę zasługuje postać Davida - niejednoznacznego, wzbudzającego mieszane uczucia robota, który nie jest doskonały po to, by jeszcze bardziej upodobnić się do swego stwórcy – człowieka. Jego tajemniczość doskonale pogłębia gra Michaela Fassbendera, który stworzył bohatera o jednej mimice, ale o wielu twarzach, bowiem widz nie jest w stanie odczytać jego intencji. Niesamowite zdjęcia Dariusza Wolskiego wyeksponowały prawdziwą moc efektów trójwymiarowych, pozwalając tym samym na realną inicjację świata przedstawionego. Kreacja szorstkiego, pustego, nieprzychylnego człowiekowi miejsca, przewaga zimnych barw czy niedoświetlenie pogłębiały poczucie wyobcowania, nie pozbawiając obrazu jego estetyki i perfekcji. Muzyka autorstwa Marca Streitenfelda idealnie współgrała z historią i dynamizowała akcję w odpowiednich momentach. Naturalne dźwięki spajały poszczególne ujęcia dopełniając obraz i kreując futurystyczny świat Roku Pańskiego 2093. Nie uniknięto pewnych niedoskonałości scenariuszowych, które podczas seansu nie wydają się rażące, jednak obecnie są wyolbrzymiane przez widzów, czy krytyków. Oglądając najnowsze dzieło amerykańskiego reżysera należy starać się czytać między wierszami, odnaleźć gry intertekstualne, skupić na przesłaniu. Bo niewątpliwie takie istnieje. Prawdą jest, że film rodzi wiele pytań i niedopowiedzeń. Myślę, że taki właśnie był zamysł reżysera. Może i nam, widzom, nie jest dane poznać całej prawdy? Magdalena Kudłacz

TOUCHÉ | sierpień 2012


film

| nowość | 35

Rzecz o mym smutnym rozczarowaniu

„Rzecz o mych smutnych dziwkach / Memoria de mis putas trister” Data premiery: 20 lipca 2012 (Polska), 20 lipca 2012 (świat) Reżyseria: Henning Carlsen Scenariusz: Henning Carlsen, Jean-Claude Carriere Zdjęcia: Alejandro Martrinez Obsada: Emilio Echevarria (El Sabio), Geraldine Chaplin (Rosa Cabarcas), Paola Medina (Delgadina) Dystrybucja: Best Film Czas trwania filmu: 1 godzina 30 minut Dziewictwo. Temat wspólny całej ludzkości, wszystkim kręgom społecznym, aktualny w każdym zakątku świata. Wciąż stanowi przedmiot dyskusji i kontrowersji, naukowych dywagacji. Psychologowie piszą kolejne rozprawy, a z ambony przypomina nam się o czystości Matki Boskiej. Nie ma w tym nic dziwnego. Dziewictwo to przecież wyjątkowy stan człowieka, a w kulturze nieodłącznie nacechowany jest treściami symbolicznymi i sakralnymi. I chociaż żyjemy w czasach, gdy pewne zachowania w sferze seksualnej nie są już tematem tabu, kiedy w tych sprawach jesteśmy coraz bardziej liberalni, to jednak kaprys, by na dziewięćdziesiąte urodziny sprawić sobie prezent w postaci upojnej nocy z nastolatką, która ten pierwszy intymny kontakt z mężczyzną ma jeszcze przed sobą, musi rodzić pytania pokroju ale jak to? po co? lub jak tak można? Ogólnie rzecz ujmując niełatwo przejść obok takiego pomysłu obojętnie. Bo jakkolwiek go oceniać i co ważniejsze – jakkolwiek oceniać jego inicjatora - jedno jest pewne. To intrygujące życzenie urodzinowe. Filmowym jubilatem jest lokalnie znany i szanowany dziennikarz nazywany El Sabio (Mędrzec). Będąc stałym klientem prostytutek, z pasją oddawał się cielesnym przyjemnościom,

TOUCHÉ | sierpień 2012

a życie upłynęło mu na hedonistycznych uciechach. Nigdy się nie ożenił, nie założył rodziny i jak uparcie twierdzi – nigdy się nie zakochał. Uczczeniem urodzin bohatera postanawia zająć się zaprzyjaźniona właścicielka odwiedzanego niegdyś domu publicznego i po krótkim poszukiwaniu odpowiedniej kandydatki El Sabio ma możliwość urzeczywistnienia swojej niecodziennej zachcianki. Jak się jednak okazuje, Mędrzec po raz pierwszy w swym hulaszczym życiu niespodziewanie doświadcza prawdziwej miłości. Rzecz o mych smutnych dziwkach to adaptacja powieści Gabriela Garcii Marqueza. Jego prozę określa się mianem zmysłowej, poetyckiej. Pisarz znany jest z umiejętności przedstawiania świata w sposób niezwykle plastyczny. Poryw uczucia, na które nigdy nie jest za późno – temat jakkolwiek pojawiający się już w historii sztuki, jest przecież wyjątkowo lotny, a filmy o miłości (i to tak wyjątkowej!) nie wychodzą z mody. Mamy więc ciekawą historię, uniwersalny przekaz i wyjątkowość Marquez’owskiej literatury. Jeżeli dodamy do tego przepiękne krajobrazy (zdjęcia kręcone były w Campeche w Meksyku) i odpowiednią, uzupełniającą obraz muzykę, to mamy przepis na fantastyczne doznanie emocjonalno - estetyczne. A jednak okazuje się, że przeniesienie magicznej twórczości pisarza na srebrny ekran to zadanie zbyt trudne dla doświadczonego przecież reżysera – Henninga Carslena (Głód, Souvenirs from Sweden) lub być może utwory Marqueza powinno się po prostu czytać, a nie oglądać. To, co widzimy na ekranie nijak ma się do emocji jakie wywołuje powieść. Podstawowy problem to sam bohater: niedobrze, gdy główna postać wzbudza bliżej nieokreślone uczucia – ni to współczucie, ni zrozumienie; ani nienawiść, ani uwielbienie. Jeżeli można mówić o jakiejś emocji, to raczej o irytacji nijakością bohatera. Narracja zdająca się podążać za jego powolnymi krokami, brak pogłębionej analizy psychologicznej, brak Marquez’owskiej magii i subtelności składa się na całość pozbawioną zmysłowości, do której pisarz przyzwyczaił czytelników. Zamiast tego dostajemy opowieść o lubieżnym playboyu, który czas swojej świetności ma jakieś pięćdziesiąt lat za sobą. Co gorsze, to co w zamyśle miało stanowić sedno filmu – gwałtowny poryw miłości – zdaje się tu być jedynie lekkim wietrzykiem i to ledwie wyczuwanym przez widza. I chociaż chciałabym obejrzawszy film wykrzyczeć za bohaterem zakochałam się, to niestety nie doznałam nawet zauroczenia. Kasia Trząska


36 |

film

| analiza starego dzieła

Trudne przebudzenie

Noce Cabirii (1957), reż. Federico Fellini Od początku istnienia kina, filmy poświęcone miłości cieszyły się ogromną popularnością. Wśród ogromnych zasobów mamy m.in. wielkie dzieła o romantycznym i czystym uczuciu między dwoma kochankami ze zwaśnionych rodów, ckliwe historyjki o miejskich i wiejskich miłostkach, huczne epopeje, opiewające wszelkie stany zauroczenia i zdroworozsądkowe filmo-poradniki, radzące jak zdobyć..., jak zatrzymać... etc. Niektóre z nich odróżnia większa lub mniejsza oryginalność od pozostałych, inne mogą poszczycić się bardziej egzotycznym podejściem do tematu, jednak znaczną większość cechuje jedna, wspólna zasada: miłość i rozsądek nie tworzą najbardziej zgranej, ani lubianej pary w show-biznesie. Co gorsza, gdy ten nieżyczliwy sobie duet zderzy się nieoczekiwanie z prozą życia ulicznego, potrzebami finansowymi i dziecinnymi marzeniami. Tak spora dawka nieudanych kombinacji pojawia się tylko w jednym filmie, w reżyserii wybitnego Federico Felliniego: Noce Cabirii (1957). Tytułowa bohaterka tego dzieła w kwestii miłości stanowczo i konsekwentnie stroni od zdrowego rozsądku. Maria, zwana Cabirią, od pierwszej chwili pojawienia się na ekranie wywołuje u widza skrajne emocje. W scenie otwierającej widzimy z pewnej odległości roześmianą, pełną życia kobietę, biegnącą z ukochanym w stronę rzeki. Wydaje się być beztroską, młodą dziewczyną, przeżywającą swoją wielką miłość. Niestety sielankę burzy niedoszły Pan-Na-Całe-Życie, który spycha nieszczęsną Cabirię do rzeki, wyrywając jej wcześniej torebkę z dłoni, i ucieka, prawdopodobnie w poszukiwaniu nowej miłości vel. nowej zdobyczy. Uratowana przez okolicznych mieszkańców kobieta okazuje się niemłodą już panną, wykorzystaną i porzuconą. Jej naiwność śmieszy widza, ale wywołuje także z jego strony em-

patię, zmąconą lekko świadomością, iż biegnąca w stronę swego małego domku, przemoczona i rozgoryczona dziewczyna pracuje jako dama do towarzystwa. W dodatku dama nietypowa, bo Maria nie jest klasyczną pięknością: niska, przygarbiona, poruszająca się dziwacznym krokiem nie przypomina zmysłowej kokietki, wabiącej spojrzeniem mężczyzn. Mimo swej nieco chłopięcej aparycji, bohaterka nie narzeka jednak na brak klientów. Wygadana, nieco szalona, ale w głębi duszy wrażliwa i szczera do bólu, potrafi zjednać sobie ludzi. Kiedy poznaje Oscara, jej życie zaczyna układać się według wyśnionego przez nią planu. Początkowo nieufna, zaczyna darzyć nowego znajomego wielką sympatią, a ten stwarza wrażenie gentlemana o jak najbardziej uczciwych zamiarach. Cabiria sprzedaje domek, którego z trudem dorobiła się dzięki swej niechlubnej profesji i wyjeżdża na spotkanie z ukochanym, aby zacząć z nim nowe życie. Historia brzydkiego kaczątka zdaje się zmierzać ku właściwemu zakończeniu i mogłaby mieć szczęśliwy happy end, gdyby została stworzona w warsztacie innego reżysera. Federico Fellini to artysta nielubiący kompromisów, ani banalnych rozwiązań, ceniący za to szczerze i namiętnie ludzi ulicy. Reżyser w swoich filmach często wykorzystywał historie osób żyjących w trudnych warunkach, na marginesie życia społecznego, które spotkał w swym życiu lub o których usłyszał od znajomych. Dla niego taka egzystencja była nad wyraz prawdziwsza niż pełne wrażeń, ale w pewien sposób puste losy ludzi, wzrastających w szczęściu i dostatku. Fellini upodobał sobie zwłaszcza tych o mocnych charakterach, dzięki czemu potrafili oni podnieść się po każdym upadku i z jeszcze większą siłą walczyli o przetrwanie. Takich bohaterów umieszcza w swoich filmach i taką postacią jest także Cabiria. Świadczy o tym ostatnia, przepiękna scena, w któ-

TOUCHÉ | sierpień 2012


film

| analiza starego dzieła | 37

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski. rej leżąca na skarpie, zapłakana kobieta podnosi się i nieprzytomnie zaczyna iść przed siebie. Początkowo porusza się niepewnie, ze smutkiem. Otoczona przez młodych, roześmianych grajków, nabiera siły i nadziei z każdym kolejnym krokiem, a na jej twarzy pojawia się uśmiech. Tą sceną rządzi plan bliski, dzięki któremu widzimy bardzo dobrze prawdziwą twarz Cabirii – dojrzałej, doświadczonej przez los, oszukanej, ale ciągle zdeterminowanej, aby w końcu spełnić marzenie o byciu szczęśliwą. Zaschnięty na policzku bohaterki tusz przypomina namalowaną łzę na twarzy klauna. Bohaterka filmu Felliniego jest trochę niczym błazen cyrkowy – jej gesty, mimika są aż nazbyt karykaturalne, a zachowanie wydaje się absurdalne i niedorzeczne. Jest w filmie scena, w której Cabiria znajduje się w centrum uwagi, występując wbrew sobie w seansie magika. Zahipnotyzowana i nieświadoma obecności widowni ujawnia swoje uczucia, emocje, uzewnętrznia się przed zgromadzonym tłumem. Przykuwa uwagę, śmieszy i wzrusza, wywołuje oklaski. Mimo pozorów akceptacji losu brzydkiej i niekochanej, Maria pragnie z całych sił miłości i opiekuńczego ramienia. Aktorka Giulietta Masina została doceniona przez krytyków i widzów za stworzenie wspaniałej kreacji tytułowej bohaterki. Prywatnie żona i muza Felliniego o charakterystycznej i niezapomnianej aparycji, upiększyła postać Cabirii o szczere i prawdziwe uczucia, czyniąc z niej nie ekranową, niedoścignioną idolkę, ale kobietę z krwi i kości, walczącą o siebie i zmagającą się z losem mozolnie i uporczywie, z nadzieją i wiarą. Noc jest cudowną porą dnia. Jest pewnego rodzaju łaską dla człowieka, gdyż tylko nocą można oddać się swoim marzeniom bez poczucia winy, wstydu, zażenowania. Po zmroku wszystkie pragnienia wydają się bardziej możliwe do osiągnięcia. Dwuznaczny tytuł Noce Cabirii można odnieść zarówno do pory dnia, w czasie której główna bohaterka pracowała. Można też potraktować go jako metaforę. Noce to stan umysłu Marii, jej wyobraźnia, tworząca wspaniałą wizję przyszłości, w której będzie szczęśliwie zakochana i spełniona, bez zmartwień i rozterek. Idąc tropem tej myśli, ostatnia scena to przebudzenie, otwarcie oczu i spojrzenie na świat we właściwych proporcjach i barwach. Ciężko w tym filmie doszukać się słabych stron. Maria-Cabiria od pierwszej chwili wzbudza sympatię i ogromną czułość. Jej olbrzymia i dalece posunięta naiwność wywołuje nie tyle irytację, co potrzebę zaopiekowania się tą kruchą istotą i wytłumaczenia, na czym polega dorosłe życie. Powoduje to swoisty bunt widza, który pragnie szczęśliwego zakończenia dla bohaterki, mimo iż jest przygotowany, a nawet przekonany o tym, że ów radosny finał nie może nastąpić. Czy więc widza nie cechuje również naiwność? Czy z bagażem swoich doświadczeń, wiedzą i dojrzałą świadomością, nie powinien oskarżyć reżysera o stworzenie banalnej historii i nierealnej bohaterki? Naiwność jest przecież wielką, ludzką słabością, a współczesny człowiek wypiera się jej, wmawiając sobie i innym, że jest cynikiem, realistą, logicznie myślącym osobnikiem inteligentnego gatunku. Dlaczego więc jako rozsądni widzowie rozumiemy Cabirię i współczujemy jej, mimo iż powinniśmy potępiać jej dziecinne zachowanie? Aneta Władarz

TOUCHÉ | sierpień 2012

promocja@touche.com.pl


38 |

film

| w domowym zaciszu

Zapomniany Neverland

„Marzyciel”/„Finding Neverland” Data premiery: 4 lutego 2005 (Polska), 4 września 2004 (Świat) Reżyseria: Marc Forster, Scenariusz: David Magee Zdjęcia: Roberto Schaefer Obsada: Johnny Depp (James Barrie), Kate Winslet (Sylvia Davis), Freddie Highmore (Peter Davis), Radha Mithchell (Mary Barrie) Dystrybucja: SPInka Czas trwania filmu: 1 godzina, 46 minut Wybierając film godny polecenia na sierpniowe wieczory redaktor działu poprosił mnie, abym napisała o dziele lżejszym, odpowiednim do leniuchowania w upalnym klimacie. Ale wakacje to także czas wytężonej pracy dla wyobraźni. Kiedy nasza głowa odciążona jest od codziennych trosk, wodze fantazji zostają popuszczone. Letnia aura sprzyja snuciu realnych planów, frywolnych imaginacji i baśniowych marzeń. Aby zainspirować Waszą wyobraźnię i dodać jej nieco animuszu, zapraszam w podróż do magicznej krainy Ni-

bylandii. Marzyciel to historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, opowiadająca o okolicznościach powstania jednej z najbardziej popularnych powieści dla dzieci - Piotruś Pan. Głównym bohaterem filmu jest autor książki - James Matthew Barrie, który przeżywa okres artystycznego nieurodzaju. Inspiracją twórczą staje się dla niego znajomość z młodą wdową Sylvią Llewelyn-Davies oraz jej czterema synami. Mężczyzna spędza z nowymi przyjaciółmi wiele czasu, ucząc chłopców, jak bawić się dziecięcą wyobraźnią, a jej efekty przelewa na kartki papieru. Sielankowe wakacje pisarza i Daviesów przerywa choroba Sylvii, która odbiera jej siły, a chłopcom nadzieje na szczęśliwe, rodzinne życie. Książkowy bohater - Piotruś Pan - to chłopiec, który na zawsze chce pozostać dzieckiem, gdyż wie, że kiedy dorośnie, straci zdolność latania – poruszania się między światem rzeczywistym, a krainą marzeń - Nibylandią. Taki też jest James, dorosły mężczyzna o wyrobionej pozycji społecznej, który jednak zachował chłopięcą duszę i nieokiełznaną wyobraźnię. Jego żona nie znajduje swojego miejsca w Nibylandii. Każde z nich żyje w innym świecie i para z dnia na dzień oddala się od siebie. W krainie fantazji świetnie jednak odnajduje się Sylvia, która po śmierci męża stara się zapewnić swoim synom beztroskie życie. Jeden z nich - Peter - to postać skrajnie odmienna od Jamesa: młody chłopiec, który po śmierci ojca stracił wiarę w marzenia i dziecięcą naiwność. To właśnie obcowanie pisarza z Peterem staje się inspiracją do stworzenia nieśmiertelnej postaci Piotrusia Pana. Marc Forster w ciekawy sposób pokazuje, jak rodzą się pomysły w głowie pisarza. Nawet najbardziej błahe wydarzenia inspirują fantastyczne wizje Jamesa: stanowcza babcia surowo grożąca palcem może zmienić się w złowieszczego Kapitana Haka, a migoczący na wietrze latawiec w malutką wróżkę o imieniu Dzwoneczek. Niezwykle wzruszająca scena, w której Sylvia udaje się do Nibylandii, stanowi kunszt baśniowych efektów specjalnych. Reżyser znakomicie uchwycił także klimat brytyjskiego światka teatralnego z początku XX wieku, kiedy to teatr nie był tylko sceną, ale miejscem spotkań towarzyskich, w których sacrum łączyło się z profanum. Na uwagę zasługuje również znakomita obsada. Nareszcie nieupudrowany Johnny Depp, jak zawsze stworzył pełną i wiarygodną kreację głównego bohatera. Równie świetnie wypadła Kate Winslet, która może tylko żałować, iż jej bohaterkę i Jamesa łączyła wyjątkowa relacja, pozbawiona jednak fizyczności i erotyzmu. No i wreszcie uroczy Freddie Highmore, który znakomicie poradził sobie z przejmującą rolą Petera. Marzyciela nie można nazwać filmem lekkim, gdyż nie da się go obejrzeć bez emocjonalnego zaangażowania. To wzruszająca opowieść o nieograniczonej potędze miłości i wyobraźni. Życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, abyście w czasie wakacji odnaleźli Wasz zapomniany Neverland. Nie bójcie się marzyć z gorliwością dziecka, a wtedy ani miejsce, w którym odpoczywacie, ani okoliczności nie będą miały znaczenia. Otoczenie i przygoda to przecież tylko kwestia wyobraźni. Agnieszka Różańska

TOUCHÉ | sierpień 2012


muzyka | nowość | 39

W krainie łagodności

LIANNE LA HAVAS Is Your Love Big Enough? Wytwórnia: Warner Music Poland Premiera płyty: 16.07.2012 (Polska) 9.07.2012 (Wielka Brytania)

Nie macie planów na leniwy sierpniowy wieczór lub po prostu czujecie się zmęczeni po całym dniu pracy? Rozsiądźcie się zatem wygodnie w fotelu, z lampką wina albo dobrą książką, a z głośników niech popłyną kojące dźwięki z płyty Lianne La Havas. Najwyższa pora się zrelaksować! Lekkie i przyjemne brzmienia zsynchronizowane z głosem młodej brytyjskiej artystki Lianne La Havas sprawiają, że płyty Is Your Love Big Enough? słucha się naprawdę dobrze. Krążek trafił na półki polskich sklepów 16 lipca i wydaje się być idealną propozycją dla tych, którzy zwłaszcza latem szukają chwili odpoczynku i relaksu. Ta płyta z całą pewnością pozwala nieco odetchnąć skołatanym zmysłom. Wszystko za sprawą lirycznego głosu Lianne i bardzo nastrojowego charakteru albumu Is Your Love Big Enough?. To pierwszy krążek urodzonej w Londynie artystki. Na płycie znalazło się 12 kompozycji. W żyłach Lianne płynie zarówno grecka, jak i jamajska krew, a to za sprawą rodziców artystki, bowiem jej

TOUCHÉ | sierpień 2012

ojciec jest Grekiem, zaś matka Jamajką. Trudno precyzyjnie określić charakter prezentowanej przez Lianne muzyki. Słychać w niej zarówno soulowe, jak i folkowe inspiracje, choć tych pierwszych na Is Your Love Big Enough? jest zdecydowanie więcej. Pomimo tego albumowi nie można zarzucić braku spójności. Wydaje się, że artystka niczego nie robi na siłę, co stanowi niezaprzeczalny atut tego krążka. Wśród zebranych na płycie utworów moją szczególną uwagę zwrócił znajdujący się pod numerem piątym kawałek No Room For Doubt. Ten romantyczny i minimalistyczny pod względem aranżacji muzycznej duet nagrany wspólnie z Willy’m Masonem, naprawdę zasługuje na to, by z uwagą i zaangażowaniem wsłuchać się w niego przez dłuższą chwilę. Śpiewanie w duetach nie należy do najprostszych, nawet dla doświadczonych muzyków. Mimo to w tym wypadku należy podkreślić, że Lianne poradziła sobie „śpiewająco”. Atmosfera intymności towarzysząca No Room For Doubt wprowadza słuchacza w nieco melancholijny nastrój, który urzeka prostotą oraz lekkością. Dzięki temu muzyka wnika głęboko w słuchacza, wprowadzając w stan zadumania. Według mnie naprawdę hipnotyzujący kawałek. Jednak artystka nie pozwala odbiorcy na długo pozostawać w letargu. Wyrywa z niego bowiem już kolejny utwór z płyty zatytułowany Forget. Jego ożywczy i bardziej dynamiczny charakter zdecydowanie pobudza do życia. Ciepłą i pozytywną energią emanuje również, znajdująca się na drugiej pozycji, kompozycja Is Your Love Big Enough?. Choć piosenka zaczyna się dość niewinnie i spokojnie, w tle czuć rześki, a przede wszystkim letni klimat całego utworu, który staje się coraz bardziej słyszalny z każdą sekundą trwania piosenki. Po tej dawce energii następuje chwila zwolnienia i znów przenosimy się w krainę lirycznej łagodności za sprawą nastrojowego Lost & Found. Na tym utworze zakończę recenzję tej płyty. Oczywiście mogłabym się trochę bardziej rozpisać na temat tego krążka oraz znajdujących się na nim kompozycji, ale po co, skoro można go po prostu posłuchać. Zachęcam zatem do odbycia osobistej podróży w świat dźwięków z Lianne La Havas.

Martyna Kapuścińska


40 | muzyka | nowość

Geniusz vs Geniusz

ELTON JOHN VS PNAU Good Morning to the Night Wytwórnia: Universal Music Polska Premiera płyty: 17.07.2012

Sir Elton John to postać, której przedstawiać nie trzeba nikomu. Formacja Pnau może jednak brzmieć obco nawet dla tych, którzy starają się rozszerzyć obszar swoich muzycznych zainteresowań poza radiową papkę. Duet ten, wywodzący się z kręgu muzyki elektronicznej, tworzą Nick Littlemore (członek znanego Empire of the Sun) i Peter Mayes. Co łączy ich z żywą legendą muzyki popularnej? Otóż okazuje się, że Elton John, zafascynowany twórczością Empire of the Sun, zdecydował się na współpracę, której efektem jest krążek zawierający osiem kompozycji złożonych z przearanżowanych i odświeżonych utworów Eltona z lat 197076. Jak można przypuszczać, praca nad płytą nie była łatwa, bo dorobek artystyczny Eltona jest olbrzymi, a ambitni członkowie Pnau nie wyobrażali sobie pracować nad materiałem z sześcioletniego okresu bez znajomości całej twórczości ich mentora. Rezultat tego eksperymentu przeszedł jednak najśmielsze oczekiwania jego ojców – płyta Good Morning to the Night to pierwszy krążek sygnowany nazwiskiem Eltona Johna od 1990 roku, który zadebiutował na pierwszej pozycji w UK Charts.

Zamierzeniem Pnau było stworzenie płyty, której będzie się słuchało lekko i przyjemnie. Twórcy nie poszli jednak na łatwiznę i zrezygnowali z największych hitów Eltona z tamtych lat, na rzecz utworów mniej znanych (czasem zupełnie obcych im samym do czasu rozpoczęcia pracy nad krążkiem). Nie są to też „odgrzane kotlety”, a zupełnie nowe utwory, w których znajdziemy sample nawet z dziewięciu różnych piosenek Eltona Johna. Tytułowy singiel Good Morning to the Night został okrzyknięty przez BBC Radio hymnem nadchodzącego lata – i słusznie. To lekka kompozycja, która może nie przykuwa słuchacza do głośnika, ale sprawia, że ma się ochotę słuchać jej na okrągło. Kolejny utwór – Sad­ - już w spokojniejszej aranżacji, to przykład doskonałej równowagi między warstwą wokalną a instrumentalną, z czego Pnau jest znany. To wpadająca w ucho kompozycja, której ostatni akord jest jednak dla mnie lekkim zgrzytem, jak się chwilę później okazało – zapowiadającym utwór, który najmniej przypadł mi do gustu. Black Icy Stare za wiele ma w sobie kosmicznych efektów, jest trochę za ciężki i niemiłosiernie się dłuży. Następny numer, Foreign Fields, to udana rehabilitacja poprzednika, wprowadzająca w spokojniejszy nastrój, z długą pauzą w środku, jednym z moich ulubionych zabiegów w muzyce, pozwalającym na wybrzmienie przesłania i oddech. To także wprowadzenie do najlepszej części płyty, czyli numerów 5 i 6. Telegraph to the Afterlife to przejmująca i tajemnicza kompozycja, która powoduje, że przestaję oddychać na niemal pięć minut, by wewnętrznymi szumami nie zakłócić sobie odbioru. Nic jednak nie dorówna kolejnemu utworowi. O promującym singlu mówiłem, że można go słuchać na okrągło, lecz w przypadku Phoenix bliski byłem pozbycia się czterdziestu gigabajtów muzyki z twardego dysku i pozostawienia tej jednej piosenki, zapętlonej w odtwarzaczu do końca moich dni. Prostota, styl i klasa. Kolejna kompozycja, Karmatron, z wyraźnie słyszalnymi orientalizmami, świadczy z jaką łatwością Pnau porusza się w niezliczonych stylach muzycznych (co zresztą oddaje zróżnicowanie twórczości Eltona). Utwór zamykający płytę to kolejna perełka, brzmiący jak muzyka filmowa najlepszego gatunku. Sixty grał na moich emocjach, szamocząc mną od śmiechu do łez niemalże, a kiedy bliski byłem szczytu rozkoszy, nagle – koniec. I to największa wartość tej płyty – wielki niedosyt. Gorąco polecam, nie tylko na wakacje.

Maciek Pawlak

TOUCHÉ | sierpień 2012


muzyka | na sierpień | 41

Pamiętnik nutami pisany

DRY THE RIVER Shallow Bed Wytwórnia: Sony Music Premiera płyty: 06.03.2012

Lato to czas muzycznych i filmowych festiwali, cudownego leniuchowania i, co można zaobserwować za oknem, tropikalnych wręcz upałów. Nie pozostaje mi nic innego, jak rozłożyć się na wygodnym leżaku w pięknym miejscu, najlepiej nad wodą, zabrać ze sobą książkę (w tym momencie to Lata walk ulicznych Michała Zygmunta, którą też Wam, Drodzy Czytelnicy, serdecznie polecam), a do uszu włożyć słuchawki i delektować się ulubioną muzyką. Tutaj zawsze zaczyna się mój prywatny dylemat. Postanowiłem jednak, że do tak sielankowego pejzażu idealnie pasować będzie płyta Shallow Bed zespołu Dry The River i, rzecz jasna, nie myliłem się, a wręcz kompletnie zachwyciłem. Dry The River to formacja muzyczna powstała w Londynie. Ich debiutancki album pojawił się na rynku w marcu tego roku i okrzyknięty został wyjątkowym, muzycznym wydarzeniem. Oczywiście, jak to bywa w przypadku debiutantów, twórczość zespołu zaczęto porównywać do muzyki takich kapel jak: Fleet Foxes czy Mumford & Sons. I rzeczywiście jest w tych porównaniach wiele prawdy, bo gdy słyszy się dźwięki i aranżacje Dry The River

TOUCHÉ | sierpień 2012

, na myśl przychodzą te bajkowe, „neo-folkowe” ballady wyżej wymienionych bandów. Dry The River na początku lipca zawitali do Polski na niezwykły Heineken Open’er Festival, na którym mnie niestety nie było, ale z relacji bliskich mi osób wiem, że ich występ cieszył się zainteresowaniem i przede wszystkim spełnił oczekiwania słuchaczy. Utwory Dry The River mają bowiem jedną, podstawową zaletę, potrafią wykreować wokół niesamowity klimat i aurę, sprawiającą, że kultowe „tu i teraz” nabiera bardziej metafizycznego charakteru. Frontmanem grupy jest Peter Liddle, którego zniewalający wokal (dawno nie słyszałem tak przenikliwego, męskiego głosu) banalną nawet piosenkę potrafi podnieść do rangi małego arcydzieła. Momentami przeładowany wzruszającą emocjonalnością, koi i przeszywa każdą komórkę ludzkiego ciała. Jeśli byłbym dzieckiem i wymagał czytania bajek na dobranoc, to właśnie głos Liddle’a chciałbym słyszeć co wieczór. Na płycie Shallow Bed znajdują są przede wszystkim z pozoru nostalgiczne ballady (detalicznie paraliżuje mnie Weights & measures ). Może „dużo za dużo” w niej dandysowskiego romantyzmu, ale przy współczesnym pędzie życia, nastrój rodem z powieści Oscara Wilde’a jest balsamem dla „zabieganej” jednostki. Wszystkie utwory całkowicie mną zawładnęły. Perfekcyjna kontaminacja instrumentarium z głosem wokalisty, czasem tylko za bardzo melodramatyczna, obezwładnia, a intymność bijąca z przekazu wręcz krępuje i onieśmiela. Słuchając płyty odnoszę wrażenie, że w ukryciu, jak gdyby nielegalnie i nieetycznie, czytam cudzy pamiętnik, wyczekując tylko momentu, jak ktoś mnie na tym haniebnym czynie przyłapie. Jeżeli do tego wszystkiego dołożę powiew morskiej bryzy i ciepło przesypującego się przez palce piasku, to mogę Was zapewnić, Drodzy Czytelnicy, że trafiłem do raju, a do rzeczywistości wrócę wraz z przygotowywaniem kolejnego numeru magazynu TOUCHÉ. Dla mnie płyta Shallow Bed jest kwintesencją tego, czego oczekuję od muzyki. Zdecydowanie zasługuje na najwyższą ocenę w skali opracowanej przez Redakcję TOUCHÉ, ale… nie przyznam jej maksymalnej ilości gwiazdek z czystej przekory i poczucia, że jeśli teraz zespół zostanie za bardzo „rozpieszczony” przez krytykę i publiczność, ich następny krążek nie sprosta, i tak ogromnym, oczekiwaniom. Uważajcie na wszystkie pokusy w raju, Moi Drodzy.

Bartosz Friese


42 | muzyka | kulturalnie z bristolu

Let Them Talk - czyli Dr House jakiego nie znacie

W półmroku sali londyńskiego Appollo na Hammersmith pokaźny tłum wyczekiwał na jeden z najlepszych koncertów tego roku. Przedłużające się oczekiwanie i szmery na sali umilkły w sekundzie, gdy na scenie pojawił się Hugh Laurie, zdecydowanie bardziej znany jako Dr House. Publiczność przywitała artystę gromkimi brawami i z zapartym tchem oczekiwała na pierwsze słowa wypowiedziane przez gwiazdę wieczoru. Laurie zaskoczył zgromadzonych swoim poczuciem humoru i jak sam przyznał, nie stracił zdolności używania angielskiego sarkazmu pomimo tego, iż od paru lat mieszka w Los Angeles. Stwierdził jednak, że gdyby organizacja wieczoru zależała od niego, to z miłą chęcią zaparzyłby sobie imbryk herbaty i wygodnie rozsiadł się przed telewizorem. W jego głosie można było wyczuć nutkę tęsknoty za ojczystym krajem i znajomymi zakątkami. Laurie przyznał, że występ na Hammersmith ma dla niego szczególny charakter, ponieważ jako młodzieniec bywał częstym uczestnikiem koncertów i obserwował występy z pozycji widza. Sięgając pamięcią wstecz, Oxford jako rodzinne miasto aktora, był głównym miejscem jego aktywności w czasie młodzieńczych lat. Po ukończeniu Dragon School Laurie planował podążyć śladami swojego ojca i związać swoją karierę z medycyną. Jednak ostatecznie zdecydował się na studia archeologiczne i antropologię na University of Cambridge. Wolne chwile spędzał trenując wioślarstwo, uczestnicząc w regatach, w których konkurowały Uniwersytety Cambridge i Oxford. To właśnie podczas studiów Laurie odkrył swój talent aktorski i zdecydował się go rozwijać. Podczas występów w grupie Footlights aktor poznał swoją pierwszą partnerkę - Emmę Thompson oraz Stephena Fry’a, z którym stworzył popularne sitcomy. Laurie ma również na swoim koncie debiut na dużym ekranie, gdzie zagrał u boku takich gwiazd jak Meryl Streep czy Sam Neil. Przełom i dynamiczny rozwój jego kariery nastąpił, gdy aktor wystąpił w serialu emitowanym przez BBC pt: Blackadder, grając u boku samego Rowana Atkinsona. Największą popularność zdobył jednak wcielając się w rolę sarkastycznego, a zarazem genialnego

doktora Housa. Jak sam Laurie przyznaje, on sam nie wierzył w sukces serialu, a w hotelu, w którym mieszkał do końca zdjęć pierwszego sezonu, swoją walizkę rozpakował tylko do połowy. Dopiero kolejne sezony utwierdziły aktora w przekonaniu, że House stał się międzynarodowym sukcesem, a on sam bożyszczem nastolatek. Na pytanie, czy tęskni za ojczystym krajem odpowiada: - Los Angeles (…) it’s a place you go to pan for gold, to realise a project, or to make money, but no one envisages dying there. Morał, który płynie z tej wypowiedzi jest taki, że Laurie nadal uważa Wielką Brytanię za swój sweet, sweet home. Przyznam szczerze, że obawiałam się, iż serialowa rola doktora mizantropa przyćmi muzyczny debiut Lauriego i odciągnie uwagę od jego wokalnych zdolności. Sam artysta powiedział: - Actors are supposed to act, and musicians are supposed to music, i nie należy łączyć tych dwóch różnych artystycznych doświadczeń, gdyż często okazują się one ogromnym fiaskiem. Laurie po raz kolejny udowodnił, na co go stać i jak wielkim dramatem byłby fakt, gdyby nie nagrał albumu Let Them Talk. Niewiele osób wie, iż Laurie jest nie tylko znakomitym aktorem, ale także niezwykle utalentowanym muzykiem. Zapewne niejedną osobę zaskoczyły jego zdolności wokalne. Na dodatek Laurie doskonale radzi sobie z grą na pianinie i gitarze, a każdy jego utwór nasycony jest duchową głębią; każdy dźwięk jest doskonały sam w sobie. Publiczność zgromadzona w Apollo okazała się miłośnikami bluesa i doskonale odnalazła w klimacie, jaki stworzył na scenie artysta. Dekoracja sceny przypominała wnętrze starego pubu, gdzie co wieczór zbiera się bluesowa kapela i umila czas lokalnej społeczności. Nastroju dodawały starodawne lampy z materiałowymi kloszami i światło, które zmieniało się w zależności od klimatu utworu – błękit i czerwień były kolorami dominującymi. Oprócz dowcipu i lekkości wypowiedzi Lauriego, wykazał się on doskonałą wiedzą na temat historii bluesa. Przed rozpoczęciem każdego utworu artysta opowiadał anegdotę związaną z jego powstaniem. Dzięki takiej organizacji wieczoru każdy z uczestników mógł poczuć, że on sam staje się częścią bluesowej historii. Dowodem potwierdzającym muzyczny geniusz Lauriego jest fakt, iż na swojej płycie zmierzył się z bluesowymi klasykami do tej pory wykonanymi przez Louisa Armstronga, czy Raya Charlesa. Laurie grający na pianinie i gitarze po raz kolejny udowodnił światu, że nie ma rzeczy niemożliwych, a jego umiejętności wykraczają poza ramy czasu. Decyzja o nagraniu albumu jest jedną z najtrafniejszych decyzji podjętych przez Lauriego w ostatnim czasie. Miejmy nadzieję, że po tak dobrym odbiorze jego pierwszego albumu, artysta zdecyduje się na kontynuację swojej kariery muzycznej. Tak cudowny koncert trzeba jednak zobaczyć i usłyszeć osobiście, bo moja relacja nie odda w pełni magicznego klimatu, który panował pośród jego uczestników w ten lipcowy wieczór, a poza tym… Everybody lies Magdalena Paluch

TOUCHÉ | sierpień 2012


muzyka

| koncerty | 43

Niech żyje rock! Wakacje to pod względem muzycznym bardzo gorący okres. Ilość i różnorodność festiwali i pojedynczych koncertów organizowanych na terenie kraju, co roku skutecznie opróżnia z gotówki kieszenie wielu Polaków. Czego się jednak nie robi, żeby posłuchać na żywo ulubionego artysty czy zespołu… Nie inaczej było 11 - go lipca w Rybniku. Tego dnia na gigantycznej scenie zbudowanej na Stadionie Miejskim wystąpiła grupa Guns N’Roses. Tego zespołu chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Nawet Ci, którzy nie są wielkimi znawcami rockowych brzmień z pewnością kojarzą zarówno samą grupę, jak i jeden z ich największych przebojów - Welcome to the Jungle. Grupę supportowały aż cztery zespoły, wszystkie z Polski. Pierwszy na scenie pojawił się zespołu Bloo, a następnie Symetra, Chemia i Złe Psy. Tym ostatnim podczas koncertu towarzyszył aktor Tomasz Karolak, który wspierał zespół grą na gitarze i wokalem. Występ Guns N’Roses miał się rozpocząć o godzinie 21:00. Jednak jak przystało na gwiazdę światowego formatu, muzycy kazali na siebie bardzo długo czekać. Z każdym kolejnym kwadransem zniecierpliwienie zebranych fanów niosło się coraz większym echem po całym stadionie. Ostatecznie koncert rozpoczął się z dwu i półgodzinnym opóźnieniem. To całkiem sporo, biorąc pod uwagę fakt, że niektórzy fani do Rybnika przybyli jeszcze przed oficjalnym otwarciem bramek, które nastąpiło w okolicach godziny 17:00. Pomimo tego, po wyjściu zespołu na scenę tłum po prostu oszalał. Koncert skończył się późną nocą, bowiem muzycy z Guns N’Roses grali nieprzerwanie niemal przez trzy godziny. Było i lirycznie, i drapieżnie. Podczas występu sam Axl Rose pokazał, że mimo upływu lat wciąż czuje się młodo. W trakcie show muzyk poruszał się po scenie tanecznym wręcz krokiem, wymachując przy tym mikrofonem. Oczywiście w Rybniku nie mogło zabraknąć największych przebojów grupy, takich jak: Welcome to the Jungle, November Rain, Patience , Paradise City, Don’t Cry, Knockin’ On Heaven’s Door czy Sweet Child O’Mine. Również gitarzyści zespołu dali popis swoich muzycznych umiejętności, bowiem występ grupy obfitował w gitarowe solówki. W czasie koncertu na scenę wjechał także czarny fortepian, na którym wykonano m.in. fragment utworu Another Brick in the Wall zespołu Pink Floyd czy Baba O’riley grupy The Who. Gorącą atmosferę na stadionie dodatkowo podgrzewały efekty specjalne. Nad sceną zamontowano ogromne telebimy, na których wyświetlane były na przemian wizualizacje oraz ujęcia bezpośrednio ze sceny. Co więcej muzykom towarzyszyły salwy zimnych ogni oraz prawdziwe płomienie. Po zakończonym bisie, na scenę i zgromadzoną pod nią publiczność posypała się ogromna ilość confetti, którą chłodny wiatr rozwiał po stadionie. Z kolei nocne niebo rozświetliły fajerwerki. Organizatorzy oszacowali, że występ legendarnego zespołu oglądało na Stadionie Miejskim w Rybniku około siedemnastu tysięcy osób. Wielu z nich przyniosło ze sobą białe i czerwone

TOUCHÉ | sierpień 2012

fot. materiały prasowe/Prestige MJM

Guns N’Roses w Rybniku - 11.07.2012

róże. Spora grupa zebrała się także pod stadionem, by stamtąd przysłuchiwać się temu, co działo się na scenie. Na wysokości zadania stanęło również Miasto. W dniu koncertu uruchomiono dodatkowe kursy autobusów, które dowoziły fanów w okolice stadionu. Pojawiły się także inne udogodnienia dla przyjezdnych, takie jak rozsiane po mieście pomarańczowe tabliczki ze strzałami wskazującymi drogę i napisem Dojście na koncert. Ponadto sami mieszkańcy Rybnika zaczepiani na ulicy przez zagubionych fanów, chętnie wskazywali właściwą drogę. Niech żyje rock! Tak można by w jednym zdaniu podsumować krótką wizytę Guns N’Roses w Rybniku. Muzycy swoim występem nie tylko zdecydowanie podkręcili temperaturę na stadionie, ale przede wszystkim nie zawiedli spragnionych muzycznych doznań fanów. Martyna Kapuścińska


44 |

festiwal

Deszcz wyśmienitych brzmień Heineken Open’er Festival 2012 w Gdyni

Co roku na początku lipca gdyński nudzić, choć byłam wdzięczna za moje Ku rozczarowaniu wiernych fanów dawPort Lotniczy Kosakowo zamienia się późne przybycie, gdyż niefortunnie dopie- nej twórczości islandzkiej wokalistki, nie w bogate o porywające brzmienia ro od godziny 16:30 zaczynało się coś dziać zagrała ona zbyt wielu utworów z wczeskupisko fanów dobrej muzyki. Te- – a szkoda, bo niejeden Uczestnik chętnie śniejszych płyt. Ja sama czekałam na ulugoroczna edycja Heineken Open’er wybrałby się na Fashion Stage czy do Alter bioną „Hyperballad” czy znaną z „Leona Festival również miała miejsce w Kina w godzinach, w których zaplanowano Zawodowca” piosenkę „Venus as a boy”. Gdyni i przez wielu zaliczona zosta- koncerty. Mimo braku starszych kawałków uznaję ła do kolejnych udanych wydarzeń O tych drobnych niedociągnięciach jednak ten koncert za wyjątkowo udany kulturalnych, a to za sprawą wielu można było jednak łatwo zapomnieć usły- – Björk zadbała o każdy szczegół tego niedobrze znanych, jak i mniej popular- szawszy dobywający się z Main Stage elek- zapomnianego show – chórki, błyszczące nych, choć równie dobrych (czasem i tryzujący głos Alison Mosshart, członkini stroje, wizualizacje i robiący ogromne wralepszych!) wykonawców muzycznych dwuosobowego zespołu The Kills. Wielu żenie transformator Tesli wydobywający oraz sporej dawki atrakcji z dziedziny fanów przyjechało na Open’era głównie sztuczne pioruny, użyty przede wszystkim teatru, sztuki i mody. dla nich – zespół ten bowiem nie koncer- na potrzeby utworu „Thunderbolt” jako 04.07.2012 (środa) W pierwszy dzień Festiwalu na koncert Fisz Emade Tworzywo nie dotarłam, ale stojąc przed bramkami i słysząc rozentuzjazmowanych fanów pod Main Stage na koniec występu, mam powody twierdzić, iż było to udane widowisko. W tym właśnie czasie postanowiłam zwiedzić teren całego Festiwalu i trzeba przyznać – nie można się było

tuje zbyt często, a dodatkowo na polskiej scenie zagościł po raz pierwszy w swojej karierze. Osobiście muszę przyznać, że występ The Kills uważam za jeden z najmocniejszych punktów dnia pierwszego. Sensualne dźwięki duetu prześcignęła chyba tylko Björk, uznawana przez wielu recenzentów za pierwszą gwiazdę Open’era. Jej koncert różnił się wyraźnie od tego z 2007 roku, kiedy to po raz pierwszy gościła w Polsce na festiwalowej scenie.

instrument muzyczny –wszystkie te wariacje to elementy innowatorskiego projektu wokalistki pt. „Biophilia”. Pomiędzy powyższymi koncertami, na obleganej Tent Stage zagrał zespół Yesayer, na który niestety nie udało mi się dotrzeć, ale słysząc same pozytywne opinie pozostałych Uczestników mogę jedynie przypuszczać, że mam czego żałować. Dzień pierwszy postanowiłam zakończyć magicznym występem Chłopcy kontra

TOUCHÉ | sierpień 2012


festiwal

Basia – jeśli ktoś lubi kameralne, minimalistyczne dźwięki z nutą ludowości, nie mógłby się nie zjawić o 1:30 na Alter Space. Ja mogę powiedzieć tylko jedno: artyści spełnili moje oczekiwania i sprawili, że nawiedziły mnie sny iście baśniowe. 05.07.2012 (czwartek) Godzina 19 – na Tent Stage wychodzi zespół Dry the River, o którym w obecnym numerze TOUCHÉ pisze dla Was Bartosz Friese (odsyłam do rubryki muzycznej). By nie powielać jego recenzji, mogę jedynie powiedzieć, że koncert udał się równie bardzo, co wydana płyta. Nie można go jednak nazwać widowiskiem, jednak nie mam tu na myśli niczego złego, wręcz przeciwnie! To była kojąca terapia dla zmęczonej codzienną gonitwą duszy. Moją emocjonalną podróż kontynuował na tej samej scenie Jamie Woon – choć to już inne granie, dalekie od ballad, o których mowa przy Dry the River. Ten interesujący młody wykonawca bowiem skłania się bardziej ku ciepłemu soulowemu głosowi i elektronice w tle. Do dziś pamiętam oszalałą widownię (tak, przy tej muzyce można szaleć!) podczas pierwszych dźwięków „Lady Luck” – chyba jednego z najbardziej znanych utworów wokalisty. Niewątpliwie sukces, jaki odniósł Jamie Woon, poniekąd przypisać można współproducentowi jego płyty – Willowi Bevanowi, szerszej publiczności znanemu pod pseudonimem Burial. Nie mniej jednak sam młody wykonawca dowiódł na Tent Stage, że to nie jedyny powód tak rosnącej popularności – ten chłopak ma w sobie czar i talent, po prostu. Na sam koniec dnia zaserwowałam sobie prawdziwą bombę energetyczną – Justice. Kto choć raz przesłuchał ich płytę, bądź też nawet pojedyncze kawałki, zapewne wie, co mam na myśli. A kto w ogóle ich nie zna, niech natychmiast nadrobi zaległości i zacznie żałować, że nie słyszał ich na żywo. Na oficjalnej stronie Open’era można przeczytać: „(…) jeśli The Chemical Brothers przynieśli elektronice rock, to Justice zrobili to samo z Heavy Metalem” –

TOUCHÉ | sierpień 2012

i nie sposób się z tym nie zgodzić. Brzmienia dwójki kolegów ze studiów nie dość, że są uderzająco mocne, to w dodatku sięgają głęboko do barokowych i mrocznych inspiracji pozostając przy tym równocześnie w świecie współczesnym. Ich znakiem rozpoznawczym – na płytach, koncertach i materiałach promocyjnych – jest krzyż – uważam, że słusznie. Zespół ten bowiem mnie muzycznie ukrzyżował na wzgórzu elektronicznych uniesień i daję słowo, tak mogłabym umierać, rzecz jasna z rozkoszy. Osobiście uznaję ich za moich faworytów tegorocznej edycji Open’era i jestem absolutnie pewna, że wielu Uczestników Festiwalu podzieli moje zdanie. Panowie, kolokwialnie mówiąc, dali fanom porządny wycisk. 06.07.2012 (piątek) Zespół L.Stadt, choć polski, to już całkiem dobrze znany za granicą naszego kraju. Za nimi wycieczka do USA, gdzie nagrywali materiał do nowej płyty – a wspomnieć należy, iż nie była to ich pierwsza wizyta w Stanach. To niezmiernie cieszy, gdy nasi rodacy tak doskonale radzą sobie na rynkach zagranicznych. Tymczasem w Polsce na Open’erze również nie zawiedli, tak samo zresztą jak i fani, dzięki którym pod sceną było wyjątkowo tłoczno jak na koncert polskiego zespołu i ogromną przestrzeń dookoła Main Stage. A po występie L.Stadt długo, długo nic. Pozytywne opinie usłyszałam od osób wracających z koncertów Bloc Party i NoII dzień Festiwalu: koncert Justice.

| | 45

sowskiej. Ja natomiast czekałam na Franz Ferdinand mający gościć o godzinie 22 na Main Stage (akurat wcześniej zaginęłam w rejonach kolejnej atrakcji, o której nie wspomniałam - Silent Disco). Gdy członkowie tego zespołu pojawili się wreszcie na scenie, radości fanów nie było końca. Ci najwierniejsi (od samego początku istnienia zespołu) mogli zobaczyć ich w Polsce na żywo podczas pierwszej edycji Open’era w 2006 roku. Ich tegoroczny występ nie różnił się wiele od materiału na płytach – improwizacji jako takich nie zaobserwowałam, ale być może to i dobrze, skoro każda piosenka zdaje się być dopracowana w najmniejszym szczególe i najlepiej brzmi po prostu w wersji tradycyjnej. Aby rzetelnie móc potwierdzić dobry występ chłopaków, zapytałam o opinię kilku Uczestników. Okazało się, że niektórzy z nich przyjechali na Open’era m.in. specjalnie dla tego zespołu i do domu wracać będą usatysfakcjonowani, a nawet więcej – szczęśliwi. Jak dla mnie: występ poprawny, ciekawy, ale nie zaskakujący. Koncert M83 na Tent Stage natomiast, w przeciwieństwie do Franz Ferdinand, okazał się być dla mnie wielkim zaskoczeniem. Święcie przekonana, że publiczność znać będzie wyłącznie tekst piosenki „Midnight City”, otrzymałam niespodziewany widok bawiących się i śpiewających wszystkie pozostałe utwory tego zespołu ludzi. Twórca projektu M83, Anthony Gonzales był wyraźnie poruszony zaangażowaniem widowni, co niejednokrotnie podkreślał w wypowiedziach między utworami


46 |

festiwal

wykonywanymi na scenie. Osobiście uważam, że na aplauz i aprobatę publiczności w pełni zasłużył – nie tylko hipnotyzującymi dźwiękami, ale też kontaktem z fanami i szczerą skromnością. Ostatni koncert, na jaki zdecydowałam się pójść, czyli The Cardigans na Main Stage, nieco mnie rozczarował. Trzeba przyznać, że rozczarowujący był już sam fakt, że zespół ten został ogłoszony jako ostatni – i jak bywa w tradycji Open’era, rzekomo miał być największą gwiazdą. Może coś poszło nie tak i inny zespół odmówił w ostatniej chwili, a może właśnie to The Cardigans mieli w założeniu wystąpić na Main Stage – tego nie wiem, ale jedno jest pewne: lepiej, by to ta pierwsza przyczyna okazała się być prawdziwa, bo obroniłaby choć trochę Organizatorów. Publiczność prawdopodobnie była zadowolona, ale ja wynudziłam się nieco i zmierzałam powolnym krokiem w stronę Tent Stage, gdzie rozczarowania pozbawiły mnie niesamowicie przenikliwe dźwięki Julii Marcell. 07.07.2012 (sobota) Spodziewać by się można, że po trzech dniach intensywnej zabawy do późna, Uczestnicy będą powoli wykazywać oznaki zmęczenia. Nic bardziej mylnego – a przekonać się o tym było można chociażby podczas koncertu Cool Kids of Death (miłym zaskoczeniem był fakt, iż zagrali na scenie głównej!), gdzie bawili się nie tylko fani ze-

społu, ale także osoby słyszące ich po raz pierwszy – co zaskakuje, bo repertuar ten nie jest bliski pozostałym utworom prezentowanym na Festiwalu. Panowie, choć zdążyli nagrać już nową, bardziej mainstreamową płytę, podczas koncertu uraczyli publiczność przede wszystkim swoimi starszymi kawałkami, które delikatnie mówiąc, wyrażają ich buntowniczą przeszłość, gdzie Krzysiek Ostrowski (wokalista) nie przebiera w słowach. Kto chciał się wyskakać i wykrzyczeć – z pewnością podczas tego występu dał upust swoim emocjom. Po zbuntowanych dużych chłopcach dla odmiany nadszedł czas na odrobinę folk-rockowych dźwięków, gdy na scenie pojawili się niezwykli Mumford&Sons. Londyn, miasto, z którego pochodzą, to fabryka coraz to nowych brzmień, prześcigających się między sobą w tym co nowsze i bardziej oryginalne. Mumford&Sons natomiast jeśli chodzi o muzykę, są tradycjonalistami – w piosenkach tych twórców nie uświadczymy syntezatorów i elektroniki. Znajdziemy za to mandolinę i banjo, które podczas koncertu zdobyły serca publiczności (pomijając urok osobisty, który niewątpliwie również w podbiciu serc miał swój udział…). Festiwal zakończyłam występem brytyjskiej grupy The XX – i z ręką na sercu przyznam, iż był to jeden z tych zespołów, dla których przyjechałam na Festiwal, dlatego też pokładałam w nich ogromne nadzieje. Oczywiście, fanom The XX nie trudno się domyślić, że repertuar nie był zbyt porywający, a raczej uspokajający i zmuszający do refleksji – na koncercie nie zaobserwowałam odstępstw od tej normy. Było zmysłowo i gdyby nie tysiące fanów przed Main Stage, użyłabym określenia „kameralnie”. Dla takich występów warto przyjeżdżać na tego typu Festiwale. Tłumem do teatru! Począwszy od pierwszego dnia Festiwalu, a na ostatnim skończywszy, legendarny spektakl Krzysztofa Warlikowskiego pt. „Anioły w Ameryce” gromadził kolejki, które nie tylko zdawały się nie kończyć, ale co najważniejsze zaczynały się na kilka godzin przed rozpoczęciem widowiska, granego, bądź co bądź, codziennie. Trudno powie-

dzieć, czy wabikiem była obsada (Maciej Stuhr, Andrzej Chyra, Maja Ostaszewska, Magdalena Cielecka i inni), czy zasłyszane opinie na temat słynnego spektaklu, czy też zwyczajnie chęć zaserwowania sobie szczypty kultury wysokiej – co, gdyby było powodem, powinno niezmiernie cieszyć tych, którzy w młodych, goniących za prawdziwą sztuką ludzi, przestali wierzyć. Aby dowiedzieć się więcej - dlaczego tak trudno było dostać się na spektakl i co najważniejsze – czy było warto – odsyłam do rubryki teatralnej, w której Joasia Krukowska postanowiła specjalnie dla TOUCHÉ napisać kilka słów na temat tej sztuki. Nietuzinkowy fashion. Na tegorocznej Fashion Stage, powstałej specjalnie na potrzeby Heineken Open’er Festival, zagościło wielu młodych, zdolnych projektantów, nierzadko współpracujących już z polskimi gwiazdami show-biznesu. W wielu kolekcjach dominował kolor – szczególnie u projektantów takich jak Sophie Kula (stroje inspirowane słowiańskimi koronkami) czy Jarosław Juźwin (wpływy skandynawskie). Ciężko byłoby zestawić ze sobą którekolwiek z zaprezentowanych kolekcji, gdyż każda z nich posiadała niewyobrażalną indywidualność, własny kod porozumienia artystycznego i niewątpliwie niekończącą się wyobraźnię projektanta, zaczynając od strojów wpisujących się w casual (Joanna Hawrot), a na całkowicie odjechanych kończąc (Filip Roth w tej dziedzinie zasłużył chyba na tytuł mistrza). Podsumowując: Organizatorzy zadbali prawie o wszystko i należą się im za to wielkie brawa. Nie zapewnili tylko jednej rzeczy: sprzyjającej pogody. Nie mniej jednak, brak ciepłych stosunków z tymi „na Górze” wyszedł im na zdrowie – mimo wszechobecnego błota i letniego deszczu publiczność, tego piekielnie dobrego festiwalu, długo nie zapomni. Nie od dziś bowiem wiadomo, że liczy się tylko dobra zabawa, a dla niej warto zgrzeszyć i szaleć do rana. Podobnie jak pozostali uczestnicy, ja również tak zrobiłam – zniszczone buty mi świadkami. Było warto. Marta Lower Zdjęcia: P. Tarasewicz /Alter Alt

TOUCHÉ | sierpień 2012


literatura | szerokie horyzonty | 47

Szokujące zakamarki historii O książkach Władysława Terleckiego. gującej, intelektualnej gry pomiędzy Sykstusem, zakonnikiem z częstochowskiego klasztoru OO. Paulinów i Iwanem Fiodorowiczem, rosyjskim śledczym, który przesłuchuje człowieka podejrzanego o zabójstwo małżonka Barbary (współnałożnicy Sykstusa). Rzecz jest ciekawa nie tylko z powodu kontrowersyjnego tematu, ale również za sprawą filozoficznych roszad na temat granic ludzkiej moralności, istnienia szatana oraz zacierającej się dychotomii dobra i zła. Jak mówi Sykstus: „diabeł może czasami przybierać postać mężczyzny w habicie”, może postawić na drodze prawego człowieka kobietę, która wyzuje go z dotychczasowej czystości i doprowadzi do takiej namiętności, że ten posunie się do ożenienia jej ze swoim kuzynem (fikcyjne małżeństwo będzie przykrywką dla romansu), a następnie do zazdrości, która stanie się powodem zbrodni. Czy Fiodorowiczowi uda się udowodnić winę i skazać podejrzanego? Interesujące jest to, że nie zależy mu na wyroku, lecz na prawdzie i zrozumieniu motywów, jakimi kierował się Sykstus. Nie obchodzą go wydarzenia, ale pobudki, a takie podejście nie uchroni go od rachunku sumienia nad własnym życiem. Niewierzący Iwan zacznie zastanawiać się nad istnieniem Boga i szatana, będzie rozmyślać nad swoim związkiem, chorobą, „biegiem”… do czego? W książce tej „dotykamy, niestety, ciemnej strony natury ludzkiej”, dlatego niech nie dziwi demoniczne słownictwo czy mroczne epizody rozgrywające się w cieniu czerwonej jak krew jarzębiny i dzikiej winorośli… Milczący więzień i jego Widmo Letnia lektura to nie tylko „Nigdy w życiu!” czy „Dom nad rozlewiskiem”. Jeśli masz ochotę na dobrą, polską prozę, poruszającą kwestie ważne, a jednocześnie bulwersującą i zastanawiającą, proponuję książki Władysława Terleckiego. Polski literat, choć napisał 26 powieści, tomy opowiadań oraz sztuki radiowe i filmowe, zginął w pamięci czytelników, wyparty przez autorów lepiej promowanych w mediach. Powód jest oczywisty: jego twórczość została zaszufladkowana jako proza historyczna. Pisarz, owszem, umieszczał swe fabuły w minionych czasach, ale nie czynił tego po to, by rekonstruować fakty. Opierając się na autentycznych wydarzeniach i życiorysach znanych postaci, tworzył swoją – dość mroczną, acz zajmującą – fikcję literacką. Jego wyjątkowy historyzm wyznacza dzisiejszy język, jak również skupienie się na psychologii bohaterów, ich dylematach i próbach ucieczki przed fatum, które nad nimi ciąży. Terlecki sięga do przeszłości, by wyciągać wnioski nieodzowne dla nas – współczesnych. To nie daty bowiem budują historię, ale ludzie, którzy – jego zdaniem – na przestrzeni stuleci niewiele się zmieniają. Zakonnik z Jasnej Góry – kochanek i morderca? Spośród bogatej spuścizny literackiej Terleckiego, zwrócę uwagę na kilka książek. Tą, która moim zdaniem pretenduje do tytułu najlepszej, jest Odpocznij po biegu. Powieść stanowi zapis intry-

TOUCHÉ | sierpień 2012

Walerian Łukasiński zapisał się w historii jako działacz niepodległościowy, twórca tajnego Towarzystwa Patriotycznego. Terlecki przygląda się mu nie jako bohaterowi narodowemu, ale jako więźniowi, który spędził kilkadziesiąt lat w rosyjskiej Twierdzy Szlisselburgskiej, i jako ofierze, która poświęcając się dla innych, została skazana na więzienne potępienie. Wyspa kata to opowieść o człowieku, który zamknięty w lochu, żyje w całkowitej samotności i nie ma kontaktu z ludźmi, nawet z innymi skazańcami. Mimo, iż jego kara dawno temu się zakończyła, wciąż jest przetrzymywany. Nikt o nim nie pamięta, nikt go o nic nie pyta. Nie wytrzymując milczenia, bohater tworzy w wyobraźni postać Widma, które z czasem zaczyna traktować jak żywą postać, prowadzącą z nim dialog. Widmo jednak nie jest przyjacielem, ale katem, który dręczy go wspomnieniami, uświadamia bieg wydarzeń, kreuje to, co dziać się mogło - nie pozwala na zapomnienie powstania listopadowego, tajnych spotkań czy sprzysiężenia na Bielanach. Wiele lat izolacji powoduje jednak, że Łukasiński stopniowo traci pamięć. Nie wiadomo już, czy to, co sugeruje Widmo, to prawda czy wymysł, wykreowana postać jest wszakże oznaką pogłębiającego się obłędu Łukasińskiego. Książka pobudza do refleksji na temat sensu patriotycznych zrywów i poświęcenia jednostek. Tragizm bohatera polega na tym, że został niesprawiedliwie wtrącony do więzienia na ponad połowę swojego życia. Jest samotny i schorowany. Nawet gdyby go wypuszczono, nie potrafiłby żyć na wolności - „Nie ma żad-


48 | literatura | szerokie horyzonty

nego miejsca, które mógłbym rozpoznać. Nie mógłbym niczego uczynić dla siebie. Pozbawiono mnie zdolności do kierowania swoim losem”. Nie chcąc zdradzać zakończenia powieści dopowiem tylko, że Widmo ma do przekazania Walerianowi pewną tajemnicę. Jaką? Odpowiedź znajdziecie w zakończeniu książki. Artysta - uciekinier i samobójca? Kolejną biografią, z jakiej czerpie Terlecki, jest żywot Witkacego – pisarza i malarza, autora Szewców, W małym dworku, Nienasycenia czy Pożegnania jesieni. Stanisław Ignacy Witkiewicz jest pierwowzorem głównego bohatera powieści Gwiazda Piołun. Podobnie jak wokół artysty do dziś roztacza się aura tajemnicy, tak i książka Terleckiego nie jest do końca jasna. Dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna, uciekinierzy z Warszawy wędrują na wschód. On – malarz – jest ranny i schorowany, myśli o tym, by popełnić samobójstwo, dlatego nosi przy sobie truciznę. Ona chce z nim być do końca. Nie mają sił, by żyć. Jest wrzesień 1939 roku i wybucha wojna. Czy uda im się przezwyciężyć otaczający marazm, strach i poczucie bezsilności? Znając Terleckiego, łatwo nie będzie. Warszawska aktorka i rosyjski oficer W kolejnej z powieści Terlecki zadaje pytanie, co może stać się z człowiekiem, który miał popełnić samobójstwo wraz z ukochaną, a jednak przeżył. Podwaliną dla akcji Czarnego romansu jest związek polskiej gwiazdy sceny teatralnej, Marii Wisnowskiej z rosyjskim mundurowym – Bartniewem. Akcja rozgrywa się w latach 90. XIX wieku, w szarej Warszawie, w której to brzydki oficer zadurzył się w pięknej aktorce. Toż to epizod idealny na romansidło! Pisarz wydobywa jednak z niego prawdy uniwersalne i ukazuje przemilczane, trudniejsze oblicze miłości – zakłamanie, zazdrość i upadek człowieka. Maria, która mogła owijać mężczyzn wokół palca, bez problemu zawładnęła duszą Wiktora. Dragon uzależnił się od niej, podczas gdy ta traktowała go jak zabawkę. Wyznając mu miłość, zdradziła, że przeznaczyła mu wyjątkową rolę… rolę jej mordercy. Tymczasem szaleńcze uczucie wywołało u oficera chorobę. Został odtrącony przez przyjaciół, którzy naśmiewali się z jego naiwnego związku, z aspiracji wobec aktorki, braku odpowiedniej aparycji i inteligencji. Maria także była samotna – z racji swojej obłudy. Mieli tylko siebie, choć dzielił ich cały świat – ona była kokietką, potrzebującą flirtów, on – człowiekiem skrytym, który nie potrafił żalić się na swój los. Coś kierowało obojgiem miast rozsądku. Po raz kolejny więc widać, że bohaterowie powieści Terleckiego zatracają zdolność kierowania własnym życiem. Karzełek i jego podróż w otchłań erotyzmu i przemocy U schyłku Oświecenia, w czasie upadku państwa polskiego, król Poniatowski posłał dwóch zaufanych poddanych (karła Aleksandra i hrabiego) z ważną, tajną misją do carycy Katarzyny. Niezapoznani z przedmiotem podróży, wędrowcy docierają do rejonów,

które można uznać za kolejne kręgi piekła, a ich zmagania są zarówno zdobywaniem samowiedzy, jak i „strasznym wspinaniem w dół” po szczeblach tytułowej Drabiny jakubowej. To, co zadziwia w powieści Terleckiego, to wszechmoc Rosji, ukazanej jako demoniczne „jądro ciemności”, w którym nie brak perwersji, tortur i mordów. Niebezpieczna peregrynacja bohaterów z Zachodu na Wschód, z cywilizacji do dzikości, z ziemi, w otchłań jest okazją do uświadomienia sobie ludzkich szaleństw i żądz. Wysłannicy trafiają do pałacu, w którym żyje się nago, do rozpustnego zajazdu i klasztoru – miejsca torturowania mnichów. Spotykają na swej drodze generała, prowadzącego badania nad człowieczym ciałem i tworzącego armię ludzi–maszyn. Trafiają na bandę rozbójników, która wykorzystuje seksualnie napotkanych przechodniów, a zwieńczeniem ich wędrówki jest Petersburg, gdzie okazuje się, dla jakiej to przesyłki poświęcili swoją cnotę, zdrowy rozsądek, a może i życie. Drabina jakubowa to książka o pyrrusowym zwycięstwie Rzeczpospolitej, kompromitacji idei oświeceniowych, a w końcu o załamaniu się głównych bohaterów. Starannie wykształcony karzeł Aleksander, filozof-optymista zmienia się wraz z wędrówką w człowieka apatycznego i bezsilnego, przerażonego ludzką brutalnością. Choć świat wykreowany prze Terleckiego nie napawa nadzieją, wciąga dzięki elementom powieści awanturniczej, przygodowej, romansu, a także humorystycznym dociekaniom karzełka. Człowiek – więzień losu i historii Powieściowi bohaterowie: Sykstus, więzień, artysta, Wiktor czy karzeł Aleksander – oni wszyscy zostali wplątani w mroczną historię czasów, w których żyli. Terlecki nie opisuje zatem przeszłości, lecz ilustruje, jak bardzo miała ona wpływ na ludzi, którzy zakuci w jej kajdany, nie mogli obrać innej drogi. Drąży motywy ich działania, penetruje osobowość i naturę człowieka. Pisarza fascynują ponadto kwestie moralne. Demitologizuje on jednoznaczny podział na dobro i zło. Dowodzi, że takie klasyfikacje są nonsensowne w starciu z rzeczywistością. Elementy powielane w książkach autora to niewątpliwie przyglądanie się relacjom polsko-rosyjskim, rozpatrywanie granic etyki i relatywności prawdy, odsłanianie mrocznego wymiaru człowieczeństwa i predyspozycji jednostki do zła, która uaktywnia się w odpowiednich okolicznościach. Sumienie i wszelkie normy są w jego powieściach tłamszone za fasadą kłamstw, rozpusty i zbrodni, dlatego bohaterowie, szukając wiedzy o sobie, raz po raz przeżywają dylematy i porażki. Słychać w tej twórczości echa Dostojewskiego, Nietzschego, a nawet de Sade’a. Niewątpliwie literatura ta wymaga uwagi, refleksji, intelektualnej aktywności. Kto jednak powiedział, że powieści lekkie są ciekawsze? Polecam – na przekór - twórczość polskiego prozaika, jako antidotum na letnią sielankę i błogie lenistwo.

Małgorzata Iwanek

TOUCHÉ | sierpień 2012


literatura | recenzje | 49

Pochowane tajemnice

Apokaliptyczny pamiętnik

Ocaleni. Życie, które znaliśmy, Susan Beth Pfeffer

Słodki zapach brzoskwiń, Sarah Addison Allen wydawnictwo: Znak, 2012

wydawnictwo: Jaguar, 2012 Zdarzenia astronomiczne, które można obserwować gołym okiem mają to do siebie, że przyciągają uwagę ludzi, którzy na codzień nie są zainteresowani tym, co się dzieje na niebie. A im większa spektakularność takiego zjawiska, tym większą uwagę poświęcają mu media. Asterodia ma uderzyć w Księżyc. Tak wynikało z dokładnych obliczeń naukowców. Stało się jednak inaczej. Lecąca z ogromną prędkością asteroida wypchnęła Księżyc z jego orbity, przez co ten znacznie zbliżył się do Ziemi. Rozpoczęło to serię tragicznych wydarzeń: przestała działać sieć telekomunikacyjna, zmieniły się pływy, a w katastrofach przyrodniczych zginęły miliony ludzi na całej planecie. Wśród tych wydarzeń znalazła się nastoletnia Miranda, główna bohaterka książki, która w swoim pamiętniku dzień po dniu opisuje zmieniające się życie na Ziemi. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak wyglądać będzie koniec świata? Czy stanie się to nagle, bez większych fajerwerków, po prostu przestanie istnieć życie na ziemi? Czy też agonia świata będzie o tyle spektakularna pod względem niezaistniałych dotychczas kataklizmów przyrodniczych, co powolna? I czy starczy nam odwagi i sił, by stawić temu czoło? Powieść Życie, które znaliśmy otwiera serię książek zatytułowaną Ocaleni. Jak już zostało wspomniane, książka jest napisana w formie pamiętnika, co na pewno będzie plusem dla osób, które nad rozbudowane opisy przedkładają wartką akcję, a w przypadku tej powieści Susan Beth Pfeffer dzieje się wiele i dzieje się szybko. Mam jednak mieszane uczucia odnośnie faktów fizycznych i psychologicznych, na których opiera się fabuła książki. Nie jestem fizykiem, by wiedzieć na ile faktycznie możliwe jest zepchnięcie ciała niebieskiego z jego orbity przez rozpędzoną asteroidę, lecz przeczytane przeze mnie książki naukowe, które traktują w jakiejś swojej części o zjawisku skrajnego głodu (które pojawia się jako jeden z wątków recenzowanej książki) sprawia, że wydarzenia opisane przez panią Pfeffer wydają mi się zbyt łagodne i mijające się z prawdą, co obniżyło moją ocenę tej książki.

TOUCHÉ | sierpień 2012

Przyjęcie z okazji 75-tej rocznicy utworzenia Towarzyskiego Klubu Kobiet miało być wydarzeniem sezonu w małym miasteczku w Karolinie Północnej. Przewodnicząca Klubu, trzydziestoletnia Paxton Osgood dokładała wszelkich starań, aby wszystko zgrało się ze sobą perfekcyjnie - jak zawsze. Odnowienie i ponowne otwarcie Pasma Błękitnego Madam miało na długo pozostać w pamięci mieszkańców miasta oraz osób zaproszonych na galę. I zapadnie, aczkolwiek z całkiem innych, bo makabrycznych powodów. W trakcie prac wykończeniowych na terenie posiadłości zostają znalezione zwłoki niezidentyfikowanego mężczyzny. Przypuszczalna data śmierci mężczyzny zbiega się z datą założenia Towarzyskiego Klubu Kobiet. Czy te dwa wydarzenia mają ze sobą coś wspólnego? Własnymi siłami, aczkolwiek osobno, postanawiają to zbadać Willa Jackson i Paxton Osgood, wnuczki dwu jedynych żyjących założycielek Klubu. Odkryta prawda wstrząśnie nimi dogłębnie i sprawi, że będą musiały spojrzeć na swoje życie z zupełnie innej perspektywy. Mówi się, że każda rodzina ma trupa w swojej szafie. Zdarza się jednak, że pozostaje on schowany w tajemnicy przed wszystkimi członkami rodziny i znienacka wyskakuje z szafy w trakcie poszukiwania odpowiedniej sukni na wielki bal. Mimo pozorów, jakie stwarza kryminalny wątek, najnowsza powieść Sarah Addison Allen jak najbardziej wpasowuje się w nurt wakacyjnej literatury kobiecej. Jest w niej i zagadka sprzed wielu lat, i opowieści o przyjaźni tak starej, że przez wszystkich zapomnianej. Jest i opowieść o uczuciu, które choć wypierane z całych sił, nie chce dać się ujarzmić i podporządkować zdroworosądkowemu podejściu. Słodki zapach brzoskwiń to również opowieść o poszukiwaniu siebie i swojej drogi życiowej. Czy jesteśmy tymi, za kogo uważają nas inni, czy może to, jak nas inni postrzegają, sprawia, że dostosowujemy się do tych wyobrażeń?

Anka Chramęga


50 | literatura | klasyka literatury

Klasyczna nowość sprzed wieków

Anne Brontë „Agnes Grey” Wydawnictwo MG, 2012

Brontë, to klasyka – wszyscy o tym wiemy. Fanom literatury klasycznej kojarzy się z prestiżem, dlatego potencjalny Czytelnik, który sięga po dzieła sygnowane tym nazwiskiem, ma dość wysokie oczekiwania co do przyszłej lektury. Takie były również i moje, kiedy to w księgarni szukając upragnionego wydania Wichrowych wzgórz natrafiłam na wcześniej wspomniane nazwisko. Przeanalizowawszy moje dotychczasowe relacje z siostrami Brontë – dwiema, uświadomiłam sobie, że trzeciej nigdy w rękach nie miałam – co było absolutną prawdą zważywszy na duży napis Pierwsze polskie wydanie na okładce. Pod wpływem zgubnych impulsów jakimi są adrenalina, ekscytacja i miłość do książek, bez namysłu zakupiłam ją i postanowiłam zrecenzować w tym numerze. Anne Brontë to najmłodsza ze znanych sióstr – pisarek, które pracując jako guwernantki, w wolnych chwilach pisywały wiersze i opowiadania pod męskimi pseudonimami. Jej twórczość składa się z tomików poezji i dwóch powieści obyczajowych z elementami biograficznymi: Agnes Grey wydanej w 1847 (opartej na

losach samej Anne) i Lokatorka Wildfell Hall z 1848 (opowiadająca historię jej brata) – obie pozycje doczekały się pierwszego polskiego tłumaczenia dopiero w tym roku. Agnes Grey to historia ubogiej dziewczyny, która dzięki dobremu wykształceniu i by odciążyć rodzinę obejmuje posadę guwernantki. Wraz z lekturą poznajemy podopiecznych bohaterki – niezwykle kapryśnych i narcystycznych młodych ludzi oraz ich rodziny, które w większości przyczyniły się do wspomnianej postawy swoich pociech. Dola bohaterki jest więc bardzo ciężka, gdyż niejednokrotnie musi ona zaciskać zęby i posłusznie wykonywać często bezsensowne polecenia w myśl powiedzenia klient nasz Pan. Książka pomimo upływu czasu jest napisana bardzo przyjemnym i niezbyt trudnym językiem - sprzyjającym weekendowemu relaksowi w altance – jeżeli takową posiadacie. Rozdziały są krótkie, więc Czytelnik ma wrażenie, że sam proces czytania przebiega bardzo dynamicznie – a to dodaje otuchy ilekroć lektura wydaje się być nudną. Czytając tę książkę odniosłam wrażenie, że jest ona bardziej pamiętnikiem niż powieścią. Początkowo Agnes zostaje starannie opisana, tak żeby Czytelnik wiedział czyje losy śledzi, ale z każdym kolejnym rozdziałem tracimy poczucie co tak naprawdę myśli i kim jest bohaterka, jakby autorka założyła, że raz wyjaśniona Agnes wystarczy - przecież wszyscy znamy Agnes, prawda? W podobny sposób piszemy pamiętnik, nie musimy mu się przedstawiać Cześć, jestem zarozumiała Zosia i lubię jeść pączki. Kolejnym argumentem przemawiającym za pamiętnikarskim charakterem książki była moja niewiedza jako Czytelnika, po co tę książkę napisano, nie ma ona bowiem żadnego ukrytego przesłania, morału czy chociażby sedna do którego rozwiązania winniśmy dążyć od pierwszej strony. Dokładnie tak samo prowadzimy pamiętnik, bez spójnej fabuły, ot zwyczajne przemyślenia przelewane na papier, może z nadzieją, że pewnego dnia nasze zapiski odkryją potomni, którzy z przysłowiową łezką w oku pomyślą o ciężarze minionego żywota naszego. Sięgając po dzieło Brontë liczyłam, że będzie ono niezapomniane – w dobrym lub złym sensie - chciałam bowiem, by utkwiło w mojej pamięci na dłużej. Natomiast książka ta jest w mojej opinii po prostu nijaka; dobrą nazwać ją nie można, gdyż nie niesie ze sobą żadnych głębszych treści; do złych się również nie zalicza, ponieważ Anne swoim brontë stylem pisze bardzo ciekawie tylko, że... pisze o niczym. Patrycja Smagacz

TOUCHÉ | sierpień 2012


teatr | recenzja | 51

fot. materiałyprasowe - B.Bajerski/Alter Art

Geje i mormoni w Gdyni

Spektakl „Anioły w Ameryce” reż. Krzysztof Warlikowski Wielki, biały namiot stojący na terenie lotniska. Usytuowany pomiędzy pływającym w błocie polem namiotowym, a obszarem, gdzie odbywają się koncerty. W środku pięćset osób, siedzących na specjalnie zbudowanej metalowej konstrukcji. Przed namiotem również pięćset osób, którym nie udało się dostać do środka i będą zapewne próbować w inny dzień. Gdynia. Godzina dwunasta. Jeden z największych europejskich festiwali. Pośród widowni dbający o porządek ekscentryczny Krzysztof Warlikowski – reżyser i dyrektor artystyczny Teatru Nowego w Warszawie. Powracające z wielkim hukiem na afisz Anioły w Ameryce. Na scenie epicentrum znamienitych aktorów, których nazwiska przyciągnęły widzów na spektakl. Chyra, Stuhr, Cielecka, Poniedziałek, Ostaszewska, Komorowska, Celińska, Stenka, Tyndyk, Maćkowiak, Malanowicz. Treść sztuki jest wszystkim doskonale znana. No bo kto nie czytał nagrodzonej pulitzerem książki Tony’ego Kushnera, ten z pewnością oglądał stworzony na jej podstawie miniserial, wyreżyserowany przez Micke’a Nicholsa. Akcja dramatu osadzona jest w latach osiemdziesiątych w Ameryce. Opowiada o grupie nowojorskich homoseksualistów, którzy borykają się z panującą pandemią AIDS. Poznajemy geja Roya Cohna (w tej roli Andrzej Chyra, ewidentnie inspirujący się Alem Pacino) – podobno postać autentyczną, republikańskiego prawnika z prześladującym go duchem Ethel Rosenberg (Danuta Stenka), która za jego sprawą została stracona na krześle elektrycznym. Bohaterem jest również Joe (Maciej Sthur) – mormon, skrzętnie ukrywający swoją orientację i tkwiący w nieszcześliwym związku z żoną

TOUCHÉ | sierpień 2012

(Maja Ostaszewska), która nadużywa środków psychotropowych i w jednej ze swoich halucynacji poznaje mężczyznę chorego na AIDS, odrzuconego przez swojego kochanka. Nie jest to jednak wielowątkowa historia opowiadająca jedynie o homoseksualistach czy przemianach i problemach, jakie miały miejsce w Ameryce. Sam Warlikowski mówi o tym, że Anioły w Ameryce są o polskości. To sztuka uniwersalna. Mówiąca o samotności, śmierci, wierze, miłości, odrzuceniu, mitach, mniejszościach, różnorodności, przekształceniach, ewolucjach... Faktem jest, że to przedstawienie Teatru Nowego - mimo obiecującej nazwy instytucji - niczym nowym nie zaskakuje. Chyba, że maratońskim, pięciogodzinnym czasem trwania spektaklu, czy ukazaniem członka młodego Stuhra, w dodatku w niezbyt sprzyjających okolicznościach. Historia sama w sobie jest hipnotyzująca i dostarcza wielu emocji, ale sposób jej realizacji nie był w żaden sposób nowatorski. Faktem jest także to, że teatr wychodzi zgodnie z obietnicami do ludzi. Spotykamy go na ulicach, w piwnicach, na trawnikach, jako dodatek do innych imprez, festiwali. Krzyczy, aby ściągać dystyngowane garsonki i nobliwe fraki. Chce, aby widzowie byli eksploatowani na scenie, żywo w sztukach uczestniczyli i doświadczali teatru kompletnie. Anioły w Ameryce, wystawiane podczas gdyńskiego festiwalu skłaniają również do refleksji nad kierunkiem, w jakim współczesny teatr zmierza... Póki co, obrał ciekawy Opener’owski kurs, gdzie w przerwach przedstawienia widzowie opróżniają pęcherze w Toi Toi’u i kupują colę w budce. Jako osoba, która lubi celebrować dzień wyjścia do teatru nie potrafię jednoznacznie stwierdzić czy to dobrze czy źle, bo czy miejsce teatru rzeczywiście jest wszędzie...? Asia Krukowska


52 |

sztuka

Smakowity design

Nie od dziś wiemy, że najprostsza droga do serca wiedzie przez żołądek. Także droga do serca klienta... My, kobiety, wiemy o tym doskonale. Naszą słabością od zawsze były wszelkiego rodzaju słodycze, przysmaki wprost rozpływające się w ustach i kuszące nie tylko nasz smak i węch, lecz także i wzrok. Ten ostatni już od kilku lat nie może się nadziwić i „najeść” smakowitych obrazów, jakie serwują nam polscy cukiernicy. Nowoczesny design znalazł bowiem swoją odsłonę także wśród wypieków. I trzeba przyznać, jest to odsłona niezwykle słodka! Sztuka ma różne oblicza, o czym przekonać możemy się niemal na każdym kroku. Pocieszający jest fakt, że znajduje

ona coraz więcej miejsca również i w naszym kraju. Mimo że Polska uchodziła długo za państwo konserwatywne i nie przyjmujące z aprobatą wszelkiego rodzaju innowacji, od kilku lat możemy na tym tle zauważyć immanentny progres. Nie musieliśmy długo czekać, aż design wkroczy w poszczególne dziedziny naszego życia. Jedną z nich było jedzenie. Wypieki artystyczne są zjawiskiem stosunkowo młodym na rynku cukierniczym, ich popularność świadczy jednak o sporym zainteresowaniu klientów, które ciągle rośnie. Przeglądając strony internetowe, coraz częściej możemy natknąć się na oferty firm wykonujących wypieki na zamówienie, które kuszą nas rozmaitymi kształtami, wzorami i smakami. Kilka z nich zasługuje na szczególną uwagę, co sprawia, iż, drodzy Czytelnicy, nie sposób przejść obojętnie obok tych pyszności, nie

zatapiając ust w choćby jednej z nich. Ponadto, któż z nas od czasu do czasu nie ma ochoty na sprawienie sobie lub swoim bliskim odrobiny przyjemności? Twórcy wypieków, o których dziś mowa, umożliwiają nam zrealizowanie tego pragnienia, i to bez wychodzenia z domu! Cztery firmy, choć zajmujące się z pozoru wypiekami o podobnym charakterze, oferują spełnienie naszych słodkich marzeń na różne, oryginalne i interesujące sposoby. Warto więc zaznajomić się z ofertą każdej z nich. Muffinki to przysmak znany na całym świecie. Ta doskonała i lekka przekąska zawitała także do Polski, dzięki czemu możemy cieszyć się coraz większym wyborem smaków, kolorów i kształtów przybrań tych smakowitych babeczek. Dzięki ich spersonalizowanemu wyglądowi, możemy urozmaicić nasze przyjęcia lub desery spożywane

TOUCHÉ | sierpień 2012


sztuka

w domowym zaciszu. W zależności od nastroju i zainteresowań decydujemy się na smak i wygląd naszych przysmaków. Wyjątkowo atrakcyjną ofertę dekoracyjnych muffinek znaleźć możemy w cukierniach Lola’s cupkakes, rozmieszczonych w kilku miejscach na terenie Warszawy i Gdańska. Lola’s cupkakes oferuje nam wyśmienite, słodkie muffinki, które możemy ozdobić wybranym przez nas specjalnym wzorem, na przykład elementami związanymi z naszą pracą lub zainteresowaniami. Spersonalizowane zamówienie składać możemy drogą mailową. W ten sposób otrzymamy z dostawą do domu nasze ulubione babeczki, które aż proszą się o zorganizowanie dla nich domowego bankietu! Jeśli jednak bardziej przemawia do nas klasyczna elegancja spożywanych deserów, powinniśmy zajrzeć do jednej z cukierni Lola’s cupkakes, która już z daleka kusi przechodniów swym słodkim wyglądem. Wysmakowane wnętrze dopracowane w każdym detalu i elegancko prezentujące się wypieki sprawiają, że aż chce się jeść. Babeczki to jednak nie wszystko, co znajdziemy w ofercie tej firmy. Na specjalne okazje możemy zamówić zdobiony tort (moim absolutnym faworytem jest Alice in Wonderland cake, który pojawił się niedawno w galerii na Facebook’owym fanpage’u), sprawiając sobie i najbliższym przepyszną przyjemność. Abyście mogli zaznajomić się bliżej z wyżej opisywaną ofertą, odsyłam Was na fanpage Lola’s cupkakes na Facebooku, jak i na stronę internetową: www.lolascupcakes.pl. To, co opisywane przeze mnie wypieki wyróżnia i sprawia, że nie możemy wprost oderwać od nich oczu (i ust!), to niezwykła precyzja wykonania i dbałość o najdrobniejsze szczegóły zdobień. Aż zdumiewające, jak powalające efekty można uzyskać zdobiąc muffinki! Niekwestionowanym faworytem w tej kwestii pozostaje od dłuższego czasu, bijąca rekordy popularności, firma So Sweet Project. Babeczki tworzone przez duet sióstr, Weronikę i Paulinę Popardowskie, zyskały sobie już ponad dwadzieścia tysięcy fanów! Nie dziwi to jednak zupełnie, gdyż Panie Po-

TOUCHÉ | sierpień 2012

pardowskie udowodniły, jako pierwsze w Polsce, że sztuka to nie tylko obszar zarezerwowany dla Akademii Sztuk Pięknych, a jej miejsce znaleźć się może także na wypiekach. Piękne, gustownie dekorowane muffinki zamówić możemy według własnego projektu poprzez kontakt telefoniczny lub mailowy, So Sweet Project nie ma bowiem swojej siedziby. Nie stanowi to jednak problemu, ponieważ kontakt jest łatwy, a współpraca z twórczyniami przyjemna. Charakterystyczne już stały się muffinki z postaciami z Ulicy Sezamkowej. Moje serce niezmiennie podbija Ciasteczkowy potwór z kawałkami czekolady, orzechami i karmelem. Galerie wykonanych już babeczek podziwiać możemy na stronie internetowej so-sweet-project. blogspot.com oraz na Facebook’u. Smakowite babeczki znaleźć możemy również na Śląsku. Od niedawna swoją działalność rozpoczęły Maszkety, które dbają zarówno o design, jak i o tradycyjny, rozkoszny smak swych wypieków. W ofercie znajdziemy Maszkety Codzienne, sporządzane z naturalnych składników, a także Maszkety Odświętne, czyli “ładniej ubrane Maszkety Codzienne”. Podobnie jak u poprzedników, możemy składać zamówienia na Maszkety o rozmaitej formie i smaku. A jeśli mamy ochotę zjeść coś pysznego w trakcie spaceru po Katowicach, Maszkety znajdziemy między innymi w KATO, Dobrej Karmie, Bellmer Cafe i Len Arte. Więcej informacji na temat śląskich Maszketów znaleźć możemy na www.facebook.com/Maszkety. Wspominałam już o designerskich tortach wykonywanych na zamówienie. Zupełnie wyjątkowe i niepowtarzalne wypieki tego typu oferuje nam warszawski Kreatywny cukier. To jedyna tego typu firma w Polsce, która w swojej ofercie, prócz klasycznych tortów okazjonalnych, wykonywanych na zamówienie,

| 53

ma także torty dla dorosłych. Stanowi to gratkę szczególnie dla tych z nas, którzy w najbliższym czasie szykują się na wieczór panieński lub kawalerski. Kto powiedział, że sztuka cukiernicza zawsze musi być grzeczna? Kreatywny cukier stawia poprzeczkę bardzo wysoko, kusząc nasze podniebienia lukrowymi nagimi postaciami, a także... intymnymi częściami ciał. Torty wykonane są ze smakiem i poczuciem humoru, stanowić więc mogą urozmaicenie wielu imprez. Pełną ofertę znajdziecie na kreatywnycukier.pl. W letnie, upalne dni, każdy z nas powinien pozwolić sobie na odrobinę przyjemności (nawet my, drogie Panie, dieta nie ucieknie!) i zanurzyć się w lekkim smaku cukierniczego designu. Grzech to o tyle niewielki, że okraszony pięknem i perfekcją wykonania. Życzę Wam zatem, drodzy Czytelnicy, abyście byli wrażliwi na sztukę – wypatrywać jej możecie bowiem nawet w cukierniach. Smacznego!

Eliza Ortemska Zdjęcie po lewej: www.facebook.com/SoSweetProject Zdjęcie poniżej: https://www.facebook.com/kreatywnycukier

tort z kategorii “Dla dorosłych”


54 |

kobieta poszukująca

Popsute Zaczyna się od tego, że czegoś się nam w życiu narobiło za bardzo lub zbyt niewiele. Pośród ich dwunastki, zupełnie niereprezentatywnej dla społeczeństwa, przeważają względy nazywane romantycznymi – jednej się rozpadło, drugiej nie potrafiło rozpaść, a kolejnej jeszcze - co wydaje się najsmutniejsze – nie miało co. Paradoksalnie, tuż za miłością lub jej brakiem, na liście startowej znajduje się nienawiść – do siebie, rodziców, siebie, męża, nieznajomych, siebie. Bo wszystko tak naprawdę zaczyna się w tobie. Kwiecień plecień Co tydzień w grupie wsparcia dla uzależnionych spotyka się kilka do kilkudziesięciu kobiet. Co wpływa na tak wielką rozbieżność liczebności? Najbardziej chyba kalendarz. Wielka kumulacja następuje przeważnie w drugim tygodniu stycznia i gdzieś pod koniec złotej, polskiej jesieni. Styczniowe, jak na przykład Jagna, to przeważnie kobiety sukcesu, widowiskowo spełnione w konkretnych dziedzinach, zadbane i zewnętrznie dobrze zarządzające własnym losem. Po kilku miesiącach zimowego pielęgnowania swoich nałogów podejmują noworoczne postanowienia, które kilkakrotnie zdarza im się złamać w przeciągu tygodnia od sylwestrowej nocy. Słabsze odpuszczają, bądź odkładają temat na wiosenne później, natomiast te bardziej zażarte trafiają do grup takich, jak ta. Listopadowe odróżnić można na pierwszy rzut oka – to te bardziej wycofane, spokojniejsze i o wiele bardziej podatne na dobroczynny wpływ grupy. Przychodzą tutaj z polecenia księży, trenerów i psychologów, gdy po schyłku beztroskiego lata, jesienno -zimowy kryzys zaczyna osiągać swoje optimum. Kobieta zatraca podstawowe gospodarczo -kulinarne funkcje i tak bardzo zamyka się w swoim obudowanym mikro piekle, że zwykle to ktoś z zewnątrz rzuca jej koło ratunkowe i kieruje na terapię. Zdarzają

się też oczywiście styczniówki kwietniowe i listopadowe sierpianki. Bez względu na porę roku i okoliczności czasoprzestrzeni, wszystkie połączone są wspólnym mianownikiem – uzależnieniem od. Szklane Edyta myśląc o dzieciństwie wspomina, że tata pijał wieczorami z wujem piwo, czasem nawet pięć. To całkowicie męsko normalne. Mężczyźni pijają, piją, upijają się. Mężczyzna alkoholik, który nie maltretuje swojej rodziny i zachowuje trzeźwy umysł w kwestii tłuczenia szyb, wzbudza w nas tylko krótkotrwałą złość. To takie społecznie oczywiste, całkowicie niegroźne i akceptowalne. Kobieta może natomiast upijać się tylko pomiędzy liceum a własnym

wieczorem panieńskim. Pijąca matka, żona i kochanka to coś, czego należy się wstydzić, zamykać w piwnicy i minimalizować dla otoczenia. Alkoholizm wśród kobiet to jeden z tematów tabu, z którym przychodzi im się zmierzyć w cichości własnych sypialni i łazienek. Do grupy trafiają tylko te, którym rodzina funduje soczystego kopniaka w tyłek lub całkowicie wali się budowana latami pozycja społeczna i kariera. Ciasteczkowe Alkohol to jednak rzecz zewnętrzna, z której przy zdrowych zmysłach można zrezygnować, ukrócić, odpuścić. Żeby zneutralizować swój czynnik uzależnienia Kaśka i Marlena musiałyby przejść na fotosyn-

TOUCHÉ | sierpień 2012


kobieta poszukująca

chocząc wyznaje, że chyba jednak to swoje żarcie kocha. Nienawidzi za to siebie. Syjamskie

tezę. Nie można przecież przestać jeść. Można natomiast tak bardzo wkręcić się w jedzenie lub niejedzenie, że cała planeta zaczyna wokół niego wirować. Budzić się i zasypiać z myślą o swoim najwierniejszym kochanku, wyjadać lodówkę razem z musztardą i klamką. To chyba jeszcze bardziej śmierdzący gatunek wstydu, stracić nad sobą kontrolę w tak prostej, fizjologicznej sprawie. Wszelkie zaburzenia odżywiania chrupie się już w zasadzie do śmierci, każdy kęs balansuje na granicy pożywiania ciała bądź zatruwania ducha, nie słysząc z żadnej strony rozsądnej zachęty do zerwania z nałogiem. Obolałe wstrętem do samych siebie kompulserki poświęcają dużo czasu i energii na próbach identyfikacji, czy bardziej kochają czy może nienawidzą jedzenie. Kaśka chi-

TOUCHÉ | sierpień 2012

Najtrudniej porozmawiać z Kają – każda jej wypowiedź wydaje się być psychoterapeutyczną przemocą wciśnięta w usta i wypalona w mózgu. Opowiada o tym mężczyźnie w czasie przeszłym, budując proste, jednoznaczne zdania i jedynie lekkie załamania tonu głosu mogą zdradzać, że temat dalej pozostaje częściowo otwarty. Że coś się tam jeszcze sączy spod rany zaklejonej plastrem poradników Jak wyjść ze związku, Jak oddychać i Jak nauczyć się na nowo chodzić, siedzieć, spać, myśleć, uśmiechać się, jeść. Uzależnienia od innych ludzi to przeważnie najgorsze przypadki. Nie działa na nie żadna retoryka. Czują się okradzione z powietrza. Nie trafiają do nich najprostsze argumenty, nie słyszą krytycznie własnych słów. A mówią rzeczy kaleczące do granic wytrzymałości, kochają się w swoich cierpieniach i tęsknią za bólem, wstydem, upokorzeniem. Na pytanie o sens i cel jej udziału w terapii, Kaja odpowiada – zrobić ze sobą porządek. Małymi literkami, półcieniem głosu słychać jednak – oporządzić się tak, żeby wrócił. Żeby znowu przywiązać się do niego kolczatką i usprawiedliwić wszystkie swoje nieszczęścia niezbywalnym argumentem miłości.

| 55

dzinny dzień pracy zamieniają na 180 minut spinningu, a kolekcję butów zamykają do odwołania na korzyść torebek. Świadomość pojawia się przeważnie razem z poczuciem bezsensu, całkowitego zatracenia kierunkowskazu i determinantów celu własnego życia. Bardziej drastycznym wariantem jest całkowite owrzodzenie żołądka lub skrajne wyzerowanie na wszystkich kontach. Niby coś się tam leczy, czegoś mniej nabywa, ale bezsens pozostaje. I jest to najsmutniejsza dziura naszych czasów. Supermenki Spotkanie konczy mikro ceremonia pożegnania – dziewczyny w quasi pozytywnym nastroju wracają do swoich codzienności. Oprócz wykonywania miliona babskich czynności muszą codziennie wydobyć z grafiku solidną dawkę czasu i energii na niepielęgnowanie swojego hobby, które czai się za każdym zakrętem gorszej pogody, słabszych wyników i silniejszego zranienia. Kobiety uzależniają się częściej i silniej, i być może właśnie na tym stoi nasz świat – na nałogowym wychowywaniu dzieci, narkotycznym praniu, sprzątaniu i regulowaniu brwi. Żadna z nas nie jest jednak w stanie stwierdzić, czy ten właśnie jeden ostatni kieliszek, kęs i pocałunek nie stawiają nas wśród tysięcy kobiet cierpiących na za bardzo lub zbyt mało. Uratować może nas tylko czujność i zdrowe relacje. Kaja nie potwierdza ich istnienia.

Fiskalne Odrębny przypadek stanowią logiczne, merytorycznie zwarte kobiety nieco przesadnie skupione na swoim biurku, brzdęku monet lub własnej kolekcji butów. Tutaj najtrudniej zauważyć, że zapędzasz się za daleko – to przecież takie współcześnie poprawne, dążyć do satysfakcji, wspinać się po drabinie godnego życia i doceniać własne osiągi piętnastą parą okularów przeciwsłonecznych, których nigdy się nie założy. A nawet gdy już zidentyfikuje się problem – najczęściej jest on na tyle uroczy i niegroźny, że bagatelizuje się go, podejmując próbę przeniesienia energii na inny generator uzależnienia. 18-go-

Czy myślisz o sobie jako o kobiecie wolnej od tokstycznych przywiązań? A może przerasta Cię uzależnienie, z którym od lat prowadzisz nierówną walkę? Opowiedz nam o swoich doświadczeniach i podziel się sposobami na zachowanie równowagi: staletowiczowna@gmail.com Sandra Staletowicz Zdjęcie: Mateusz Gajda


56 |

psychologia

Smutek letnią porą Podejrzewam, iż żaden z okresów w roku nie może stanąć w szranki z wakacjami, jeśli chodzi o generowanie pozytywnych emocji u większości z nas - z przyczyn tak oczywistych, iż nie warto ich nawet w tym miejscu przytaczać. A jako, że ten numer TOUCHE jest jeszcze numerem wakacyjnym, a sama gazeta kulturę promuje, pomyślałam sobie, że pogawędzimy nieco o uczuciach na różnych szerokościach geograficznych. Żeby nie było zbyt banalnie, pomimo wstępu o pozytywnych uczuciach, takowych nie będzie, pogawędzimy o smutku.

O smutku ogólnie Paul Ekman, jeden z czołowych badaczy emocji, w 1972 roku podał listę sześciu emocji podstawowych, czyli takich, które są rozpoznawane przez przedstawicieli każdego społeczeństwa, niezależnie od uwarunkowań kulturowych. Są nimi: złość, strach, szczęście, wstręt, zaskoczenie oraz… smutek. O dziwo, to właśnie ta emocja do dzisiaj nie została dobrze zbadana. Rzecz jasna, istnieje obszerna literatura dotycząca depresji, jednakże nie jest ona poświęcona smutkowi jako takiemu. A czego dowiedzieliśmy się z przeglądu dotychczasowych badań poświęconych tej emocji? Tego, iż smutek traktuje się jako reakcję na utratę celu lub jego nieosiągnięcie. Zdaje się być także reakcją na wydarzenie, które już zaszło. Naukowcy nie potrafią jednoznacznie rozstrzygnąć czy funkcją smutku jest obniżenie, czy też podwyższenie poziomu uwagi, którą człowiek poświęca światu zewnętrznemu. Dla niektórych smutek może stanowić rodzaj konstruktywnej autoanalizy, która dostarcza informacji odnośnie zadań, których jednostka się podjęła, a także pozwala zachować jej energię potrzebną

do rozwiązania problemu. Niektóre prace przedstawiają hipotezę, iż emocji tej towarzyszy osąd dotyczący sprawstwa, czyli umiejscowienia przyczyn problemu. Stąd złość odczuwamy, gdy przypisujemy winę komuś, smutek natomiast, gdy nikogo nie możemy uznać za winnego. No i z przeglądu owych obszernych i przełomowych badań… byłoby na tyle. Spójrzmy teraz na tę emocję nieco poszerzając perspektywę. Szlachetne fago Catherine Lutz badając słowa używane na oznaczanie różnych emocji u Infaluków (społeczności zamieszkującej wyspę Oceanu Spokojnego), nie znalazła żadnego słowa będącego odpowiednikiem naszego rozumienia smutku. Najbliższym znaczeniowo słowem było fago, które odczuwa się zwykle w obliczu cierpienia innych. Badaczka tłumaczy je jako mieszaninę współczucia, miłości, a także smutku. Trzeba podkreślić, iż Infalukowie są dumni ze zdolności do odczuwania fago! Łączy się ono ze spokojem, szlachetności czy wielkodusznością. Dla udramatyzowania sytuacji dodam, iż wodzowie przeżywają tę emocję najsilniej. Wydaje się zatem, iż uczucie smutku nie musi być wcale doświadczane jako zgoła negatywne. Smutek samotności Badania antropologiczne prowadzone w małej społeczności eskimoskiej Utku przez Jean Briggs wykazały, iż nie ma w nim, podobnie jak u Infaluków, słowa na oznaczenie emocji smutku. Wydaje się, iż najbardziej pokrewnym dla niej słowem jest hujuujaq, które oznacza samotność. Co ciekawe, Utku posługują się tym wyrazem także w kontekście popełnienia przez kogoś jakiegoś przestępstwa, co wiąże je automatycznie z uczuciem wrogości. Badaczka uważa, iż używają tego słowa dlatego, że w tej społeczności nie można wy-


psychologia

rażać jawnej złości. Występuje tutaj także sprzeczność z wcześniej prowadzonymi badaniami, ponieważ smutek rodzi się w sytuacji, gdy to inna osoba spowodowała jakieś nieszczęście. Kamień z serca! Reakcje niektórych społeczeństw na nieszczęścia, jakie ich spotykają, a za które nie jest odpowiedzialny żaden konkretny człowiek, przypominają naszą swojską złość. Badaczka Michelle Rosaldo stwierdziła, iż w filipińskiej społeczności wojowników Ilongotów, wykroczenia tak straszne jak zabójstwa, były przez nich traktowane jak zemsta za konkretne krzywdy! Motywem, według badaczki, staje się wówczas Unger, czyli żal implikujący brzemię, które trzeba nieść dopóki nie znajdzie się ofiary i… nie pozbawi jej głowy. Zabijaniu często towarzyszy pragnienie pozbycia się z serca ciężaru. Tańczący w płomieniach Reakcja na stratę u przedstawicieli Kakuli z Nowej Gwinei, jest bardziej związana ze złością niż ze smutkiem. Edward Schieffelin opisuje, iż owa złość znajduje swe ostateczne ujście w czymś w rodzaju katartycznego obrzędu, podczas którego tancerze zostają spaleni przez negatywnie nabuzowanych widzów. Warto wspomnieć, iż tancerze chwilę wcześniej śpiewali o owej stracie, a nawet ją opłakiwali. I nikt konkretny tej straty nie musi powodować; może to być np. śmierć naturalna. Melancholia poezji

il. Basia Maroń

Równie złożone zjawisko dostrzeżono w beduińskiej wspólnocie Awlad’Ali, w której od najmłodszych lat wpaja się dzieciom to, iż za wielkie nieszczęścia odpowiedzialni są inni ludzie. W tej społeczności dominuje uczucie złości nawet wobec nieuniknionego, a jego członkom, jak przekonuje Lifa Abutak, nieobce jest pytanie Kto Cię tak skrzywdził?. Uczucie smutku można jedynie spotkać w beduińskiej poezji. Można zatem powiedzieć, iż badania międzykulturowe nie potwierdzają tego, iż to spraw-

| 57

stwo odróżnia smutek od innych emocji. Lifa Abutak twierdzi, że brak odczuwania smutku wobec straty, której się doznaje, wynika z tego, iż osoba smutna mogłaby prosić społeczność o pomoc, która jest przymiotem słabego człowieka. Smutek wyrażany w poezji jest zdepersonalizowany i nie wymaga reakcji ze strony czytelnika, czy też słuchacza. Co z tym smutkiem? To, w jaki sposób dane społeczeństwo myśli o smutku ma często związek z tym, w jaki sposób myśli się o pomaganiu. W społeczeństwach kolektywistycznych, w których wspólnota stanowi dużą wartość, smutek jakiegoś jej członka zazwyczaj zasługuje na reakcję ze strony innych. Ma to jednak swoje obostrzenia, pewne granice, które znajdują wyraz w tym, iż czasem brak jest w nich słownictwa dotyczącego smutku. Dyskusja dotycząca tej emocji staje się tak naprawdę dyskusją dotyczącą granicy pomiędzy odpowiedzialnością grupy, a samej jednostki. Uczucie smutku, którego doświadcza jakaś osoba w naszej kulturze najczęściej prowadzi do swego rodzaju odrzucenia jej. Człowiek wymagający nadmiernej pomocy staje się chorym, stąd włącza się go do systemu medycznego, a nam pozwala to na łagodzenie poczucia winy. … Wydaje się, że wszelkie generalizowanie ustaleń dotyczących natury takiej emocji jak smutek często ponosi porażkę, dlatego, iż jest to zjawisko specyficzne dla danej kultury, w której może przecież, jak się okazało, nawet… nie istnieć. Przynajmniej nie w takiej formie, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Ale o negatywnych uczuciach już dość! Możecie dalej oddawać się przyjemnościom na uroczej plaży czy w stanowiących wyzwanie górach. Mam nadzieje, że tekst Was nie zasmucił. Bibliografia: M. Lewis, J.M. Haviland-Jones, Psychologia emocji, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2005 Natalia Kosiarczyk


il. Dobrusia Rurańska

58 | dział

Kobiety z Marsa, a mężczyźni z Wenus? Ludzie często zastanawiają się nad tym, czy i w jaki sposób kobiety i mężczyźni różnią się psychiką? Czy istnieje płeć mózgu? Czy faktycznie mózg kobiety jest nieco inny niż mężczyzny? I czy w ogóle jest się nad czym zastanawiać? Czy jeśli już istnieją takowe różnice, to są one stereotypem, czy może jednak rzeczywistością?

Hipotetycznie lub nie, kiedy idziemy z naszym kilkuletnim synem na spacer po parku i spotykamy znajomą, ona zaczyna zachwycać się dzieckiem, mówiąc: Jakiż on męski i silny i jaki szybki, to ma chyba po tacie! Natomiast kiedy przechadzamy się z naszą kilkumiesięczną córeczką, ta sama znajoma oznajmia nam: Jaka ona delikatna i piękna, ma to po Tobie!. Wysuwamy pierwszy prosty wniosek: różnice płci w sposobie ich postrzegania wynikają z wania przekonań osoby patrzącej, w tym przypadku naszej znajomej, a nie z faktyczne-

TOUCHÉ | sierpień 2012


psychologia

go zróżnicowania chłopców i dziewczynek. Wynika to z faktu istnienia tzw. stereotypów płci, czyli przekonań o tym, jakie cechy i zachowania są charakterystyczne dla danej płci. Wielu badaczy wymienia cechy, które są stereotypowo męskie i damskie. I tak na przykład w stosunku do chłopca/mężczyzny częściej używamy takich przymiotników jak: agresywny, aktywny, głośny, krzepki, miły, odważny, męski, pomysłowy, poważny, szorstki, sztywny czy złośliwy. W stosunku do dziewczynek/kobiet padają określenia typu: ciepła, gadatliwa, łagodna, nieśmiała, ostrożna, skromna, wstydliwa czy zmienna. Zastanów się, czy w sytuacji kiedy widziałeś(aś) osobę określonej płci, sam(a) przypisywałeś(aś) dane cechy stereotypowe, odpowiadające płci tej osoby? Pewnie zdarzyło Ci się to wiele razy. Ot co, po prostu tak myślimy. Konsekwencje… Wszystko ma swoje konsekwencje, nawet takie nasze myślenie… Konsekwencje stereotypów płci, z psychologicznego punktu widzenia, dzielą się na dwa rodzaje. Pierwszy z nich to konsekwencje intrapersonalne – kobiety i mężczyźni mają odmienne pojęcie własnego ja oraz myślą o sobie i prezentują się innym osobom w odmienny sposób, z czego wynikają różnice w zachowaniu i doświadczaniu przez nich świata. Drugi rodzaj to konsekwencje interpersonalne, które polegają na tym, że kobiety i mężczyźni są inaczej traktowani przez ogół społeczeństwa, co też skutkuje ich odmiennymi zachowaniami. Między innymi, jedną z konsekwencji stereotypowej jest różnica w autoprezentacji. Kobiety częściej eksponują własne, stereotypowo kobiece cechy, takie jak: empatia, radość, słabość, uprzejmość, zmienność itp, mężczyźni zaś starają się uwydatniać cechy stereotypowo męskie tj: niezależność, asertywność, męstwo, odwaga czy pewność siebie. Potwierdzenie tego znamy z autopsji: ile razy, kiedy umawiałyście się na randkę, Drogie Panie, pokazywałyście mężczyźnie, że jesteście taaakie delikatne, słabe, troszkę nieporadne, zagubione lecz piękne, pełne wdzięku, uwodzicielskie i kokieteryjne? A Wy, Drodzy Panowie? Ile razy w takiej sytuacji wykazywaliście się odwagą i męstwem, pokazując swoją siłę i mówiąc: Przy mnie

TOUCHÉ | sierpień 2012

nic Ci nie grozi, nie obawiaj się ? Poprzez to wszystko, my sami dążymy do podtrzymywania stereotypów płci w dzisiejszym świecie. Dziś, już może mniej, ale jednak ciągle zadziwiają nas kobiety – piloci, kobiety - wojskowi czy kobiety - maszynistki lub mężczyźni - przedszkolanki, mężczyźni – sprzątacze czy mężczyźni - pielęgniarze. Łamiemy stereotypy, ale nie w pełnym wymiarze, jeszcze potrafimy się dziwić i lubimy je podtrzymywać… Jak jest naprawdę? Dotąd rozważaliśmy temat dotyczący społecznych stereotypów płci. Naukowcy próbują jednak udowodnić, że naprawdę istnieje niewielkie zróżnicowanie dotyczące budowy i funkcjonowania mózgu kobiecego i męskiego. Różnice te są widoczne przede wszystkim w trzech podstawowych sferach naszego funkcjonowania i dotyczą zdolności umysłowych, motoryki oraz socjalizacji. I tak, jeśli idzie o zdolności umysłowe, a w tym zakresie zdolności matematyczne, to w świetle obiektywnych badań stwierdzono, iż zdolności te zaczynają być bardzo widoczne około 15 roku życia u obu płci, jednak wraz z dojrzewaniem i wzrastaniem, to zasadniczo mężczyźni osiągają przewagę nad kobietami w tej dziedzinie. W wielu przypadkach kobiety dają sobie radę tylko z prostymi obliczeniami, a jeśli chodzi o rozwiązywanie złożonych zadań matematycznych, mężczyźni są tutaj na pierwszym miejscu. Nie bez powodu także w społeczeństwie funkcjonuje opinia, że matematyka jest dziedziną męską. Chociażby zjawisko studiowania: większość kobiet wybiera studia humanistyczne, a to właśnie Panowie idą na Politechnikę. Oczywiście, Moi Drodzy, nie uogólniajmy! Biorąc pod uwagę zdolności przestrzenne, tutaj też dominują mężczyźni, szczególnie, jeśli mówimy o rotacjach umysłowych, czyli wyobrażaniu sobie różnych figur, kształtów, czasem nawet w 3D itp. Kobieta, której pomyliły się kierunki w terenie to widok nierzadki, ale należy pamiętać to nie jest „reguła”. Trzecim rodzajem zdolności umysłowych są zdolności językowe i tu, Drogie Panie, podobno także mężczyźni nas prześcigają, podobno znają więcej języków (nie tylko francuski) i lepiej się komunikują… ale czy to tak do końca jest prawdą? Kto wie.

| 59

Motoryka, motoryka… i tu się zgodzę z badaczami, że mężczyźni są około 20% więksi niż kobiety, mają więcej siły i są bardziej ruchliwi. Są sprawniejsi, nie ma co ukrywać, szczególnie dotyczy to dużej motoryki. Ale my, kobiety, jesteśmy bardziej precyzyjne - górujemy w motoryce małej! Ostatnim obszarem, w którym dostrzegamy pewne różnice, jest funkcjonowanie społeczne. Powszechnie wiadomo, że to kobiety są bardziej empatyczne, otwarte, pozytywnie nastawione do świata. Potrafimy godzinami rozmawiać przez telefon, wychodzić na długi czas, by posiedzieć przy kawie, opowiadać koleżance o swych osiągnięciach, potrafimy rozmawiać na różnorodne tematy począwszy od tego, kto i dlaczego został prezydentem Francji a skończywszy na tym, który kolor lakieru do paznokci bardziej będzie pasował do nowych butów. Potrafimy szybko nawiązywać kontakty, umiemy zagadać na ulicy przypadkowo spotkanego dżentelmena i zapytać o drogę, flirtujemy z barmanem i jesteśmy mistrzyniami komunikatu niewerbalnego! Kobiety są stworzone, by mówić! Nie tylko buzią, ale całą sobą! A mężczyzna… żale tłumi w sobie, czasem coś napomknie, odbąknie… porozmawia na temat wyniku meczu – owszem, ale już o lakierze nie ma mowy… szybciej się nudzi. Mężczyźni są bardziej skryci, częściej wolą rozmawiać z przedstawicielami swojej płci, bo i też lepiej się z nimi dogadują. Wolą konkrety i nie rozwodzą się nad danym tematem, a także często nie zważają na dobór słów. Tak już na tym świecie jest… pomyślcie sami – czy to tylko stereotypy, czy rzeczywiście coś w tym jest? Czy rzeczywiście istnieje płeć mózgu, a nie tylko płeć ciała?

Bibliografia: B. Wojciszke, „Człowiek wśród ludzi”, Warszawa, 2006. Anne Moir, David Jessel, „Płeć mózgu”, Warszawa, 2007.

Natalia Tarabuła


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.