marzec 2013
2|
Myśmy tam nie stali Drogie Towarzyszki, Towarzysze! Jesteśmy strasznymi kłamczuchami i przyznaję się do tego w imieniu całej Redakcji, bez bicia (choć baty nam się należą!). Dopuściliśmy się czynu karygodnego - stworzyliśmy marcowe wydanie o czymś, o czym w zasadzie nie powinniśmy mieć zielonego pojęcia. Wymyślając motyw numeru styczniowego (dla przypomnienia: dzieciństwo, zabawki) celowo nie poszerzyłam go o hasło „PRL”, bowiem praktycznie żadna z osób w Redakcji nie mogłaby go pamiętać. Większość z nas to dzieci lat 90., kilku (w tym mnie) udało się przyjść na świat w 1989 (rok wielkich zmian), a dosłownie garstka pamięta PRL przez mgłę, białą niczym mleko podawane im w butelce przez troskliwe matki. W takim razie nie mamy o PRLu zielonego pojęcia, gdyby przyjąć, że jedynym źródłem poznania jest doświadczenie własne. A mimo to postanowiliśmy udawać, że o tamtych czasach wiemy wszystko - i złożyć naszą wiedzę w marcowe TOUCHÉ. Moja współlokatorka posiada dwie urocze spódnice po swojej mamie (trącą PRLem na kilometr), jedna z ilustratorek trzyma w swojej skarbonce stare banknoty Rzeczpospolitej Ludowej, a ja i Bartosz Friese wraz z kilkoma innymi osobami z Redakcji studiujemy w prawdopodobnie najbardziej PRLowskim budynku Uniwersytetu Śląskiego - na Wydziale Radia i Telewizji. Ktoś może się śmiać, że bezsensownie przyjęliśmy powyższe okoliczności jako powód do stworzenia takiego a nie innego motywu i pozwoliliśmy sobie owe czasy niejako przywłaszczyć. Dlatego też prześmiewców odsyłam do felietonu Kamila Lipy (str 18) próbującego przekonać, że lata 90. przedstawilibyśmy lepiej. A tym, którzy wkręcili się we wspólne udawanie, powiem jedno: ważne, by było zabawnie - dziś my jesteśmy komiczni z tym cofaniem się w czasie, a za 50 lat będą nas bawić nasze wnuczęta rozwodzące się nad faktem, jakie to tablety i czasopisma elektroniczne są retro. Na ten dzień czekam - przyda się przecież odrobina uśmiechu na starość...
Marta Lower Redaktor naczelna
Kliknij:
www.facebook.com/touchemagazyn
|3
Spis treści wypiekarnia talentów ................. 6 wywiad z nim | karol walkowiak ...... 10 jej punkt widzenia ................. 16 jego punkt widzenia ................. 18 fashion sesja fashion | wake me in prl .............. 20 street fashion ................................. 28 jestem kasia ................................... 29 film on i ona w kinie .............................. 30 nowości ....................................... 32 analiza starego dzieła ......................... 34 w domowym zaciszu ......................... 36 info kulturalne ........................ 37 muzyka nowości ........................................ 38 na marzec ..................................... 40 kulturalnie z bristolu ......................... 41 literatura szerokie horyzonty ............................ 42 recenzje ...................................... 44 klasyka literatury ............................. 45 teatr ........................................ 46 sztuka | lepsze czy gorsze czasy? ......... 48 kobieta poszukująca | seksualna, niebezpieczna ................................. 50 psychologia stalin: w sidłach paranoi ...................... 52 censore amore .................................. 54
TOUCHÉ | marzec 2013
Muffingirl Bakery Kochane Babeczki! Tym razem będzie krótko, bo tak przykazała Naczelna. Jesteśmy na etapie sporych zmian - ruszyła nowa strona internetowa, newsletter, pojawiły się świeżutkie komiksy Jana Misia (szukajcie Okropnych Potworów w całym wydaniu, mogą Was zaskoczyć!), rubryka informująca o babeczkach miesiąca sygnowanych przez TOUCHÉ (str 49) i oczywiście... nowe konkursy. Oświadczam wszem i wobec, iż poduszka Dobrusi Rurańskiej, której na razie nikt nie okazał się godzien, wciąż będzie do wygrania. W jakim konkursie - dowiecie się w swoim czasie. Dane mi było również podsłuchać o pewnym konkursie z tzw. pompą - powinniście już coś wiedzieć w połowie miesiąca. Zdradzę tylko, że wykazać się będą mogły osoby ze sporą kreatywnością i cechami przywódczymi... brzmi ciekawie? Na wszelki wypadek zerkajcie na nasz fan page: www.facebook. com/touchemagazyn, na którym czekam na Was wszystkich i spieszę z najświeższymi nowinkami odnośnie TOUCHÉ i nie tylko. Limit znaków na ten miesiąc już mnie ściga, więc ściskam mocno i zachęcam do czytania! xoxo Muffingirl
4|
Redakcja
MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl
BARTOSZ FRIESE zastępca redaktor naczelnej redaktor działu film/muzyka/sztuka bfriese@touche.com.pl
ANIA SALAMON dyrektor artystyczna layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl
DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/portrety/babeczki
DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU Basia Graczyk - bgraczyk@touche.com.pl (reklama) Patrycja Szczęsny - pszczesny@touche.com.pl (promocja) DZIAŁ GRAFIKI: Ania Krztoń, Basia Maroń, Jan Miś, Julita Pataleta, Ania Pikuła, Kinga Tync DZIAŁ FOTO: Mateusz Gajda, Hania Sokólska, Karamell Studio, Roksana Wąs OKŁADKA: Foto: Roksana Wąs Grafika: Dobrusia Rurańska Na okładce: Kate Makiela (ML Studio) dalszy opis na str 20 DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Dominik Frosztęga, Małgorzata Iwanek, Jakub Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Kamila Mroczko, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Maciek Pawlak, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub STYLISTA: Ania Sowik ADMINISTRATOR WWW: Maciek Wojcieszak Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno
Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.
TOUCHÉ | marzec 2013
ania krztoń rysuje | 5
TOUCHÉ | marzec 2013
6 | wypiekarnia
Wypiekarnia talentów WYPIEKARNIA TALENTÓW to miejsce dla Was i Waszych dzieł, Drodzy Czytelnicy. Publikujemy najciekawszą twórczość, promujemy kreatywność, pobudzamy wyobraźnię, stawiamy Wam coraz to nowe wyzwania w postaci inspirujących, choć nie zawsze łatwych, motywów przewodnich. W wydaniu Marzec 2013 na dobre zagościł PRL - i w tych też klimatach nadesłaliście nam swoje prace. Spośród wszystkich wybraliśmy najlepsze i zamieściliśmy w Wypiekarnii. Osoby, które pragną podzielić się swoją inspiracją na następny miesiąc, odsyłamy na stronę 9 marcowego wydania, gdzie podane zostały motywy przewodnie na Kwiecień 2013.
◀ Katarzyna Krzywicka
zdjęcie z editorialu Beautiful Hurt modelka: Marta Kowalska charakteryzacja: Anna Bleczyc stylizacja: Agnieszka Obidzińska
TOUCHÉ | marzec 2013
wypiekarnia | 7
Jogurty po PRL’u Urodzona na trzy lata przed pierwszymi, wolnymi wyborami w roku Czarnobyla, nie pamiętam wiele o epoce pustych, sklepowych półek. Szczęśliwie jednak, nie jestem radioaktywnym cyborgiem, nie znającym historii. W domu, najważniejsza w moim procesie wychowawczym, była świadomość historyczna, na którą rodzice kładli szczególny nacisk. Zaś moi, o wiele starsi bracia, nigdy nie pozwolili zapomnieć mi o tym, jak to poświęcili swoje szczęśliwe dzieciństwo na stanie w kolejkach po pieluchy, które własnoręcznie musieli mi zmieniać. Moja edukacja o PRL’u zaczęła się od matczynego ja w Twoim wieku, ojcowskich kolekcji pudełek po kapitalistycznych jogurtach oraz filmów Barei i skeczy Laskowika.
a kiedy w ferworze porządków wyrzuciłam jakieś absurdalne, pełne śrubek pudełko po serku homogenizowanym, ojca ogarniał szał i nigdy nie odmawiał sobie udzielenia mi odpowiedniej lekcji historii. Udzielając mi reprymendy, jak nieodpowiedzialnie się zachowałam pozbywając się jego własności, opowiadał o tym, jak to w PRL’u niczego nie było, a każda puszka po kawie porządkowała domową rzeczywistość, służąc jako schowek na biżuterię mamy czy kredki moich braci. I znów PRL używany był jako środek wychowawczy w moim procesie dojrzewania. I tak jak brak jeansów nauczył mnie podstaw krawiectwa, tak zbieractwo ojca dostarczyło mojemu mieszkaniu kilku ciekawych rekwizytów, które dumnie prezentują minioną epokę. I narodziła się nowa tradycja
Ja w Twoim wieku i po - braciszkowe łachy Ja w twoim wieku... - to zdanie pamięta zapewne każdy z nas bez względu na to, w jakich latach się wychował. Niemniej ta, bądź co bądź, upierdliwa sentencja, najczęściej przez moich troskliwych rodzicieli wypowiadana była wtedy, gdy chciałam kupić sobie jakiś wystrzałowy ciuch, zaspokajając tym samym mą próżność nastolatki i pozbyć się traumy noszenia łachów po starszym rodzeństwie. Dzięki lapidarności tego argumentu dowiedziałam się, jak niezasobne były sklepowe magazyny państw bloku wschodniego i czym było prawdziwe szaleństwo zakupów w Peweksie, kiedy miało się amerykańskie dolary. Oczywiście wtedy, nadąsana i przerażona perspektywą nie otrzymania nowiutkiej pary jeansów, szczerze nienawidziłam PRL’u. I nie dlatego, że współczułam mamie i wszystkim tym, którzy po kilogram cukru stali w kolejkach po horyzont. Nie lubiłam PRL’u z bardziej egoistycznych powodów. Bo choć w Polsce już go nie było, w moim domu wciąż był używany jako koronny argument, odmawiający mi dóbr wkraczających szturmem do kraju zachodu. Tak więc obrażona na PRL za to, że był i na zachód za to, że kusił, omijałam nadąsana sklepowe witryny i z zapamiętaniem przerabiałam stare ciuchy moich braci, na stylowe kiecki i punkowe kamizelki. Choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, PRL był dla mnie niezłą lekcją domowego designu i kreatywności.
Domowe kolekcje ojca, bo się przyda Nie wiem jak wasi rodzice, ale moi, a zwłaszcza ojciec, namiętnie zbierali różnego rodzaju puszki po konserwach i plastikowe kubeczki po jogurtach. Zagracał tym całe mieszkanie, ustawiając swoje zdobycze na lakierowanych meblach, które oczywiście dostaliśmy po tym, jak rodzice na zmianę stali tygodniami w kolejce, do której musieli się wpierw zapisać. Doprowadzało mnie to do szału, zwłaszcza w soboty, kiedy musiałam spełnić nieprzyjemny obowiązek posprzątania naszych coraz ciaśniejszych 68 metrów kwadratowych. Każde z pudełek trzeba było odkurzyć i odstawić na przypisane mu przez ojca miejsce,
TOUCHÉ | marzec 2013
Najlepszym jednak punktem w mojej edukacji o epoce, w której zdążyłam przyjść na świat, były skecze Laskowika i filmy Stanisława Barei. I tu edukacja mych rodzicieli przydała się najbardziej, bo to dzięki ich opowieściom byłam w stanie śmiać się do rozpuku z tekstów Stanisława Anioła i pani Pelagii, doskonale rozumiejąc absurd i potrzebę obśmiania epoki, która chciała obrócić wniwecz ludzi myślących i moje kapitalistyczne dzieciństwo. Katarzyna Jonkowska
8 | wypiekarnia
Wypiekarnia talentów
Jedna Polka, jeden Rumun, paczka żelków – czyli opowieść o PRL-u Od dziecka mam spory sentyment do Polaków – powiedział, podając mi wypełnioną po brzegi przezroczystym Fernetem szklankę z utopioną w niej garścią żelków. Patrzyłam, jak siada obok mnie na mocno już sfatygowanej podłodze, pokrytej sporą warstwą kurzu i myślałam, jak niesamowitym zbiegiem okoliczności znalazłam się tutaj w jego mieszkaniu, które swoją wielkością bardziej przypominało pudełko od zapałek, niż willę nad Pacyfikiem. I jak niewiele brakowało, a nasze drogi nigdy by się nie skrzyżowały. Poznaliśmy się przed niespełna rokiem, gdy oboje – ja Polka, on Rumun – zaczęliśmy pracować w Czeskiej Republice, w jednej z amerykańskich korporacji. Niezła mieszanka. Trafiliśmy do tego samego zespołu, a potem biurko w biurko pracowaliśmy nad wspólnymi projektami. On, podróżnik, obywatel świata biegle władał angielskim. Ja, świeżo upieczona emigrantka, niezdarnie utykałam przy każdym słowie niezwiązanym z pracą, takim jak: heating, leather jacket czy sink. Początkowo rozmawialiśmy głównie o muzyce, filmach, czasem o pracy, a na ogół po prostu dużo się śmialiśmy i wygłupialiśmy. Z czasem nasze rozmowy zeszły na tematy bardziej intymne: rodzina, przyjaciele, związki, seks, dzieciństwo etc. Nie było między nami tematów tabu, a żadne z postawionych pytań nie pozostało bez odpowiedzi. Myślałam teraz o tym wszystkim, siedząc na tej jego zakurzonej podłodze. Zapytałam, skąd w nim ta fascynacja moim narodem. Roześmiał się i zaczął swoja opowieść. Gdy był jeszcze dzieckiem, a było to w czasach głębokiej komuny, dorastał w malej, turystycznej miejscowości, chętnie odwiedzanej przez Polaków, gdzie latem, na pobliskim polu kempingowym, każdego roku zjeżdżały masy turystów z Polski. Wraz z kolegami z podwórka, lubili zakradać się tam wieczorami, by podglądać cieszących się urlopem wczasowiczów. Do zmroku przesiadywali w krzakach i obserwowali bawiące się kolorowymi zabawkami, roześmiane dzieci. „Wiesz, u nas wtedy wszystkiego brakowało. Nie mieliśmy blaszanych bączków, które raz wprawione w ruch wirowały kolorami tęczy po zielonej trawie. Nie mieliśmy plastikowych piłek, które przy każdym odbiciu o podłoże dzwoniły wesoło ukrytym w środku dzwoneczkiem. Nie mieliśmy metalowych resorówek, ani policyjnych samochodzików, które po nakręceniu magicznym kluczykiem świeciły światełkami i wydawały dźwięki zbliżone do wycia prawdziwej, policyjnej syreny. U nas tego nie było. Jedyne co wtedy mieliśmy, to zdezelowane autka po starszych kuzynach w całości wykonane z plastiku, albo karabiny, które same robiliśmy z gałęzi, znalezionych w pobliskim lesie. Ale tak naprawdę to nie tych zabawek wam zazdrościłem, lecz słodyczy. Bo widzisz, w moim domu słodkości pojawiały się tylko od wielkiego święta: urodziny taty, rocznica ślubu rodziców, albo jubileusz dziadków. I nigdy nie były to kupne słodycze, tylko zrobione przez mamę - torciki, ciasta, ciasteczka ale nic poza tym. Dlatego tak bardzo zazdrościłem wam tych balonowych gum do żucia z komiksowymi historyjkami, opowiadającymi przygody nieporad-
nego kaczora, butelek z zimną Pepsi, ale najbardziej to chyba tej prawdziwej, mlecznej czekolady, której kostka położona na języku naprawdę aksamitnie rozpływała się w ustach. Chwilami nawet nie mogłem oprzeć się myśli, że tak naprawdę to chciałbym urodzić się Polakiem. Bo widzisz, dla nas Polska to było coś na kształt raju na ziemi. Wymarzonej krainy, która śni się po nocach i do której człowiek tęskni dzień i noc. Pamiętam, że któregoś wieczoru wypatrzyła nas w tych krzakach jedna Pani. Z uśmiechem na ustach podeszła do nas i zaczęła coś mówić. Nie zrozumieliśmy jej, więc uciekliśmy, przerażeni, że ktoś nas przyłapał na gorącym podglądaniu. Następnego wieczoru sytuacja powtórzyła się. I następnego i następnego. Wreszcie za którymś razem, gdy po raz kolejny wróciliśmy w to nasze upatrzone miejsce, będące najlepszym punktem obserwacyjnym w okolicy, znaleźliśmy tam małe zawiniątko, a w nim słodycze. Były tam i gumy do żucia z historyjką, i butelki z Pepsi, dwie tabliczki czekolady i lizaki – dla każdego z nas po jednym. Tego wieczoru ta Pani już do nas nie przyszła, a gdy przybiegliśmy tam następnego dnia z bukietem stokrotek zerwanym po drodze, już jej nie było. Ani jej męża, ani dzieci, ani przyczepy kempingowej. I powiem Ci, z ręką na sercu, że ile razy o tym myślę, ogarnia mnie smutek i żal, że nie zdążyliśmy wręczyć jej tych kwiatków i podziękować.” Zamilkł na dłuższą chwilę, a ja wahałam się, co powiedzieć. Czy uświadomić mojego przyjaciela, że tak naprawdę to w tamtych czasach tylko nieliczni wyjeżdżali za granicę na wakacje i mogli sobie pozwolić na objadanie się słodyczami i czytanie komiksów z gumy balonowej? A, że zdecydowana większość szarych obywateli z Polski klepała taką sama biedę jak ludzie w Rumuni? Że jak ktoś nie miał waluty na zakupy w Peweksie, to czekoladę widział raz na rok, o ile miał to szczęście, by mieć w klasie koleżankę, której wujek z Ameryki regularnie przysyłał paczkę na święta? Że ubrania donosiło się po starszym rodzeństwie, a wyjazd na wakacje równał się z dwumiesięcznym pobytem u cioci na wsi? Jednak przyglądając mu się ukradkiem i widząc jego szczere wzruszenie, gdy opowiadał mi swoją historię, postanowiłam ostatecznie nie mówić mu prawdy. Bo przecież każdy z nas potrzebuje wierzyć, że gdzieś na świecie istnieje prawdziwe Eldorado.
Karolina Chłoń
TOUCHÉ | marzec 2013
TOUCHÉ | marzec 2013
10 | wywiad z nim | karol walkowiak
GORĄCE SERCE I ZIMNA GŁOWA
TOUCHÉ | marzec 2013
karol walkowiak | wywiad z nim
Karol Walkowiak (21 l.) – najmłodszy reprezentant kadry Polski seniorów w piłce wodnej, piłkarz wodny, zawodnik, ratownik morski, trener – mówi o sobie „facet, który kocha wodę”. Odkrył, że jest uzależniony od adrenaliny – w szóstej klasie podstawówki. Nie byłby sobą, gdyby nie czuł się wolny we wszystkim co robi. Od życia wymaga sukcesu, od kobiety szanowania jego wyborów, od siebie – wytrwałości i opanowania – w każdej sytuacji.
TOUCHÉ | marzec 2013
| 11
12 | wywiad z nim | karol walkowiak
Czar PRL-u to jeden z pubów w Gorzowie, w którym podobno często można Cię spotkać... Spodobał mi się, bo to było coś jak… alternatywa w moim mieście. Stary klimat i ludzie, którzy tam przychodzą, robią z Czaru PRLu wyjątkowe miejsce.
mecze w Warszawie – tam wypatrzył mnie trener. Jakiś czas później dostałem oficjalny list, w którym zostałem powołany do reprezentacji decyzją trenera kadry narodowej. Pierwszy raz jako reprezentant zagrałem na Ukrainie, w Kijowie, w 2011 r.
Otwierasz drzwi i… … i cofam się kilkadziesiąt lat wstecz. Słyszę w Twoim głosie lekką nostalgię, dlaczego? Przecież nie możesz pamiętać czasów PRL-u (śmiech). Masz rację, ja raczej nie (śmiech), ale mam wrażenie, że jakoś w tę kulturę zostałem wprowadzony przez swoich rodziców, którzy opowiadali mi setki historii z tamtych czasów. Z reguły sprowadzały się do tego, jak to oni mieli ciężko albo jak to my dzisiaj mamy lepiej. Wszystko na kartki, talony na zakup samochodu i gigantyczne kolejki – po wszystko albo po cokolwiek. Po co Ty stoisz dzisiaj w „kolejce”? Mogę wybrać tylko jeden „produkt”, czy mam kilka opcji?
PIŁKA WODNA OTWIERA RÓŻNE FURTKI DZIECIAKOM, KTÓRE CZĘSTO GODZINAMI SIEDZĄ PRZY „KOMPIE”. SPORT JEST DLA NICH DOBRĄ ALTERNATYWĄ I SKUTECZNIE ODCIĄGA OD TEGO, CO OFERUJE IM „PODWÓRKO”.
Powiedzmy, że masz ze sobą trzy kartki. Pierwsza, to skończenie studiów – licencjat, magister – zadowoli mnie jedno z dwóch (śmiech). Druga kartka to miłość, trzecia – większy sukces w piłce wodnej.
Osiemnaście lat i pierwszy mecz w kadrze seniorów? Sam byłem naprawdę mocno zaskoczony. Nie spodziewałem się, że ktoś tak szybko doceni pracę i poświęcenie, które wkładałem w piłkę wodną. Wtedy, to było dla mnie spełnienie marzeń.
Jeszcze większy niż gra w reprezentacji narodowej? Myślę, że chciałbym spróbować gry poza Polską, w lidze, gdzie mecze rozgrywa się w każdy weekend, a nie raz w miesiącu. Dzięki temu można się wiele nauczyć. Oczywiście nadal grałbym dla reprezentacji Polski, nie wyobrażam sobie gry w żadnej innej reprezentacji, bo takie mam przekonania i to się nie zmieni.
Jesteś piłkarzem wodnym, ratownikiem, trenerem piłki wodnej… Całe Twoje życie kręci się wokół wody? Można tak powiedzieć. Nie mogę dokładnie określić, kiedy się zaczęło, ale miałem wtedy kilka lat – cztery, może pięć. Rodzinny wypad nad jezioro. W którymś momencie wpadłem do wody, spanikowałem, zacząłem się topić, nie miałem jeszcze za sobą żadnej nauki pływania. Po tej sytuacji zawziąłem się w sobie i postanowiłem, że nauczę się pływać i będę w tym dobry, kiedy następny raz wpadnę do wody – wypłynę sam. Potem, zamiast dobranocki chodziłem na naukę pływania (śmiech). Cała moja pasja do wody przyszła z czasem. Po jakimś czasie dostałem propozycję dołączenia do klubu pływackiego, pływałem dwa lata.
Jesteś najmłodszym zawodnikiem w kadrze narodowej – imponujące osiągnięcie. Powołanie do kadry było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Wcześniej zacząłem grać w Lidze Seniorów Piłki Wodnej w Polsce – tam pokazałem, że walczę, daję z siebie wszystko, jako młody, dobrze „wypływany” zawodnik zaczynałem grając w ataku. Przed końcem sezonu, zagrałem dwa dobre
No proszę. Czyli jednak byłeś pływakiem, mimo że teraz irytujesz się, kie-
dy ktoś mówi o Tobie w ten sposób… Dwa lata byłem pływakiem, ale już od dziesięciu jestem piłkarzem wodnym, czyli jakaś różnica jednak jest. Po dwóch latach powiedziałem, że to nie dla mnie. Pływając od ścianki do ścianki nie czujesz tej adrenaliny, jaką daje Ci sport zespołowy. Szukałem alternatywy, chciałem czegoś więcej. Polecono mi klub piłki wodnej, zacząłem trenować. Spodobało mi się od razu, chociaż dopiero na pierwszych sparingach w pełni poczułem, co to jest ta piłka wodna. I co to jest ta piłka wodna – dla Ciebie? To połączenie kilku dyscyplin – pływanie, rugby, piłka ręczna, wszystko naraz. Nie mogę być tylko pływacko dobrze przygotowany, musimy pracować również nad siłą, głównie siłą nóg. Typowy pływak, po latach treningu, choćby pływał nie wiem jak dobrze i przyszedł na trening piłki wodnej, nie byłby w stanie zrobić u nas np. kontry z piłką, bo nie ma startu z wody. Niektórzy myślą, że kiedy robimy wyskok z wody i strzelamy bramkę – odbijamy się od dna (śmiech). To nie jest prawda, minimalna głębokość na basenie, na którym gramy mecze wynosi 2 metry, więc to nie jest tak, że ktoś lub coś pomaga nam z wody. Pływacy odbijają się od ścianki basenu, my wybijamy się z wody samą siłą nóg. Jak wygląda Twój trening, skoro piłka wodna to połączenie tylu dyscyplin? Na początku kładzie się duży nacisk na pływanie, potem – treningi wzmacniające mięśnie nóg, np. wchodzisz do wody, dostajesz piłkę o wadze 5 kg i musisz trzymać ją nad głową – pracujesz nogami tak, żeby nie pójść pod wodę i się nie utopić. Potem dochodzi siłownia, biegi, treningi kondycyjne poza wodą, treningi taktyczne w wodzie. Trenujemy kilkanaście godzin tygodniowo. Sporo, zwłaszcza kiedy się studiuje. Studiuję na AWFie, uczelnia docenia to, że trenuję, gram dla reprezentacji i w klubie. Mam sporo udogodnień – dłuższy czas na zaliczenia, zwolnienia od dziekana. Poza tym - treningi na basenie są wieczorami, siłownię zawsze mogę wkomponować w przerwę między zajęciami albo zacząć od niej dzień… Wszystko da się zorganizować. Kilka miesięcy temu dodatkowo zapropono-
TOUCHÉ | marzec 2013
karol walkowiak | wywiad z nim
wano mi stanowisko trenera najmłodszych piłkarzy w klubie. Jeszcze Ci mało zajęć w grafiku (śmiech)? Trenerem jestem tylko trzy razy w tygodniu, więc daję radę (śmiech). Dlaczego się zgodziłeś? Spodobała mi się to, że mogę komuś przekazać swoją pasję, to czego się nauczyłem w ciągu wszystkich rozegranych meczy, wyjazdów, setek godzin treningów. Poza tym, piłka wodna otwiera różne furtki dzieciakom, które często godzinami siedzą przy „kompie” albo wkręcają się w coś niewłaściwego. Sport jest dla nich dobrą alternatywą i skutecznie odciąga od tego, co złego oferuje im „podwórko”. Codzienne treningi sprawiają, że nie mają już tyle czasu na wszystko inne, poza tym, kiedy trenują, chcą być w tym dobrzy, więc dbają o zdrowie, formę. Ja, co nieco się o piłce wodnej już dowiedziałem, bo ktoś kiedyś mnie zaraził tym sportem. Teraz kolej na mnie. Jesteś ostrym trenerem? Wydaje mi się, że ciągle jeszcze za mało ostrym (śmiech). Ale to są dzieci, trzeba im najpierw pokazać, że to zabawa, a potem, kiedy zaczną swoje pierwsze turnieje, wtedy poczują to „coś” i przekonają się, że chcą się tym zająć dając z siebie 100%. Wcześniej wspomniałeś, że ktoś kiedyś zaraził Cię piłką wodną. Mówiłeś o swoim pierwszym trenerze? Tak. Pan Ryszard Łuczak – człowiek legenda i świetny trener – cierpliwy, pomocny, otwarty. To on stworzył piłkę wodną w Gorzowie. W przyszłym roku kończy 80 lat, a jeszcze kilka lat temu mnie trenował! Chodziłem do niego na treningi jeszcze jako dzieciak, miał na mnie duży wpływ i dzisiaj bardzo dużo mu zawdzięczam. Miał takie powiedzenie, które padało zawsze przed meczem – gorące serce i zimna głowa, to znaczy, że trzeba grać z duchem walki, ale zawsze zachowywać spokój. Kiedy najczęściej przypominasz sobie o tej zasadzie? Przydaje się często np. kiedy strzelam karne, które bardzo lubię. Dlaczego? Przecież to stres, presja drużyny, kibiców…
TOUCHÉ | marzec 2013
Kiedy ja wykonuję rzuty karne, myślę tylko o tym, że piłka musi być w tej bramce – po prostu. Nie myślę wtedy o niczym innym. Może dlatego nie jest to dla mnie żaden stres. Który karny najbardziej zapamiętałeś? To było kilka lat temu, finał olimpiady młodzieży, graliśmy w Małopolsce. Pod koniec meczu wyprowadziłem kontrę, wywalczyłem karnego i strzeliłem tego karnego sam. Trener wskazywał na innego zawodnika, który był w korzyst-
niejszej pozycji, ale powiedziałem, że skoro już tyle tych karnych strzeliłem, to ostatni w sezonie też musi być mój. No i udało się, dzięki temu nie musieliśmy grać kolejnego meczu i od razu zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Często stawiasz na swoim, tak jak w tym meczu? Zawsze się staram, ale nie zawsze wychodzi, piłka wodna to jest sport drużynowy i nie jestem tutaj takim indywidualistą.. Postawienie na moim to
| 13
14 | wywiad z nim | karol walkowiak
dla mnie to, żeby moja drużyna wygrała mecz. Kiedy strzelę bramkę, to tak naprawdę jest mała cegiełka, najważniejsze jest to, żeby wygrać cały mecz, bo jeżeli ja strzelę bramkę, a przegramy dziesięcioma, to moje bramki nie mają żadnego znaczenia. Nawet wtedy, kiedy po tych bramkach, przed basenem czeka na Ciebie grupa dziennikarzy? Myślę, że to jest spowodowane tym, że zobaczą, że w danym meczu akurat ja pomogłem drużynie, co zawsze staram się robić – gra się dla drużyny. Jeśli mnie, czy któremuś koledze z zespołu, uda się dobrze wykonać swoją pracę, dziennikarze to zauważają, ale to nie jest tak, że czuję się gwiazdą. Nigdy nie czułem się gwiazdą i nigdy nie będę się czuł – chociażbym nie wiem jak wiele osiągnął. Nie wiem jak to jest być kimś
„masowym” , kimś jak wszyscy. Zawsze chciałem być sobą, zawsze patrzyłem na siebie, nie na „wszystkich”. Dużo mówisz, o grze dla drużyny. Jak to jest poza meczem, również „gra się dla drużyny”? Myślę, że gdyby któryś z nas musiał nadstawić karku za drugiego, to by się nie zawahał. Piłkarze wodni od zawsze trzymali się razem i będą się trzymali. Aktualnie tworzy się u nas w klubie kolektyw, który może wiele osiągnąć, jeśli zostaniemy w takim samym składzie. Jesteśmy zgrani mimo że gramy razem od niedawna. Kolektyw – zabrzmiało PRLowsko. Może to PRL, a może terminologia trenera, której sami używamy z przyzwyczajenia (śmiech).
Kiedy zostałeś ratownikiem? Egzamin na młodszego ratownika zdałem dość wcześnie, miałem 13 lat, wtedy mogłem działać jako ratownik na basenie. W 2010 r. wyjechałem nad morze, jako ratownik morski. Nie pojechałem tam dla kasy, chciałem przeżyć powiedzmy… wakacyjną przygodę (śmiech). Cały klimat pracy nad morzem jest świetny, możliwość pomagania ludziom - nie tylko ratowania ich w wodzie, ale również w codziennych sytuacjach, kiedy np. ktoś ma alergię na plaży, komuś innemu zgubi się dziecko, spotykałem się z naprawdę z różnymi sytuacjami. Jest taka, którą szczególnie zapamiętałeś? Tak. Alarm. Byliśmy 3, może 4 godziny po pracy. Mieszkaliśmy w domkach letniskowych na „miasteczku ratow-
TOUCHÉ | marzec 2013
karol walkowiak | wywiad z nim | 15
ników”, wpadła do mnie znajoma, siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Nagle usłyszałem trzy gwizdki – wezwanie na akcję. To zdarzało się rzadko, wezwanie na akcję poza pracą, poza patrolem, czy dyżurem – od dawna nie mieliśmy takiej sytuacji. Trudno to opisać, to adrenalina, którą czujesz natychmiast. Porwałem SP (przyp. red. potocznie „pamelka”, podstawowy sprzęt ratowniczy) i pobiegłem z kolegą jako pierwszy. Za nami oczywiście ludzie z deskami, apteczkami, tlenem, torbami R1, R0. Musiałem w ekstremalnym tempie przebiec 5 km., ale w takich sytuacjach czujesz tylko adrenalinę, nie myślisz o fizycznym zmęczeniu, ale o zagrożeniu i o tym, że możesz komuś pomóc. Jak na kobiety działa fakt, że facet jest ratownikiem? To może się podobać i myślę, że się podoba. Poza tym – plaża, słońce… to wszystko działa (śmiech). Chociaż czasami stereotypy na temat ratowników np. odpychają kobiety. Wiele słyszy się o tym, że jesteśmy aktywni nie tylko w dzień, ale i w nocy (śmiech). Jest w tym trochę prawdy, musimy się rozluźnić , pobawić, ale często wszystkie te stereotypy są mocno przesadzone. A te dotyczące kadrowych wyjazdów piłkarzy? Kadra się bawi? Na wyjazdach kadrowych wyjeżdżamy za granicę, poza tym że tam gramy, mamy możliwość zwiedzania świata, często w miastach do których przyjeżdżamy wychodzimy razem, żeby zobaczyć coś nowego. Pewnie gdyby nie kadra nie zwiedziłbym już tylu krajów, miast, miejsc. Poznałem różne kultury, różne kuchnie. Ostatnio byliśmy w Tibilisi w Gruzji, naprawdę piękne miasto… Zapamiętałem stamtąd przede wszystkim fantastyczny, górzysty krajobraz. Jest mnóstwo miejsc, które zapadły mi w pamięci np. Dania, gdzie większość ludzi poruszała się na rowerach, Ukraina, gdzie widać ogromne różnice społeczne – lexusy obok trabantów na ulicach miast, Węgry – ze swoją znakomitą kuchnią… Jak reagują ludzie za granicą, kiedy dowiadują się, że jesteście z polskiej reprezentacji? To zależy od popularności piłki w danym kraju, np. na Węgrzech ludzie żyją piłką wodną, tam piłka wodna jest sportem narodowym. Wchodzimy do
TOUCHÉ | marzec 2013
marketu w koszulkach polskiej reprezentacji i wszyscy chcą z nami porozmawiać, pytają czy gramy w najbliższym turnieju, wszyscy wszystko wiedzą, czekają na mecze, na węgierskich stadionach trybuny są wypełnione po brzegi, osiągnięcia w piłce wodnej są dla nich bardzo ważne.
KIEDY COŚ TŁUCZE MI SIĘ PO GŁOWIE I O TYM NAPISZĘ, WRZUCĘ DO SIECI NA STRONĘ, GDZIE BARDZO WĄSKIE GRONO WIE, ŻE TO JA... CZUJĘ SPOKÓJ.
Skoro jesteśmy przy osiągnięciach – ciekawi mnie, ile medali masz już na koncie. Dokładnie nie pamiętam, nie liczyłem, co roku dochodziły nowe, każdy kolejny jest dla mnie bardzo ważny, cenię każdy z tych medali – od najmniejszego. Pamiętam, że lata temu, kiedy zdobyliśmy mistrza Polski młodzików – dostaliśmy wtedy takie małe, złote medale. Teraz, po latach, złoto już się starło, ale medal jest u mnie nadal i nadal jest dla mnie ważny. Puchary z reguły przejmuje klub, dla siebie zatrzymałem jeden, kiedy zdobiliśmy mistrzostwo Polski, a ja byłem kapitanem drużyny. Podczas tego turnieju była zasada, że kapitan zabiera puchar ze sobą. Pogadajmy teraz o Twoich wierszach. Z jednej strony twardy, bezkompromisowy sportowiec, z drugiej – wrażliwy facet, który podobno pisze niezłe teksty… No właśnie może piszę teksty, ale nie nazwałbym ich wierszami, to są po prostu moje przemyślenia, które chciałbym wylać z siebie. Kiedy coś tłucze mi się po głowie i o tym napiszę, wrzucę do sieci na stronę, gdzie bardzo wąskie grono wie, że to ja… czuję spokój. Dlaczego napisałeś swój pierwszy tekst? Miałem gorszy okres w życiu, a może właśnie lepszy… Wtedy, chciałem wyrzucić z siebie wszystkie swoje myśli.
Napisałem wtedy właściwie trzy pierwsze teksty – skrajnie różne. Różne emocjonalnie, czy tematycznie? I emocjonalnie i tematycznie. Kiedy przyznajesz się komuś, ze piszesz, z jakimi reakcjami się spotykasz – uśmiech, zaskoczenie? No właśnie chodzi o to, że się nie przyznaję i w tym wywiadzie nastąpiła pewna… dekonspiracja (śmiech). Wróćmy jeszcze do czasów PRL. Jednym z symboli epoki była „kobieta pracująca”. Co myślisz o współczesnej wersji takiej kobiety? Jest niezależna, a to podoba się facetom, magnetyzuje. Nigdy nie myślałem o takich kobietach w kontekście PRL-u, ale… (śmiech). To kobieta, której nie można sobą łatwo zachwycić, dotrzeć do niej, bo taka kobieta wie, że może mieć wszystko bez faceta u boku, a to, co facet powinien jej dać trudno jest uchwycić, „złapać”. Takiej kobiecie imponuje się tym, co ma się w środku. rozmawiała: Justyna Skrzekut fotografie: Hania Sokólska
16 | jej punkt widzenia
Il. Kinga Tync
Ciemność zobaczyłam, ciemność
Obywatele i Obywatelki Rzeczpospolitej Polskiej! Zwracam się do Was jako przedstawicielka młodych, ciężkopracujących, wątpiących i obserwujących. Zwracam się do Was w sprawach wagi wysokiej. Stop. Dziś już każde dziecko wie, że w pierwszej kolejności powinnam wymienić tu obywatelki, nie obywateli. Generał Jaruzelski jeszcze chyba o tym nie wiedział, a sparafrazowałam tu początek jego najważniejszego komunikatu. I na tym powiem dość tej inspiracji, składając jednocześnie uroczystą deklarację, że więcej o generale już tu nie wspomnę. Ani słowa. Właśnie, słowa. Komunikat, propaganda, informacja, wiadomość. Zwał, jak zwał, ale dziś o tym. Spójrzmy na ten peerelowski slogan: „Pozdrawiam kobiety pracujące dla pokoju i rozkwitu ojczyzny”. A jakże, ja też! Tylko, że dziś ciężko mi stwierdzić, kto tak naprawdę pracuje, z całą świadomością i przekonaniem, dla „pokoju i rozkwitu ojczyzny”. Dziś pracuje się głównie dla siebie. Dla pieniędzy i dobrobytu. Wiecie, odbywam teraz praktyki w szkole. Jest taka klasa, z którą naprawdę świetnie się współpracuje, rezolutne dzieciaki. Prowadziłam u nich lekcję na temat ojczyzny i poezji wojennej. Zapytam się: „Kto z was byłby w stanie oddać życie za Polskę?”. Klasa milczy. To z nieśmiałości - myślę. Rozwijamy temat, ale odpowiedź dalej brzmi: nikt. To o jakieś 100% mniej, niż jeszcze przed stoma laty. Ciężko mi oszacować, jak odpowiedź na to pytanie wypadłaby w czasach PRL-u, ale podejrzewam, że nieco inaczej niż dziś. Kolejny: „Uprzejmie i szybko obsługujemy ludzi pracy”. Dziś uprzejmie i szybko obsługuje się przede wszystkim tych, którzy mają grube portfele albo immunitet. Z pracą ma to często niewiele wspólnego. O, patrzcie, to też jest dobre: „Alkohol - wróg szczęścia”. Absolutnie się nie zgodzę. Do abstynencji mi daleko. Uśmiałam się. „Ochrona środowiska gwarancją życia”. Z tego komunikatu można by uczynić porzekadło ludowe, szczególnie w sytuacji zagrożenia życia krakowian w obliczu alarmu smogowego. Podobno w obecnej sytuacji półgodzinna przebieżka dostarcza organizmowi tylu toksyn, co wypalenie 4 papierosów. Nie wiem, ile w tym prawdy. Przestałam biegać.
Zaczęłam za to obserwować komunikaty, jakimi dziś jestem otoczona. Jakkolwiek daleko im od tej peerelowskiej propagandy socjalistycznej, mam wrażenie, że również jak one - chcą zrobić ze mnie głupka. Choć może w mniej wysublimowany, przemyślany i podprogowy sposób. Słuchajcie, było to tak: wstałam, jak niestety często mi się to zdarza, o 13 rano. Bardzo rano. Spoglądam na telefon: „Użytkownik numeru 877652xxx próbował się z Tobą skontaktować 10 razy. Jeśli nie chcesz go znać - nie oddzwaniaj”. Najpierw przetarłam zdziwione oczy, a potem doceniłam komunikat za prostotę formy i poradę, jakiej nawet nie powstydziłby się wróżbita Maciej. Idę do lodówki. Mleko, mleko, gdzie jest mleko... Jest. Obowiązkowo 3,2%, firmy nie mogę podać, ale napis na opakowaniu głosi: „Smak gratis”. Złożyłam gorące dziękczynienie właścicielom firmy za to, że nie musiałam dodatkowo płacić za smak tego napoju bogiń i cieląt. Włączam komputer. Chcę zarezerwować bilet lotniczy do Boston, Massachusetts, żeby złożyć wizytę Mariuszowi Maxowi. Nim to jednak ostatecznie następuje, komputer wyświetla znany nam wszystkim alert: „Podłącz lub znajdź inne źródło energii”. Dzięki, Toszibka - mówię i oddaję się próbie odnalezienia źródła energii. Kiedy w końcu się udaje, koniecznie muszę sprawdzić, co tam na Facebooku. No i proszę: „Dama Kameliowa jest w związku z użytkownikiem Armand Duval”. Ale co to w ogóle za sformułowanie? Z użytkownikiem!? Dobrze chociaż, że nie z obywatelem... Wracam na stronę przewoźnika (przelotnika?). Przy finalizacji transakcji wyświetla się jednak komunikat: „Rezerwacja tlenu w tym samolocie jest dodatkowo płatna”. Wolne żarty! Mam dość. Chcę przeładować stronę, a wtedy Google Chrome informuje mnie: „Ciemność widzę, ciemność”. O tak. I ja też zobaczyłam ciemność. I usłyszałam donośny głos mówiący: „Weź dziewczę, nie daj się ogłupić”. I Wy też się nie dajcie, jak nie tyle zakładam, co mam nadzieję - nie dały się Wasze matki i babki. Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl
TOUCHÉ | marzec 2013
jej punkt widzenia | 17
Il. Kinga Tync
Kombajnistki
Polityka to taki straszny zespół stosunków zachodzących pomiędzy konkretnie ustosunkowanymi członkami. Członki owe, jak pokazuje międzynarodowa tradycja, to w znaczącej części członki typu męskiego, z rzadka tylko przeplatane członkiniami oraz zjawiskami pośrednimi. Polityka to dziedzina podła, pachnąca ropą i szeleszcząca pieniążkiem, więc gdzie nam, zacnym białogłowom, do takiego łajna. Zresztą, nawet gdybyśmy już przekoniecznie chciały się w jakiejś partii zalogować – wybór byłby mniejszy niż na wystawie sklepu Społem w Nowym Targu, w 1981. Spoglądając z perspektywy dziewczyny koloru blond, opcje polityczne są jak sukienki – dzielą się na czerwone, zielone, konserwy za kostkę i postępowe ledwo za dupkę. Nie ma, och nie ma żadnej, do której mogłabym się zapisać, w której wyglądałabym przynajmniej dobrze. Każdej po pewnej chwili zaczynałabym się wstydzić, lub, co jeszcze bardziej prawdopodobne – to ona wstydziłaby się mnie. Dlatego też my, kobiety, zaplątujemy się do tego nieseksownego światka możliwie najrzadziej, nie upatrując większego interesu w przemawianiu do tłumów w bezpłciowej garsonce oraz uprzejmego podnoszenia ręki w sprawach, o których na serio nie mamy pojęcia. I tak to się toczy, na całym świecie kobitki są zbyt fajne, by angażować się w klaustrofobiczne projekty dziwnych, rozgęganych panów. Nie ma tam dla nas miejsca, godnego eksponować nasze atuty oraz atrybuty. Scena polityczna jest nadęta, pozbawiona smaczku, stylu i biustu. Parytety równoważą berety, co daje w efekcie niezły pasztet zamiast efektu push - up. Progesteron polityczny jest na wymarciu, co wydaje się być dosyć nieprawdopodobne na świecie zasiedlonym przez proporcjonalną, babską większość. W rozumieniu gramatycznym polityka, podobnie jak partia, jest kobietą i pozostaje zagadką dziejów, dlaczego na tym oto gruncie nie kiełkują tryliardy kobiecych komando bojówek, damskich komitetów i babskich partii. Jak to być może, że to nie my jesteśmy najznamienitszym establishmentem? Co by też było, gdybyśmy się, o ludu piękny miast i wsi, spiknęły? Gdybyśmy wszystkie solidarniej niż Solidarni’2010 wymalowały szminkami na
TOUCHÉ | marzec 2013
drzwiach Sephory 10 tez, a w nich wszelkie mądrości zasadnicze i żądania bezwzględne? Zaszantażowałybyśmy ich na śmierć, a byłaby to śmierć głodowa, nieuprana, niewyprasowana, bezpotomna i bezmiłosna. Były już w historii takie zuchwałe projekty, niestety zdarzało im się dosyć szybko kisnąć. Sufrażystkom nie pykło, feministkom różnie się powodzi, choć to właśnie one były niezwykle blisko seksmisji. Żadne z ugrupowań nie czerpie natomiast z nieprzebranego dziedzictwa Traktorzystek - kobiet, które ujeżdżały ryczące maszyny i ujarzmiały ary pól. Gdyby troszkę zliftingować mit kobiety na traktorze, tu przypudrować, a tam zassać, mogłybyśmy porozmawiać o nowym, rewolucyjnym projekcie. Oto nadchodzi era Kombajnistek, z angielska tłumaczonych jako „Te, co kombinują”. Myśmy kombajnistki. Każdego dnia do zaorania mamy 8 godzin biznesu (wymiennego na bezpłatny staż) i 4 strony pracy magisterskiej. Nieźle musimy się nakosić fitnessów, aby zgarnąć żniwo plaż w Juracie. Orzemy pośród przyjaciółek, którym mężowie(!) przekwalifikowali glebę na działkę budowlaną, a u nas ciągle ugorek. Nawozimy odpadami tokstycznych związków i ciągle tną nam dopłaty. A na koniec sezonu z tejże pracy nie ma do cholery kołaczy! Zaprawdę, powiadam Wam, o takich problemach nie śniło się żadnym ministerstwom ani filozofom. Nie ogarnęliby tego ani Tuskowie, ani Jarczanie, ani Januszki. My natomiast, kombajnistki waleczne miast i wsi, mamy na to patent i potrafiłybyśmy nie takie rzeczy wykombinować! Tymczasem pozostaje nam tylko podjechać kombajnami na galę Dnia Kobiet i życzyć sobie większych jaj. Świat trzyma się li i jedynie dzięki naszym kombinacjom, i niech reszta sobie myśli, co chce. Kombajn Secret Service swoje wie. Czołem pracy, Sandra Staletowicz staletowiczowna@gmail.com
18 | jego punkt widzenia | odważnie o wszystkim
il. Basia Maroń
O Pewexie, Sanostolu i czasach niedotkniętych
Jestem rocznikiem transformacji ustrojowej, rocznikiem ’89, który swoje dziecięctwo zaczął równolegle z raczkującą nieporadnością polskiego kapitalizmu. Tak też młoda, dwudziestoletnia ze mnie bestia. Strzelam, że podobnie jak duża część naszego targetu, sławny PRL znam głównie z opowieści, zdjęć czy tekstów. A także tego specyficznego fetorku, który wisiał jeszcze nad latami 90., a który dziecku wydawał się całkowicie naturalny. Pamiętam więc czasy, gdy Maluchy i Polonezy trwały w swym ekspansywnym pochodzie (jak również ich powolne obumieranie, to jak stały się passé, a pewnie przed nami jeszcze ich powrót w blasku retro). Pamiętam, kiedy Frugo było po prostu cool, a nie kultowe, pamiętam jak biegało się po domu w getrach i grało na Pegasusie (te żółte kartridże, Drogie Panny). Pamiętam, gdy wszyscy mieli te same swetry z Króla Lwa, który był ich pierwszym filmem w kinie. Pamiętam Sanostol (możesz przybić sobie piątkę, jeśli w myślach wyśpiewałaś tą nazwę), pamiętam Disco Relax (piątka po raz drugi) i kolekcjonowanie wszystkich możliwych śmieci z chipsów (Po-po-pokemon Tazo i po raz trzeci!). Nie pamiętam za to mięsa na kartki, pralki Frani, jeansów z Pewexu i kolejek po papier toaletowy. Warszawę i Syrenę znam już tylko, jako klasyków motoryzacji. Nie pamiętam Jacka i Agatki, obligatoryjnych pochodów pierwszomajowych, monopolu Białego Jelenia (choć marka się utrzymała, jak mi się wydaje) i wiecznego deficytu pomarańczy. Nie pamiętam mentalności pracowników służb publicznych PRLu, ale wiem, że dobrze jest ją przywołać, gdy ktoś potraktuje mnie nieuprzejmie w urzędzie. Nie pamiętam, jak ludzie zachowywali się podczas podróży pociągiem nad morze, ale jeśli wskakują przez okna to wiem, że oglądam zachowania rodem z PRLu. Nie pamiętam też sportowych wyczynów sprzed ’89, ale jestem przekonany, że emocje były wówczas większe - co gotów jestem wypunktować, kiedy nasi znowu nie wyjdą z grupy. I nie potrafię pozbyć się wrażenia, że jestem przez to jakby trochę mniej fajny.
Mam wrażenie, że zachowujemy się czasem, jakby wspomnienie PRLu było częścią jakieś zbiorowej pamięci dziedzicznej. Że z pokolenia wyżej niejako płynie oczekiwanie takiego stanu rzeczy, jakby tylko to dawało nam podstawę do jakiegokolwiek porozumienia z naszymi staruszkami. Tymczasem my głównie udajemy, że doświadczenia absurdu ludowej ojczyzny są naszym przeżyciem pokoleniowym i wydaje się nam, że rozumiemy żarty, nawiązania i odniesienia, ale myślę, że za cholerę nie mamy pojęcia o co chodzi. Trochę jakby wstydliwe było, że nie znamy świata nieskażonego kapitalistyczną pogonią za konsumpcją, bez wyścigu szczurów, komputerów i komórek. Czy kontakt z tą obciachową, ale za to ponoć bardziej autentyczną i szczerą epoką daje tarczę przed zalewającą nas propagandą sukcesu? Może szukamy takiej tarczy i dystansu, który daje? A może po prostu fajnie jest się pośmiać z tamtych czasów i głupio przyznać, że nie załapaliśmy się na imprezę, o której wszyscy opowiadają? Może ja za bardzo zgłębiam temat? Chodzi mi jednak o to, że nasze dzieciństwo pod sztandarem Króla Lwa też jest ciekawe i warte zmitologizowania. Natomiast młodość roczników ’89 i podobnych wciąż się rozgrywa. Więc może warto zadbać o to, byśmy naszym dzieciom opowiadali, jak to kultowo było na początku tysiąclecia, zamiast karmić je historyjkami, które i tak lepiej opowiedzą dziadkowie. Może nie musimy podpinać się pod cudze wspomnienia, jakkolwiek interesujące by nie były. Czekam więc na numer poświęcony latom 90. i przekonamy się, który z nich wyjdzie bardziej czadowo! Aha, i gratulacje dla czujnych – tak, od 2009 roku odmawiam starzenia się. Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com
TOUCHÉ | marzec 2013
jego punkt widzenia | błazenada | 19
il. Basia Maroń
Chłopcy z Huty po goździku mają
Każdego roku, z początkiem marca, serca obywatelek–towarzyszek, w pocie czoła szyjących zasłony, obrusy i fartuchy w przepastnych halach ludowych szwalni, ku chwale ojczyzny i Generalnego Towarzysza Sekretarza, zaczynały bić nieco żwawiej. Oto zbliżał się ósmy dzień. Ósmy dzień miesiąca deszczowego, co marcem nazwany. Wtedy to w każdej głowie, oddanej krajowi proletariuszki kiełkowała jedna myśl: „Dziś moje święto, Dzień Kobiet! A w zasadzie dlaczego nie Dzień Kobiet Pracy?” Przecież siła narodu to w nich tkwiła, gdzież tam czołowym oddziałom klasy robotniczej, węgierskiej, bułgarskiej czy wreszcie radzieckiej, do polskich kobiet, przodowniczek pracy, zasłużonych matek, żon-do-rany-przyłóż i wyrozumiałych przyjaciółek od igły i nitki! Nie w pracy miejsce na wywrotowe rozmyślania na temat zaplutej, zakazanej i wysoce niebezpiecznej zmiany nazwy święta. Jednak nie po drodze było tym zwartym szeregom, z czołami co chustkami krasnymi przepasane, poddawać w wątpliwość choć krztynę tego, co podawało do wiadomości radio. Zaś za jego pośrednictwem, Marysia ze Świdnika, czy zatrudniona w Ursusie Krystyna dowiadywały się z pierwszej ręki, co w tym roku zarządził Generalny Towarzysz Sekretarz. Wszystkie kobiety w czasie wolnym od pracy, ku chwale wyżej wymienionych podmiotów o najwyższej wartości, oddawały się czynnościom tak pożytecznym, jak wieczorne robienie na drutach, zerkając ukradkiem na kalendarz ścienny, wypełniony po brzegi fotografiami roześmianych robotników z jugosłowiańskich nadmorskich miejscowości. Dlatego też na czerwono zaznaczony ósmy marca, nie dawał spokoju już na dwa tygodnie przed rzeczoną datą. Kiedy pierwsze słoty marcowe zmywały z chodników miast i miasteczek resztki brudnego śniegu, oddane pracy krawcowe, zatrudnione w niezliczonych państwowych zakładach pracy, stały w kolejkach po chleb i kaszę . Mokły niemiłosiernie w te środy i poniedziałki, kiedy cokolwiek rzucili, w kieszeniach szarych płaszczy miętosząc bez opamiętania kartki na inne luksusowe artykuły, jak kawa, cukier i czekolada. Ale mniejsza o deszcz, zbliżał się przecież dzień
TOUCHÉ | marzec 2013
podejmowania nowych zobowiązań, wyznaczania całorocznych celów we współzawodnictwie zakładowym. O nagrodach, a nie byle jakie były to nagrody – rajstopy niemnące, ręczniki frottowe i zapachowe mydła wszelkiej maści - najgorliwiej marzyły najmłodsze z robotnic. Jeszcze stanu wolnego, pochodzące z ośrodków wiejskich, przybywały do miast w poszukiwaniu wymarzonych mężczyzn i z pasją oddawały się pracy w fabrykach, będącej źródłem sukcesu całego narodu. Bez względu na szerokość geograficzną z ich mozołu korzyści czerpali wszyscy zjednoczeni robotnicy: w Białymstoku, Budapeszcie, Moskwie i Lipsku. W czasach prosperity kopalń, stoczni, hut i zakładów ozdobionych wiekopomnymi hasłami jak „Pamiętaj matko, dziecko Twój skarb!” czy „Każdy rolnik dostawcą mleka!”, nie było wyczynem owianego legendami goździka dostać. Wyświechtane, czerwone kwiaty dostawały wszystkie towarzyszki-robotniczki. Za to wyróżnieniem najwyższej państwowej wagi, było móc stanąć na uroczystym wiecu, w centrum szwalni w towarzystwie Zakładowego Najpierwszego Sekretarza i z rąk jego odebrać z uśmiechem dyplom Zasłużonej Przodowniczki Pracy oraz kartki na pomarańcze. Ta z kobiet, która doświadczyła tego niewyobrażalnego zaszczytu, do końca życia znała smak prawdziwej, jedynej, socjalistycznej pomarańczy, z trudem przywiezionej zza żelaznej kurtyny. Chłopcy z Huty może i mieli po goździku w butonierkach brązowych garniturów, w których zabierali swoje lube na przedstawienia do Ludowych Centrów Kultury, ale to po kobiecych stronach łóżek małżeńskich wisiały dyplomy za uszycie trzystu procent tygodniowej normy obrusów białych, ozdobionych czerwoną wstążką.
Jakub Jaworudzki Marzysz czasem o socjalistycznej pomarańczy? Pisz: jesterjames@wp.pl
20 | fashion | wake me up in prl
WAKE ME UP IN PRL
Fotografia: Roksana Wąs Modelka: Kate Makiela (ML Studio) Stylizacja: Anna Sowik Make-up: Kate Makiela Asystentka: Anna Bloch
TOUCHÉ | marzec 2013
fashion | wake me up in prl | 21
TOUCHÉ | marzec 2013
22 | fashion | wake me up in prl
TOUCHÉ | marzec 2013
fashion | wake me up in prl | 23
TOUCHÉ | marzec 2013
24 | fashion | wake me up in prl
TOUCHÉ | marzec 2013
fashion | wake me up in prl | 25
TOUCHÉ | marzec 2013
26 | fashion | wake me up in prl
TOUCHÉ | marzec 2013
fashion | wake me up in prl | 27
TOUCHÉ | marzec 2013
28 | fashion
street fashion Karol Uwaga, uwaga! Tym razem mała niespodzianka i przy okazji miła odmiana. W końcu udało mi się upolować dla Was ciekawie ubranego osobnika płci przeciwnej, który jest pierwszym, męskim nabytkiem w naszej, comiesięcznej rubryce Street Fashion. Oto Karol, dwudziestoletni student dziennikarstwa, który lubi bawić się modą. Chętnie sięga po klasyczne rozwiązania i fasony ubrań, jednak dba również o to, by dodać całości nowoczesnego charakteru. Jego wygląd to dowód na to, że z dobrym skutkiem można mieszać elegancję z luźnym stylem i wciąż wyglądać z klasą! Sam najchętniej ubiera się w sieciówkach, głównie tych podchodzących pod znany wszystkim koncern Inditex, skąd pochodzi jego płaszcz (Zara) oraz spodnie (Bershka). Co zwraca uwagę w stroju Karola? Udana gra stylem militarnym, który został nieco przełamany luzackim elementem w postaci czapki typu snapback, dzięki której całość nie jest monotonna i przewidywalna. Stylizacja przykuwa uwagę, pomimo sporego ograniczenia kolorystycznego, jednak to zdecydowanie wychodzi jej na dobre. Ja kupuję Karola w całości, a Wy?
Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://www.laffvintage.pl http://przebierankipannyanki.blogspot.com/ http://www.maxmodels.pl/laff_vintage.html
TOUCHÉ | marzec 2013
fashion | 29
Czarny to zdecydowanie mój kolor! Nie dla mnie pstrokate i barwne połączenia, bo kolory przemycam do swoich stylizacji jedynie w postaci dodatków czy pojedynczych elementów ubioru. Ciesze się, że wiosną modne będą czarno-białe kombinacje, a nie tylko typowe wiosenne neony i pastele - choć oczywiście takie elementy również znajdą się na mojej wiosennej liście!:)
Kasia Gorol Znana w Sieci jako Jestem Kasia. Studentka germanistyki i języka szwedzkiego, kochająca modę, zakupy i zabawę w stylistkę własnej osoby. Wraz ze swoimi stylizacjami często widywana na jednej z najpopularniejszych stron modowych na świecie: http://lookbook.nu/user/63384-Kasia-G/ Kasię znajdziecie również na jej stronie internetowej http://www.fashionsalade.com/jestemkasia/ oraz innych portalach: http://www.facebook.com/JestemKasiaBlog http://www. formspring.me/Kasiica
TOUCHÉ | marzec 2013
30 | film | on i ona w kinie
On i Ona w kinie Oda do... Hitchcock’a
Hitchcock Data premiery: 01.03.2013 (Polska), 01.11.2012 (Świat) Reżyseria: Sacha Gervasi Scenariusz: John J. McLaughlin Zdjęcia: Jeff Cronenweth Obsada: Anthony Hopkins (Hitchcock), Helen Mirren (Alma Reville), Scarlett Johansson (Janet Leigh), Danny Huston (Whitfield Cook) Dystrybucja: Imperial – Cinepix Czas trwania filmu: 1 godzina 38 minut
W poprzednim miesiącu, na łamach TOUCHÉ, przyznałem się do błędu i oficjalnie przeprosiłem Elizę za to, że zmusiłem ją do oglądania martyrologicznego Lincolna, na którym sam nudziłem się niemiłosiernie. Tym samym, przygotowując marcowe wydanie Magazynu, odstąpiłem decydującego głosu w wyborze filmu – jak przystało na prawdziwego gentelmana – mojej towarzyszce wszystkich filmowych emocji. Dla Elizy kwestia była bezsporna: oprócz tego, że wygrała męsko - damską batalię, ponownie zaproponowała Hitchcocka, z uwagi na to, że termin polskiej premiery znacznie uległ zmianie. Ze skruchą w oczach i lekko spuszczoną głową udałem się na seans, ale to, co sądzę o filmie, zdradzam Wam, Drodzy Czytelnicy, jako pierwszym… Alfred Hitchcock wybitnym reżyserem był – i to nie podlega żadnej dyskusji. Bodaj każdy z nas obejrzał jego Psychozę (z tego miejsca zachęcam do zapoznania się ze świetną analizą tego dzieła napisaną przez Anetę Władarz, opublikowaną w listopadowym numerze TOUCHÉ), a przerażającą scenę pod prysznicem ma w głowie po dziś dzień, kiedy zdejmując szlafrok wchodzi do własnej łazienki. Reżyserem Hitchcocka jest debiutant – Sacha Gervasi, który w sposób dojrzały, unikając rażących wpadek, prowadzi aktorów, opowiada klarowną i spójną historię pozbawioną patosu i wzniosłości. Film skupia się na okresie, gdy Alfred Hitchcock po premierze dzieła pt.: Północ – północny zachód, poszukuje jakiegoś novum, punktu zaczepienia jego kolejnej opowieści, która w założeniu miała być inna niż te, stworzone przez niego dotychczas. Zainspirowany powieścią Roberta Blocha, postanawia podjąć się wyzwania wykreowania – jak się później okazało najbardziej kasowego – thrillera. Gervasi przedstawia reżysera jako tyrana pracy. Tworzenie filmu to dla niego proces najbardziej istotny w życiu, często przewyższający jego prywatne, osobiste dylematy i troski. Anthony Hopkins w roli Hitchcocka czaruje widzów z ekranu. Jest perfekcyjny w każdym geście, ruchu i wypowiedzianym słowie. Wybitnie przekazał uczucia człowieka, który popada w alkoholizm, zatraca siebie i swoje relacje z żoną na rzecz płodzenia kolejnego filmu. Najbardziej fundamentalny motyw Hitchcocka to miłość łącząca reżysera i jego żonę – Almę Reville (rewelacyjna Helen Mirren). Ich bliskość, wystawiona na próbę przez wszelakie popędy Hitchcocka i dyskretne zauroczenie Almy innym mężczyzną, zwyciężyła, a scena finalna filmu Gervasi’ego urzekła mnie swoją prostotą wizualną i ogromną dawką emocjonalności. Z wielkim uśmiechem i poczuciem cudownie spędzonych, dwóch godzin, uciekłem z kina, żeby nie dać Elizie jeszcze większej satysfakcji. Bartosz Friese
TOUCHÉ | marzec 2013
| 31
Majstersztyk Surrealiści wierzyli, że moc sprawcza miłości pozwala tworzyć artyście, łącząc go z nadrzeczywistością. I tylko dzięki miłości sztuka osiągnąć może doskonały kształt. Walentynki już co prawda za nami, jednak Hitchcock wprowadza nas ponownie w stan zbliżony do zakochania. I mowa tu zarówno o miłości do sztuki, jak i do człowieka, którego wybieramy na towarzysza naszego życia. Udało mi się wreszcie przekonać jednego z mężczyzn na seans tego wyśmienitego filmu, mam więc nadzieję, że napisane tu słowa zachęcą do tego jeszcze wielu innych, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Hitchcock to bowiem dzieło wyjątkowe, zarazem subtelne i wierne przebiegowi prawdziwej historii. Osobiście nie przepadam za filmami biograficznymi, ten jednak odbieram jako nietuzinkowy. Dotyczy on nie tylko mistrza suspensu, którego wielu z nas ceni i podziwia, ale też jego partnerki – a przede wszystkim – uczucia, jakim darzą się wzajemnie. Historia powstawania jednego z najgłośniejszych filmów w historii kina - Psychozy, stanowi zapis wspaniałego i niepowtarzalnego talentu, jaki odnaleźć możemy w dziełach Alfreda Hitchcocka. Debiut Sachy Gervasi’ego prezentuje kawał doskonałego, hollywoodzkiego kina. Wszystko zachwyca – zdjęcia, scenariusz, gra aktorów. Nie ma ani jednego potknięcia. Dodatkowo poznajemy historię powstawania jednego z naszych ulubionych filmów od kuchni, razem ze wszystkimi smaczkami i skandalami, które jej towarzyszyły. Doskonały okazał się również wybór obsady aktorskiej. Sir Anthony Hopkins jak zwykle nie pozostawia swoją kreacją niczego do życzenia, w czym dorównuje mu również jego filmowa partnerka – Helen Mirren. Filmowa charakteryzacja uzyskała natomiast podziw nie tylko widzów, lecz także Akademii – a sam Hitchcock nominowany został do Oscara w kategorii Najlepsza charakteryzacja. Za rolę Almy Reville, Helen Mirren nominowana została w kategorii najlepszej, pierwszoplanowej aktorki, między innymi do nagród BAFTY i Złotego Globu. Jak sam wspomniałeś, Bartoszu, Gervasi przedstawia Hitchcocka jako tyrana pracy i nieugiętego perfekcjonistę. Oku reżysera nie umknęły także skomplikowane relacje twórcy z aktorkami odtwarzającymi główne role w jego filmach. To, co moim zdaniem stanowi jednak najciekawszy wątek filmu, to nie historia samego powstawania Psychozy, lecz fakt, jaki wpływ na jej ostateczny wygląd i przebieg całego procesu twórczego ma związek Alfreda z Almą, oraz inspiracja, jaką daje mu uczucie, którym ją obdarza. Zatem, Moi Drodzy – do kin!
Eliza Ortemska
TOUCHÉ | marzec 2013
32 | film | nowość
Życie jednak słodki ma smak
Sugar Man / Searching for Sugar Man Data premiery: 22.02.2013 (Polska), 19.01.2012 (świat) Scenariusz i reżyseria: Malik Bendjelloul Zdjęcia: Camilla Skagerstom Obsada: Sixto Rodriguez, Stephen „Sugar” Sugarman, Craig Bartholomew-Strydrom, Dennis Coffey, Mike Theodore, Eva Rodriguez, Regan Rodriguez, Sandra Rodriguez-Kennedy Dystrybucja: Gutek Film Czas trwania filmu: 1 godzina 25 minut Mawia się, że najciekawsze scenariusze pisze samo życie. Drodzy Czytelnicy, zapewniam, że nie są to puste frazesy! Mam ku temu niepodważalne dowody! Cofnijmy się zatem w czasie. Koniec lat sześćdziesiątych, Detroit w stanie Michigan w USA. Muzyk meksykańskiego pochodzenia - Sixto Rodriguez podczas jednego ze swoich nocnych występów w klubie zostaje doceniony przez producentów, którzy umożliwiają mu podpisanie kontraktu z wytwórnią Sussex Records. Wydawałoby się, że to swoista przepustka do wielkiego muzycznego świata. Niestety, mimo swego niezaprzeczalnego talentu, wspaniałego głosu, osobliwych tekstów, nawet pochwał niektórych krytyków, płyty Rodrigueza nie sprzedają się. Z czasem jego utwory nikną w eterze, a sam muzyk milknie. Ale to nie koniec historii! Jakimś przedziwnym sposobem twórczość Amerykanina trafia na podatny grunt kraju nadal borykającego się z wszechobecnym apartheidem – do RPA, gdzie staje się symbolem wolności, swoistym fenomenem, a sam Rodriguez idolem na miarę Elvisa Presleya czy Jimiego Hendrixa. Ale nie jest zwykłą gwiazdą, bowiem
całą jego osobę spowija tajemnica. To człowiek-widmo, o którym nikt niczego nie wie, pojawiają się nawet spekulacje dotyczące jego rzekomej śmierci. Sixto Rodriguez – kompletnie niezauważony i zapomniany w USA, na drugim końcu świata rozkochuje w sobie miliony fanów. Jeden z nich Stephen „Sugar” Sugarman wraz z dziennikarzem Craigiem Bartholomew-Strydromem rozpoczynają poszukiwania niezwykłego muzyka. Tą przejmującą i niewiarygodną historię postanowił przedstawić w swoim filmie dokumentalnym Malik Bendjelloul – debiutujący szwedzki reżyser. Sposobem prowadzenia akcji, stopniowym budowaniem napięcia, umiejętnym podążaniem za śladami bohatera niczym detektyw, zdecydowanie zjednuje sobie widzów. Niezaprzeczalnym dowodem tego jest nagroda publiczności dla Sugar Man na festiwalu w Sundance i w pełni zasłużona statuetka Oscara w kategorii najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego. Ponadto młody reżyser idealnie łączy w dziele różne techniki animacji, które od samego początku potrafią oczarować odbiorcę i przenieść do świata narodzin gwiazdy. Umiejętnie prezentuje także stare fotografie i materiały video, a całość przeplata oryginalnymi utworami pochodzącymi z płyt Rodrigueza – Cold Fact (1970) oraz Coming from Reality (1971). Wszystkie te elementy, w połączeniu z jednoczesnym, stopniowym odkrywaniem wspólnie z widzem tajemnicy artystycznego mitu muzyka, są argumentem przemawiającym na korzyść reżysera. Malik Bendjelloul doskonale potrafi przekazać całą magię losów Rodrigueza, spowodować, że każdy zakocha się w skromnej osobie amerykańskiego piosenkarza, ale przede wszystkim w jego twórczości. Istotnym dla całej filmowej opowieści jest również fakt, że sam reżyser miał spore problemy podczas realizacji dokumentu, bowiem nikt początkowo nie chciał dofinansować jego projektu, nawet Szwedzki Instytut Filmowy. Po trudach i latach wyrzeczeń udało się stworzyć nietuzinkowe dzieło o niezwykłym człowieku, plastycznie i wizualnie dopracowane, a przy tym idealnie skonstruowane pod kątem dramaturgii. Dzieło kreatywne, potrafiące przepełnić serce widza nadzieją i optymizmem. PS Pisząc powyższą recenzję nieustannie wsłuchuję się w dźwięki i słowa wypływające z utworów Sixto Rodrigueza. I nie potrafię przestać! Zachęcam Was, drodzy Czytelnicy, nie tylko do obejrzenia Sugar Mana, ale również do zagłębienia się w jego niesamowitą muzykę. Wierzcie mi, nie pożałujecie. Magdalena Kudłacz
TOUCHÉ | marzec 2013
film | nowość | 33
Wszyscy jesteśmy wariatami
Poradnik pozytywnego myślenia / Silver Linings Playbook Data premiery: 08.02.2013 (Polska), 08.09.2012 (Świat) Scenariusz i reżyseria: David O. Russell Zdjęcia: Masanobu Takayanagi Obsada: Bradley Cooper (Pat), Jennifer Lawrence (Tiffany), Robert De Niro (Pat Sr.), Jacki Weaver (Dolores) Dystrybucja: Forum Film Poland Czas trwania filmu: 2 godziny 2 minuty Zwolennicy Prawa Przyciągania od lat przekonują, że to nasza życiowa postawa prowokuje sytuacje, które nas spotykają. Pozytywne myślenie stanowić ma receptę na sukces osobisty i zawodowy: jeśli posiadamy własną strategię działania, wiemy do czego zmierzamy i widzimy sens w tym co robimy, mamy większe szanse na zbudowanie stabilnego poczucia własnej wartości oraz uzyskania pełni szczęścia i samorealizacji. Sympatykiem tej teorii zdaje się być David O. Russell, który w filmie Poradnik pozytywnego myślenia potwierdza słuszność jej założeń. Główny bohater - Pat (Bradley Cooper), cierpi na psychozę maniakalno-depresyjną: po drastycznym pobiciu kochanka swojej żony trafia do szpitala psychiatrycznego, w którym spędza osiem miesięcy. Pozytywne myślenie oraz zaplanowana strategia postępowania, mają być dla niego receptą na powrót do normalności oraz, jak wierzy, kluczem do odzyskania żony. Mimo determinacji Pat często przegrywa ze swoją chorobą: stres i niektóre bodźce zewnętrzne oddziałują na jego pamięć emocjonalną, przypominając uczucia towarzyszące chwilom spędzonym z żoną. W przystosowaniu pomaga mu
TOUCHÉ | marzec 2013
ekscentryczna i równie „pokręcona” Tiffany – w tej roli znakomicie zaprezentowała się Jennifer Lawrence. Grana przez nią postać wdowy- seksoholiczki, pełna czarnego humoru i przekąsu, dodaje pikanterii opowiadanej historii. Bohaterowie budują intrygującą relację, którą dopełniają humorystyczne i szczere dialogi, dalekie od społecznych konwenansów. W tle resocjalizacji Pata, ukazane zostały małe dramaty postaci drugoplanowych: ojca - hazardzisty z nerwicą natręctw, matki próbującej utrzymać zdrowe relacje rodzinne mimo wewnętrznej patologii oraz popadającego w depresję przyjaciela, którego duszą stawiane przed nim wymagania zawodowe i rodzinne. Uczucie przytłoczenia oraz chwiejne nastroje bohaterów doskonale oddaje efekt prowadzenia kamery z ręki oraz wąskie kadrowanie postaci. Dynamiczny montaż nadaje tempa narracji, zabawnej i zaskakującej szczególnie w pierwszej części filmu. Końcówka już bardziej sztampowa i wyraźniej wpisuje się w kanon komedii romantycznej. Pat jest jakby mniej szalony, a „pazur” Tiffany ulega stępieniu. Warto wspomnieć o ścieżce dźwiękowej autorstwa Danny’ego Elfman’a, która sama w sobie oddziałuje na widza niczym tytułowy poradnik. Film nagrodzono aż ośmioma nominacjami do Oscarów, w tym w najważniejszej kategorii - dla najlepszego filmu. Doceniona została również znakomita gra aktorska w pierwszym i drugim planie – szansę na statuetkę otrzymali: Bradley Cooper, Robert De Niro (Pat Solitano Sr.) oraz Jacki Weaver (Dolores Solitano), a w kategorii najlepsza rola żeńska zwyciężyła Jennifer Lawrence. Mimo konwencjonalnego zakończenia oraz przejawiających się w filmie haseł o pozytywnym nastawieniu i „światełkach w tunelu”, zapewniam, że widzowi nie stanie w gardle kolejny lukrowany pączek miłosny. To sprytnie opowiedziana historia, opowiadająca o poszukiwaniu własnego miejsca. Reżyser stawia tezę, że każdy z nas ma jakieś swoje „małe dziwactwa”, które przesuwają nas na osi normalności w stronę szaleństwa. Nie należy jednak zbyt szybko kategoryzować ludzi. Film skutecznie przekonuje, że to właśnie w pozytywnym myśleniu zawiera się metoda na szczęście, ale żeby je osiągnąć trzeba najpierw zaakceptować stratę. Agnieszka Różańska
34 | film | analiza starego dzieła
Dziewczyna z PRL-u
Wojciech Pokora w twarzowej kreacji jako Stanisław Maria Rochowicz vel. panna Marysia.
Poszukiwany, poszukiwana (1972) reż. Stanisław Bareja Kobieta w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej ma równe z mężczyzną prawa we wszystkich dziedzinach życia państwowego, politycznego, gospodarczego, społecznego i kulturalnego – głosił art. 66 projektu Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Propagandowe plakaty z tego okresu są świetnym zobrazowaniem tej ustawy. Kobieta kierująca traktorem/ ze szpachlą w ręce/ łypiąca groźnym okiem (zapewne na bumelantów, wałkoniów i obiboków), do tego zawsze atletycznie zbudowana i gotowa do zrealizowania planu sześcioletniego, wyrabiając 300% normy. Na owych plakatach i broszurkach panie oraz panny figurowały jako obywatelki o wszechstronnych umiejętnościach i niespożytej
energii do kształtowania lepszego jutra, a jak było w rzeczywistości? Cóż, pewnie każdy, kto przeżył PRL ma swoją prywatną wersję wspomnień i doświadczeń. Niemniej jednak kobieta pracująca stała się symbolem tamtych czasów, a dzięki Irenie Kwiatkowskiej wiemy, że taka niewiasta żadnej pracy się nie boi. O ikonę polskiej, pracowitej dziewoi walczy z bohaterką Czterdziestolatka inna sławna i gorliwa obywatelka PRL, aczkolwiek stosowanie żeńskiej końcówki w jej opisie jest dość dużym nadużyciem. Na szczęście Stanisław Bareja wyplątał się rewelacyjnie z tego impasu, nadając wyreżyserowanemu przez siebie filmowi tytuł, który rozwiązał problem nieokreśloności płci: Poszukiwany, poszukiwana.
TOUCHÉ | marzec 2013
film | analiza starego dzieła | 35
Stanisław Maria Rochowicz to, posiadający niezwykły zmysł estetyczny, historyk sztuki. Z muzeum, w którym bohater pracuje, znika jeden z obrazów. W myśl żelaznej, prlowskiej (a)logiki, mężczyzna zostaje oskarżony o kradzież dzieła. Mimo braku dowodów prokuratora na obciążenie rzekomo winnego, Rochowicz nie chcąc kusić losu decyduje się na krótkoterminowe życie pod przykryciem. Choć w tym kontekście należałoby raczej użyć słowa „nakrycie”, a więc – krótkoterminowe życie pod odpowiednim nakryciem głowy, tj. peruką i stosownym okryciem swego, bądź co bądź, męskiego ciała, zwiewną sukienką. W ten oto sposób nasz bohater rodzaju męskiego rozpoczyna chapter 2 swojego życia, zatrudniając się jako gospodyni domowa Marysia. Zakonspirowany uciekinier otrzymuje pierwszą pracę u państwa Karpielów, gdzie w ciągu dnia nieudolnie wypełnia obowiązki, które dotąd były mu nieznane, a nocą tworzy kopię skradzionego obrazu, aby podłożyć ją w muzeum pod oryginał i tym samym oczyścić się z winy. Niestety prawie idealna przykrywka Rochowicza zostaje ujawniona i mężczyzna musi znaleźć nowych pracodawców. Każda kolejna posada, którą przyjmuje Marysia ujawnia nowe talenty i umiejętności byłego historyka sztuki, bardzo dalekie od wyuczonego zawodu. Kiedy zarówno Rochowicz, jak i jego żona poczynają odkrywać zalety nowej pracy mężczyzny, niespodziewanie pojawiają się nowe fakty odnośnie skradzionego obrazu, potwierdzające jednoznacznie niewinność bohatera i umożliwiające tym samym powrót małżonków do ich dawnego życia. O czasie, w którym powstał Poszukiwany, poszukiwana mówi się, iż jest to drugi okres w twórczości Barei. We wcześniejszych filmach dominował beztroski i luźny żart. W obrazach lat siedemdziesiątych przemienił się on w „śmiech z podtekstami”, gdzie nie sama fabuła jest istotna, ale zmyślnie zaprojektowana wokół niej satyra i kpina z rzeczywistości Polski Ludowej. Poszukiwany, poszukiwana stworzony wspólnie z Jackiem Fedorowiczem (który pierwotnie miał odegrać główną rolę) otwiera ten rozdział. Absurdalne poczucie humoru skupia się najmocniej wokół postaci pracodawców Stanisława/Marysi. Mamy tu swoisty przekrój społeczeństwa polskiego, który rozpoczyna małżeństwo Karpielów – leniwi i prozaiczni, utrzymujący swój poziom życia dzięki wystawianiu swojego psa w konkursach. Dalej mamy nowobogacką parę Góreckich, zaniedbujących wychowanie syna, rozrabiaki. Ciekawym indywiduum jest Profesor, oficjalnie prowadzący badania nad zawartością procentową cukru w cukrze, których wyniki mają zrewolucjonizować rynek. W rzeczywistości ów człowiek kultury i nauki zajmuje się pędzeniem w domowym zaciszu bimbru. Dopełnieniem tej wycieczki osobowości jest ostatni chlebodawca Marysi, wykonujący zawód „dyrektora”. Bareja nie pozostawił na tej postaci suchej nitki, przedstawiając próżnego karierowicza, pozbawionego inteligencji i wykształcenia, stosującego popularną w kręgach władzy nowomowę. Ta ironia na społeczeństwo, a także zarzucana często niekonsekwencja w prowadzeniu wydarzeń i brak spójności scen to mocne atuty filmu i zarazem elementy nowego stylu pracy Stanisława Barei. Aneta Władarz
TOUCHÉ | marzec 2013
Oryginał i kopia – obrazy z filmu Poszukiwany, poszukiwana
W 2010 roku, podczas festiwalu Filmoteki Szkolnej w Warszawie, kultowe dzieło Barei wykorzystane zostało w grze miejskiej, w której zawodnicy podążali śladami znanych filmów.
36 | film | w domowym zaciszu
Socjalizm szyty na miarę
Good Bye Lenin! Data premiery: 14.11.2003 (Polska), 09.02.2003 (Świat) Reżyseria: Wolfgang Becker Scenariusz: Wolfgang Becker, Bernd Lichtenberg Zdjęcia: Martin Kukula Obsada: Daniel Brühl (Alexander „Alex” Kerner), Katrin Saß (Christiane Kerner), Maria Simon (Ariane), Chulpan Khamatova (Lara), Alexander Beyer (Reiner), Florian Lukas (Denis) Dystrybucja: SPInka Czas trwania filmu: 1 godzina, 56 minut „Sweter oznaczony jako rozmiar 48 ma szerokość rozmiaru 54 i długość rozmiaru 38...” to tylko jeden z niezliczonych przykładów absurdalnych sytuacji, z jakimi spotykali się na co dzień mieszkańcy nie tylko Niemieckiej Republiki Demokratycznej, ale także innych państw pozostających w ciasnych objęciach socjalistycznego ustroju. Właśnie w takiej rzeczywistości poznajemy Alexa Kernera i jego rodzinę, bohaterów wyreżyserowanego przez Wolfganga Beckera filmu Good Bye Lenin! Październik 1989 roku. NRD hucznie obchodzi swoje 40 urodziny, do Berlina zjechali najwięksi dygnitarze Partii. Matka Alexa, jako oddana idei obywatelka i aktywistka, wybiera się na wieczorne obchody do Pałacu Republiki. Niestety w drodze na uroczystości jest świadkiem zamieszek, podczas których doznaje ataku serca i zapada w głęboką śpiączkę. Mijają dni, tygodnie, miesiące, a Christiane Kerner nadal leży w szpitalnym łóżku pogrążona w nieprzerwanym śnie. Tymczasem otaczająca rzeczywistość zmienia się o 180 stopni. Nie ma już granicy dzielącej Niemcy na część wschodnią i zachodnią, zwyciężyła wolność a wraz z nią
kapitalizm. Okazuje się jednak, że wiadomość o zburzeniu Muru Berlińskiego oraz tryumfie wroga klasowego może być zbyt wielkim szokiem dla Christiane, która nieświadoma zaistnienia historycznych zmian, odzyskuje przytomność i powoli dochodzi do zdrowia. Stawiając na pierwszym miejscu dobro swojej matki, Alexander postanawia z pomocą siostry oraz przyjaciół przywrócić do łask socjalistyczne państwo. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uświadomić sobie, że utrzymanie przy życiu takiej iluzji już od samego początku wydaje się zadaniem karkołomnym, jeśli nie z góry skazanym na niepowodzenie. Zwłaszcza, jeśli zmierzająca w nowym kierunku rzeczywistość zjednoczonych Niemiec niczego nie ułatwia. Problematyczne okazuje się już samo zdobycie podstawowych artykułów spożywczych z byłego NRD, np. takich jak ogórki ze Spreewaldu czy kawa Mocca Fix Gold (którą notabene niektórzy, przynajmniej z nazwy, powinni kojarzyć z polskich półek sklepowych), a to dopiero początek wyzwań z jakimi przyszło się zmierzyć Alexowi. Pojawiające się trudności wiążą się z koniecznością zręcznego, a czasami także wymagającego kreatywności, tuszowania niewygodnych faktów. Jednak nasz bohater, z godną pozazdroszczenia determinacją, nie ustaje w wysiłkach, by stworzona przez niego socjalistyczna ojczyzna, nie runęła jak domek z kart. Słowem podsumowania, Drodzy Towarzysze i Towarzyszki, jeśli ktokolwiek z Was zapytałby mnie dzisiaj o to, czego skromny obywatel może oczekiwać od filmu Good Bye Lenin!, z wyrazem całkowitej powagi na twarzy mogłabym odpowiedzieć, że przepisu na socjalistyczną rewolucję w tym filmie na pewno nie znajdziecie. Nie będziecie też tarzać się ze śmiechu po podłodze, choć niewątpliwie uśmiech powinien niejeden raz zagościć na waszych ustach. Z całą odpowiedzialnością mogę Was również zapewnić, że nie grozi Wam powódź, spowodowana gwałtownie napływającą do kanalików łzowych cieczą. Bez zapierającej dech w piersiach akcji, bez skrajnych emocji i przede wszystkim bez przyprawiających o mdłości słodkości; za to z lekkością, przyjemną narracją i poczuciem humoru zakrapianym miejscami wyraźną nutką goryczy, która zdecydowanie podnosi walory smakowe. Tak w telegraficznym skrócie można przedstawić historię opowiedzianą w Good Bye Lenin! Przyjaciele i ludzie pracy! Zaopatrzeni w tę przynoszącą ulgę i poczucie bezpieczeństwa wiedzę, możecie ze spokojnym sercem zasiąść przed ekranami swoich odbiorników telewizyjnych.
Z socjalistycznym pozdrowieniem, Martyna Kapuścińska
TOUCHÉ | marzec 2013
Info Kulturalne 8 marca 2013: Koncert Możdżer – Danielsson – Fresco w Małopolskim Ogrodzie Sztuki w Krakowie W wyjątkowym dniu i wyjątkowym miejscu odbędzie się koncert poprzedzający nagranie nowej płyty tria Możdżer - Danielsson - Fresco. Dzień po koncercie, czyli 9 marca, muzycy rozpoczną pracę nad albumem w Alvernia Studio. Jego polska premiera przewidziana jest na datę 28 maja 2013 roku, podczas Enter Music Festival. Bilety nabyć można w kasie Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie lub na dwie godziny przed koncertem w kasie Małopolskiego Ogrodu Sztuki. 6 marca 2013: Premiera książki Richarda Carmana pt. Robert Smith. The Cure Nakładem wydawnictwa Anakonda ukaże się już niedługo pierwsza, dogłębna biografia Roberta Smitha, lidera kultowej grupy The Cure. Autor bada i opisuje ponad trzydziestoletnią działalność artysty na scenie muzycznej. Zespół The Cure, utworzony w 1976 roku przez szkolnych przyjaciół – Roberta Smitha, Michaela Dempseya i Lola Tolhursta – był jednym z pierwszych przedstawicieli punk rocka. Oprócz historii grupy, książka porusza też temat historii subkultury gotyckiej, opartej m.in. na osobie Smitha. Wspomina też inne muzyczne projekty artysty, jak choćby występy z Siouxsie And The Banshees czy The Glove. 9 marca 2013: Premiera spektaklu Królowa Śniegu w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu 9 marca w opolskim teatrze odbędzie się premiera sztuki na podstawie Hansa Christiana Andersena. pt. Królowa Śniegu. Za instalację teatralną odpowiedzialny jest dyrektor teatru, Tomasz Konina. W obsadzie znaleźli się: Kornelia Angowska, Cecylia Jacewska - Caban, Beata Wnęk - Malec, Łukasz Schmidt, czy Bartosz Dziedzic. Iga Kowalska
Dzięki powstałej niedawno w Katowicach babecz babeczkarni Miss Cupcake, pojęcie słodkości nabiera nowego wymiaru - pysznych, apetycznie wyglądających cupcakeów. Enodrfinowe dzieła sztuki wypiekane przez Miss Cupcake ucieszą najbardziej wymagających fanów babeczek. Przytulne i stylowo urządzone wnętrze babeczkarni jest doskonałe do spotkań ze znajomymi. Mamy nadzieję że Miss Cup Cupcake na stałe zagości na słodkiej mapie Katowic.
Miss Cupcake
ul. Sokolska 9 40-086 Katowice tel. 531 98 40 80 www.misscupcake.com.pl TOUCHÉ | marzec 2013
AKCJA PARTNERSKA
38 | muzyka | nowość
Muzyczna dorosłość
Foals Holy Fire Wytwórnia: WEA Records Data premiery: 11.02.2013
Muszę przyznać, iż z natury jestem osobą dość sceptyczną. Wyrasta to, jak sądzę, ze zrozumiałego założenia, że zawsze lepiej się pozytywnie zaskoczyć niż rozczarować. No dobrze – może to po prostu moje prymitywne przywiązanie do stereotypów i wewnętrzne zacietrzewienie – niech będzie. Kiedy więc dowiedziałam się, że szykuje się premiera krążka Foals, zupełnie nie zrobiło to na mnie wrażenia. Kapela kojarzyła mi się głównie z utworem Hummer, wykorzystanym w serialu SKINS, wymyślnymi fryzurami, jaskrawymi, kiczowatymi kolorami i obcisłymi, jeansowymi spodniami. Do tego dochodzi jeszcze jeden aspekt, szczególnie dla mnie drażniący, wręcz odpychający – tak zwane hipsterstwo. Foals w mojej głowie (niestety) jawił się jako tego typu zespół: grający kompletnie niedojrzałe, podobne do wszystkiego i niczego piosenki. Jakiś czas temu jeden ze znajomych udostępnił na facebookowej tablicy singiel z nowej płyty – Inhaler. Gdzieś pomiędzy przeglądaniem prasy, a robieniem makijażu odtworzyłam so-
bie owy kawałek. Malując rzęsy i słysząc pierwsze kilkanaście sekund pomyślałam, że oto moje uszy zostały uraczone niezwykle interesującą porcją dźwięków jakiejś intrygującej, a już na pewno debiutującej kapeli. Aż mi się tusz na oczach rozmazał, gdy przecierając powieki ze zdumienia okazało się, że to właśnie hipsterzy z Foals skomponowali owe cudeńko. Na marginesie – chłopcy nieco ugrzecznili swój wizerunek, a i z włosami zrobili porządek. Wracając do Inhaler – cóż za genialne riffy! Co za intensywność i rytm! Już nie wspominając o zaskakujących przejściach, silnym wokalu i narastającym, muzycznym napięciu. Byłam zupełnie oczarowana, a niełatwo wprowadzić mnie w zachwyt. Jednak ten mój sceptycyzm, koniec końców, nie okazał się aż tak zły – potrzebna jest czasem taka dawka pozytywnego zaskoczenia. Ale! Podążając za starym porzekadłem, że jedna jaskółka wiosny nie czyni – jeden Inhaler dobrej płyty również. Schowałam więc swój optymizm do kieszeni czekając na ukazanie się Holy Fire. Chłopcy z Foals (o przepraszam, teraz już zdecydowanie mężczyźni) jednak utarli mi nosa. Płyta jest wyrazem muzycznej dojrzałości. To tak, jakby urządzili zebranie, przeanalizowali dotychczasową twórczość i zdali sobie sprawę, że beztroska i wcześniejsze niedociągnięcia trzeba pozostawić w garażu w Oksfordzie, gdzie zaczynali. Wyobrażam sobie, jak jeden z muzyków z zupełną powagą przemawia do ekipy: Panowie - czas na poważniejsze granie. Finalnie powstało dzieło kompletne i satysfakcjonujące, o zupełnie innej niż do tej pory stylistyce. Ale i na Holy Fire sprytnie udało im się przemycić swoje znane z wcześniejszych dwóch płyt zamiłowanie do sielskich dźwięków i optymistycznych refrenów (My Number). To, co dla mnie zaskakujące, to przede wszystkim różnorodność – od nostalgicznego Bad Habit, poprzez rytmiczne i zdecydowane Out from the woods, na przygniatającym Moon skończywszy. Ten ostatni utwór to dla mnie idealne zakończenie płyty. Uwielbiam te delikatne szarpnięcia strun gitarowych, przejmujący tekst, a przede wszystkim sposób, w jaki Yannis Philippakis operuje swoim głosem. Bo Istotą dobrej muzyki jest dla mnie właśnie ta świadomość, której - jak mi się wydaje - wcześniej muzykom z Foals brakowało. Okazuję się zatem, że nie zawsze dorosłość równa się początkowi umierania, jak to śpiewała Nosowska. Przynajmniej ta muzyczna. Kasia Trząska
TOUCHÉ | marzec 2013
muzyka | nowość | 39
Wiosna mimo woli
Nataly Dawn How I Knew Her Wytwórnia: Warner Music Poland Premiera płyty: 25.02.2013
Co prawda wiosna już za pasem i nawet udało mi się w ciągu ubiegłego miesiąca raz ujrzeć słońce, jednak muszę przyznać, że wciąż odczuwam, jak mocno tegoroczna zima dała mi się we znaki. Nie przypominam sobie, żeby w moim bujnym i jakże długim życiu, pojawił się okres tak niezachwianego przygnębienia, ponurości, braku energii i rozdrażnienia. Do dzisiejszej pozycji podchodziłem więc zniechęcony, przeszedł mi nawet przez myśl nieprawy plan nabazgrania czegokolwiek bez katowania się słuchaniem materiału, którego nie znam, ale wrodzona ambicja i uczciwość szybko przewietrzyły mi mózg z takich łajdactw. Nie będę jednak kłamał, że płytę Nataly Dawn włączałem pełen entuzjazmu – umiarkowanie ciekawy wysłuchałem pierwszego utworu i… no właśnie – odkryłem, że wpadłem we własną pułapkę. Pułapkę urojonej, zimowej depresji. Dziwne to zjawisko, kiedy w środku cały tańczysz, a na zewnątrz pozujesz na niewzruszenie naburmuszonego. Zawiesiłem więc ten korporalny performance i dałem się ponieść, pozyskując przy okazji informacje
TOUCHÉ | marzec 2013
na temat wokalu dobiegającego do mnie z głośników. A dane te są doprawdy słoneczne. Nataly Dawn to połowa duetu Pomplamoose (dopełnia go Jack Conte), znanego z Youtube’owej działalności coverowej (bardzo przyjemne Single Ladies i Telephone Beyoncé i Lady Gagi), a jej debiutancki album How I Knew Her został w całości sfinansowany przez fanów na platformie Kickstarter – już sam ten fakt powoduje, że człowiek się nad płytą uśmiecha. Na krążek składa się dwanaście autobiograficznych piosenek autorstwa samej Nataly, której niezbyt ruchliwy głos o małym wolumenie co prawda nie powala, ale jest przyjemny (obiecałem sobie, że nie napiszę o wyjątkowej barwie, bo teraz każdy, lekko choćby zmatowiały głos z manierą śpiewania niby od niechcenia jest wyjątkowy, koniec z tym!), sympatyczny, kojący i ma w sobie pewną dozę uśpionej charyzmy, której widocznie nie mogli się oprzeć zaproszeni do współpracy, wyśmienici muzycy. Dwudziestosześcioletniej artystce towarzyszyły w sesjach nagraniowych takie nazwiska, jak Matt Chamberlain (Tori Amos, Fiona Apple) czy Ryan Lerman (Ben Folds, A Fine Frenzy). Tę jakość słychać w każdym utworze. Instrumentarium nie kończy się zresztą na konwencjonalnych instrumentach, do których zaliczam także urocze banjo Lermana – w utworze Please Don’t Scream akcenty metryczne wyznacza uderzający w ścianę z giętej blachy klocek. Dość trudno wskazać mi konkretnie gatunek, jaki Nataly reprezentuje, najbliżej jej chyba do indie popu z elementami folku, jak w otwierającej album Araceli w duchu country, czy podobnej Caroline. Wiem za to, która kompozycja najbardziej zapadła mi w pamięć – to wybitne Why Did You Marry z wykorzystaniem smyczków, utwór pełen smaku i powściągliwego uroku. Leslie to także przepiękna propozycja, uwodzi prostotą i szczerością. Energetyczny numer, wspomniany już Please Don’t Scream z oryginalnymi efektami perkusyjnymi, przykrywa warstwą instrumentalną wokal, jednak już chwilę później, w Even Steven, Nataly pokazuje, że ma pazur. Cały album ma niesamowity klimat klubowego muzykowania w gronie przyjaciół – tu nie do końca nastrojone pianino, tam jakieś śmiechy w tle – to przypieczętowuje wypracowywany od kilku lat styl Nataly. Poległem. Planowałem smucić się i dołować aż do wiosny, a tymczasem śmieję się do komputera, wzbudzając pomruki niezrozumienia wśród domowników. Jeśli zatem, podobnie jak ja, nie możecie się wygrzebać spod ton lutowych szarości, sięgnijcie po to muzyczne przedwiośnie. Działa! Maciek Pawlak
40 | muzyka | na marzec
Kolektyw Voo Voo
Voo Voo Sno-powiązałka Wytwórnia: BOX Music Premiera płyty: grudzień 1986
Mój radziecki odtwarzacz płyt wyraził sprzeciw wobec muzyki nikczemnych pachołków imperializmu z zespołu Voo Voo, próbujących zbrukać niezwyciężone idee socjalizmu. Tak jest, Towarzysze – twórczość muzyków zespołu, a głównie sposoby wyrazu artystycznego lidera grupy, Wojciecha Waglewskiego sprawiają, że młodzież naszego narodu ulega negatywnym wpływom marginesu społecznego, skrajnego pijaństwa i narkotyzacji, powodując rozpoczęcie powszechnej akcji budowania wrogich postaw. Po dogłębnej analizie fraz wyśpiewywanych przez wokalistę, młode pokolenie unika udziału w pochodach i miga się od kroczenia dumnie ze sztandarem Partii. Muzyka pobrzmiewająca z płyty Sno - powiązałka niewątpliwie buduje nowy model działalności artystycznej w dorobku grupy. Model ten jednak nie patrzy na muzykę zachodnią z marksistowską dialektyką. Czerpie garściami z dokonań zachodnich twórców ukrywających się pod pseudonimami Depeche Mode oraz New Wave, których to nazw nie jestem w stanie zrozumieć, ale uważam za niedopuszczalne wzmocnienie i rozwijanie struktur takiej działalności,
bo w imię rozwoju kultury cały naród musi zacieśniać stosunki ze szlachetnym narodem radzieckim! Tymczasem otwierający album utwór o nihilistycznym tytule Zasnuty może wprawić w osłupienie słuchacza swoją długością i niejednoznacznością tekstu. Jeszcze nikt nie odważył się tak bezczelnie zakpić z Urzędu Cenzorskiego przy ul. Mysiej w Warszawie, jak zrobił to autor tekstów na wyżej wymienionym albumie. Kierując moje wątpliwości, co do sprzyjającej idei komunizmu wartości treści, zwracam uwagę na pierwsze zdanie, które możemy usłyszeć po włączeniu albumu: Zbudził mnie nad ranem / Głośny skowyt psa. Powyższy wycinek w sposób ordynarny i wulgarny nazywa funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej psem, co pociąga za sobą procesy uniemożliwiające odczytanie albumu jako przyjaznego Partii i Rządowi. A teraz odrzucę na bok to, jakim Sno powiązałka była albumem w latach ’80. Skupię się na tym, czym jest teraz. Zespół Waglewskiego zawsze był dla mnie polskim Velvet Underground. Począwszy od ich pierwszej płyty, aż do płyty Waglewskiego z synami (Fisz i Emade). Później jeszcze nagrał kilka płyt, ale na etapie jego pracy z synami przestałem się interesować. Album, o którym tu prawię, jest wciąż powiewem świeżości, choć od premiery upłynęło ładnych 26 lat. Dla tych, którzy znają Voo Voo nie będzie dziwne, że ten krążek różni się od ich pozostałych płyt, bo ciężko, swoją drogą, szukać tu jakichkolwiek porównań – ze względu na fakt, że każde ich dzieło jest zupełnie inne, w innej stylistyce, inny kaliber. To właśnie sprawia, że VV jest dla każdego, jak wata cukrowa w wesołym miasteczku - nie mniej jednak trzeba zaznaczyć, że nie tak lekka. W warstwie tekstowej mamy do czynienia z oniryzmem przelewającym się przez uszy litrami. Czasem zahacza o surrealizm myśli Waglewskiego i miesza się z buddyjską mantrą słyszaną już na początku, a dopełnioną w piosence – notabene – o tytule Mantra. Mamy bóle głowy, mamy sny i omamy. Halucynacje spowodowane narkotykami, jak przystało na rockn’rollowca, czy niespełnione, Freudowskie marzenia? Sno - powiązałka grą słów jest i marzeń. Podoba mi się dwuznaczność tekstów, która pozostała do dzisiaj. Płyta ta nabrała innego znaczenia, nie straciła na wartości – co nie udało się wielu innym albumom. A układ utworów – doskonale przemyślany – nie pozwala na wyrywkowe odsłuchanie. Zastanawiam się nad każdym słowem, bo król muzyki w Polsce jest jeden i Wojciech Waglewski jest nim bezsprzecznie, dlatego boję się, że cenzura mogłaby nie znieść ostrych słów krytyki. Ale ze szczerego ucha polecam tę płytę; nie podlizując się Partii. Dominik Frosztęga
TOUCHÉ | marzec 2013
muzyka | kulturalnie z bristolu | 41
Hey! Ho! – The Lumineers Coraz bliżej… upragniona, wytęskniona wiosna! Wszystko wokół powoli budzi się do życia i chociaż trudno nam w to uwierzyć, już za parę chwil zazielenią się drzewa, a pobliskie parki zapełnią radośnie rozśpiewane ptaki. Nadeszła pora, aby odkurzyć muzyczną półkę i wzbogacić dotychczasową kolekcję w jakieś nowe łupy. Po długich, lecz bardzo przyjemnych poszukiwaniach, natknęłam się na very friendly bunch of voices. O kim mowa tym razem? The Lumineers - najnowsze odkrycie na międzynarodowej scenie muzycznej. The Lumineers są jak pierwsze, przebijające się przez połacie śniegu przebiśniegi. Każdy dźwięk ich utworów, który wydobywa się z głośników, przynosi nadzieję i powiew tak długo wyczekiwanej, wiosennej świeżości. Rozmyślając nad motywami przewodnimi tego wydania (chociaż nie będzie w tym artykule słowa o nylonowych rajstopach) przyplątała się do mnie pewna dygresja. Zapewne każdy z Was słyszał parę razy w swoim życiu sławne i jakże ubóstwiane przez starsze pokolenia powiedzenie za komuny było lepiej. Niestety nie mogę Wam powiedzieć, ile prawdy znajduję się w tym stwierdzeniu, gdyż niedane było mi żyć w owych czasach. Jednak, jako światłe dziecko czasów postkomunistycznych, zauważyłam pewien, zadziwiający trend. Otóż w muzyce, jak i w modzie, wszystko co stare (tudzież old fashioned), sprzedaje się jak świeże bułeczki; brzmi i wygląda jakoś lepiej. Nie jestem pewna, czy to powód do rozpaczy czy do dumy. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Możemy być dumni, że potrafimy docenić spuściznę naszych przodków i czerpiemy od nich inspirację lub… możemy użalać się nad brakiem oryginalności i inspiracji pośród młodych pokoleń. Myślę, że w obu stwierdzeniach można znaleźć odrobinę prawdy, najważniejsze jest jednak znalezienie złotego środka. Według mnie The Lumineers udało się to w stu procentach! Zespół ten połączył młody hart ducha z oldschoolową stylizacją. Najwyraźniej można było to zauważyć na tegorocznym rozdaniu nagród Grammy, gdzie The Lumineers świecili, jako jedna z najjaśniejszych gwiazd wieczoru. Zespół dostał nominację w dwóch kategoriach Best New Artist i Best Americana Album. Zapewne zastanawiacie się, jak to wszystko się zaczęło. Wesley Schultz (wokal i gitara) i Jeremiah Fraites (perkusja) są przyczyną całego, muzycznego zamieszania. Muzycy rozpoczęli współpracę w 2005 roku w New Jersey, gdzie tworzyli i występowali na scenie. Po pewnym czasie zdecydowali się na małe tournée po Nowym Yorku. Neyla Pekarek (wokal i wiolonczela) dołączyła do zespołu w 2010 roku w odpowiedzi na reklamę, zamieszczoną w portalu Craigslist. The Lumineers wzbogaciło się o dwóch nowych członków tuż przed wydaniem swojej debiutanckiej płyty. Stelth Ulvang (pianino) i Ben Wahamaki (gitara basowa) dołączyli do zespołu w 2012 roku. Ich debiutancki krążek ujrzał światło dzienne w kwietniu 2012 roku, został zatytułowany The Lumineers. Na krótko po wydaniu, album okazał się międzynarodowym bestsel-
TOUCHÉ | marzec 2013
lerem, otrzymał miano złotego krążka w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Kanadzie i Australii. Musicperk.com wystawił zespołowi zaszczytne osiem (na dziesięć możliwych) gwiazdek i skwitował całokształt jednym, jakże trafnym zdaniem a spark of uniqueness does exist. Zgadzam się z tą opinią bez dwóch zdań i zachęcam wszystkich do przesłuchania tego interesującego krążka. Jeżeli chodzi o klasyfikację gatunku muzycznego, piosenki zespołu plasują sie gdzieś pomiędzy folk rock, a indie folk, chociaż przyznam szczerze, że rustick folk jest również jak najbardziej trafnym określeniem twórczości tych artystów. Podczas, gdy większość nowych zespołów stara się odkryć nowe dźwięki w erze cyfrowej rewolucji, The Lumineers stawia na prostotę brzmień i barwne wokale. To właśnie skromność, otwartość i prostota wyniosła zespół na szczyt muzycznej kariery. Wielokrotnie można się spotkać z osobliwym porównaniem The Lumineers do brytyjskiego zespołu Mumford & Sons i chociaż oba zespoły są równie interesujące, to the american version is closer to my heart. Która piosenka z płyty przypadła mi najbardziej do gustu? Nie ukrywam, wybór jest trudny. Moim numerem jeden jest kawałek zatytułowany Big Parade. Co urzekło mnie w tym utworze? Zapewne barwny wokal, tekst, jak i cudowne brzmienie gitary, nadają tej piosence osobliwego charakteru. Rytmiczne uderzenia i nieprzerwany dźwięk gitary w tle przywołuje wspomnienia związane z radosną paradą, którą można zobaczyć na ulicach małego miasteczka, w którym wszyscy żyją obecną chwilą i nie martwią się, co przyniesie jutro. Chociaż z wielką niecierpliwością oczekiwałam na koncert w bristolskiej O2 Academy, to niestety nie udało mi się zobaczyć zespołu na żywo. Show zostało odwołane ze względu na chorobę jednego z wokalistów. Dobrze, że najnowsza płyta The Lumineers znajduje się na wyciągnięcie ręki i mogę ją odtworzyć w każdym momencie, bo przecież nie da się odmówić tak czarującym głosom, so…
Lovely girl won’t you stay, won’t you stay, stay with me? Magdalena Paluch
42 | literatura | szerokie horyzonty
W teatrze słów i łaknień ser z Warszawy nie szczędzi wysiłków, by zapanować nad rozproszonym personelem. Czymże jednak są terminy oraz autorytet człowieka ze stolicy wobec nagłej dostawy rajstop albo kukułek w sklepie? „Zajęci codziennymi troskami, aktorzy traktują teatr co najwyżej jako miejsce spotkań towarzyskich”, nie spiesząc się i nie przywiązując do pracy większej wagi. Ich umysły zaprzątnięte są przez romanse (a tych tu niemało), towary spod lady, pędzony w czeluściach teatru bimber i „bibułę”, którą handlują w bufecie – bezczelnie i swobodnie, jakoby dyrektorowi (i im samym) nie groziła za to przejażdżka wozem milicyjnym donikąd. Notabene z dyrektora też jest niezłe ziółko. Trzykrotnie żonaty, zatrudnia w swym przybytku wszystkie ze swych połowic – pierwszą na stanowisku inspicjentki, drugą – kucharki, trzecią – swoistej primadonny, której należą się wszystkie pierwszoplanowe role, miejsce najbliżej siebie, czyli w sekretariacie, pozostawiając kochance. Dyrektor Zbytek marzy o emeryturze i orderze czy gratyfikacji, które zapewnią mu dostatnią przyszłość, nie pogardzi też talonem na malucha, toteż reaguje paniką („Mariola, moje krople!”), gdy słyszy o kolejnych, szalonych pomysłach swoich podwładnych. Ci z kolei, będąc większością (głos należy do ludu!), hodują w piwnicy ciężarną świnię Małgośkę, by na święta mieć szynkę, oraz nawiązują współpracę z Solidarnością, zezwalając na to, by w teatrze uruchomić tajną drukarnię. Co z tego, że sekretarz komitetu PZPR, Ludwik Martel, odwiedza placówkę codziennie.
Na myśl o PRL-u pojawia się w mej głowie słoń. Niezwykły, prawdziwy, nawet nie ten z trąbą podniesioną do góry, ale słoń dmuchany, który w opowiadaniu Mrożka miał zastąpić ociężałe, monstrualne zwierzę. Tymczasem na oczach uczniów, przy lada wietrze uniósł się do góry. Hipokryzja. Maskarada. Chłam. Cóż to za zoo, w którym żyrafa ma krótką szyję, a świstak nie chce świstać? Dla dobra kolektywu (rządzących), pragnąc obniżyć koszty (podwyższyć swoje zyski), lepiej stworzyć słonia z gumy, pomalować na odpowiedni kolor i nadmuchać go niż ceregielić się z importem solidnej wagi zwierza. Racja, towarzysze, nie trudźcie się. I tak to jedna wielka mistyfikacja (oklaski). Nie ma ryzyka, nie ma zabawy Zajrzyjmy do równie groteskowej powieści Mariola, moje krople Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Na miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego w miejskim, prowincjonalnym teatrze, trwają przygotowania do premiery Horsztyńskiego. Młody reży-
Paragraf zawsze się znajdzie Szpiegowskie wysiłki partyjniaka są wzmożone tym bardziej, że na nadchodzącej premierze ma się pojawić delegacja radziecka. Stąd też cofa on pozwolenie na wystawienie sztuki Słowackiego i, zachęcony tytułem utworu Mrożka, proponuje Strip-tease, („wreszcie coś dla ludzi!”), w którym główne role zagrają wybrane przez niego seksbomby. Jako że na sztuce się nie zna, po zobaczeniu próby stwierdza: „Nie, no coś tu nie gra! (…) Jeśli tak ma wyglądać striptiz, to jakie będą wskaźniki przyrostu naturalnego?”. Tymczasem po budynku krążą ukrywane powielacze, ktoś maluje na ścianie zabawny napis „Precz z komóną”, a buntowniczka Magda (w myśl zasady, że pod latarnią jest najciemniej) sprowadza legendę opozycji – Pałętę, by przeprowadził kurs z podstaw konspiracji, oraz urządza na strychu produkcję antyradzieckich plakatów. I jak tu ukryć prawdę przed kontrolerką delegatury NIK, Celiną Całką, której „katechizm miał tylko cztery słowa: legalność, gospodarność, celowość, rzetelność”, a dewiza życiowa brzmi: „powszechna kontrola źródłem społecznego zaufania”? Jak się nie wydać przed sekretarzem i ubekami z województwa, którzy potrafią znaleźć na wszystko odpowiedni paragraf? Mariola… to istna komedia, pełna nieporozumień, w której piętrzenie się PRL-owskich paradoksów (podobnych do dmuchania gumowego słonia), przyprawia o zawrót głowy. Książka w lekki, zabawny sposób, poprzez nazwiska bohaterów, ich charaktery i sytuacje, pokazuje, że życie w Polsce Ludowej było jedną wielką farsą, wobec której każdy musiał być aktorem.
TOUCHÉ | marzec 2013
literatura | szerokie horyzonty | 43
Jednak czy da się o tych czasach mówić poważnie? Kłamstwo i kicz, z jakimi spotykali się ludzie, już same w sobie utrudniają pozbawioną ironii konstatację. Książką, która nie ucieka w śmiech ani w ostentację, ale całkiem sensownie odnosi się do tych niechlubnych czasów, a do tego onieśmiela maestrią słowa i wieloma innymi wdziękami, jest Madame Antoniego Libery. Czarodziejska moc słowa Nie ma tu, jak powyżej, języka martwych szablonów i propagandowej metafory. PRL, choć stanowiący zaledwie tło wydarzeń, brutalnie odbija się w niby-sielskim, anielskim żywocie dorastającego chłopca oraz w impasie polskiej inteligencji. Nad wyraz oczytany i wrażliwy dziewiętnastolatek zabiera czytelników do szkolnej ławki (jak u Gombrowicza!), ale nie po to, by „upupiać” bądź stroić miny, lecz by poprzez swoją fascynację dać możność percepcji Absolutu – poezji, muzyki, teatru, filmu i namiętności. Odkąd pamięta, dorosłym towarzyszył żal za czasami, jakie minęły (nie ma już wielkich kompozytorów, odkrywców czy podróżników). Nie zgadzając się na bierność wobec rzeczywistości, którą przecież współtworzy, narrator podejmuje liczne próby, by kiedyś powiedzieć: „może jednak wcale nie urodziłem się za późno”. Wie, że jeśli za sprawą Hit the Road Jack potrafi wzniecić w ludziach emocje, darem poetyzowania pokonać regulamin i zdobyć uznanie, a sztuką Cały świat to scena zasłużyć na aplauz widowni, to nawet szara, stłumiona Warszawa pretenduje do miejsca na barwne życie. Zbiorowa namiętność i hipnoza Dzieło Libery to książka przywracająca wiarę w Sztukę, nobilitująca humanistyczne pasje i – rzekłabym – „biblia” dla wątpiących filologów. Jej osią fabularną jest zauroczenie narratora kilkanaście lat starszą nauczycielką języka francuskiego i zarazem dyrektorką jego liceum. Królowa Śniegu (jak zwie ją młodzieniec) swoją tajemniczością, zachodnioeuropejską gracją i niedostępnością budzi w uczniach żądzę i staje się obiektem perwersyjnej hipnozy. Czy ma mężczyznę? Czy należy do partii? - te i inne pytania nurtują uczniów do tego stopnia, że notują, jak się ubiera, z jakich odcieni szminek korzysta i jak często chodzi do fryzjera. Bohater powieści, odkąd zdał sobie sprawę, że znalazł się w ich gronie, raz po raz dokonuje „analizy myślowej”, wyciąga „wielopiętrowe konkluzje” i prowadzi samodzielną akcję detektywistyczną, której celem ma być rozszyfrowanie perfekcyjnej Damy z Lodu oraz uwiedzenie jej swą mową. Czy mu się to uda? Zdobycie adresu i numeru telefonu nie jest trudne, zbadanie układu mieszkania z bloku naprzeciwko również. Dla bystrego i żonglującego słowami chłopaka łatwizną okazuje się pozyskanie daty urodzin, drugiego imienia (Wiktoria) oraz innych danych, a ponadto skontaktowanie się z uczelnianym kolegą przełożonej i wejście w posiadanie intymnych wspomnień jej niegdysiejszego opiekuna. Przed upływem miesiąca bohater wie o „tajemniczym sfinksie” niemal wszystko. Tylko co z tą wiedzą zrobić, skoro jej użycie może zaszkodzić lubej Madame?
TOUCHÉ | marzec 2013
Zalotne podchody Bohater zaczyna puszczać do nauczycielki sygnały, że Coś wie. Przy okazji zadania domowego pisze blisko 20-stronicowy krypto-list miłosny, nafaszerowany aluzjami. Zmyśla mit o przeznaczeniu Panny (On) i Wodnika (Ona) oraz o wiktorii (sic!), jaka ich czeka. Nie widząc u niej żadnej reakcji (poza tym, że zabiera zeszyt i go nie oddaje), kupuje książki, które mają z nią związek i bezpardonowo czyta je na jej zajęciach. Mało tego, uczestniczy w wydarzeniach kulturalnych ważnych dla francuskojęzycznej elity i śledzi ją wracającą do domu… Zuchwały jest i pociągający. Choć ma dwie lewe ręce do „robót ręcznych”, to nie można mu odmówić artyzmu, bogatego życia wewnętrznego, doskonałej pamięci oraz erudycji. Człowiek czynu? Owszem, choć czyni słowami. Ciekawość kobiety, fascynacja i pożądanie przybierają w jego umyśle różne oblicza. W pewnym momencie bohater zdaje sobie sprawę, że w istocie jego podchodami kieruje męski członek. Czy wobec tej dzikiej, prymitywnej prawdy teatralne zabiegi tracą sens? Cała ta gra tekstami okazuje się bujdą? Chyba nie, skoro pozwala na „sytuacje na granicy perwersji”, jak ta, kiedy to Madame opatruje jego ranę, polewając ją swoim Chanel i zadając mu ból. To sprawia rozkosz… Wciągając w romansowy wątek, Libera pozwala sobie na liczne dywagacje (a każda z nich ma tu znaczenie!) – na recenzję sztuki Picassa czy Buffeta, dramaturgii Racine’a, twórczości filmowej Lelouche’a, muzyki Mozarta, prozy Goethego, Szekspira, Conrada, Hölderlina czy Simone de Beauvoir. Ba! W intrygujący sposób pisze o wojnie domowej w Hiszpanii oraz o samochodzie Pobieda. Na przykładzie bohatera pokazuje, jak można sztuką grać, jak ją odczytywać przez pryzmat uczuć i jak za jej pomocą projektować świat. A do tego wszystkiego Madame pozwala poczuć się znów jak nastolatek, przypomnieć sobie dreszcze pierwszych miłości i zrewidować szkolne mity. Daje więcej niż można się spodziewać: wzrusza, pobudza, intryguje. Co z tym PRL-em? W Madame rzuca się w oczy ludzka bezsilność. Polska Ludowa nie jest krajem, w którym kariera romanisty czy pisarza ma sens. Bez zgody na wyjazdy i na druk tekstów, bez dostępu do zagranicznych źródeł ludzie są jedynie marionetkami w rękach systemu. „To kraj zniewolony, to państwo policyjne”, gdzie ludźmi się kupczy, promuje się słabych (bo nie są groźni), a upokarza ambitnych. W szkołach podaje się kłamstwa na temat historii, do współczesnej literatury nie ma dostępu, na każdym kroku trzeba się legitymować i tłumaczyć. Zgoła to inny obraz niż w Marioli… czy w Słoniu, bo tutaj PRL nie śmieszy, ale przeraża. Zachód, uosabiany przez Madame, która „całym swoim jestestwem mówiła «nie» temu światu”, wzmaga w Polakach ich tęsknoty i potrzeby. Bohater próbuje „przy pomocy sztuki (…) ujarzmić życie”, by poczuć jego smak – niezależność, wolność, szczęście, bo – jak uważa „jeśli będziecie mówić – płynnie, inteligentnie – wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo, jak powiada Pismo, na początku jest Słowo”. Małgorzata Iwanek
44 | literatura | nowości
To może przytrafić się każdemu
Fantazja fantazji nierówna
Z dala od domu, Jennifer Weiner
Fantazje w trójkącie, Opal Carew
wyd. Sonia Draga, 2013
wyd. Czarna Owca, 2013
Sylvie Woodruff ma pięćdziesiąt siedem lat. Ponad połowę swojego życia spędziła u boku męża, senatora Richarda Woodruffa. Jako przykładna, idealna wręcz żona dbała zarówno o niego, jak i czuwała nad rozwojem kariery politycznej małżonka, poświęcając temu zajęciu cały swój czas, swoją karierę oraz dobro swoich dwu córek. Kiedy w mediach pojawia się wiadomość o romansie Richarda z o wiele młodszą asystentką, cały świat Sylvie legł w gruzach. Nie mogąc pogodzić się ze zdradą swojego męża, wyrusza do Connecticut, do domku letniskowego, aby przemyśleć swoje dotychczasowe życie oraz zastanowić się nad przyszłością, która nie będzie taka, jaką sobie wymarzyła. Najnowsza powieść Jennifer Weiner jest historią o zaufaniu, potrzebie bliskości z drugim człowiekiem oraz o przebaczeniu. Opowiedziana została z perspektywy trzech kobiet z rodu Woodruff - Sylvie oraz jej córek: Diany i Elizabeth, nazywanej Lizzie. Choć główną bohaterką książki jest Sylvie, to autorka postanowiła pokazać również, w jaki sposób rodzinny dramat, jakim okazał się romans senatora Woodruffa, wpłynął nie tylko na życie jego żony, lecz także ich córek. Z dala od domu jest powieścią o relacjach damsko-męskich, bowiem zarówno Sylvie, jak i jej córki mają problemy z mężczyznami. Sylvie nie potrafi zdecydować czy odejść od męża po zdradzie, bowiem w głębi serca nadal go kocha. Diana, mężatka i matka 6-letniego syna, uwikłana jest w romans ze swoim pięć lat młodszym studentem. Lizzie, czarna owca w rodzinie, była narkomanka i alkoholiczka, wykorzystana seksualnie w dzieciństwie, nie potrafi odnaleźć się w świecie i kiedy poznaje miłego mężczyznę, nie wie, czy uczucie, które on do niej żywi jest prawdziwe, czy stanowi tylko projekcję jej własnych, skrywanych w głębi emocji. Jennifer Weiner stworzyła wyraziste, głębokie postacie potrafiące wzbudzić emocje u czytających. Z dala od domu to powieść przyjemna i wbrew pozorom lekka oraz nie kończąca się w sposób typowy dla powieści obyczajowej, gdzie wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Jest to historia, która mogła przytrafić się każdemu.
Fantazje w trójkącie to drugi tom nowej Czerwonej Serii wydawnictwa Czarnej Owcy. Cykl rozpoczęła powieść: Przeznaczona do Gry. Książka Opal Carew nie jest kontynuacją wydarzeń z pierwszego tomu serii, to zupełnie inna historia. Historia, która niestety mnie zawiodła. Jenna myśli o rozstaniu się ze swoim chłopakiem, Ryanem. Czuje się przez niego zaniedbywana. Czara goryczy przelewa się, kiedy nie pojawia się na weselu ich wspólnych znajomych. Żaląc się przyjaciółce i przedstawiając jej swoje postanowienie, dostrzega w głębi pomieszczenia znajomą twarz. Ryan! Przyszedł na wesele! Pokazał, że jej na nim zależy. Lecz kiedy Jenna podchodzi do niego, on udaje kogoś innego. W ogóle jej nie poznaje i przedstawia się jako Jake. Niczego nie rozumiejąca Jenna dostaje nagle oświecenia: Ryan postanowił urzeczywistnić jedną z jej fantazji erotycznych - seks z nieznajomym... Tak oto zaczyna się historia, która w bardzo krótkim czasie ma okazać się pomyłką o poważnych konsekwencjach. Przyznam się, że na kolejną powieść z Czerwonej Serii czekałam z niecierpliwością. “Zmysłowo, o kobietach i dla kobiet” - to coś, co mi się podoba. Fantazje w trójkącie niestety nie spełniły moich oczekiwań. Scen erotycznych jest dużo, czasem nawet trochę za dużo. Ale od przybytku głowa nie boli, więc tematu nie drążę. Przeszkadzało mi natomiast opisywanie wyżej wymienionych scen w sposób, że tak się wyrażę prostacki, bez polotu i oczekiwanej zmysłowości. Dodatkowo zrażają wulgaryzmy. Gdyby było ich mniej, to w porządku, nikt z nas święty nie jest, ale książki czytam nie po to, by mieć wrażenie, że oglądam polski film sensacyjny. Ponadto sama autorka kilkakrotnie gubi się w tym who’s who, jej postacie są wyjątkowo płytkie, a niektóre sytuacje po prostu nierealne. Mimo to w książce można znaleźć również dobre fragmenty, głównie w postaci tytułowych fantazji erotycznych. Zarówno tych mniej, jak i bardziej popularnych. Seks z nieznajomym. Seks w windzie. Seks w trójkącie z dwoma mężczyznami... To się podoba kobietom, a autorka wykorzystuje ten fakt doskonale. Anka Chramęga
TOUCHÉ | marzec 2013
literatura | klasyka literatury | 45
Człowiek człowiekowi wilkiem
Przesłuchanie, Ryszard Bugajski Niezależna Oficyna Wydawnicza (1990) Najczęściej kojarzonym wizerunkiem Polki w czasach PRL jest kochająca żona i matka, w falbaniastym fartuszku, cierpliwie przyrządzająca gorący posiłek dla swojego zapracowanego małżonka (prawdopodobnie robotnika), niepracująca zawodowo, pełniąca funkcję gospodyni domowej w pełnym wymiarze i oczywiście wychowująca dzieci. Od tego opisu całkowicie odbiega portret głównej bohaterki powieści Ryszarda Bugajskiego pt. Przesłuchanie. Antonina Dziwisz, doświadczona trudnymi wydarzeniami w przeszłości, zmuszona została, we wczesnym etapie swojego życia, samodzielnie zadbać o własne utrzymanie. Poszukując zarobków na różne sposoby, trafiła do teatru, gdzie zabawiała widownię wykorzystując swoje wdzięki oraz zdolności wokalno-aktorskie. Występując i podróżując wraz z trupą, nawiązała nowe przyjaźnie w tym także i romans, który zaowocował małżeństwem. Jej dotychczasowe, monotonne życie zostało przerwane niewyjaśnionym pojmaniem przez oddział UB i zamknięciem w więzieniu. Początkowo zarówno bohaterka jak i czytelnik nie mają bla-
TOUCHÉ | marzec 2013
dego pojęcia, w jakim celu kobieta została zatrzymana i jakie zarzuty są jej stawiane. Stopniowo okazuje się, że jeden z jej bliskich znajomych oskarżony został o zdradę wobec państwa, natomiast ona, jako kobieta z nim powiązana, posądzona jest o szpiegostwo. W dalszej części powieści Czytelnik staje się świadkiem jej zmagań z prześladowcami, próbującymi wyciągnąć z niej potrzebne informacje, ale również z targającymi nią uczuciami: samotnością, zwątpieniem czy depresją. W mojej opinii sama bohaterka sprawia wrażenie nierozgarniętej, co odbieram jako celowy zamiar twórcy pragnącego podkreślić jej zwyczajność, wręcz pospolitość. Być może chciał on przedstawić normalną kobietę, w skrajnie trudnych warunkach, zmagającą się z potrzebą wyswobodzenia i poczuciem lojalności wobec przyjaciela. Zdecydowanie nie chciał natomiast wykreować Antoniny jako kobiecej wersji MacGyvera, która za pomocą zapalonego papierosa i wiadra pomyj konstruuje bombę niszczącą więzienie. Intrygujące jest również stanowisko jej męża, który „niewiarygodnie” w niej zakochany praktycznie wcale jej nie odwiedza. Namawia ją by się „przyznała”, a równocześnie wiąże się z inną kobietą mimo, że nigdy nie doprowadzili do sprawy rozwodowej. Ciężko jest umieścić tę książkę w jakiejś konkretnej szufladzie. Gdybym miała opisać ją kilkoma słowami, określiłabym mianem skomplikowanej historii o ludziach – ich emocjach i zachowaniach. Autor przedstawił schemat zachowań nie tylko samej Antoniny, ale również więźniarek, medyków, strażników czy chociażby władzy. Postać zwana Kąpielowym – rygorystyczny major więzienia, w trakcie przesłuchań jawi się jako człowiek bezlitosny, a w przerwach rozmawiający przez telefon o problemach z siusianiem do łóżka jakiegoś chłopca, zapewne jego synka. Z kolei więźniowie przedstawieni są jako ludzie wobec siebie nieufni, a mimo to łaknący kontaktu z drugim człowiekiem. Czy podobnie jak Antonina, uwierzycie, że w życiu „trzeba robić głupstwa, mieć kaprysy, a rozsądek, posłuszeństwo i pracowitość wcale nie muszą być nagradzane”? Czy Antonina zdradzi przyjaciela oraz czy przyjaciele zdradzą Antoninę - to kwestie, które pozostawiam Wam do wyjaśnienia. Zwolennikom szklanego ekranu polecam ekranizację o tym samym tytule z 1982 roku, z nagrodzoną m.in. Złotą Palmą Krystyną Jandą w roli głównej oraz Januszem Gajosem, Adamem Ferencym czy Agnieszką Holland w pozostałych rolach. Nie jest to wprawdzie powieść o charakterze optymistycznie rozrywkowym, ponieważ porusza trudne tematy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, jednak polecam ją wszystkim tym, którzy być może nudzą się oczekując nadejścia upragnionej Pani Wiosny. Patrycja Smagacz
46 | teatr | recenzja
foto: Lisak.pl źródło: www.teatrslaski.art.pl
Mariażowa jatka
Bóg Mordu w interpretacji Henryka Adamka Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego
Na deskach Sceny Kameralnej widzimy urokliwe mieszkanko, przyzdobione tulipanami i książkami, a w nim dopiero poznające się, dwa małżeństwa. Jeden pokój. Dwie, niezdradzające swej charakterności pary i jedna sprawa, która ich połączyła, a mianowicie konflikt między ich synami. Małoletni chłopcy wdali się w bójkę, jeden z nich najprawdopodobniej stracił zęba. Pragmatyczni i pozornie permisywni rodzice spotykają się, aby owy incydent przedyskutować. Nikt by nie przypuszczał, do czego może doprowadzić to skromne zgromadzenie. Spotkanie przechodzi ewolucję, traci na swojej kurtuazyjności i sukcesywnie, wraz z każdym wypitym kieliszkiem, przeistacza się ze spotkania zatroskanych rodziców w najgorszy dzień ich życia - jak stwier-
dzają sami bohaterowie. Początkowo cywilizowana rozmowa zmienia swój charakter o sto osiemdziesiąt stopni, małżeństwa zdejmują założone wcześniej maski i zapraszają widzów na przegląd osobowości i widowisko, w którym frustracja miesza się ze śmiechem, a płacz z ofensywą. Rozpoczyna się krwawa batalia. Światło dzienne mają szanse ujrzeć wszystkie lęki, mentalności, wynaturzenia, a także wychowawcze niedociągnięcia. Tytułowy Bóg Mordu oczywiście na scenie się nie pojawia, ale przez nią przemyka, bo czy ktoś z nas nie lubi stawiać na swoim? Bóg Mordu w Teatrze Śląskim to cudowny, emocjonalny motłoch. Dzięki apogeum kłótni, możemy dobrze poznać bohaterów, ich anomalie i nawyki. W tragiczno - komediowo - absurdalnym przedstawieniu doskonale odnaleźli się aktorzy Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego i zbudowali bardzo ciekawe kreacje aktorskie. W bohaterów wcielili się: wiarygodny jak zwykle Grzegorz Przybył, temperamentny Andrzej Warcaba, urzekająca Violetta Smolińska i rozbrajająca Barbara Lubos, która już wcześniej zawładnęła moim sercem rolą błazna w Sile przyzwyczajenia, przedstawieniu reżyserowanym przez Joannę Zdradę. Tym razem całkiem ukradła przedstawienie swoją magnetyzującą postacią (dodatkowe plusy za zagranie odurzenia alkoholowego). Sztuka Yasminy Rezy jest niezwykle wzięta. Dodatkowo zyskała na popularności dzięki Romanowi Polańskiemu, który przeniósł tekst znakomitej, francuskiej dramatopisarki na ekrany kin - zagrali w nim utalentowani aktorzy (m.in. Christoph Waltz, Kate Winslet). Również w repertuarze Teatru Szóste Piętro Michała Żebrowskiego, Bóg Mordu na afiszu widnieje, a w głównych rolach, jak przystało na teatr komercyjny, występuje śmietanka polskich gwiazd - Pazura, Dereszowska, Fraszyńska i sam Żebrowski. Przedstawienie w reżyserii Henryka Adamka z pewnością jest bardziej wciągające niż Rzeź Polańskiego, dodatkowo dostarcza adrenaliny przez latające tulipany i torsje jednej z bohaterek. Współczesna dramatopisarka, mimo, iż we Francji została okrzyknięta autorką bulwarową, osiągnęła poziom mistrzowski w budowaniu napięcia, zaskakuje swoimi tekstami i występującymi w nich niesłychanie kolorowymi konfliktami. To prawda, że sztuki napisane przez Rezę nie grzeszą zawiłą fabułą, ale są bogate w intrygujące niesnaski, kalejdoskopowe konfrontacje i złożoność charakterów. Bóg Mordu dostarcza wielu emocji, ale także niezwykłej rozrywki. Mimo, iż premiera przedstawienia miała miejsce prawie trzy lata temu, ciągle jest ono miłym urozmaiceniem repertuarowym. Dodatkowo apeluję o zwrócenie uwagi na konkursy organizowane przez Teatr Śląski - nierzadko bowiem można wygrać bilety na spektakle równie dobre jak ten.
Asia Krukowska
TOUCHÉ | marzec 2013
teatr | recenzja | 47
Nieuleczalni
zdj.: http://www.teatrekostudio.art.pl/
tacza wokół siebie aurę smutku, mimo że jej usłużny lokaj Łuka wciąż próbuje ją przekonać aby wróciła do normalnego życia. Życie, jak się okazuje, przychodzi do niej samo. Życie, a właściwie miłość w postaci jednego z wierzycieli jej męża nieboszczyka. Tytułowy Niedźwiedź, którego o mały włos nie zastrzeliła w pojedynku, okazuje się być mężczyzną, który wskrzesi w niej na nowo sympatię dla świata. Druga historia, prowadząca oczywiście do Ożenku, to znów motyw sprzeczki, ale tym razem córki właściciela ziemskiego z jego sąsiadem. Sąsiad ten (hipochondryk, „cierpiący” na zawał przy okazji każdej stresującej sytuacji) przychodzi do Czubukowa, by prosić o rękę jego córki. Kiedy ma to jednak nastąpić, zaczynają się kłótnie o to, do kogo należą poszczególne kawałki ziemi. Wszystko kończy się jednak wesoło i młodzi zakochują się w sobie, wciąż spierając się, czyj pies jest ładniejszy. Zdaje się, że według Czechowa nic tak nie zbliża ludzi jak porządna, namiętna i zaciekła kłótnia. Być może oba przedstawienia nie wymagały od widza szczególnych intelektualnych uniesień, ale raczej nie o to w nich chodziło. Aktorzy Teatru EKO STUDIO dali nam raczej coś w rodzaju wytchnienia, miłego wieczoru obcowania ze sztuką, lecz w formie prostej i zabawnej. I dobrze, bo teatr nie musi być przecież zawsze męczącą, emocjonalnie wyzwalającą nas formą. Można jednak dopatrzeć się tu pewnych absurdalnych prawd o uczuciach, o tym, że wyzwalają w nas dziwactwa, lęki i niespodziewane zachowania. I choćbyśmy się przed nimi bronili rękami i nogami – i tak nas w końcu dopadną. Pan doktor Czechow zbadał miłość bardzo dokładnie. I - sądząc po sposobie, w jaki ją przedstawił - każdy pacjent jest tutaj przypadkiem beznadziejnym. Jesteśmy w tej kwestii nieuleczalni i najlepszy specjalista nic nie pomoże. Jako podsumowanie, niech posłużą słowa autora: „Poetyzując miłość zakładamy z góry istnienie u tych, których kochamy zalet, jakich oni częstokroć nie posiadają, a to stanowi dla nas źródło nieustannych pomyłek i cierpień.” A one niech doprowadzą nas do wymagającej, emocjonalnej kłótni. I do miłego godzenia się również. Iga Kowalska
Niedźwiedź, Oświadczyny, Antoni Czechow reż. Andrzej Czernik Teatr EKO STUDIO
Pan doktor zna się na miłości. Pan doktor rozłożył ją na części pierwsze, badał jej bolący brzuszek i kłujące serduszko. Pan doktor zna się na miłości i wie, że istnieje jej milion rodzajów. Pan doktor zdaje sobie również sprawę, że jak się kocha to jest się tylko małym, głupim człowieczkiem. Pan doktor wie, że najpiękniejszy rozum nic tu nie pomoże. Usiądźcie, drodzy pacjenci. Doktor Czechow opowie wam o miłości. Miłość w jednoaktówkach zobaczyć mogliśmy dwukrotnie w opolskim Teatrze EKO STUDIO: dwa dramaty Antoniego Czechowa, czyli Niedźwiedź i Oświadczyny, ukazujące absurdalny i pełen zakrętów świat rodzących się uczuć z przymrużeniem oka. Zagrane zostały w jeden wieczór przez trójkę aktorów: Arletę Los - Płaszewską, Andrzeja Czernika i Łukasza Schmidta. Helena Iwanowna, Popowa wdówka z dołkami w policzkach, opłakuje męża, który zmarł już siedem miesięcy temu. Od tej pory aż do swej śmierci postanawia zamknąć się w domu i pozostać mu wierną, na przekór wszystkiemu - również pomimo faktu, iż ukochany wielokrotnie ją zdradzał i zostawiał samą na wiele tygodni. Przechadza się więc poetycznie po salonie i roz-
TOUCHÉ | marzec 2013
48 | sztuka
zdj. http://www.spodlady.com
Lepsze czy gorsze czasy?
Tym razem mowa będzie o designie inspirowanym życiem codziennym PRL-u. Zatem wszyscy z Was, którym nieobca jest subkultura hipsterów, a także Ci, którzy zafascynowani są stylem tamtego okresu, powinni już teraz zacierać z zaciekawienia ręce. „Cudze chwalicie, swego nie znacie” - woła polskie przysłowie, wygrażając palcem w stronę wszystkich, którzy odwracają się od rodzimych krajobrazów, produktów i sztuki, wychwalając diabelskie dobra Zachodu i przede wszystkim (tfu!) Ameryki. A po co, skoro w polskich, skromnych progach wszystko można znaleźć lepsze? A jak chcemy być vintage, a już na pewno nie mainstream, to wystarczy sięgnąć po inspirację do lat pachnącego goździkami i ceratą PRL-u. Owa cerata, jakże bliska, jakże domowa, przypominająca nam stołówki w naszych przedszkolach i taborety, na które wdrapywaliśmy się będąc jeszcze nieopierzonymi, by zasiąść przy babcinym kuchennym stoliku (rzecz jasna nie po to, by jeść, lecz by szkudzić!), dzisiaj ponownie może zawitać w naszych progach. Jeśli pragniemy bowiem urządzić nasze mieszkanie tak, by wyglądało jak „za Gierka”, Internet jak zawsze stanie przed nami otworem, wyciągając pomocną dłoń. I tak oto proszę Państwa, sławna cerata: www.tkaniny-hurtownia.pl/ katalog/pl,tkaniny,cerata w najmodniejszych, charakterystycznych odsłonach. Kiedy zdecydowaliśmy się zacząć zmieniać nasze życie na kształt tego, które minęło już bezpowrotnie wraz z kartkami żywnościowymi, nie sposób zatrzymać się jednak na ceracie. Poszukiwania mają tu dopiero swój początek. Ceratę w nowoczesnym wydaniu, dla nie
do końca zdecydowanych hipsterów, pragnących urozmaicić stare nowym, do których klasyka gatunku nie przemawia, oferuje serwis www.decobazaar.com, na łamach którego znaleźć możemy między innymi torby czy kosmetyczki wykonane z tego materiału. Tradycjonalistom jednak polecam poszukać tam, gdzie to najbardziej oczywiste, a więc na najlepszym pod tym względem Allegro.pl. Serwis jak zwykle nie zawodzi, bowiem gdy w wyszukiwarce wpiszemy zaklęcie: „design PRL”, naszym oczom ukaże się szereg przedmiotów, mebli, a nawet elementów garderoby związanych z poszukiwanym przez nas okresem. Urocze, stacjonarne telefony z tarczą, „Tulipan” czy „Bratek”, zachęcają nas do kupna swymi „dizajnerskimi” kolorami [sic!], a dostać możemy je już w granicach 30 złotych. Nie jest to więc duży wydatek, a już kolejna odrobina PRL-u może zagościć w naszych czterech ścianach. Uwagę przykuwają lampy, które rzeczywiście mogą sprawić, że nasze mieszkanie nabierze nowego charakteru. Autentyczne produkty z lat sześćdziesiątych okazują się być dostępne w rozsądnych cenach, być może więc opłaca się bardziej zwrócić w tę stronę, niż ku nowoczesnym projektantom, „stylizującym” swe produkty, tak by imitowały te z PRL-u. Tuż za lampami czekają już na nas artykuły codziennego użytku i zastawa stołowa, czyli wszelkiego rodzaju kryształowe spodeczki, kubki firmy Społem, szklane, charakterystyczne wazony (www.allegro.pl/design-1960-wazon-olbrzym-prl-i3030666541.html), cukierniczki i tak dalej. Znajdziemy tu niemal wszystko, czego potrzeba nam do urządzenia na nowo naszych czterech kątów – meble, zasłony, głośniki, a nawet wałek do ciasta. Inna sprawa, że część wyżej wymienionych rzeczy znajduje się wciąż w mieszkaniach naszych ukochanych babć i dziadków. My szuka-
TOUCHÉ | marzec 2013
sztuka | 49
my jednak dalej, wierząc, że nasz przyjaciel Internet zna się na tym wszystkim najlepiej. Kolejną, sporą dawkę produktów oferuje serwis DaWanda.pl. Tutaj http://pl.dawanda.com/search?as=0&q=prl, podobnie jak na Allegro, znaleźć możemy kilka krzeseł, kubki i sporo toreb. Gdy zbliżamy się do tematu garderoby, ponad wszystko, niedoścignionym faworytem w tej kwestii są second handy, które znaleźć możemy w każdym mieście. Stanowią one skarbnicę nieodkrytych towarów, zapis historii dziesiątek lat mody i „modowych wpadek”. Jeśli więc z PRL-em kojarzy nam się ortalionowy dres… tam na pewno znajdzie się ich sporo. Znaleźć się może również klasyczna podomka, czy elegancki płaszczyk, nie powinniśmy więc zrażać się od razu ilością, jakością czy niską ceną (bo przecież za vintage z metką w Internecie trzeba zapłacić dużo więcej). Jeśli jednak pozostajemy wciąż nieufni w kwestii wychodzenia z domu, wróćmy w przestrzeń internetową. Niemal wszystko, co kojarzy nam się z PRL-em (w jego pozytywnych barwach) znaleźć możemy na stronie www.spodlady. com. Serwis ten oferuje mnóstwo gadżetów przydatnych i tych niepotrzebnych, którymi możemy udekorować co tylko nam się podoba, przenosząc wszystko w czasie aż do Polski Ludowej. Moim faworytem wśród produktów zdecydowanie pozostaje nadal piesek z kiwającą głową, którego obraz wciąż mam przed oczami z dzieciństwa - www. spodlady.com/prod_1272_Piesek_z_kiwajaca_glowa_-_brazowy. html. Na naprawdę wymagających i spragnionych PRL-owskiego czaru czekają natomiast nawet girlandy papieru toaletowego w cenie jedenastu złotych (www.spodlady.com/prod_502_Girlanda_papie-
ru_toaletowego.html). Innym i chyba najbardziej popularnym sklepem internetowym, oferującym towary inspirowane okresem PRL-u, a przede wszystkim ubrania humorystycznie nawiązujące do tego czasu, jest oczywiście „Pan tu nie stał” (http://pantuniestal.com/sklep/). Ciuchy z rodzaju bardziej vintage znajdziemy natomiast między innymi na www.vintageshop.pl. Kiedy już w końcu zamówimy za pośrednictwem naszego przyjaciela Internetu wszystko, co jest nam potrzebne, by przenieść się w czasie, lub odważymy się wyjść z mieszkania by poszperać w najbliższych second handach, a zadanie to w istocie wymagające wielu poświęceń - przyjdzie i czas na refleksje. Kiedy nasze zakupy znajdą się już na naszych półkach, ścianach, podłogach i w szafach, zastanówmy się, ile z tego wszystkiego stanowiło chwilowy kaprys, który przebija nudę, winną z kolei często ograniczaniu się do internetowych zakupów i niewychodzenia z domu, by czegoś ciekawego zwyczajnie i po staremu (jak w PRL-u!) poszukać, a ile rzeczywiście wiąże się z fascynacją okresem, który tak naprawdę niekoniecznie stanowi moment w historii naszego kraju, za którym powinno się tęsknić. A ja tymczasem puszczam do Was oko, Drodzy Czytelnicy, i rozpakowuję pieska z kiwającą głową.
Od czasów, gdy goździk i pończochy były jedynym słusznym i uznanym prezentem na Dzień Kobiet, minęło parę lat. Wkroczyliśmy w czasy kapitalizmu i teraz każdy może kupić swojej kobiecie tyle kwiatów, biżuterii i ubrań Made In China, ile dusza zapragnie. Dziś każdy chłopak bez wysiłku, z małą pomocą globalnego marketingu, może wybrać jedną z tysiąca opcji, która uszczęśliwi jego kobietę. Może w tym roku warto sięgnąć po coś nowego, naturalnego i w 99% polskiego (poza nazwą). Bez sztywnych reguł i kiepskich pomysłów, Miss Cupcake w Dniu Kobiet połączy czasy PRLu z nowoczesną formą w postaci babeczek. Smak, który najbardziej kojarzy się z tamtym okresem, Red Velvet (czerwona i aksamitna, lekko czekoladowa babeczka z kremem waniliowym) zostanie przyozdobiona lukrowanymi goździkami. Zestawienie słodyczy i kwiatów z pewnością pozwoli poczuć klimat dawnych lat oraz posmakować nowoczesności. Obywatele i Obywatelki, czekamy na Was!
Babeczki Red Velvet z Goździkami można zakupić w dwóch wyznaczonych na tę okazję datach: 8 oraz 21 marca. Miss Cupcake ul. Sokolska 9/2 Katowice
Babeczka polecana przez Redakcję TOUCHÉ:)
TOUCHÉ | marzec 2013
Eliza Ortemska el.ortemska@gmail.com
50 | kobieta poszukujÄ…ca
il. Jul Pataleta
Seksualna, niebezpieczna
TOUCHÉ | marzec 2013
kobieta poszukująca | 51
Ukształtowany przez kulturę obraz kobiety od zawsze stanowił pewnego rodzaju matrycę, w stosunku do której orientowały się ślepo podążające za nim lub zupełnie go ignorujące niewiasty. Nigdy nie był on jednak tak bardzo angażujący, jak obecnie. Medialne przekazy wtłaczają całe społeczeństwa w, korzystny dla wielu, sposób myślenia o kobiecie. Niestety, poza grupą interesu pozostaje ona sama. Ona tańczy dla mnie MTV naszego dzieciństwa było – zgodnie z nazwą – pierwszą na świecie stacją muzyczną, która prezentowała niemal wyłącznie teledyski. Oglądając dzisiaj klipy Madonny i Prince’a, określane wówczas jako wulgarne i obrazoburcze, możemy łatwo zauważyć, jak bardzo przesunęły się granice naszej pruderii i wrażliwości. Już przed 30-tu laty socjologowie ostrzegali, jak wielki wpływ na kształtowanie postaw i wzorców mogą mieć dynamiczne obrazki oraz ekscentryczne kreacje gwiazd. Cielesność, nagość i epatowanie seksem, które w pierwszych latach funkcjonowania MTV były ciągle zjawiskiem niszowym, na przestrzeni ponad 30-tu lat funkcjonowania stacji wychowały całe pokolenie. To właśnie z niego wyrastają współcześnie kolejne ikony kultury, które niesamowicie lekkim i obdartym z refleksyjności podejściem do własnego ciała przenoszą na młodzież wzmocnione na przestrzeni lat, wypaczone obrazy cielesności. To właśnie biznes muzyczny obwiniany jest za upowszechnienie modelu instrumentalnego podejścia do kwestii ciała. Teledyski od lat przedstawiają bardzo ograniczony przez aktualnie panującą modę zestaw dobrze widzianych w kulturze zachowań oraz ideałów urody. Dobra zabawa ukazywana jest wyłącznie jako wypadkowa posiadania i bycia młodym oraz atrakcyjnym. Szczególnie ograniczający jest teledyskowy wizerunek kobiet, bazujący niezmiennie na opisywaniu kobiety atrakcyjnej, wzbudzającej pożądanie oraz zupełnie poddanej wyobrażeniom mężczyzn. Niezmiennie młode i śliczne aktorki w przyciągających uwagę, odpowiednio minimalistycznych strojach tańczą, świętują, chętnie oddają się wszelkim rozpustom. Dla takich wartości jak godność, skromność i szacunek, jest to jednak wyłącznie taniec śmierci. Czerwona sukienka Także garderoba, jako element kultury i stanowienia własnej odrębności w jej ramach, sprzyja utrwalaniu w świadomości jedynego właściwego współczesnej kobiecie wizerunku wypełnionego po brzegi sex appeal’em. Według przeprowadzonych w 2007 roku badań Kenyon College, aż 70 procent asortymentu sklepów odzieżowych może być określone jako seksualnie nieobojętne. Wśród przeanalizowanych ubrań miażdżącą większość stanowiły bowiem te nieprzypadkowo eksponujące biust, talię oraz pośladki. Za prowokacyjne zostały także uznane desenie odzwierzęce (pantery, zebry, lamparty i inne, nawiązujące do pierwotnych instynktów), ściśle przylegające materiały, bogate zdobienia, a także stroje z nadrukami bezpośrednio odnoszącymi się do seksualności. Druzgocących obserwacji dostarczyć mogą także kolekcje dziecięce – malutkim dziewczynkom oferuje się stroje-kopie, mini wersje elektryzujących ubrań i dodatków. Na fali zainteresowania
TOUCHÉ | marzec 2013
wyglądem pośród takich właśnie maluchów, media oferują nam programy opisujące zmagania kilkuletnich dziewczynek, uczestniczek konkursów piękności. Sam proces przygotowywania małej miss do udziału w tego typu przedsięwzięciu jest niczym innym, jak ostatecznym wypaczaniem jej wzorców i brutalnym osadzeniem jej w świecie dorosłego, seksualnego pojmowania rzeczywistości. Jak twierdzi socjolog i terapeuta, dr B.Stelmach, seksualizacja, z której niepozorną formą mamy tutaj do czynienia, w zasadniczy sposób determinuje przyszłość młodego człowieka i niszczy jego szansę na udane funkcjonowanie w społeczeństwie. Niewolnicze poddanie dyktatowi mody i piękna prowadzi do zupełnej degradacji standardów moralnych i estetycznych. W konsekwencji młode kobiety, niejako wychowywane do epatowania sobą w sposób niedwuznaczny i zuchwały, biernie przyzwalają na przedmiotowy sposób traktowania ich w mediach. Granica intymności i tajemnicy dramatycznie zadeptywana jest na wizji codziennie, a każdy kolejny krok na tej drodze przyjmowany jest przez społeczeństwo z coraz większą dozą niefrasobliwości. Przekazy medialne przekonują natomiast, aby w zuchwały sposob pokonywać kolejne estetyczne granice. Jeśli oczywiście o jakichkolwiek granicach możemy jeszcze tu mówić. Under my umbrella Seksualizacja, jak określają naukowcy, jest sposobem wartościowania osoby w zależności wyłącznie od stopnia fizycznej atrakcyjności oraz traktowaniem osób jak przedmioty, które mają zaspakajać seksualne potrzeby innych. Możemy rozpatrywać ją zarówno jako zbiór pewnych praktyk medialnych (pornografia, promowanie niewłaściwego wizerunku ciała, dyskredytowanie ze względu na cechy fizyczne, kult seksualności wyzwolonej),jak i echo wszystkich tych patologii. Seksualizacja staje się bowiem także określonym sposobem oglądu rzeczywistości, który wartościuje wszystko w stosunku do lansowanego wizerunku biuściastej i długonogiej blondynki. Degenerujące przejawy seksualizacji we współczesnym świecie nasiliły się ostatnio na tyle intensywnie, by wejść do dyskursu publicznego. Już 19 marca w Sejmie odbędzie się zorganizowana przez Stowarzyszenie Twoja Sprawa debata, która po raz pierwszy w Polsce celownik skierować pragnie na seksualizację reklam i mediów. Udział w panelu zapowiedzieli naukowcy, którzy od wielu lat przyglądają się ewolucji zjawisk związanych z nią za granicą. Szczególnie ciekawy wydaje się być punkt widzenia, który w ogniu prawdopodobnych zarzutów zaprezentują przedstawiciele polskiego środowiska reklamowego, także obecni podczas debaty. Uruchomiona na jej potrzeby witryna www.stopseksualizacji.pl ma spełnić także funkcję edukacyjną dla Polaków – być może na fali ogólnej brutalizacji przekazów medialnych przeoczyliśmy zmiany, które zaszły w sposobie obrazowania kobiety od czasu zaradnej, wesołej i wielozadaniowej, komunistycznej kobiety pracującej. Pozostaje mieć nadzieję, że to właśnie do ofiar seksualizacji – młodych Polek – uda się dotrzeć z komunikatem obnażającym skalę i efekty zjawiska. Dla wielu z nich, zupełnie nieświadomych walki, jaką przyszło im codziennie toczyć z zepsutymi ideałami, może to być pierwszy od bardzo wielu lat bodziec do zrezygnowania z koszmarnie niewygodnych butów i spuszczenia z siebie choć odrobiny naszpikowanego ciągłym dążeniem do perfekcji powietrza. Sandra Staletowicz
52 | psychologia
il. Ania Pikuła
Stalin: w sidłach paranoi
Franklin Delano Roosevelt zmarł w 1945 roku z powodu krwotoku mózgowego. Wdowa, Eleonora Roosevelt, pogrążona w smutku po stracie męża, odbierała kondolencje napływające z różnych stron globu. Stalin w przypływie empatycznej solidarności także postanowił skrobnąć na papierze coś podnoszącego na duchu - wszak panowie mieli przyjemność poznać się osobiście. Stalin, po wstępnym przekazaniu głębokich wyrazów ubolewania, pozwolił sobie na osobistą, detektywistyczną refleksję, sugerującą, iż Roosevelt został otruty. Wyraził też gotowość niesienia pomocy w znalezieniu sprawcy. Biorąc pod uwagę to, jak kończyły się jego śledztwa, dobrze, iż wdowa nie przystała na jego propozycję.
TOUCHÉ | marzec 2013
psychologia | 53
Kondolencje te, mogą się wydawać nieco zabawne dla osób obdarzonych czarnym poczuciem humoru, jednakże wziąwszy po uwagę fakt, iż Stalin w trakcie agonii Lenina utrzymywał, iż ten nie mogący wypowiedzieć ani słowa człowiek, chciał by mu podano cyjanek potasu, rzuca na tę historię zupełnie nowe światło. Stanowi też całkiem racjonalne wytłumaczenie dla tej osobliwej etykiety panującej najwyraźniej wówczas na Kremlu i pozwalającej na zasugerowanie takiego kierunku rozumowania wdowie po prezydencie Stanów Zjednoczonych. Świadczy to także niezbicie o tym, iż knowania oraz morderstwa były czymś zupełnie naturalnym na dworze ZSRR. A w samym centrum tego kociołka stał on, Stalin, dobrotliwy wujaszek narodu. Rosyjska paranoja Rosja to ówczesny czarnoziem dla ziaren teorii spiskowych rodzących się w głowie Stalina. Państwo carów przez wieki dostarczało wielu historii, takich jak te, iż carowie najpewniej zostali zamordowani lub wręcz przeciwnie – żyją, ale gdzieś w ukryciu. Była w tym nawet pewna logika, jako że historia państwa rosyjskiego wielokrotnie dowodziła tego, iż spiski to nieodzowna jego część, co wytwarzało trującą aurę samorzutnie wszczepiającą się w serca obywateli (szczególnie tych wysoko postawionych). Bolszewicy przed przejęciem władzy nie byli najbardziej popularni, stąd wyczulenie na ewentualnych wrogów czyhających na każde potknięcie się, było dość sensowne. To jednak doprowadziło do pewnej obsesji dotyczącej spisków. Sposób sprawowania władzy przez Stalina w przesiąkniętej paranoją Rosji nadał temu nową jakość. Rosnąca i patologiczna podejrzliwość oraz chęć kontroli, wymagała konieczności wciągnięcia społeczeństwa w system propagandy wskazującej wyimaginowanych wrogów, a także ostrzegającej przed zagrożeniami napływającymi zewsząd. Gruzińskie początki Szukając źródeł paranoicznego stylu bycia Stalina należy cofnąć się do czasów jego dzieciństwa, do Gruzji, gdzie przyszedł na świat w rodzinie prostych chłopów. Walki o przetrwanie nauczył się już w domu, gdzie władzę sprawował jego ojciec – dyktator, alkoholik, oprawca. Wydawało się, iż każdy z niesprawiedliwych aktów agresji, wymierzonych w małego i chuderlawego dzieciaczka, zostawiały blizny nie na ciele, ale wewnątrz niego, by z czasem zastygnąć. Mały Józef nabrał przekonania, że ludzie posiadający władzę są okrutni; znienawidził ich. Pod cienką warstwą posiniaczonej skóry jątrzyła się, żywa jak lawa, chęć zemsty na takich osobnikach, będąca częścią dziecinnego jeszcze planu. Z czasem Józef stał się tak bezlitosny jak swój ojciec, jednakże ukryty pod przyjazną maską. Utożsamienie się z osobą sprawcy przemocy jest jednym ze sposobów radzenia sobie z niechcianymi uczuciami. Projekcja oraz identyfikacja agresji stały się z czasem jednym z głównych oręży Stalina, o czym miało się wkrótce przekonać wiele milionów istnień. Strzeż się mnicha! W czasach szkolnych Stalin zafascynował się literaturą gruzińską oraz bohaterem jednej z historii, Kobą, który nie szczędził w odwecie na wrogach. Z czasem sam kazał nazywać się jego imieniem. W wieku lat siedemnastu wyjechał do Tbilisi, do prawosławnego seminarium duchownego prowadzonego przez opresyjnych mnichów. Szpiegowali swoich uczniów, przeszukiwali ich rzeczy w nadziei na znalezienie zakazanych ksiąg, podsłuchiwali ich. Stalin wyniósł stamtąd przekonanie o tym, iż ludziom nie należy ufać, że brak im tolerancji, a duchowni stosują knowania i kłamstwa, by utrzymać ludzi w ryzach. Można się
TOUCHÉ | marzec 2013
tu jednocześnie dopatrywać początków głębokiej niechęci do religii. Na tym etapie swojego życia nauczył się udawać spokój, by móc ukryć gniew i stojący tuż za nim ostry nóż, wymierzony w przeciwnika. Nigdy nie odwracaj wzroku Pod rządami dyktatora, nikt nie czuł się bezpieczny. Zabijał bliskich współpracowników, jak i tych, których od początku określał jako swoich wrogów. Czystki w jego najbliższym kręgu stały się jego znakiem rozpoznawczym. Jeśli na kogoś padł cień podejrzenia, lojalność, jak i uprzednie oddanie, nie miały dlań większego znaczenia. Zabijanie przynosiło mu przyjemność oraz ulgę. W kontakcie z innymi potrafił nagle zapytać Dlaczego odwracasz ode mnie dzisiaj wzrok, jakby ktoś miał coś na sumieniu. Swojemu najbliższemu otoczeniu wmawiał, iż są stale inwigilowani przez wrogów, uczulał ich na kwestie wyłapywania zdrajców. Podczas posiłków nigdy nie jadał pierwszy z obawy na próbę otrucia go. Co ciekawe, jego podejrzliwość miała także wymiar czysto profilaktyczny. Potrafił wyeliminować pewne grupy tylko dlatego, iż uważał, że może zajść taka okoliczność, która wytworzy u nich ideę zdrady, czyli zabić ich, zanim faktyczny pomysł w ogóle zdążył narodzić się w ich umysłach! Geniusz. Osobowość paranoiczna Opisując zachowanie Stalina, nie sposób uciec od małej dawki teorii, która pozwoli lepiej zrozumieć specyfikę tego zaburzenia. Typową jego cechą jest dobrze zorganizowany system urojeń połączonych ze sobą niby - logiką, której meandry rozumie chyba tylko osoba dotknięta paranoją. Można zaryzykować stwierdzenie, iż paranoik wydaje się być normalnym, jeśli wyłączy się z tego teorie dotyczące spisku, czy nieustawicznego zagrożenia. Jego wypaczony sposób myślenia może zostać utajony dla niewprawnego obserwatora, z czasem jednak może pożerać inne sfery funkcjonowania jednostki, by być coraz bardziej jawnym dla innych. Dla tego stylu bycia charakterystyczna jest nieustanna podejrzliwość, ostrożność w kontaktach interpersonalnych, nadwrażliwość na krytykę, a także skłonność do izolowania się. Istotnym elementem tego zaburzenia jest także przypisywanie innym działań podszytych fałszywymi pobudkami oraz niewygodnych uczuć poprzez mechanizm projekcji. Maska mordercy Coś, co zastanawia, to fakt, iż Stalin uniknął opinii paranoika (nie licząc oczywiście jego najbliższego otoczenia). Jak to się stało? Jako że osoba dotknięta paranoją żyje w przeświadczeniu, że każdy udaje kogoś innego, to jedynym sposobem na przetrwanie jest przyswojenie sobie do serca tej taktyki. Stalin prezentował się jako dyktator o umiarkowanej osobowości, trzeźwo myślący, praktyczny, wręcz bezbarwny, a nawet pozbawiony jakichkolwiek cech charakterystycznych. Skromny, spokojny, miły jegomość. Bardzo to zwodnicze dla osoby, która po sympatycznej z nim rozmowie odwracała się od Stalina, uspokojona, może natchniona, nie zdając sobie sprawy, iż to z jego ust padły swego czasu słowa: Dla mnie idealny dzień to taki, kiedy zaplanuję wyszukaną zemstę na wrogu, wprowadzę swój plan w życie w najdrobniejszych szczegółach, a potem pójdę do domu i spokojnie położę się spać. Może nawet wypłynęły z jego ust tego samego dnia.
Natalia Kosiarczyk
Bibliografia: Robert S. Robins, Jerrold M. Post, Paranoja polityczna. Psychologia nienawiści, Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 2007
54 | psychologia
il. Ania Pikuła
Censore Amore
Cenzura jest słowem, na które się wzdrygamy, nasz oddech staje się płytszy, a dłoń miarowo zaciska się w pięść. Niektórzy z nas – bynajmniej nie ja – mają za sobą przeszłość naznaczoną widmem instytucji, której elegancka nazwa dziś wzbudza tylko śmiech i zdziwienie. Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk napsuł wiele krwi w Tamtych Realiach. Lecz PRL, to teraz tylko stylizowane wycieczki po Warszawie, opcjonalnie określenie na pewien design, elementy makijażu czy nietrafione fryzury (wielu twierdzi, że „głęboki prl” to również stan umysłu).
TOUCHÉ | marzec 2013
psychologia | 55
Żyjemy w czasach, kiedy dostęp do szeroko pojętej informacji jest furtką do sukcesu. Wolność słowa przyjęła rozmiary, których nie potrafimy ogarnąć, natomiast zjawisko przeładowania informacyjnego jest nam bliskie jak nigdy dotąd. Choć w wielu wypadkach jesteśmy bombardowani bełkotem, to jednocześnie niesamowicie źle reagujemy na odebranie nam dostępu do wolnej myśli, pełnego przekazu i wyboru światopoglądu. Być może prl-owska historia naznaczona białymi plamami cenzury spowodowała, że ewoluowały u nas czujniki wykrywające choćby najmniejsze próby odebrania nam wolności słowa. Z miejsca utożsamiamy to z reżimem uniemożliwiającym rozumne myślenie, swobodne dochodzenie do prawdy, a nawet własną samorealizację! Teorie wyjaśniające mechanizmy oddziaływania cenzury na nasze reakcje właśnie dziś efektywnie dowodzą swojej prawdziwości. Ślepa furia Powszechnie wiadomo, że mamy tendencję do pożądania tego, co zakazane i niedostępne; oczywiście, że wolimy pić drinki z palemką w cieniu palmy kokosowej na egzotycznej plaży, aniżeli wcinać bułkę z kabanosem nad jeziorem w Wąchocku (ale ponieważ takowe nigdy nie istniało, taka sposobność napawa szczerym zainteresowaniem!). Te wszystkie gadki – szmatki o zakazanym owocu, co to kusi nas najbardziej, mają zastosowanie nie tylko wtedy, gdy mamy ograniczony dostęp do jakiegoś dobra czy działania. Jesteśmy też pożądliwi w stosunku do informacji, która wydaje się być zakazana. Badania dowodzą, że kiedy tylko ktoś uczyni nas ślepymi na pewne treści, tak bardzo nas to denerwuje, że chcemy posiąść tę tajemną wiedzę, wydaje nam się ona drogocenna i wartościowa. Co więcej, jesteśmy bardziej skłonni uwierzyć w jej słuszność i prawdziwość – zakazana informacja wydaje się być dla nas bardziej przekonywująca niż wszystkie inne, dostępne treści. Pewne badanie przeprowadzone przez psychologów społecznych pokazało, że świadome ocenzurowanie jakiegoś poglądu, prowadzi do automatycznej chęci poparcia tego utajnionego stanowiska. Studenci Uniwersytetu Północnej Karoliny zostali poinformowani o tym, że z pewnej okazji na ich uczelni miała zostać wygłoszona mowa potępiająca koedukacyjne akademiki, jednak od razu została uznana przez władze akademickie za zbyt kontrowersyjną i staromodną. Ankieta przeprowadzona nieco później dowodziła, że na tę wieść studenci stali się bardziej nieprzychylnie nastawieni do koedukacyjnego pomieszkiwania, a także podejmowali coraz więcej dyskusji na ten temat. Natomiast studenci innego uniwersytetu również zostali poddani podobnemu oddziaływaniu. Pierwszej grupie pokazano książkę wraz z jej opisem, której reklama kusiła hasłem, że jest ona potępiana i przeznaczona wyłącznie dla dorosłych, po 21 roku życia. Drugiej grupie oszczędzono tej manipulacyjnej informacji. Okazało się, że grupa istotnie skuszona hasłem informacyjnym, oceniła potencjalne treści książki wyżej, studenci z tej grupy wykazywali większą chęć posiadania i przeczytania tego dzieła. Można dojść do wniosku, że zakaz rozpowszechniania informacji może być wykorzystany nie tylko po to, by nas zapędzić w kozi róg i prawdziwie wkurzyć. A co najważniejsze, bardzo naiwne wydaje się myślenie, że cenzura uniemożliwi nam dostęp do informacji. Przeciwnie, schemat naszej reakcji na białe plamy nasuwa wniosek, że aby przebić się ze swoim kontrowersyjnym komunikatem, wypadałoby doprowadzić do jego całkowitego
TOUCHÉ | marzec 2013
ocenzurowania. Później wystarczy nam po prostu upublicznić sam fakt cenzury. Ile razy dajemy się złapać w szpony tej regułki? Kreci pościg za zakazanym owocem Cały ten cyrk stara się wytłumaczyć teoria oporu psychologicznego Brehma. Zgodnie z nią, kiedy tylko dostęp do czegoś zostanie utrudniony bądź całkowicie zablokowany, to coś staje się dla nas bardziej atrakcyjne i jesteśmy skłonni włożyć więcej starań w to, by móc to zdobyć. Wiąże się to z tym, że logiczne wydaje nam się odebranie bądź utrudnienie dostępu do czegoś z jakiegoś powodu, który musi być słuszny, jeżeli doprowadził do jakiejkolwiek represji. Przykładowo, kiedy mężczyzna chowa przed nami swój telefon, twierdzi, że nie może bez niego spać, zrobić zakupów, czy nawet porządnie się wykąpać bądź załatwić (sprawy w toalecie), zaczynamy podejrzewać, że musi być jakiś powód, dla którego tak bardzo nie chce, byśmy się dorwały do tego diabelskiego urządzenia. Oczywiście od razu wykluczamy jego deklarowaną niemożność oddania moczu bez starej nokii. Kiedy coś staje się dla nas podejrzanie ukrywane, jesteśmy jak zaślepione krety goniące za mogąca nigdy już się nie powtórzyć okazją. A okazję łatwo wykreować, wykorzystując regułę niedostępności. Jest ona znakomicie znana w branży handlowo – usługowej. Powstały z kompilacji oporu psychologicznego i naszej skłonności do rywalizacji tani chwyt marketingowy może sugerować, że w pewnych warunkach stajemy się niewolnikami swojej wolności. Chęć dostępu do wszystkiego i pragnienie możliwości przebierania w dobrach i szerokich horyzontach (co określamy wolnością, do której mamy pełne prawo) sprawia, że robimy wszystko, co w naszej mocy, by ktoś nam tego luksusu nie odebrał. Nawet jeśli ten luksus jest zupełnie nie w naszym stylu, a gra nie jest warta świeczki. Reguła niedostępności oddziałuje na nas poprzez dwa zabiegi; ograniczanie ilości dóbr, oraz ograniczanie czasowej ich dostępności. Kiedy czekoladki na wystawie sklepowej rozchodzą się jak świeże bułeczki, zaczynamy podejrzewać, że są pyszne, prawdziwie pyszne! I na dodatek niedługo ich dla nas zabraknie, a przecież tak, jak każdy inny klient mamy prawo ich spróbować. Na szczęście podobno istnieje sposób na to, by opamiętać się w porę... Należy uświadomić sobie, że prawdopodobnie zareagujemy histerycznie na utratę dostępu do czegoś, kiedy to coś zostaje nam odebrane nagle i kiedy dodatkowo ktoś z nami konkuruje o możliwość uzyskania tego czegoś. Warto byłoby sobie wtedy zadać pytanie, czy to coś faktycznie jest dla nas ważne na tyle, by wszczynać rewolucję. „Zawsze kiedy w sytuacji wpływu społecznego poczujemy ten nagły przypływ fizycznie odczuwalnego pośpiechu i podniecenia, możemy samych siebie ostrzec – oto tracimy głowę pod wpływem nacisku niedostępności” (Cialdini, 2001). Tak więc w obliczu cenzury i marketingowych sztuczek, spójrzmy w siebie. Warto wtedy zmierzyć sobie ciśnienie. Kamila Mroczko Bibliografia: Cialdini Robert B., Wywieranie wpływu na ludzi. Teoria i praktyka, GWP, Gdańsk 2001
Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kÄ…ski.
bgraczyk@touche.com.pl