kwiecień 2013
2|
Pierwsze oznaki wiosny? Tak! Po zapoznaniu się z okładką i pierwszymi stronami kwietniowego TOUCHÉ, zapewne zastanawiacie się, w jakiej strefie klimatycznej mieści się nasza Redakcja, skoro wszem i wobec ogłaszamy wiosnę – cóż, babeczkowa strefa rządzi się nieco innymi prawami i przy tym pozostańmy, by bezsensownie nie rozprawiać nad pogodą, która płata nam ostatnio coraz większe psikusy (miejmy nadzieję, że to wszystko w ramach prima aprilis!). Skoro więc pogoda nie jest wystarczająco ambitnym tematem do mojego wstępniaka, to o czym warto wspomnieć? Przede wszystkim o kwietniowych motywach przewodnich: wiosna, budzenie się do życia, eko oraz motywy kwiatowe. Nie tylko nasi redaktorzy rozkwitają w najświeższym TOUCHÉ, ale także Wy, Drodzy Czytelnicy - wystarczy spojrzeć na wyjątkowo kolorową w tym numerze Wypiekarnię Talentów (str 6). Wiosna = zmiany. Pełna lista postanowień. TOUCHÉ również coś sobie postanawia – być jeszcze bliżej Was i spełnienia Waszych oczekiwań. W związku z tym gorąco zachęcam do wypełnienia ankiety, która pomoże nam stworzyć pismo Waszych marzeń. Wystarczy kliknąć TUTAJ i poświęcić dosłownie 2-3 minuty na wypełnienie arkusza. To nie wszystko. Jeśli chcecie pomóc nam jeszcze bardziej i przy okazji dobrze się bawić, zapraszam do wzięcia udziału w niesamowitym konkursie, którego jeszcze nie było! Teraz każdy z Was, Drodzy Czytelnicy, może prawdziwie współtworzyć nasz Magazyn – nie za pomocą Wypiekarni Talentów, ale poprzez bezpośrednie uczestnictwo w spotkaniach, współdecydowanie o okładkach i sesjach, a także samodzielne zmierzenie się z artykułami całej Redakcji. Jeśli więc chcecie sprawić prezent na Dzień Dziecka sobie i nam, weźcie udział w bardzo prostej i przyjemnej zabawie – plakat oraz szczegóły dostępne TUTAJ.
Niech ta wiosna pozwoli nam rozkwitnąć w pełni! Marta Lower Redaktor naczelna
Kliknij:
www.facebook.com/touchemagazyn
|3
Spis treści
First Spring Flowers.. . . str.20 ................. 6 wywiad z nim | marcin ryczek ............ 10 jej punkt widzenia ................. 16 jego punkt widzenia ................. 18 wypiekarnia talentów
film
.............................. 36 nowości ....................................... 38 analiza starego dzieła ......................... 40 w domowym zaciszu ......................... 42 on i ona w kinie
muzyka
........................................ 44 na kwiecień .................................... 46 kulturalnie z bristolu ......................... 47 nowości
literatura szerokie horyzonty ............................ 48
...................................... 50 klasyka literatury ............................. 51 teatr ........................................ 52 sztuka | wiosenne porządki ................ 54 recenzje
kobieta poszukująca |wyleczyć świat na śmierć
......................................
56
psychologia na tropie wiosennej przygody ................ 58
chorobliwie zdrowi ............................ 60
TOUCHÉ | kwiecień 2013
fashion
.................................. 32 blog fashion (jestem kasia) ................... 33 silesia fashion look | fotorelacja .............. 34 street fashion
4|
Redakcja
MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl
BARTOSZ FRIESE zastępca redaktor naczelnej redaktor działu film/muzyka/sztuka bfriese@touche.com.pl
ANIA SALAMON dyrektor artystyczna layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl
DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/portrety/babeczki
DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU Basia Graczyk - bgraczyk@touche.com.pl (reklama) Patrycja Szczęsny - pszczesny@touche.com.pl (promocja) DZIAŁ GRAFIKI: Ania Krztoń, Basia Maroń, Jan Miś, Julita Pataleta, Ania Pikuła, Kinga Tync DZIAŁ FOTO: Mateusz Gajda, Hania Sokólska, Karamell Studio, OKŁADKA: Foto: A.Kozub, R.Kwaśniak (Karamell Studio) Typografia: Marta Lower Na okładce: Marzena Stachnik (Fashion Color) dalszy opis na str 20 DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Dominik Frosztęga, Małgorzata Iwanek, Jakub Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Kamila Mroczko, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub STYLISTA: Ania Sowik ADMINISTRATOR WWW: Maciek Wojcieszak Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno
Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.
6|
wypiekarnia
Wypiekarnia talentów WYPIEKARNIA TALENTÓW to miejsce dla Was i Waszych dzieł, Drodzy Czytelnicy. Publikujemy najciekawszą twórczość, promujemy kreatywność, pobudzamy wyobraźnię, stawiamy Wam coraz to nowe wyzwania w postaci inspirujących, choć nie zawsze łatwych, motywów przewodnich. Wydanie Kwiecień 2013 poświęciliśmy całkowicie tematyce wiosny, budzenia się do życia, motywów kwiatowych i eko. Temat na tyle przyjemny, że mieliśmy nie lada problem przy selekcji - zainteresowanie było ogromne! Osoby, które pragną podzielić się swoją inspiracją na następny miesiąc, odsyłamy na stronę 9, gdzie podane zostały motywy przewodnie na Maj 2013.
Fotografie: Magdalena Tarach www.magdalenatarach.pl
◀ Kava
modelka: Iza Giętka MUA: Urszula Guzik/ Sensual Hair: Nadia Surowiec/ Salon Nadia
Spring Modelka: Aga Górnisiewicz Grabowska Models MUA & Hair: Gosia Kosiór
TOUCHÉ | kwiecień 2013
◀◀◀◀◀
wypiekarnia
◀◀◀
TOUCHÉ | kwiecień 2013
Crystal Modelka: Paulina Mazurek /Grabowska Models MUA&Hair: Gosia Kosiór
◀
◀
Mystic modelka: Idalia Zbrzezniak/ Eastern Models MUA: Urszula Guzik / Sensual Hair: Martyna Sobieraj
|7
8|
wypiekarnia
Wypiekarnia talentów
A.Kozub, R.Kwaśniak (Karamell Studio) Modelka: Vivienne Tworzydlak Makijaż i włosy: Marzena Ślężyńska Projektant: Angelika Wicher
TOUCHÉ | kwiecień 2013
,
Jeśli piszesz, ilustrujesz, zajmujesz się fotografią lub spełniasz się w jakiejkolwiek innej dziedzinie, którą mógłbyś urozmaicić mojowy numer naszego Magazynu, zgłoś się do nas!
Motywy: hippie, boho, pacyfizm, "make love, not war", majówka
Jeśli czujesz się zainspirowany, napisz swoją propozycję na: mlower@touche.com.pl . Na zgłoszenia czekamy do 15 kwietnia
TOUCHÉ | kwiecień 2013
10 |
wywiad z nim
| marcin ryczek
CZŁOWIEK KARMIĄCY ZMYSŁY TOUCHÉ | kwiecień 2013
marcin ryczek
|
wywiad z nim
Marcin Ryczek (ur. 1982) – fotograf i grafik mieszkający w Krakowie, twórca portalu: nieznanykrakow.com. Autor zdjęcia człowieka karmiącego łabędzie, które obiegło niemal cały świat. Zachwycili się nim między innymi Jared Leto i Johnatan Carrol. Na amerykańskim portalu Reddit w ciągu jednej doby odnotowano ponad 3 milony odsłon tej fotografii. Zostało ono również opublikowane m. in. na łamach „The Guardian”, „Der Spiegel” czy „La Republicca”.
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 11
12 |
wywiad z nim
|
marcin ryczek
Marcin, wiesz, że masz już swoich wyznawców? To znaczy? Na pęczki w internecie zdjęć, które są stylizowane na „Człowieka karmiącego łabędzie”! A, o tym mówisz (śmiech). Oglądam to z uśmiechem na twarzy. Ludzie nawet przysyłają mi te zdjęcia. Wiadomo jednak - to już zawsze będzie kopia. Traktuję to jako ciekawostkę. Teraz niesłychanie modna jest zabawa światłem, prosta linia - szczególnie w fotografii czarno – białej. Wolałbym jednak, żeby moje zdjęcie było dla kogoś inspiracją do stworzenia czegoś nowego. Nie zmęczyło Cię już opowiadanie o nim? Wcześniej nie wiedziałem, że na temat jednej fotografii można aż tyle powiedzieć! Zdarza mi się powtarzać to samo na ten temat, ale nie męczy mnie to w żaden sposób. Szczególnie, że ludzie chcą o tym rozmawiać... I ja również czerpię z tego przyjemność. To naprawdę świetne doświadczenie, kiedy wiesz, że chociaż już tak wiele zostało powiedziane, to temat wciąż nie jest wyczerpany ani przegadany. To wszystko jest dla mnie bardzo odkrywcze.
fot. Marcin Ryczek, Człowiek karmiący łabędzie
Czyli zrobiłeś zdjęcie – rzekę? Dosłownie i w przenośni (śmiech). Myślę, że dzieje się tak dlatego, bo wciąż pojawiają się nowe interpretacje. Dostaję mnóstwo maili, szczególnie od obcokrajowców albo od Polaków mieszkających za granicą. Opisują mi oni, co ta fotografia dla nich oznacza, co przypomina, co do nich mówi... Te interpretacje są o tyle
niesamowite, że ukazują często skrajne emocje. Napisała do mnie na przykład pewna kobieta, że przyglądając się temu zdjęciu przez kilka dni, wpadła w melancholijno - nostalgiczny stan. Fotografia przypomniała jej szare lata 80-te, kiedy mieszkała w jeszcze komunistycznej Polsce. Potem wyjechała do Francji. I to zdjęcie w pewien sposób obudziło w niej tęsknotę za ojczyzną – już przecież zupełnie inną, niż 30 lat temu. U wielu osób fotografia wyzwala sporo pozytywnych odczuć. Przemiłą informację dostałem od Hiszpanki, która dziękowała mi za świetną poprawę nastroju i samopoczucia po obejrzeniu zdjęcia, gdyż nie była w dobrej formie po zejściu z fotela dentystycznego. Ludzie interpretują to zdjęcie na krocie sposobów. Na przykład mieszkańcy Azji upatrują się w nim symbolu równowagi. Wciąż się zastanawiam, co takiego jest w tym zdjęciu, że ma swoją recepcję niemal na całym świecie. Wydaje mi się, że tkwi to przede wszystkim w jego uniwersalności, ponadkulturowym wymiarze. W tym, że jest bardziej symbolem, niż coś przedstawia. W tym, że samo w sobie nie jest raczej złe lub dobre, piękne lub brzydkie, ale staje się takie, jakie stają się jego interpretacje. Poza tym myślę, że to dlatego, że ono jest po prostu naturalne i prawdziwe, bo poza zmianą koloru na biel i czerń - jest niedotknięte wymyślną edycją Photoshopa. To na pewno przemawia do ludzi. Kiedy 23 stycznia nacisnąłeś spust migawki i zobaczyłeś efekt, pomyślałeś coś w stylu: „Boże, jestem geniuszem!”? Nie powiem, że nie byłem zadowolony.
Cieszyłem się, że się udało - szczególnie, że do tego zdjęcia podchodziłem kilkakrotnie, czekając na jakąś przychylność natury. W końcu pojawił się „człowiek karmiący łabędzie” i wiedziałem już, że to jest właśnie ten moment, ta chwila. Miałem nadzieję, że to zdjęcie spodoba się komuś poza mną, ale nie oczekiwałem więcej, niż kilkudziesięciu like’ów na Facebooku. Okazało się, że życie napisało mi tu zupełnie inną historię. Zdarzyło Ci się wcześniej zrobić zdjęcie, z którego byłeś podobnie zadowolony? Tak, ale na chwilę obecną jednak moim faworytem jest fotografia, o której rozmawiamy. Zainteresowanie wokół niej i emocje jakie wywołała sprawiło, że stała się dla mnie szczególnie ważna. Myślałem wcześniej, że to kwestia okoła tygodnia, góra dwóch - kiedy minie szum medialny wokół tego zdjęcia. A tu - cały czas napływają do mnie nowe propozycje jego publikacji w światowej prasie i wystawienia w galeriach. Najbardziej cieszę się z konkretnych propozycji, dzięki którym mogę zaprezentować swoją twórczość jeszcze szerszemu gronu odbiorców. A jakie są te mniej konkretne ? Za mniej konkretne uważam wszelkie medialne przekazy związane z tym zdjęciem, które nie odnoszą się do jego walorów estetycznych, koncepcji jego powstania i warstwy emocjonalnej. Które zainteresowały się moją osobą, nie ze względu na dobre zdjęcie, ale ze względu na sposób i błyskawiczne tempo jego rozprzestrzenienia się po całym świecie. Taki przekaz opiera się na pogoni za sensacją, która często po prostu nie istnieje. O fotografii, czy o sztuce samej w sobie, rzadko mówi się w programach popularnych. Jeśli już - musi być przy tym jakaś historia, otoczka, sensacyjka. Takie są często mechanizmy działania medialnego świata. Przyglądam się im z dystansem i „przymrużeniem oka”. Nie jestem osobą, która zabiega o sławę i o to, by być na tak zwanym „świeczniku”. Gdy więc na przykład czytam o sobie, że „jedno zdjęcie zmieniło moje życie” (śmiech), uśmiecham się jedynie, wiedząc, że nadal jestem tym samym Marcinem, jedynie bardziej rozpoznawalnym i zawodowo bardziej dowartościowanym. Media potrzebują pożywki, to fakt, ale
TOUCHÉ | kwiecień 2013
marcin ryczek
|
wywiad z nim
Jak odkryć nieznany Kraków? Można wejść do baru mlecznego i zapytać o możliwość zrobienia zdjęć za ladą. Marcin jest od tego specjalistą.
nie powiesz mi chyba, że Twoje życie się w ogóle nie zmieniło! Oczywiście, że w jakiś sposób ta nowa sytuacja wpłynęła na nie. Przede wszystkim zweryfikowała mój sposób myślenia odnośnie zaangażowania zawodowego - wiem już na pewno, co chcę robić w życiu. Wcześniej, tego typu zdjęcia robiłem tylko i wyłącznie z pasji, teraz chciałbym się tym zająć zawodowo. Chcę pójść tą drogą, fotografii oddziaływującej na wyobraźnię i emocje. Poza tym poznałem wiele ciekawych i znanych osób ze świata mediów i fotografii, których wypowiedzi i oceny inspirują mnie do podejmowania nowych wyzwań. W żadnym wypadku nie odbieram więc tej medialnej otoczki negatywnie! Zdaję sobie sprawę z praw rządzących mediami i wiem, że kiedy zgadzam się na nagrania i wywiady, to trzeba akceptować też, te bardziej sensacyjne i medialnie dobrze brzmiące tytuły w stylu „Jedno zdjęcie zmieniło jego życie”. Ty z kolei swoje zdjęcie wypuściłeś w świat bez nadania mu nazwy. Zastanawiałem się wcześniej, czy nie zatytuować go „Yin-Yang”, ostatecznie wydało mi się to zbyt oczywiste. Zdjęcie wywołuje tak wiele skojarzeń, że lista tytułów mogłaby być bardzo długa. Jednak ludzie, żeby móc o czymś opowiedzieć, potrzebują określonej nomenklatury. Docierały więc do mnie różne
TOUCHÉ | kwiecień 2013
tytuły, na przykład „Zima w Krakowie”. Przez brytyjskie media fotografia została nazwana „A man feeding swans”, czyli „Człowiek karmiący łabędzie” i ten tytuł wewnętrznie zaaprobowałem. Ta nazwa jest prosta, nic nie sugeruje i co najważniejsze - powstała naturalnie i spontanicznie. Przyglądając się Twoim pracom, mam wrażenie, że właśnie to jest dla Ciebie ważne: naturalność i spontaniczność. Zdecydowanie! Najlepiej czuję się w portretach i zdjęciach reportażowych. Do tego dodałbym jeszcze fotografię koncepcyjną. Z zawodu jestem grafikiem i nawet fotografiując - myślę graficznie, często matematycznie. Wiem też, że forma fotografii koncepcyjnej najbardziej przemawia do ludzi. Obok fotografii modowej i studyjnej, która również posiada szeroką grupę odbiorców. Wykonuję czasem i takie zdjęcia, ale wolałbym, żeby moja fotografia miała w sobie więcej prawdy i autentyczności. Tak jak w przypadku zdjęcia „Człowiek karmiący łabędzie”: miałem w głowie jakąś wizję, ale musiałem czekać na chwilę, kiedy uda mi się ją zrealizować. Chciałbym, żeby moje fotografie stanowiły połączenie zamysłu, obserwacji, natury i przypadku. Gdyby Twoje zdjęcie było ustawione,
to nie zyskałoby już takiego rozgłosu? Myślę, że zostałoby docenione jako wizja i kreacja, ale ludzie nie potrafiliby już się z nim tak mocno utożsamiać. W tym kontekście to bardzo istotne, że na tym zdjęciu pojawiła się zupełnie przypadkowa osoba. Tak przypadkowa, że robiąc zdjęcie nawet nie wiedziałem, czy to jest mężczyzna czy kobieta. To mógł być niemal każdy. Dlatego niemal każdy potrafi w tym zdjęciu odnaleźć coś „swojego”, co mu podpowiada jego wyobraźnia i wrażliwość. Poza tym ten przypadek dodaje tej fotografii pewną dozę tajemniczości. Ty też się na nim odnajdujesz? Na pewno nie jako bohater. Dla mnie to zdjęcie jest raczej symbolem równowagi. Zanim pojawiła mi sę koncepcja tej fotografii, po głowie chodził mi pomysł, żeby sfotografować jakiś kontrast, równowagę, plus i minus - wynikało to pewnie z inspiracji jednym z teledysków Joy Division. Kiedy wrzuciłem już to zdjęcie do sieci, zebrało się grono ekspertów, którzy zaczęli krytykować układ zdjęcia z przecięciem linii brzegowej idealnie pośrodku. Gdzie tam na środku! - pisali Linię trzeba umieścić tak w ⅓ fotografii! A mi chodziło właśnie o tę równowagę: chciałem pokazać walkę czerni z bielą, dobra ze złem.
| 13
14 |
wywiad z nim
| marcin ryczek
Toż to nie grafika, tylko filozofia! I ta interpretacja również mnie cieszy (śmiech). W życiu też nie wszystko jest czarno-białe, a dobro miesza się ze złem. Dla mnie to przede wszystkim pewna symetria. Oglądam mnóstwo znaków i symboli graficznych i kiedy ktoś się mnie pyta o radę - właśnie to mu polecam. Doradzam, żeby na przykład przyglądać się różnym flagom, aż do znudzenia. Potem taka osoba idzie w miasto i wszędzie widzi flagi: w układzie ulic, znaków reklamowych. Wystarczy to uwiecznić. Jeśli uda się to jeszcze uzasadnić i pokazać, do jakiego znaku to się odwołuje - to będzie na pewno dobre zdjęcie. To jest trudne, żeby w przestrzeni miejskiej doszukać się takich nieoczywistych znaków, ale kiedy już się uda - przynosi to niebywałą satysfakcję. I na pewno przemawia do ludzi. Właśnie o tym będziesz mówił na warsztatach fotograficznych, które poprowadzisz już wkrótce w Krakowie? Nie bardzo widzę siebie w tej roli - prowadzącego warsztaty. Ale podejmę się jej z entuzjaznem, gdyż będzie to dla mnie nowe i ciekawe doświadczenie.
Będę chciał chciał pokazać, że odwołując się do grafiki można wykonać ciekawą fotografię. Tak naprawdę mogę podzielić się też tym, co przeżyłem. Jak zachować się w sytuacji nagłego światowego sukcesu. W momencie, kiedy Twoje zdjęcie staje się rozpoznawalne, a media „pukają” z różnych stron, trzeba podejmować szybko, wiele istotnych decyzji. Czy oddać zdjęcie do agencji? Czy samemu nadzorować to, co się z nim będzie działo? Ja wybrałem tę drugą opcję i bardzo dużo się przy tym wszystkim uczę. Poza tym będę chciał pokazać uczestnikom warsztatów swój autorski „Nieznany Kraków” - jako ciekawą formę pokazywania różnych klimatów Krakowa, tego mniej sztampowego i znanego z przewodników. Już teraz zgłasza się do mnie wielu młodych - nie tylko fotografów - którzy mają takie „swoje” mało znane a klimatyczne i ciekawe miejsca. Taki jest właśnie mój pomysł, aby ten „Nieznany Kraków” odkrywać i pokazywać wspólnie. Nie znużył Cię już ten Kraków? Niektórzy narzekają, że Kraków jest
małym miastem, w którym wciąż wpada się na te same twarze. Dla mnie Kraków podobny jest do rodzinnego Lublina - wszędzie jest blisko, nie odczuwam tłoku, a możliwość spotykania znajomych twarzy, to tylko atut tego miasta. Uwielbiam Kazimierz, gdzie mieszkam i gdzie mogę spotkać jednocześnie jego mieszkańców, turystów, Japończyków, Żydów, Polaków, znajomych i nieznajomych. To mi się podoba. Lubię ten klimat. Co jest jeszcze w Krakowie nieznane? Ludzie, ich historie i miejsca z nimi związane. Nieraz zdarzyło mi się spotkać z wielką ludzką życzliwością, kiedy odwiedzałem nieznane mi nowe miejsca. Ostatnio w kawiarence przy Placu Wolnica dostałem od gospodarza całą tacę kanapek. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział mi, że jeszcze na długo przed powstaniem Alchemii (lokal na krakowskim Kazimierzu - przyp. red.), założył ze swoim wspólnikiem jedną z pierwszych kanjp w tej dzielnicy. Potem opowiedział mi chyba całą swoją historię! Znajdziesz dla niej miejsce na swoim portalu nieznanykrakow.com?
TOUCHÉ | kwiecień 2013
marcin ryczek
Właśnie chciałbym na nim zamieszczać wywiady z takimi ciekawymi ludźmi! Dodatkowo, na podstawie ich opowieści, planuję robić sesje zdjęciowe w formie reportażu. Ludzkie historie inspirują mnie do poznawania różnych miejsc. Poza tym planuję stworzyć na portalu „Krakowską drogę mleczną” szlakiem mlecznych barów. Wiesz, drażni mnie Kraków pokazywany w telewizji i przewodnikach. Sam, kiedy gdzieś wyjeżdżam, wyznaję taką zasadę: kupuję przewodnik, żeby jak ognia unikać miejsc, które są tam opisane (śmiech). Zdarzyło Ci się, że sam fakt, że masz ze sobą aparat fotograficzny, stał się przepustką do jakiejś rozmowy, poznania kogoś, zobaczenia czegoś? Kiedy idę do nieznanego dla mnie miejsca, staram się na początku nie pokazywać aparatu. Szczególnie, kiedy przychodzę na przykład do mało znanej knajpki na Nowej Hucie. Wtedy mogłoby być to nawet niebezpieczne (śmiech). Najpierw kilka razy przychodzę do jakiegoś miejsca, dużo rozmawiam i staram się lepiej poznać swoich rozmówców. Nie chciałbym, żeby ktoś, kto będzie bohaterem mojego zdjęcia, poczuł się potraktowany przedmiotowo. Dopiero za którymś kolejnym spotkaniem, kiedy zbuduję dobre relacje - odważam się na wyciągnięcie sprzętu fotograficznego. W Polsce częściej ludzie na widok aparatu skierowanego w ich kierunku, reagują z dużą obawą. Zupełnie inne mam doświadczenia obcując podczas swoich podróży z innymi kulturami. Na przykład w Indiach nad Gangesem, szczególnie kiedy zakładałem duży obiektyw zdarzały mi się sytuacje, że ustawiła się przede mną kolejka ludzi, chcących, żeby ich sfotografować! Mniej przyjemne sytuacje też Ci się zdarzały? W egzotycznych państwach, chętnie odwiedzanych przez turystów, zdarza się, że przyjezdni traktują rdzennych mieszkańców jako eksponaty do fotografowania. Ci ludzie są tym znużeni i zmęczeni, nierzadko zdenerwowani. Bywało, że nawet uprzednia, grzeczna rozmowa nie była w stanie powstrzymać ich agresji. Rozumiem jednak tych ludzi i nie mam im tego za złe. To są jednak nieliczne sytuacje, a w Krakowie mnie jeszcze nic takiego na szczęście nie spotkało (śmiech).
TOUCHÉ | kwiecień 2013
Jak mogłaby wyglądać wycieczka po nieznanym Krakowie? Proponuję pójść pod Halę Targową w tej okolicy krąży mnóstwo ciekawych osób. Na przykład pan „Harmonijka”, „człowiek - orkiestra”, „rzeźbiarz” i mnóstwo innych nietuzinkowych a intrygujących postaci. Ciężko byłoby mi zaplanować ze szczegółami taką wycieczkę. Chodzi o to, żeby gdzieś się ruszyć, wejść w jakąś boczną uliczkę, bramę, odkryć nieznane miejsca lub zobaczyć w innym świetle te już wcześniej poznane. I jak najwięcej rozmawiać z ludźmi!
DYSTANSUJĘ SIĘ DO SAMEGO SŁOWA „ARTYSTA”. MI NAWET CIĘŻKO JEST NAZWAĆ SIĘ „UZNANYM FOTOGRAFEM”. TAKI FOTOGRAF DLA MNIE JEST CZŁOWIEKIEM, KTÓRY PRZEZ WIELE LAT KOMPLETUJE SWOJE WŁASNE, SPÓJNE PORTFOLIO, Z SUKCESEM PREZENTUJĄC JE NA WYSTAWACH.
Przeglądając wpisy na nieznanykrakow. com, zauważyłam, że dystansujesz się do grup, które nazywasz „pseudoartystyczną młodzieżą” czy „krakowską bohemą”. Raczej dystansuję się w ogóle do samego słowa „artysta”. Zakładając swój fanpage na facebooku, musiałem zaklasyfikować się do jakiejś określonej kategorii. Nie chciałem etykietować się „artystą”, ale nie miałem do dyspozycji nic bardziej adekwatnego. Mi nawet ciężko jest nazwać się „uznanym fotografem”. Taki fotograf dla mnie jest człowiekiem, który przez wiele lat kompletuje swoje własne, spójne portfolio, z sukcesem prezentując je na wystawach. Uważam, że słowo „artysta” jest bardzo często nadużywane. Dziś okazuje się, że fotografem jest nie-
| wywiad z nim | 15
mal każdy, kto ma aparat fotograficzny. Tak, i obrażamy się niemal wśród samych artystów, fotografów, tworzących. To mnie nieco śmieszy, choć tak naprawdę nie mam nic przeciwko. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi jednak klimat mocno autentycznych miejsc, które stanowią dla mnie zupełnie inny, nieznany, uliczny, zapomniany świat. Nie taki, który pcha się do przodu i chce za wszelką cenę osiągnąć sukces. Mam wrażenie, że ogromnym problemem naszego pokolenia jest to, że niemal każdemu marzy się sława i splendor, ludzie pną się po szczeblach kariery, mocno się przy tym spinając. A czasem lepiej się nie spinać... Myślę, że siła jest w prostocie i naturalności. Robienie wszystkiego z pasją i z ciekawością nowych wyzwań, a konkretnie w fotografii z łącznego mądrego wykorzystania oka, wyobraźni i serca, to jest chyba najlepsza recepta na tak zwany „sukces” i samorealizację. Po prostu to, co szczere i dobre, zawsze zostanie zauważone. A motywów do ciekawej fotografii jest wokół nas bardzo dużo. Czasami trzeba tylko trochę się rozejrzeć dookoła, podnieść wzrok ponad swoją głowę czy bardziej otworzyć na spotkaną osobę. Tobie to musi świetnie wychodzić, co potwierdziłeś swoim zdjęciem (śmiech). Wiesz, ktoś skomentował na Facebooku moje zdjęcie pisząc: „musiałeś przejechać pół świata, aby tę cudowną fotkę ustrzelić tuż przy swoim domu”. Myślę jednak, że warto było objechać te pół świata, szlifując swoje oko, kształtując swoją wyobraźnię i wrażliwość, a także poznając różne , często bardzo odmienne kultury. W przypadku tego zdjęcia – zważywszy na jego światowy sukces - musiałem zapewne jeszcze szerzej niż zwykle otworzyć swoje oczy i serce. Ten niezbędny dla dobrej fotografii duet „oko i serce”, zgrał się tuż przy moim domu, najlepiej.
rozmawiała: Natalia Sokólska fotografie: Hania Sokólska Dziękujemy barowi mlecznemu „Pod Temidą” w Krakowie (ul. Grodzka 43) za udostępnienie wnętrz do realizacji sesji zdjęciowej.
16 |
jej punkt widzenia
Il. Kinga Tync
Nie zauważyłam, że przyszłaś
Nigdy nie lubiłam wiosny. Nie znosiłam tego momentu, kiedy klepsydry pór roku zaczynały się powoli obracać z powrotem w drugą stronę po sezonie zimowego letargu; kiedy gęste, puszyste, zimowe chmury rozstępowały się powoli, leniwie przepuszczając pierwsze promienie szarego, mdłego, wiosennego słońca. Bladoszare smugi padały na miasto, wyraźnie ukazując szarość brudnych kamienic i chociaż moja zmarznięta skóra na policzkach dalej czuła tylko zimno, to śnieg leżący wszędzie jednak zdawał się chyba tylko siłą własnej woli reagować, stopniowo i nieubłaganie topniejąc. Na chodnikach zostawały jedynie czarne, zastygłe skorupy jakiejś obrzydliwej i odrzucającej karykatury mojego ukochanego, tak czystego i dziewiczego śniegu. Najgorsze były te nagłe podmuchy „ciepłego”, wiosennego powietrza. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzie nazywają tę okropną masę powietrza „ciepłą”. Bezlitośnie przedzierała się przez kolejne warstwy szalików i bluz, dopominając się natrętnie o uwagę. Szarobura masa, drgający kisiel, bliżej nieokreślone coś, corocznie zalegające gdzieś pomiędzy moimi płucami, powyżej mojego żołądka, a czasem też w nim, wypełniając go po brzegi. Nigdy nie lubiłam wiosny. Zdecydowanie preferowałam dobrą, bezpieczną zimę. Można było szczelnie opatulić się kurtkami, zbyt dużymi płaszczami, wieloma warstwami bezpiecznie odgradzającymi moje kruche jestestwo od tego strasznego świata. Wielkie czapki ukrywały włosy, a kaptur dopełniał dzieła. Grube spodnie i buty zakrywały nogi, a ogromne, niekształtne kurtki zakrywały wszystko, co pomiędzy nogami a głową. Nie trzeba było wyglądać, każdy mógł być perfekcyjnie podobny: szare tłumy idealnie amorficznych sylwetek ludzkich. Nawet wracając z basenu nie trzeba było przejmować się suszeniem włosów: wystarczyło nie zdejmować czepka, który i tak szczelnie ukrywał się pod podwójną warstwą czapki i kaptura. I tylko te rękawiczki, do nich nigdy nie potrafiłam się przyzwyczaić. Więc upychałam swoje czerwone palce po kieszeniach, a uwierzcie mi - tych mi nigdy w zimie nie brakowało.
Nigdy nie lubiłam wiosny. W tym roku przyszła niepostrzeżenie. Śnieg gdzieś stopniał, wiosenny wiatr strącił z wszystkich drzew ostatnie jesienne liście, które w niewiadomy sposób przetrwały gdzieniegdzie na gałęziach przez te parę miesięcy. Przyszła nie pytając i z nikim się nie witając, a ludzie jak co roku zaczęli zrzucać swoje kaptury, czapki, szaliki i niedopasowane kurtki. Przyszła, a ja jej nie zauważyłam. Pewnego kolejnego długiego dnia, jadąc gdzieś tramwajem, w końcu wyczułam, że coś jest inaczej. Że coś jest nie tak. Rozglądając się, zobaczyłam wokół siebie ludzi, ale to byli jacyś inni ludzie niż ci, których oglądałam przez ostatnich parę miesięcy. Toczyli maślanymi oczami wokół siebie, wypatrując za oknami czegoś nieokreślonego, a na ich twarzach błądził osobliwy, nieco zagubiony i trochę głupawy uśmiech. Zafascynowana, zaczęłam się bliżej przyglądać. Czy coś się stało? Czy przyjechał cyrk do miasta? Czy ktoś rozpylił gaz ogłupiający i tylko ja nie poczułam? W końcu ze zgrozą zdałam sobie sprawę, że nikt w tramwaju nie nosi na sobie zimowej kurtki. Jeden chłopiec, na oko student pierwszego roku, jechał nawet w samym swetrze! Owszem, był to wielki, gruby i rozciągnięty sweter, ale na pewno nie był kurtką! Spojrzałam z zaciekawieniem na swój zimowy kożuch. Przez chwilę czułam, jak walczą we mnie nieznane wcześniej uczucia. W końcu poddałam się. Odłożyłam książkę na kolana i wygodnie opierając się w fotelu zaczęłam bezmyślnie wodzić oczyma za oknem, a na moją twarz, niczym na dziewicze morze wypłynął wkrótce ten sam głupawy uśmiech... Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl
TOUCHÉ | kwiecień 2013
jej punkt widzenia
| 17
Il. Kinga Tync
Hipsterzy są zieloni
Było sobie drzewo, a drzewem było drzewo i widział człowiek, że było dobre. Potem przyszedł drwal, zawarczał piłą spalinową i runęło jak stało. I przyjechała ciężarówka, i potem nie do końca jasnym jest dla mnie, jakie też procesy zachodziły, ale w końcu powstał papier. A z papieru papierek. A z papierka kulka, którą rzucił śMietek. I teraz jest ta scena, w której pojawiam się ja, a kulka się toczy. Oto próbuję, najmilsi, od kilku sezonów zdiagnozować, co w edukacji niektórych naszych rodaków nie sprzęgło, która się zapadka zapadła i nie zaskoczyła, że śmiecą. Powiedzmy dobitniej, syfią. Rozlewają po świecie DNA, panoszą się ze swoim brudkiem i smrodkiem. Czyżby myśleli, że tworzą sobie śmieciowy jakiś pomnik trwalszy niż ze spiżu? Że ich puszkowa wieża i plastikowa forteca ocali od zapomnienia? Otóż nie. Imiona ich znikną pod naporem śmiecia, który, o ile nie ustaną w swoich wybitnych zwyczajach cywilizacyjnych, zaleje nas jak tsunami. Wyobraźcie sobie – otwieracie okno swojego maleńkiego domku na przedmieściach, by ogrzać twarz promieniem wiosennego słońca, a tu jak w najgorszym amerykańskim horrorze, toczy się na Was pędząco-dymiąca lawina. A w niej wszystkie artefakty, które zdecydowaliście się po sobie zostawić ku pamięci. Kupa mięci. Bo mięć, to to, co zwykliśmy mieć, lecz przeszła na to chęć. Więc co zrobił rodak? Ano, wyrzucił przez okno rozpędzonego golfa secik z McDonalda. Dobrze, że dodają tego trzymaka, bo przynajmniej przytrzymał w stanie zwartym. Spadł godnie i gdyby jakiś grzybiarz zechciał go ponownie użyć, pozostałaby do jego uprzejmej dyspozycji. Jeśli by jednak wykluczyć dążenie do zaznaczenia swojej marnej obecności na tym najlepszym ze światów, śmiecenie możemy też poczytywać jako swego rodzaju sztukę performatywną. No jest w tym jakiś akt twórczy. Nieźle się trzeba pewnie nadumać, żeby zarzucić parę butów na kabel nad ulicą. Wielką mieć trzeba w sobie twórczość, by w szczerym polu pozostawić za sobą pudełko po proszku Dosia i koszulkę po zupce Zupka. Swoją drogą,
TOUCHÉ | kwiecień 2013
jak to jest z taką zupką – zjadają na sucho? Zapijają Cisowianką? W sumie, całkiem możliwe, bo dookoła cała instalacja z butelek, słoiczków, torebeczek i ogryzków. Niektórzy zaś specjalizują się w mozaice ulicznej, wyklejając – co tu kryć – przeżutą już gumą do żucia chodniki lub też wyrzucając gumę po z goła innych przeżyciach za okno. Z czwartego piętra. Zwykli też oni – bo przecież nie my – na wszelki wypadek gromadzić. Nauczeni biedą, głodem, wojną i epoką lodowcową rodacy przetrzymują wszystko. Na swoich działkoschronach i balkonobunkrach pozostawiają WU ES ZET IGREK ES TE KA O! Cisną do lamusa, zostawiają sobie na później, lecz to później, o narodzie chomiczy, nie nadchodzi! A raczej wydziela azbest, kiłę i mogiłę! Kineskopowy telewizor nie rozłoży się od samego stania na glebie, podobnie jak wieża opon i kupa starych gaci. Mateczce ziemi trzeba pomagać i w tej mizernej próbie skompromitowania czynności przeciwnych pragnę zachęcić Was do takiej szlachetnej działalności. Nie jedzcie tak jak ja mięsa. Segregujcie tak jak ja śmieci. Recyklingujcie tak jak ja surowce, przesiądźcie się do komunikacji lokalnej, nie wydychajcie dwutlenku węgla i przeprowadzajcie fotosyntezę. Pójdźcie za mną, a spotka Was za to wyszydzenie, sponiewieranie i zasyfienie, bo ciemna masa nie załapie. Dopadnie Was jednak ten szczególny rodzaj satysfakcji, znany tylko tym, którzy tak naprawdę wiedzą, co oznacza słowo hipster. Jeśli będąc choć trochę zielonym przecieram jakieś ślady i ustanawiam modę, mogę nawet zapuścić wąsy. Reszta potoczy się sama.
Z na głowie kwietnym wiankiem i w ręku zielonym badylkiem, Sandra Staletowicz staletowiczowna@gmail.com
18 |
jego punkt widzenia
| odważnie o wszystkim
il. Basia Maroń
O prosiakach, doniczkach i pozawymiarowych burdelach
Jak co roku, na wiosnę zrzucimy z siebie kolejne warstwy ubrań oraz kilogramów, o które postaraliśmy się w celach wyłącznie termoizolacyjnych przed zimą (a jakże). Drzewa nam zakwitną, a na ulicach widywać będziemy coraz więcej kusząco wyeksponowanych biustów, choć dla większości panien ciekawsze okażą się umięśnione łydki i ramiona. W czasie ogólnego wzrostu sił witalnych wystawieni zostaniemy na wzmagającą się powódź sensualnych wrażeń. Samo to w sobie nie jest oczywiście niczym zdrożnym, lecz dla tych z nas, trwających wytrwale w związkach monogamicznych, oznaczać będzie też powódź kłopotliwych pokus. Toteż o pokusach będzie w tym miesiącu. I jeśli myślicie, że uraczę was umoralniającym kazaniem lub postępowym manifestem, nawołującym do wyzwolenia, to śpieszę, by rozczarować. Otóż wszystkim nam zdarza się śnić, prawda? Zapewne zdarza się nam również miewać sny mniej lub bardziej kosmate. Jesteśmy dorośli i nie ma się co z tym ukrywać, zresztą całe te wiosenne przeciążenie sensoryczne musi nam się gdzieś po freudowsku odłożyć. Tylko co na to wasza druga połówka? A właśnie. Powiedzmy, że przyśniło się nam małe tête-à-tête z przystojnym nieznajomym albo ponętną nimfą i niefortunnie składa się tak, że nie był(a) to nasz(a) ponętny nimf lub przystojna nieznajoma… Rozumiecie, gdzie zmierzam. Czy powinniśmy się czuć w tej sytuacji parszywie, niczym zdradliwe prosiaki? Ukuło się w powszechnym rozumieniu, że nie, przecież to tylko sen, sny się nie liczą, nie ma co nawet lubej czy lubego kłopotać naszą rozbrykaną podświadomością. Spytam jednak przewrotnie: niby dlaczego się nie liczą? Prawdą jest, że senna rzeczywistość jest często, delikatnie mówiąc, chaotyczna, mętna, niepodlegająca kontroli i umykająca racjonalnym kategoriom. Porzućmy jednak na moment wszystkie mary, w których zostaliśmy usidleni przez wielką, androgyniczną doniczkę (co? nie mówicie, że tylko ja mam takie sny!), a skupmy się na bardziej problematycznych przypadkach.
Co wówczas, gdy sen przypominać będzie rzeczywistość niepokojąco mocno, a uwiedzeni zostaniemy przez osoby znane nam z szarej i nudnej codzienności? Jeśli jesteśmy głęboko przekonani o realności snu i dokonujemy w jego trakcie decyzji w odpowiedzi na dylematy, przed jakimi postawieni możemy zostać w normalnym życiu, to dlaczego nasz mały, nierzeczywisty skok w bok miałby świadczyć o nas inaczej? Przecież w zdradzie często nie chodzi o sam cielesny akt, lecz właśnie o to, co mówi on o zdradzającym. A co jeśli sen przypomina rzeczywistość, ale wy i tak w jakimś stopniu wiecie, że to sen? Co z tymi szczęśliwym przypadkami posiadającymi uroczy dar świadomego śnienia? Co jeśli w trakcie trwania snu dacie sobie dyspensę, bo to tylko sen i z czystą rozmyślnością rzucicie się w wir nieobarczonych konsekwencjami, cielesnych uciech? Czy nie są to wówczas po prostu wypady do dobrze ukrytego, ekskluzywnego, pozawymiarowego burdelu? Szeroki zakres w pełni zmysłowych, pozazwiązkowych oraz świadomie wywołanych doświadczeń seksualnych brzmi dla mnie umiarkowanie monogamicznie i byłbym niezwykle ciekaw kontrargumentów na ową tezę. Może się wydawać, że temat, który tu podjąłem, ociera się o wydumaną filozofię, ale raczcie zwrócić uwagę, że antycypuje (mądre słowo!) on problemy, przed którymi postawi nas postęp techniki prawdopodobnie jeszcze za naszych żywotów. Czy zdradą będzie, gdy partner podłączy się do matrixowego domu towarzyskiego albo skorzysta z usług wibratora, który dorobi się też całej reszty sztucznego ciała i przekonującej osobowości? Tymi i innymi dylematami mam nadzieję pomęczyć was jeszcze za miesiąc!
Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com
TOUCHÉ | kwiecień 2013
jego punkt widzenia
| błazenada | 19
il. Basia Maroń
Moda na eko
Moda zmienną jest - nie trzeba być królem akademickiej zadumy, żeby zgodzić się z tym twierdzeniem. Była niegdyś moda na ciepłe swetry dziergane własnoręcznie i własnoręcznie też wyrzucane potem na śmietnik. Była moda na dżinsowe kamizelki i białe adidasy z wielkimi językami - ta akurat powróciła nie tak dawno i ma się całkiem nieźle. Obecnie panuje moda na rurki, ogólnie pojętą hipsterkę i lans oraz na bycie eko. Co prawda, grzywki na bok, dubstep i trampki trzymają się mocno, ale nie wróżę im zbyt długiej kariery w starciu z ekologią. Tym razem o tej ostatniej z szacownych mód. Eko mleko, eko jajka, eko Miko i inne ekologicznie przyjazne produkty budzą wiele emocji. O ile zdrowa żywność, łamane przez żywność, z ekologicznych upraw bije rekordy popularności wśród mieszkańców miast powyżej kilkudziesięciu mieszkańców, nie zawsze lepiej smakuje. O ile nie wycina w pień ostatnich zdrowych rejonów naszego boskiego ciała, jak żywność genetycznie modyfikowana – a przynajmniej tak twierdzą niektóre z opiniotwórczych mediów – o tyle sieje spustoszenie w naszej kieszeni. Tak, to prawda, chciejmy tego lub nie, ale zdrowa żywność jest droga. Oszczędzacie? To jedzcie dalej byle ścierwo i liczcie się nie tylko ze słabym stanem zdrowia. Wykluczenie społeczne, nawet w gronie najbliższych znajomych, kroczy tuż za nim, ba, kroczy... wali buciskami, ile wlezie! O ile bardziej hipstersko wiarygodny jest szczupły młodzieniec z miasta Paździerzowice, wsuwający, zamiast oklepanej bułki z szynką, cudownie pachnącego wrapa, pełnego świeżej sałaty, gałązkowych pomidorów w wersji eko, własnoręcznie zmiksowanego pesto i piersi kurzej, z wolnego wybiegu, ma się rozumieć. Otóż, o wiele bardziej wiarygodny! Bułki z szynką zarezerwujcie raczej na samotne wieczory w waszym mieszkaniu. Brylujący na imprezach lowelasi muszą wiedzieć, że włoski eko - bulion o wiele lepiej wpływa na cerę i tzw. branie wśród posiadaczek ramiączkowanych bluzeczek niż zwykła kostka z kogutkiem. Kiedyś wspominano, że sezonowe owoce są najzdrowsze, niepryskane żadnymi świństwami niesmacznymi dla szkodników, pyszniące się na straganach tar-
TOUCHÉ | kwiecień 2013
gowych ile wlezie. A dziś, skłonni jesteście uwierzyć, że hiszpańska, pierwszorzędna, niemiłosiernie droga zarazem, ekologiczna skrzynka melonów lepsza jest niż nasze, kresowe, przaśne śliwy i grusze. Ciężko nie odnieść porażki w starciu z zielonym marketingiem. Nie byłoby, w ekologicznym pomyśle na życie nic zdrożnego, wszak pracownicy prężnych korporacji mogą sobie pozwolić na drogie, cotygodniowe zakupy w imię schlebiania ekologii. Nie drukują oni też zbędnych mejli, lasy Amazonii oddychają z ulgą, wraz z każdym zamknięciem miesiąca – rozliczanym elektronicznie. Zapomnieć o recyklingu, rzecz straszna. Stare, znoszone ciuchy z powodzeniem nadają się na wycieraczki, butelki przeróbmy na wazony, kartony na domy, a worki na śmieci na wieczorowe kreacje sezonu letniego! Segregujmy odpady z powodzeniem, dzieląc je na pięć, niepowtarzalnych kategorii, a nie tylko na trzy, oklepane, jak chce pracodawca. Weźmy choć raz przykład od krwiożerczych, barbarzyńskich Szwedów, którzy ośmielili się nas bezlitośnie złupić, przed czterema wiekami – a zapłacą jeszcze za to ! Po drugiej stronie Bałtyku, od wielu lat ekologiczna świadomość kwitnie wielobarwnie, państwo sprzyja obywatelowi to i obywatel oddaje swoje państwu. Niby nic, jeździć autobusem do pracy, zamiast na złość czystemu powietrzu tłuc się w korku własną furą. Niby nic, a wrzucić odpowiednią butelkę do odpowiedniego kosza. Na co? Na bardziej trendy eko - świat! Jakub Jaworudzki Hodujesz na balkonie groszek i marchewkę? Pisz: jesterjames@wp.pl
20 |
g n i r p S t s r Fi s r e w o Fl
fashion
| first spring flowers
Foto: A.Kozub, R.Kwaśniak - Karamell Studio Modelka: Marzena Stachnik (Fashion Color) Projektant: Sophie Kula Stylistka: Anna Sowik Make up: Monika Kudlińska Fryzury: Dawid Młynarczyk
TOUCHÉ | kwiecień 2013
first spring flowers
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| fashion | 21
22 |
fashion
| first spring flowers
TOUCHÉ | kwiecień 2013
first spring flowers
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| fashion | 23
24 |
fashion
| first spring flowers
TOUCHÉ | kwiecień 2013
first spring flowers |fashion
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 25
26 |
fashion
| first spring flowers
TOUCHÉ | kwiecień 2013
first spring flowers |fashion
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 27
28 |
fashion
| first spring flowers
TOUCHÉ | kwiecień 2013
first spring flowers |fashion
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 29
fashion
| first spring flowers
TOUCHÉ | kwiecień 2013
first spring flowers |fashion
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 31
32 |
street fashion
street fashion
Otylia (23)
Małgosia (26)
Ania (20)
Najchętniej ubiera się w secondhandach, rzeczy kupuje również drogą internetową. W modzie kieruje się przede wszystkim wygodą, uważa również, iż nie trzeba wydawać pokaźnych sumek, aby być ciekawie ubranym. Rzeczy, które ma na sobie upolowała w lumpeksie i na serwisach aukcyjnych. Gratulujemy nosa do tanich zakupów i efektownych stylizacji!
Dziennikarka modowa. Jak sama mówi, modą interesuje się od zawsze. Jej największą miłością są ubrania pochodzące z przełomu lat 60 i 70. Z ogromnym zainteresowaniem śledzi zmieniające się trendy. Uwielbia łączyć ubrania vintage ze współczesnymi. Ze smakiem zestawia rzeczy proste z odrobiną przepychu w racjonalnej dawce. Sama przerabiała swój płaszcz, prawda, że ciekawy?
Studentka Akademii Muzycznej w Katowicach. Jest miłośniczką robienia zakupów w sieciówkach, to tam głównie zaopatruje swoją szafę. Tutaj Ania w wydaniu (prawie) total black look. Akcentami, które przełamują lawinę czerni jest szal w kolorze przydymionej śliwki i torebka w tymże samym odcieniu. Oryginalne w swym fasonie okulary świetnie dopełniają całość.
Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: www.laffvintage.pl
TOUCHÉ | kwiecień 2013
blog fashion
Trend noszenia przewiązanej koszuli w pasie przyjął się w blogosferze wyjątkowo dobrze. Kraciaste koszule są jednym z podstawowych elementów mojej garderoby, a noszenie ich w taki sposób nawiązuje do mody lat 90tych. Ubrania w kratkę kojarzą się jednoznacznie ze stylem grunge, a kraciasta koszula to jeden z najbardziej charakterystycznych elementów tego stylu.
Kasia Gorol Znana w Sieci jako Jestem Kasia. Studentka germanistyki i języka szwedzkiego, kochająca modę, zakupy i zabawę w stylistkę własnej osoby. Wraz ze swoimi stylizacjami często widywana na jednej z najpopularniejszych stron modowych na świecie: http://lookbook.nu/user/63384-Kasia-G/ Kasię znajdziecie również na jej stronie internetowej http://www.fashionsalade.com/jestemkasia/ oraz innych portalach: http://www.facebook.com/JestemKasiaBlog http://www.formspring.me/Kasiica http://www.bloglovin.com/blog/2384316#
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 33
34 |
fOTORELACJE
|
silesia fashion look
2013
So much fashion Fotorelacja z Silesia Fashion Look 2013
W dniach 8-10 marca Silesia City Center w Katowicach stało się na chwilę prawdziwym centrum fashion skupiającym zarówno największe osobistości ze świata polskiej mody jak i znane gwiazdy telewizyjne oraz muzyczne. Powodem, dla którego zaproszeni goście zasiedli wokół gigantycznego wybiegu, była organizowana tam jedna z najciekawszych w ostatnim czasie imprez modowych w Polsce – Silesia Fashion Look. Na wybiegu podziwiać mogliśmy najnowsze kolekcje wiosna-lato projektantów takich jak Paprocki&Brzozowski, Gosia Baczyńska, Łukasz Jemioła i aż 17 młodych, obiecujących designerów (m.in. Sophia Kula, której projekty macie okazję obejrzeć na łamach kwietniowego TOUCHÉ; a także Aga Paul - Smolińska, Aleksandra Kmiecik czy Olga Pokrywka). Nasi fotoreporterzy, Karamell Studio, przygotowali specjalnie dla Was fotorelację z najciekawszych pokazów i nie tylko. Całe wydarzenie zostało podzielone na dwa dni otwarte (9 i 10 marca) oraz poprzedzającą je zamkniętą imprezę VIP (8 marca), podczas której zaproszeni podziwiać mogli jak zwykle imponującą kolekcję ubrań duetu Paprocki&Brzozowski. Obecne były również projekty wcześniej wspomnianych młodych projektantek: Sophie Kuli, Wioli Wołczyńskiej i Agi Paul –Smolińskiej. W pierwszych rzędach pokazu zasiedli m.in. Edyta Herbuś, Maja Sablewska, Kasia Cichopek, Stefano Terrazzino, Marcelina Zawadzka, Zosia Ślotała, Paulla i wielu innych. Kto miał okazję pojawić się na tegorocznym Silesia Fashion Look, z pewnością wie, że warto zaplanować sobie kolejny taki weekend w przyszłym roku. Organizatorzy oraz artyści dowiedli, iż Dzień Kobiet można spędzić interesująco, a tego typu imprezy to nie tylko typowe „babskie” oglądanie ciuchów, lecz przede wszystkim podziwianie sztuki, na którą jeśli jest się wrażliwym, z przyjemnością się patrzy – bez względu na płeć. Marta Lower Fotorelacja: A.Kozub, R.Kwaśniak (Karamell Studio)
TOUCHÉ | kwiecień 2013
silesia fashion look
TOUCHÉ | kwiecień 2013
2013 |
fOTORELACJE
| 35
film
| on i ona w kinie
On i Ona w kinie Czeski seks
Święta czwórca/ Svatá čtveřice Data premiery: 05.04.2013 (Polska), 07.09.2012 (Świat) Reżyseria: Jan Hřebejk Scenariusz: Michal Viewegh Zdjęcia: Martin Šácha Obsada: Jiři Langmajer (Vitek), Hynek Čermák (Ondra), Marika Procházková (Marie), Viktorie Čermáková (Dita) Dystrybucja: Hagi Film Czas trwania filmu: 1 godzina 18 minut
Gdy poznawałem kinematografię czeską, zachłysnąłem się jej nietuzinkowością i prostolinijnością. W niewymuszony sposób i z ogromną dawką humoru reżyserzy z Czech opowiadają o rzeczach istotnych, sięgających nieszablonowych wzorców. Nie dziwi więc fakt, że na wieść o tym, że do polskich kin wchodzi nowy film twórcy Czeskiego błędu i Musimy sobie pomagać - Jana Hřebejka, chwyciłem Elizę za rękę i w podskokach wręcz dobiegliśmy razem do kina (chociaż pogoda nie sprzyjała takim hulakom). Święta czwórca – bo właśnie o tym filmie mowa – to krótka, klarowna historia o miłości, seksie, potrzebie bliskości, uciekaniu od stagnacji i rutyny. Ale, czy aby to wszystko już się gdzieś nie pojawiło? Czy motywy te, drodzy Czytelnicy, nie są wtórne? Hřebejk swoją opowieść koncentruje wokół czwórki bohaterów – dwóch małżeństw, które od ponad dwudziestu lat przy zgaszonym świetle i pod kołdrą obdarzają się miłością. Mieszkają obok siebie, dzielą wspólnie troski, są bliskimi przyjaciółmi. Synowie jednej pary tworzą związek z córkami drugiej – istny czeski film. Specyficzny klimat dookreślają zdjęcia mające charakter na poły dokumentalny, rejestrujący każdą sek(s)wencję z życia bohaterów. Jednak zgodnie z teorią Freuda, jeśli życie seksualne jest nieudane (a na nieszczęście naszych bohaterów ich takowe jest), całe życie wydaje się płytkie, puste i pozbawione sensu. Na ratunek przychodzi propozycja egzotycznej podróży, mająca silne odniesienie do wyprawy w głąb samego siebie, metafizycznego odkrycia swoich pragnień, potrzeb i prawdziwej rozkoszy. Seksualne eksperymenty grupowe, z początku sceptycznie odbierane przez małżonki, osiągają stan na tyle zaawansowany, że wkrada się w nie uczucie – w pierwszej chwili tłumione, później stopniowo akceptowane. Zamiana partnerami i łóżkowe zabawy w cztery osoby to jedynie pretekst do rozprawy o współczesnej seksualności, kierowaniu się popędami i dominacji ciała. W końcu Freud potwierdził, że to popędy ludźmi miotają. Film Hřebejka przy całej swojej wzniosłości związanej z tematem, jest okraszony porcją bardzo smacznego dowcipu. Wierni Czytelnicy naszego Magazynu wiedzą (a Eliza przede wszystkim – w końcu kilkanaście seansów wspólnie przeżytych zobowiązuje), że nie należę do osób, które w kinie się śmieją i których poczucie humoru jest w pełni rozwinięte, w tym też kontekście wysoce wiarygodne stają się moje uśmiechy podczas oglądania filmu. Święta czwórca niepozbawiona jest wad, jednakowoż, kto by się nad tym zastanawiał, gdy na ekranie pojawia się udana recepta na rozwiązanie tajemnicy alkowy. Bartosz Friese
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 37
Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski. Wódź nas na pokuszenie Jestem fanką czeskiego kina, dlatego chętnie uległam namowom Bartosza i z ogromnym zainteresowaniem wybrałam się na seans Świętej czwórcy. Nieco się jednak rozczarowałam. I choć na Twojej twarzy, Bartoszu, widniał uśmiech zadowolenia, ja nie do końca potrafiłam się tym razem odnaleźć. Nie od dziś wiadomo, że Czesi potrafią opowiadać o sobie z dystansem do siebie samych. Czeskie filmy zazwyczaj uderzają szczerością, choć przyprawione są zwykle nutą goryczy, a śmiech podczas seansu bywa często śmiechem przez łzy. Pewien smutek wynika także z historii przedstawionej przez Jana Hřebejka w Świętej czwórcy. Mamy bowiem do czynienia z uczuciowym dramatem znudzonych sobą par, żyjących 20 lat pod jednym dachem, od 20 lat z tymi samymi partnerami. Mało tego, dzielących jedno podwórko. Dzielących także swoje dzieci, które podobierały się między sobą w pary. Nie brakuje więc w obrazie znanej nam dobrze, czeskiej groteski. Prawdziwy rozwój akcji przypada jednak na moment, w którym mężowie znudzonych partnerek wpadają na pomysł, by się nimi... zamienić. Wszystko oczywiście we wspólnym, przyjacielskim gronie, wedle ściśle ustalonych zasad – nic nie dzieje się poza kontrolą (i oczami) małżonków, nikt się w sobie nie zakochuje. Kobiety, początkowo niechętne, dają się przekonać na taką ucieczkę od rutyny i rozpoczynają się prawdziwie egzotyczne wakacje. Problem pojawia się dopiero po powrocie do dzieci, które od razu zauważają, że relacje pomiędzy rodzicami uległy zmianie. Moim zdaniem problemu nie stanowi tu wtórność motywu, ale raczej jego nie do końca udane przełożenie na kinowy ekran. Hřebejk zostawia nas z pewnym niedosytem, jak gdyby malował obraz, pozostawiając na nim same kontury. Nie do końca odpowiadał mi, tym razem, klimat czeskiego filmu, który nie chciał współgrać z nieco frywolną atmosferą i hedonizmem scenariusza. Liczyłam na coś więcej. Choćby na refleksję, którą zazwyczaj pozostawiają za sobą czeskie produkcje – tym razem jedyną refleksją, jaka mi się nasunęła było to, że Czesi nie są namiętnymi kochankami i mają raczej smutne i nieudane życie erotyczne. A chyba nie o to do końca chodziło. Tak czy inaczej, drodzy Czytelnicy, Święta czwórca nadal pozostaje filmem lekkim i przyjemnym, w sam raz do obejrzenia podczas nudnego wieczoru, kiedy nie wiecie co właściwie powinniście zrobić ze swoim czasem. Wtedy na pewno będziecie zadowoleni, po opuszczeniu kinowej sali. Ale oczywiście możecie też wybrać bardziej ciekawe zajęcie. Eliza Ortemska
TOUCHÉ | kwiecień 2013
bgraczyk@touche.com.pl
38 |
film
| nowość
Lincz w duńskim wydaniu
Polowanie / Jagten Data premiery: 15.03.2013 (Polska) 20.05.2012 (Świat) Scenariusz: Thomas Vinterberg, Tobias Lindholm Reżyseria: Thomas Vinterberg Zdjęcia: Charlotte Bruus Christensen Obsada: Mads Mikkelsen (Lucas), Thomas Bo Larsen (Theo), Lasse Fogelstrøm (Marcus) Annika Wedderkopp (Klara), Anne Louise Hassing (Agnes) Dystrybucja: Kino Świat Czas trwania filmu: 1 godzina 55 minut Ze względów kulturowych i historycznych prawa dziecka w Skandynawii mają szczególną rangę. W rankingach prowadzonych przez europejskie organizacje kraje nordyckie, oceniane są jako raj dla rodziców i dzieci. Docenia się przede wszystkim ich sprawną opiekę socjalną i medyczną, wysokie zapomogi rodzinne oraz postępowy system szkolnictwa. Jednak, jak to zwykle bywa, każdy medal ma dwie strony. Niejednokrotnie media donosiły o nadużyciach norweskich instytucji społecznych, które bezzasadnie rozdzielają rodziny, opierając się na jednostkowej opinii, a raczej wrażeniu nauczyciela. Machina oskarżeń nakręca się i otoczenie szybko feruje własne wyroki na temat podejrzewanych rodziców. Tym czasem walka o uniewinnienie i odzyskanie dzieci, na przekór społeczeństwu i systemowi, często przypomina walkę z wiatrakami. Na zgubne skutki podobnych decyzji zwraca uwagę Thomas Vinterberg, który w centrum uwagi filmu Polowanie stawia jednostkę, podejrzewaną o molestowanie seksualne dziecka. Początkowo do widza docierają sprzeczne sygnały na temat główne-
go bohatera: czterdziestodwuletni Lucas lubi spędzać czas w męskim gronie, które nie stroni od alkoholu i bardzo otwarcie okazuje sobie przyjaźń. Jest rozwodnikiem, a była żona uparcie ogranicza mu kontakt z synem. Z drugiej strony, to przykładny opiekun przedszkolny, posiadający niezwykłe podejście do dzieci. Dlatego też, kiedy jedna z jego podopiecznych pod wpływem chwilowej złości oskarża go o molestowanie, widz nie jest w stanie ocenić z pewnością, czy Lucas rzeczywiście jest niewinny, czy to może jednak podstęp reżysera. Vinterberg pokazuje nienawiść i bestialskie wręcz okrucieństwo mieszkańców małego, duńskiego miasteczka, którzy błyskawicznie oceniają Lucasa, nie dając mu szans na obronę. Łamie tym samym stereotyp tolerancyjnych i liberalnych Skandynawów. Zatrważający i absurdalny wydaje się sposób, w jaki do kilku zdań małej dziewczynki dobudowuje się całą historię molestowania. Mimo prób wyznania prawdy, społeczeństwo nie daje jej wiary, tłumacząc zmianę zeznań strachem i stresem. Psychologia tłumu nabiera obrotów: pojawiają się głosy kolejnych rodziców, twierdzących, że ich dzieci również mogły paść ofiarą pedofila. W jednej chwili lubiany i szanowany Lucas staje się samotną ofiarą społecznego ostracyzmu. Na tle surowych, jesiennych krajobrazów, rozgrywają się równie dramatyczne losy innych bohaterów. Kiedy Lucas trafia do aresztu oś narracji zostaje przeniesiona na jego syna. Emocjonalność tej sekwencji ulega spotęgowaniu, gdyż Marcus bardziej niż ojciec przeżywa zaistniałą sytuację. Jest wściekły i rozżalony, kieruje nim poczucie niesprawiedliwości, wstydu i bezwzględnej miłości do ojca. W desperacji podejmuje kroki, które ocalić mają godność Lucasa. W skrajnej sytuacji znajduje się także przyjaciel oskarżonego - Theo, któremu przyszło wybierać pomiędzy bezpieczeństwem córki, a długoletnią przyjaźnią. Niewątpliwym atutem filmu jest doskonała, choć niezbyt urodziwa obsada, która czyni opowiadaną historię bardziej wiarygodną. Lucas nie daje pożywki rozwścieczonemu tłumowi. Nie chowa się w swoim domu, nie ucieka z miasteczka, ale pewien własnej wartości uparcie próbuje uczestniczyć w życiu społecznym. Poczucie niesprawiedliwości i wściekłość, w pełnej intensywności przenoszą się na widza. Vinterberg pokazuje paradoksy skandynawskiego systemu oraz destrukcyjną siłę społecznych osądów, z którymi przegrywają nawet decyzje wymiaru sprawiedliwości. Polowanie niesie ze sobą ogromną ilość ładunku emocjonalnego, który elektryzuje widza i na długi czas pozostawia go zamrożonego w niemym okrzyku sprzeciwu. Agnieszka Różańska
TOUCHÉ | kwiecień 2013
film
| nowość | 39
Życie wierszem pisane
Baczyński Data premiery: 15.03.2013 Scenariusz i reżyseria: Kordian Piwowarski Zdjęcia: Piotr Niemyjski Obsada: Mateusz Kościukiewicz (Krzysztof Kamil Baczyński), Katarzyna Zawadzka (Barbara), Ewa Telega (Stefania Baczyńska), Marta Klubowicz (matka Basi) Dystrybucja: Studio Interfilm Czas trwania filmu: 1 godzina 10 minut Postać Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, czy tego chcę, czy nie, natychmiast przywodzi mi na myśl szkolne ławki, czasy liceum i czterdzieści pięć minut języka polskiego. Te czasy, kiedy polonistka ze łzami w oczach usilnie próbowała nam – pokoleniu dorastającym w dobie Internetu i telewizyjnej papki – tłumaczyć ważność jego poezji. Przyznaję, nie rozumiałam. Pamiętam wciąż przewijające się na lekcjach określenie Pokolenie Kolumbów, pamiętam katastrofizm i oceniane przez nauczyciela próby interpretacji jego wierszy. Nie pamiętam we mnie głębszych uczuć, nie pamiętam refleksji. Dziś, kilka dobrych lat po ukończeniu liceum siedząc w zupełnie pustej sali kinowej, wycierałam oczy, wzruszona i dogłębnie poruszona obrazem, który ukazał mi się na ekranie. Nie sprawił tego Kościukiewicz, nie sprawiła śmierć młodego człowieka podczas wojny. Sprawiła to poezja. (!) Kordian Piwowarski podjął się zadania ambitnego: niełatwo przekazać widzom wyjątkową wrażliwość Baczyńskiego, jednocześnie nie odtwarzając tylko suchych faktów z życia człowieka i artysty podczas wojny. Filmów dokumentalnych czy biograficz-
TOUCHÉ | kwiecień 2013
nych o Baczyńskim przecież nie brakuje. Reżyser niezwykle sprawnie połączył ze sobą kilka narracyjnych płaszczyzn: wspomnienia ocalałych bliskich Baczyńskiego, teraźniejsze spojrzenie na jego twórczość, ważniejsze elementy z życia i jego poezję. Do tego przejmujące zdjęcia i emocje, które wypływają wprost z tego, co widz ogląda na ekranie. Tak naprawdę nie trzeba znać biografii poety, nawet nie trzeba mieć świadomości, jak bardzo wyjątkowa i doceniana jest jego poezja współcześnie. Ten film broni się sam. Mateusz Kościukiewicz w tytułowej roli wypada znakomicie – przyznaję, że jestem tym faktem zaskoczona, a nawet trochę mi wstyd – nie do końca wierzyłam, że młody aktor zdoła udźwignąć tę rolę, tym bardziej, że ograniczała się ona do chyba najtrudniejszego dla aktora zadania: grania emocji – w całym filmie aktor wypowiada raptem kilka sentencji. Nie oznacza to jednak, że brak w tym filmie słów. Ba - jest ich całkiem sporo, ponieważ tłem dla tego, co widzimy, jest to, co dla poety najważniejsze – przekaz płynący z jego wierszy. Stanowią ilustrację dla przejmujących obrazów, są komentarzem do trudnych czasów, w jakich przyszło Baczyńskiemu wchodzić w dorosłość. I my, jako widzowie, mamy sposobność, by zobaczyć i naprawdę poczuć nastrój tego przykrego czasu w historii, a wszystko to oczami młodego, wrażliwego człowieka. Piwowarskiemu udało się sprawić, że uczucia grane przez aktora przemawiają z wielką siłą. Nie trzeba przy tym wszystkim być wrażliwym na brutalność wojny, wystarczy być wrażliwym na cierpienie drugiego człowieka. Niektórzy mogą zarzucić reżyserowi nazbyt eksperymentalną formę filmu: ni to dokument, ni opowieść o legendzie, a już tym bardziej autentyczna historia zamknięta w fabule. Zabieg ten jednak wprowadza do polskiego kina to, czego w moim mniemaniu od dawna już brakowało, czyli świeże spojrzenie. To, co jest siłą w tym obrazie jednych może drażnić, ale inni to docenią – jest to niedopowiedzenie i brak interpretacji. I dobrze. Wystarczy już szkolnych, schematycznych interpretacji i próby odpowiedzenia na pytanie co autor miał na myśli?. Bo czy można tak naprawdę zinterpretować twórczość jednostki i jej niepowtarzalne spojrzenie na świat? Podążając za reżyserem – pozostawmy to w niedopowiedzeniu. Kasia Trząska
40 |
film
| analiza starego dzieła
Tajemnica kobiecości
Trzy bohaterki, które oddają się dominującemu wpływowi natury. Sceny na szczycie górskim nasycone są silnie erotyzmem.
Piknik pod Wiszącą Skałą (1975) reż. Peter Weir Marzenia są wieczne, pochodzą z Czasu Snu, zgodnie z nimi toczą się dzieje wszechświata. Moje Marzenie jest moim prawem Murdrooroo
Czas Snu to według wierzeń Aborygenów okres powstania świata, nadania mu kształtu, określenia jego norm i praw, pojawienia się pierwszych istot, które przyjęły kształty ludzi, zwierząt, roślin. Całe terytorium Australii to mapa świętych miejsc, w których żyli i walczyli ich przodkowie, pozostawiając po sobie ślady w postaci głazów, jezior, rzek i kanionów, gdzie do dziś obecna jest ich energia. Ta specyficzna siła wpływa zarówno na świadomych jej obecności rdzennych mieszkańców, jak i wrażliwych turystów, którzy wewnętrznie odczuwają tajemniczą sakralność takich miejsc, jak Uluru, Katja Tjuta czy Hanging Rock. Ta ostatnia znalazła szczególne miejsce również w kinematografii lat siedemdziesiątych. Oryginalność i odmienność australijskiej Nowej Fali doskonale oddaje film Piknik pod Wiszącą Skałą Petera Weir’a, który tworzy obrazy w poetyckim, wręcz onirycznym stylu, ukazując tragiczne
losy ludzkie na tle magicznego krajobrazu nieokiełznanej przez człowieka natury. W dzień św. Walentego 1900 roku, grupa uczennic z australijskiej szkoły dla panien wraz z dwiema opiekunkami udaje się na piknik pod niewielki szczyt, zwany Wiszącą Skałą. Dziewczynki spędzają leniwe popołudnie, wypoczywając w chłodnym cieniu i napawając się widokami. Cztery z nich postanawiają za zgodą nauczycielki „zmierzyć się z czołem góry” i udają się na wycieczkę na skalny szczyt. Do grupy powraca tylko jedna. Brudna, z zadrapanymi nogami, przerażona, nie potrafi powiedzieć swoim opiekunkom, co stało się z jej towarzyszkami. Na miejsce dociera policja i mieszkańcy pobliskiego miasteczka, rozpoczynając poszukiwania zaginionych. Obraz Petera Weira od pierwszej sekundy wywołuje u widza
TOUCHÉ | kwiecień 2013
film
niepokój. Wiktoriańska epoka, w której mają miejsce wydarzenia, silnie akcentuje purytański model życia, według którego wychowywane są uczennice szkoły. Wpajane dziewczętom zasady etykiety są uwarunkowane klasowo i społecznie. Właścicielka szkoły, jak i dwie wychowawczynie – nauczycielka algebry, oraz nauczycielka ręcznych robótek prezentują modele kobiet stosunkowo niezależnych. Ta niezależność jednak ograniczona jest przez realia epoki i polega na maskowaniu cech typowo kobiecych, takich jak delikatność i subtelność. To damy szorstkie w obyciu, kierujące się „męską” filozofią życia, pruderyjne, tłumiące emocje. Spośród nich wyróżnia się wyłącznie nauczycielka francuskiego – manifestująca swą kobiecość, wpisująca się w stereotyp dziewiętnastowiecznej elegantki, dbającej o toaletę, egzaltowanej, jednocześnie przyjaznej i opiekuńczej w stosunku do swoich podopiecznych. Być może właśnie te cechy powodują, iż dostrzega ona w jednej ze swych uczennic jednostkę nieprzystawalną do pozostałych, „anioła Botticellego”. Może nawet rozumie, dlaczego to właśnie Miranda oddaliła się od grupy i pełniąc rolę przewodniczki, zaginęła z pozostałymi w górskim masywie. To ona zdaje się być najważniejszą postacią w tej tajemniczej historii – młoda, naturalna, niewinna, jednak jej seksualność jest mocno widoczna i akcentowana w filmie. Sposób, w jaki się porusza czy obserwuje świat skłania ku twierdzeniu, iż Miranda jest jedyną, która wie, co się wydarzy. To poczucie świadomości jest w filmie zwerbalizowane. Dziewczynła w jednej ze scen mówi: „Wszystko zaczyna się i kończy w odpowiednim czasie i miejscu”. Zdolność do przewidzenia wydarzeń posiada również jej przyjaciółka. Dziewczyny te łączy specyficzna relacja, balansująca na krawędzi homoseksualnej miłości. Sara to uboga sierota, która bez wątpienia wielbi swoją przyjaciółkę, co również nie umyka uwadze pozostałych pensjonariuszek i ich opiekunek, być może ta wiedza powoduje szczególnie złe traktowanie dziewczynki przez właścicielkę szkoły. Weir poświęcił szczególną rolę opozycji natura - kultura. Ta dychotomia jest pokazana bardzo wyraźnie w zachowaniu dziewcząt, wyjeżdżających na piknik. Otrzymują one przyzwolenie zdjęcia rękawiczek dopiero po wyjeździe z miasteczka. To symboliczne wyzwolenie spod władzy kultury i oddanie się naturze jest dalej kontynuowane na skalnym szczycie przez zaginione dziewczyny. Im dalej posuwają się one w swojej wędrówce, tym bardziej wyzwalają się z kręgu, który pozostał na dole. Zdejmują buty, żeby jeszcze dogłębniej współodczuwać z górą, tańczą na jej szczycie, aż w końcu, jakby wiedzione głosem przeznaczenia, kierują się w szczelinę Wiszącej Skały, skąd powróci tylko jedna z nich. Odnaleziona po tygodniu Irma nie będzie niczego pamiętać, jednak wyrazista jest zmiana, jaka nastała w jej osobowości. Pobyt na górze dokonał przemiany tej postaci. Wszystkie trzy uczennice, a także podążającą za nimi (czy może przywołaną przez górę) nauczycielkę objął pewien rytuał, którego nie potrafili zrozumieć pozostali bohaterowie, zbyt mocno przywiązani do swej kultury, nie rozumiejący energii, płynącej z natury. Aneta Władarz
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| analiza starego dzieła | 41
Bibliografia: Karolina Starego, Natura, kultura i kobiecość w filmie: Piknik pod Wiszącą Skałą, [w:] Panoptikum
Dychotomia natura - kultura podkreślona jest także przez odniesienie do czasu. Po przybyciu grupy uczennic i ich nauczycielek pod Wiszącą Skałę, wszystkie zegarki zatrzymują się na godzinie 12.00, co wskazuje na odmienność praw, rządzących w przyrodzie.
Irma – jedyna odnaleziona nie pamięta, co wydarzyło się na górze. Przemiana dziewczyny ukazana jest przez jej czerwony strój, kontrastujący z bielą szkolnych mundurków pozostałych uczennic. Doświadczenie transgresji wyzwoliło w Irmie kobiecość, dojrzałość seksualną.
42 |
film
| w domowym zaciszu
Jaśminowy zapach miłości modlącym się o pomoc i dary do św. Rocha oraz Ojciec Kleofas, przeor, zakonnik o łagodnym usposobieniu, fascynat kina, czujny obserwator, dążący do rozwiązania zagadki świętości jednego z pachnących braci. Z czasem do ich grona dołącza mała, urocza, pięcioletnia dziewczynka imieniem Gienia, przepraszam, Eugenia (nie lubi, kiedy zdrabnia się jej imię), która swoim przybyciem wraz z mamą Nataszą (konserwatorem obrazów i twórczynią perfum) odmieni ciche i spokojne życie braciszków oraz miasta Jaśminowa.
Jasminum Data premiery: 05.05.2006 (Polska), 26.04.2006 (Świat) Scenariusz i reżyseria: Jan Jakub Kolski Zdjęcia: Krzysztof Ptak Obsada: Janusz Gajos (Brat Zdrówko), Wiktoria Gąsiewska (Eugenia), Grażyna Błęcka-Kolska (Natasza), Adam Ferency (Ojciec Kleofas), Krzysztof Pieczyński (Brat Czeremcha), Dariusz Juzyszyn (Brat Czereśnia), Grzegorz Damięcki (Brat Śliwa) Dystrybucja: Best Film Czas trwania filmu: 1 godzina 47 minut
Dobry film jest niczym perfumy – musi posiadać odpowiednio dobrane składniki, które w połączeniu ze sobą stworzą niepowtarzalną, harmonijną całość. Idealna kompozycja poszczególnych elementów jest zasługą daru. Jan Jakub Kolski z pewnością taką umiejętność posiada. Jasminum to dzieło, które działa jak zaklęcie, przyciąga niczym moc zapachu, urzeka i pobudza zmysły. Nuta bazy, czyli podstawowe tło zapachu Rok 1617. Do klasztoru w Jaśminowie trafiają trumny dla trzech zakonników przejawiających nadzwyczajne właściwości – ich ciała pachną kwiatami drzew. Przepowiednia św. Barnaby głosi, że jeden z nich może zostać świętym. Prawie 400 lat później. Ten sam klasztor zamieszkiwany jest przez następców obdarzonych identyczną, niezwykłą cechą – Brata Czeremchę (Krzysztof Pieczyński), Brata Czereśnię (Dariusz Juzyszyn), Brata Śliwę (Grzegorz Damięcki). Oprócz nich żyją tam również Brat Zdrówko (Janusz Gajos), będący kucharzem i miłośnikiem zwierząt, nieprzerwanie
Nuta głowy, czyli wizytówka zapachu Jan Jakub Kolski nie tylko potrafi kreować fascynujące postaci, jak lewitujący wraz z kaczkami Brat Czeremcha, siłacz uwielbiający antonówki w roli Brata Czereśni, Brat Śliwa jako niedoszły aktor i akrobata czy autoironiczny Bogusław Linda – supergwiazda. Reżyser posiada również niewiarygodnego nosa do aktorów. Genialna rola Wiktorii Gąsiewskiej (Eugenia), która swoją błyskotliwością i bezpośredniością potrafi urzec każdego widza. Ponadto w niezwykły sposób towarzyszy mu przez całą historię jako narrator. Idealnie do roli Brata Zdrówko – prostolinijnego, skromnego i dobrodusznego zakonnika obsadzono Janusza Gajosa, który wraz z małą dziewczynką stworzył fantastyczny duet, ukazujący prawdziwą przyjaźń między dorosłym a dzieckiem. Nuta serca, czyli składniki scalające wszystkie zapachy Jan Jakub Kolski jest swoistym alchemikiem! Stworzył piękną opowieść, w której rzeczywistość i senne marzenia łączą się, a baśniowa aura, prowincjonalność oraz zamkowa sceneria imponują swoją cudownością. Reżyser prezentuje niebanalny temat różnych oblicz miłości, dąży do odkrycia cech świętości, miesza ze sobą radosne i smutne wątki historii bohaterów, wraca do smaków dzieciństwa, nasyca dzieło zabawnymi zwrotami, by ostatecznie zdeterminować widza do poszukiwania brakujących składników we własnym życiu. Jasminum jest kinem poetyckim, z idealnie wpisaną w obraz muzyką autorstwa Zygmunta Koniecznego i baśniową osnową historii ze szczyptą magii. Mimo, że film ma słodko - gorzki smak, na długo pozostaje w sercu, niczym cud, jak stwierdził Ojciec Kleofas, przemawiający ustami Adama Ferencego. Dzieło Kolskiego, dzięki swej lekkości i optymizmowi, potrafi natchnąć nadzieją, rozpromienić. Po prostu sprawia, że w powietrzu czuć już zapach wiosny… Magdalena Kudłacz
TOUCHÉ | kwiecień 2013
Info Kulturalne 3 kwietnia 2013 r. Premiera książki Władysława Bartoszewskiego, Iwony Smolki i Adama Pomorskiego pt. Mój PEN Club Już niedługo światło dzienne ujrzy zapis rozmowy Władysława Bartoszewskiego, członka Polskiego PEN Clubu w Londynie od 45 lat, z Iwoną Smolką i Adamem Pomorskim. Klub ten jest międzynarodowym stowarzyszeniem pisarzy: poetów, eseistów i powieściopisarzy. Bartoszewski był jego sekretarzem w latach 1972–1988 oraz prezesem w 2001–2010. Obecnie jest prezesem honorowym i we wspomnianej publikacji opowiada o trudnych czasach dla Polskiego PEN Clubu, który odegrał ważną rolę w walce o wolność i godność pisarzy w czasie stanu wojennego i całego okresu PRL-u. Premiera książki już 3 kwietnia. 6 kwietnia 2013 r. Koncert Stanisława Soyki Stanisław Soyka śpiewa Niemena w Łodzi W łódzkim Klubie Wytwórnia zagra Stanisław Soyka. Będzie to koncert w hołdzie Czesławowi Niemenowi. Przygotowania do tego wydarzenia trwały dwanaście lat. Usłyszeć będzie można takie piosenki Niemena jak: Sen o Warszawie, Jednego Serca, Dziwny jest ten Świat w interpretacjach Stanisława Soyki. Na scenie towarzyszyć mu będzie były gitarzysta zespołów Niemena, Tomasz Jaskiewicz. Ceny biletów wahają się w granicach 60-80 zł. 18–19 kwietnia 2013 r. 10. Węgiel Student Film Festiwal w Katowicach Istotą organizowanego przez studentów II roku kierunku Organizacja Produkcji Filmowej i Telewizyjnej Uniwersytetu Śląskiego Festiwalu jest prezentowanie twórczości studentów wyższych szkół filmowych, czyli osób zawodowo zajmujących się filmem lub dopiero się do tego przygotowujących. Dla młodych twórców jest to świetna okazja do wymiany doświadczeń i konfrontacji własnej twórczości z dużą ilością widzów, a dla publiczności do zapoznania się z filmami studentów z najważniejszych szkół filmowych i z najnowszymi trendami w sztuce filmowej młodego pokolenia. Filmy konkursowe zobaczyć będzie można w Centrum Sztuki Filmowej w Katowicach, a w pubie KATO odbędzie się wystawa fotograficzna prac studentów Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Na wszystkie pokazy wstęp wolny.
TOUCHÉ | kwiecień 2013
Iga Kowalska
44 |
muzyka
| nowość
Nie wszystko złoto, co się świeci
Woodkid The Golden Age Wytwórnia: Universal Data premiery: 19.03.2013
Jest kilkanaście minut po północy, kiedy, z wypiekami na twarzy, wkładam do odtwarzacza najnowszą, debiutancką płytę Woodkida – The Golden Age. Nie ukrywam, że moje zapoznanie z jego twórczością wyniknęło z przypadku, ale w ciągu bardzo krótkiego odcinka czasu przerodziło się w ogromną fascynację; często wręcz fanatyczną. Pamiętam ten moment, jakby to było dziś... Pewnego pochmurnego poranka, jadąc komunikacją miejską, zasypiając nad mało interesującą książką, z marazmu wyrwał mnie numer Iron dumnie brzmiący z odtwarzacza mp3 nienależącego do mnie. Wówczas zdołałem się jedynie uśmiechnąć, a na karcie tej nudnej powieści, którą czytałem (tak, wiem, to wandalizm!), zapisałem: „Woodkid. Znaleźć. Ważne.” Bardzo szybko zakochałem się w jego muzyce. Dostępna wtedy na rynku EP-ka zadomowiła się w moim sercu, wykłuwając w nim inskrypcję „muzyka na zawsze”. Bałem się, że The Golden Age nie spełni moich wygórowanych oczekiwań, że po tak spektakularnym debiucie, jego płyta będzie kalką tego, co już zrobił; tautologią; a sam Woodkid kopią siebie samego. Biczować mnie powinniście, drodzy Czytelnicy, że w ogóle
mogłem tak pomyśleć. Wokalista, po raz kolejny skradł moje serce, a przywołana inskrypcja zyskała pogrubienie. The Golden Age składa się z czternastu utworów, które oprócz wspólnego mianownika, oscylują wokół analogicznej mistyczno-sakralnej estetyce. Woodkid w sposób sugestywny i subtelny operuje głosem, wprowadzając słuchacza w meandry jego tajemniczego świata. Na próżno w nim szukać prostoty i relaksu. Każda piosenka wymaga naszego zaangażowania i skupienia, dzięki czemu płyta staje się pozycją oryginalną i – co najważniejsze – inteligentną. Przy dzisiejszej dominacji taniego blichtru i głupoty, The Golden Age wyróżnia się w sposób znaczący niebanalnym pomysłem, ciekawymi aranżacjami, mądrymi tekstami i cudownie kojącym wokalem. Jedyną wadą Woodkida i jego nowej płyty (a może to jednak zaleta?!) jest intensywna tendencja do… nadmiernego wzruszania słuchacza. Sam nie wiem, czy wina leży po stronie wokalisty, czy mojej, ale od pierwszego numeru-prologu noszącego taki sam tytuł, jak cały album, w moich oczach pojawiają się łzy, oddech znacznie przyśpiesza, a ciało obezwładnia delikatne mrowienie. Run Boy Run, kolejny utwór umieszczony na płycie, jest jednym z silniejszych elementów całej składanki. Mocny, wywołujący poczucie niebezpieczeństwa, staje się pewną łamigłówką. Imponujący jest fakt, z jaką lekkością Woodkid przechodzi z delikatności w szorstkość, ciszy w hałas, błogostanu w chaos. Idealnym potwierdzeniem tego jest multiinstrumentalny numer Falling, który pozbawiony wokalizy, bazuje na enigmatycznych dźwiękach. Podczas zasłuchiwania się w następujące po sobie utwory, w głowie krążyły mi koncepcje, jak bardzo wrażliwym człowiekiem musi być wokalista, jak dużo niesamowitych i brutalnych chwil przeżył, wreszcie jak dojrzałym artystycznie jest twórcą. I gdy już myślałem, że wzruszenia opadną, a kolejne piosenki nie wywołają aż tak silnej we mnie palpitacji, rozbrzmiał numer dwunasty – Where I Live i w sposób drastyczny się rozpadłem; jak lalka porcelanowa, zrzucona z wiktoriańskiej półki, porozbijałem się na drobne elementy, których to nawet silny klej nie jest w stanie połączyć w jedną całość. A dlaczego? Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą. Nastąpił przełom. Pierwszy raz, na łamach TOUCHÉ, przyznaję z pełną premedytacją i świadomością, maksymalną ilość gwiazdek recenzowanemu przeze mnie tytułowi. Podobno milczenie jest złotem. Ja się z tym nie zgadzam – złotem jest głos Woodkida. Bartosz Friese
TOUCHÉ | kwiecień 2013
muzyka
| nowość | 45
Koktajl à la Banhart
Devendra Banhart Mala Wytwórnia: Warner Music Poland Premiera płyty: 18.03.2013 Wiosenna gorączka trwa w najlepsze. Z jaśniejących chłodnym blaskiem ekranów telewizorów, prezenterzy programów śniadaniowych biją na alarm - najwyższa pora odgruzować i zreorganizować szafę, zadbać o zdrowie, zmienić zimowe opony na letnie (zwłaszcza te będące efektem ubocznym licznych podwieczorków), rozbroić psie miny w ogrodzie, powymieniać firany w oknach i bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze... Na szczęście niektórzy przyglądają się temu szaleństwu z należytym dystansem. Dla tych właśnie, którzy wbrew pełnemu wyrzeczeń kultowi „powrotu do formy”, mają ochotę na nutę słodyczy z odrobiną goryczy, przygotowałam koktajl à la Banhart. Panie i Panowie, odtwarzacze w dłoń! Najnowszy krążek Devendry Banharta zatytułowany Mala zawiera czternaście utworów, które z pewnością uspokoją oddech i pozwolą nieco zwolnić tempo. Na zachętę polecam zapoznać się z promującymi całą płytę, a jednocześnie znajdującymi się w pierwszej siódemce, piosenkami: Für Hildegard von Bingen, Never Such Good Things oraz Mi Negrita. Zestawienie to na pierwszy rzut oka wydaje się dość nietypowe. Jednak, jak przystało na
TOUCHÉ | kwiecień 2013
prawdziwego artystę, Banhart ma wiele talentów i umiejętnie żongluje nie tylko słowami, ale także językami. Dzięki temu ten muzyczny koktajl nabiera charakteru i pozostawia przyjemny, balladowy posmak. Czuć to na przykład w utworze Mi Negrita, który przywodzi mi na myśl obraz meksykańskich mariachi śpiewających z gitarami w rękach. Sporym zaskoczeniem były dźwięcznie i przede wszystkim melodyjnie zaśpiewane po niemiecku zwrotki w utworze Your Fine Petting Duck, który pod koniec pokazuje również elektroniczny pazur. Potem jest jeszcze ocean instrumentalnego spokoju w kompozycji The Ballad of Keenan Milton, a my jesteśmy dopiero w połowie krążka. Oczywiście dalej jest równie przyjemnie, co na początku. Krótkie utwory niezmiennie unoszą się w eterze, jeden za drugim, w sobie tylko znanym leniwym rytmie, a my niesieni prądem muzyki i mocno już upojeni naszym trunkiem, dryfujemy razem z nimi, od czasu do czasu tylko nieznacznie przyśpieszając. Pod koniec płyty szalenie wolno płynące dźwięki kawałków Mala i Won’t You Come Home wyciszają niemal do zera, a na dnie szklaneczki została jeszcze jedna kropelka - utwór zatytułowany Taurobolium. Kosztując koktajlu à la Banhart po raz pierwszy należy zachować szczególną ostrożność, bowiem nie od dziś wiadomo, że picie alkoholu może być zgubne w skutkach. I nie chodzi tu tylko o realną groźbę muzycznego uzależnienia. Niech Was nie zwiedzie spokój tej płyty i przyjemne dźwięki wydobywające się z głośników. Jeśli bowiem wsłuchacie się uważnie w słowa kolejnych piosenek, być może odnajdziecie w nich nutkę goryczy. Przekonacie się tym samym, że w warstwie tekstowej Mala nie zawsze jest oczywista i tak różowa, jak na okładce. No to popłynęłam przy tej recenzji... Jednak Mala to godna polecenia pozycja. Choć przyznam szczerze, że po pierwszym przesłuchaniu tej płyty miałam mieszane uczucia. Nie ulega jednak wątpliwości, że w istocie oryginalna twórczość Devendry Banharta zasługuje na to, by poświęcić chwilę na zapoznanie się z nią. Nawet jeśli miałoby to oznaczać przesłuchanie tylko tej jednej i ostatniej z ośmiu (jeśli dobrze liczę) wydanych dotąd przez artystę krążków. Koniec końców, nie wszystkim przecież przypadnie do gustu napój alkoholowy serwowany na bazie płyty Mala. Niektórym zaszumi od niego w głowie, inni będą skarżyć się na nudności, co wcale nie oznacza, że pozycję tę należy wykreślić z wiosennego menu. Psychodelo trwaj, ahoj! Martyna Kapuścińska
46 |
muzyka
| na kwiecień
Domowe melodie
domowe melodie Premiera płyty: 13.06.20126
Ona - Justyna Chowaniak: aktorka, fotograf, reżyser i pieśniarka pełną gębą. Zmieniła klasę w szkole muzycznej ponieważ jej palce nie symbiozowały z klawiszami fortepianu. „Aniołek” - piszą użytkownicy Youtube. ‚Kaśka Groniec uciekaj’ - dodaję ja. Oni - domowe melodie. Justyna, Staszek plus Kuba. Fortepian, kontrabas i ukulele. Ale w tak głębokim skrócie nie da się ich scharakteryzować, zatem zacznijmy od początku. Przyjmijmy, że jest październik dwa tysiące dwunastego roku. Wieczór. Na Facebooku dostaję link z dopiskiem „musisz posłuchać”. Włączam. Zatracam się - to domowe melodie. Uśmiecham się przy utworze Buła. Klikam „odtwórz ponownie” z prędkością karabinu maszynowego - słucham pełnego wdzięku ochrypniętego kobiecego głosu. Przesyłam link dalej. Znajomi zachwycają się równie mocno, co mój przełożony. Ponad sto tysięcy odsłon w Internecie. Muszę mieć ich płytę! Jest marzec dwa tysiące trzynastego roku. Znowu wieczór. Na stoliku leży okładka płyty domowych melodii z kawowym stemplem i ręcznie pisanym numerkiem. Płyta kręci się w odtwarzaczu. Kotłuje się we mnie zarówno radość z obcowania z tak doskonałym tworem muzycznym, jak i obawa, że płyta kiedyś przestanie
się kręcić. Mają na koncie serie wyprzedanych do cna koncertów w całej Polsce. Fanów przybywa z każdym dniem, czego dowodem jest profil na Facebooku oraz liczne artykuły w prasie. Bo to, co w nich takiego wyjątkowego, kryje się w doskonałym połączeniu całego wachlarza emocji płynących z głośników i czarującej gry słów, zabawnych niuansów oraz genialnego poczucia humoru. W warstwie aranżacyjnej góruje fortepian, który gra palcami Justyny w grę piano-barową, lekką, zadziorną, chwilami poważną. Bez wątpienia niewątłą, absolutnie nienudną, zupełnie niezwykłą. Brzmienie kontrabasu, skrzypiec i dzwonka dodaje całości wyjątkowego smaku. Wyraźnie słyszalne dźwięki z tła, szelesty, szepty, przejeżdżająca karetka - można by to włożyć do worka lo-fi, ale po co? Gatunek już teraz nic nie znaczy, jest zbywalny i ulotny. domowe melodie jako projekt są w stu procentach przemyślaną sztuką, w innych kategoriach nie da się o tym pisać. Artyzmem i dojrzałością mogliby obsypać wielu znakomitych (podobno) polskich, jak i światowych artystów. Od bardzo dawna staram się namawiać twórców do samodzielnej publikacji swoich dzieł w Internecie. Spotykam się zwykle z dezaprobatą pomysłu z różnych powodów. Melodie są w moich ustach kontrargumentem w rozmowie, ponieważ wydali płytę... Właśnie! Czy aby wydali? Instytucja wydawnictwa została przez nich pominięta. Skoczyli nad nią, jak nad wymytą podłogą. Wzięli sprawy w swoje ręce. Jeszcze niedawno Julia Marcell była komentowana jako master of promotion, bo udało jej się pozyskać środki na wydanie płyty dzięki datkom Internautów. Melodie pominęli nawet datki. Trudno mi opisać pod jakim wrażeniem jestem, uświadamiając sobie, że każde moje słowo ma pokrycie. Wyobrażam sobie wiosnę w ten sposób: Jadę na BMXie przez miasto. Słońce wypala mi oczy. W słuchawkach głos Justyny Chowaniak. Ludzie przemykają po chodnikach i trochę mi ich szkoda, że nie słyszą teraz tego co ja. Dlatego czuję się lepszy. Uśmiecham się. I to jest dla mnie wiosna. Kupić album trzeba, mimo że można ściągnąć go z jednego portalu (choć się nie powinno!). Warto, bo domowo-melodio-mania dopiero nabiera rozpędu. Radzę kupić już teraz, póki jeszcze udaje im się ręcznie stemplować. Niedługo nie nadążą. W dniu publikacji tego tekstu jestem już po ich koncercie w Jaworznie. Jestem przekonany, że było doskonale i domowo.
Dominik Frosztęga
TOUCHÉ | kwiecień 2013
muzyka
| kulturalnie z bristolu | 47
I want all that you are. Jak spełniają się marzenia?
Za każdym razem kiedy udaje mi się odhaczyć kolejne marzenie na liście things to do, na mojej twarzy maluje się ogromny uśmiech, a serce przepełnia satysfakcja. Aż chce się krzyczeć oops I did it… again! Jak to właściwie jest z marzeniami, czy spełniają się tak po prostu? A może trzeba o nie walczyć do utraty tchu? Przyznam szczerze, że nie udało mi się jeszcze odkryć złotego środka. Jedno wiem na pewno – dreaming is believing! Co udało mi się wymarzyć tym razem? Wyczekiwany od wielu lat (!) koncert brytyjskiej piosenkarki folk. Mowa oczywiście o niezniszczalnej Tanicie Tikaram, która pierwszy raz podbiła serca publiczności w burzliwych latach osiemdziesiątych. Tanita urodziła się w 1969 roku w Niemczech. Swoją oryginalną urodę zawdzięcza nietypowemu połączeniu genów, jej mama pochodziła z Malezji, a ojciec był Hindusem. Już od najmłodszych lat było wiadomo, że Tanita odziedziczyła nie tylko egzotyczną urodę, ale także niezwykły talent muzyczny. Jako córce żołnierza nie były jej obce wielokrotne przeprowadzki, do czasu kiedy rodzina osiedliła się na stałe w Basingstoke - hrabstwo Hampshire w Anglii. To właśnie w tym mieście Tanita ukończyła Queen Mary’s College, studiując socjologię i język angielski. Znakomite wyniki w nauce zagwarantowały piosenkarce miejsce na University of Manchester, na kierunku literatura angielska i amerykańska. Jak można się domyślić Tanita zrezygnowała z kariery akademickiej i zdecydowała się na obranie innej życiowej drogi. Muzyka stała się jej pasją i sposobem na życie, sama muszę przyznać, że była to najtrafniejsza decyzja jaką piosenkarka mogła podjąć. Na samą myśl o tym, że jedne z największych przebojów muzycznych lat osiemdziesiątych, mogły nie ujrzeć światła dziennego, moje muzyczne ja kurczy się, smutnieje i zamyka w sobie! Na szczęście tak się nie stało, a dyskografia piosenkarki powiększyła się o kolejny krążek wydany w zeszłym roku. Muzyczna przygoda artystki rozpoczęła się w chwili gdy jeden z agentów Warner Bros. Records Inc. zauważył jej występ w lokalnym klubie. Tanita ma w swoim dorobku muzycznym jedne z najbardziej rozpoznawalnych utworów na przestrzeni kilku dekad. Debiutancki album piosenkarki został wydany w 1988 roku. Krążek zatytułowany
TOUCHÉ | kwiecień 2013
Ancient Heart uplasował się na zaszczytnym trzecim miejscu listy przebojów w Wielkiej Brytanii. Single Twist in my sobriety i Good tradition stały się utworami rozpoznawczymi dla stylu piosenkarki, w wielu krajach znalazły się one na liście top 10 hits. Gdy dokładnie wsłuchamy się w słowa utworu Twist in my sobriety to uświadomimy sobie, że pomimo iż płyta została wydana w latach osiemdziesiątych jej przesłanie jest aktualne w obecnych czasach. Piosenkarka próbuje uzmysłowić słuchaczowi, jak ważne jest podejmowanie własnych decyzji i jasność umysłu. Najważniejsze to nie zrażanie się do samego siebie, nawet jeżeli nasze wybory w przeszłości nie okazały się najlepszymi w naszym życiu. Wielu fanów piosenkarki doszukuje się drugiego znaczenia tekstu utworu, dostrzegając w nim opis upojnej nocy, tzw. one night stand. Chociaż osobiście wolę pierwszą analizę Twist in my sobriety to nie wypada mi nie zgodzić się ze słusznością drugiej tezy. Bristolski koncert Tanity odbył się w klimatycznym St George’s Bristol concert hall usytułowanym w samym centrum Bristolu. Niepozornie wyglądający budynek zachwyca gości swoim stylowym wnętrzem i niepowtarzalną historią. Znakomita akustyka tego miejsca i wysublimowana atmosfera przyciąga muzyków z całego świata. Każdego roku rzesza znakomitych artystów przyjeżdża właśnie do St George’s Bristol tworząc unikatowy program artystyczny, składający się z ponad dwustu koncertów. Jakie koncerty można zobaczyć w tym concert hall? Wśród królujących gatunków znalazł się jazz, folk, muzyka klasyczna, opera oraz muzyka świata. Układ miejsc siedzących blisko sceny pozwala na zbudowanie intymnej relacji pomiędzy widzem a artystą. Muszę przyznać, ze niezwykła aura roztaczająca się wokół Tanity i zgromadzonych fanów uczyniła koncert niezapomnianym wrażeniem. Piosenkarka urzekła mnie swoją skromnością i pasją z jaką wykonywała wszystkie swoje utwory, niezależnie od tego czy napisała je dwa lub dwadzieścia lat temu. Kto chociaż odrobinę zna styl artystki, ten zapewne wie, że jej skromny wygląd i boyish look ma się nijak do czarującego kobiecego głosu. Tanita jest jedną z niewielu piosenkarek, które przywiązują większą wagę do wykonania utworu i przesłania zawartego w słowach, niż wyglądu estradowego. Przyznam szczerze, że skrytość artystki w połączeniu z jej chłopięcym wyglądem była zaskakującą mieszanką wizualno-wokalną. Podczas koncertu w Bristolu Tanita promowała swoją najnowszą płytę Can’t Go Back. Jej premiera odbiła się głośnym echem wśród miłośników jej twórczości, gdyż na krążek oczekiwali oni niebagatelne siedem lat! Z ręką na sercu mogę przyznać, że było warto. Jak bowiem wiadomo Tanita i jej muzyka is much more than just a twist in my sobriety… Magdalena Paluch
48 |
literatura
| szerokie horyzonty
Marysiu, zdejmij majtki wszystko się odmieniło”. Dlatego w sylwestrową noc wypycha biustonosz, zakłada przykrótką sukienkę i jedzie pełna nadziei do drewnianego baraku, nazywanego przez tutejszych dyskoteką, a na tę noc mianowanego Rajem. Ma, czego chciała. Mężczyźni z zielonego renault, widząc jej prowokujący taniec, zapraszają na drinki oraz do samochodu, pozbawiając dziewictwa i wyrzucając ją poza miastem. Podarte ubrania, krew na nogach, świadomość gwałtu oraz rozwijający się w łonie zarodek – ot, marzenia bywają złudne. Tylko który z nich jest ojcem: Andrzej, Wojtek czy Artur? I co dalej począć? Ono, słyszysz mnie? Ewa pamięta, że w brzuchu mamy był „wilgotny mrok. Miękkie, żywe, falujące z każdym oddechem powłoki w kolorze purpury”, pamięta melodie Popołudnia fauna oraz piosenek Raya Charlesa. Czy rozwijające się w jej ciele dziecko również wszystko czuje? Jeśli tak, to czy może zabronić mu poznawania dźwięków, barw, przyrody? Wraz z pojawieniem się dziecka, Ewa dojrzewa, jak bezlistne drzewo przed gabinetem lekarskim. Myślami wraca do dzieciństwa – czasu, gdy ojciec grał na fortepianie, uśmiechał się, był zabawny. Teraz jakby go nie było. Dziewczyna dostaje od matki pieniądze na zabieg, który jest przecież jak wyrywanie zęba – nie boli, pozwala szybko pozbyć się TEGO i zapomnieć. Czy ona zapomniała?
Kwiecień. Rozkwitanie. Pąki przeistaczające się w kwiaty. Krągłości ciężarnych kobiet i bociany… Ciąża w archetypicznej mądrości jest procesem odrodzenia, swoistym przesileniem zimowowiosennym, który przynosi zmiany oraz nadzieję na nowe, lepsze życie. Na ogół jest radością. Czym wobec niej są aborcja, gwałt, niechciane zapłodnienie? Współczesne pisarki często zwracają uwagę na rozdarcia czy fobie wynikające z rzekomo błogosławionego stanu. Ciąża może przerażać, unieruchamiać, wyzwalać skrywane lęki, dziecięce traumy i kompleksy - „wiem, kim nie chcę być, gdy już będę stara: nie chcę być moją mamą. Wiem, kim będę: będę moją mamą”. To co, skrobanka? Ewa, dziewiętnastoletnia bohaterka książki Ono Doroty Terakowskiej, nie posiada matury, osiągnięć, planów. Pracuje jako ekspedientka w prowincjonalnym sklepie, marząc o spotkaniu „kogoś, nie wiem kogo, ale kogoś takiego, żeby po tym spotkaniu
Tajemnica W Ono mamy do czynienia z dwiema płaszczyznami – jedna z nich to fabularny bieg wydarzeń, druga – życie wewnętrzne Ewy i jej rozmowy z dzieckiem. Książka niebywała. Podobnie jest w Siostrze Małgorzaty Saramonowicz , której bohaterka, Maria, na skutek ciąży zapada w letarg histeryczny. Nie reaguje na bodźce zewnętrzne, ale walczy psychicznie ze swoim prześladowcą. Tymczasem lekarze żądają aborcji. Jej mąż, Jakub, nie tylko nie zgadza się na to, ale i próbuje znaleźć przyczynę, która spowodowała śpiączkę. Skoro chcieli dziecka, to dlaczego żona tak bardzo się wystraszyła? O czym nie wie? Co przed nim zataiła? Filozof i naukowiec wkracza do świata bez logiki i zaczyna odkopywać gruzy wydarzeń sprzed lat – przywiązanie Marii do ojca, brak pamiątek rodzinnych oraz kontaktu z bratem, milczenie na temat matki… Karaluch i Czarownica Jakież jest jego zdziwienie, gdy okazuje się, że praca naukowa, którą małżonka pisała od dwóch lat, wcale nie jest poświęcona Casanovie i Cagliostrze, ale… robakom! A ona zawsze panicznie się ich bała! Co gorsze, w niewyjaśnionych okolicznościach giną osoby, które prowadzą go do prawdy, a karaluchy dają o sobie znać coraz częściej. Maria w tym czasie walczy z natrętnymi myślami. Boi się, jak kiedyś, gdy była mała i nikt nie mógł jej pomóc. Nie chce dziecka, nie chce, by musiało cierpieć, jak ona. Jej prześladowca – Rycerz w Czarnej Zbroi, demoniczny, złowrogi, mściwy karaluch to alter ego tego, który przed laty ją ranił („Marysiu, zdejmij majtki…”).
TOUCHÉ | kwiecień 2013
literatura
Kim jest Czarownica, która mu na to pozwoliła? („to ona cię wydała”, „nie chciała cię. To była przyczyna”). Pętla czasu Książka, mająca walory powieści psychologicznej, kryminału, a nawet horroru, w oryginalny sposób ujmuje to, co Freud nazwał kompleksami Edypa oraz Elektry, a także to, co psychoanaliza określa fobią i dziedzicznością cierpienia. Ile tajemnic skrywa dom rodzinny i jak bardzo dorosły podszyty jest dzieckiem? Przykładów z literatury można by przywoływać wiele. Już chociażby Klinika lalek Małgorzaty Holender wpisuje się w podjętą tematykę. Bohaterka powieści, zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, również sięga do przeszłości, by zrozumieć teraźniejszość. Zapisuje myśli i wspomnienia na kolorowych kartkach, ponieważ tylko wyzbywając się negatywnych uczuć, zdoła uczynić swe serce zimnym i gładkim, niczym z porcelany. Klinika lalek Białe ściany, łóżko, stolik, łazienka i szafa. W niej można się skulić, schować. W niej jest bezpiecznie. Katarzyna Kepler nie wie, dlaczego ją zamknięto, czemu otrzymuje codziennie różowy kisiel, skąd zna zajmujących się nią ludzi – doktora Szwarca, Waldiego i Matyldę. Czy jest winna śmierci swego ojca? Jeśli nie, to czemu ktoś usilnie chce jej to wmówić, przysyłając czerwone szaliki z karteczką „Zabiłaś!”? Czy nie wystarczy, że od zawsze miała poczucie inności? Przezywana Żydówką, odtrącona przez ojca, który znalazł sobie kochankę, dręczona przez matkę – pianistkę, perfekcjonistkę, ma świadomość tego, że nie była planowana. Nieważne, co jest faktem, a co domysłem (bo głosy w powieści zlewają się z sobą, utrudniając wiwisekcję). Wiadomo, że bohaterka boryka się z własną seksualnością. Wczesna masturbacja, dziwna przyjaźń z Milą, poronienie dziecka, zajście w ciążę z kochankiem i aborcja, to niektóre z elementów pojawiających się w odtwarzanym przez nią życiorysie. Chaotyczna, schizofreniczna konstrukcja książki nie pozwala jednak jednoznacznie określić, co stało się naprawdę. Matko-córka Dwa fakty z dzieciństwa zdają się mimo to o wszystkim przesądzać – gwałt oraz odrzucenie przez rodzicielkę: „rozumiem, że cokolwiek powiem, komukolwiek powiem, i tak nie uwolnię się od mojej matki”. Czy strach przed światem i ludźmi, obciążenie przeszłością można wyleczyć? Czy da się wszystko „skleić, uklepać, załatać”? „Świat jest złożony z wariatów”. Ludzie wracają do przeszłości, gdyż to, kim są, w dużej mierze zależy od tego, kim byli i czego doznali. W przytoczonych książkach brakuje zdrowych relacji między matką i córką, trudno też o akceptację ciąży i macierzyństwa. Dzieciństwo, naznaczone grzechem, powoduje, że bohaterki boją się powielenia błędów swoich rodziców i zatoczenia koła frustracji, samotności, potłuczonego ja. To kobiety do posklejania. Im nie wystarczy jedna wiosna, by mogły naprawdę zakwitnąć. Małgorzata Iwanek
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| szerokie horyzonty | 49
50 |
literatura
| recenzja
Wesołe jest życie staruszka
Wojenne brudy
Spóźniona kochanka. Moje miłosne przygody w drugiej połowie życia, Jane Juska
Prawo krwi, Tess Gerritsen
wyd. Czarna Owca, 2013 Jane to pogodna, starsza pani. W marcu skończy 67 lat. Patrząc wstecz na swoje życie nie żałuje podjętych decyzji. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko jednego: mężczyzny u boku. W tym celu pisze anons do kącika towarzyskiego w jednym ze swoich ulubionych czasopism. Ilość odpowiedzi, które otrzymała, jest dla Jane zarazem szokiem i powodem do dumy. Kobieta postanawia się spotkać z autorami tych listów. Spóźniona kochanka to autentyczna historia emerytowanej nauczycielki, rozwódki, Jane Juska, która w jesieni swojego życia postanawia na nowo rozpocząć życie seksualne. Punkt wyjścia książki stanowią opowieści Jane, bazujące na spotkaniach z mężczyznami, autorami odpowiedzi na jej ogłoszenie. Czytając wspomnienia Jane człowiek przestaje się dziwić wynikom badań, według których seniorzy stanowią jedną z największych grup, gdzie występuje spory odsetek osób z chorobami wenerycznymi... Ale, oczywiście, w Spóźnionej kochance ten temat nie jest poruszany. Widocznie Jane uniknęła przykrości z tym związanych, bo sądząc po jej otwartości i szczerości w książce nie sądzę, by coś zataiła. Tak, Spóźniona kochanka to powieść niezwykle szczera, bezpruderyjna, lecz zarazem wcale nie wulgarna, a przy tym dowcipna. Autorka przedstawia w niej nie tylko swoje, miłosne podboje, ale też opowiada historię swojego życia od dzieciństwa w latach 40. ubiegłego wieku do współczesności. Dzięki temu książka nie jest tylko spisem seksualnych ekscesów napalonej, starszej pani, lecz pozwala czytelnikowi poznać życie społeczne i kulturalne w Ameryce na przełomie wieków. Bardzo dużo miejsca w swojej opowieści autorka poświęciła postaci własnej matki, kobiety niezwykle pięknej, światowej, lecz zarazem o wiktoriańskim podejściu w sprawach seksu. Od razu widać, że matka autorki wywarła na nią spory wpływ w tej dziedzinie życia w okresie dorastania oraz dorosłości. Spóźniona kochanka to powieść dla kobiet w każdym wieku, nie ważne czy mają lat dwadzieścia, pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt, bo pogodę ducha i prawdziwą chęć do życia ma się bez względu na metryczkę.
wyd. Mira, 2013 Willy Maitland nigdy nie uwierzyła w śmierć ojca, doskonałego pilota organizacji Air America, Williama Maitlanda, przez przyjaciół nazywanego Dzikim Billem. Według oficjalnego stanowiska armii USA, samolot pilotowany przez jej ojca został zestrzelony nad terytorium wroga. Ocalał jedynie jeden z żołnierzy feralnego lotu, który dzień po powrocie z niewoli do kraju popełnił samobójstwo. Choć od tych wydarzeń minęło ponad 20 lat, Willy decyduje się udać do Wietnamu, by bliżej przyjrzeć się sprawie, wokół której narastają coraz to nowe pytania i wątpliwości. Poszukiwania ojca okazują się tym bardziej niebezpieczne, że ktoś czyha na jej życie. Jedyną osobą skłonną pomóc kobiecie okazuje się wojskowy antropolog, Guy Barnard. Czy Willy pozna prawdę o zaginionym ojcu? Tess Gerritsen jest popularną autorką powieści kryminalnych i thrillerów medycznych. Prawo krwi należy do pierwszej z wymienionych kategorii. Jej proza jest niezwykle popularna wśród kobiet, bowiem potrafi w umiejętny sposób wpleść do powieści wątek romantyczny. Warto jednak zauważyć, że nie jest on ani nachalny, ani nie góruje nad pozostałą częścią książki. Raczej dobrze się z nią komponuje. Tak jest w przypadku Prawa krwi. Obok historii konsekwencji wojny w Wietnamie i poszukiwaniu jej ofiar rozwija się wątek romantyczny z Willy i Guy’em w rolach głównych. Wątek o tyle ciekawy, że dobrze przemyślany, nie skupiający na sobie głównej uwagi czytelnika. Fabuła książki doskonale buduje atmosferę, a ciągle pojawiające się, nowe wątpliwości i problemy działają stymująco na czytelnika nie pozwalają mu bowiem przewidzieć, co zdarzy się na kolejnej stronie powieści. Napięcie dodatkowo potęguje wszechobecna tajemnica. U Gerritsen wszyscy mają sekrety, nie wiadomo do końca kto jest tym dobrym, a kto złym. Całość psuje nieco hollywoodzkie zakończenie w stylu happily ever after. Osobiście wolałabym widzieć je w innej formie, mniej tandetnej, jak na mój gust. Ale skoro to kryminał typowo dla kobiet, to tak powinno być? Całkiem możliwe, ale, że książka sama w sobie była ciekawa i intrygująca, czepiać się więcej nie będę. Anka Chramęga
TOUCHÉ | kwiecień 2013
literatura
| klasyka literatury | 51
Książę z nie-bajki
Wierna rzeka, Stefan Żeromski Niezależna Oficyna Wydawnicza (1990)
Wędrując literacko wraz z głównymi bohaterami powieści, po które sięgamy, zwykle mamy względem nich pewne oczekiwania. Chcemy, aby bohater był ładny lub brzydki, jeżeli jest mniej urodziwy to na pewno winien być odważnym - a skoro już niczego się nie boi, to może posiadać pozostały ogrom cech, jak chociażby wierność ideałom, poczucie humoru, inteligencję czy ogładę - lub kompletny jej brak. Idealne dopełnienie stanowi również oryginalne dziwactwo, dzięki któremu stanie się on dla nas bardziej rozpoznawalnym. Często kierujemy się pewnymi schematami,
TOUCHÉ | kwiecień 2013
jakie zaczerpnęliśmy z naszego czytelniczego doświadczenia i jeżeli autor je łamie, to albo robi to rewelacyjnie albo żenująco. W Wiernej Rzece Stefan Żeromski przełamał schemat w sposób, któremu do żenady jest zdecydowanie daleko. Głównych bohaterów jest niewielu, co oznacza, że fabuła nie jest szczególnie skomplikowana – oscyluje w głównej mierze wokół tematyki wyzdrowienia i kochania. Skoro już mowa o miłości, to poznajemy dwójkę młodych ludzi – księcia i zubożałą szlachciankę oraz jej wiernego sługę, przyjaciółkę Żydówkę i rosyjskiego wojskowego. Rzeczonego księcia – Józefa Odrowąża autor przedstawia nam jako uosobienie siedmiu, a nawet dziesięciu nieszczęść, albowiem przemierza on pola ubogi, ledwie żywy, wzgardzony i przemoczony, w poszukiwaniu schronienia i miłosierdzia. Nie znajduje go, póki nie dociera do dworu w Niezdołach, gdzie młoda kobieta, Salomea Brynicka, przygarnia go i oferuje mu pomoc na przekór swojemu przebiegłemu acz wiernemu kucharzowi Szczepanowi. Wierna rzeka jest porywającą, nietuzinkową historią miłosną, zbudowaną na fundamencie powstania styczniowego. Młoda kobieta pomaga kompletnie nieznanemu mężczyźnie, powstańcowi, narażając siebie, rodzinę i dwór, a wszystko to za sprawą zasad, jakie wpojono jej za młodu. Dostrzega w rannym cierpiętnika poświęcającego się w imię dobra rodaków, pozostawionego na pastwę losu w wyjątkowo trudnym etapie bohaterskiej egzystencji, podczas, gdy chory okazuje się być wypieszczonym, wykształconym, obytym w świecie arystokratą – niestety maminsynkiem. Czy jest on godzien uczuć takiej kobiety jak Salomea, pozostawiam indywidualnej ocenie Czytelników. W powieści tej najbardziej zachwycająca pozostaje w moim mniemaniu kreacja głównej bohaterki, Salomei, która z czystym sercem i pełnią swojej młodej, kobiecej niewinności uparcie walczy o rannego mężczyznę. Jest przy tym tak niewiarygodnie dzielna, sprytna i wytrwała, że Czytelnik z każdą kartką darzy ją coraz większą sympatią i uznaniem. Z kolei na równi z męstwem głównej bohaterki wtóruje niebywale zniewieściała kreacja powstańca, który stęka, kwęka, jęczy i płacze przy byle okazji, doprowadzając tym Czytelnika do białej gorączki. Mnie osobiście jego powstać przywodziła na myśl bohaterkę „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej – Emilkę Korczyńską, która większość życia omdlała, spędzała na kozetce, gdyż przy byle sposobności cierpiała na globus. Bogaty zasób słów oraz złożoność zdań i wypowiedzi, jakimi posługuje się autor, sprawiają, że książka jest nieco trudna w odbiorze, ale w zamian za to silnie pobudza wyobraźnię, dostarczając ciekawych obrazów. Dla fanów wizerunków oglądanych, a nie wyobrażanych, polecam ekranizację powieści z 1983 roku. W rolach głównych wystąpili Małgorzata Pieczyńska, Olgierd Łukaszewicz i Franciszek Pieczka. Z kolei wszystkim tym, którzy wieczorami znajdą odrobinkę wolnego czasu, gdzieś pomiędzy westchnieniami za utęsknioną Panią Wiosną, polecam formę papierową. Patrycja Smagacz
teatr
| recenzja
Dyrektywa „przykręcania” Dzięki niebanalnej, minimalistycznej i drobiazgowej scenerii, za którą odpowiedzialna jest Julia Skuratova, z gęsią skórką przenosimy się do karczmy, gdzie mieszkańcy spędzają czas na piciu gorzałki. Wśród nich przebywa zdruzgotany Duda, poczciwy i dobry chłop, któremu nieustannie spędza sen z powiek pewna myśl i kalkuluje dlaczego jest (mimo swej dobroci) człowiekiem ubogim. Mętni klienci oberży zgodnie odpowiadają, że dlatego, iż nie „przykręca”. Tezę tę potwierdza także św. Piotr, który znienacka trafia w progi karczmarza. Apostoł, gnębiony przez Dudę i jego problem egzystencjalny, obiecuje mu, że wstawi się w jego sprawie u samego Pana Boga, a ten z bólem serca przyznaje, że Dudzie źle się wiedzie, ponieważ jest zbyt uczciwy. Odtąd głównemu bohaterowi wydaje się, że dostał pozwolenie na „przykręcanie”, staje się obłudnikiem, defraudantem, nawiązuje zuchwały pakt z diabłem i naigrywa się nawet z samej śmierci. Lalkowe przedstawienia, a w szczególności te dla najmłodszych wyróżniają się przede wszystkim fabułą, z jej klasycznym początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Również z punktem kulminacyjnym i morałem. Janusz Ryl- Krystianowski, reżyser spektaklu, stworzył tradycyjne przedstawienie lalkowe nawiązujące do ludowych świąt, między innymi dzięki pięknym drewnianym lalkom i akcją, którą rozgrywa się w trzech miejscach (nawiązującą do średniowiecznych mansjonów). Złoty klucz jest niezwykle przyjemny dla oka, przede wszystkim dzięki perfekcyjnej animacji lalek. Kunszt aktorski ujawnia się w doskonałym oddaniu charakterów, każda ze stworzonych postaci jest urokliwa i przykuwająca wzrok, a wdzięku przedstawieniu dodają żywe dialogi i satyryczne sytuacje. Spektakl doskonale połączył utwór z formą. Ciekawą moralizującą opowieść z prostą konstrukcją i piękną scenografią, dzięki czemu jest spektaklem zarówno dla dzieci, jak i osób dojrzałych. Asia Krukowska fot. Darek Dudziak, źródło: www.banialuka.pl
52 |
Złoty klucz reżyseria: Janusz Ryl-Krystianowski Teatr Banialuka w Bielsku-Białej
Po wizycie we wrocławskiej szkole teatralnej, gdzie odbywała się impreza o wdzięcznej nazwie - Dzień Reżyserii Teatru Lalek - nie można było oprzeć się wrażeniu, że owy „młody” teatr zostaje sukcesywnie pozbawiany wszelkiego rodzaju kukieł, marionetek czy pacynek. Rezygnuje się z ciekawych rozwiązań inscenizacyjnych czy rekwizytów, które powstają w wyniku pracy ułańskiej fantazji. Wiąże się to być może z rozgoryczeniem tamtejszych studentów i żalem, spowodowanym najprawdopodobniej tym, że nie udało im się dostać na wydział dramatu, a teatru lalkowego najzwyczajniej w świecie nie darzą miłością. Po studenckich spektaklach nasunęło mi się wiele refleksji. Jedną z nich była zatrważająca myśl, że teatr lalek całkowicie zmienił swoją formę, swoisty, tradycyjny kształt i stał się (jak większość współczesnych sztuk) jedynie komentarzem reżysera, autorską wariacją na temat pewnej fabuły. Oczywiście nie można generalizować - zjawiska, o których piszę, na szczęście dotykają najczęściej teatry młode. Z powodzeniem i ustawicznie przeciwstawia się im Teatr Banialuka w Bielsku Białej. Tworzy on nietuzinkowe przedstawienia, czerpiące z klasycznego teatru lalkowego – jednym z nich jest spektakl Jana Ośnicy - Złoty Klucz.
TOUCHÉ | kwiecień 2013
recenzja
|
teatr
| 53
Starość i milion pragnień fot. Bartosz Maz, źródło: www.teatropole.pl
terom występ w ich popisowym kwartecie z Rigoletta. Daje im to cel, poczucie, że ich życie wciąż ma sens. Jean jednak ma problem z tym, że tak naprawdę nie jest już wielką gwiazdą, straciła majątek, młodość i dawny spleen, a na dodatek dokucza jej biodro. Przyznaje też, że zeszła ze sceny w szczytowym okresie swej kariery wcale nie ze względu na poświęcenie się rodzinie, ale po prostu niemoc. Po urodzeniu dziecka nigdy już nie mogła wydobyć z siebie dźwięku, a lekarze nie umieli powiedzieć dlaczego. W końcu ma jednak nastąpić spektakl i podczas przygotowań Cissy i Jean prowadzą rozmowy o dawnych czasach, pełnych występów na najlepszych operowych scenach świata. Cissy zachowuje się niezwykle usłużnie wobec innych i przyznaje, że jest to rodzaj pokuty za rozwiązłe życie, które niegdyś prowadziła. Mówią o seksie, o tym jak bardzo przeceniały tę sferę życia i jak wiele zabawnych sytuacji było z tym związanych. W pewnym momencie śmieją się, że teraz powinny raczej zajmować się śmiercią niż seksem. Cissy wspomina „Jedno z tych wyznań, które słyszysz leżąc obok kogoś w ciemności: <<to zdarza mi się pierwszy raz>>.” Okazuje się też dlaczego Reggi był mężem Jean tylko przez 9 godzin. Po latach stwierdza, że może byłaby szczęśliwsza z nim mimo jego impotencji. Drugi moment zdziwienia widza. Czterech wspaniałych aktorów opolskiego teatru: Zofia Bielewicz, Ewa Wyszomirska, Jacek Dzisiewicz i Waldemar Kotas serwuje nam spektakl pełen wzruszeń. Dawno nie wychodziłam z teatru z tak wielkim uśmiechem. Wychodziłam z pustym objawem chwilowego rozbawienia, z krótkotrwałą euforią po teatralnej uczcie. Ale nie tym razem. Tym razem uśmiechałam się, bo uświadomiłam sobie ile mnie jeszcze czeka niespodzianek i jak niewiele wiem. Uśmiechałam się, bo zrozumiałam, że patrząc na siwą, poczciwą staruszkę możemy widzieć najbardziej seksualnie wyzwoloną kobietę w tym mieście, ale tego nie dostrzec. Uśmiechałam się z zazdrością o wszystkie wspaniałe rzeczy, które ona mogła przeżywać, a których ja jeszcze nie znam i nie jestem w stanie sobie wyobrazić. A nie mogę się ich doczekać. Trzeci moment zdziwienia widza. Iga Kowalska
Kwartet według Ronalda Harwooda reżyseria: Marcin Sosnowski, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
Czytając opis Kwartetu można by pomyśleć, że jest przeznaczona raczej dla widzów w podeszłym wieku. Przyznaję, że wybierałam się na tę sztukę z lekką obawą. Czy będę potrafiła i czy w ogóle mam prawo ją interpretować? Bo starość nas przecież nie dotyczy. Nas - młodych ludzi, teoretycznie mających przed sobą jeszcze wiele lat, miesięcy, dni, godzin. Tysiące doświadczeń. Ale nie wiemy tego na pewno. Nie wiemy na pewno, prawda? Cztery jasno świecące niegdyś gwiazdy opery w podeszłym wieku. Żegnający się z dawnym życiem w domu spokojnej starości. Niektórzy godzą się z tym spokojnie, inni za nic nie mogą poradzić sobie z utratą popularności. Nie mogą poradzić sobie z upływającym zbyt wolno czasem, z poczuciem, że nic, absolutnie nic nowego nie obudzi w nich życia na nowo. Inteligentna i pełna humoru komedia napisana przez wybitnego angielskiego dramaturga, Ronalda Harwooda, autora m.in. Herbatki u Stalina, czy Garderobianego, nie zasmuci jednak nawet na chwileczkę. A tak na serio: od początku mowa o seksie. Oglądamy Reggiego, Wilfreda i Cissy, odpoczywających i nieco już znudzonych codzienną rutyną. Wilfred daje upust swemu pożądaniu do Cissy tylko wtedy, gdy ona nie może akurat usłyszeć, bo śpi lub słucha głośno muzyki. Mówi do niej: „Połóż się na trawie, ściągnij majtki i rozłóż nogi.” Pierwszy moment zdziwienia widza (jak to, seks w domu starców?!). Poza tym, dlaczego wciąż się wstydzi? Później pojawia się Jean, była żona Reggiego, który początkowo nie chce na nią patrzeć, nie ma ochoty z nią rozmawiać, a nawet przebywać w jednym pomieszczeniu. Dawne wspomnienia, urazy i namiętności odżywają po dziesiątkach lat. Z okazji urodzin Verdiego zarząd domu proponuje boha-
TOUCHÉ | kwiecień 2013
54 |
sztuka
źródło: http://m.ocdn.eu
Wiosenne porządki
Z niewyrażalną radością przypominam, Drodzy Czytelnicy, że kolejna, trwająca bez końca zima nareszcie odchodzi w siną dal i miejmy nadzieję, że następnym razem spotkamy się w grudniu. W związku z nadejściem upragnionej wiosny czas zbudzić się do życia. Wzmożone zostać powinny jednak nie tylko przygotowania naszych ciał, by mogły bez zbędnych problemów zmieścić się w lekkie kreacje, ale też naszych mieszkań, strudzonych ciemnym i chłodnym woalem mijającej zimy. Nadejście wiosny zwiastują nie tylko pączki liści, pojawiające się na drzewach. Wystarczy rozejrzeć się bowiem, obejmując okiem mijane wystawy sklepowe, żeby zobaczyć, że jak co roku, w witrynach pojawia się plaga wielkanocnych króliczków, którym wtórują żółte jak słońce, puchate kurczaki. Tak, nieuchronnie nadeszła... Wielkanoc A więc święta. A świąt, jak wiadomo, ignorować nie wolno. Wiedzą o tym na szczęście także designerzy, którzy prześcigają się w coraz to nowszych przedstawieniach naszych wielkanocnych ulubieńców. A gdy Wielkanoc przemija, na powitanie wiosny w naszych mieszkaniach pozostają urocze, poświąteczne pamiątki. Chcąc oddać się w ręce klasyki i udekorować mieszkanie na święta w klimacie przyjaznego folkloru, możemy zaufać ofercie sieci sklepów FIDE.pl (www. fide.pl), która zaprasza nas do kupna porcelanowych, drewnianych i materiałowych, wielkanocnych dekoracji, między innymi firmy Villeroy & Boch. Klasykę odzianą w płaszcz nowości znajdziemy za
to choćby w ofercie sklepów Almi Decor (www.almi-decor.com), home&you (www.home-you.com), czy w najnowszej, kolorowej kolekcji firmy Duka (www.dukapolska.com). Bez problemu dopasujemy więc wielkanocnego króliczka do wystroju naszego mieszkania tak, by nie gryzł się z kolorem zasłon, a kształtem wtopił w minimalistyczne, nowoczesne, bądź klasyczne przestrzenie naszego, domowego ogniska. Stroiki i dekoracje dostępne w różnych gamach kolorystycznych z powodzeniem znajdziemy natomiast zarówno na stronach internetowych (z których większość umożliwia klientom internetowe zakupy), jak i w sklepach usytuowanych w centrach handlowych (np. Silesia City Center w Katowicach). Wybór jest szeroki, więc każdy z nas znajdzie coś zgodnego z upodobaniami, a jednocześnie nowoczesnego i modnego. Tak, jak lubimy. Z końcem zimy (poza tysiącami króliczków i kurczaków, które łypią na nas z wystaw sklepowych) daje się zauważyć jeszcze jedno zjawisko. Świat przestaje być czarno biały. Nagle, z pierwszymi promieniami słońca, do życia budzą się zwierzęta, rośliny, ludzie, a krajobraz przypomina scenariusz disneyowskiej bajki. Także w domach pora więc na to, by zetrzeć zimową warstwę kurzu i przygotować się na prawdziwe przebudzenie. Kolory Ci z Was, którzy są zwolennikami radykalnych zmian, mogą zechcieć całkowicie odmienić swoje garderoby i mieszkania na wiosnę. Być może skończy się to w niektórych przypadkach nawet przemalowaniem ścian, by ich kolorystyka zgodna była z nowo obowiązującymi trendami. Mniej wymagających zadowolą za to na pewno zakupy designerskich, kolorowych akcesoriów. I tu, jak zwykle, Internet nie zawodzi. Przed udaniem się do centrum handlowego z powodzeniem możemy wybrać się na wirtualną wycieczkę, brylując wśród asortymentu sklepów oferujących nam nowoczesne wystroje wnętrz. W tym celu ponownie zajrzeć możemy do sklepu Duka, w którym znajdziemy szereg kolorowych, wiosennych produktów. Zastawa stołowa, sztućce, ozdoby, a nawet różowa stolnica, to dopiero początek naszych zakupów. Królują tu zieleń, błękit i blady róż. Kolory te jednak, mimo, że pastelowe, w tym wydaniu nadal pozostają intensywne. Jeśli natomiast mowa o intensywności, nie sposób nie wymienić tu oferty Zara Home (www.zarahome.com). Tutaj kolekcja wiosenna obfituje w motywy egzotyczne, ostre kolory i dzikie zwierzęta. Znajdą się także elementy orientu. Ci z Was, którzy nie przepadają za dżunglą w kuchni czy salonie, znajdą ukojenie w przyjemnych dla oczu beżach. Jest to jednak zdecydowanie najbardziej kolorowa i żywa propozycja, jaką znajdziemy tej wiosny, dekorując mieszkanie (mała próbka – kuchenne tekstylia: www.zarahome. com/webapp/wcs/stores/servlet/product/zarahomepl/en/zarahomepl/440534/1848589/Banana%2BTea%2BTowel%2B%28Set%2Bof%2B2%29). Beże i pastele znajdziemy również w ofercie firmy Almi Decor. Słodkie, wiosenne klimaty proponuje także home&you. Piękne, desingnerskie produkty proponuje ponadto sklep Design By Women (www.designbywomen.pl/). Znajdziemy tam wiosnę w prawdziwie kobiecym wydaniu. Zatem, Drogie Panie domu, nie czekajcie ani chwili! Jedno jest pewne – wiosną nasze mieszkanie powinno przypo-
TOUCHÉ | kwiecień 2013
sztuka
minać nastrojem piękny, lśniący feerią barw ogród (bez względu na to, czy będzie to ogród egzotyczny, czy ten znajdujący się tuż przy naszym domu) lub łąkę, budzącą się do życia z zimowego snu. Oto więc przed nami najważniejszy punkt wiosennych porządków. Kwiaty Zarówno cięte, jak i malowane. Kwiaty tej wiosny są absolutnie obowiązkowe. Również te wręczane nam, Drogie Panie. Sposoby na dekoracje wykonane również domowym sposobem znaleźć możemy choćby pod tym adresem: vumag.pl/wnetrza/udekoruj-stol-na-wiosne,54265,strona,1.html. Dzięki tego typu rozwiązaniom możemy pokusić się na oryginalny wystrój stołu, który zaskoczy i zachwyci zarówno znajomych, jak i rodzinę. Niezawodne okażą się również klasyczne, świeże kwiaty cięte, które znaleźć możemy w najbliższej kwiaciarni, bądź, jeśli stawiamy na wygodę, skorzystać z usług poczty kwiatowej, np. www.pocztakwiatowa.pl. Dopełnieniem całości będzie piękny, designerski wazon, taki jak choćby te z oferty firmy Villeroy & Boch (shop.villeroy-boch.com/public_en/accessories/home-decoration/vasen-blumen/numa.html?campaign=tk_marketing/vasen/teaser) lub te, które znaleźć możemy w tym miejscu: www.atakdesign.pl/donice-i-wazony. Gdy wreszcie i kwiaty zaspokoją nasze, wiosenne zachcianki, możemy je... zjeść. Restauracja Fusion w Warszawie
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 55
oferuje nam bowiem menu, w którego skład wchodzą potrawy z dodatkiem prawdziwych kwiatów. W menu znajdziemy między innymi tak smakowicie brzmiące danie, jak: Sashimi z marynowanego w sake i lawendzie tuńczyka, foie gras z sosem z owoców carica i róży, małże św. Jakuba z sosem z cebuli Macó, które zjeść możemy za 59 złotych (www.restauracjafusion.pl/pl/). Kiedy już poskromimy ducha świąt, zaopatrzymy się w kolorowe akcesoria i na nowo wpuścimy do naszych mieszkań światło, które w zimie jedynie odbijało się od znienawidzonego już przez nas śniegu, przystroimy siebie i wazony w kwiaty – a gdy przyjdzie ochota nawet ich skosztujemy – wreszcie będziemy mogli z dumą przyznać, że wiosna na dobre się zadomowiła. A wtedy nie pozostanie nam już nic innego, jak opuścić nasze, doskonale urządzone mieszkania i cieszyć się świeżym powietrzem na łonie odrodzonej, kwietniowej natury.
Eliza Ortemska el.ortemska@gmail.com
kobieta poszukująca
Wyleczyć świat na śmierć Kaja mierzy się codziennie z trzema gigantycznymi wyzwaniami. Po pierwsze, musi na mapie skażonego miasta zidentyfikować jakąkolwiek ostoję zdrowia. Po drugie, nie dać się oszukać napromieniowanej soi i modyfikowanej kukurydzy - bo i takie śmiercionośne pułapki czyhają na życie jej rodziny w sklepach z teoretycznie zdrową żywnością. I wreszcie, musi zmierzyć się sama ze zdobytym jedzeniem tak, aby nie zatruć go obcowaniem z metalem, plastikiem i ołowiem. A potem jeszcze przełknąć to wszystko i nie zginąć. Nie tyle z zatrucia ciała, co od zupełnej klęski zdrowego myślenia.
il. Jul Pataleta
56 |
kobieta poszukująca
Orto Obsesyjne kontrolowanie walorów zdrowotnych spożywanych posiłków, wydaje się z początku nawykiem dobrym i pożądanym. Ludzie zaczynają coraz bardziej refleksyjnie podchodzić do kwestii żywienia i posiadając z jednej strony dostęp do informacji, a z drugiej możliwości finansowe, zaczynają dokonywać coraz surowszej selekcji produktów. Jest z czym walczyć – zwolennicy zdrowego żywienia początkowo skupiają swoją uwagę na unikaniu soli, cukru, konserwantów, aspartamu, guliaminaniu, pestycydów, azotynów, azonatów, polepszaczy i całej artylerii E. Głównym celem ich starań jest uniknięcie licznych chorób, których podłożem jest właśnie nieprawidłowe odżywianie i przesiąkanie cywilizacyjną trucizną. Prywatne dążenie do dobrego zdrowia nie jest jeszcze jednak fazą krytyczną choroby – prawdziwy dramat ortorektyka zaczyna się wówczas, gdy osoby w jego otoczeniu nie zgadzają się na podążanie za jego stylem życia. Jest to dla chorego argument do zupełnego zerwania relacji – nikt nie chce bowiem przebywać w towarzystwie osób destrukcyjnych dla ich diety i zdrowia. W efekcie ortorektycy pozostają ze swoimi (najczęściej przesadzonymi) przekonaniami sami i zaczynają koncentrować się wyłącznie na sobie. Nasłuchują odgłosów swojego ciała, oczekują z jego strony oznak wdzięczności za dobre traktowanie i stają się poniekąd obserwatorami wydartymi z bytu. Zdrowe jedzenie staje się ich jedyną życiową filozofią, odpowiadającą za wszelkie wydarzenia życia i determinującą wszystkie wybory dotyczące codziennego dnia. Z „pomocą” przyszedł im także internet, gdzie odnajdują się z innymi zainteresowanymi zbilansowaną i zrównoważoną dietą. W samonapędzającej się machinie mrocznych informacji zaczynają znajdować dowody na śmiercionośny wpływ rakotwórczych pomidorów, zanieczyszczonego ołowiem żółtego sera i powodującego natychmiastową śmierć komórek ciała tłuszczu. Magda, z którą Kaja konsultuje online swoje codzienne menu przechodzi teraz oczyszczającą kurację wodną. Woda przyjeżdża do niej transporterami z lodowca, bo ta z Almy zaczęła podejrzanie pachnieć, z pewnością była skażona chlorem. Lodowcować można kilka dni – wtedy zaczyna się odczuwać prawdziwą wdzięczność swojego ciała. Potem należy jednak wrócić do odpowiednio energetycznej diety, bo zdrowe życie to przecież nie anoreksja. To selekcja, która w najostrzejszych przypadkach kończy się poważnymi zaburzeniami psychofizycznymi. Karbo Znacznie większe wyzwanie postawili przed sobą Kaśka i Paweł, właściciele ekologicznego domu i gospodarstwa na Podkarpaciu. Codzienne drobne wybory konsumenckie to ich zdaniem zbyt mało, by Matka Ziemia mogła odczuć radykalna różnicę. Zbudowali więc swój dom w oparciu o najnowsze technologie oszczędzania nieodnawialnych zasobów, recyklingują, kompostują. Starają się minimalizować zużycie prądu i żyć w rytmie wyznaczanym przez światło słoneczne. Wyliczyli, że prawidłowo użytkowana ( według specjalnych, wypisanych przez nich zasad) torba foliowa może służyć w niezmienionym stanie przez ok.350 dni. Czy podejrzewają u siebie karboreksję? Nie znają i nie rozumieją tego pojęcia, definiującego obsesyjny lęk przez globalnym ociepleniem, objawiający się rezygnacją ze wszystkiego, co może generować dwutlenek węgla. Znają natomiast kandydatkę na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, o której pół żartem powiadają, że globalne ocieplenie rozumie jako coraz bliższy i cieplejszy uścisk Pana Boga. Jako ludzie ekoświadomi nie chcie-
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 57
liby, by ich dzieci i wnuki znalazły się za kilkadziesiąt lat w Jego duszących objęciach. Dlatego też bojkotują produkty i usługi wielu koncernów, które pośrednio przyczyniają się do destrukcji środowiska. Od kiedy zamieszkali na wsi, czują się odpowiedzialni za swój kawałek lasu i ziemi. Gorzej było w mieście, gdzie sąsiedzi z pogardą i nienawiścią patrzyli na ich heroiczne próby wprowadzenia segregacji w osiedlowym śmietniku. Poza pozyskiwaniem puszek na złom i butelek z kaucją, mieszkańcy osiedla absolutnie nie chcieli się zgodzić, by ktoś grzebał w ich śmieciach – nawet gdy oferowano im, że ktoś osobiście będzie przeglądać i segregować wyrzucane worki. Być może, gdyby tamten projekt się udał, w śmietniku pojawiliby się także trolle. Trollo Freeganie zapoczątkowali swój ruch po kontestacji, że tysiące ludzi zasypiają codziennie z boleśnie zaciśniętym z głodu żołądkiem. Tymczasem w okolicznych zsypach i śmietniskach marnowane są kilogramy żywności. W skali świata mogą to być wg danych Polskich Banków Żywności nawet 1.3 miliardy kilogramów, czyli ok.1/3 światowej produkcji żywności. Karbo zadrżeliby pewnie, czytając poniższe dane: „Wytworzenie np. 1 kg wołowiny wymaga od 5 do 10 tys. litrów wody. Produkcja, transport i przechowywanie żywności generuje ok. 20% ilości emitowanych gazów cieplarnianych. Metan pochodzący z gnijącej żywności jest 20-krotnie groźniejszy gazem cieplarnianym niż dwutlenek węgla. Każda 1 tona wyrzucanego jedzenia to równowartość 4,2 ton CO2 emitowanego do środowiska.”1 Freeganie ruszyli więc na śmietniki, znajdując podobno pełnowartościowe produkty spożywcze. Programowo jedzą to, co zmarnowałoby się na wysypiskach, zaprzepaszczając ogromne wysiłki finansowo-energetyczne rolników i producentów, a pośrednio całego cywilizowanego świata. Jako największych marnotrawców wskazują kuchnie hoteli i restauracji. To, co gościowi hotelowemu może się wydawać oczywiste, dla trolla (bo tak również wychodząc od angielskiego trolling in rubbish mówią o sobie freeganie) stanowi przykład bezmyślnej konsumpcji i pozbywania się przygotowanej zaledwie kilka godzin temu żywności. Grzebanie w śmietniku przestaje być domeną bezdomnych i ubogich. Jedzenie z second handu urasta do rangi światopoglądowego manifestu. Czy koniecznego i w znaczny sposób zmieniającego świat w mikro i makro skali – zobaczymy za kilkadziesiąt lat. O ile nie zginiemy do tego czasu na skutek toksykacji, chorób odżywnościowych, globalnego ocieplenia i patologicznego lęku o własne zdrowie.
1
Sandra Staletowicz staletowiczowna@gmail.com
Na podstawie: http://www.edueko.pl/static/cache/p2_3.pdf z dn.1.03.2013r.
58 |
psychologia
Na tropie wiosennej przygody Jeśli Twoja skrzynka pocztowa zaczyna być bombardowana niezliczoną ilością propozycji kupna biletów lotniczych w promocyjnych cenach, które „musisz-miećjuż-teraz”, to oznacza tylko jedno: pannie zimie już dziękujemy. Zrzucamy z siebie płaszcze, które pogrubiają, zrzucamy zbędny tłuszcz, dla którego nie ma już usprawiedliwienia, chowamy buty, które zniszczone są przez sól… i kierujemy nasze świeże spojrzenia w stronę słońca i zbliżających się wiosennych wypadów, które sięgają gdzieś dalej niż sklep spożywczy za rogiem. Ahoj, przygodo! Przybywamy!
TOUCHÉ | kwiecień 2013
psychologia
Przybywamy… ale dokąd? Który bilet lotniczy zakupimy? Co sprawia, że jednych pociągają miejsca pełne niebezpieczeństw, dzikie, na których nie uświadczymy drinka z palemką, a innych przyciągają lazurowe wody… hotelowego basenu? Dlaczego jedni wciąż wracają w te same miejsca, a drudzy stale są w drodze szukając nowych wrażeń? Jak to się dzieje, że niektórzy całymi dniami biegają oglądając atrakcje kulturalne, a pozostali kulturalnie kupują dmuchanego krokodyla na stoisku przy plaży? I wreszcie: czy z natury jesteśmy podróżnikami? Eksplorujemy, poszukujemy! Kiedyś… dawno, dawno temu, człowiek żył warunkach, które dziś określilibyśmy jako nieludzkie. Ciągła walka o życie, polowania na kawałek szybko biegającego mięska, nieznające litości duchy z lasu, zimno nieprzeniknionej ciemności nocy, to tylko kilka przykładów tego, co wzbudza w nas lekkie wzdrygnięcie i chęć otulenia się pluszowym kocykiem. Czasy były trudne, fakt, ale to właśnie w nich upatrujemy ekspresji biologicznych skłonności człowieka do panowania nad środowiskiem, które go otacza. Zapewniały one lepszą adaptację, a co za tym idzie, większe możliwości przeżycia. Jednakże u podłoża tej skłonności leży coś, co w tym artykule będzie nas interesować najbardziej. Dembert i Earl są autorami teorii eksploracji, wg której zachowania eksploracyjne są reakcją na nowe bodźce wzbudzające naszą ciekawość. A ta jest czymś, co poprzedza nasze wybory, co do miejsc podróży, jak i sposobu spędzania wolnego czasu. To taki pierwszy motor napędowy naszych działań. Co ważne, przytoczona powyżej teoria nie odnosi się bezpośrednio do sektoru turystycznego, o którym traktuje ten artykuł, ale pozwala nam wyjaśniać pewne zjawiska w tym kontekście. Z teorią eksploracji łączymy także pojęcie rozpiętości wyboru, które w praktyce oznacza tyle, iż stopniowo podejmujemy eksplorację o coraz wyższym stopniu złożoności czy trudności. Przykład? Himalaiści nie zaczynali górskich podbojów od niezdarnych prób wejścia na K2 w wieku 10 lat, ale najprawdopodobniej od rodzinnego wypadu na Babią Górę, z której widać wierzchołki Tatr. Kiedy już się w nich znaleźli, wraz z tłumem turystów odzianych w japonki i czekających w kolejce na swoje pierwsze letnie wejście na Giewont, kierowali swój wzrok w stronę Alp i innych o wiele trudniejszych terenów wysokogórskich. Podejmowana przez jednostkę aktywność eksploracyjna, wzmacnia jej kompetencje, dzięki którym podejmuje działania o coraz wyższym stopniu złożoności. Podnosząc kompetencje, zauważamy w otaczającym nas świecie nowe elementy, inne wartości, które jeszcze bardziej wzbudzają naszą naturalną chęć poznania. Proces samego postrzegania związany jest przecież z poziomem posiadanej wiedzy. W dodatku doświadczamy nagradzających, pozytywnych emocji. Dlatego też podróże same w sobie nie kształcą, niestety. Proces kształcenia wymaga od nas pewnego intelektualnego wysiłku, uprzedniego zaangażowania, dzięki któremu odpowiednio nastrajamy swoje zmysły na odbiór tego, co nas otacza. Wówczas nasze mózgowie czeka już tylko w pogotowiu na poznawcze obrobienie nowego materiału i włączenie go do reszty wiedzy. Rośniemy w siłę. Można zatem powiedzieć, że aktywność eksploracyjna ujęta w kontekście turystyki, może być bardzo znaczącym elementem naszego rozwoju. Dlaczego zatem nie każdy się jej podejmuje, skoro ma tyle do zaoferowania?
| 59
nia drzwi. Przygoda poszła zapukać do sąsiada spod trójki. Głównym czynnikiem, jaki hamuje naszą aktywność eksploracyjną jest lęk. Wielu nie wybiera się na zagraniczne podróże z obawy przed lotem samolotem, z obawy przed nieumiejętnością dogadania się z obcokrajowcami czy krótkotrwałej zmiany stylu życia, która pochłania nieco energii. Możliwość przeżycia jakichś ekscytujących doznań, wynikających z faktu eksploracji, upatruje się w niskim poziomie lęku, które jest uwarunkowane osobowościowo. Najczęściej nieznane wcześniej miejsca wypoczynku wybierają ludzie młodzi, wykształceni oraz, co ciekawe, kobiety. Kolejnymi wymiarami osobowości, które mają znaczenie, jeśli chodzi o skłonność o odkrywanie tego, co nowe, jest ekstrawersja oraz introwersja. Ekstrawertykom towarzyszy ciągły głód doznań, stąd są jakby naturalnymi poszukiwaczami; w towarzystwie dają się poznać jako wymachujące rękami gaduły, których śmiech zakłóca puenty anegdot. Introwertycy z kolei, zwróceni są ku sobie, siłę czerpią ze skupiania się na swoim świecie wewnętrznym. To też podróż, ale jakby w głąb siebie. Naszą skłonność do odkrywania nowego łączymy także z funkcjonowaniem dwóch komplementarnych w stosunku do siebie systemów. Pierwszym z nich, jest system aktywacji behawioralnej (BAS), który dąży do kontynuowania czynności odbieranych jako przyjemne bądź jako rodzaj wyzwania. Natomiast system hamowania behawioralnego (BIS), wyłapuje ze środowiska te bodźce, które niezgodne są z naszymi oczekiwaniami, przez co wzrasta skłonność do ostrożności oraz wycofania. To istotnie tłumi naszą ciekawość. Prawdopodobnie u osób lękliwych, ten system częściej daje się we znaki i sprawia, że konwencjonalność zachowań bierze górę: urlop na działeczce staje się kuszący. To może sprawiać, że u niektórych skłonność do eksploracji może przejawiać się w stopniu znikomym! Co ważne, skłonność do poszukiwania wrażeń, potrzebuje odpowiednich warunków - wyraźniej zaznacza się w środowiskach stabilnych społecznie i gospodarczo. Przykładem tego może być fakt, iż himalaizm w Indiach czy Pakistanie rozwinął się dopiero w latach 70. XX wieku, a w Anglii w wieku XVIII. A przecież te kraje leżą u stóp najwyższych gór świata! Jednakże jak wskazuje nam palec historii, pierwsi alpiniści, podróżnicy czy turyści, pochodzili z krajów bezpiecznych ekonomicznie. *** Tej wiosny, życzę wszystkim zarówno tych zupełnie niewinnych pierwszych wypadów za miasto, jak i wspaniałych dalekich podróży. Także pojmowania tego, co się przytrafia w kategoriach wyznania, które nie chce naszego unicestwienia, a jedynie ujarzmienia. Może wtedy osiągniemy o wiele więcej? Pewnemu alpiniście, George’owi Mallory’emu, zadano pytanie o powody chęci zdobycia Mount Everestu. „Po prostu dlatego, że istnieje, jest tuż przede mną” - odpowiedział. Czasami nie potrzeba niczego więcej. Powodzenia.
Natalia Kosiarczyk
Bibliografia:
il. Ania Pikuła
Ja zostaję w domu! – Puk, puk! – Kto tam? – Przygoda! Rozlega się nerwowe szuranie butami i dźwięk dodatkowego ryglowa-
TOUCHÉ | kwiecień 2013
R. Winiarski, J. Zdebski, Psychologia turystyki, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2008
60 |
psychologia
Chorobliwie zdrowi
Odrobinę ociężali i ospali po zimie, czujemy, że wiosna to dobry czas by COŚ zmienić. Nowy, pachnący powiew wiatru, nowe kolory i jaśniejsze światło słoneczne wyzwalają w nas energię, która sprawia, że jesteśmy otwarci na szalone pomysły czy po prostu na racjonalne zmiany. Na przykład zmiany żywieniowe. Zimowe zapotrzebowanie na ciężkie, gęste i nazbyt treściwe potrawy zmniejsza się, postanawiamy, że będziemy – mniej lub bardziej udolnie - jeść lżej, mądrzej, zdrowiej. Jednak - i nie jest to winą wiosny, ani żadnej innej pory roku – są i tacy, którzy takiej zmianie podporządkowują całe swoje życie. Czy niedawno powstały termin „ortoreksja”, to rzeczywiste zagrożenie, czy może zbyt pochopnie wykreowany, pseudo psychiatryczny byt?
W naszej konsumpcyjnej rzeczywistości, gdzie je się trochę za dużo, kupuje się zbyt nonszalancko i wyrzuca się bez opamiętania tony śmieci, czcigodną ideą wydaje się być ekologiczne, bardziej świadome i zgodne z naturą życie. Jedząc zdrowiej czujemy się lepiej, nie tylko fizycznie, bo nasze starania, by zadbać o siebie i najbliższych dają nam poczucie satysfakcji. W obliczu tego, ścieżka zdrowia ortorektyka wydaje się być szlachetna, bo jej celem jest zdrowie. Początek jest niewinny, ot, dla przykładu, smażone potrawy zastępowane duszonymi. A jednak, twórca definicji tego zaburzenia przybliżył nam jego przerażającą istotę.
Steven Bratman, amerykański lekarz, był sam sobie pierwszym zdiagnozowanym pacjentem. Jako dziecko cierpiał na alergię pokarmową, dlatego spożywane przez niego dania były ściśle dobierane i kontrolowane, najpierw przez rodziców, później przez niego samego. Z biegiem czasu, wyeliminowawszy większość produktów, które rzekomo mogłyby mu zaszkodzić, zaczął zaczytywać się w publikacjach dotyczących nowych trendów żywieniowych, stał się fanem jedzenia ekologicznego, a kosztem smaku potraw, stawiał jedynie na te zupełnie – w jego pojęciu – zdrowe, organiczne , niczym nieskażone. Przyjmując pacjentów z
TOUCHÉ | kwiecień 2013
il. Ola Kwiecińska
psychologia
zaburzeniami metabolicznymi, anemią czy awitaminozą, zauważył, że wielu z nich, zupełnie jak on, nieustannie myśli o tym, jak skomponować posiłek, by wszystkie jego składniki były nienagannie „czyste”, przede wszystkim pozbawione konserwantów czy metali ciężkich. Pacjenci Bratmana najchętniej dyskutowali o uprawach ekologicznych i w kwestii dietetyki byli – w swoim przekonaniu – nieocenionymi ekspertami. A jednak wszyscy cierpieli z powodu dolegliwości gastrycznych i niedoborów. Jednocześnie lekarz zauważył u nich znaną sobie samemu nietolerancję wobec reszty społeczeństwa, które zaśmieca swój organizm toksycznym jedzeniem, a nawet izolację od najbliższych, którzy nie rozumieli filozofii prawdziwego zdrowia. Bratman zorientował się, że także jego dręczą myśli; „czy wolno mi to zjeść?”, „czy to zdrowe?”, „dlaczego w tym jest tyle toksyn?”, „mój organizm od tego zwariuje”. To wtedy przyznał sam przed sobą, że wspólną cechą jego i niektórych jego pacjentów jest obsesja, którą nazwał orthorexia nervosa (od słów ortho- prawidłowy, dobry oraz orexis- apetyt, pożądanie). Zaburzenie, które zdefiniował pretenduje do grupy zaburzeń odżywiania, w której skład – według klasyfikacji medycznej DSM-IV, czy ICD 10 – wchodzą takie choroby jak anoreksja czy bulimia. Wprawdzie ortoreksja nie ma jeszcze formalnych kryteriów i nie jest włączona w powyższe rejestry, jednak wielu psychiatrów apeluje, że jest to faktyczna anomalia. Naczelną zasadą osoby z tendencjami ortorektycznymi jest zachowanie dobrego zdrowia poprzez odpowiednią dietę. By osiągnąć ten cel, osoba z tym zaburzeniem eliminuje kolejno z jadłospisu produkty, które uważa za szkodliwe. Z reguły najpierw zmienia sposób przygotowywania posiłków; potrawy smażone zastępuje duszonymi czy przyrządzanymi na parze. Temperatura posiłku powinna być optymalna ze względu na lepsze jego przyswajanie. Następnie zaczyna kontrolować skład produktów i kupuje jedynie te, które nie są „produkowane”, a „hodowane”, nie zawierają konserwantów, cukrów czy niezdrowych dla organizmu tłuszczy. Jednak nie jest to zwykłe spoglądanie na etykietki. Zasady doboru składników dań są tak rygorystyczne, że w niedługim czasie okazuje się, że właściwie niewiele sklepowych produktów je spełnia. Drób jest faszerowany antybiotykami i hormonami, ryby zawierają metale ciężkie, a owoce i warzywa wchłonęły pestycydy i toksyny z oprysków, czy z zanieczyszczonego spalinami powietrza. Wyroby z mąki pszennej są zupełnie bezwartościowe, więc cała masa tego typu jedzenia „idzie w odstawkę”. Tak więc osoba z ortoreksją jest skłonna bezwzględnie zrezygnować z grona tych smakołyków, chyba, że są one dostępne w wersji ekologicznej. Jedynie ta jest odpowiednią alternatywą dla wersji trującej - supermarketowej, czy nawet bazarowej. Wybór produktów okazuje się niewielki i często nie spełnia potrzeb organizmu. Oczywiście bliscy i znajomi osoby cierpiącej na ortoreksję zauważają, że taka monodieta nie jest niczym dobrym. Mają także dość ciągłego pouczania, co jest dobre dla zdrowia, a co nie, i pogardliwych komentarzy, których treść odnosi się do oceny ich dań. Znajomi wiedzą, że przyjaciel z ortoreksją i tak nic nie zje na ich przyjęciu urodzinowym, bo na pewno zapyta skąd pochodzi mięso, bądź czy do ciasta dodany był biały cukier. A ponieważ mięso kupione było w masarni pod domem, a ciasto wyrosło na proszku do pieczenia i jest słodkie, to urodzinowe menu z pewnością zostanie wzgardzone. Wiadomo, każdy z nas woli napić się świeżego mleka czy kupować jajka u gospodarza, jednak osoba z ortoreksją potrafi raczej nie zjeść obiadu, jeśli zupa była gotowana na kości z mięsa kupionego w zwykłym sklepie, czy przyprawiona glutaminianem sodu.
TOUCHÉ | kwiecień 2013
| 61
Konsekwencjami takiego postępowania może być zbyt niska waga, niedobory witamin czy minerałów, a także zachwianie gospodarki hormonalnej organizmu. Pojawiają się bóle i zawroty głowy, ogólne osłabienie, nawet anemia. Osoba może wydawać się ospała, apatyczna i słabowita. Niestety jej „zdrowa” dieta nie dodaje energii. U kobiet mogą wystąpić zaburzenia w cyklach miesięcznych, ze względu na zachwianą produkcję estrogenów, a sama odporność organizmu także jest mniejsza. Jednak dokuczliwymi skutkami ortorektycznego stylu życia są także samotność, izolacja społeczna, poczucie niezrozumienia. Dlatego ortorektyk jeszcze bardziej walczy o potwierdzenie swoich racji, wmawia wszystkim, że niedługo okaże się, kto tak naprawdę wygrał zdrowotną walkę. Przyczyn chorób bliskich upatruje w źle dobranej diecie, a jego poczucie wyższości ze względu na większą świadomość denerwuje otoczenie. Tak więc z czasem filozofia osoby ortorektycznej jest odbierana jako chęć bycia zawsze w opozycji do wszystkich i zarozumialstwo. Bo faktycznie z czasem walka o swoją autonomię i obronę swojej prozdrowotnej, ale nierozumianej idei, staje się wpisana w treść choroby. Dlatego, nie mając ochoty na konfrontację z ludźmi, człowiek owładnięty obsesją zdrowego jedzenia, przestaje jadać obiady wspólnie z innymi, nie chce mu się już z nimi rozmawiać. Unika także lekarzy, którzy mają odmienne zdanie niż on. Raczej szuka tych, którzy – podobni jemu – wierni są niekonwencjonalnym i naturalnym sposobom leczenia dolegliwości, które mu zaczynają dokuczać. Bo leki nie są złem koniecznym. Leki, jakimi szafuje służba zdrowia dla ortorektyka po prostu nie istnieją. Służą raczej chorobie nowotworowej i wyniszczeniu wątroby niż zdrowieniu. Psychiatrzy są zgodni, że przyczyna zaburzenia tkwi w głowie. Zaczęto zastanawiać się nad jego przyczynami, dokonując badań statystycznych. Z tych ustaleń wynika, że niezależnie, czy prawdą jest, że osoby podatne na to zaburzenie faktycznie pochodzą z rodzin nadopiekuńczych i kontrolujących, to wspólną cechą pacjentów jest dążenie do perfekcjonizmu i chęć zagłuszenia swoich problemów nieustannymi myślami o jedzeniu. Osoba, od której kiedyś oczekiwano by była zupełnie zależna od rodziców, wierna im poglądom i postawom, której utrudniało się samodzielność, teraz chce mieć pełną kontrolę przynajmniej w tej jednej kwestii. Trudno jest podejmować jej decyzje dotyczące innych obszarów życia, bo często robił to za nią ktoś inny. Jednak w kwestii żywienia ortorektyk pozostaje nieugięty, jest to jego sposób na niezależność. Bardziej podatne na ortoreksję są kobiety. Pozostaje także kwestia ujęcia wielu czynników w genezie tej choroby. Nie każdy człowiek, którego rodzice byli nadopiekuńczy zna na pamięć tabele kaloryczne. Ważne są tutaj też kwestie kulturowe, a być może nawet podatność biologiczna. Problem faktycznie istnieje, jednak nawet lekarze czasem nie dostrzegają jego obecności. Choć wielu oburza się, że dopiero co nabywamy nowe, zdrowe nawyki żywieniowe, a psychologowie i psychiatrzy węszą proekologiczny spisek zupełnie na wyrost. Jednak ekologia nie ma tutaj nic do rzeczy. Nikt nie ma nic przeciwko ekologicznym produktom, to popadanie w skrajność jest tym, co martwi najbardziej. Kiedy nawet babcine dżemy zaczynają obrzydzać, ze względu na rodzaj cukru, jaki się w nich znajduje, to znak, że to nie ciało potrzebuje uzdrawiania, ale umysł. Kamila Mroczko
62 |
ania krztoń rysuje
TOUCHÉ | kwiecień 2013