2|
Arszenik i koronki Niejeden członek Redakcji zapłakał nad listopadowym motywem przewodnim TOUCHÉ. Niejeden nie wiedział, od czego zacząć pierwsze zdanie lub pierwszą myśl. Niejeden natrudził się nieziemsko w poszukiwaniu inspiracji. Wreszcie niejeden podjął się tematu i... już w nim pozostał. Ogrom sztuki odnoszącej się do trucizn i toksycznych relacji nie przytłoczył, a wręcz pozwolił popłynąć w motywie trudnym, acz na swój sposób bardzo wdzięcznym. Inspiracje w sztuce bowiem zadziałały niczym narkotyk, a wpływ rzeczywistości sprawił, iż używka ta wzmocniła swe działanie. I tak właśnie Listopad 2012 szykuje kilka smakołyków: Arek Smoleński w Wywiadzie z Nim opowiada o toksynach w zawodzie aktora, Natalia Kosiarczyk w dziale psychologicznym pisze o uzależniających wręcz fascynacjach Freuda, a na deser Jakub Jaworudzki serwuje (...) dzikość i pieszczoty i koronki w swoim przesiąkniętym jadem felietonie. Tym akcentem, Drogie Czytelniczki, pozostaje mi życzyć bon apetit i zaserwować listopadowe danie główne... ze szczyptą arszeniku - ostrzegam, nie odpowiadam za skutki!
Kliknij:
www.facebook.com/touchemagazyn
Marta Lower Redaktor Naczelna
|3
Spis treści ................6 wywiad z nią | Katarzyna Klimek ........8 wywiad z nim | Arkadiusz Smoleński ....14 jej punkt widzenia ...................20 jego punkt widzenia .................22 wyPIEKARNIA TALENTÓW
fashion
.......................24 jestem kasia.................34
her chemical romance street fashion,
Drogie Babeczki! Po długich prośbach, błaganiach, muffinkach w ramach przekupstwa, wreszcie udało się przekonać Naczelną, by przydzieliła mi własną rubrykę. Oto jest! Spieszę z najświeższymi newsami dotyczącymi świata – z przymrużeniem oka. Na początek postanowiłam pozwolić nieco rozkręcić się naszemu Redaktorowi Działu Film/Muzyka*, gdyż to właśnie jego wskazałyście na Fan Page’u TOUCHÉ, aby zrecenzował utwór I’m too sexy – również wybrany przez Was. Nie uwierzycie, ale tak, zrobił to! Bartoszu, oddaję Ci głos (czy też fragment zdobytej w pocie czoła rubryki - doceń to!).
film on i ona w kinie ..............................36
.......................................38 analiza starego dzieła .........................40 w domowym zaciszu .........................42 info kulturalne ........................43
xoxo Muffingirl *Niech odwala czarną robotę za mnie i wyniesie rubrykę „Muffingirl Bakery” na wyżyny wysmakowanego dobrego humoru!
nowości
muzyka
.......................................44 na listopad....................................46 kulturalnie z bristolu .........................47 nowości
literatura szerokie horyzonty ............................48
......................................50 klasyka literatury .............................51 teatr ........................................52 FESTIWALE - Regiofun......................54 recenzje
WERNISAŻ-Viva! Photo Awards 2012...........56
sztuka zatruty świat przyszłości.....................58
Nie posiadam takich bicepsów (a chciałbym!), jakie ma wokalista zespołu Right Said Fred, nie gustuję w przeźroczystej i lateksowej garderobie, którą ów preferuje, a w moim garażu stoi niepozorna Toyota Yaris zamiast czerwonego Mustanga. Suma sumarum, mało mam wspólnego z „modelem idealnym” zaprezentowanym w piosence I’m too sexy. Seks od zawsze sprzedaje się perfekcyjnie. I’m too sexy to wielce radosna, pretensjonalna przyśpiewka traktująca o narcystycznym podejściu członków zespołu, a przede wszystkim autora tekstu, do samych siebie. Z punktu widzenia modela, który „robi mały obrót na wybiegu”, dowiadujemy się, co w egzystencji jest najbardziej traumatyczne, makabryczne, wywołujące rozterki. Mottem przewodnim utworu jest bowiem, Drodzy Czytelnicy, ból istnienia. Bo niby jak inaczej można określić cierpienie i rozpacz z powodu tego, że „jestem zbyt seksowny dla mojego kota”?! Co więcej, zbytnia seksowność jest problematyczna dla: „koszulki”, „kapelusza”, a nawet „Nowego Jorku i Japonii”. I jak tu żyć w pełnej symbiozie i harmonii, jeśli ten seksapil nie pozwala się skupić, powoduje trwogi i zmartwienia? Bo nie jest to, jak mi się wcześniej wydawało, manifest osobistego spełnienia, dumy ze swojego ciała i wizerunku. To depresyjna piosenka w wydaniu disco. Niech Was nie zmyli pewność siebie w głosie wokalisty, jego okazały tors i cudowne ruchy ciała – to jedynie powierzchowność ukrywająca prawdziwe, wewnętrzne kompleksy. Niegdyś Konrad cierpiał za miliony, Werter z miłości, a teraz Right Said Fred przeżywa katusze z powodu buchającego zewsząd seksapilu. Uff, dobrze, że nie mam takiego problemu. Wybieram swoją Toyotę Yaris. Na nią nigdy nie będę zbyt seksowny.
kobieta poszukująca - trucie uszu...60 psychologia słodkie tajemnice Freuda.......................62 czy to chandra, czy to spleen?..............64 TOUCHÉ | listopad 2012
Bartosz Friese
Muffingirl śledzić można na: www.facebook.com/touchemagazyn
Redakcja
MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl
ANIA SALAMON dyrektor artystyczna/layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl
DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/motywy graficzne
BARTOSZ FRIESE redaktor działu film/muzyka bfriese@touche.com.pl
MUFFINGIRL fan page muffingirl@touche.com.pl
DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU - promocja@touche.com.pl Basia Graczyk (powierzchnie reklamowe) Patrycja Szczęsny (patronaty medialne, partnerzy) DZIAŁ GRAFIKI: Ania Krztoń, Basia Maroń, Ania Pikuła, Kinga Tync DZIAŁ FOTO: Olga Adamska, Mateusz Gajda, Hania Sokólska, Karamell Studio, Roksana Wąs STYLISTA: Ania Sowik OKŁADKA: Aleksandra Kozub i Rafał Kwaśniak (Karamell Studio) Grafika: Dobrusia Rurańska Modelka: Dominika Kubica (Fashion Color) Wizaż i stylizacja włosów: Martyna Kowalska (dokładny opis na str 24) DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Dominik Frosztęga, Małgorzata Iwanek, Kuba Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Cyprian Kawicz, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Natalia Tarabuła, Kasia Trząska, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub, Monika Masłowska
Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą
STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała, Maciej Wojcieszak
zostać naruszone przez osoby trzecie.
6|
wypiekarnia
Wypiekarnia Talentów WYPIEKARNIA TALENTÓW to miejsce dla Was i Waszych dzieł, Drodzy Czytelnicy. Publikujemy najciekawszą twórczość, promujemy kreatywność, pobudzamy wyobraźnię, stawiamy Wam coraz to nowe wyzwania w postaci inspirujących, choć nie zawsze łatwych, motywów przewodnich. Listopad 2012 to cybergoth, trucizny, toksyny, kwasy, niepokój, strach - temat ciężki, ale jakże płodny. Wasze świeżo wypieczone wariacje na listopad znajdziecie poniżej. Smacznego! UWAGA! Motyw przewodni na Grudzień 2012 znajdziecie na ostatniej stronie wydania.
Foto: A.Kozub, R.Kwaśniak (Karamell Studio) Modelka: M.Stachura Wizaż: K.Muszer Stylizacja: A.Janduła
TOUCHÉ | listopad 2012
RAFAŁ KARCZ Inspiruje go szeroko rozumiana sztuka pop, neorealizm, psychodelia, film i muzyka. Fascynuje go rozwój i upadek subkultur/ kontrkultur i cały, związany z nimi sztafaż zachowań, gestów, poglądów, wyglądu zewnętrznego itp. Przede wszystkim jest jednak artystą - niebanalnym, bo tworzącym autorską techniką fotografie pełne emocji – strachu, niepokoju, nawet z nutką psychozy. Technika ta polega na wykorzystaniu odbitek zdjęć na papierze fotograficznym - niszczeniu ich w odpowiedni sposób mieszankami kwasów, następnie szybkim suszeniu. Czasem artysta dodaje również elementy graficzno-rysunkowe z użyciem miękkich ołówków, tuszu i kredek. Wtórnie wykonuje zdjęcie, po czym obrabia ostatecznie w najprostszym programie, gdzie kadruje kompozycję i czasem bawi się kontrastem. Nigdy w życiu nie używał Photoshopa, co zaznacza za każdym razem, gdy jego fotografie analizowane są od strony obróbki cyfrowej. Dzieła Rafała wielu osobom przypominają obrazy - nie tylko ze względu na efekt wizualny, ale przede wszystkim obraz duszy. Duszy malowanej emocjami wrażliwego artysty.
TOUCHÉ | listopad 2012
8|
wywiad z nią
ZDJĘCIA ROBIĘ ZAWSZE – NAWET BEZ APARATU
Fotografie: Katarzyna Klimek (bohaterka wywiadu)
TOUCHÉ | listopad 2012
wywiad z nią
Katarzyna Klimek (23l.) – fotograf, autorka licznych wystaw, kreatorka nietypowych planów zdjęciowych. Studentka kulturoznawstwa, uzależniona od dobrego kina. Tradycjonalistka, okazjonalnie ufająca technice. Uważa, że zdjęcie ma być „żywe”, a dobra fotografia to ta zawieszona między szaleństwem i świadomością – perfekcją i naturalnością. Jej cel – fotografowanie. Jej plan – realizowanie siebie w pracy i w pasji. TOUCHÉ | listopad 2012
|9
10 |
wywiad z nią
Fotografia to oszustwo? Oczywiście. To oszustwo, jeśli podstawą fotografii jest Photoshop. Wszystko zależy od tego, o jakiej fotografii mówimy. Mój retusz polega na delikatnej grze kontrastem i barwą. W zdjęciach staram się nie zniekształcać osoby poprawiając ją – staram się patrzeć na nią jak najkorzystniej – za pomocą obiektywu, w chwili, kiedy naciskam spust migawki. Photoshop budzi sporo kontrowersji, a jednak ma swoich zwolenników… To narzędzie, które jest potrzebne, i z którego można korzystać. To jest tak jakby… współczesne wywoływanie zdjęcia. Całą sztuką jest zachowanie umiaru. W fotografii nie chodzi o przesadę i sztuczne, plastikowe twarze. Większość kolorowych pism epatuje takimi właśnie wizerunkami. Fair, czy nie fair? Nie. Kobiety niepotrzebnie popadają przez to w kompleksy.
Powiedziałaś kiedyś, że fotografię trzeba czuć. Co dokładnie miałaś na myśli? Czasami wydaje mi się, że chociaż bardzo istotny – najważniejszy wcale nie jest tu warsztat. Muszę potrafić wyczuć moment, oddać konkretną chwilę. To często polega na intuicji, odpowiednim czuciu właśnie. W fotografii przywiązuję również dużą wagę do światła – jest bardzo ważne, światło tworzy fotografię – to podstawowy aspekt. Poza tym liczy się kompozycja zdjęcia. Ja zajmuję się głównie portretami, więc istotne jest dla mnie to, by jak najkorzystniej przedstawić osobę, którą portretuję. W ogóle jestem zwolenniczką portretowania według starej szkoły portretu, według której trzeba poznać osobę portretowaną, wejść z nią w jakąś relację. Wtedy osoba otwiera się i można pokazać ją w nietypowy sposób, a sam portret – nabiera głębi. Zdarzało Ci się fotografować nieznajomą osobę na ulicy i poznać ją bliżej? Oczywiście. Nie lubię fotografować z ukrycia, kiedy ktoś, komu robię
zdjęcia nie zdaje sobie z tego sprawy. Latem, pewnego dnia wybrałam się do parku, żeby przetestować swój nowy aparat. Spotkałam tam kobietę, która… karmi wiewiórki. Przychodzi do tego parku każdego dnia. Zaczęłyśmy rozmawiać, opowiedziała mi jakie to dla niej ważne. Wiesz, może to zabawne, ale dla tej kobiety wiewiórki są całym światem. Niesamowita, starsza kobieta. Zrobiłam kilka zdjęć. Nie wyobrażasz sobie jaka była szczęśliwa, kiedy je zobaczyła. Pośpiesznie zapisała mi swój adres, a ja przesłałam jej to zdjęcie. Innym razem spotkałam pana Henryka. Przechodziłam ulicą św. Tomasza w Krakowie i zobaczyłam antykwariat. Weszłam do środka. Okazało się, że pan Henryk – antykwariusz, jest duszą tego miejsca, a do tego – wyjątkowo rozmownym, otwartym człowiekiem. Zaczęliśmy rozmawiać. Nie pamiętam już ile czasu przegadaliśmy. To nie były rozmowy tylko o książkach. Wróciłam tam z aparatem, zrobiliśmy trochę zdjęć. Następnym razem – przyniosłam mu odbitki.
Co mówisz kobietom, które patrząc na magazynowe okładki z rozczarowaniem komentują: nigdy nie będę tak wyglądała. Mówię: faktycznie, nie będziesz. Bo jest to niemożliwe. Patrzysz na efekt Photoshopa i bardzo dużej ilości makijażu. Zdjęcia na okładkę nie oddają prawdy. Jaka jest prawda o kobietach - z perspektywy obiektywu? Kobiety powinny się prezentować pięknie i kobiety są piękne – niezależnie od tego, czy mają 180, czy 150 cm, drobną, czy puszystą figurę… Piękno kobiety w dużej mierze polega na jej wnętrzu, które zaskakująco mocno odbija się na zewnątrz. Mężczyźni i kobiety mają różny sposób myślenia, postrzegania świata, wyrażania emocji. W przypadku fotografii jest podobnie – dzieli się na męską i kobiecą? Przyjmuje się, że kobiety są bardziej wrażliwe na pewne aspekty, zwłaszcza przy fotografowaniu ludzi. Jednak tak naprawdę – tutaj nie ma reguły. Są mężczyźni, którzy potrafią w zdjęciach wyjątkowo niebanalnie pokazać kobietę. Znam wielu fotografów, którzy naprawdę pięknie przedstawiają emocje – zdawałoby się w kobiecy sposób, prawda?
TOUCHÉ | listopad 2012
wywiad z nią
Fotografia zbliża ludzi… Na pewno! To niesamowite – móc dzięki niej poznać ludzi, którzy w jakiś sposób zostają w Twoim życiu. Niesamowite jest to, że za pomocą samych tylko zdjęć – opowiadasz historię. W zasadzie bez użycia słów. Patrząc na pana Henryka prawie słyszy się, w jaki sposób mówi o książkach. Jak osiągasz taki efekt za pomocą samego tylko obrazu? Cieszę się, że te zdjęcia są odbierane w taki sposób. Tutaj ogromne znaczenie miała pasja – jego – do książek i moja – do fotografowania. Nasze pasje widzisz na zdjęciach. W Twoich zdjęciach – poza pasją jest również duża emocjonalność… Bardzo mi na tym zależy. Czasami wydaje mi się, że ja bardziej fotografuję sercem niż aparatem. Staram się maksymalnie angażować w to, co robię, wkładać w to siebie. Pamiętasz swoją pierwszą, autorską wystawę? Tak, była w moim rodzinnym mieście, w Wolbromiu. Zatytułowałam ją Więc tak to jest umrzeć z miłości. To cytat z wiersza Haliny Poświatowskiej. Wtedy czytałam dużo jej poezji, to ona była inspiracją dla tych zdjęć i tej wystawy. Pokazałam cykl portretów kobiet. Spotkałam się z bardzo pozytywnym odbiorem. Publiczność podkreślała emocjonalność tych fotografii, o to chodziło. Kobiety na zdjęciach były przypadkowe? To moje koleżanki. Więc tak to jest umrzeć z miłości – to czasy, kiedy dopiero zaczynałam i fotografowałam dosłownie wszystko i wszystkich wokół (śmiech). Kiedy robisz zdjęcia – myślisz głównie o publiczności? Robię to przede wszystkim dla siebie – to znaczy nie staram się fotografować „pod kogoś”. Żeby się podobało, żeby wszystko było jasne. Realizuję to, co mnie samej się podoba. Robię to, czego chcę. I sama jestem dla siebie ostrym krytykiem. Twoja pierwsza wystawa – kobiety. W fotografii często mówi się o ukazaniu
TOUCHÉ | listopad 2012
piękna kobiety, w większości aktów – przedstawia się piękno kobiecego ciała. A co z wyjątkowością i pięknem mężczyzny? Mężczyźni… w każdym z nich można dostrzec coś wyjątkowego. Nie pytam o to bez powodu - na Twoich zdjęciach motyw męski pojawia się często… Przez wiele lat fotografowałam głównie kobiety. Pewnego dnia pomyślałam: tak nie może być i zrobiłam pierwszy krok, pierwsze zdjęcie. W pewnym momencie zdecydowanie wolałam fotografować panów, niż panie… Mężczyźni są trudnymi współpracownikami podczas sesji? Dla mnie – prostszymi niż kobiety. Panie dużo bardziej przejmują się swoim wyglądem i tutaj pojawiają się schody. Każda chce wyglądać perfekcyjnie. Ale panie mają z reguły więcej cierpliwości. Z facetami, z którymi do tej pory pracowałam nie miałam żadnych problemów. Naprawdę. Burzymy stereotypy? Zdecydowanie (śmiech).
CZASAMI WYDAJE MI SIĘ, ŻE JA BARDZIEJ FOTOGRAFUJĘ SERCEM NIŻ APARATEM. STARAM SIĘ MAKSYMALNIE ANGAŻOWAĆ W TO, CO ROBIĘ, WKŁADAĆ W TO SIEBIE.
Czego się boisz w fotografii? Czego unikasz? Najmniejszy kontakt miałam z fotografią architektury. Wiosną 2012 robiłam serię zdjęć Niedoceniany obraz miasta. Architektura międzywojennego Krakowa, która była stworzona w ramach projektu Międzywojenny Kraków – ar-
| 11
chitektura, kultura, nauka. To było duże wyzwanie, fotografować coś, na co nie mam żadnego wpływu. Budynek nie jest specjalnie „elastycznym modelem”. I przede wszystkim - nie da się z nim współpracować. Wyobrażasz sobie sytuację, w której ktoś proponuje Ci taką sesję, na którą reagujesz: nie, tego absolutnie nie zrobię. Byłyby to agresywne akty, które pokazują wszystko. Cenię akty, ale nie potrafiłabym ujmować ich w ten sposób. Myślę, że akurat tutaj pewne aspekty nie powinny być pokazane i powinny być tajemnicą. Aspekt tajemniczości, to kolejny bardzo ważny aspekt w fotografii. Porozmawiajmy o Twojej ostatniej wystawie – pamiętasz ją? Oczywiście. Ostatnio było ich sporo, nie zdziwiłabym się gdybyś czegoś nie pamiętała. To była wystawa z portretem na pierwszym planie, organizowana w ramach Festiwalu Nauki, prawda? Tak, ale to nie były portrety, to znaczy…. Tak, tak. Pomyliłam. A jednak (śmiech). Bo podczas dwóch miesięcy miałam trzy wystawy. Wszystkie nałożyły się czasowo. Jedna to architektura, druga – portrety, a trzecia - wystawa projektu Dystans. Projekt Dystans - dwuznaczny, zastanawiający. Patrzysz i zamyślasz się. Dokładnie o to chodziło. Inspiracja było konkretne wydarzenie, osoba sytuacja? Dystans powstał z moich osobistych przeżyć. Inspiracja? Życie. Aż i po prostu. Inspiracją jest pytanie: czy jesteśmy w stanie pokonać dystans jaki tworzy się między nami? Czy w ogóle jesteśmy w stanie się do siebie zbliżyć? Projekt jest refleksją o człowieku. O człowieku, który jest nagi – nie tyle fizycznie, co emocjonalnie. O człowieku, który boi się odsłonić... przed drugą osobą, ale jednocześnie ogromnie tego pragnie. O człowieku, który nie potrafi wyzbyć się szyby. Odgradzamy się od siebie stawiając szyby-bariery. Te za-
12 |
wywiad z nią
pewniają nam pozorne bezpieczeństwo i pozwalają czuć się pewniej w świecie, w którym ciężko zaufać innym. Szyba to blokada, przez którą nigdy nie będziemy w stanie dotknąć kogoś naprawdę. Nie usłyszymy prawdziwej barwy czyjegoś głosu i nie zobaczymy autentycznego blasku oczu. „Fotografowanie to rodzaj krzyku, nie po to jednak, by udowodnić swoją oryginalność. To sposób życia” - Henri Carter – Bresson. Zgadzam się, oryginalność nie zawsze jest najważniejsza. Chodzi o to, by pokazać ludzi, sytuacje, rzeczywistość – świeżo na to patrząc, ładując tam swoje emocje, angażując całego siebie. Wtedy, fotografia zaczyna „mówić”, taka fotografia jest krzykiem. Taka fotografia jest odkrywaniem siebie. Twoje zdjęcia „krzyczą”? Myślę, że projekt Dystans jest pewnego rodzaju krzykiem. Na wernisażu, otwierającym tę wystawę, podszedł do mnie pewien mężczyzna i zapytał poważnym tonem, czy może mnie przytulić. Biorąc pod uwagę przekaz Dystansu, to było niezwykłe. Efekt relacji między mną a widzem poprzez zdjęcie. Słyszałam interesujący komentarz na Twój temat: zdjęcia robi nawet wtedy, kiedy nie ma przy sobie aparatu. Co to znaczy? To prawda (śmiech). Często idąc ulicą po prostu widzę zdjęcie, widzę konkretny kadr. Nie zawsze mam przy sobie aparat, ale zawsze „robię zdjęcia”. Skąd wizja, pomysł, koncepcja na Twoje fotografie? Często zaczyna się tak, że nocą nie mogę zasnąć. Wtedy mam w głowie niesamowitą burzę. Burzę myśli. Wtedy zapisuję wstępne pomysły, szkicuję całe kadry… Brzmi jak wizja „natchnionego artysty”. Być może (śmiech). Akurat teraz mam kilka zupełnie nowych projektów, które chcę zrealizować i to właśnie tam zawarte są ostatnie „wizje”, które natchnęły mnie we śnie. Co dzieje się potem? Teraz mam w planach projekt inspirowany filmem. Wybrałam kilkanaście filmów. Z każdego z nich będę wybierać
tylko jeden kadr… i będę go odwzorowywać. Do tych sesji potrzebuję ludzi bardzo mocno podobnych do filmowych pierwowzorów, bo tutaj moim celem jest by same zdjęcia – przypominały oryginalne kadry.
CZĘSTO IDĄC ULICĄ PO PROSTU WIDZĘ ZDJĘCIE, WIDZĘ KONKRETNY KADR. NIE ZAWSZE MAM PRZY SOBIE APARAT, ALE ZAWSZE „ROBIĘ ZDJĘCIA”. Nietypowy projekt. Jakie filmy wybrałaś? Jest wśród nich dużo takich, które warte są obejrzenia, a nie są powszechnie znane np. Jak we śnie czy Powrót. Mam też kilka klasyków w planach – jakieś dzieło Bergmana, Tarkowskiego. Jest już konkretna obsada do projektu? Do kilku zdjęć tak. Kim są ci ludzie? Część obsady to moi znajomi. Wybrałam osoby, które według mnie pasują do danego filmu najlepiej – czasami niekoniecznie wyglądem, ale także charakterem. Poszukiwania do kolejnych – nadal trwają. Co jest najważniejsze podczas takiej sesji? Kiedy na plan zdjęciowy przychodzą Twoi przyjaciele, którzy pewnie niekoniecznie są profesjonalnymi modelami i nie do końca wiedzą, co ze sobą zrobić. Wtedy – zaczyna się Twoja rola. Tak. Bardzo ważne jest przygotowanie do sesji Na początku chodziłam na zdjęcia spontanicznie, bez konkretnej koncepcji. Teraz wiem, jak istotne jest przygotowanie. Muszę ustalić to, co chcę zrealizować, odtworzyć kadry, które miałam w głowie i po prostu – zrobić to. Co do pozujących – tu nie chodzi o to, czy dana osoba ma doświadczenie w modelingu, czy go nie ma. Bardzo lubię naturalność, świeżość. Staram się, by moi modele nie czuli się w żaden sposób skrępowani, chcę, by
w jakiś sposób próbowali sami pokazać siebie przed obiektywem. Fotografia może być sposobem na życie? Myślę, że tak. Dla Ciebie jest? Zdecydowanie! Nie umiałabym już żyć – nie fotografując. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. To jest niesamowite… Zdjęcia bardzo mocno weszły w moje życie. Gdyby ktoś zabrał mi aparat – byłabym najnieszczęśliwszą kobietą na świecie! Zdradzasz fotografię z jakąś inna pasją? Na pewno z kinem. To mój nałóg. Dramaty, dobre komedie, nie zamykam się na jeden gatunek – lubię kino, które o czymś mówi, porusza ważne kwestie, daje chwilę do zastanowienia się. To nie jest zdrada (śmiech). Kino i fotografia są wyjątkowo mocno powiązane. Mówi się, że jeśli ktoś jest dobrym operatorem filmowym, jest też świetnym fotografem i odwrotnie. Ostatnio próbuję również swoich sił w filmie, w kręceniu i jednak nie jest tak łatwo. Patrzę bardziej statycznie, trudno jest tworzyć ciągłą historię. Dynamika, ruch - to jest dla mnie wyzwanie. Wróćmy do mężczyzn przed obiektywem. Na co zwracasz u nich największą uwagę? Moją uwagę najbardziej przykuwa tajemnica. Coś, co facet potrafi przekazać tylko za pomocą siebie – bez użycia słów. Najbardziej liczy się niekoniecznie odwaga przed obiektywem, ale oczy. I dłonie Często to właśnie faceci inspirują Cię w fotografii? Tak, o czym może świadczyć mój projekt Dead Men’s Bones. Inspiracją był tu Ryan Gosling. Najpierw odkryłam go jako świetnego aktora, później – równie dobrego muzyka. Dead Men’s Bones to sesja mocno kostiumowa. Intrygująca i niepokojąca. Opowiedz jak przebiegała. To sesja, która wymagała mnóstwo pracy, zajęła masę czasu. Zaczęłam od opisania tego, jak widzę ten projekt, jak miałyby wyglądać stylizacje, poszczególne ujęcia. Zgłosiło się sporo chętnych. Wybrałam spośród nich konkretne osoby i przeszliśmy do działania. Dead
TOUCHÉ | listopad 2012
wywiad z nią
Men’s Bones to projekt w dużej mierze kostiumowy, nawiązujący do gry aktorskiej, to zabawa stylizacją. Ciekawym elementem było to, że każdy szukał strojów, masek, różnych dziwnych gadżetów i specyficznych akcesoriów na własną rękę. Potem spotkaliśmy się i już na miejscu, na planie zdjęciowym, tworzyliśmy wszystko wspólnie. Modele sprawdzili się wspaniale, jestem z nich bardzo zadowolona. Ostatnie zdjęcia
TOUCHÉ | listopad 2012
w ramach projektu Dead Men’s Bones powstały we wrześniu tego roku. Efekty można już obejrzeć i ocenić. Gdybyś miała opisać swoją osobowość – jak fotografię – mówiąc o kolorystyce, barwach, kontrastach? Ta fotografia byłaby czarno – biała. Kontrastowo? Być może. Cenię prawdę i jasne patrzenie na życie: tak albo nie – białe albo czarne.
Strona Kasi: www.kasiaklimek.com
Rozmawiała: Justyna Skrzekut
| 13
14 |
wywiad z nim
Arkadiusz Smoleński (ur. 1984) – polski aktor teatralny i filmowy, absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Zwycięzca programu telewizyjnego „Debiut” (2003), który to dał mu szansę na zaistnienie w aktorskim świecie. A on tę szansę doskonale wykorzystał. Obecnie można go spotkać na deskach Teatru Prezentacje („Ameryka”, „Martwa królewna”), Teatru Dramatycznego („Córeczki”) oraz Teatru La mort.e („Hamlet Maszyna”). Nie stroni również od produkcji filmowych (np. „Święty interes” w reż. M. Wojtyszko, najnowsze: „Kanadyjskie sukienki” w reż. M. Michalskiego oraz „Kemping” w reż. K. Jankowskiego).
TOUCHÉ | listopad 2012
wywiad z nim
SKAZANY NA… KOBIETY
TOUCHÉ | listopad 2012
| 15
16 |
wywiad z nim
Na jakie toksyny narażona jest praca aktora? Toksyczne może być to, co wynika ze specyfiki zawodu, relacji między ludźmi. Najbardziej trujące są pewne reguły finansowe, który rządzą tym światem. Zdarzają się jednak produkcje, które na początku nie zakładają sukcesu finansowego i wtedy udaje się tego wystrzec. Bardzo dużej ilości młodych ludzi marzy się oszałamiająca kariera. Zdarza się, że próbują oni zdobyć popularność za wszelką cenę, walczą o główne role… Chcą dostać się na firmamenty, na które ich nie stać. I niewiele dają w zamian. Rodzą się wtedy napięcia, które wyzwalają tak zwaną żółć. Co to za ludzie? Beztalencia. Ludzie, którzy nie szanują odbiorcy. Ci, u których nie ma wrażliwości, która powinna ponosić odpowiedzialność za sprzedawany produkt. Ci, którzy cisną się do aktorstwa niekoniecznie z artystycznych pobudek. W tej branży, pewnie jak w każdej innej, znajdzie się mnóstwo zatrutej, złej krwi. Bierze się ona ze ślepych zapędów niezdolnych ludzi, niezdolnych w tej dziedzinie.
krzywdę. Zresztą indywidualizm przestaje być domeną aktorów i artystów. Współczesny świat narzuca nam pewną formę, która opiera się na pośpiechu, a to skutecznie zabija refleksję. Wypracowuje łatwość. Coraz mniej zostaje tych, którzy nie idą z biznesem pod rękę. A ta osławiona sprawa Szapołowska – Englert? Co tam było toksycznego? Nie wtrącam się, nie obchodzi mnie to. Jestem poza tym teatrem i poza tymi ludźmi. Wydaje mi się, że to medialna nagonka, to ich trzeba pytać i ich przywoływać do odpowiedzialności. Ja nie chcę się wypowiadać i oceniać, bo tak naprawdę nie znam tej sprawy i chcę być wobec niej fair. A jak była ona komentowana w środowisku aktorskim?
Nie była. Wiesz dlaczego? Bo nie istnieje coś takiego jak środowisko aktorskie jako jedność! Tą nazwą można jedynie określić zewnętrznie pewien rodzaj społeczności, która zajmuje się grą aktorską. Obecnie współpracuję w teatrze z aktorami, z którymi przygotowuję spektakl i na ten czas oni są moim środowiskiem aktorskim. Ale jak to możliwe? Są stowarzyszenia dziennikarzy, różne związki zawodowe, stowarzyszenie księgowych, mechaników… Dlaczego aktorzy nie czują się społecznością? Nie przypominam sobie żadnego protestu, który byśmy wspólnie zastosowali. Nie przypominam sobie sytuacji, żebyśmy wspólnie poszli na jakiś wiec, walczyli w imię czegoś. Każdy z nas sam
Założę się, że nie będziesz chciał podać mi konkretnych przykładów. Szkoda czasu. Na szczęście Ty jesteś inny… (Śmiech). Sam wciąż czekam na szansę udowodnienia czegoś światu. Myślę że problem polega na wgłębianiu się w materię. Niektórzy tego nie robią. Przeciwko temu lubię protestować. Zastanawia mnie to, skąd się bierze odgórne przyzwolenie na działania pseudoaktorskie. Myślę, że dotyczy to decydentów – zarówno profesorów, którzy selekcjonują rekrutów do szkół teatralnych, jak i ludzi z showbiznesu, którzy ich później zatrudniają. Ale i również publiczności, która daje się na to nabrać. Nie da się ukryć, że wszyscy aktorzy to indywidualiści. Na tym tle też są spięcia? Ten zawód wymaga ogromnego skupienia na własnej materii, wrażliwości i emocjonalności. Aktorzy są egocentryczni i osobliwi. To jakkolwiek niezbędne jest do wykonywania tego zawodu, potrafi jednak zrodzić kompleksy i niespełnione oczekiwania. Jeśli nie masz odpowiedniego podejścia psychicznego czy mentalnego, to konfrontacja z drugim światem, drugim aktorem, potrafi wyrządzić
TOUCHÉ | listopad 2012
wywiad z nim
w sobie jest osobowością, indywidualnością, osobliwością i całym wielkim światem. I to wystarcza. Oczywiście funkcjonujemy w pewnym sensie jako społeczność, ale nie przyjaźnimy się wszyscy ze sobą. Potrafimy się oczywiście kochać, wielbić, kibicować sobie w określonych sytuacjach. Hmm… A wyobraź sobie, że jesteś na domówce, w której bierze udział wiele ludzi z różnych kręgów. Nagle okazuje się, że wśród zaproszonych gości jest jeszcze jeden aktor… O nie! O nie! Jeśli tam jest jeszcze inny aktor, to ja pierwszy pocałuję tę dziewczynę! On za wszelką cenę pozna się wtedy z producentem jakiegoś programu medialnego, osiągnie pewien rodzaj popularności medialnej i wyda mu się, że jest lepszy ode mnie… koło się zatoczy (śmiech). Chyba, że będzie to aktor, który nie ma pracy… wtedy pogadamy… (śmiech.) A tak na serio, to imprezuję z moimi kolegami po fachu i są to bardzo „twórcze” imprezy, to nie jest tak, że za wszelką cenę się unikamy. Może po prostu jest potrzeba twórczego fermentu. A nie jest przypadkiem niczym nieuzasadnionej niechęci? Praktycznie my już od samego początku, od pierwszego dnia egzaminów do szkół teatralnych, uczeni jesteśmy rywalizacji. A to, co dzieje się potem, to konsekwencje takiego, a nie innego stanu rzeczy. w grę wchodzą ambicje, a tu ciężko się wybić. Znajdujesz jakąś odtrutkę na te sytuacje? Miłość. A środki znieczulające? Podróż do domu i długi spacer z psem. Chyba, że pytasz o używki? Zawód aktora jest szczególnie narażony na nałogi. Przygotowuję teraz przedstawienie w Teatrze Scena Prezentacje „Martwa królewna”. Główna bohaterka tego przedstawienia, Rimma, mówi, że pije po to, żeby wytrzeźwieć. Czasami po to się pije… Ale czy to to daje ulgę? Chyba przeciwnie. Ale upić się czasem trzeba (śmiech). O czym rozmawiasz z kumplami przy piwie? O dziewczynach! O samochodach też (śmiech).
TOUCHÉ | listopad 2012
W najnowszym „Przekroju” (nr 43 – przyp. red.) zamieszczony jest wywiad z doktorem Tomaszem Sobierańskim, socjologiem z Uniwersytetu Warszawskiego. Kiedy pada pytanie, o czym mężczyźni rozmawiają przy piwie, odpowiada: „o samochodach i o kobietach”. Podkreśla: „w tej kolejności”. U Ciebie kolejność jest odwrotna (śmiech). Być może pan Sobierański ma fajny samochód… Dziewczyny są wdzięczniejszym tematem. Jak myślisz, o czym dziewczyny rozmawiają przy alkoholu? Śmiejecie się z mężczyzn! Pewnie traktujecie nas wtedy brutalnie i wulgarnie… Może też o sztuce, a o aktorach to już z pewnością (śmiech).
KOBIETA POTRAFI PRZYNIEŚĆ ULGĘ I ZACHOWAĆ SPOKÓJ. I TU JEST JEJ SIŁA. I DLATEGO MY – WARIACI – ZROBIMY DLA WAS WSZYSTKO!
Znasz się na kobietach? Nikt nigdy się nie poznał na kobietach, bo nie poznał wszystkich kobiet! Każda z Was jest inna, każda tworzy odrębny świat… I nie można tych światów sprowadzać do wspólnego mianownika, do fizyczności. Przynajmniej w tym się wyraża mój szacunek wobec kobiet, bo kobiety są przeze mnie uwielbiane. Wszystkie? Każda na swój sposób oczywiście. Co w kobietach może być toksycznego? Nie lubię, kiedy staracie się być twardsze, niż w rzeczywistości jesteście. Niektórym kobietom wydaje się, że potrafią być silne, bić facetów czy nawet być facetami. Niekiedy takie kobiety bywają agresywne w takim nieprzyjemnym, bokserskim wydaniu. Po co ta wojna? Między nami od początku – od Słowa czy od Chaosu – toczy się pewien rodzaj słodkiego boju. Słodkiego boju, a nie wojny, która ma udowodnić, kto jest lepszy. I mężczyźni, i kobiety mają swoje zadania do wyko-
nania. I w tym powinniśmy stworzyć rodzaj partnerstwa. Żaden facet nigdy nie będzie lepszy od kobiety, a żadna kobieta nigdy nie będzie lepsza od faceta. To znaczy, że jesteś za ściśle określonym podziałem ról społecznych? Nie, to nie jest w żaden sposób z tym związane. Chodzi o to, że inne przymioty powinny być domeną kobiet, a inne mężczyzn. To kobiety mają w sobie wrażliwość, spokój… I są mądrzejsze od facetów. I to mówi facet!? Tak, tak myślę. Ta mądrość kobiet przejawia się w racjonalizmie, w rzeczywistym podejściu do okoliczności, w świadomości. Mnie przekonuje świat, w którym to facet jest łobuziakiem, a kobieta jest mądra. Kobieta potrafi przynieść ulgę i zachować spokój. I tu jest jej siła. I dlatego my – wariaci – zrobimy dla Was wszystko (śmiech)! Wpakowałeś się kiedyś w jakąś toksyczną relację, niekoniecznie damsko – męską? Niejedną, ale tylko damsko – męską (śmiech). Czasem ulegamy namiętnościom, a kiedy przychodzi czas na refleksję, coś zaczyna zgrzytać. Zdarzało mi się być w związkach, które polegały wyłącznie na namiętności, a nie niosły za sobą nic poza tym. Teraz staram się oddzielać namiętność od miłości, ale przez to oddalam się od przekonania, że kiedykolwiek znajdę tę prawdziwą miłość (śmiech). To trudne. A nie jest tak, że sam, być może podświadomie pchasz się w takie relacje? Możliwe! Może po prostu jestem skazany na bluesa… Na kobiety pistolety (śmiech)! Toksyczne kobiety, co to w ogóle znaczy? To chyba takie kobiety, które próbują sprzeniewierzyć się własnej naturze… Ja patrzę się na to inaczej. Widzę kobiety wyzwolone, które uwalniają swoją naturę. Docierają do instynktów, naturalnych zachowań, które chociażby przed półwieczem poddawane były ostrej krytyce. Z iloma kobietami z tej epoki rozmawiałaś? Wszystkie były nieszczęśliwe? Nie powiedziałam, że były nieszczęśliwe. One nie wiedziały jeszcze, że może być inaczej. Tak, to prawda. Teraz jest mnóstwo możliwości, z których możemy korzystać
| 17
18 |
wywiad z nim
wspólnie i to bardzo dobrze. I tak zbyt dużo talentów już zmarnowaliśmy, a potencjał przecież jest ogromny. Odgrywałeś kiedyś jakąś toksyczną postać? Czarny charakter? Gram postać Hamleta w spektaklu „Hamlet Maszyna” niemieckiego dramaturga – Müllera, ale to nie jest tak do końca trująca postać. To toksyczny świat tak go zepsuł, że postanowił stać się taki sam, aby się przed tym światem obronić. Spektakl ten będziemy grać pod koniec listopada i w grudniu w Teatrze la M.ort. Zapraszam. Masz za sobą dwie kreacje homoseksualisty – w TVN- owskim serialu „Na Wspólnej” oraz w „Akademii” Agaty Puszcz emitowanym przez TVP Kultura. Jak czułeś się w tych rolach? To trudna sprawa. Takie role kuszą o przerysowanie, a to przecież są bardzo poważne emocje. W tym wydaniu czułem się crazy (śmiech). Kiedy zaproponowano mi tę rolę pomyślałem po prostu „dlaczego nie”…? Mylono Cię na ulicy z odgrywaną postacią? Zdarzało się (śmiech). Największy etap popularności miałem jednak po wygranej w programie „Debiut”. Wtedy najsilniej odczułem na własnej skórze rodzaj rozpoznawalności. Ludzie różnie reagują. Niektórzy kłaniają się w tramwaju, inni wyklinają cię na Dworcu Centralnym. Nastoletnie fanki też już dały Ci w kość? W kość nie (śmiech). Dostawałem urocze listy, na wszystkie odpisałem… Na wszystkie dwa (śmiech). Chciałbyś być bardzo sławny? Nie, ja chciałbym zrobić coś istotnego. Mam poczucie jakiejś misji, to może trochę dziwne… Czekam na rolę, która pozwoliłaby mi pokazać ludziom coś ważnego. I myślę, że jestem już na to gotowy. Każdy aktor na to czeka. Myślę, że nie wszyscy. A ja czekam na coś ważnego, na coś, co pozwoli poruszyć mi świadomością i głębokimi emocjami ludzi. Dużo słyszy się o poświęceniach aktorów dla ról, człowiekiem – legendą stał się tu już Christian Bale. To nie przesada? Dlaczego? Jak już się za coś zabierać, to z przesadą i przepychem (śmiech). Praca aktora to praca na żywym organizmie, na własnych emocjach… Nie da się inaczej.
Albo jesteś twórcą albo odtwórcą. Zawód aktora postrzegam jako twórczy. To dużo kosztuje, ale ja nie potrafię inaczej. Daję tyle, ile mam. Czyli dla roli warto narażać własne zdrowie, własne życie? Witkacy pisał, że dla sztuki można nawet zabić. To przesada oczywiście, ale determinacja musi być duża. Co Ty byłbyś w stanie zrobić dla roli? Staram się dla niej zrobić wszystko, żeby nie tylko wykreować dla widza pewien świat, ale przede wszystkim, żeby ten świat go zainteresował. By był niebanalny. W tym tkwi misyjność aktorstwa – to rodzaj odpowiedzialności za refleksje widza. Za refleksje człowieka, który przyszedł się rozbawić. Teatr to zabawa, ale powinien zmuszać do myślenia. Nie chodzi o to, żeby zmieniać świat przez aktorstwo samo, ale poprzez refleksje, które można nim wywołać. Nie wmówisz mi, że ludzie przychodzą do teatru, żeby być zmuszani do myślenia. Nie, ludzie przychodzą w różnych celach. Niektórzy po to, żeby się zainspirować i zachwycić. Inni, żeby się pobawić. Jeszcze inni przychodzą na randkę albo… sami nie wiedzą dlaczego. Miło ich wtedy zaskoczyć. Albo żeby popatrzeć na przystojnego aktora (śmiech). Ja chodzę do Starego (Narodowy Teatr Stary w Krakowie – przyp. red.), żeby zobaczyć Błażeja Peszka (śmiech). Bardzo Ci dziękuję (śmiech)! To znaczy, że nie widziałaś jeszcze mnie na scenie (śmiech)! Żartuję, ja też na niego chodzę (śmiech). Ludzie przychodzą z różnych pobudek, kogoś lubią bardziej, a kogoś mniej. Myślę, że właśnie dlatego aktorzy mogą się nie znosić. O polityce nie będziemy rozmawiać, ale… Nie! Porozmawiajmy o polityce! Chciałbym wnieść swój osobisty apel, żebyśmy nie godzili się na to, co się dzieje, powiedzmy stanowcze „nie”. Obecna polityka ubliża naszej inteligencji, godności, a przy następnych wyborach… Nie, nie rozmawiajmy lepiej o polityce (śmiech). W jaki sposób aktorstwo chce na to wpływać? I czy w ogóle chce? Zdarzały się jakieś inicjatywy przy okazji wyborów, ale z tego co pamiętam niezbyt udane. Misyjność teatru polega w moim mniemaniu na tym, żeby cały czas uświa-
TOUCHÉ | listopad 2012
wywiad z nim
damiać ludzi. A najbardziej uświadamiające są punkty odniesienia. Im człowiek posiada ich więcej, tym szerzej potrafi spojrzeć na różne kwestie. Teatr jest po to, aby te punkty odniesienia pokazywać. To w pewien sposób dotyczy też naszych wcześniejszych dywagacji na temat kobiet i mężczyzn we współczesnym świecie. I Wy i my – mamy coraz więcej punktów odniesienia i coraz łatwiejszy dostęp do nich. To rozwija naszą świadomość. Jeżeli my – aktorzy, twórcy, artyści, dostarczymy te punkty odniesienia w jakościowy sposób i będziemy odwoływać się do wyższych pobudek, choćby do zapomnianej dziś szlachetności, to ich odbiorcom łatwiej będzie dokonywać mądrych wyborów. Aktorzy są wierni? Nie wiem, nie byłem jeszcze z żadnym aktorem, żaden mnie jeszcze nie zdradził (śmiech). A Ty, jesteś wierny? Staram się być lojalny i prawdziwy – to dla mnie kluczowe. Bo czym jest w ogóle niewierność? Chwilową przygodą, namiętnością? To bardzo indywidualna sprawa. Jeśli jesteś lojalny, potrafisz zawsze dojść do konsensusu, nie musząc ukrywać prawdy. Współczesna otwartość - dzisiejsze czasy porno – budzą otwartość na intymne tematy, powodując jednocześnie modę na poligamię , posługując się motywami poznawczymi, na to trzeba uważać! Traktujesz aktorstwo jako pracę? Nie! Ja jestem pasjonatem. Nie umiem i nie lubię pracować od - do. Jestem marzycielem, dlatego w grę wchodzą tylko i wyłącznie pasje. Dlatego w grę wchodzą emocje. I to te najprawdziwsze. Stąd pasja aktorska. Ale mam też różne inne (śmiech)! To będzie temat na zupełnie inną rozmowę… Rozmawiała: Natalia Sokólska Fot: Hanna Sokólska Dziękujemy klubokawiarni „Chwila” w Warszawie (ul. Ogrodowa 31/35) za udostępnienie wnętrz do realizacji sesji. http://www. chwiladaklub.pl/
TOUCHÉ | listopad 2012
| 19
20 |
jej punkt widzenia
Ilustracja: Kinga Tync
Będziemy pędzić bimber
Najwyższa wartość pracy – to to, kim pozwala ci się stać. Taka była konkluzja wynikająca z mojego eseju na pierwszym roku studiów. Wykładowczyni z Erystyki i retoryki dziennikarskiej (zabij mnie, do dziś nie wiem, czym jest erystyka), zleciła nam napisanie szkicu na temat Moja praca. Zacierałam wręcz ręce z zachwytu, że będę mogła pochwalić się różnorodnym, jak na swój wiek, doświadczeniem zawodowym. Zaczęłam bowiem dość wcześnie, choć wcale nie musiałam. Praca w cukierni była dla mnie jawnym wyzyskiem człowieka przez człowieka. – Po co nam w cukierni ziemniaki? – Będziemy pędzić bimber. To był ciąg mentalnych znaków zapytania i wielkich niewiadomych. To były dni spędzone na myciu pojemników większych ode mnie i robienia deserów lodowych w kształcie Myszki Miki. Otuchy dodawały mi jedynie zmiany, podczas których pracowałam z Sylwią. Poznałyśmy się kilka miesięcy wcześniej, kiedy poszukiwałam dobrej krawcowej. Uszycie mojej studniówkowej kiecki nie było łatwą sprawą – na studniówce chciałam być biedronką. Błagam, nie pytaj, o co mi wtedy chodziło. Sylwia zadaniu sprostała. Myślę, że musiała uznać, że trochę jestem świrem, choć raczej niegroźnym. Spotkałyśmy się potem w tym cukierniczym grajdole i jakoś tak wyszło, że trzymałyśmy się razem. Traktowałam tę robotę tylko i wyłącznie jako tymczasową możliwość zarobku. Żal mi było Sylwii, bo cukiernia stanowiła główne utrzymanie jej rodziny. Innych kobiet stamtąd nie było żal mi ani trochę. Potem nastąpiła era „najlepszych świderków w mieście”. Przez sen powtarzałam skasuj sobie – wydaj sobie, cokolwiek to miało oznaczać. We wspomnieniach rysuje mi się już łagodniejszy obraz tego czasu, choć ewentualny powrót tam skasowałby pewnie nieodwracalnie wszelkie marzenia o lepszym życiu. Później przyszedł czas na hostel. Jeśli jesteś jeszcze na etapie szukania nieetatowej pracy, to masz moją rekomendację, jeśli chodzi o fach recepcjonistki. Siedzisz, gadasz z ludźmi, od czasu do czasu dopełniając biurokratycz-
nych zobowiązań. Przestrzegam tylko przed dwoma: nie kładź się podczas nocek (szczególnie, kiedy jest ruch) i nie imprezuj z gośćmi. Zwłaszcza, jeśli w hostelu zamieszczone są kamery. Ja zauważyłam to nieco za późno. Sama już nie wiem teraz, kim pozwalały stać mi się te prace. Z samego faktu zaangażowania zawodowego przynosiły chyba niejaki splendor wśród uczelnianej braci. Mogłam czuć się bardziej odpowiedzialna i przedsiębiorcza, niż w rzeczywistości byłam. W cenie były też te porozumiewawcze spojrzenia, gdy trzeba było wcześniej opuścić zajęcia. Z reguły z powodu ciekawszych rozrywek, ale praca była niezłym usprawiedliwieniem. Zaangażowanie zawodowe w radiowej agencji informacyjnej oraz moje obecne zajęcie, które traktuję raczej jako rozrywkę, a mianowicie praca na selekcji, znacząco zweryfikowały moje myślenie o pracy. Najwyższa wartość pracy – to jest to, co jeszcze możesz z niej wyciągnąć. W radiu rozumiałam to jako namacalne efekty marketingu szeptanego. Ktoś słyszał, że coś robisz, więc prosi o coś z tej branży. Choć dorywcze – to z reguły lepiej płatne. Im więcej tych zleceń, tym lepiej. Z kolei z pracy na selekcji wyciągam to, co szczodrzy imprezowicze raczą zostawić. A uwierzcie, szczególnie w weekendy – są wyjątkowo hojni. Zastanawiam się, do jakiego wniosku dojdę za parę lat. Wyznawane idee ewaluują ewoluują i to jest normalne. Dziś z przymrużeniem oka wspominam poglądy, jakie wyznawałam kiedyś. I z lekką niepewnością zastanawiam się, w jaki sposób myśleć będę wkrótce. Modlę się tylko, żeby nie brzmiało to tak, jak to, co wciąż napawa mnie odrazą: najwyższa wartość pracy – to to, ile kasy możesz z niej wyciągnąć.. Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl
TOUCHÉ | listopad 2012
jej punkt widzenia
| 21
Ilustracja: Kinga Tync
Fuckty
Waśniewska wsiadła na konia, a ja spadłam z krzesła. Spadłam ze wszystkich mebli, na których mogłam w ogóle kiedykolwiek siedzieć. Ręce opadły mi przez biedaszyby aż do kopalnianych chodników, a trzeba Państwu wiedzieć, że jako dzieweczka ze Śląska wiem, co mówię. Waśniewskie okrakiem spoczęcie na zwierzęciu kopytnym pokazuje bowiem, jakim pokarmem pożywia się nasz naród mickiewiczowsko-norwidowski, w głupocie swej rozciągnięty od morza aż do Tatr. Jak pokazują pewne mądre tabelki, w osiedlowych sklepikach, przydrożnych kioskach, na poczcie i oprócz tego wszędzie, co dzień 371 448 Rodaków wyciąga z głębi kieszeni 1,50 złotego celem nabycia magazynu popularno-naukowo-lajfstajlowego Fakt. Nie wiadomo, jak ma się to do 159 721 rozprowadzonych podobnym kanałem numerów ogólnopolskiego czasopisma opinii Super Express, aczkolwiek z pewnością ma się super. Gdyby nie nabyli wyżej wymienionych dzieł narodowego piśmiennictwa, mogliby każdego dnia bożego kolektywnie kupić na przykład mieszkanie na Powiślu i przepisać je na przykład na mnie. Niby czemu mam nie mieć, Sienkiewiczowi jakoś postawili. Albo kupić po samochodzie dla mojej Mamy, Pani i Pana, a jeszcze dalej starczyłoby na domy dziecka, parafie oraz klub sportowy Nadzieja z Sosnowca. Gdybym natomiast powodowana staropolską skromnością wyrzekła się oferowanych mi przez Rodaków darów i zamiast tego doliczyła pulę ofiarowaną wskazanym dziennikom przez hojnych wujków reklamodawców, mielibyśmy siana tak dużo, że mogłoby wystawać już nie tylko z butów. Wystarczyłoby pewnie, by każdemu bez wyjątku ufundować codziennie po lodzie Magnum, porą zimową wymiennie na suchego loda. I pisałyby obcojęzyczne Internety, że oto jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie kraj, w którym ludziom stawia się ze zbiórki publicznej po lodzie. Lód runąłby pewnie razem z murem. Tymczasem jednak Naród dobywa ze swej sakiewki złoty piątka i ze mną łamać się nim nie zamierza, choć w służbie oświecenia nabytą
TOUCHÉ | listopad 2012
wiedzą dzielić się garnie chętnie. Ma dla mnie niusa na gratisie. Naród czyta, obrazki ogląda, szumią łamy, oj szastają stronnice! A na nich dziwy nad dziwy. Na życie rodaków zasadza się kolejno czajnik, termo wałek, kurz, a nawet szatańskie kozy. Przecieram zdumione blaskiem poranka oczęta – czytam cudzą gazetę w zasadzie od tyłu, więc istnieje pewna doza prawdopodobieństwa, że mi się to wszystko śni. Ale gdzie tam. Internetowe archiwum przynosi jeszcze więcej cudów zza miedzy. Najbardziej rozczula bodaj pani Krystyna, której wielkanocne jajo wybuchło siarkowodorem prosto w oko, powodując rozlicznie straty fizyczne oraz moralne. Co strona, to kolejne wzruszenie, serce me drży niespokojne i myślę, że może bym i ja sobie czasem kupiła ten Super Express razem z bułeczką? Lecz wtedy człowiek wyniszczony przez uniwersytety dokonuje w głowie szybkiej kalkulacji pozwalającej oszacować, że w skali miesiąca nie kupując Faktu może dwukrotnie nawiedzić kinematograf. Stać mnie na jedną książkę. Sześć tygodników opinii. Pół spektaklu w teatrze. Trzy lakiery do paznokci. Jedną pizzę gigant. Butelkę martini, 5 piw, lub w ostateczności 10 kilo ziemniaków. Powszechnie wiadomo jednak, że Rodak ceni wiedzę i na niusie oszczędzał nie będzie. Będzie więc do końca świata (przypominam!) kupywał pewien dziennik, a na końcu pójdzie do tabloidowego nieba. Gdybym była zepsuta do granic możliwości dodałabym, że spotka tam Magdę Waśniewską. Ale nie jestem, zakończę więc tylko proroctwem – nie spotka redaktorów swojej ulubionej prasy. Belzebub założył im bowiem własną lożę klubową w piekle bełkotu. A żeby ich literka jasna kopła! Sandra Staletowicz Oczekując na przejawy solidarności Narodu, trzymająca kredens: staletowiczowna@gmail.com
22 |
jego punkt widzenia
| odważnie o wszystkim
il. Basia Maroń
O smokach, pelerynach i osiedlowych chłopakach
Cały szum wokół nowego magnum opus polskiej kinematografii (którego przekornie nie obejrzę, przynajmniej w najbliższym czasie) kazał mi przemyśleć raz jeszcze mój stosunek do hip-hopu. Tak, mowa o Jesteś Bogiem. I okazało się, że żyłem w ogromnym błędzie! Widzicie, do tej pory trwałem w przekonaniu, że spora część owego gatunku to jednak (sympatyków proszę o głęboki oddech) bezdennie durna szmira. Niemniej równocześnie wierzyłem, że gdzieś tam istnieje kraina prawdziwego hip-hopu, o której mówiło mi wielu, wielu z nią obcowało, a jakoś się złożyło, że przez moje lenistwo jeszcze jej nie odnalazłem. Tutaj właśnie na scenę wchodzi rzeczony film, który przepotężnym gestem wskazał mi, gdzież ona. Otóż Paktofonika, otóż pan Magik, otóż kawałek Jestem Bogiem. Otóż tam dobry beat, tekst, przesłanie. I co? Czekajcie… Przecież ja to słyszałem. Gdzieś w radiu, gdzieś u kolegi za czasów gimnazjalnych czy u komórkowych didżejów w autobusach. Jakie było moja rozczarowanie, kiedy się dowiedziałem, że to, co kontestowałem jako komercyjną wydmuszkę okazało się być owym legendarnym, prawdziwym hip-hopem. Marzenie o hip-hopowej Atlandycie legło w gruzach. Dalszy research tylko to potwierdzał. Czuję się zażenowany i oszukany – głupotą tekstu, agresją wokalu, monotonią muzyki. I wiecie co zrobię? Nie, nie rozbiorę na części pierwsze tekstu Jestem Bogiem, by się na nim wyżyć. Po pierwsze, dlatego że tytuł tego działu to Odważnie o wszystkim, a nie Z pełnym goryczy jadem o wszystkim. Po drugie: dla elegancko przewrotnej wolty w tekście. Po trzecie: ponieważ myślę, jak bardzo ucieszy się kochana Redaktor Naczelna, kiedy chociaż połowę tekstu poświęcę na coś związanego z tematem numeru. Napiszę o tym, jak byłem kindergothem! To też ukłon dla wszystkich, którzy chcą mnie spalić za to, co napisałem o hip-hopie. Przejadę się po mojej głębokiej miłości subkulturowo - muzycznej czasów burzliwego okresu dorastania. Mając lat około trzynastu zainteresowałem się muzyką nurtu gothic. Wówczas oznaczało to efekt, który dziś nazwalibyśmy emo. Z tym, że mniej trampków i więcej wampirów (prawdziwych wampirów, świat jesz-
cze nie znał błyszczących odmian, słodkie czasy). Zainteresowanie szybko przerodziło się w głębokie zanurzenie w subkulturę – wtedy wydawało się głębokie, znałem całe dwa zespoły! Ale nie wszyscy muszą wiedzieć, z czym się ten cały gothic je. Postaram się to więc dość impresyjnie nakreślić: glany, ćwieki, peleryny, biżuteria zabrana średniowiecznej, ciężkiej jeździe (także na mężczyznach), ilość białej tapety, która zawstydziłaby Tima Burtona (także na mężczyznach), długie i obfite spódnice (także na mężczyznach). W warstwie muzycznej ten prawie metalowy sztafaż podtrzymywały gitary i sekcja rytmiczna. Przełamywał natomiast tonący w melancholii fortepian i wtórujące mu, melancholijne wycie. Wycie! Jakżeż te całe dwie wokalistki, które poznałem, wyły. Połowa z nich nawet robiła to dobrze! Wyjce biegały po scenie w kolorowych pelerynach i niewygodnych butach, snując swoje smutne ballady o ciemności, złu, nieczułym Bogu, utraconej miłości i wolno płynącej posoce ze zbyt płytko naciętego nadgarstka (gumowa żyletka nie sięgnęła tętnicy). I nikt nie brał tego kampowego widowiska bardziej serio od gimnazjalisty na egzystencjalnym rozdrożu. Prawie nikt. Autorzy tego dramatu byli jeszcze poważniejsi. Mój wstyd jest do zniesienia, ponieważ mogę wytłumaczyć się wiekiem – im natomiast pozostaje wyłącznie współczuć. I tu muszę oddać, co dobre Kalibrowi 44. Jakkolwiek przygłupie nie byłoby Plus i minus, widzę tutaj szczerość i emocje osiedlowych chłopaków. W gothicu emocje udusiły się pod zbyt grubą warstwą makijażu i peleryny. Choć, gdybyście spytali mnie prywatnie, to wciąż od smęcenia, jak to źle na dzielni, wolę smęcenie, jak to źle na świecie – z wampirami i smokami w tle.
Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com
TOUCHÉ | listopad 2012
jego punkt widzenia
| błazenada | 23
il. Basia Maroń
Z pełnym arsenałem
Chociaż niedawno dopiero zacząłem, wyłamię się tym razem z zabawnej konwencji, pozwolę sobie na przekroczenie granic. Materia jest trudna, smutna i nikomu jej nie polecam. Zaśmieją się tylko te smakowite - jadowite bestie, o których traktuje tekst. Będą szaleńczo chichotać aż do utraty tchu, bo one już wygrały bilet do niekończącej się, trującej zabawy. Zanim zaciśniesz mocno paski ukochanej technogazmaski, zastanów się kilka razy nad dalszym działaniem. Kiedy mocno Cię uderzy w ten kochany, chłodny sposób kolejny hit EBM, wszystko to, co na zewnątrz, straci znaczenie. Ale nuty uwodzącego transem Combichrist czy kuszącego psychodelią Chocico tylko dodają Ci uroku. To Ty jesteś w centrum, to Ty opleciona nićmi niewidocznej pajęczyny pociągasz za sznurki. Knujesz intrygi, podwójnie grubymi nićmi szyte. Tylko kiedy cokolwiek wyjdzie na jaw, jak speszona udajesz, że nie wiesz, o co chodzi. Wiesz dobrze emocjonalna wampirzyco o co mi chodzi, rozstrzyganie przez osoby trzecie czy to świadome czy nie, nic tu nie wnosi – robisz to celowo. No przyznaj się, i tak już wiemy, tym razem nie pomoże spojrzenie w bok i zacięte usta. Dzienna dawka jadu w ciało kochanka nie zabije go, nic z tych rzeczy, lekko tylko otumani, pozwoli dalej trwać w przekonaniu, że jesteś najwspanialsza, wyjątkowa, starasz się nad życie – ten ciąg superlatyw w zasadzie nie ma końca. Wszystko, co robisz, doskonale maskuje Twój skrajnie żarłoczny egoizm. Zastanów się zatem, jak tym razem wpędzisz go w poczucie winy, z płaczem roztrzęsiona kompletnie będziesz błagać o rozwiązanie za siebie decyzji o wyjeździe na zagraniczne stypendium? A może pójdziesz krok dalej, wmawiając kochankowi nieszczęsnemu, że skoro nie spotkał się z Tobą w biegu, na ruchliwej ulicy, kiedy Ty akurat wyjątkowo, niepowtarzalnie, jedynie w swoim rodzaju i pierwszy raz w życiu zresztą, poszłaś umyć ręce w miejsce, gdzie nigdy nie chodzisz, to odpuszcza sobie. Nie zależy mu dłużej, nie jesteś ważna - wisienka na torcie - nie kocha już więcej. Zbliżają się czarne chmury, grzmi i błyska, a Ty wszczynasz awantury bez pokrycia, żądasz dowodów uznania, ciągle czas na zapewnianie o miłości, puste słowa o od-
TOUCHÉ | listopad 2012
daniu, łzy wylane na pokaz, przemilczane noce nieprzespane. Ty jesteś tyranem, potworem i monstrum? Gdzież tam, to Ciebie nienawidzi świat, zresztą gorszy i pośledniejszy od Ciebie. Chociaż w zasadzie powinien wielbić. Tyś ofiarą, skazaną na poniewieranie. Jak wyjaśnić to działanie, że mechanizm masz obronny w takim stylu. Wylewając z siebie rzekę toksyn kiedy tylko się udaje, tak działasz, nie potrafisz inaczej – no i do tego nie chcesz za bardzo. Nie zmienia się wygrywającej drużyny. Oni cierpią zwabieni rozbuchaną seksualnością, wydaje im się, że to tego im potrzeba – zamiast ciepła i zrozumienia, gorąc i namiętność. I dzikość, i pieszczoty, i koronki, i pożądanie, i wieczory, i ranki w łóżku. Żywy ogień szybko przychodzi, wypala znamiona i uzależnia, ale tak jak idealny narkotyk, wciąż sprawia wrażenie, że nie czyni żadnych szkód, daje za to masę świetnej zabawy. Dodaje skrzydeł, utwierdza w tej niczym nie popartej wyjątkowości i sączy do ucha pogardę dla innych. No i tak, padają od czasu wielkie słowa, je też masz zawsze w zanadrzu. Gdyby coś niechcący jednak się wyślizgnęło spod kontroli, bombardujesz wtedy zaufaniem, szpikujesz miłością, punktujesz troską i przyjaźnią. Wszystko niby z siebie dajesz, ale jakoś zawsze bierzesz więcej, o wiele więcej, czasu, energii, komplementów, prezentów, chociaż na te ostatnie kręcisz nosem, wolisz odkurzanie, pranie i inne takie, tego nie lubisz robić sama – to prowincjonalne! Cóż, trucizna niejedno ma imię, a warto zauważyć, że nie są to tylko imiona żeńskie. I męscy truciciele jadowici się zdarzają, podejrzewam zresztą, że z podobną częstością. Uważajcie moi mili, antidotum znaleźć niełatwo, a uleczyć się z choroby bez niego jeszcze trudniej. Truciznę odstawić na bok – nie wystarczy. Zaszczepić się nie sposób, ale profilaktycznie można unikać infekcji, lepiej unikać niż z trucizną walczyć, uwierzcie mi. Jakub Jaworudzki Myślisz, że stać Cię na komentarz? Pisz: jesterjames@wp.pl
24 |
fashion
HER CHEMICAL ROMANCE
Foto: A. Kozub, R. Kwaśniak (Karamell Studio) Wizaż: Martyna Kowalska Stylizacja włosów: Martyna Kowalska Modelka:Dominika Kubica (Fashion Color)
Biżuteria pochodzi z kolekcji Glitter Zdjęcia zrealizowano w kawiarni Sweet Home & Cafe w Częstochowie.
TOUCHÉ | listopad 2012
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
| 25
26 |
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
| 27
28 |
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
| 29
30 |
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
| 31
32 |
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
fashion
TOUCHÉ | listopad 2012
| 33
34 |
fashion
street fashion
Magda Kogo złapałam dla Was tym razem? Natrafiłam na Magdę – panią manager pracującą w jednej z katowickich restauracji. Moją uwagę przykuł płaszcz, który ma na sobie - wszak diabeł tkwi w fasonie. Zwróćcie uwagę na jego oryginalność. Niewątpliwie ogromną jego zaletą jest możliwość odpięcia dolnej części za pomocą zamka, który pełni również funkcję ozdobną. W jednej chwili z płaszczyka robi się kurtka. Fajne jest również to, że wykonany jest z różnych materiałów: rękawy z czarnej skóry ekologicznej, część górna z ciepłej dzianiny, zaś dół to tkanina bawełniana. Niebanalny krój oraz wielofunkcyjność tego okrycia, sprawia, że możemy je zastosować w wielu stylizacjach, a połączenie kolorystyczne jest iście perfekcyjne! Biała bluzka widoczna pod spodem wcale nie sprawia, że całość jest sztywna. Magda miesza elegancję z odrobiną luzu, wszystko to z bardzo dobrym skutkiem. Stawia na stonowane kolory i niebanalne fasony. To kompozycja idealna, nie mająca w sobie za grosz nudy.
Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/ http://www.maxmodels.pl/laff_vintage.html
TOUCHÉ | listopad 2012
fashion
Oversize’owe płaszcze to dla mnie hit tej jesieni. Wraz z obcisłymi spodniami prezentują się wyśmienicie, a dodatkowo można zakładać pod spód grube, ciepłe swetry, bez obawy, że nie dopniemy guzików czy zamka błyskawicznego. Dla takich zmarzluchów jak ja to świetna wiadomość. Oprócz kroju płaszcza bardzo podoba mi się motyw kraty, który również jest na topie w tym sezonie, aczkolwiek dla mnie to mało istotne, bo kratę lubię chyba od zawsze, niezależnie od panującej mody.
Kasia Gorol Znana w Sieci jako Jestem Kasia. Studentka germanistyki i języka szwedzkiego, kochająca modę, zakupy i zabawę w stylistkę własnej osoby. Wraz ze swoimi stylizacjami często widywana na jednej z najpopularniejszych stron modowych na świecie: http://lookbook.nu/user/63384-Kasia-G/ Kasię znajdziecie również na jej stronie internetowej http://www.fashionsalade.com/jestemkasia/ oraz innych portalach: http://www.facebook.com/JestemKasiaBlog http:// www.formspring.me/Kasiica http://www.bloglovin.com/blog/2384316#
| 35
36 |
film
| on i ona w kinie
On i Ona w kinie Strach się bać
Internat/The Moth Diaries Data premiery: 26.10.2012 (Polska), 06.09.2011 (Świat) Reżyseria: Mary Harron Scenariusz: Mary Harron Zdjęcia: Declan Quinn Obsada: Sarah Bolger (Rebecca), Lily Cole (Ernessa), Sarah Gadon (Lucy), Scott Speedman (Pan Davis)
Dystrybucja: Kino Świat Czas trwania filmu: 1 godzina, 25 minut
To był piękny dzień. Za oknem świeciło słońce, w oddali lirycznie świergotały ptaki, a temperatura (jak na jesień) sięgała zenitu. I byłoby dalej tak pięknie, gdyby nie… Internat – film, który zmienił cały ten cudowny dzień w koszmar, albowiem swoją niesłychaną wręcz głupotą i kretynizmem przyćmił nawet te, intensywnie padające na twarz, promienie słoneczne. Rzecz to banalna o niefrasobliwych nastolatkach, które uczą się w elitarnej szkole, a wieczorami, gdy opustoszałe mury monumentalnego, przerażającego zamczyska (ogromna, otwarta przestrzeń, to chyba jedyny, obezwładniający mnie od zawsze element) okrywa zmierzch, dziewczyny organizują sobie wesołe, urozmaicane różnymi substancjami odurzającymi, imprezy. I wszystko to brzmi znajomo, nawet przyjemnie, ale niestrawne i żałosne opakowanie spowodowało, że film Internat to przykład całkowitego debilizmu, spłycenia sztuki filmowej do minimum. Z założenia, film Mary Harron miał przerażać widza scenami grozy, niebezpiecznym erotyzmem, tlącym się w powietrzu pożądaniem, krwią i samobójstwem, a w efekcie straszy swoją treścią i formą, nieumiejętną grą aktorską (wyjątkiem jest Lily Cole, która rolą Ernessy udowodniła, że oprócz specyficznej urody posiada również talent), fatalnymi zdjęciami, frazesami o gargantuicznych wręcz rozmiarach. Mary Harron miała ambitne plany stworzenia współczesnej wersji Carmilli, czego idealnym dowodem jest wprowadzenie tej kontrowersyjnej książki jako clou do rozwiązania zagadki. Jednak na planach się skończyło, portret kobiety -wampira o homoseksualnych skłonnościach przedstawiona przez J.S. Le Fanu – autora Carmilli – hipnotyzuje, pociąga, wreszcie intryguje swą niejednoznacznością, a bohaterki Internatu to rozpuszczone, pochodzące z bogatych domów panienki, dla których emocje i uczucia ograniczają się do płytkich serdeczności, bzdurnych rozmów i podkochiwaniu w przystojnym, nonszalanckim profesorze wykładającym literaturę. Erotyczna żądza, którą Harron chciała wykreować pomiędzy bohaterkami powierzchownie się przejawia w gestach i mimice, we wzroku i delikatnym zagryzaniu warg – mogłoby być pięknie, zakamuflowany erotyzm zawsze bardziej pobudza (zarówno widza, jak i twórcę), wyszło jednak komicznie. Eliza świadkiem, że podczas seansu kilkakrotnie łapałem się za głowę w geście zażenowania. Jestem tolerancyjnym widzem: potrafię zrozumieć źle zrealizowany film, aktorskie braki, problemy z zapanowaniem nad artystyczną formą wyrazu, ale, na miłość boską, procesu ogłupiania nie zniosę!
Bartosz Friese
TOUCHÉ | listopad 2012
| 37
Piersi o tym piszemy
Ignorantia nocet Jakże wielkie nadzieje żywiłam w związku z Internatem. Widząc nazwisko reżyserki doskonałego American Psycho liczyłam na naprawdę dobry, wysmakowany horror. Niestety, podobnie jak Ty, Bartoszu, boleśnie się zawiodłam. Jako fance tego gatunku filmowego nie pozostaje mi nic innego, jak nie zostawić na Internacie suchej nitki. Potencjał był ogromny. Motyw przewodni, nawiązanie do Carmilli, bajeczne ujęcia, ładne buzie młodych dziewcząt i niezgorszy poziom gry aktorskiej. Wszystko to jednak nie wystarczyło, by stworzyć obraz spójny, logiczny i przede wszystkim – szanujący obowiązujące kanony filmów grozy. Oglądamy historię uczennic prestiżowej szkoły z internatem, z których każda, jak dowiadujemy się już na początku filmu, skrywa inny sekret. Sekrety te najczęściej jednak związane są z pochodzeniem z rozbitych rodzin, młodzieńczym weltschmertzem i traceniem dziewictwa. Sytuacja zmienia się dopiero, gdy do grona bohaterek dołącza niejaka Ernessa (w tej roli hipnotyzująca Lily Cole), wraz z którą w szkole rozpoczyna się seria niefortunnych wypadków. Ernessa od pierwszego wejrzenia zafascynowana jest najlepszą przyjaciółką głównej bohaterki Internatu, Rebecci (Sarah Bolger), czym ściąga na siebie dziewczęcą zazdrość i podejrzliwość, co do nienaturalnych zachowań, takich jak niejedzenie niczego i funkcjonowanie bez zbędnych problemów. Pomijam przenikanie przez ściany, latanie i zalewanie wszystkiego krwią. Rebecca, jak to zwykle bywa, jest na straconej pozycji, ponieważ poprzez okoliczności związane z odbiciem jej najlepszej przyjaciółki, nikt nie wierzy w jej oskarżenia dotyczące Ernessy. W związku z czym, jak to zwykle bywa, musi wziąć sprawy w swoje ręce. Efekty są... zadziwiające. Mary Harron miała prawdopodobnie ambicje stworzenia tajemniczego, psychologicznego horroru o lekkim zabarwieniu erotycznym. Wyszło dość groteskowo. Postać Ernessy, a więc główne zło w filmie nie może się zdecydować, czy ma być duchem, wampirem, czy może jednak demonem. Pociąga to za sobą iście absurdalne rozwiązania fabularne, całkowicie sprzeczne z jakimikolwiek zasadami dotyczącymi opowieści zarówno o wampirach, demonach, jak i duchach. Postać Ernessy stanowi wynik nieudanego eksperymentu na postaciach z horrorów, co czyni z niej pokraczną hybrydę. Efekt był taki, że podczas kluczowej sceny filmu niestety i ja złapałam się za głowę. Jak pisze Joseph Conrad w Jądrze ciemności: The horror! The horror! Tylko nie o taki horror nam wszystkim chodziło.
Eliza Ortemska
TOUCHÉ | listopad 2012
Fejsbukowi komórkowcy Natknąłem się w ostatnim czasie na artykuł prasowy, traktujący o liczbie użytkowników największego portalu społecznościowego w Sieci, czyli Facebook’a rzecz jasna. Wspomniana liczba osób korzystających z dobroci tego internetowego monstrum sięgnęła już miliarda. Wspomnieniem wracając do zeszłego miesiąca napomknę tylko, że Chińczycy pozbawieni są dostępu do serwisu. Widocznie ilość wirtualnej, wolnej myśli tam się znajdującej nie mieści się w politycznym marginesie władzy. W każdym razie, aż 60% użytkowników Facebook’a korzysta z niego za pomocą smartfonów, tabletów i innych przenośnych urządzeń. Potwierdza to tylko, że ja, logujący się na niebieską stronę z komputera stacjonarnego, jestem iście średniowiecznym reliktem. Z pewnością, korzystanie z portalu za pośrednictwem technicznych gadżetów wzmaga mobilność ich użytkowników. Ja natomiast cenię sobie przejrzystość dużego ekranu monitora i brak konieczności przewijania strony w poziomie. A co czwartek wsiadam z radością na osiołka i jadę na targ do pobliskiego grodu. I Ty zostań superbohaterem Jedna ze znanych sieci klubów fitness reklamowała się swego czasu, przedstawiając na billboardach sylwetki zmyślonych przez siebie superbohaterów - o ile oczywiście można za takie uznać młodych ludzi, uśmiechniętych od ucha do ucha, w lśniących, obcisłych strojach – z pelerynami oczywiście. Pytanie jakie można postawić, nasuwa się tuż po obejrzeniu wspominanej reklamy. Czy zdrowy tryb życia i wysoka forma fizyczna zagwarantowane dzięki ćwiczeniom, zapewniają jakąś supermoc? Rozumując racjonalnie, nie sposób sprawić, żeby od biegania na bieżni pojawił się laserowy wzrok, a od wyciskania sztangi umiejętność latania. Być może szefowi działu reklamowego firmy zależało na sprawieniu wrażenia, że ogólnie pojęta sprawność to coś nieosiągalnego dla zwykłych śmiertelników. Mimo wszystko nie jestem przekonany do tego, że wielbiciele fast-foodów górują nad entuzjastami aktywnego spędzania wolnego czasu. Nie łudźmy się, zdrowy try życia nie przybył do nas z innej planety, ani nikt nie wyhodował go w laboratorium. Naśladowcy Człowieka - Nietoperza czy Kobiety - Kot, łączcie się! Seksowne maszyny do zabijania Jeśli choć trochę interesujesz się światem seriali oraz amerykańsko - brytyjskimi kooperacjami to jest serial, który nie sposób obojętnie pominąć. Fani znudzeni tajnymi agentami w odprasowanych garniturach znajdą tu elitarny oddział brytyjskich agentów - złożony, co ważne, w epoce parytetów, z mężczyzn i kobiet. Zawyją pewnie Ci, którzy dowódcę kojarzą z podstarzałymi oficerami ćmiącymi niekończące się cygaro. Tutaj dowódcą jest kobieta – to również poprawnie polityczne, a na dodatek dodaje kolorytu całości. Fanki spragnione żołnierzy z rozwianymi włosami i spoconymi torsami dostaną to, czego chcą. Jednak niewątpliwy urok osobisty dwóch cyngli oddziału nie pokazuje ich prawdziwego oblicza. Jak obrazowo określił ich jeden z adwersarzy, nie są ludźmi, ale każdy z nich jest śmiertelnie niebezpieczną bronią. Jak nazywa się ta broń ? Cóż, serialowe imiona to Michael i Damien, a spotkać ich można w produkcji Strike Back. Powodzenia w śledzeniu błyskotliwych dialogów i kolorowych koszul. Jakub Jaworudzki
38 |
film
| nowość
Romeo i Julia z lat 60-tych
Kochankowie z księżyca/Moonrise Kingdom Data premiery: 23.11.2012 (Polska), 16.05.2012 (Świat) Reżyseria: Wes Anderson Scenariusz: Wes Anderson, Roman Coppola Scenariusz: Robert D. Yeoman Obsada: Kara Hayward (Suzy), Jared Gilman (Sam), Edward Norton (Harcmistrz Ward), Bruce Willis (Kapitan Sharp), Frances McDormand (Laura Bishop), Bill Murray (Walt Bishop), Tilda Swinton (Pracownica opieki społecznej), Jason Schwartzman (Kuzyn Ben), Bob Balaban (Narrator) Dystrubucja: Kino Świat Czas trwania filmu: 1 godzina, 34 minuty
Jest rok 1965. Na wyspie New Penzance lato trwa w najlepsze. Tymczasem, przebywający na obozie dla harcerzy, zwanych za wielką wodą skautami, nastoletni Sam, pewnego dnia nie zjawia się na śniadaniu. Zaniepokojony tajemniczym zniknięciem jednego z podopiecznych harcmistrz Ward niezwłocznie zawiadamia lokalne władze o ucieczce chłopca. Rozpoczynają się poszukiwania. Wkrótce okazuje się, że zaginęła również Suzy – nastoletnia córka państwa Bishopów. W trakcie poszukiwań na jaw wychodzą nieznane dotąd fakty. Młodzi kochankowie swoją wspólną podróż po wyspie zaplanowali z dużym wyprzedzeniem. Co więcej, każde z nich wzięło ze sobą to, co wydawało się niezbędne do przeżycia w głuszy. Czas upływa. Sam i Suzy radzą sobie całkiem nieźle i wydają się być szczęśliwi. Z drugiej strony grupa poszukiwawcza, w skład której wchodzą: zastęp harcerski, państwo Bishop oraz kapitan Sharp, podąża ich śladem.
Ostatecznie, dzięki wskazówkom miejscowego kartografa udaje się odnaleźć uciekinierów, ale to wcale nie koniec tej historii. Film nie zachwyca ani skomplikowaną fabułą, ani tym bardziej wciągającą i wartką od pierwszej minuty akcją. Ot, zwykła historia Romea i Julii osadzona w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Co zatem decyduje o tym, że ten film jest tak wyjątkowy? Długo, by wymieniać, ale spróbuję: przepiękne, surowe krajobrazy, doskonała scenografia, oryginalny sposób prowadzenia kamery (a co za tym idzie, także opowiedzenia całej historii), fotograficzne kadry, świetna muzyka i oczywiście wyśmienita obsada. Nie mogę przy tym nie wspomnieć o przerysowanych bohaterach wykreowanych przez poszczególnych aktorów. Zwłaszcza o postaci Narratora - kartografa, który zupełnie niespodziewanie pojawia się w kilku momentach filmu, wprowadzając informacje dotyczące wyspy, które choć na pierwszy rzut wydają się całkowicie zbędne, pozwalają widzowi nieco rozeznać się w sytuacji. Ponadto Narrator swoim wyglądem przypomina dużego krasnala ogrodowego w zielonej czapeczce, co nie tylko wzbudza sympatię, ale także mimowolnie wywołuje uśmiech na twarzy. Prosta historia o miłości oraz potrzebie bliskości opowiedziana w niebanalny sposób, bo z perspektywy nastoletnich dzieci, urzeka prostotą i szczerością. Nie ma tu miejsca na wątpliwości, rozterki czy niewygodne pytania charakterystyczne dla świata dorosłych ludzi. Poza tym, młody wiek Suzy i Sama nie pozbawia łączącego ich uczucia autentyczności. Ich miłość nie ociera się o śmieszność, mimo iż bohaterowie dopiero uczą się, co tak naprawdę znaczy to słowo. Kolejnym mocnym punktem materii filmowej w reżyserii Wesa Andersona jest muzyka. Jej brzmienie doskonale harmonizuje się z prezentowanym na ekranie obrazem, tworzy z nim nierozerwalną i spójną całość oraz nadaje filmowi niezwykłego charakteru. Kochankowie z księżyca to film, który jest na przemian i absurdalny, i groteskowy, a przy tym niezwykle urokliwy. Specyficzne poczucie humoru nie wszystkim przypadnie do gustu. Ja zakochałam się od pierwszych minut i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że już dawno żaden film nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia. Jednak zdecydowanie odradzam tę pozycję osobom, które w kinie szukają rozrywki w czysto komercyjnej postaci, bowiem tutaj jej nie znajdą. W tym filmie trzeba się rozsmakować, wejść w ten nieco dziwny świat wykreowany przez reżysera z ufnością, ale i przymrużeniem oka, po prostu dać się ponieść. Jeśli szukasz, Drogi Widzu, miłej odmiany od stylistyki hollywoodzkich produkcji, Kochankowie z księżyca zostali nakręceni właśnie dla Ciebie. Martyna Kapuścińska
TOUCHÉ | listopad 2012
film
| nowość | 39
II-ga wojna na surowo
Obława Data premiery: 19.10.2012 (Polska) 09.05.2012 (Świat) Reżyseria: Marcin Krzyształowicz Scenariusz: Marcin Krzyształowicz Zdjęcia: Arkadiusz Tomiak Obsada: Marcin Dorociński (Kapral Wydra), Maciej Stuhr (Kondolewicz), Sonia Bohosiewicz (Kondolewiczowa), Weronika Rosati (Pestka) Dystrybucja: Kino Świat Czas trwania filmu: 1 godzina, 36 minut
Cierpienie, walka, śmierć, to według filozofii Karla Jaspersa sytuacje graniczne, poznawczo nieprzekraczalne. Nie możemy zmienić ich siłą naszej woli: są jak mur, który napotykamy na swojej drodze i o który rozbijamy się… Ktoś, kto znalazł się w sytuacji granicznej, musi dokonywać trudnych wyborów, będąc świadomym, że decyzja, którą podejmie, zmieni całe jego życie. Nie zawsze jednak możemy jednoznacznie ocenić, co jest dobre, a co złe. W takich, egzystencjonalnie skrajnych warunkach, toczy się akcja najnowszego filmu Marcina Krzyształowicza pt.: Obława. Głównego bohatera – kaprala Wydrę - poznajemy w momencie wykonywania egzekucji na śląskim esesmanie. Jest żołnierzem partyzanckiego oddziału AK stacjonującego w lesie. Swoje obowiązki wykonuje bez zawahania: na zlecenie zwierzchników egzekwuje wyroki śmierci, nie zastanawiając się, kim jest jego ofiara. Potrafi gawędzić z nią o piłce nożnej, żeby chwilę potem strzelić jej w tył głowy. Nawet kiedy dostaje zlecenie na znajomego z dzieciństwa – kolaboranta Kondolewicza – nie waha się ani przez chwilę.
TOUCHÉ | listopad 2012
Takie właśnie realia wojenne prezentuje Nam Obława. Realia odarte z patosu i martyrologii. Żołnierze żyjący w surowych warunkach obozowiska (które doskonale uchwycił operator Arkadiusz Tomiak), targani chorobami, zimnem i głodem, nie prowadzą filozoficznych dyskusji o ojczyźnie i służbie dla sprawy. Walczą, żeby przeżyć, pełni nienawiści do wroga, często kierowani zwierzęcymi rządzami. Największą atrakcję stanowi dla nich młoda sanitariuszka - Pestka, która zaopatruje oddział w lekarstwa i podaje mężczyznom posiłki. Okazuje się, że losy dziewczyny, kaprala Wydry oraz małżeństwa Kondolewiczów są ze sobą wzajemnie powiązanie i ich indywidualne decyzje wpływają pośrednio na życie pozostałych. Ogromną wartość filmu Krzyształowicza stanowi wielowymiarowość sytuacji i postaci. Bohaterowie nie są czarno-biali, każdy z nich kryje jakąś tajemnicę, każdy posuwa się do jakiejś formy zdrady. Trudno jednak oceniać ich jako jednoznacznie złych. Dostajemy bowiem zasadne usprawiedliwienie ich postępowania, takie jak: bezpieczeństwo i dobrobyt rodziny, zemsta czy wierność ojczyźnie. Warsztatowo film stoi na wysokim poziomie. Nie urzeka mnie tylko linia fabularna Obławy. Jest prosta i nieporywająca, a ilość wątków mocno ograniczona. Sceny rozgrywają się w trzech lokacjach, przy minimalistycznej wręcz scenografii. Film zdecydowanie nieprzegadany: siedemdziesiąt procent Obławy wypełnia cisza na ekranie. Gra aktorska trudna do oceny, bo niewymagająca. Co prawda reżyser buduje suspens przez niechronologiczny montaż oraz celowe ucinanie scen, to jednak kolejne kroki bohaterów są przewidywalne i nieskomplikowane. W końcowym fragmencie poznajemy motywacje Wydry oraz tajemnice relacji łączącej go z Kondolewiczami. Jego historia ani nie wzrusza ani ni bawi. Jest surowa, obdarta z emocji, żalu i cierpienia - tak, jak cały film. Krzyształowicz pokazuje ludzi w sytuacji granicznej, kiedy nie ma uniwersalnych zasad postępowania, a każdy kieruje się własnym interesem. Brutalnie budzi nas z narodowego snu przypominając, że wojna, to nie tylko czas budowania pomników bohaterom, ale przede wszystkim czas zdrady i upadku. W obliczu niepoznanej śmierci największą wartością staje się życie. Krzyształowicz powstrzymuje nas przed zbyt szybkim ferowaniem wyroków, przypominając, że wojna pozbawia niewinności wszystkich, bez wyjątku. Agnieszka Różańska
40 |
film
| analiza starego dzieła
Na zawsze w mym sercu umyśle...
Kultowa scena pod prysznicem. Kamera ustawiona jest w taki sposób, że widz dostrzega cień pojawiający się za zasłoną prysznicową. Reżyser pozwala mu widzieć więcej od bohaterki. Muzyka dodatkowo buduje napięcie w tej scenie.
Psychoza (1960) Reżyseria: Alfred Hitchcock „Wszyscy czasem bywamy trochę szaleni” - mówi bohater głośnego filmu Alfreda Hitchocka, Psychoza. I nie sposób odmówić mu racji. Jak podają naukowe badania, 38% procent społeczeństwa samej tylko Europy co roku zmaga się z zaburzeniami psychiki. Przywykliśmy już do masowego stosowania leków antydepresyjnych i wizyt u psychiatrów. W końcu odrobina szaleństwa nadaje życiu smaczek, a współczesne media chętnie podchwytują tę tezę i wykorzystują ją do kreowania postaci sympatycznych freaków: od Detektywa Monka, po posiadającą cztery osobowości gospodynię domową – Tarę. Lubimy śmiać się z dziwaków i ich perypetii, usprawiedliwiając ich niekonwencjonalne zachowania niegroźnym odchyleniem od normy. Problem zaburzeń psychicznych jest poruszany w kinie
także na poważnie, czego przykładem jest mnóstwo doskonałych filmów, znanych każdemu kinomaniakowi. Na mocnej pozycji utrzymuje się majstersztyk mistrza suspensu, Alfreda Hitchcocka, o tytule, stawiającym jednoznaczną diagnozę – wspomniana na początku Psychoza (1960). Film rozpoczyna się sceną, w której para kochanków rozmawia na temat swojego związku w scenerii charakterystycznej dla fatalnej namiętności – pokoju hotelowym. Jemu odpowiada charakter relacji, jaka ich łączy, ona pragnie czegoś więcej. Romantyczną schadzkę przerywa codzienność. Kobieta wraca do swojej pracy, odbiera od klienta pokaźną sumę pieniędzy, którą ma za zadanie wpłacić do banku w drodze do swego domu. Jednak nie wszystko zostaje wykonane zgodnie z planem. Marion (Janet Leigh) nie wpłaca gotówki do banku, ale wsiada z nią w samochód i udaje się do miasta, w którym mieszka jej ukochany. Swoim zachowaniem w
TOUCHÉ | listopad 2012
film
czasie ucieczki wzbudza podejrzenia u miejscowego stróża prawa i sprzedawcy samochodów. Kilkanaście minut filmu, w czasie których mają miejsce te wydarzenia daje nam zgrabną historię, która mogłaby stać się główną osią fabuły. Jednak reżyser nie poprzestaje wyłącznie na konstrukcji dramatu z elementami kryminalnymi, a idzie nieco dalej. Zmęczona wielogodzinną jazdą uciekinierka zatrzymuje się w przydrożnym motelu, którego właścicielem jest młody mężczyzna – Norman Bates. Z pozoru sympatyczny, uczynny chłopak z pewnością nadaje smaku tej opowieści. W tym miejscu każdy, kto jeszcze nie widział dzieła mistrza gatunku powinien przerwać czytanie i jak najszybciej nadrobić braki, zanurzając się w mroczny klimat Psychozy. A z tymi, którzy seans mają już za sobą pragnę podzielić się zachwytami nad zgrabnie przedstawioną historią, świetnymi kreacjami aktorskimi i oczywiście doskonałą techniką montażową. A więc od początku: historia zdesperowanej Marion, uciekającej z ukradzionymi pieniędzmi do kochanka (zapewne aby rozpocząć z nim nowe, błogie życie) prowadzi do właściwego bohatera filmu Hitchcocka – zagadkowego Normana Batesa (Anthony Perkins). Po zapoznaniu widza z tą postacią, reżyser uśmierca Marion, która chwilę przed śmiercią postanawia naprawić swoje życie i oddać skradzioną gotówkę. Scena morderstwa bohaterki pod prysznicem to jedna z najczęściej odtwarzanych sekwencji w historii kina. Porażający podkład muzyczny, przerażone oczy Marion, ręka mordercy (a może morderczyni?), zadająca ofierze szybkie ciosy nożem, a wszystko to skonstruowane za pomocą ostrych cięć montażowych to charakterystyczny znak firmowy tego dzieła. Nie jest to oczywiście jedyna scena wywołująca emocje. Hitchcock zadbał o każdy detal, precyzyjnie budując trzymający w napięciu thriller. Muzyka odgrywa znaczącą rolę w podkręcaniu nastroju grozy. Ba, sam dźwięk jest tu kluczowym elementem, spajającym historię w całość. Głosy siostry i szefa Marion, pojawiające się zza kadru w czasie ucieczki dziewczyny samochodem są jej głosem wewnętrznym – myślami, spekulacjami. Wprowadzenie głosów nieobecnych postaci jest także zabiegiem-skrótem, jakim posłużył się reżyser, aby dopełnić fabułę, bez konieczności użycia dodatkowych scen. Z kolei głos matki Normana, dobiegający zawsze z ukrycia, prowadzi widza do wniosków, że coś w tej relacji między synem, a rodzicielką jest niejasnego, podejrzanego. To poczucie prowokują także odpowiednie ujęcia kamery. Kiedy mężczyzna wchodzi do pokoju matki, kamera podąża za nim i przejeżdżając po drzwiach zatrzymuje się nad nimi. Po chwili rusza ponownie, ustawiając się z perspektywy sufitu i obserwując młodzieńca, wynoszącego matkę na rękach z pokoju. Nadal słyszymy narzekania pani Bates i niecierpliwy głos syna, jednak nie widzimy ich twarzy. I w końcu ostatnia scena, w której mamy przed oczyma siedzącego w zamkniętym pokoju Normana, patrzącego wprost do kamery. Wiemy już o chorobie młodzieńca, latach udawania, zbrodniach i walce z dominującą stroną jego osobowości, która ostatecznie zdobyła przewagę, przejmując kontrolę nad umysłem i ciałem chłopca. Patrzymy na twarz Batesa, wsłuchując się w głos jego umysłu – głos kobiety, wypierającej się winy, oburzonej, że ktoś mógł ją oskarżyć o zbrodnię, której przecież nie mogła popełnić. Nie skrzywdziłaby przecież nawet muchy... Aneta Władarz
TOUCHÉ | listopad 2012
| analiza starego dzieła | 41
Scena zamordowania prywatnego detektywa. Kamera ustawiona z perspektywy sufitu. Z głębi pokoju wybiega „matka Normana” i atakuje nożem mężczyznę. Nie widzimy jej twarzy.
„Najlepszym przyjacielem chłopca jest jego matka” – słowa wypowiedziane przez Normana Batesa trafiły na listę najsłynniejszych kwestii filmowych. Młodzieńca z zaburzeniami osobowości zagrał Anthony Perkins.
42 |
film
| w domowym zaciszu
Człowiekiem być
Obca/Fremde, Die Data premiery: 13.02.2010 (Polska), 03.02.2010 (Świat) Scenariusz i reżyseria: Feo Aladag Zdjęcia: Judith Kaufmann Obsada: Sibel Kekilli (Umay), Nizam Schiller (Cem), Settar Tanriogen (Kader) Dystrybucja: Majestic-Filmverleih Czas trwania filmu: 1 godzina, 59 minut
Kiedy się odchodzi, zawsze trzeba coś po sobie pozostawić – Umay powtarza swojemu synkowi, głaszcze po głowie i mocno przytula. Ale Umay odchodząc od męża nie chce pozostawiać niczego – żadnego pożegnania, listu, nawet słowa. Z podręczną torbą wsiada do samolotu i opuszcza Stambuł. Kemal już nie podniesie na nią ręki, nie skrzywdzi małego Cema. Już w Niemczech pukając do drzwi rodzinnego domu czuje ulgę, delikatnie uśmiecha się na widok matki – wydaje się, że to koniec jej udręki. Jeszcze nie wie, że to najbliższa rodzina – ojciec, matka, siostra i bracia, każdy po kolei zostanie jej oprawcą. Przecież duma i honor są ważniejsze niż maltretowana córka i siostra. Przecież klaps czy dwa to nie powód, by odchodzić od męża - przekonuje ojciec. Przemoc domowa nie stanowi nowum w historii kina. Motyw toksycznego związku zdaje plasować się w czołówce najchętniej podejmowanych tematów przez twórców filmowych. Co więc czyni ten film wyjątkowym? Fakt, że nie jest tylko smutną historią o skrzywdzonej kobiecie. Historią, która mnie nie dotyka, bo nie mogę utożsamić się z główną bohaterką. Ten film jest czymś więcej
– toksyczny związek Umay i Kemala to pretekst do przedstawienia głębszego sensu. Bo tak naprawdę każdy z nas dorastał w poczuciu przynależności do czegoś. Co dzieje się z człowiekiem, gdy to poczucie słabnie? Wychowując się w duchu chrześcijańskim nie mamy prawa zrozumieć, jak wielką hańbą dla rodziny Umay jest decyzja o porzuceniu męża. I to właśnie jest siła tego filmu: w niemal dokumentalistyczny sposób reżyserka przedstawia losy obcej. Tu nie ma osądu, komentarza. Ja sama kilka razy krzyknęłam patrząc na ból, jaki sprawiają najbliżsi Umay. I ze zdumieniem obserwowałam, jak z pokorą przyjmuje kolejne wymierzane przez nich ciosy. Przy tym ta historia niemal pozbawiona jest dialogu: jest krzyk lub szept i ogromny ładunek emocjonalny. Niepotrzebne są przesadzone monologi, wyszukane słowa, wielominutowe dywagacje bohaterów. Wystarczy spojrzeć w zmęczone i zrezygnowane oczy Umay, by naturalnie poczuć empatię. I nieważne, czy jest muzułmanką z tradycyjnie patriarchalnej rodziny, czy chrześcijanką, czy samotną matką. Jest człowiekiem i to jest chyba najważniejszy wydźwięk tego filmu. Celowo nie wspominam ani o muzyce, ani o tureckich krajobrazach, zdjęciach czy aktorstwie. Tutaj się tego po prostu nie dostrzega. To, co widzimy to życie we wszystkich płaszczyznach, przy czym każdy z nas położy akcent na inny element: może to być film o udręczonej kobiecie, o podejmowaniu trudnych decyzji, wreszcie o różnicach kulturowych. Dla mnie stanowi on przede wszystkim przestrogę, by nie zapominać, czym właściwie jest człowieczeństwo. Nie wiedziałam, że można czuć jednocześnie ulgę i przerażenie. Chwała kinu właśnie za to. Za ten moment, kiedy widzisz ostatnią klatkę filmu i jeszcze przez kilka sekund patrzysz w ekran. A chwilę potem dzwonisz do ukochanej osoby i masz tak ogromną potrzebę powiedzieć dobrze, że jesteś. Idziesz do sąsiedniego pokoju i nic nie mówiąc przytulasz mamę. Tak po prostu. Oni nie rozumieją, ale ty wiesz. Ulga, bo tak wiele mam, otaczam się kochającymi mnie ludźmi. Przerażenie, bo to, co przed chwilą zobaczyłam, dzieje się naprawdę. Niedaleko nas. Może trzy piętra pode mną ktoś przeżywa dramat? I to my sami wyrządzamy sobie krzywdę: człowiek człowiekowi. O to chyba właśnie chodzi w sztuce, jaką niewątpliwie jest dla mnie kino – moc oddziaływania. Bo tak naprawdę chyba każdy z nas czuł się czasem w jakiś sposób obcy. Warto wtedy przypomnieć sobie, że kiedy się odchodzi, zawsze się po sobie coś pozostawia i tylko od nas zależy, co to będzie. Kasia Trząska
TOUCHÉ | listopad 2012
REKLAMA
dział | 43
Info Kulturalne 3 listopada: początek festiwalu jazzowego Jazztopad we Wrocławiu W tym roku, wrocławski festiwal Jazztopad, odbędzie się już po raz dziewiąty. Podczas poprzednich edycji wystąpili na nim m.in: Wayne Shorter, Charles Lloyd czy Sonny Rollins. Jazztopad to nie tylko zestawienie różnych koncertów, ale też premieryutworówskomponowanychspecjalniedlafestiwalu,czy warsztaty mistrzowskie. Organizatorzy wspierają też młode pokolenie jazzmanów poprzez różnego rodzaju projekty muzyczne oraz współpracę międzynarodową z innymi imprezami tego typu. Wśród artystów zaproszonych na tegoroczne święto jazzu znaleźli się: Ornette Coleman, Jack DeJohnette Group, czy Enrico Rava. Koncerty trwać będą od 3 do 25 listopada.
9 i 23 listopada: Otwarcie wystaw Wordpress Photo w Krakowie i Opolu Po światowej premierze w Amsterdamie, na razie tylko w Poznaniu można było oglądać najlepsze, prasowe fotografie 2011 roku, nagrodzone w prestiżowym konkursie World Press Photo. W tym roku wyróżnionych zostało dwóch Polaków: Tomasz Lazar zdobył drugie miejsce w kategorii Ludzie i Wydarzenia, a trzecie miejsce w kategorii Sport zajął Tomasz Gudzowaty. 9 listopada wystawa zagości także w krakowskim Bunkrze Sztuki, a 23 listopada w Galerii Sztuki Współczesnej w Opolu.
18, 20 i 21 listopada: Koncerty Seala w Polsce Dobra wiadomość dla fanów soulowych brzmień. W listopadzie wystąpi w Polsce zdobywca nagród BRIT Awards, Grammy czy MTV, brytyjski wokalista Seal. Jego niezwykły wokal rozpozna chyba nawet największy muzyczny ignorant. Jego utwory, takie jak: Crazy, Amazing czy Kiss From a Rose na stałe wpisały się już do historii muzyki. Dyskografię Seala zamyka krążek Soul 2. Seal zaśpiewa w trzech polskich miastach: Wrocławiu, Gdyni i Warszawie.
TOUCHÉ | listopad 2012
Iga Kowalska
44 |
muzyka
| nowość
Walczę o byle co
Ania Dąbrowska Bawię się świetnie Wytwórnia: Jazzboy Records Premiera płyty: 19.10.2012
Gdy myślałem o Ani, świtało mi w głowie Nouvelle Vague, retro i… tyle. Nigdy wcześniej jej muzyka nie trafiała do mnie. Wydawała mi się przeraźliwie melancholijna, a takich emocji nie potrzebowałem. Tym razem jednak włączyłem płytę i pierwszy utwór - nomen omen - Nadziejka daje mi nadzieję, że znajdę coś dla siebie. Prosta, piękna piosenka, która doskonale wpisuje się w scenerię słonecznej jesieni. Sublokatorka przywołuje na myśl gitarowe brzmienie deszczowego Londynu; myślę sobie: Kasabian! I choć całość przesiąknięta jest prostotą tekstów, to muszę przyznać, że to ten bardziej metaforyczny. Nasza wewnętrzna bitwa między ja jednym a drugim. Utwór o siedzącym w głowie alter ego, który przechodzi gładko - na tyle by tego nie zauważyć - w utwór Bez cienia nadziei. Ogromny ładunek emocjonalny skumulowany w obu rodzi jedną wadę tej płyty, mianowicie zbyt krótka pauza między końcem jednej a rozpoczęciem następnej piosenki – taka chwila na odsapnięcie, przemyślenie, a tymczasem mamy zadyszkę jak po maratonie, słuchając Dorosłość oddać musisz albo Niepewność. I im głębiej
w las tym ciemniej. Robi się coraz to melancholijniej. Album Bawię się świetnie to album drogi, nie chodzi o cenę, ale o odniesienie do kina drogi i podróży w głąb siebie. Nie album o wygranej i stracie, ale o tym, co jest pomiędzy. Piosenka tytułowa - tu jest problem. Czy wokalistka naprawdę bawi się świetnie, czy to ironizowanie totalne? Ja uważam, że ironia. Bo czy ironią nie jest także jej siostra bliźniaczka? - więcej we wkładce do płyty. Nie wiem do końca, co myśleć o tekstach. Są proste, ale bronią się same. Nie wiem, czy są na tyle efemeryczne, że zapomnę o nich za miesiąc, czy na tyle ponadczasowe, że będą dotyczyły mnie za dziesięć lat. Chyba to nieistotne i dość impresyjne by liczyła się tylko chwila tu i teraz. Pominę kilka utworów i napiszę o ostatnim. Kiedyś mi powiesz, kim chcesz być - to lubię w albumach. Włączasz i słuchasz, czekając na ostatnią piosenkę - zazwyczaj tą budzącą „ciary” na ramionach i plecach. Dostajesz ją w pełnej krasie. Masz trochę trąbki jak u Tomasza Stańki i cichą gitarkę. Doskonały tekst w postaci listu Matki do Syna, ale na tyle uniwersalny, że ja jako nie-ojciec i nie-posiadacz- dziecka czuję w tym nadwyżkę, która mnie dotyczy. Jaka jest właściwie ta płyta? To dzieło, którego treść determinuje formę. W warstwie tekstowej mamy doskonały przekrój pewnego etapu życia, zbitkę różnego rodzaju emocji, co przekłada się na aranżację utworów. Gdybym musiał przypisać album Bawię się świetnie do konkretnego gatunku miałbym duży problem, bo znajdziemy tu folk, znajdziemy alternatywny rock, nutę ABBY (!) w Jeszcze ten jeden raz, znajdziemy też jazz i fortepian. Mamy charakterystyczną nosową manierę i chrypkę Dąbrowskiej, bez zbędnego popisu wokalnego. Ta płyta to pogodzenie się ze swoim życiem, akceptacja, powiedzenie wprost. Bonus disc tej płyty zawiera kolejne dziesięć utworów. Każdy równie z innej beczki. Odnajdziemy w nim mój ukochany L.Stadt, a także Anię Rusowicz czy June. Kilka coverów, ale głównie piosenki, które są dobre, a nie miały racji bytu na innych albumach. Całość to niewątpliwie nie jest muzyka, która może tlić się gdzieś z tyłu głowy. Te utwory muszą być słuchane w odskoczni od codzienności. Gdy słyszy się słowa, widzi się obrazy i kręci gdzieś przy szyszynce teledyski - to urok całego albumu. Może się mylę, może - jak śpiewa Ania w Jeszcze ten jeden raz – „walczę o byle co”, ale niewątpliwie mnie urzekła i dlatego mogę nie myśleć trzeźwo. Tak czy inaczej, znalazła swoje miejsce w moim iPodzie – co muszę przyznać rzadko się zdarza w odniesieniu do całych CD’ków. Dominik Frosztęga
TOUCHÉ | listopad 2012
muzyka
| nowość | 45
Maria niepokorna. Maria odważna. Maria ekstrawertyczna.
Maria Peszek Jezus Maria Peszek Wytwórnia: Mystic Production Premiera płyty: 03.10.2012
Nigdy nie przepadałam za stylem muzycznej wypowiedzi w wykonaniu Marii Peszek. Natrętne, niejednokrotnie psychosomatyczne i ekshibicjonistyczne opisy w jej wcześniejszych płytach: Marii Awarii i Miastomanii nie oczarowały mnie. Co więcej, raczej zniechęcały i nudziły, za wyjątkiem dosłownie kilku piosenek. Nic więc dziwnego, że z nieskrywanym sceptycyzmem podchodziłam do jej ostatniego krążka, póki nie usłyszałam utworu Padam, promującego płytę polskiej wokalistki. I oto zaskoczenie, niedowierzanie! Ale niech Was nie zmyli moi Drodzy ów discowo- twistowy kawałek. To tylko radosna kropla w morzu goryczy, bólu i samotności. Trzymam płytę w rękach. Decyzja zapadła. Wciskam przycisk play. Dystans. Pierwszy utwór. Zdziwienie. Skupiam się. Kolejny numer. Rosnące zainteresowanie. Mijają następne minuty. Ciekawość narasta sukcesywnie. Niemożliwe stało się możliwym. Myślę – bar-
TOUCHÉ | listopad 2012
dzo dobry album! Wyciągam płytę z odtwarzacza. Upływa kilka godzin, a ja nie jestem w stanie opanować myśli wciąż uciekających w kierunku najnowszego tworu Marii Peszek. Wracam zatem i włączam ponownie. Z upodobaniem wsłuchuję się w każde słowo, każdy dźwięk, który rozkładam na czynniki pierwsze. Filtruję muzyczną opowieść przez całkowicie niepotrzebną historię o emocjonalnym zachwianiu artystki w Tajlandii. Tego typu promocja była zupełnie niepotrzebna, Marysiu. Twoja płyta mówi za siebie, mówi Twoim autentycznym głosem! Maria Peszek poszła inną niż dotychczas drogą. W jej tekstach zagościła prostota wyrazu, choć nie brakuje dotychczasowych zabaw słownych. Przełom nastąpił w warstwie dźwiękowej, która odkrywa przed nami rozmaitości gatunkowe, elektronicznoalternatywno- balladowo- popowo- melancholijne klimaty. Wokalistka przemawia do słuchaczy wielorakimi muzycznymi językami, wydaje się jakby tym razem zamierzała trafić do szerszej publiczności. Czy dotrze do każdego? Nie wiem. Fenomenem jest fakt, że jej kompozycje z niezwykłą łatwością wpadają w ucho i na długo pozostają w pamięci . O czym traktuje Jezus Maria Peszek? O racjonalizmie w Pan nie jest moim pasterzem, sięganiu dna we Żwirze, wykluczeniu, odmienności i przejęciu na siebie roli przywódcy w Ludzie psy, stanach lękowych i koszmarach w Pibloktoq, o miłości w Wyścigówce i Padam, śmierci w Amy, o pseudopatriotyzmie w Sorry Polsko, wybieraniu własnej drogi i możliwości decydowania o samym sobie w Nie wiem czy chcę i Zejściu awaryjnym. To swoisty postulat skierowany do społeczeństwa. Wszystko podane w nieco schizofrenicznym układzie. Naprzemiennie od dynamizmu i szybkiego tempa po wolny, wręcz przygnębiający rytm. Oczywiście nie uważam, bym musiała zgadzać się ze wszystkimi postulatami wokalistki, ale nie mogę zaprzeczyć, że ma pomysł na siebie i umiejętnie zwraca uwagę opinii publicznej. Słyszę w jej najnowszej twórczości szczerość, a nie nadmierną egzaltację i próbę bycia kontrowersyjną za wszelką cenę. Rzecz jasna na płycie Jezus Maria Peszek swoje miejsce mają lepsze i gorsze utwory, bardziej finezyjne i banalne aż do bólu. Cóż, nie zawsze może być idealnie. Czy Maria Peszek rozpoczęła swoją płytą rewolucję obyczajową decydując się mówić o problemach gnębiących w ostatnim czasie Polskę? Nie wiem. Z pewnością jej krążek nie pozostanie bez odzewu na rynku muzycznym. Maria dojrzała, ewoluowała, ale nie zmieniła się pod jednym względem. Nadal pozostała niepokorna, bezczelna i odważna. Magdalena Kudłacz
46 |
muzyka
| na listopad
Muzyczna hipnoza
The Knife Deep cuts Wytwórnia: EMI Music Polska Premiera płyty: 26.10.2007
Zapewne nie tylko bohaterki Sponsoringu Małgorzaty Szumowskiej i bohaterowie Wyśnionych miłości w reżyserii Xaviera Dolana, ale każdy z nas również tańczył pełen ekstazy i tykający erotyzmem, jak bomba zegarowa, taniec w rytm Pass this on – kultowej już piosenki-manifestu zespołu The Knife, którego płyta Deep cuts oprócz tego, że jest wybitna, to swoją psychodelicznością, mrocznością i smutkiem znakomicie wpisuje się w atmosferę niepokoju prezentowaną na łamach obecnego numeru magazynu Touché. (mega długie zdanie, co? – korekto, zrobimy coś z tym czy zostawiamy?) The Knife tworzy szwedzkie rodzeństwo słynące z nieprzeciętnego indywidualizmu. Niechętnie udzielają wywiadów, odcinają się od popkultury przybierając na twarz rozmaite maski (co jest ich walką z wręcz gombrowiczowską „formą” i „gębą”), realizują i spełniają się w muzyce elektronicznej, którą łączą z delikatnym, lekko nostalgicznym brzmieniem. The Knife wywołuje we mnie skrajne emocje: od cholerycznego, histerycznego rozjuszenia po newralgiczny spokój. Nieprzerwanie jednak, ich muzyka wpędza mnie w niezidentyfikowany, trochę niebezpieczny amok. Zamyka-
jąc oczy podczas słuchania utworów znajdujących się na płycie Deep cuts, czuję się jak na seansie hipnotycznym. I wiele prawdy w tym, co piszę, bo wielka fanka twórczości tej szwedzkiej grupy, a prywatnie moja znajoma, stwierdziła: „Jest w ich muzyce coś metafizycznego, co prowokuje uczucie dryfowania pomiędzy jawą, a snem.” Chciałbym bliżej przyjrzeć się temu pierwiastkowi (mam nadzieję, że będziecie mi w tym towarzyszyć), który to zwyczajne słuchanie muzyki zamienia w pozazmysłowy stan. Deep cuts to mocna brzmieniowo płyta składająca się z czternastu stylistycznie podobnych piosenek. Ich największą siłą jest intensywnie energetyczny przekaz i tak perfekcyjnie skomponowana muzyka, że oddziałuje na każdy element ludzkiej wrażliwości. Heartbeats – mimo, że popularność osiągnęło dopiero za sprawą Jose Gonzaleza i jego lirycznego aranżu – w wykonaniu Karin Dreijer jest przesiąkniętym paniką świadectwem pozaświadomościowego, galaktycznego uczucia. Przywołane już przeze mnie Pass this on od kilku lat jest jedną z moich ulubionych piosenek w ogóle i abstrahuję tutaj od cudownego wkomponowania tego utworu w również dla mnie istotne filmy. Pass this on urzeka swoją prostotą. Niekonwencjonalny tekst (czy ktoś inny odważył się opowiedzieć o zakochaniu w cudzym bracie?!) i charakterystyczna muzyka przywołująca na myśl swoją melodyką typowe dla wczesnych lat osiemdziesiątych XX wieku disco zbudowały solidny całokształt. Analogiczne brzmienie zespół wykreował w przeboju You take my breath away, który jest jakby hołdem złożonym specyficznej, dyskotekowej muzyce. Nawet teledysk do utworu okraszony został słodkim kiczem tamtych lat. Rock Classics to kolejna piosenka zawierająca magnetyczny pierwiastek. W rytm aranżu rodem z filmów grozy, prosty tekst śpiewany pełnym frustracji głosem Dreijer nabiera innego znaczenia: „They freak out and they play techno louder” – pogłaśniam tym samym następne, przesłuchiwane propozycje The Knife . Karin Dreijer swoją modulacją głosu potrafi zaczarować słuchacza. Najbardziej ujawnia tę zdolność w Got 2 let you, gdzie dziecięce gaworzenie przeplata się z potężnym i bardzo przenikliwym wokalem. Deep cuts zamyka poruszająca symfonia – niebezpieczna, groźna, melancholijna. Ten kilkuminutowy utwór pełni funkcję podsumowania i jednocześnie stonowania poprzednich wybuchów energii. Swoją delikatnością stanowi idealny kontrapunkt. Powiało skandynawskim chłodem. Hipnoza się skończyła. Raz, dwa, trzy, budzisz się Ty. Bartosz Friese
TOUCHÉ | listopad 2012
muzyka
| kulturalnie z bristolu | 47
Trick or treat baby?!
50’s Monster Mash, Be More Burlesque Halloween, Undead Icons czy Drink The Bar Dry to jedne z nielicznych atrakcji jakie czekały na mieszkańców Bristolu i okolicy w tą pełną grozy noc… All Hallow’s Eve, które większość z nas kojarzy pod nazwą Halloween stało się nieodłącznym świętem i okazją do celebrowania w większości krajów zachodnich. Najhuczniej obchodzi się je w Stanach Zjednoczonych, Irlandii oraz Wielkiej Brytanii (jakżeby inaczej!). Trudno jest odnaleźć jednoznaczną genezę tego święta. Jedni uważają, że Halloween wywodzi się od celtyckiego obyczaju powitania zimy. Drudzy spierają się, że jest to rzymska tradycja, podczas której oddaje się cześć bóstwu nasion i owoców. Wszyscy jednak są zgodni, co do tego że symboliczna data 31 października to dzień, a może raczej noc, podczas której zacierają się granice pomiędzy dwoma światami – żywych i zmarłych. Na szczęście na przestrzeni czasów obchody Halloween zmieniły swój wydźwięk i składanie ofiar bóstwom należy już do historii. Dzisiaj większość ze świętujących daje się ponieść fantazji i najstraszniejszą częścią tej niezwykłej nocy stają się kostiumy. Wybór jak zapewne się domyślacie jest niemały. Zaczynając od zombie, poprzez duchy, szkielety, wiedźmy czy diabły, każdy może tego wieczoru pokazać światu swoje drugie, mroczne oblicze! Czymże byłyby jednak same stroje bez zabawy?! Tradycyjne zabawy Halloween’owe to: bobbing for apples, podczas której należy wyłowić jabłka z miski wypełnionej wodą bez użycia rąk, wrzucanie orzechów do płonącego ogniska w celu odnalezienia odwzajemnionej miłości, czy wpatrywanie się w lustro, aby ujrzeć twarz przyszłego małżonka. Największą popularnością pośród tych małych i dużych uczestników święta cieszy się nieśmiertelny zwyczaj znany jako trick or treat. Odwiedzanie pobliskich domostw w celu zebrania jak największej ilości słodyczy w zamian za straszną historyjkę sprawia frajdę każdemu upiorowi. Pojawia się pytanie, jak można zapewnić rozrywkę tak ogromnej rzesze odmieńców, którzy żądni są tylko jednego… krwi (chociaż
TOUCHÉ | listopad 2012
dałabym sobie rękę uciąć, ups! że żaden z nich nie pogardzi szklaneczką dobrej whiskey!). Zadanie staje się jeszcze trudniejsze, gdy wyżej wymienione creatures znajdują się w centrum jednego z największych miast Wielkiej Brytanii - Bristolu. So what we gonna do?! Jak co roku na początku października wszystkie możliwe witryny sklepowe pokrywają się pajęczynami, nietoperzami i sylwetkami upiorów. Lokalne kluby i puby prześcigają się w intrygujących ofertach, aby przyciągnąć jak największą ilość gości. Oryginalność, pomysłowość i odrobina dreszczyku emocji to idealne połączenie na Halloween’ową noc. Zaczynając od scary night przygotowanej w bristolskim Zoo, gdzie lokalne ogrody zostały zaaranżowane specjalnie na tę okazję, a każdy zakamarek wyglądał jak z filmu grozy. Największym wydarzeniem jest jednak apokaliptyczny Zombie walk, który stał się główną atrakcją w całym mieście. Jeżeli mieliście kiedyś okazję obejrzeć film 28 days later, w którym całe miasto zostaje zainfekowane groźnym wirusem, który przemienia ludzi w kreatury żądne krwi, to z pewnością nie będzie Wam trudno wyobrazić sobie zdarzeń, które mają miejsce w Bristolu w każde Halloween. Trasa Zombie walk jest opublikowana na oficjalniej stronie organizatorów całego przedsięwzięcia, tak aby każdy uczestnik mógł przyłączyć się do spaceru w jak najodpowiedniejszym miejscu. Zablokowane ulice, zdziwieni (a może zszokowani?) przechodnie, a pośrodku całego zamieszania maszerujące stado wygłodniałych istot, których jedynym celem jest… eating fresh brains! Jeżeli nabraliście ochoty aby zobaczyć tę invasion na własne oczy, ulice Bristolu stoją dla Was otworem, a przecież co dwa zombie to nie jeden. W tę szczególną noc znajdzie się także coś dla miłośników dobrych bitów, bo przecież Halloween to także, a może przede wszystkim, czas dobrej zabawy w gronie znajomych. Jednym z najbardziej wyczekiwanych występów tego weekendu był koncert Public Enemy, który uświetnił fancy dress party w jednym z najpopularniejszych klubów w mieście - Motion. Public Enemy to legendarny skład hip-hopowy założony w latach 80-tych w USA. Głównym motywem przewodnim ich kontrowersyjnych utworów jest krytykowanie polityki rządu wobec czarnoskórej mniejszości. Zespół znalazł się na liście 100 Greatest Artists of All Times plasując się na zaszczytnym czterdziestym czwartym miejscu i changed the genre forever. Public Enemy świętuje w tym roku 25 rocznicę istnienia dlatego ich występ live stał się jednym z must see show w Bristolu, którego nie można ominąć. Mam nadzieję, że wszyscy znakomicie przygotowaliście się na tegoroczne Halloween’owe szaleństwo i pamiętaliście, aby dać się ponieść wodzy fantazji w przygotowaniu strojów i wystroju waszych czterech kątów. Doborowe towarzystwo to podstawa tego wieczoru, bo pozostanie samemu w taką noc może być trochę przerażające … but don’t worry cause we all have one foot in the grave anyway! Greating the undead! Magdalena Paluch zdj. autorka tekstu, obróbka: Olga Paluch
48 |
literatura
| szerokie horyzonty
Polish Toxic Show (directed by Dorota Masłowska) szczęście - w ironicznej, kampowej odsłonie. Wypada mi od razu zaznaczyć, że w rozważaniach swych pomijam najnowszą powieść, Kochanie, zabiłam nasze koty, gdyż przeniesienie akcji do uniwersalnego, niby-amerykańskiego wszędzie-nigdzie, złagodzenie języka, przy równie błahej historii jak dotychczas oraz rezygnacja z uwielbianej przez czytelników kontestacji rzeczywistości, powodują, że książka ta nie jest ani ciekawa, ani wyjątkowa. Kolejne kartki przewraca się bez emocji, od niechcenia śledząc losy skłóconych przyjaciółek (singielek przed 30-tką), które poróżnił (mniej niż przeciętny) samiec alfa – sprzedawca w sklepie z armaturą łazienkową. Brak tu polotu i językowej filuterii, za dużo starań na siłę, by wszystko brzmiało lepiej niż dotychczas. Bo właśnie tamto pokraczne, żałosno-pikantne Polish Toxic Show, z Pawiem królowej na czele, było godne uwagi.
Jest taki „kraj straszny o dziwnej nazwie Polska”, w którym podwórkowy bełkot inkrustowany salonową polszczyzną brzmi jak wyuzdana poezja. Skarykaturowana, acz upajająca. I jest w tym kraju kobieta (lat 29), która z nonszalancją żongluje reklamowymi frazesami, tabloidową papką, a także wykwintną erudycją, by pokazać absurdalność życia w cieniu wojny czy komunizmu oraz w świetle konsumpcji i popkultury. Dorota Masłowska odkrywcza nie jest. Fabularnie jej książki są płytkie, jednak fakt, że potrafi maksymalnie zagęścić swoje narracje, poruszając dziesiątki problemów, używając do tego multum języków, stylów i slangów, czyni z niej ważną postać sceny literackiej. Twórczość jej to wręcz monografia polskich blizn i przywar, na
„Wszędzie tylko parodie ludzkich marzeń” Czytając książki Masłowskiej można dojść do jednego wniosku – że przebywanie w Polsce jest depresjogenne, bo autorka neguje i wyśmiewa starania, a patologie, biedę, bezrobocie, wulgarność i ludzkie ułomności doprowadza do hipertrofii („tak psychodelicznie może być tylko w naszej szarej strefie klimatycznej”). Miast wieczoru i poranka jest dramat i tragedia, nieodłączne komponenty codzienności, a wśród wykreowanych postaci nie ma ani jednej, z którą można by się utożsamiać. Bohaterowie są bezkrytycznymi marionetkami podatnymi na fluidy komercyjnego świata. Nie grzeszą inteligencją (ba! - nawet myśleniem), powtarzają zasłyszane truizmy i zlepki cudzych słów, nie mają pomysłów na siebie i swoje życie. Wychowywani w kręgu górnolotnych, mesjanistycznych idei o wyjątkowości naszego narodu i zarazem nieskomplikowanych haseł z Zachodu (wobec którego Polska wciąż jest daleko w tyle), nie posiadają stabilnego poczucia tożsamości. Toteż zagubieni, naiwni i nieodpowiedzialni, nie radzą sobie, a by się dowartościować, udają kogoś, kim nie są. Kobiety, omamione medialnym przekazem, marzą o prezencji rodem z żurnala, o majętnym księciu i podróżach. Priorytetem mężczyzn jest z kolei zabawa, alkohol, seks i dragi. Silny, bohater Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną, nie ma wykształcenia, ambicji oraz celów, nie uczy się i nie pracuje. Podkochuje w Magdzie, ale zaspokaja swój seksualny głód także między udami innych kobiet. Podobnie Magda – żyje złudzeniami,
TOUCHÉ | listopad 2012
literatura
„upiększa” swe ciało w solarium i wystawia na żer podczas wyborów miss, by dla facetów z kasą być choćby lekkostrawną zakąską. Oboje ćpają, jak większość tutaj, a gdy pojawia się narkotyczny głód, łykają leki bądź sproszkowane zupki. Wiecznie odrętwieni, bohaterowie nie działają trzeźwo. Nic dziwnego, że epizody z ich życia są dla czytelnika purnonsensem. Imprezka w stylu „brud, smród i choroby” Warszawka się bawi, a jak! Aktor, odgrywający na planie postać księdza, wśród swoich udaje Rumuna, który z siatkami w ręku i pomalowanymi na czarno zębami, traci nad sobą kontrolę. Wraz z Dżiną (wykluczoną ze społeczeństwa wyrodną matką), ciężarną kobietą wąchającą butapren, wyrusza w zgoła oniryczną podróż, mającą na celu odnalezienie „rudowęglowca Ibuprom”. Przewrotny to obraz homo viator, który u kresu swej wędrówki nie odnajduje sensu, lecz sfrustrowany brakiem dopingu i przerażony utratą pracy, doświadcza niedorzeczności istnienia. Terroryzuje kierowcę, po czym oddaje mu swoje pieniądze i gadżety, a gdy trzeźwieje, nie pojmuje nic z tego, co się dzieje, kim w ogóle jest Dżina i dlaczego wygląda jak kloszard. Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku to przezabawna tragifarsa o zadziwiająco dynamicznej akcji, w której napastnicy zmieniają się w ofiary – doprowadzają przypadkowego kierowcę na skraj załamania nerwowego, po czym sami trafiają na szaloną, pijaną 40-latkę, wjeżdżającą samochodem w dzika… Wyobraźni autorce odmówić nie można. W dodatku umieszcza ona swoje alter ego w tekstach, powodując, że wszystko w nich jest umowne, że mamy do czynienia z przedstawieniem. Silny (z Wojny…) po kradzieży krótkofalówki i bijatyce ze swoim ziomkiem, trafia na komendę policji, gdzie przesłuchiwany jest przez… Masłowską, reżyserującą jego losy. W Pawiu królowej MC Doris jeździ na rowerze, wycina dziury w pomarańczach i patrzy z ukosa na plebs, jaki ją otacza. „Brat chce z bycia rodzeństwem wykolegować brata” Relacje międzyludzkie są w tym świecie fabularnym mocno upośledzone. Ludzie nie rozumieją się nawzajem, co najlepiej ilustruje dramat Między nami dobrze jest. Tym, co łączy bohaterki, przedstawicielki trzech pokoleń, jest jedynie wspólny pokój. Zaprogramowana na ciągłe przeżywanie wybuchu II wojny światowej babcia nie ma nic wspólnego z córką Haliną, zaczytującą się w kolorowych szmatławcach, przyniesionych z osiedlowego śmietnika, a także z wnuczką – Metalową Dziewczynką, potomkiem raczej Internetu niż swych współlokatorek. Jeśli człowiek potrzebuje tu drugiej osoby, to tylko po to, by ją wykorzystać. W Pawiu królowej bez skrupułów opisany został „specjalista do spraw medialnych” - Szymon Rybaczko, który (zależnie od możliwości zysku) lansuje kolejno „piosenkarza” Stanisława Retro, dziewczynę wykreowaną na poetkę-neolingwistkę - Annę Przesik, zespół Konie (chwytem marketingowym w tym przypadku jest odgrywanie na scenie ataku padaczki), by wreszcie skupić się na wcieleniu brzydoty - Patrycji Pitz oraz niegdyś poczytnej pisarce - Dorocie Masłowskiej. Manipuluje młodymi ludźmi, korzysta z ich naiwności i promuje jako wcielenia nowych trendów (np. mody na brak urody i chrześcijańską skromność). Dżiny nie obchodzi czteroletni syn, bo jest… brzydki. Polacy-Rumuni zamiast pomóc kobiecie, która ucierpiała w wypadku, okradają ją i uciekają z miejsca zdarzenia. Trafiają do zagraconego domu człowieka chorującego na fobię, który w każdym widzi
TOUCHÉ | listopad 2012
| szerokie horyzonty | 49
szpiega. Podobnych przykładów można by wymieniać sporo, bo w zasadzie wszystkie relacje, jakie zawiązują się na łamach książek, mają niezdrowy charakter. Skoro wszystko jest podporządkowane idei konsumpcji, na której realizację Polaków nie stać, nie dziwi, że zamiast gustu, obycia i dobrych manier bohaterowie mają kompleksy, a zamiast darzyć się zaufaniem – szukają okazji, by kosztem innych coś zyskać. Zachodni styl życia, sława i życie gwiazd – oto sacrum, w które wierzą i do którego dążą. „Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko normalnymi ludźmi!” Tymi oto słowami buntuje się Metalowa Dziewczynka, której bokiem wychodzą już narodowościowe frustracje. Mimo to wyśmiewana Rumunia - mityczne miejsce zła, biedy, nieczystości, to w gruncie rzeczy polskie tu i teraz (oczywiście poddane stosownej obróbce), więc rebelia pojedynczej osoby niewiele może zmienić. Manie prześladowcze, skłonność do narzekania i przesady to elementy naszej zbiorowej nieświadomości, które Masłowska zgrabnie diagnozuje za pomocą swojego czarnego, ciętego humoru. Książki Wejherowianki są zakorzenione w kulturze masowej, audiowizualnej, sieciowej, stając się zlepkami różnych form. Bogate w intertekstualne odniesienia (od kanonów literatury po hip-hop i schematyczny dyskurs reklamowy) zacierają granicę między sztuką „wysoką” a „niską”, między tym, co poważne a kiczowate. Miejsce mimesis zajmuje tu ironia i groteska, miejsce decorum – pastisz i eklektyzm form, a dotychczasowe funkcje literatury przejmuje igraszka lub gra z czytelnikiem. Zaburzenia od A do Z - orgazm lingwistyczny gratis Sposób, w jaki pisarka epatuje nędzą i brzydotą, jest szalenie ciekawy. To literacki majstersztyk, rozparty między kolokwialnością, niepoprawnością a polszczyzną słownikową, okraszony medialnym pustosłowiem i modnymi anglicyzmami. Forma strumienia świadomości, jaką nierzadko wykorzystuje, czyni z jej książek żywe twory, choć wiadomo, że przedstawiony świat jest przerysowany, jednowymiarowy, zatruty chorymi ideami, rzutującymi na równie wątłe związki. Nie jest to bynajmniej twórczość moralizatorska, choć wydaje się, że dzieła Masłowskiej mogłyby posłużyć za ekwiwalent terapii antynarkotykowej (sic!). Język powieści i dramatów to niespotykany dotąd sztuczny konstrukt, scalający i mieszający wszystko ze wszystkim, przekraczający granice dobrego smaku. Autorka kwestionuje pryncypia słownikowe, artystyczne, a także obyczajowe. Mąci odległe konwencje i wykluczające się style, a permanentne dryfowanie między różnorodnymi rejestrami sprawia, że owy „paw” językowy równie często zachwyca czytelników, co ich do siebie zraża. Prezentując „świat na opak”, autorka przeciwstawia się uniformizacji społeczeństwa i kultury, sprzeciwia się masowości i broni jednostkowości myślenia. Jej protest zwraca uwagę na to, że postrzeganie świata jest coraz mniej „nasze”, bo zamiast kreatywnego myślenia prym wiedzie odtwórcze powielanie, prowadzące do swoistej intelektualnej hibernacji. Pisarka ma wiele genialnych pomysłów, dzięki czemu stała się ewenementem w polskiej literaturze. Czytając jej książki, trzeba jednak zapomnieć o tradycyjnej prozie i przenieść się w inny wymiar – w świat halucynacji, odurzenia i zwyrodniałego języka, zatracić się w Polish Toxic Show i przyjąć gwałt, by poczuć przyjemność. Małgorzata Iwanek
50 |
literatura
| recenzja
Sztuka bycia ojcem
W trójkącie
Wielkie serce Mike’a Larssona, Olle Lönnaeus
Trzy oblicza pożądania, Megan Hart
Wyd.REA, 2012
Wyd. Mira 2012
Po dwóch latach spędzonych w więzieniu za kradzież, włamanie i okaleczenie ciała, czterdziestopięcioletni Mike Larsson wychodzi na wolność. Będąc jeszcze w więzieniu postanawia radykalnie zmienić swoje życie: znaleźć uczciwą pracę, stać się porządnym obywatelem, a przede wszystkim ojcem dla swojego czternastoletniego syna, Robina. Ojcem, którego sam nie miał. Jednak realizacja zawczasu ułożonych planów okazuje się trudniejsza niż można by było się spodziewać. Tym bardziej, że dorastający Robin, który dotychczas wychowywał się w rodzinie zastępczej, zszedł na złą drogę, dołączając do grupy młodocianych neonazistów, którzy za wszelką cenę chcą oczyścić swoją dzielnicę z osób o innym kolorze skóry. Czy Mike’owi uda się odzyskać zaufanie syna, którego zawiódł już kilkakrotnie? Zadanie to może okazać się bardzo trudne - jeśli nie niemożliwe - do wykonania, bowiem trudno jest, po latach życia na „marginesie społecznym”, wyjść na prostą i rozpocząć zupełnie nowe życie... Skandynawia to kraina kryminałem słynąca. Wystarczy spojrzeć na najbardziej popularne powieści z Północy rodem, by się przekonać, że znakomita większość literatury z tamtych stron to kryminały bądź thrillery. I to się ceni. Przede wszystkim dlatego, że są one zatrważające w swej prostocie. Nie znajdziemy w większości z nich trudnych do ogarnięcia rozumem sytuacji, w środku których nagle ląduje główny bohater powieści, wręcz przeciwnie: codzienność, zwyczajność i rzeczywistość to filary, na których opiera się cały gatunek i to właśnie sprawia, że tak dobrze się je czyta. Słowa te odnoszą się też do najnowszej książki Olle’go Lönnaeusa, którego debiutancka powieść Pokuta pojawiła się na polskim rynku wydawniczym w poprzednim roku. Czytelnika do Wielkiego serca Mike’a Larssona przyciąga głównie fabuła – prosta, lecz w tym tkwi jej siła. Nieskomplikowane dialogi o pozornie prostych, choć trudnych sprawach: miłości, przyjaźni, odpowiedzialności oraz przebaczeniu sprawiają, że najnowszą powieść Lönnaeusa czyta się dobrze i z zapartym tchem, a po jej skończeniu czeka na kolejne wydawnictwa tego autora.
Anne Kinney ma wszystko, o czym marzy większość kobiet. Duży i wygodny dom, przystojnego i kochającego męża zaspokajającego jej potrzeby w każdym aspekcie. Można by powiedzieć, że wiedzie idealne życie, gdyby nie utarczki słowne z teściową oraz piętrzące się problemy w jej rodzinnym domu, których źródło tkwi w alkoholowym nałogu ojca Anne. Tymczasem zbliża się trzydziesta rocznica ślubu rodziców głównej bohaterki. W wyniku ustaleń sióstr, impreza rocznicowa ma odbyć się w domu Anne i jej męża Jamesa. Na dodatek, na krótko przed planowanym przyjęciem, do domu państwa Kinney wprowadza się Alex – przyjaciel Jamesa z lat ogólniaka. Przystojny i charyzmatyczny mężczyzna od razu wzbudza sympatię Anne. Jednakże, jak wynika z opowiadań sióstr Jamesa, Alex kryje w sobie jakąś mroczną, lecz zarazem intrygującą tajemnicę. Rosnąca fascynacja Anne Alexem staje się dla Jamesa pretekstem do złożenia żonie nietypowej propozycji. Tylko czy przystanie na nią nie stanie się początkiem końca...? Trzy oblicza pożądania to przede wszystkim powieść erotyczna, lecz jakże różna od głośnych 50 twarzy Grey’a, i to z korzyścią dla tej pierwszej. O ile w 50 twarzach Grey’a mieliśmy głównie wątek erotyczny, w mniej lub bardziej pikantnych jego odsłonach, to w przypadku powieści Megan Hart mamy do czynienia z fabułą wielopłaszczyznową, w której dużą rolę odgrywają aspekty psychologiczne: lęki z przeszłości, nałogi, hazard, niechciana ciąża; sprawia to, iż akcja książki nie toczy się od seksu do seksu. Chociaż nie można zaprzeczyć, że książka jest naładowana seksem, jednak jej autorka zrobiła to w taki sposób, iż jest on opisany bardzo obrazowo i pobudzająco, choć wulgarne słownictwo momentami zamiast nakręcać, zniechęca. Na pewno nie jest to powieść dla osób pruderyjnych, mających konserwatywne poglądy odnośnie wierności małżeńskiej, związków z podtekstem homoseksualnym, czy uważających seks za sposób prokreacji, a nie za przyjemną możliwość spędzania czasu, niekoniecznie tylko we dwoje... „Podążanie zwyciężyło nad zdrowym rozsądkiem. Zupełnie jak w przeszłości, gdy moje ciało zignorowało rady umysłu i serca. Dojrzałam, ale nie zmądrzałam”. Anka Chramęga
TOUCHÉ | listopad 2012
literatura
| klasyka literatury | 51
Klasyczna historia wampira
Dracula Bram Stoker wyd. Vesper, 2011 Jesień wydaje się być idealną porą na czytanie książek z gatunku horroru, a w szczególności tych dotykających problematyki wampiryzmu. Strzyga kojarzy się głównie z nocą, zimnem i tajemnicą, a więc idąc tokiem mojego myślenia idealnie wiąże się, z coraz szybciej zapadającymi chłodnymi, mglistymi, jesiennymi wieczorami. Tematyka nieśmiertelnych pijawek jest obecnie na czasie, do tego stopnia, że staje się nawet przedmiotem telewizyjnych reklam, jednak gdzie leży źródło i kto to wszystko zapoczątkował? Zapewne każdy z nas kojarzy postać Hrabiego Draculi – transylwańskiego arystokraty, który lubował się w nurzaniu swoich przydługich kłów w delikatnych szyjkach niewinnych dzieweczek.
TOUCHÉ | listopad 2012
Jest on tytułowym bohaterem książki Dracula Brama Stokera, napisanej pod koniec XIX wieku. Przyjmuje się, że autor zapożyczył imię głównego bohatera od jednego z dawnych władców ziemi rumuńskiej – Włada Palownika zwanego również Draculą. Wbrew pozorom nie jest to pierwszy literacki krwiopijca, ale z pewnością najgłośniejszy i najbardziej znany. Osobiście historię hrabiego znałam głównie z telewizji – i tutaj mamy bogaty zasób propozycji kinematograficznych, od poważniejszych (nagrodzony kilkoma Oscarami Dracula z 1992 roku z Garym Oldmanem, Winoną Ryder, Anthonym Hopkinsem i Keanu Reevesem w rolach głównych), po te satyryczne (niezapomniana dla mnie rola Leslie Nielsena jako hrabiego w Dracula – wampiry bez zębów z 1995 roku, film ten w trakcie lektury książki okazał się być niezłą – choć satyryczną – adaptacją powieści). Ciekawym aspektem dzieła Stokera jest indywidualność doznań. Autor utrzymał powieść w konwencji listów pisanych przez głównych (czasem i drugoplanowych) bohaterów, dzięki czemu Czytelnik może zajrzeć w świat stworzony przez Stokera z różnych perspektyw. Daje mu to również możliwość wczuwania się w przeżycia postaci pod wieloma kątami. Dużego poczucia realizmu dostarczają wycinki z gazet traktujące o co ważniejszych wydarzeniach. Czytelnik ma wówczas wrażenie, że po drugiej stronie ktoś był i zostawił te fragmenty ku przestrodze potomnym. Powieść nie traktuje bezpośrednio o losach hrabiego, lecz głównie o jego ofiarach. Początkowo obserwujemy losy Jonathana (ten wątek nie wzbudzał we mnie większej ekscytacji), by następnie śledzić trudny proces walki o życie biednej Lucy Westenra oraz dalsze poczynania powiązanych ze sobą głównych bohaterów. Wśród zapisków w dziennikach znajduje się również punkt widzenia samego hrabiego, co z pewnością przyczynia się do uatrakcyjnienia fabuły. Styl jakim posługuje się autor okazał się być miłym dla mojego oka, ponieważ, owszem, nie szczędzi on długich, szczegółowych opisów scenerii, ale nie katuje Czytelnika ich ilością w zamian zasypując wyczerpującymi dialogami bohaterów. Podług moich własnych preferencji konwersacje plasują się wyżej niźli opisy. Książka ukazując się w 1897 roku wzbudziła ogólną sensację, wstrząsając dotychczasowym rynkiem literackim, na którym dominowały „trzymające w napięciu” autobiografie guwernantek. Patrząc na nią przez pryzmat współczesności, autor nie serwuje Czytelnikowi niczego nowego, ale uwzględniając czynnik historyczny - chylmy czoła za pomysłowość i umiejętność zaskarbienia sobie Odbiorcy. Współczesny rynek literacki pęka w szwach od różnego rodzaju pięknych i powabnych (czasem połyskliwych) pijawek, przyznaję i ja uległam trendom i zasmakowałam kilu różnych cykli, ale żaden, tak jak ta pozycja nie wydał mi się wart uwagi. Dlatego drodzy Czytelnicy, jeżeli poszukujecie intrygującej powieści na chłodne, mgliste, jesienne wieczory, to serdecznie Wam ją polecam. Patrycja Smagacz
52 |
teatr
| recenzja
Moja własna stacja
Spektakl Dwanaście stacji (na podstawie poematu Tomasza Różyckiego) w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, reż. Mikołaj Grabowski
Proces wytwarzania domowych pierogów ruskich, który staje się rytuałem. Spocona, pełna zmarszczek twarz Babci. Obrazki z zakurzonej książki, przedstawiające anatomię ludzkiego ciała. Rośliny ściśnięte na parapecie. Urywki wspomnień z rodzinnego domu. Prywatny świat i chwile, które chcemy zatrzymać. Momenty: tak krótkie, lecz tak ważne dla kształtowania naszych charakterów. Tak ulotne w dzisiejszym, pędzącym życiu. Obrazki: pozornie nic nie znaczące, a przecież każdy jakieś ma, dla każdego najcenniejsze, chowane pod poduszką, ukryte pod stertą nowych, wciąż przybywających tzw. „spraw bieżących”. Stertą każdego dnia grubszą, każdego dnia cięższą, a jednak nie będącą w stanie przykryć do końca tego, co najcenniejsze: wspomnień z dzieciństwa, z czasów kiedy wszystko, absolutnie WSZYSTKO było możliwe. A nawet zupełnie prawdopodobne... Pierwszy raz miałam okazję być na takim przedstawieniu. Dwanaście stacji, w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, to spektakl nie tyle zaskakujący, co wręcz rewolucyjny. Elementy filmowe przeplatają się w nim ze scenami granymi na żywo. Jedno wynika z drugiego, widać tych samych aktorów na scenie i w filmie. Daje to widzowi zupełnie inny rodzaj odczuwania, przeżywania spektaklu. Poza tym na płótnie, które jest czasem elementem scenografii, a czasem po prostu ekranem, występuje sam autor poematu Dwanaście Stacji - Tomasz Różycki. Otrzymał za niego w 2004 roku Nagrodę Kościelskich. Podczas spektaklu sam deklamuje i interpretuje własne dzieło. To kolejny niezwykły element tej sztuki.
Już od początku wiemy poniekąd o czym będzie: Opole. Słyszymy z ust autora, że jest to miasto, które kocha, od którego chciałby może uciec, ale nie jest w stanie. Nie potrafi. Mimo, że to nie Opole jest właściwie jego prawdziwą ojczyzną, ale dalekie Kresy, skąd pochodzi jego rodzina. Główny bohater dostaje misję: musi odwiedzić zapomnianych krewnych. Jest to jednak raczej podróż sentymentalna, która pozwala mu przypomnieć sobie dawno nieżyjących już członków rodziny i na nowo rozbudzić wspomnienia. Jest tu dużo nostalgii, widzimy pokolenie dziadków, które niedługo odejdzie zabierając ze sobą część świata, w którym żyje bohater. Nie opuści go jednak nigdy na zawsze, o czym reżyser przypomina w żartobliwy, lecz pełen refleksji sposób. Sztukę przeniósł na deski teatru Mikołaj Grabowski, na co dzień dyrektor Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Oprócz reżyserii zwrócić uwagę trzeba też na niezwykłą scenografię autorstwa Jacka Ukleji. Również dzięki temu z zainteresowaniem śledzimy poczynania aktorów. Trudno pozostać obojętnym wobec sposobu gry Kornelii Angowskiej, czy Łukasza Schmidta. To głównie ta dwójka sprawia, że chcemy oglądać spektakl, a nawet więcej: sięgnąć po lekturę Różyckiego. Siedząc w teatrze na Dwunastu stacjach, widz traci poczucie rzeczywistości. Bezwiednie zaczyna się odgrzebywać wspomnienia. Wspomnienia, które dla innych pewnie nic by nie znaczyły, pewnie nawet by ich nie zainteresowały. Ale dla każdego z nas są bezcenne, mimo że nigdy nieuwiecznione, żyją tylko w pamięci stopniowo się zacierając. Choćby po to warto wybrać się na spektakl: by przypomnieć sobie stacje z naszego życia. Zetrzeć z nich warstwę czasu i na krótką chwilę... znów nadać im blask.
Iga Kowalska
TOUCHÉ | listopad 2012
teatr
| 53
fot. Joseph Marčinský
Dom lalki
Spektakl Nora w wykonaniu słowackiego teatru w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego Poznajemy pozornie szęśliwe małżeństwo. Torwald (w tej roli Peter Čižmár) to kryształowy mąż, dbający i spełniający zachcianki swojej miłości, a Nora (piękna Alena Ďuránová) szablonowo kochająca, uwodząca kobiecymi przywarami żona. Cud i miód i orzechy. Szybko upewniamy się, że to jedynie ułuda, a związek tych dwojga ludzi nie jest słodki i balsamicznie stereotypowy. Nie bez powodu zamienny tytuł dramatu napisanego przez Ibsena brzmi – Dom lalki. Nora, iluzyjnie dobra żona, pomagając swojemu mężowi w chorobie, pożyczyła pokaźną sumę pieniędzy, oczywiście całą sprawę sprytnie tuszując. Wszelkimi siłami pragnie pożyczkę spłacić, w taki sposób by jej ukochany żył długo i szczęśliwie w nieświadomości. Kobieta staje się łgającą intrygantką. Powoli zatraca się w bezsilności. Natomiast Torwald, wydający się łagodnym mężczyzną, który mógłby w ogień skoczyć za swoją ukochaną, tak naprawdę jest manipulantem i niesłychanie ogranicza swoją żonę. Obopólna gra prowadzona jest do pewnego momentu. Momentu, w którym idylliczne życie sypie się jak domek z kart, gdy Torwald zmienia pracę. Jedyną niezakłamaną osobą wydaje się być przyjaciel rodziny – Doktor Rank (wiarygodnie wcielił się w tę postać Peter Cibula), lecz ten sukcesywnie traci zmysły. Napisany w XIX wieku utwór skandynawskiego dramatopisarza nie traci na swej aktualności i jest nadzwyczaj uniwersalny. Ciągle skłania do zadawania pytań na temat związków międzyludzkich. Ukazuje ich wielowymiarowość, powątpiewa w trwałość. Zachęca do rozważań na temat wszystkich ról w jakich spełniać się może
TOUCHÉ | listopad 2012
płeć piękna. Przypomina również o naszej marionetkowej naturze, o zawiłym markowaniu. Teatr z Koszyc zaskoczył brakiem drobiazgowości i wielofunkcyjnej dekoracji, niegdyś bardzo charakterystycznej dla teatru słowackiego. Zrezygnowano z niej na rzecz białego, minimalistycznego, norweskiego chłodu powiewającego ze sceny, pozwalającego na przeniesienie się w miejsce akcji. Inscenizacja nie grzeszyła nieprzewidywalnością. Twórcy nie silili się na nowatorskią interpretację tekstu – jak to miało miejsce w przypadku szokującej Nory Ostermeiera. Słowaccy artyści potraktowali dramat bardzo łagodnie. Nora Henryka Ibsena jest dziełem, po które nieszczególnie często sięgają nasze rodzime teatry, dlatego intrygowało i zachęcało do upudrowania się kulturą, przedstawienie przygotowane przez Państwowy Teatr z Koszyc. Teatr Śląski utorował drogę do poznania słowackiej interpretacji tego dzieła. Mogło mieć miejsce interesujące teatralne porównanie. Konfrontacja nie była bolesna. Na scenie jednak trochę zabrakło ekspresji, dostrzegalne było nierówne tempo przedstawienia. Emocjonalnie karbowane. Dzieła Ibsena to dramaty nagie, obnażające prawdę, lecz trochę tej „nagości” zabrakło. Winą możemy obarczyć napisy, nie aktorów. Konieczność skupienia uwagi na tekście, oddziaływała na efektywność skupienia. Niestety jest to wada, ale nie powinna ona stawać na drodze do poznania twórczości teatrów z całego świata. Nie zmienia to faktu, że gościnne występy są niebywale interesującą inicjatywą. Mimo wszystko koszycka Nora była skandynawskim doświadczeniem cudownej, słowackiej urody. Asia Krukowska
54 |
festiwale
– regiofun
źródło: http://regiofun.pl
Have fun – Regio fun!
Udział Katowic w konkursie o miano Europejskiej Stolicy Kultury, niewątpliwie skierował je na nową ścieżkę rozwoju. Miasto postanowiło stworzyć kampanię będącą próbą odświeżenia własnego wizerunku. Mimo, iż nie udało się zdobyć tytułu, mieszkańcy aglomeracji śląskiej jeszcze przez długi czas czerpać będą profity wynikające ze zmiany strategii rozwoju miasta. Jednym z nich jest Międzynarodowy Festiwal Producentów Filmowych Regiofun. Festiwal z misją W dniach 24 – 28 października odbyła się już trzecia edycja tej imprezy. Jak co roku prezentowano filmy powstałe przy wsparciu Regionalnych Funduszy Filmowych, których celem jest aktywna promocja miast i regionów oraz wsparcie rodzimej kinematografii, co organizatorzy podkreślali na każdym kroku. Najlepszym tego przykładem był konkurs skierowany do mieszkańców Śląska pt. Kartka do producenta, którego uczestnicy nadsyłali zdjęcia obrazujące ciekawe miejsca w regionie, interesujące pod względem lokacji filmowych. Zwycięzcę poznaliśmy na gali rozpoczynającej festiwal. Został nim Pan Zdzisław Raszewski, autor fotografii prezentującej Pustynię Błędowską. W nagrodę otrzymał akredytację na festiwal Berlinale 2013, a jego zdjęcie trafiło na widokówkę, będącą jednocześnie zaproszeniem na czwartą edycję MFPF Regiofun. Ranga Z roku na rok festiwal odbywa się z coraz większą pompą. Warto zaznaczyć, że jest to pierwsza na świecie tego typu impreza, na której nagrodzeni zostają producenci a nie artystyczni twórcy
filmów. W tej edycji wśród członków jury znalazły się cenione postaci polskiej i zagranicznej kinematografii: Dariusz Jabłoński, Tina Lokk, Kevin Dolan, Adam Sikora, Paweł Łoziński oraz Brendan McCatrhy. Galę otwarcia poprowadziła sama Grażyna Torbicka, która świetnie wchodziła w interakcję z publicznością i czuwała, by atmosfera nie trącała nadmiernym patetyzmem. Również kwestia organizacyjna stała na wysokim poziomie. Centrum festiwalu zlokalizowane było w Kinie Kosmos, ale filmy pokazowe gościły także w Światowidzie i w Rialto. Widzowie na wstępie obdarowywani byli licznymi gadżetami promocyjnymi oraz broszurami ułatwiającymi im poruszanie się między kolejnymi atrakcjami. Bo przecież Regiofun, to nie tylko filmy, ale też koncerty, wycieczki i warsztaty. Po wieczornych projekcjach odbywały się otwarte bankiety, na których każdy zainteresowany mógł stać się uczestnikiem branżowych dyskusji: „Ilość znakomitych gości, w tym Pani Grażyny Torbickiej jako prowadzącej galę, świadczą o niebagatelnej randze tego festiwalu” – ocenia Wojtek Szczerba, student piątego roku organizacji produkcji filmowej na Uniwersytecie Śląskim. „Regiofun to profesjonalna impreza. Uczestnictwo w niej, szczególnie dla studentów szkół filmowych, to szansa na przybliżenie sobie mechanizmów nowoczesnej produkcji filmowej i spotkanie bardziej doświadczonych ludzi. Znaczenie festiwalu rośnie z roku na rok co podkreślają nie tylko organizatorzy, ale właśnie sami producenci, którzy partycypują w tym przedsięwzięciu. Chciałbym żeby za rok impreza miała jeszcze większy rozmach”. Wielkie powroty Trzeci MFPF Regiofun spinały klamrą dwa przedpremierowe poka-
TOUCHÉ | listopad 2012
festiwale
zy filmów autorstwa wybitnych polskich reżyserów, wracających na duży ekran po kilkuletniej przerwie. Rozpoczynający festiwal Mój rower Piotra Trzaskalskiego to sentymentalna historia z nutką satyry, prezentująca konflikt pokoleniowy na linii dziadek, ojciec i syn. To także doskonały przykład promocji przepięknych mazurskich terenów, wśród których zlokalizowana została akcja filmu. Mocnym akcentem na zakończenie festiwalu był film Pokłosie Władysława Pasikowskiego. Skrywana przez laty mroczna tajemnica, na wskroś naturalistyczne opisy, uderzające okrucieństwem sceny społecznego linczu, wywoływały wśród widzów skrajne emocje, co dało się usłyszeć na bankiecie wieńczącym galę zamknięcia festiwalu. Przejmująca cisza po zakończeniu seansu, a następnie salwa oklasków mówią jednak same za siebie. Ten obraz sprawił, że festiwal na długo pozostanie w mojej pamięci.
Warsztaty młodego producenta Ogromnym zainteresowaniem cieszyły się organizowane wokół festiwalu panele dyskusyjne oraz warsztaty odkrywające tajniki pracy producenta. Uczestnicy mogli dowiedzieć się więcej na temat źródeł finansowania produkcji filmowych, sposobów przygotowywania wniosków do Regionalnych Funduszy Filmowych oraz wymienić się własnymi doświadczeniami i opiniami. „Osobiście uważam, że warsztaty są znakomitą okazją do wysłuchania wielu postaci z branży audiowizualnej” – twierdzi Kuba Stępka, jeden z uczestników warsztatów. „Każde spotkanie niosło ze sobą nowe doświadczenia, które z pewnością wykorzystam w przyszłej pracy zawodowej. To już drugi cykl warsztatów, w którym uczestniczę i mam nadzieję, że pojawię się także na
TOUCHÉ | listopad 2012
źródło: http://regiofun.pl
Laur zwycięstwa Rywalizację w kategorii filmów pełnometrażowych wygrał Eddie Saeta, producent filmu The stoning of Saint Stephan. Jury w uzasadnieniu doceniło: „Surową i rygorystyczną narrację. Czyste kino przywodzące na myśl Bressona, ukoronowane porywającym wykonaniem roli głównej. Odważny wybór producenta, bez kompromisów na polu treści i formy”. Ze względu na wysoki poziom i dużą różnorodność filmów prezentowanych w kategorii krótko i średniometrażowych, rozdano aż trzy pierwsze nagrody. Ex aequo uhonorowani zostali producenci obrazów: The roar of the sea (NIAMA FILM PRODUCTION), Mój dom (WAJDA STUDIO) oraz Yuri lennon’s landing on alfa46 (PORT-AU-PRINCE FILM & KULTURPRODUKTION GmbH). Jednak największym zwycięzcą okazał się być producent filmu Miłość z księżyca (XVERLIEIH), który otrzymał nagrodę publiczności oraz czek na pięć tysięcy euro. Odbiorca nagrody nie krył swojego entuzjazmu, wbiegając na scenę w pełnych ekspresji podskokach.
– regiofun | 55
kolejnej jego edycji”. Prowadzący nie ukrywali swoich porażek i niepowodzeń zawodowych. Jednak mimo wszystko, starali się zmotywować słuchaczy do zakładania własnych firm producenckich, które na obecnym rynku, przy pomocy funduszy regionalnych, radzić sobie mogą równie dobrze, jak wielkie wytwórnie filmowe. Kulturalny ogród miasta węgla i stali Regiofun zajmuje szczególne miejsce w ofercie kulturalnej Katowic, z uwagi na jego międzynarodowy charakter oraz przyświecającą mu misję. Zwraca on bowiem uwagę na sam Śląsk, promując jego walory artystyczne wśród producenckiego światka. Zaproszenie do Katowic przedstawicieli branży filmowej i pasjonatów kina z całej Europy, rodzi możliwość artystycznych inwestycji w regionie, co generuje także rozwój ekonomiczny w obrębie branż obsługujących produkcje filmowe (hotelarstwo, gastronomia, transport, etc.). Realizacja projektów interregionalnych podnosi również kwestię społecznej odpowiedzialności twórców, przyczyniając się do neutralizacji podziałów i antagonizmów, przy jednoczesnym zachowaniu i pielęgnowaniu różnorodności kulturowej. W przeszłości oferta filmowa stolicy Śląska była zdominowana przez kulturę masową. Dziś, dzięki takim przedsięwzięciom jak Regiofun, katowiczanie opuszczają zabudowania „miasta węgla i stali”, udając się na spacer do „miasta ogrodów”, w którym obficie kwitnie sztuka filmowa. Agnieszka Różańska
56 |
wernisaż
- fotorelacja
Viva las photos!
Wernisaż fotografii finalistów Viva! Photo Awards 2012 oraz wystawa zdjęć Z
Już od 27 października w angelo Hotel Katowice podziwiać można niesamowitą wystawę zdjęć Zofii Nasierowskiej- wybitnej polskiej fotograf, będącej autorką portretów wielu znamienitych sław, m.in. Krystyny Jandy, Grażyny Szapołowskiej, Jana Englerta czy chociażby Kaliny Jędrusik. Podczas wystawy zobaczyć również warto zwycięskie fotografie w tegorocznej edycji Viva! Photo Awards, która w tym roku osiągnęła rekordową ilość nadesłanych prac konkursowych (ponad 10 tysięcy zdjęć!). Zarówno wystawa jak i konkurs zorganizowane zostały przez Magazyn Viva! pod czujnym okiem redaktor naczelnej, Katarzyny Przybyszewskiej. Redakcja TOUCHÉ nie mogła przegapić uroczystego wernisażu w angelo Hotel Katowice i bezzwłocznie pojawiła się na miejscu imprezy. W formie fotorelacji przedstawiamy Czytelnikom, w jaki sposób bawili się goście oglądając fotografie, słuchając występu czarującego duetu Holy Blue i uczestnicząc w zabawnych scenach z udziałem mimów. Atrakcji nie zabrakło również poza wernisażowym piętrem - w pokojach hotelowych bowiem czekało na Gości mnóstwo atrakcji... z różnych zakątków świata. Redakcja TOUCHÉ oczywiście pobiegła jako jedna z pierwszych! Marta Lower Fotorelacja: Mateusz Gajda
TOUCHÉ | listopad 2012
wernisaĹź
Zofii Nasierowskiej w angelo Hotel Katowice.
TOUCHÉ | listopad 2012
- fotorelacja | 57
58 |
sztuka
Zatruty świat przyszłości
Wnętrze baru Gigera
Osoba Hansa Rudolfa Gigera sama w sobie nie jest dla świata sztuki zjawiskiem nowym. Nie szokuje on już także swym dorobkiem artystycznym – w XXI wieku granica przesunięta została bowiem dużo dalej. Niewątpliwie jednak pozostaje artystą niepowtarzalnym i – jak dotąd – jedynym w swoim rodzaju. Urodzony w 1940 roku w Szwajcarii, całemu światu dał się poznać głównie dzięki wykreowanemu przez siebie i nagrodzonemu Oscarem, charakterystycznemu wizerunkowi Obcego. Pora przypomnieć więc nieco przykurzoną już sylwetkę artysty i odpowiedzieć na pytanie: na czym polega fenomen Gigera? Wizjonerskie podejście do sztuki tego niezwykłego surrealisty zarazem zniewala i przeraża. Jego prace najczęściej określane są terminami związanymi z “biomechaniką”, bądź też metaforycznie nazywane połączeniem pracy mikroskopu i teleskopu jednocześnie. Giger uchwyca demoniczne rysy naszej epoki, obrazując świat XX wieku w rzeczywistości lustrzanej, odartej ze złudzeń. Zubożenie wartości moralnych, przekraczanie granic związanych z tabu i seksualnością, nieustający wzrost techniki, która przewyższać zaczyna ludzkie możliwości i kompetencje, ogłupiane społeczeństwo, wszystko to serwuje nam Giger w obrazach i rzeźbach przedstawiających mroczne “krainy przyszłości”, zatrute nuklearnymi odpadami, pełne zmutowanych i odrażających, w pół mechanicznych kreatur, którym udało się przetrwać. Według artysty, człowiek XX wieku, z kreatora powolnie staje się ofiarą. Zmiana problemu seksualności, poza demonizmem technologii to u Gigera podstawowy element rozkładu współczesnego świata. To, co odróżnia jednak artystę od innych
twórców sztuki współczesnej to psychologiczny wymiar jego prac. Gdy mówi on bowiem o problemie seksualności, odwołuje się zarówno do spuścizny psychoanalitycznej oraz psychologicznej, jednocześnie wykraczając poza ramy wytyczone przez Freuda i Junga. Giger psychoanalizę reinterpretuje, wyznaczając nowe drogi poruszania się za jej pomocą po obszarach sztuki. Stawia go to o poziom wyżej od innych surrealistów, którzy w swej sztuce nie wzbijali się do poziomu znaczeń wywoływanych przez nieświadomość. Giger do tak pojmowanej nieświadomości odwołuje się jako pierwszy. Tematyka nieświadomości w sztuce Gigera poruszona zostaje bowiem w kontekście fazy perinatalnej. Jest to okres życia człowieka, obejmujący ostatni trymestr ciąży, poród oraz pierwsze siedem dni życia dziecka po porodzie. Symbolika związana z narodzinami stanowi dla Gigera trzon niezbędny do interpretacji wszelkich lęków, wynaturzeń i obsesji człowieka. Zanurza się on dzięki niej w najdalsze pokłady ludzkiej nieświadomości, poruszając się nieustannie w sferze mrocznej, w mitologicznej przestrzeni należącej do piekieł. Nie porusza on transcendencji, lecz głębokie pokłady cierpienia. Po raz kolejny więc stawia go to w miejscu prekursora sztuki wizjonerskiej, nieporównywalnej do żadnego innego żyjącego dotychczas twórcy. Sztuką Gigera zafascynowani są nie tylko ludzie związani z przemysłem filmowym, ale też muzycznym. Jest on twórcą kilkunastu okładek płytowych różnych zespołów, w roku 2000 na specjalne zamówienie powstał również statyw zaprojektowany specjalnie dla grupy KORN, który towarzyszy wokaliście na koncertach. W roku 2006 natomiast powstała limitowana edycja gitar sygnowanych nazwiskiem Gigera, wyprodukowanych przez firmę Ibanez i zaprojektowanych przez artystę. Jest to gratka dla kolekcjonerów, lecz niekoniecznie dla ich portfeli, w chwili obecnej gitary dostać można jedynie na okazjonalnych aukcjach, a ich ceny przekraczają tysiące dolarów. Zagorzali fani Gigera odpocząć i napić się ulubionych trunków
TOUCHÉ | listopad 2012
sztuka
mogli jeszcze do niedawna w jego autorskich barach, o niezwykłych wystrojach wnętrz, jakże charakterystycznych dla jego mrocznej sztuki. Biomechaniczne fotele, stoły i ściany pokrywały wnętrza barów w Japonii, Nowym Jorku, a także w szwajcarskich miejscowościach Gruyères i Chur. W tej chwili napić się w tym niezwykłym barze możemy już tylko w jego rodzinnej Szwajcarii, w której mieści się także jego muzeum (http://www.hrgigermuseum.com). Gdy już odpoczniemy w gigerowskim barze i zaznajomimy się dokładnie z jego sztuką w trakcie wycieczki po szwajcarskim muzeum, możemy zacząć odczuwać przemożną potrzebę posiadania części jego nietuzinkowej pracy w swoich zbiorach. Fani ekstrawaganckiego wystroju wnętrz, przesyconego symboliką i skłaniającego do refleksji , powinni w takim wypadku wytężać wzrok i trwać w napięciu – co jakiś czas bowiem na stronie internetowej Gigera (http:// www.hrgiger.com/), bądź też za pośrednictwem samego muzeum, wystawiane są na sprzedaż jego meble, rzeźby i oryginalne prace. Ceny, rzecz jasna, zamykają się nie w setkach, a w tysiącach dolarów, ale dla prawdziwych miłośników sztuki nawet to nie powinno stać się przeszkodą. Dla mniej wymagających koneserów sztuki w sklepie internetowym dostępna jest także biżuteria zaprojektowana przez artystę, nawiązująca motywami do jego najbardziej znanych prac. I tak oto, drogie Panie, na waszym palcu może spocząć choćby takie cudo: http://www.hrgiger-webstore.com/tattoo-biomechanoid-ring-p-7.html. Jest to biżuteria o tyle oryginalna, że poprzez związek ze sztuką tego niebanalnego artysty stanowi ona wyraz szacunku do twórczości niosącej za sobą głęboki przekaz. Kiedy bowiem studiujemy sztukę Gigera i zagłębiamy się w ocean znaczeń i zależności, jakie za sobą niesie, doświadczamy uczucia, jakoby na naszych oczach rodziło się coś, co będzie miało ogromne znaczenie dla przyszłych pokoleń. Jest to bowiem artysta, który swym geniuszem i wizjami wykracza poza otaczające nas ramy czasowe. Jeśli zatem, moje drogie Czytelniczki, macie ochotę nosić na sobie odrobinę świata sztuki, nie wahajcie się ani przez chwilę i wybierzcie się na wycieczkę do tego przesyconego symboliką internetowego sklepu. W albumie dotyczącym sztuki Gigera czytamy zdanie, które stanowić może doskonałe podsumowanie moich wywodów: “Jak zauważyliśmy, twórczość Gigera, podobnie jak grecka tragedia, może prowadzić do oczyszczającego katharsis tych, którzy są na nią otwarci. Sam Giger postrzega swoją sztukę w kategoriach procesu leczenia i zachowania zdrowia. Wydaje się, że przeczuwa on duchowy potencjał zanurzania się w świat ciemnych perinatalnych obrazów.” Sztuka Gigera nie jest sztuką łatwą w odbiorze. Wymaga od odbiorcy zarówno znajomości kontekstów psychoanalitycznych i historycznych, a także otwarcia na doznania nietypowe, zaskakujące i często nienależące do przyjemnych. Myśląc o Gigerze myślimy raczej o koszmarze niż o kolorowym śnie. Gdy jednak przełamiemy opór przed turpistyczną wizją zatrutego świata przyszłości, okazać się może, że wyciągniemy z tej mrocznej sztuki mądrość, która pozwoli nam uszanować i naprawić rzeczywistość, w której żyjemy. Niech więc Giger będzie przestrogą. Eliza Ortemska 1 - HR GIGER, Praca zbiorowa, Wyd. TASCHEN, Zurich 2002, s. 29. Źródło zdjęć: http://www.hrgiger.com
TOUCHÉ | listopad 2012
Gitara firmy Ibanez zaprojektowana przez Gigera
| 59
60 |
kobieta poszukująca
Trucie uszu
Dane oraz plakat pochodzą ze strony Fundacji Dzieci Niczyje WWW.fdn.pl
TOUCHÉ | listopad 2012
kobieta poszukująca
Na placu zabaw 4-letnia dziewczynka opierając rączki o biodra nachyla się w kierunku matki i krzyczy – masz mi natychmiast oddać wiaderko, ty szmato. Matka wstaje z ławki i przybierając analogiczną pozycję przekazuje dziecku komunikat, którego nie słyszymy już jednak, siedząc po drugiej stronie piaskownicy. Dojrzewanie to nauka wyciszania głosu. Treść polskiego orędzia pozostaje jednak taka sama.
Skorupka nasiąka furią Rodzinna anegdota wspomina chłopczyka, który wróciwszy pierwszego dnia z przedszkola padł wyczerpany na kanapę i wyznał Kurwa, tato, głupie są te dziewczyny. Wśród grupy rodziców dbających o kulturę języka swoich pociech, pierwsze brzydkie słowa w ustach dzieci przychodzą z niemałym szokiem i dowodzą, jak wielki wpływ na rozwój maluszka mają rówieśnicy ze zróżnicowanych grup społecznych. Pechowo, najlepiej smakują właśnie te słowa, których młody człowiek nie usłyszał w starannych wypowiedziach rodziców. Nie mniej liczna wydaje się jednak grupa rodzin, w których dosadne wystąpienia dzieciaków traktowane są jako swego rodzaju kabaret, upewniając juniora w przekonaniu, że w ostateczności zawsze może zagrabić czyjeś zainteresowanie soczystym przekleństwem. W obydwu przypadkach brak jednak argumentów, które mogłyby obrzydzić dzieciom obelżywe słowa – młody człowiek zauważa ich moc i w żadnej mierze nie przekona go informacja, jakoby przeklinanie było czymś nieładnym. Przykłady rodzin patologicznych, w których dzieci od małego wychowywane są pośród rynsztokowego słownictwa pokazują jednak, że także przekleństwa traktowane jako językowa norma bardzo łatwo wchodzą dzieciom w krew, chociaż nie wydają się robić na nikim wielkiego wrażenia. Bez względu na historię kształtowania naszego języka zachowujemy jednak pełną świadomość negatywnej energii, którą wyrzucamy z siebie wraz z kolejnymi przekleństwami. Obserwacja Polaków za granicą może prowadzić postronną osobę do wniosku, jakobyśmy byli narodem pełnym dzikiej furii. Dbałość o kulturę języka ma jednak cele wyższe od narodowego public relations. Jak podaje raport Fundacji Dzieci Niczyje, brzydkie i złe słowa potrafią ciężko ranić przede wszystkim malutkich. Domowe przedszkole Psychologowie alarmują, że w zastraszającym tempie przybywa dzieci krzywdzonych psychicznie. Szczególne miejsce w domowym terrorze zajmuje komunikacja werbalna, która powinna porządkować świat dziecka i przygotowywać go do przyjęcia pozytywnej postawy wobec rzeczywistości. Tymczasem okazuje się, że większość pacjentów walczących z silnymi problemami psychicznymi była w domu obrażana, krytykowana i poniżana. W kwietniu tego roku Polaków zapytano o jakość relacji z własnymi dziećmi oraz społeczną wrażliwość na przemoc słowną. Okazuje się, że 84% rodziców podnosi głos na dzieci. Krzyk jako narzędzie wychowawcze w zasadzie nie budzi żadnego społecznego sprzeciwu. Na dzieci krzyczy się wszędzie – w autobusach, sklepach, domach. Szczęśliwie, szkoła coraz rzadziej jest miejscem tego rodzaju praktyk, jednakże to właśnie kontakty z rodzicem gruntują w młodych ludziach pierwotne zachowania. Badania pokazały, że tylko co trzeci rodzic nigdy nie krzyczał
TOUCHÉ | listopad 2012
| 61
na dziecko do 3 roku życia. Na pociechy w wieku 4-17 lat głos podnosiło już 88% badanych. W przypadku maluszków krzyk od razu rozpoznawany jest jako zagrażający i nieprzyjemny, dlatego też na najmniejsze dzieci toksycznie może oddziaływać równie silnie kłótnia, dobiegająca z sąsiedniego pokoju. Dzieci narażone na przemoc werbalną często negatywnie postrzegają otaczający je świat, jako nieprzewidywalny, w którym relacje między ludźmi nacechowane są agresją. Często też czują się osamotnione, niezrozumiane. Czasem podejmują próby samobójcze. Wskazuje się też, iż dzieci narażone na przemoc słowną, mają problemy w nauce, wykazują mniejszą wiarę w formułowane przez siebie sądy i opinie, gorzej przystosowują się do otoczenia. Wykazują również większą skłonność do sięgania po alkohol czy środki odurzające. Krzyk i obelga nie są w naszej kulturze przejawem radości, chociaż taką postać przybierają chociażby przy okazji wydarzeń sportowych. Znajomy pedagog wspomina 7 - letniego chłopczyka, który uczestnicząc po raz pierwszy w meczu piłki nożnej wraz z golem schował się pod krzesełko – głośny aplauz tłumu skojarzył mu się z domowymi, dramatycznymi wydarzeniami i zmusił do poszukiwania schronienia. Obserwując więc dzieci w różnych sytuacjach możemy wyciągnąć bardzo niepokojące wnioski dotyczące sposobu, w jaki traktują je najbliżsi. Badania pokazały także, że co 5 rodzic ma w zwyczaju używanie wobec dzieci słów uznanych za obraźliwe. Nastolatków w wieku 12 - 17 lat obraża już co 3 rodzic. Silniejsze dzieci budują w tej sytuacji wokół siebie skorupkę nieczułości i na agresję odpowiadają agresją. Na placu zabaw 4 - letnia dziewczynka, opierając rączki o biodra nachyla się w kierunku matki i krzyczy – masz mi natychmiast oddać wiaderko, ty szmato. Matka wstaje z ławki i przybierając analogiczną postawę przekazuje dziecku komunikat, którego nie słyszymy już jednak, siedząc po drugiej stronie piaskownicy. Dojrzewanie to nauka wyciszania głosu, treść polskiego orędzia pozostaje jednak taka sama. Tatuaże Działania podejmowane przez Fundację Dzieci Niczyje mają na celu zwrócenie uwagi społeczeństwa na ogrom zła, które można uczynić człowiekowi, maltretując go w dzieciństwie złym słowem. W ramach programu publikowane są materiały dla pedagogów, rodziców i samych dzieci, dzięki którym wspólnymi siłami możemy uczyć się budowania właściwych relacji, które nie zabiją w dziecku spokoju i samooceny. Być może na drodze do budowania społeczeństwa zaangażowanego powinniśmy także jako bezdzietni przechodnie zadbać o komunikat, który pośrednio kierujemy do malutkich. W popularnym dowcipie pada pytanie – która wypowiedź lepiej oddaje sytuację rodaka, który potknął się na krzywym chodniku? W wersji A – biedak wstaje i wyrzuca z siebie w przestrzeń wiązankę znanych przekleństw, zaś w wersji B wyznaje - jestem zbulwersowany z powodu występujących tu nierówności chodnikowych, chodzenie po nim jest niebezpieczne i powinny się tym zainteresować władze gminne. Rzeczywistość codziennie weryfikuje głęboko zaszczepione w nas pokłady kultury i cierpliwości. Spróbujmy jednak uważać na naszą prywatną wersję C - napisze ją już jutro zepsuty samochód, korek oraz złośliwy przełożony. Pamiętajmy, aby chronić przed nią tych, których nie chcielibyśmy zatruć. Kretyn. Czy takie imię wybrałeś dla swojego dziecka?
Sandra Staletowicz
Dane oraz plakat pochodzą ze strony Fundacji Dzieci Niczyje: www.fdn.pl
62 |
psychologia
Słodkie tajemnice Freuda Jest jednym z najbarwniejszych i najbardziej intrygujących umysłów XX wieku. Zatwardziały w swych poglądach, kontrowersyjny i jak żaden inny psychoanalityk „seksualny”. Czy jednak jest zupełnie wiarygodny? Wiele z jego grzechów już znamy poprzez analizę jego prywatnych zapisków, listów do przyjaciół czy opisu jego zachowań w oczach bliskich mu współpracowników. Co ciekawe, jego spadkobiercy zamknęli w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych znaczną część pisanych przez niego dzienników, dokumentów, listów – dotąd nieujawnionych. Zostaną one udostępnione dopiero w XXII wieku. Na niedoczekanie nasze. Jednakże to, co wiemy o nim już dziś, jest nie mniej szokujące i bulwersujące niż potencjalne tajemne zapiski, ukryte gdzieś w podziemiach.
il. Ania Pikuła
W majowy dzień, na terenie dzisiejszych Czech, przyszedł na świat uroczy chłopiec o imieniu Sigismund. Szerszej publiczności znany w późniejszym okresie jako Zygmund Freud, twórca psychoanalizy. Analizując podstawy, na jakich stworzył swą teorię, a także oparty na niej system terapeutyczny można z pewną dozą pewności stwierdzić, iż był to w pewien sposób cudotwórca. Dlaczegóż to? Ponieważ hipotezy, na jakich oparł swą koncepcję, były przez niego falsyfikowane, nieweryfikowane oraz w dużej mierze oddawały przekonania samego Freuda, a pomimo tego nadal są popularne i tworzą podstawy systemów terapeutycznych. Lista przebojów Tak jak znany piosenkarz ma kilka swoich szlagierów, których melodie i słowa porywają na koncercie tłumy, tak i Freud miał kilka swoich sztampowych kawałków, który zna każdy wykształcony psychoanalityk. Mowa w tym miejscu o opisach przypadków (pacjentach), których objawy chorobowe oraz ich ustąpienie poprzez ukierunkowane na zmianę działania psychoanalityka, stanowiły dla Freuda często podstawę dla uzasadnienia poszczególnych elementów składowych jego koncepcji. Jednym z najbardziej znanych pacjentów lekarza był Człowiek Wilk, czyli Siergiej Pankiejew. Przydomek ten ma związek z destrukcyjną fobią, którą miał na punkcie wilków. W ową watahę wplątała się jeszcze przewlekła depresja. Siergiej był poddawany terapii przez 5 lat, czego skutkiem – jak twierdzi Freud – było jego całkowite wyzdrowienie. By nie zanudzać czytelników psychoanalitycznymi wynurzeniami, opiszę skrótowo diagnozę, którą Freud postawił:
TOUCHÉ | listopad 2012
| 63
przyczyną lęku było wydarzenie, w którym pacjent, jako mały chłopiec, zobaczył stosunek seksualny swoich rodziców, to z kolei wywołało w nim kompleks Edypa oraz trwożny lęk przed kastracją. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to najpewniej chodzi o seks. Historia ta mogłaby być nawet całkiem przyzwoita, gdyby nie fakt, że Freud nigdy nie wyleczył swojego pacjenta; cierpiał on przez 70 lat na powyższe objawy, jak dowiedziała się dociekliwa dziennikarka. Fakty i wydarzenia, na których oparł swą teorię zostały Siergiejowi zasugerowane podczas sesji terapeutycznych, a za przemilczenie tej delikatnej kwestii otrzymywał od stowarzyszenia psychoanalityków rentę. Ach, zapomniałabym. Tak naprawdę Pankiejew bał się psów, a nie wilków. Przyjacielem Freuda i powiernikiem jego tajemnic był Wilhelm Fliess, lekarz. Analiza ich korespondencji rzuca z kolei światło na Emmę Ekstein, u której Fliess zdiagnozował nerwicę nosowo-odruchową. Przyjął on, iż nos jest zewnętrznym odpowiednikiem genitaliów, stąd jego dysfunkcja powoduje problemy natury psychoseksualnej. Cóż zatem należało zrobić? Idąc swoim trybem rozumowania, Fliess postanowił wyciąć jej nieco kości nosowej. Podczas jednej z operacji zostawił jej przy okazji pół metra gazy w ciele. Doprowadziło to do stanu zagrożenia jej życia i oszpeciło ją na zawsze. Freud podzielał te wszystkie dziwaczne poglądy swojego przyjaciela, co jest wyrazem rażącej nieetyczności psychoanalityka. Potwierdzeniem wątłej etyki w stosunku do swoich pacjentów jest dziennik przyjaciela Freuda, Sandora Ferenchiego. Widnieje w nim wpis, który poświadcza, iż Freud przyznaje, że pacjenci są dla niego hołotą, która ma jedynie na celu utrzymanie się psychoanalityka i dostarczanie materiału do jego teorii. Także jasno stwierdzał, iż to oczywiste, że nie można im pomóc poprzez stosowane przez niego techniki… Biorąc pod uwagę te śmiałe wyznania, czas na trochę statystyki. Na konferencji w Wiedniu w 1896 r. Freud twierdził, iż jego koncepcja została potwierdzona przez 18 przypadków histerii, które szczęśliwie wyleczył. List do Fliessa zawiera zgoła odmienne informacje. Psychoanalityk przyznaje, iż
TOUCHÉ | listopad 2012
miał jedynie 13 takich przypadków i żadnego z nich nie udało mu się uzdrowić. Kompleks Freuda? Jak wobec takich rażących nadużyć rozpatrywać znany wszystkim kompleks Edypa? Zdaje się, iż odpowiedz tkwi w samej wypowiedzi Freuda, która brzmi: Odnalazłem w sobie stałą miłość do swojej matki i zazdrość o ojca. Teraz uważam, że to powszechne zdarzenie we wczesnym dzieciństwie. Kompleks wydaje się być zatem efektem autoanalizy, ponieważ nie zauważył on takich prawidłowości u żadnego ze swoich pacjentów. Freudowi także dość niesłusznie przypisuje się odkrycie nieświadomości. On sam nawet nie pretendował do tego miana. Poglądy dotyczące nieświadomości są odzwierciedleniem ówczesnej niemieckiej myśli filozoficznej. Jej przedstawicielem był chociażby Fryderyk Nietzsche, który zwrócił także uwagę na sublimację popędu seksualnego w sztuce. Już sam Platon opisywał podział duszy, który bardzo przypomina koncepcję id, ego i superego. Nasuwa się zatem pytanie o to dlaczego to właśnie Freud stał się tak popularny? W świetle pochodni 10. maja 1933 roku doszło do palenia książek przynoszących, wg Josefa Goebbelsa, moralne zepsucie, przez studentów opatrzonych swastykami. Ksiąg czekających na unicestwienie było 30. tysięcy, a wśród dzieła ludzi wybitnych, takich jak Emil Zola czy Albert Einstein. Zawieruszyła się tam także książka Freuda. Płonąc, znalazł się w naprawdę doborowym gronie. Reakcja na palenie ksiąg w XX wieku wywołała falę oburzenia głównie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Dzieła osób, które znalazły się wśród spalonych, stały się w tamtym okresie bestsellerami. Freud miał naprawdę wiele szczęścia. Amerykanie będąc w opozycji do ideologii nazistowskiej, przewartościowali Freuda na jego korzyść. W tym upatruje się popularności wiedeńczyka za oceanem. Seks, seks, seks Jednakże nie tylko to wydarzenie stanowi-
ło o nośności jego idei. W czasach, w których Freud tworzył swoją koncepcję, takie czynności jak masturbacja bądź poczucie seksualnego podniecenia, traktowane były jako grzech. Freud ściągnął z ludzi ten krzyż. Popęd seksualny zaczął być rozumiany jako potężna siła, która prowadziła do różnorakich konfliktów wewnętrznych. Ludzie woleli siebie widzieć jako niewolników niż grzeszników. No i trzeba nadmienić, iż seks zawsze dobrze się sprzedawał, a tego materiału Freud dostarczał aż nadto. *** To, co pozwala Freudowi przetrwać w tak wielu humanistycznych dyscyplinach naukowych jest wielopoziomowość możliwych interpretacji, których dostarcza psychoanaliza. Czerpie z tego literatura czy film, analizując skryte motywy bohaterów oraz tworzących ich autorów. Wszystko poczęło nabierać drugiego znaczenia. I może nie jest do końca naukowo, ale przynajmniej ciekawiej. Natalia Kosiarczyk Bibiliografia: T. Witkowski, Zakazana psychologia. Tom I: między nauką a szarlatanerią, Biblioteka Moderatora, Taszów 2009
psychologia
Czy to chandra, czy to spleen?
il. Ania Pikuła
64 |
Chodziła szybko. Jeszcze szybciej. Robiła wszystko naraz. W innych okolicznościach może byłoby to zrozumiałe i do przyjęcia, ale nie o godzinie trzeciej w nocy. Ciągle gadała - niekończący się słowotok - właściwie o niczym, same bzdury. O tym na przykład, że pan z okładki z nią rozmawia. Absurd! To tak jakby chciała wszystkie swoje myśli od razu wypowiedzieć! Miała w sobie tyle energii! Wyglądało to na nagły atak furii. Nie mogłam dłużej wytrzymać... to jakiś dom wariatów! Uznałam, że wychodzę. Dość tego, wrócę tu za kilka dni... Wróciłam... a ona? W bezruchu leży na kanapie, cisza, spokój, nikt nie mówi, ona także. Smutna jakaś. Pytam, co się stało, a ona nie odpowiada ani słowem. Prawie usypia. Czuję dezorientację -
czy możliwe są aż tak duże wahania nastrojów? Przecież to istny dramat. Obraz kliniczny Dramat w postaci Cyklofrenii czyli choroby afektywnej dwubiegunowej zwykle zaczyna się przed 40. rokiem życia. Można wyodrębnić dwie podgrupy choroby: z wczesnym początkiem (przed 30 rokiem życia), w której pojawiają się typowe zespoły depresyjne i maniakalne oraz rzadsze postacie z późnym początkiem (po 40 roku życia), które charakteryzuje występowanie typowych faz depresyjnych oraz zespołów hipomaniakalnych (nie wymagających hospitalizacji). Na tę chorobę składają się dwa zespoły: depresyjny oraz ma-
TOUCHÉ | listopad 2012
psychologia
niakalny. Zespół depresyjny charakteryzuje się tym, że człowiek wykazuje zachowanie, postrzegane jako “nienormalne”, a ściślej rzecz ujmując umieszczone w przedziale poniżej normy. Gdy zespół depresyjny się rozwija, usytuowany jest w dolnej granicy tego przedziału. Następuje wtedy osłupienie depresyjne, człowiek nie mówi, nie myśli, nie rusza się. Gdy nie będzie leczony, po jakimś czasie umrze. Najbardziej niebezpieczny dla życia osoby chorej jest jednak zespół subdepresyjny (skrajna dolna granica normy), gdyż w stanie tym pojawiają się halucynacje i próby samobójcze. Jest mi smutno, jest mi źle! Do podstawowych objawów depresji należą między innymi obniżenie nastroju, osłabienie tempa procesów psychicznych i ruchowych (zahamowanie psychoruchowe), objawy somatyczne i zaburzenia rytmów biologicznych, lęk. Są to objawy pierwotne, które prowadzą do powstawania objawów wtórnych choroby. Często wtedy zaobserwować można utratę zainteresowań, obniżenie aktywności fizycznej, ujemne oceny zdrowia, przyszłości, teraźniejszości i przeszłości, liczne urojenia i poczucie beznadziejności. Objawy depresji narastają stopniowo, w okresie kilkunastu dni, a nawet tygodni. Najpierw pojawiają się pierwotne cechy depresji, później tylko u części chorych pojawiają się objawy wtórne. U osób z powolnym początkiem choroby często obserwuje się też stopniowe jej ustępowanie. Nasilenie depresji i jej poszczególnych cech wykazuje duże różnice zarówno u poszczególnych osób, jak i u tego samego chorego w czasie kolejnych nawrotów. Pewne znaczenie odgrywa tu wiek: u osób młodych zespoły depresyjne częściej przebiegają łagodnie, natomiast w okresie inwolucji i w wieku podeszłym częściej występuje znaczne nasilenie lęku i niepokój ruchowy, urojenia depresyjne. Znaczenie mają również cechy osobowości chorych, dotyczy to zwłaszcza występowania wtórnych cech depresji. Zmiany organiczne w ośrodkowym układzie nerwowym na ogół wiążą się z cięższym obrazem klinicznym depresji. Badania dotyczące choroby afektyw-
TOUCHÉ | listopad 2012
nej dwubiegunowej wykazały, że w tym przypadku częściej występuje depresja prosta, która charakteryzuje się niezbyt nasilonym lękiem, umiarkowanym zahamowaniem, zwykle bez urojeń, ale z zaburzeniami snu w postaci hipersomni. Odbicie lustrzane Zespół maniakalny jest w dużym stopniu przeciwstawieniem depresji. Obejmuje grupę objawów podstawowych, które wskazują na wspólne patogenetyczne podłoże obu zespołów, m.in. zaburzenia nastroju (nastrój maniakalny), zaburzenia napędu psychoruchowego (podniecenie maniakalne), zaburzenia wielu procesów fizjologicznych i metabolicznych oraz zaburzenia emocji (dysforia). Podobnie jak w zespole depresyjnym, do objawów podstawowych dołączają się u części chorych liczne objawy i cechy wtórne. Zespół maniakalny charakteryzuje się zachowaniem, które też nie jest normalne i odmiennie jak w przypadku zespołu depresyjnego. Zachowanie to umieścić można w przedziale powyżej normy. Gdy zespół maniakalny się rozwija, usytuowany jest w górnej granicy normy. Najbardziej niebezpieczny dla życia osoby chorej jest jednak stan hipomianiakalny charakteryzujący się przyspieszonym tokiem myślenia. Człowiek szybko realizuje swoje pomysły i zamysły, nie oceniając realnie danej sytuacji. Początek manii może być nagły, w okresie kilku godzin pojawiają się podstawowe i wtórne cechy zespołu, często o dużym nasileniu. U chorych, u których występuje nagły początek choroby, zauważa się także nagły jej koniec. Taki przebieg obserwuje się u osób z częstymi nawrotami i przechodzeniami faz maniakalnych w depresyjne i odwrotnie. Istota choroby Choroba afektywna dwubiegunowa jest jedną z trzech najczęściej występujących psychoz oprócz schizofrenii i paranoi. Jej przebieg charakteryzuje się naprzemiennym występowaniem okresów depresyjnych (poniżej normy) oraz okresów manii (powyżej normy). Bardzo wielu specjalistów uważa, że choroba afektywna dwu-
| 65
biegunowa to choroba geniuszy. Wyjaśniałoby to fakt, że ilość samobójców wśród wielkich twórców nauki i sztuki wielokrotnie przekracza statystyczną normę. Podstawowym sposobem leczenia Cyklofrenii jest stosowanie leków przeciwdepresyjnych. Elektrowstrząsy są również skutecznym sposobem leczenia depresji endogennej. Ich stosowanie przynosi poprawę u około 70% pacjentów. Ponadto stosuje się także psychoterapię. Wybór metody terapeutycznej oraz miejsca leczenia jest decyzją bardzo odpowiedzialną, głownie ze względów dotyczących ryzyka wystąpienia samobójstwa. Decyzję zatem podejmować lekarz psychiatra. W leczeniu manii stosuje się głownie węglan litu, który pomaga około 50-70% pacjentów, ale ze względu na efekty uboczne trzeba go odstawiać co jakiś czas. Natomiast nasilone stany maniakalne wymagają leczenia w warunkach szpitalnych. W psychozie szałowo – posępniczej podstawowym sposobem profilaktyki jest długotrwałe stosowanie węglanu litu. Lek ten najlepsze wyniki daje u osób ze średnia liczbą nawrotów, natomiast u osób z bardzo częstymi nawrotami często zawodzi. Lek może być stosowany wyłącznie pod ścisła kontrolą stężenia litu we krwi pacjenta. Stosowana jest również karbamazepina i pochodne kwasu walproinowego. Choroba ta jest niezwykle wyczerpująca dla organizmu. Choremu i jego rodzinie nie żyje się lekko. Z czasem choroba ta doprowadza osobę do skrajnego wyczerpania, a w skutek tego do śmierci. Drogi czytelniku, ludzie, którzy nigdy w życiu nie zetknęli się z ciężką depresją oraz manią, często nie wierzą w istnienie takiej choroby. Czasami nie potrafią jej rozpoznać w swoim najbliższym otoczeniu. A to kończy się tragedią. Nadzieja jednak może powrócić. I czasami powraca. Kiedy? Jak? – To zależy od wielu czynników. To może być na przykład uśmiech dziewczyny. Ale oczywiście nie każdy uśmiech i nie każdej dziewczyny... Natalia Tarabuła Bibliografia: 1. Bilikiewicz A., Psychiatria, Warszawa 2003. 2. Bilikiewicz T., Psychiatria kliniczna, Lublin 2004. 3. Seligman M., Psychopatologia, Warszawa 2006.
66 | dział
TOUCHÉ | listopad 2012