TOUCHÉ - marzec 2012

Page 1

1

MAGAZINE

NAZWA DZIAŁU | rubryka |

marzec 2012

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


2

|

KONTAKT Z REDAKCJĄ redakcja@touche.com.pl

REDAKTOR NACZELNA Marta Lower (mlower@touche.com.pl) ZASTĘPCA REDAKTORA NACZELNEGO Paweł Biernacki (pbiernacki@touche.com.pl) REDAKTOR DZIAŁU FILM/MUZYKA Bartosz Friese (bfriese@touche.com.pl) REDAKTOR DZIAŁU PSYCHOLOGIA Joanna Ślazyk (jslazyk@touche.com.pl) LAYOUT/SKŁAD/ŁAMANIE Anna Salamon PROJEKT LOGOTYPU Dagmara Lower DZIAŁ MARKETINGU I PROMOCJI Paweł Biernacki (pbiernacki@touche.com.pl)

WYWIADY: Magdalena Kudłacz, Marta Lower JEJ PUNKT WIDZENIA: Magdalena Paluch, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz JEGO PUNKT WIDZENIA: Kamil Lipa, Robert Pander, Beniamin Stawiarski LIFESTYLE: Marta Lower, Barbara Owczarska, Sandra Staletowicz FASHION: Anna Sowik (opisy stylizacji) FILM: Bartosz Friese, Klaudyna Góralska, Magdalena Kudłacz, Agnieszka Różańska, Katarzyna Trząska, Aneta Władarz MUZYKA: Paweł Biernacki, Bartosz Friese, Martyna Kapuścińska, Magdalena Paluch, Maciej Pawlak KSIĄŻKA: Anna Chramęga, Monika Masłowska, Patrycja Smagacz TEATR: Marlena Hermanowicz, Joanna Krukowska PSYCHOLOGIA: Natalia Kosiarczyk, Joanna Ślazyk, Natalia Tarabuła PODRÓŻE: Olga Adamska KONTROWERSJE: Aneta Władarz SESJA MIESIĄCA: Marta Lower (tekst) KOREKTA Ewelina Chechelska, Natalia Tarabuła, Monika Masłowska, Aneta Władarz

FOTO I ILUSTRACJE TOUCHÉ 2flyteam (www.2flyteam.pl), Olga Adamska, Karolina Molenda, Mateusz Gajda, Magdalena Majchrzycka, Hanna Sokólska, Kinga Tync, Barbara Maroń, Roksana Wąs

STRONA INTERNETOWA Adrian Pacała

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


fot. Mateusz Gajda

|

Syberio w Polsce – odejdź precz! Z pewnością nie tylko ja tęsknię za nadejściem wyczekiwanej wiosny. Każdego ranka spoglądam niepewnie za okno, bo a nuż będzie można wreszcie przywdziać swój ulubiony przejściowy płaszczyk. Nie mniej jednak, wiosna jest jak zwykle dość leniwa i nie spieszy jej się z przyjściem do naszego kraju, więc może warto ten fakt zaakceptować i sensownie wykorzystać czas spędzony przy domowym kominku? Dobra książka, ambitny film czy też lektura marcowego numeru TOUCHÉ może być całkiem ciekawym pomysłem, szczególnie, że szykujemy dla Was kilka atrakcyjnych niespodzianek! Pierwszą z nich są specjalnie przygotowane dwa Wywiady z NIM, w ramach zbliżającego się Dnia Kobiet. Panowie mieli bardzo dużo do powiedzenia i z pewnością Was nie zanudzą! Marcin Urzędowski rozgrzeje Was swoją afrykańską pasją, a Piotrek Niesłuchowski zarazi niekończącą się pozytywną energią. Zapowiedź jednego z wywiadów możecie obejrzeć na naszej stronie internetowej.

W najnowszym numerze będziemy mieli również przyjemność zapoznać się z pierwszym tekstem teatralnym autorstwa Marleny Hermanowicz – założycielki i dyrektor artystycznej Teatru Bezpańskiego. Gorąco polecam! Oczywiście nie należy przejść obojętnie obok stylowej i intrygującej sesji Fashion, której przedsmak obejrzeć można na stronie głównej TOUCHÉ (touche.com.pl), a całość podziwiać w wersji PDF, którą właśnie macie przyjemność czytać. Tymczasem prezentujemy okładkę i niepokojąco zimną Sesję Miesiąca – w krainie Królowej Śniegu nie zapowiada się na wiosnę, ale w sumie dobrze – zima bowiem też ma swój urok. Pożegnajmy ją godnie. Miłej lektury! Marta Lower redaktor naczelna

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

3


4

| SPIS TREŚCI

6 14

WYWIAD WYWIAD Z NIM | Podążając za dźwiękami natury | Rozmowa z Marcinem Urzędowskim WYWIAD Z NIM | O chłopaku, któremu muzyka spać nie daje | Rozmowa z Piotrkiem Niesłuchowskim

22 24 25

JEJ PUNKT WIDZENIA FELIETON | Chciałem FELIETON | Przykleję się do podłogi FELIETON | Du ju spik inglisz?

26 27 28

JEGO PUNKT WIDZENIA ODWAŻNIE O KOBIETACH | O łuskach, futerkach i żuwaczkach MĘŻCZYZNA NIEFANATYK | Przepis na życie MĘSKIE TEORIE | Świat nieznany kobietom: Gry

30 31 32 33

LIFESTYLE ONA I KUCHNIA | Szczyptę gesslerowania ONA I SEKS | Intymnie o mężczyznach ONA I KARIERA | Słaba silna płeć w biznesie ONA I SPORT | W poszukiwaniu klubu idealnego

34

FASHION Candlelight | Sesja fashion w stylowych wnętrzach

40 44 45 46 48 50

FILM POSTAĆ MIESIĄCA | Meryl Streep – Żelazna Dama Hollywood NOWOŚCI KINOWE | Nowoczesne kurtyzany w natarciu | Sponsoring NOWOŚCI KINOWE | Naprawdę jaka jesteś Marilyn, nie wie nikt… | Mój tydzień z Marilyn W DOMOWYM ZACISZU | Przepis na kobietę (nie)doskonałą | 8 kobiet ANALIZA STAREGO DZIEŁA | Rozgrywki małżeńskie | Żebro Adama SPOD PIÓRA CHARAKTERYZATORA | Zielona Wyspa Elfów

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


SPIS TREŚCI |

52 56 57 58 59

MUZYKA POSTAĆ MIESIĄCA | Katie Melua – Gruzińska perła w brytyjskiej koronie NOWOŚCI W SKLEPACH | W gabinecie luster | Gotye Making Mirrors NOWOŚCI W SKLEPACH | Muzyczny Lifting | Edyta Górniak My NA ZIMOWE WIECZORY | Paronomazje, Echolalia, Onomatopeje... | Julia Marcell June KULTURALNIE Z BRISTOLU | Poles Aloud

60 63 64 65

LITERATURA SZEROKIE HORYZONTY | Historia pewnego rodu | Margit Sandemo Saga o Ludziach Lodu RECENZJA | Ekstremalna forma miłości | Anatomia. Monotonia. Edy Poppy RECENZJA | Związane włóczką | Sklep na Blossom Street Debbie Macomber KLASYKA LITERATURY | Miłość silniejsza od śmierci | Emily Brontë Wichrowe wzgórza

66 67 68

TEATR RECENZJA | Ja nie kocham Ciebie, a Ty kochasz mnie | Tango Piazzolla RECENZJA | Kolano, łydka, glista | Gombrowicz w Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera Droga bando kretynów...

70 72 74

PSYCHOLOGIA Przypadłość dr Jekylla O czym Ty w ogóle mówisz?! Seks nie zawsze pożądany

78

PODRÓŻE Ty powinnaś być nasza | Pamiętnik z Ukrainy

82

KONTROWERSJE Moralny nierząd

86

SESJA MIESIĄCA Snezhnaya Koroleva

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

5


6

| WYWIAD Z NIM

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


WYWIAD Z NIM |

Podążając za dźwiękami natury | Rozmowa z Marcinem Urzędowskim

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

7


8

| WYWIAD Z NIĄ

Marcin Urzędowski (ur. 1980 r. w Krakowie) Muzyk, fascynat etniczności, nieustępliwy poszukiwacz nowych form artystycznego wyrazu. Spontaniczny i pomysłowy. Założyciel Grupy Tamtamitutu, działacz charytatywny, miłośnik kultur plemiennych, indywidualista tryskający energią, którą pragnie dzielić się z innymi ludźmi za pomocą dźwięków i kolorów.

Zacznijmy od Twoich inspiracji. Czym uwiodła Cię kultura ludów pierwotnych, bo niewątpliwie to uczyniła? Po pierwsze należałoby to pytanie zadać w liczbie mnogiej, bo to dziesiątki kultur pierwotnych, nie jedna, fascynują mnie po dziś dzień. Co w nich takiego? Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć, ale przede wszystkim szacunek do natury, miłość do Matki Ziemi, życie zgodne z porami roku, własne i osobliwe postrzeganie czasu. Niewątpliwie i urzekające są zdobienia ciała, waga, jaką przywiązuje się do symboliki, stroju, czy koloru. Ta złożoność znaczeń jest dla mnie szalenie inspirująca. Zatem, w którym momencie pojawiła się w Tobie fascynacja muzyką etniczną? To były lata szkoły średniej, gdy zafascynowany malarstwem prawie każdego dnia spotykałem się z przyjacielem, Marcinem Koleśnikiem, z którym całymi godzinami nie tylko malowaliśmy obrazy, ale zgłębialiśmy także tajniki sztuk plastycznych, jako takich. Naszym działaniom bez przerwy towarzyszyło Jazz Radio, nieistniejące już w Krakowie, nad czym bardzo ubolewam. Wsłuchując się w utwory przeróżnych artystów, wyłapywałem partie perkusji, które nie wiedzieć czemu były najbliższe memu sercu. Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia, że kilka lat później zwiążę się zawodowo z muzyką perkusyjną. Swój pierwszy instrument zakupiłem w roku 2000 i była to Djembe polskiej produk-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

cji. O tym, że chcę się poświęcić muzyce przesądziło spotkanie Wojciecha Sochaczewskiego, człowieka legendy, który jako jeden z pierwszych w Polsce spopularyzował etniczne instrumenty perkusyjne, zwłaszcza Djembe. Dziś mam ten zaszczyt grać u jego boku w Grupie Tamtamitutu i jestem z tego powodu niezwykle dumny.

Możemy grać na zabawkach dziecięcych, częściach samochodów, patykach, korze… Najważniejsze, to mieć pomysł na siebie i nie bać się eksperymentować. Wspominasz o Djembe, a wiem, że grasz na różnych instrumentach. Czy jest taki, który lubisz najbardziej? I tak, i nie! Najbliższe memu sercu jest brzmienie Djembe, bo to mój pierwszy instrument. To od niego zaczęła się cała moja życiowa przygoda z muzyką, ale lubię wszystkie instrumenty perkusyjne, które mają, w moim przekonaniu, cieka-

we brzmienie. W tym miejscu chciałbym zaznaczyć, że nie ma dla mnie znaczenia to, co obecnie dostrzegam wśród młodych adeptów sztuki perkusyjnej, mianowicie na czym się gra i z jakiej półki pochodzi dany instrument. Tego rodzaju podejście jest mi obce. Oczywiście łatwiej grać na wysokiej klasy instrumentach i takowe także posiadam, ale najważniejsza jest pasja, chęć gry i osobiste preferencje. Lubię brzmienia ciekawe, dziwne, odmienne, brudne. Brzmienia, które niejeden muzyk odrzuciłby ze swojego wachlarza środków ekspresji, a w moim instrumentarium należą do zbioru instrumentów niechcianych, nielubianych, brzydkich, ale docenionych. Brzydota ma dla mnie szczególne znaczenie. Jest ciekawsza od piękna, zwłaszcza tego, którym epatują obecnie wszelkie reklamy, bilbordy, kolorowe magazyny i telewizja. To piękno – instant, rodzaj zachwytu czymś, co w rzeczywistości nie istnieje. Piękno, jakie nas otacza, to manipulacja; sztuczny, plastikowy, komputerowy twór, można by rzec - zupa w proszku. Podobnie jest z muzyką. Ja preferuję tą - płynącą z serca, prawdziwą, graną przez muzyków, a nie komputer czy perkusyjne automaty. Nie słucham radia, ani nie oglądam telewizji, która pluje bzdurą, jak pisał w swojej poezji Rafał Wojaczek. Utwory komponowane na sprzedaż, obliczone na zysk, poklask czy radiową listę przebojów, to dla mnie właśnie taki rodzaj zupy w proszku.


WYWIAD Z NIĄ |

Szybkie, łatwe w podaniu, ekspresowe i nijakie zarazem. Papka dla mas, w której nie chcę się znaleźć. Eksperymentujesz. Jakie składniki łączysz ze sobą najchętniej? A może masz już pomysły na kolejne? To właśnie lwia cześć mojej działalności muzycznej. Eksperymentuję zarówno na płaszczyźnie brzmieniowej, jak i strukturalnej. Konstruuję dziwadła, hybrydy, instrumenty z odzysku. Tworzę coś z niczego. Tak pojmowana muzyka jest mi szalenie bliska. W swojej muzyce staram się łączyć różnorodne techniki, kultury muzyczne i gatunki. Staram się, by to, co otrzymamy na koncertach było wypadkową ekspresji poszczególnych muzyków, danej chwili, naszych umiejętności, a nade wszystko, by była to muzyka płynąca z serca, pełna znaczeń, wielowątkowości czy zwrotów akcji. Instrumentarium to temat rzeka. Gramy bardzo dużo koncertów. Co tydzień na jednej z krakowskich scen oddajemy się w pełni naszemu najnowszemu projektowi, jakim jest kabaret perkusyjny DRUMS & DRUMS, który współtworzę ze wspaniałym muzykiem – Tomaszem Majewskim. Co tydzień staramy się mieć inne instrumenty, zmieniać je, modyfikować, dostosowywać do tematu kabaretu. Niesamowitą przygodą jest tworzenie ich ze śmieci, gdy gramy na festiwalach recyklingu, albo z naturalnych elementów takich jak: muszle, kamienie, rogi, kości, kiedy wcielamy się w bohaterów kreskówki Flinstonowie. Możemy grać na zabawkach dziecięcych, częściach samochodów, patykach, korze… można by wymieniać bez końca. Najważniejsze, to mieć pomysł na siebie i nie bać się eksperymentować. Zdradzisz mi, co czujesz, gdy grasz? Radość. Niewysłowioną radość. Dumę

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

9


10

| WYWIAD Z NIĄ

i miłość. Granie muzyki jest dla mnie procesem szalenie radosnym, nawet gdy gramy kompozycje smutne. Dumą napawa mnie fakt, że robię w życiu to, co kocham i mogę się z tego utrzymać. Sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. A miłość noszę w sercu bezustannie i całe pokłady tegoż uczucia przelewam na bębny podczas grania.

Sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. A miłość noszę w sercu bezustannie i całe pokłady tegoż uczucia przelewam na bębny podczas grania. Twój ulubiony dźwięk? Chrobot, szelest, drapanie, stukot, szmer. Co robisz na co dzień? Czy Twoja fascynacja przekłada się również na życie prywatne? Wszystko, co robię jest obecnie zdeterminowane przez bębny. Pasja pcha mnie bezustannie do przodu. Natura poszukiwacza, szperacza nakazuje mi wciąż poszerzać środki wyrazu, a wrodzona ciekawość świata nie pozwala mi siedzieć na miejscu. Wszystko to sprawia, że gram każdego dnia, wciąż podróżuję z bębnami i wciąż sprawia mi to frajdę. Na swojej stronie piszesz o pomocy dzieciom z Afryki. W jaki sposób ją realizujesz? Jako Grupa Tamtamitutu bierzemy udział

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


WYWIAD Z NIĄ |

w każdym odbywającym się w Krakowie festiwalu afrykańskim. Angażujemy się we wszelakie programy dotyczące pomocy dzieciom Afryki, uczestniczymy w międzynarodowych projektach, organizowanych choćby przez Unicef. Na przestrzeni blisko dziesięciu lat istnienia grupy zebraliśmy już pokaźną kolekcję dyplomów i podziękowań za właśnie charytatywne koncerty na rzecz Afryki, czy jej najmłodszych mieszkańców. Czy jesteś podróżnikiem? Miałeś okazję w sposób bezpośredni poznać kulturę ludów odległych zakątków? W maju lecę do Kenii, by tam…. grać na bębnach. O szczegółach, póki co, nic nie mogę powiedzieć, ale na pewno będę się starał dotrzeć do rezerwatu Masai Mara, by z bliska zobaczyć masajskie wioski. We wrześniu udaję się do Kamerunu, by uczestniczyć w dużym, międzynarodowym projekcie ratowania wymierającej kultury rodzimej, zwłaszcza wśród kameruńskiej młodzieży szkół średnich. Prace nad programem trwają i jesteśmy na etapie rozmów z tamtejszym ośrodkiem misyjnym, ale z całą pewnością będę się starał, by w projekcie uczestniczyła cała Grupa Tamtamitutu. Trzymajcie kciuki, by się powiodło. Jest na to duża szansa. Obiecuję, że będziemy! Czy są ludy pierwotne, które chciałbyś poznać osobiście, nawet jeśli ich kultura została zatracona przez cywilizację? Chciałbym dogłębnie spenetrować Afrykę, bo to mój ulubiony kontynent i największa inspiracja. Nie jestem jego wielkim znawcą, mam świadomość własnej niewiedzy i braków, ale też nie mam antropologicznych zapędów. Nie chcę być badaczem, nie chcę prowadzić terenowych pomiarów, czy pisać akademickich podręczników. Chciałbym po prostu zwiedzić

Afrykę, dotknąć jej, powąchać, poczuć na własnej skórze. Kto wie, może miłość do niej wybuchnie wówczas ze zdwojoną siłą, a może mnie rozczaruje? Przekonamy się niebawem. Posiadasz jakiś talizman? Mój tatuaż na twarzy jest swego rodzaju talizmanem. To symbol wiary w pokój i dobro na świecie. Póki moje serce jest pełne szczerych intencji, póki wierzę w ludzi i pokładam w nich nadzieję, dopóty ten znak będzie mieć sens. Podobno masz sporą kolekcję dzwonków z różnych stron świata. Dlaczego akurat te atrybuty? Czy są one dla Ciebie wyrazem czegoś szczególnego? Zbieram dzwoneczki, dzwonki, dzwony. Zacząłem od najmniejszych i tych jest najwięcej, ale pasja trwa, więc znając siebie, kolekcja będzie się powiększać z roku na rok... Dlaczego dzwonki? Nie wiem... zaczęło się od jednego i poszło... Podaj trzy cechy, które są kwintesencją Twojej osoby… Indywidualizm, twórcze szaleństwo, radość życia. Malujesz. Na dodatek na ciele. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale to pierwiastek kobiecy dominuje w Twoich bodypaintingowych stylizacjach. Czy ciało kobiety jest dla Ciebie inspiracją? Body painting jest szczególnym rodzajem malarstwa, które żyje jedynie chwilę. Uwiecznione na zdjęciu czy filmie ma szansę przetrwać, ale to właśnie jego ulotność i nietrwałość jest dla mnie esencją, walorem. To dalece zakorzeniona we mnie filozofia tu i teraz, która sprawdza się zarówno w życiu, malarstwie, jak i muzyce. Akt twórczy jest dla mnie niezwykły, gdy dzieje się spontanicznie, wypływa

z emocji, które targają człowiekiem w danej chwili. Tak powstają moje malunki na ciele i tak powstaje moja muzyka. Nie jest opracowana, przygotowana, zaprojektowana, ani wyuczona. Nie posługuję się schematami, wzorami, czy projektami. Tworzę tu i teraz, bez przygotowania, na żywo, i to jest dla mnie niezwykle ekscytujące. Nie odpowiedziałeś w pełni na moje pytanie. Czyżby wszystko stanowiło dla Ciebie inspirację? Wszystko, co mnie zachwyca. A kobiece ciało jest zachwycające. W body-paintingu Twojego autorstwa można dostrzec znamiona polskiej kultury ludowej. Czy zatem rodzime korzenie również są w kręgu Twoich zainteresowań? Lubię ludowszczyznę jako taką, niezależnie od kręgu kulturowego, czy kontynentu. W każdej kulturze ludowej można odnaleźć jakąś inspirującą cząstkę . Co chcesz przekazać współczesnemu odbiorcy poprzez swoją sztukę? Przede wszystkim grając muzykę perkusyjną udowadniam, że niezależnie od posiadanego sprzętu albo wręcz jego braku, można grać na wszystkim. Muzyka jest w nas. Muzyka jest dookoła nas. Wystarczy wsłuchać się w siebie, przystanąć, zatrzymać na chwilę. Jeśli posiadasz w sobie wrażliwość, możesz wydobyć dźwięk ze wszystkiego, co Cię otacza. Nie musisz mieć drogich bębnów, by grać perkusyjną muzykę. Poszukuj. Eksploruj. Ale szukaj w sobie, odkrywaj nieznane pokłady kreatywności i kochaj to, co robisz. Tylko z prawdziwej miłości w tym, co czynisz, zrodzi się prawdziwy przekaz. Ludzie łatwo rozpoznają oszustwo, nieszczere intencje, udawaną radość. Graj duszą,

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

11


12

| WYWIAD Z NIĄ

sercem, całym sobą tak, jakby jutro miało nie istnieć. Oddając się czemuś w pełni, oddajesz publiczności cząstkę swego serca. Zapewniam, że oni to docenią. Nazywasz siebie poszukiwaczem. Co jeszcze pragniesz odkryć? Poszukuję ciekawych brzmień i dźwięków. To mnie szalenie fascynuje. Lubię osobliwych ludzi, dziwaków, klaunów, karłów, ludzi niesztampowych, niebanalnych, charakterystycznych. Przekłada się to także na dźwięki. A odpowiadając na Twoje pytanie, pragnąłbym odkryć w sobie nieskończone pokłady dobra, bo wiem, że gdzieś we mnie są, ale często życie kopało mnie po dupie, przysypując te pokłady warstwą zobojętnienia, którego obecnie chciałbym się pozbyć. Czy boisz się coraz intensywniejszych wpływów cywilizacji i postępu technicznego? Boję się, że ludzie zapomną, jak piękne są lasy deszczowe i tropikalne dżungle. Obawiam się, że zapomną, jak cudownym widokiem jest orangutan żyjący na wolności. Boję się, że góry e-odpadów lądujących do Afryki zastąpią prawdziwe dziewicze wzgórza tego pięknego kontynentu. Nie boję się cywilizacji i postępu technicznego. Boję się bezmyślności ludzkiej i chęci szybkiego zysku, który zaślepia ludzi doprowadzając do wielkich katastrof ekologicznych. Czas na wyzwanie! Opisz kobietę i mężczyznę za pomocą kolorów i dźwięków. To niemożliwe. Jak wiele istnień ludzkich tak wiele kolorów i dźwięków. Każdy człowiek jest inny, ma inną energię, usposobienie, temperament, wrażliwość. Zarówno w mężczyznach w różnym stopniu odnajdujemy pierwiastek żeński, tak

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

i w kobietach może kryć się jednocześnie zdawkowa, a zarazem olbrzymia ilość pierwiastka męskiego. Nie potrafię przydzielić do kobiet odpowiednich kolorów, i tego samego zrobić z mężczyznami. Gdybym mógł, każdego człowieka na ziemi określiłbym innym kolorem...

Lubię osobliwych ludzi, dziwaków, klaunów, karłów, ludzi niesztampowych, niebanalnych, charakterystycznych.

Jakie jest Twoje największe marzenie? To największe zostawię dla siebie. Ale to zaraz po nim to być zdrowym, kochanym i kochającym facetem, spełniającym się w swojej pasji. Plany na najbliższy rok? Mam w planach nagranie materiału DVD. Po krótce powiem, że będzie to projekt muzykoterapeutyczny, łączący muzykę z plastyką. Chcę by niepełnosprawne, upośledzone dzieciaki namalowały naszą muzykę. Proces twórczy będzie przebiegał w dwóch etapach: najpierw Grupa Tamtamitutu zjawia się w jednym z krakowskich ośrodków, pomagających chorym dzieciom, by zagrać koncert perkusyjny przez równe dwie godziny. W tym czasie dzieciaki malują to, co słyszą. Zaprzyjaźniony plastyk, za pomocą odpowiedniej obróbki komputerowej przetwarza następnie rysunki w wizualizacje, tworząc swoistą kolorową histo-

rię tego koncertu. Drugi etap to studio nagrań, do którego zawozimy wszystkie swoje instrumenty perkusyjne, jakie tylko posiadamy i wyświetlając kolorowy zapis naszej muzyki na ścianie, na tzw. setkę, nagrywamy muzykę inspirowaną rysunkami dzieciaków. W ten oto sposób powstaje DVD z muzyką perkusyjną płynącą prosto z serca, będącą wypadkową chwili, miejsca, naszych nastrojów, a wszystko to bez wcześniejszego przygotowania, prób, czy jakichkolwiek aranżacji. Dźwięki połączone zostaną z kolorowym obrazem powstałym z rysunków dzieciaków. Kolejnym planem jest wspomniana przeze mnie wcześniej wyprawa do Afryki. No i oczywiście rozwój kabaretu perkusyjnego Drums & Drums. Działasz prężnie, nie szczędzisz czasu na realizowanie swoich pasji. Gdzie będzie można spotkać Ciebie i Grupę Tamtamitutu w najbliższym czasie? Co wtorek gramy w Klubie Awaria na ul. Mikołajskiej 9 w Krakowie, co środę w klubie Zaraz Wracam Tu na Miodowej 51, również w Krakowie, a w każdy czwartek goszczę w klubie Lemoniada podczas Tamtamitutu Night. O reszcie koncertów możecie wyczytać na stronie internetowej: www.marcinurzedowski.pl. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak życzyć Ci spełnienia, niemalejącej pasji, odkrywczych podróży, mnóstwa pomysłów i powiększającej się kolekcji dzwonków! A naszych Czytelników zapraszam na koncerty Grupy Tamtamitutu, by podobnie jak bohater wywiadu, mogli zakochać się w dźwiękach kultur pierwotnych. rozmawiała Magdalena Kudłacz zdjęcia Hanna Sokólska


WYWIAD Z NIĄ |

Dziękujemy klubowi Lemoniada w Katowicach za możliwość realizacji powyższych zdjęć.

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

13


14

| WYWIAD Z NIM

O chłopaku, któremu muzyka spać nie daje|

Rozmowa z Piotrkiem Niesłuchowskim

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


WYWIAD Z NIM |

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

15


16

| WYWIAD Z NIM

Piotr Niesłuchowski (ur. 1988 r.) Finalista I edycji programu The Voice Of Poland, w którym zajął 3 miejsce. Członek zespołów takich jak: the Rooads i The Without. Wielki fan Woody’ego Allena, słodyczy i porządnej drzemki. Mówi o sobie, że wbrew pozorom jest nieśmiały i że tak naprawdę nie umie śpiewać. Mimo to zdobywa serca fanów swoim głosem, ale i również uśmiechem, naturalnością oraz niespożytą energią.

Piotrka spotykam przy słynnych warszawskich Pawilonach. Rozpoznaję go w tłumie właściwie od razu: szeroki uśmiech, lekko zmierzwione włosy i trzymana w dłoni książka, zapewne w języku angielskim – to wszystko nie pozostawia mi żadnych wątpliwości. Zaczynając rozmowę postanawiam wyciągnąć, oprócz dyktafonu, paczkę owocowych żelek, które Piotrek ponoć bardzo lubi… (śmiech) Widzę, że legenda żelkowa się rozniosła. Zaraz się dowiemy, ile w tej legendzie prawdy. Ale co, że mam zamknąć oczy, próbować i zgadywać, jaki to smak? Z pewnością nie miałbyś z tym zadaniem problemów. Powiedzmy, że chciałam tylko sprawdzić, na ile mój research okazał się skuteczny. Gratulacje! Lubisz słodycze? Bardzo, choć nie powinienem. Niestety jestem od nich uzależniony, taka moja słabość. Dużo masz jeszcze takich słabości? Uzależnienie od Internetu i straszne lenistwo. Na przykład dziś zaczynam zajęcia o godzinie 15 i podejrzewam, że gdyby nie ten wywiad, to mógłbym zaspać. Lubię spać, siedzieć do późna w nocy i to

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


WYWIAD Z NIM |

są chyba takie największe słabości, które zawsze wypominała mi moja mama. Wiesz, jeżeli dochodzi do tego, że nie śpię w nocy, a potem przesypiam cały dzień, to już zaczynam myśleć, że rzeczywiście coś jest nie tak. Siedzenie na zajęciach po zarwanej nocce, to nic fajnego, zresztą na pewno wiesz o czym mówię, pewnie nieraz Ci się zdarzyło. Ostatnio staram się spać więcej – wczoraj udało mi się zasnąć o 3 w nocy. To dla Ciebie dobry wynik? Powiem Ci, że całkiem niezły (śmiech). Wracając do słabostek: co z kobietami? Akurat nie mam tego problemu, co kilku moich kolegów, którzy na przykład idą ulicą i oglądają się za „laskami”. Dla mnie to jest totalne buractwo tak się oglądać tylko po to, by zobaczyć, jak dziewczyna wygląda „z tyłu”. Nie mam specjalnie słabości do kobiet. Lubię natomiast ładnych ludzi, nie tylko kobiety, ale i mężczyzn, takich przystojnych facetów, mających zajebisty zarost, którego nigdy nie udało mi się wyhodować… Budzą szacunek. A za Tobą ludzie się oglądają? Nie wiem, ciężko powiedzieć, bo przecież nie oglądam się za nimi… Wiesz, nie zauważyłem w ogóle jakiejś wielkiej popularności na ulicy. Owszem, ludzie częściej się do mnie uśmiechają, może właśnie dlatego, że widzieli mnie w telewizji, ale nie odczuwam tego jakoś boleśnie. Jest bardzo sympatycznie i nie ma takich sytuacji, w których na przykład muszę z kimś spędzić pół godziny, bo ktoś zaczyna mówić, że oglądał program i było super, albo że było tragicznie, rzygać mu się chciało i musiał mi o tym powiedzieć. Dzisiaj to ja zabieram Ci Twoje cenne pół godziny (śmiech).

To jest całkowicie coś innego, bo umówiliśmy się wcześniej i jest w porządku. Natomiast w momencie, gdy się spieszę i potykam o własne nogi, a tu nagle ktoś podchodzi i mówi: ja cię widziałem w telewizji, no to nie wypada odejść. Wypadałoby powiedzieć chociaż trzy słowa, ale te trzy prowadzą do następnych dziesięciu itd. Na szczęście to mi się jeszcze nie zdarza i mam nadzieję, że długo nie będzie. Niektóre gwiazdy nie mają skrupułów, by w ten sposób olewać swoich fanów. Ale ja się w ogóle nie czuję gwiazdą, bez przesady. Gdzieś tam udało mi się dostać do jakiegoś programu, jakoś tam dość daleko dojść… i tyle. Teraz tak naprawdę tylko czas zweryfikuje to wszystko. Jakie były bodźce, które sprawiły, że zdecydowałeś się wziąć udział w The Voice of Poland? Nie wiem, naprawdę. Ja sobie kiedyś obiecałem, że w życiu się nie zgłoszę do żadnego Idola, Mam Talent i tak dalej. Nigdy mnie to nie interesowało i nigdy nie chciałem w tym uczestniczyć. W The Voice of Poland mnie podeszli, bo zadzwonili sami. Oczywiście zapytałem przyjaciół, co zrobić, na co usłyszałem odpowiedź: No oczywiście, że masz iść. Stary śpiewasz już tyle lat, nikt Cię nie zna, więc poszedłbyś do telewizji i dał sobie szansę. No to poszedłem, pomyślałem sobie, że tylko spróbuję. Wstałem tamtego dnia o 13, a casting miał się odbyć o 9… Dla Ciebie to chyba środek nocy. No właśnie! I zastanawiałem się do ostatniej chwili, czy się wybrać, bo właściwie to mi się nie chce, bo jeszcze bym pospał (śmiech), zjadł jakieś śniadanie. W efekcie poszedłem – spóźniony kilka godzin. To była masakra. Nierozśpiewany, nie-

wyspany, dzień po imprezie, w dodatku głodny, bo w końcu tego śniadania nie zjadłem, zaśpiewałem naprawdę strasznie. Staram się nigdy nie przeceniać siebie i zawsze oceniać krytycznie, ale to co zrobiłem tamtego dnia było naprawdę kiepskie. No ale dostałem później telefon, że się udało. Przysłali mi oczywiście umowę, 720 stron, które musiałem przeczytać i podpisać, taki cyrografik. Nie do końca jeszcze wierzę w to, co się stało, choć w sumie trochę czasu minęło. A jak po programie postrzegają Cię znajomi i studenci na uczelni? Znajomi – wiadomo – śmieją się w stylu: „O, gwiazdor się pojawił”, natomiast na uczelni jesteśmy wszyscy dość rozproszeni, część osób rezygnuje, zmieniają się grupy, w związku z czym rzadko widuje się bliższych znajomych, ale przypuszczam, że poczta pantoflowa działa, plotki po wydziale szybko się roznoszą… Nie ma jednak takiej sytuacji, w której byłbym traktowany inaczej niż zwykle. A co z wykładowcami? Faworyzują Cię? Nie, absolutnie nie. Raz tylko zdarzyło mi się, że jedna pani profesor, z którą kiedyś miałem zajęcia, zaczepiła mnie na korytarzu i powiedziała: no słyszałam, że naczelny szatan Polski chce z panem zmieniać kraj. Chodziło o Nergala? Zgadza się. Spodobałeś mu się chyba od samego początku, a przy wyborze jurora tak gorąco Cię namawiał do wstąpienia w szeregi jego drużyny – nie myślałeś o tym, by wybrać jego grupę? Od samego początku myślałem, że Kayah byłaby najlepszym wyborem, bo ma swoją wytwórnię i wielkie możliwości z tym

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

17


18

| WYWIAD Z NIM

związane. W ostatniej chwili, stojąc już na scenie, podjąłem jednak decyzję, że wybiorę Anię Dąbrowską – jest młoda, ma pełno pomysłów, wie od środka jak wyglądają programy tego typu. Patrząc z perspektywy czasu to faktycznie było chyba najlepsze zagranie taktyczne, jakie mogłem wykonać.

Wczoraj na koncercie naprawdę wyrwałem kabel z mikrofonu, więc musiałem szybko podbiec do gitarzysty i przy jego mikrofonie dokończyć występ Piszesz na swoim oficjalnym profilu na Facebooku, że nie dorastałeś w muzycznym towarzystwie ani też żaden muzyk nie wskazał Ci drogi, którą powinieneś podążać. Czy obecnie Ania Dąbrowska stała się dla Ciebie pewnym drogowskazem? Sam program mnie wzbogacił, ale faktycznie współpraca z Anią pod koniec programu sprawiła, że więcej słyszę w muzyce, zacząłem też sam pisać – na razie nic wielkiego, po prostu biorę gitarę i nagrywam. Zmienił się też sposób, w jaki patrzę na muzykę. To już nie jest tak, że słucham czegoś, nie podoba mi się, stwierdzam, że to jest chujowe i przygoda z utworem albo i w ogóle zespołem, kończy się. Często daję drugą szansę, przesłuchuję kilka razy i odkrywam, że jednak coś w tej piosence jest. Ale my chyba wszyscy po programie tak mamy. Rozmawiałem jakiś czas temu

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

z Damianem Ukeje (zwycięzcą The Voice Of Poland – przyp. red.) i on również inaczej patrzy na kompozycje, które razem ze swoim zespołem ułożył – że w jednej czegoś brakuje, w drugiej przydałoby się coś zaaranżować od nowa i tak dalej. Jak Twoja popularność odbija się na występowaniu z zespołem the Rooads, którego jesteś członkiem? Powiedzmy sobie, że ta popularność jest dosyć umowna, bo niby ona jest, o czym świadczy milion fanów na Facebooku, jednak na koncert przychodzi około pięćdziesięciu osób, a nasz rekord to dwieście, jakoś zaraz po programie. Oczywiście, to są lepsze wyniki niż kiedyś, bo oprócz naszych znajomych pojawiają się osoby, które gdzieś właśnie przez program o nas usłyszały. Chłopaki z zespołu powinni Ci być w takim razie wdzięczni. Czy są wdzięczni… na pewno trochę źli, bo nagrywam teraz solową płytę i niestety, brutalnie mówiąc, nie ma tam dla nich miejsca, choć bardzo bym chciał, żeby było. Zespół jest teraz mniej medialny niż nazwisko Niesłuchowski, co jest dla mnie jakimś totalnym nieporozumieniem, no ale takie są realia. Dlatego nie wiem, jak to jest z tą wdzięcznością. Na pewno plusem jest to, że możemy wreszcie wyjechać poza Warszawę i nie ryzykować, że na koncert przyjdzie jedynie piętnaście osób. I wreszcie ludzie uczestniczą w koncercie, bo im się podoba, a nie dlatego, że są naszymi znajomymi. W tym sensie chłopaki na pewno się cieszą z tej „popularności”. W sumie dzięki Tobie ktoś może zapałać miłością do całego zespołu. I to jest ciekawe. Na przykład dziewczyny z okolic Wrocławia i Łodzi założyły fan-

klub, nie mój, a the Rooads właśnie. Owszem, zaczęło się ode mnie, ale pewnego razu dziewczyny usłyszały w Internecie koncert całego zespołu i obecnie przyjeżdżają specjalnie do Warszawy, by nas posłuchać. I to mi się podoba. Do Poznania przyjechały dziewczyny z Wrocławia, Rawicza i okolic – masakra! O zespole można też się dowiedzieć nieco z Twojego bloga (www.niesluchowski. blogspot.com – przyp.red.), gdyż w większości piszesz o nich, a nie o sobie… Gdybym miał pisać o sobie, to by się ludzie zanudzili… Ostatnio trochę tego bloga zaniedbałem, bo skończyły mi się niespodzianki, którymi do tej pory się dzieliłem (śmiech). Postaram się niedługo nadrobić zaległości, ostatnio zaproszono mnie do mojej starej szkoły jako gościa, więc pewnie trochę materiału się zbierze. Powrót do korzeni? Tak. Choć gimnazjum nie było najlepszym doświadczeniem w moim życiu. Jak chyba każdego z nas (śmiech). Tylko, że inaczej jest, gdy idziesz do nowej szkoły, poznajesz mnóstwo ludzi, masz swoją paczkę i jest spoko. A ja natomiast zawsze starałem się być niewidzialny, zakrywałem grzywką oczy, wiesz, żeby uniknąć starszych kolegów, którzy może nie znęcali się nade mną, ale których stawałem się celem. Jeśli dobrze pamiętam, to w jednym z odcinków The Voice Of Poland jury śmiało się, że tym razem udało Ci się nie zepsuć żadnego statywu podczas Twojego energicznego występu. I ja mam uwierzyć, że niewidzialny chłopiec sprzed lat to ten sam, który teraz psuje statywy? Z tym psuciem statywów to też jest wła-


WYWIAD Z NIM |

ściwie tylko legenda, bo one się nie psują w sposób, który uniemożliwia ich ponownie użycie. Często nie mogę czegoś dokręcić i śmieję się, że znowu coś zepsułem. Ale na przykład wczoraj na koncercie naprawdę wyrwałem kabel z mikrofonu, więc musiałem szybko podbiec do gitarzysty i przy jego mikrofonie dokończyć występ. No dobra, raz podczas programu kopnąłem statyw tak, że potem ciężko go było składać i rozkładać. Ale działał! Czyli czasem jednak zdarzy Ci się coś zepsuć tak na serio. Rodzice dawali sobie radę z takim niesfornym dzieckiem? Byłem energiczny, ale raczej grzeczny, więc nie sprawiałem problemów wychowawczych. Nigdy nawet nie paliłem papierosów. Raz spróbowałem, chorowałem przez dwa tygodnie i wystarczy.

Nigdy też się nie upijałem, no może raz – też w gimnazjum. Dosyć szybko zacząłem uczyć się na błędach. A teraz? Na fan page masz troszkę inny wizerunek (śmiech). No to jest właśnie niesamowita sprawa, że na Facebooku ludzie robią ze mnie alkoholika i mówią: Macie próbę? Znów wrócisz narąbany albo Oho, znowu piwko w ręku, a ja zupełnie nie wiem, o co chodzi, bo naprawdę piję dużo mniej niż ludzie w moim wieku.

naszych ulubionych bandów i zawsze rozpoczynamy nagranie sceną, w której wznosimy toast. Niestety nigdy nie jest tak, żebyśmy zagrali dobrze za pierwszym razem, więc scenę trzeba kilkanaście razy powtarzać. Przy dwudziestym razie jesteśmy już głupkowato uśmiechnięci. Ale nie, ja się nie lubię upijać. Wolę wyjść na piwo, na drinka, ale nie zdarza się, by ktoś musiał mnie odnosić do domu. Raz się zdarzyło i wystarczy (śmiech). No, może dwa.

A czy czasem nie jest tak, że w jednym z filmików na Youtube wspominacie sporo o wódce? Myślę, że nawet w więcej niż jednym. Czasem się spotykam z basistą mojego pierwszego zespołu (The Without – przyp. red.), nagrywam z nim covery jakichś tam

Nie wnikajmy w takim razie w szczegóły (śmiech). Tobie niepotrzebny jest alkohol, by odważnie wyjść na scenę czy grać na imprezie pierwsze skrzypce, prawda? Ale ja z natury w ogóle jestem bardzo nieśmiały! Może tego na scenie nie widać, bo scena to co innego, ale poza nią… ja

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

19


20

| WYWIAD Z NIM

na serio nigdy nie wiem, co powiedzieć, gdy mam porozmawiać z kimś, kto podchodzi po koncercie i mówi, że było super, że mu się podobało… A na imprezach raczej staram się nie wychylać za bardzo, szczególnie kiedy nie znam większości obecnych tam ludzi.

Gadulstwem próbuję ukryć swoją nieśmiałość, stąd tak dużo mówię, niekoniecznie mądrze, niestety To dziwne, bo widzę przed sobą straszną gadułę. To taka zasłona dymna. Ja tym gadulstwem próbuję ukryć swoją nieśmiałość, stąd tak dużo mówię, niekoniecznie mądrze, niestety (śmiech). Zresztą, Ty mi zadajesz pytania, a ja odpowiadam jednym zdaniem i wdaję się w historyjki, które Cię pewnie w ogóle nie interesują. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile z nich znajdzie się w opublikowanym wywiadzie (śmiech). Ale wiesz, jakoś nie potrafię uwierzyć w Twoją nieśmiałość. Będąc na scenie wyłączasz ją jakimś magicznym guzikiem? Na scenie śpiewam, a nie mówię, więc robię to, co lubię. Mogę wtedy zaszaleć, poskakać, powydzierać się… Fanki to kochają… Co widać po licznych komentarzach i wpisach w Sieci. Niektóre wpisy znam na pamięć (śmiech). Mój ulubiony tekst to: nie mogłam się

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


WYWIAD Z NIM |

skupić na klasówce z matematyki, bo myślałam o twoim występie, czy coś w tym stylu. Co na to Twoja dziewczyna? Podchodzi do tego na luzie. Bałem się trochę, jak to będzie wyglądało, ale naprawdę jest niezwykle wyrozumiała – całe szczęście. Masz bardzo fajną koszulkę. To podobizna Woody’ego Allena? Tak, dokładnie. Przypomniało mi się teraz, że jakiś czas temu odbył się koncert Woody’ego Allena w Warszawie i pamiętam, że do Warszawy przyjechałem dopiero wieczorem na sam koncert, czego strasznie żałowałem, bo następnego dnia przeczytałem w Internecie, że Woody przechadzał się z żoną i dziećmi po Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu. Byłem z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Chodził ponoć w kapeluszu, okularach – incognito, ale nie udało mu się zachować anonimowości przed tymi, którzy go kojarzyli. No przede mną też by mu się nie udało. Nie wątpię. Łatwo zauważyć Twoją fascynację jego osobą i twórczością. Który z jego filmów mógłbyś oglądać setki razy? Jezu, wszystkie. Nie oglądałem może pięciu, których nigdzie nie mogę dostać. Uwielbiam Manhattan. Potrafię oglądać go nawet trzy razy w tygodniu. Lubię też Annie Hall. Przede wszystkim kocham jego stare filmy i choć niewiele się w nich dzieje, to mimo czarno-białego obrazu większości z nich, one są niesamowicie barwne – o wiele bardziej niż niejeden film współczesny. A nowe dzieło z tegorocznych Oscarów – O północy w Paryżu? W tym filmie bardzo podobały mi się ko-

lory – takie retro, brąz, lekka sepia – to jest właśnie ta barwność, o której mówię. Film jest cudowny. Właściwie opowiadana historia nie jest może wybitna, ale z drugiej strony dzięki temu filmowi zacząłem zadawać sobie pytania, o których nigdy nie myślałem: w stylu kurde, kiedyś to były czasy… lata 50’, 60’, Beatlesi, w ogóle fajna muzyka, prawdziwy rock’n’roll. I tak się po tym filmie zacząłem zastanawiać, czy Beatlesi też siadywali przy piwie i rozmyślali, jak to było pół wieku przed nimi. Zdradzisz tajemnicę, jaką książkę trzymałeś dzisiaj w ręku przed spotkaniem? Książkę Johna Grishama, The Last Juror. Wkręciłem się w niego jakieś trzy lata temu i od tej pory go polecam. A że jestem leniem, nie chciałoby mi się uczyć angielskiego i oprócz tego czytać książek – więc czytam je w tym właśnie języku. Nie byłoby lepiej wyjechać poza granice kraju i szkolić język w praktyce? Jasne, że byłoby lepiej, ale to nie jest takie proste. Trzeba mieć na to kasę, a ja niestety powielam stereotyp biednego studenta. Załóżmy czysto hipotetycznie, że jesteś obrzydliwie bogaty – gdzie chciałbyś wyjechać? Stany Zjednoczone – Nowy Jork, Manhattan, przyjemny apartament gdzieś niedaleko Woody’ego Allena (śmiech). Radzę Ci w takim razie już teraz zbierać pieniądze. Może warto wrócić do grania na Starówce? Póki masz swoje pięć minut, mógłbyś zarobić miliony. A później już tylko American Dream… Na pewno na Starówkę wrócę, jak zrobi się cieplej. No i taka kariera w Stanach, już bardziej international – wiesz, ame-

rykański zespół jeżdżący po świecie… ideał. A jaki jest na chwilę obecną Twój Polish Dream? Oprócz wyjechania stąd na zawsze? (śmiech) Nie no, nie wiem. Zawsze miałem wrażenie, że ten kraj niszczy nasze marzenia, niestety. Takim moim Polish Dream jest to, by w końcu się tutaj coś zmieniło, nie tylko w sferze muzycznej – mówię tu o słuchaniu przez ludzi trochę lepszej muzyki niż jakieś stacje komercyjne z naprawdę gównianą muzyką – ale też mówię ogólnie, by się lepiej żyło i byś mogła wstać rano i pomyśleć zajebiście, pójdę do pracy, będę robić to, co lubię i zgarnę za to całkiem fajną kasę. Wiesz, żeby się chciało żyć. Może dlatego ja tak dużo śpię w ciągu dnia, a w nocy, kiedy tego złego świata nie doświadczam, jestem aktywny. W takim razie życzę Ci, aby spełnił się Twój Polish Dream, bo może wtedy nie musielibyśmy tracić jednego z najlepszych, a dla wielu osób – najlepszego The Voice Of Poland. Damian był bezkonkurencyjny. Ale bardzo mi miło, że komuś się podoba to co robię ja. Jest to dla mnie z pewnością budujące. Jak zwykle skromny… Dziękuję za rozmowę! Dzięki!

rozmawiała Marta Lower zdjęcia Mateusz Gajda

Dziękujemy klubowi In Decks w Warszawie za udostępnienie wnętrz i pozwolenie na wykonanie powyższych zdjęć

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

21


22

| JEJ PUNKT WIDZENIA | Felieton

il. Kinga Tync

Chciałem

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

Jeśli ani razu nie pragnęłaś być mężczyzną, nigdy chyba nie byłaś kobietą. Ta chromosomowa zdrada pojawia nam się w życiu setki razy i z każdej z nich chcę Was dzisiaj rozgrzeszyć. Abyście mogły odejść w pokoju i grzeszyć więcej, za każdym razem, gdy upadniecie pod krzyżem zbyt ciężkich siatek lub zapłaczecie bezsilnie nad zepsutym rowerem. U nas zawsze było tak, że rzeczowniki zakończone na „a” żyły uprzywilejowanym życiem. Gdy psuł się pan kran albo niedomagał pan bojler, starałyśmy się nawet na nich nie patrzeć, bo jak wszyscy chłopcy, najbardziej na świecie nienawidzili tkliwości. Wymagali męskiej ręki najemnego mechanika. Ale gdy na przykład tłukła się panna szklanka czy wypadała jejmość klamka, zaklejałyśmy ich nieszczęścia tasiemką, delikatnie scalałyśmy i mogły dalej z nami trwać. Dopóki nie przychodził jakiś jedenastopalczasty, który zamaszystym ruchem niechcący wprawiał znowu klamkę w wypadanie, po czym sam popadał we frasunek i obiecywał, że przyjdzie z narzędziowym kuferkiem naprawić cały nasz świat. Nie wracał nigdy, bowiem kuferek, jakby się zastanowić, też był rodzaju męskiego. Widywano też kobiety spadające z nieba, rzekomo komuś na szczęście, trzymające w ramionach to, co tam aktualnie było na stanie – pół majątku, ćwierć zawału, maleńkie niemowlę. W wieku lat dziestu zmieniały status na niewidoczny i zaocznie odtwarzały kursy wyjmowania akumulatora, przetykania rur i wbijania gwoździ. Uwolnieni odfruwający mężczyźni przechodzili do kategorii drugiego obiegu. Stawali się tacy czarowni, aż chciało ich się współczująco głaskać po depresyjnie nieogolonej twarzy. Wtedy on leżał na plaży w Dubaju. Wtedy ona leżała na tapczanie – tak właśnie, nie na łóżku nawet, lecz na tapczanie z porządnie ułożonymi kapciami


JEJ PUNKT WIDZENIA | Felieton |

i wyrwą w życiorysie. Gdyby to ona poleciała do boskiego Buenos, powiedzieliby od razu, że to kobieta wszeteczna. Latami rozpisywałam to sobie wszystko na karteczce i wynikło czarno na białym, że mi się tą kobietą tak bardzo nie opłaca być. Bezsilność kluchą w gardle, dobra mina do złej gry zdradzana drżącym podbródkiem. Tyle przykrości, a jak beczysz, to jeszcze powiedzą, żeś miękka pupa. Ciągle mówią w ogóle niemiłe rzeczy. Pielęgnują w nas pierworodny grzech bycia czymś niedoskonałym. Stawiają nas na dolnej półce, ponownie zamrażają i sprzedają w promocji. A sami mają nieskalane podkładem zdrowe twarze, idealne ramiona i pośladki. Praktycznie pakują plecaki, opowiadają świetne żarty, łączą się więzami męskich przyjaźni, chadzają na piwo w środku tygodnia. Skutecznie rozwiązują konflikty, bezczelnie

prowadzą w tangu. Kobiety kochają ich, a mężczyźni szanują, więc po co mi nieść przez świat tą cyckową klątwę? Pozwólcie mi zostać chłopcem. To tylko kosmetyka, przecież się już tak robi, przecież można. Trzeba tylko wybrać nowe imię. Beztroskie życie gratis. Szczęśliwie dla wszystkich fanów walorów mojego piersiowego balastu zobaczyłam tego dnia kobiecinę, która walcząc ze światem jedną ręką wpakowywała juniora do tramwaju, drugą taszczyła walizkę, trzecią poprawiała szalik, a czwartą jeszcze trzymała za siebie kciuki. Jakże ona była piękna w tej swojej cichutkiej niemocy! I nagle poczułam w sobie moc, aby jej te wszystkie cztery ręce wybaczyć i przelać na Was moje rozgrzeszenie. To nie Wasza wina, że zrobił Was z żebra. Dowcipny, swoją drogą. Niczym nie zawiniłyście, gi-

nąc na geometrii i niedynamicznie prowadząc samochód. Nic nie szkodzi, że kołyszecie biodrami i macie takie drobne dłonie. Chcę Was dziś z wszystkiego tego obmyć, rozgrzeszyć, żebyście mogły na nowo rozszanować się w sobie i odnaleźć dla siebie dwa gramy miłości w tych wszystkich niedomęskościach, które niesiecie przez świat. A wtedy może ktoś szepnie Wam mała, malutka, kochana, bezradna moja, ależ ty jesteś miękka dupa, ileż się można stroić, no nie płacz już, długo jeszcze będziesz w łazience tej, pamiętaj nie idź sama, oszalałaś nie puszczę cię, ty moja głupia babo. Niech stanie się cud, wy cudne beznadziejki moje. Niech powiedzą tak właśnie ci, po których próżno oczekiwać goździków przez najbliższe 100 lat. Sandra Staletowicz

Miejsce na Twoją Reklamę

kontakt: pbiernacki@touche.com.pl TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

23


24

| JEJ PUNKT WIDZENIA | Felieton

il. Kinga Tync

Przykleję się do podłogi ciemność. Ciemność widzę. Sama z siebie nie chcę niczego zmieniać. To te pieprzone okoliczności, oczekiwania wszystkich dookoła, tylko… nie mnie samej. Mnie nie ma w tej przeprowadzce. Ani trochę. Próbuję przypomnieć sobie poprzednią przeprowadzkę. To było jakieś półtora roku temu. Żółte auto przewozowe, bo gratów mi się tyle nazbierało, że nie sposób byłoby przewieźć to osobówką. Z kanapą i szafą na czele pochodu. Jasne, było trochę łez, w końcu zostawiałam w jakiś sposób trzy lata swojego życia. Ale czułam wtedy, że to, co robię ma sens i że pod tymi łzami kryje się pewnego rodzaju satysfakcja. A teraz? Czuję, jakby ktoś odebrał mi kawałek mnie. Już za kilka dni przyjdzie czas przywoływania chcianych i niechcianych wspomnień, przeglądania listów i kartek, wyrzucania przedawnionych słów. Rozliczeń z tym, co było, bo być miało. Odnajdywania zaginionych ciuchów (za małych) i kosmetyków (przeterminowanych). Wycieczek do Biedronki po duże pudła, żeby spakować te wszystkie rupiecie. Mam w sobie potrzebę, która każe mi aranżować przestrzeń, w której żyję. Uważam, To będzie siódma przeprowadzka w moim że jest to tak samo dobre jak mieszkanie życiu. Na samą myśl o niej, robi mi się nie- przez parę lat w otoczeniu rzeczy, które dobrze. To dziwne uczucie, bo do tej pory w ciągu 10 minut jesteś w stanie spakować każda moja zmiana miejsca zamieszkania do dwóch reklamówek. Nie wartościuję wiązała się raczej z radosnym oczekiwa- tego. No, może oprócz tego, że skrajną niem i ekscytacją. Smutku, rozrzewnienia niechęcią darzę reklamówki. – zawsze trochę było. Czasem płaczu. Ale Już za kilka dni przyjdzie powiedzieć mi każda z tych przeprowadzek miała nieść „do widzenia”. Tym murom. Tym miejscom. coś lepszego. Nowego. Odżywczego. Ko- Tym ludziom. Z którymi rośliśmy w siłę rzystną zmianę. Zresztą intuicyjnie po- przekazując sobie chęci i energię, korzystastępowałam według zasady: jak ci się coś jąc z tego samego miejskiego krwioobiegu. nie podoba, to zmień to. A teraz? Teraz Jasne, na obrzeżach jego koryta znalazło oprócz płaczu i zgrzytania zębów widzę… się trochę zwiędłych liści, brudnych kamie-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

ni, niedopałków i niemałe ilości soli przemysłowej. Ale to wszystko odbywało się za moim przyzwoleniem, może bardziej intuicyjnym niż świadomym. Wiedziałam, że tam są i skąd się wzięły. I wiedziałam, że ich obecność ma mnie czegoś nauczyć. Bo bez nich życie smakowałoby gorzej niż przypalony sos beszamelowy. Już za kilka dni przykleję się do podłogi i oświadczę, że nigdzie się stąd nie mogę ruszyć. Gdybym mogła, zaryglowałabym się w mieszkaniu i ogłosiła żałobę. Trzymają mnie jakoś zdroworozsądkowe resztki przyzwoitości, zakładam różne maski i znowu udaję, że mam się świetnie. Nie lubię pożegnań. Szczególnie tych brutalnych, kiedy żegnać się nie chcesz. Kiedy wypadałoby powiedzieć tysiące słów, ale te grzęzną w gardle i materializują się w postaci słonej cieczy gdzieś na policzkach. A pytania „dlaczego?” przestają mieć jakikolwiek sens, a może już wcześniej nie miały go wcale. Już za kilka dni… Ale jeszcze nie teraz. Teraz zaparzę dobrej kawy. Zrobię sobie szybki makijaż i pobiegnę do pracy. Wieczorem obejrzę jakiś smutny film. I zapalę papierosa na ulubionym balkonie z widokiem na jedną z najruchliwszych ulic miasta. I chociaż przez chwilę będę udawała, że wszystko jest w porządku. Tak jakby już nigdy nie miało być inaczej.

Natalia Sokólska


JEJ PUNKT WIDZENIA | Felieton |

il. Kinga Tync

Du ju spik inglisz ?

Dearest creature in creation, Study English pronunciation. I will teach you in my verse Sounds like corpse, corps, horse, and worse. I will keep you, Suzy, busy, Make your head with heat grow dizzy. Tear in eye, your dress will tear. So shall I! Oh hear my prayer. The Chaos G. Nolst Trenite

Statystycznie rzecz biorąc każdy powinien odpowiedzieć yes na powyższe pytanie, bo przecież styczność z językiem angielskim mamy już od małego, jednak w praktyce sprawy mają się całkowicie inaczej…. O tyle, o ile serce mi się kraje, kiedy widzę starsze osoby próbujące za wszelką cenę porozumieć się z mieszkańcami Zielonej Wyspy w ich ojczystym języku to młodzież, która nie potrafi wydusić z siebie jednego słowa przyprawia mnie o palpitację serca i głęboki wstyd. W przypadku osób starszych sytuacja jest bardziej złożona, bo często są to ludzie, którzy w swej młodości uczyli się języka niemieckiego, czy rosyjskiego, a poza tym you can’t teach an old

dog new tricks. Najbardziej jednak przeraża mnie fakt, że starsi ludzie mają więcej chęci i zapału do nauki języka obcego i przełamania barier kulturowych aniżeli ludzie młodzi, którym nauka przychodzi zdecydowanie łatwiej. Ciężko doszukiwać się winnych gdziekolwiek, a samych przyczyn można by wymieniać bez liku. Nie jedna osoba stwierdzi, że to wina systemu edukacji w kraju, bo przecież za mało uczymy się mówić i ciągle boimy się odezwać w obcym języku sparaliżowani wizją wyśmiania przez rówieśników. Kolejnym przykładem jest często powtarzany przez wielu brak zdolności do nauki języków obcych. Moi drodzy! Skoro świat się zmienia, wszystko idzie do przodu, a granice Europy stoją dla nas otworem so we have to move on! Wyjazd za granicę i praca w kraju, gdzie można lepiej zarobić, ale nie można zrozumieć nikogo dookoła jest pewnego rodzaju niewolą, którą sami sobie wybieramy. Wyjście do sklepu, banku czy do lekarza staje się wierzchołkiem góry lodowej, a w Polsce jest chlebem powszednim (nie biorę pod uwagę czynnika stresogennego jakim są “przemiłe”

panie w urzędowych okienkach). Bez znajomości języka można zapomnieć o wyjściu do restauracji czy poznaniu nowych ludzi, że już nie wspomnę o wybraniu się do kina, bo przecież wszystkie screeningi są po angielsku! Nie możemy oczekiwać, że cały świat dostosuje się do nas i wszyscy przemówią w języku Reja, bo chociaż Polacy nie gęsi, iż swój język mają – to znajomość języków obcych niewątpliwie ułatwia egzystencję w XXI wieku i poszerza nasze horyzonty. Podstawowym czynnikiem decydującym o naszym językowym sukcesie jest pozbycie się strachu przed mówieniem i chęć nauki. Poznawanie nowego języka nie może być przymusem, głównym czynnikiem decydującym powinna być self-motivation i cierpliwość, bo języka nie da nauczyć się w pięć minut. Największy szok czeka nas przy zetknięciu się z “żywym” językiem, bo to czego uczymy się w szkole czy na studiach ma się nijak do pogawędki z Anglikiem przy pincie Guinessa! Skoro chcemy być obywatelami świata postarajmy się za tym światem nadążyć. Cheers! CosmoSoul

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

25


| JEGO PUNKT WIDZENIA | Odważnie o kobietach

O łuskach, futerkach i żuwaczkach

il. Barbara Maroń

26

Dzisiaj powrócimy do kwestii, jakimi to nie najodważniejszymi jesteście istotkami. I tym razem to już niestety nie stereotyp, jesteśmy inteligentnymi ludźmi, wiemy jak to jest ze stereotypami, nimi się przecież nie przejmujemy! Dziś pomówimy już wręcz o zasadzie, która co prawda może mieć swoje wyjątki (pozdrawiam wyjątki!), lecz wciąż twardej, obiektywnej, przyrodniczej zasadzie. Zasadzie, która w przeciwieństwie do – tfu! – stereotypów, przejmuje moje męskie serce. Przejmuje, bo marnuje mój czas i moje nerwy. Mowa o zwierząt-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

kach: wężach, szczurach, pajączkach. I tym, jak zawsze musimy was przed nimi ratować. Pocieszne gady dla samców z naszej strefy klimatycznej nie są jeszcze tak uciążliwe. No chyba, że wybieramy się do zoo lub mamy awangardowego kolegę, który gustuje w zwierzęcych towarzyszach ciekawszych niż kotki, pieski lub kanarki. Trzyma on za to pięknego, zmiennocieplnego domatora, który z chęcią przekąsi kotka, pieska lub kanarka. Tak się składa, że panny niezmiennie czują się oburzone bezwzględnością łańcucha pokarmowego, zaś skóra owego potwora wydaje im się obrzydliwa, jeśli nie można schować do niej portfela zrobionego ze skóry owego potwora (potworna matrioszka!). Co ta cała granda oznacza dla nas? Jeśli wybierasz się do zoo z kobietą – zapomnij o wężach. Jeśli Twój kolega ma węża – zapomnij o koledze. Jeśli sam masz węża – zapomnij o kobiecie. Jeśli kobieta ma węża – zapomnij o wszystkim innym i uczyń ją swoją!* Jednak skuteczniej od obślizgłej łuski węża krew w żyłach mrozi bliskie każdej piwnicy zwierzę futerkowe zwane szczurem (choć czy na pewno? napiszcie w komentarzach!). Charakteryzujące się różowym ogonkiem, rozbieganym spojrzeniem i tempem rozmnażania – którego absolutnie nie zazdrościmy – pocieszne gryzonie, z pewnych powodów wpędzają dystyngowane dzierlaty w rodzaj przewlekłego spazmu. Kiedy myślę o tym, jak mężczyzna zdołał obudować ten pierwotny, żeński lęk całym przemysłowym aparatem tępienia szkodników i jeszcze zarobić na tym absurdzie, wzbiera we mnie fala dumy. Powiedzcie, moje cenne, jak można dziwić się męskiej dominacji na tej planecie?

No i dochodzimy do moich ulubionych – pająków. Dużych, małych, wielookich, owadożernych, połyskliwych, sękatych, czasem włochatych i arystokratycznie skupionych w swym żuwaczkowym zamyśleniu. Nieodmiennie przy tym przerażające to monstra, którym do osiągnięcia statusu absolutnego zła w waszych głowach brakuje chyba tylko swastyki na odwłoku (choć trzeba przyznać, krzyżaki są już blisko!). Na nieszczęście dla nas, ten filigranowy kataklizm do spotkania jest w każdym, lśniącym czystością i porządkiem domu… Tak też każdy mężczyzna czerpiący radość z zamieszkiwania z kobietą pod jednym dachem wie, że nie ma istotnej czynności, która nie musiałaby zostać przerwana w sekundzie, gdy intruz zostaje zauważony i domostwem wstrząsa wibrujący wrzask. Musimy wtedy oderwać się od naszych przyjemności czy obowiązków i dumnie bronić swojej niewiasty. To chwila, kiedy męskie opanowanie triumfuje w swojej okazałości nad kobieco irracjonalnym strachem przed stworzonkiem wielkości przecież klocka lego! Dzierżąc w gumowych rękawicach owinięty szmatą dwumetrowy sztyl od miotły, odważnie przystępujemy do egzekucji! Pac, pac, pac! – Żyje? – pytacie. – Nie ma szans, OLABOGA, to mu noga drga! – odpowiadamy stoicko. Pac, pac, pac! Pająk nie ma szans. Pac! To dla pewności… Same widzicie więc – my po prostu jesteśmy wam potrzebni… *Panny wybaczą mi ten ustęp poradnikowy hipotetycznie skierowany do panów, którzy oczywiście nigdy nie czytują babskich pisemek.

Kamil Lipa


JEGO PUNKT WIDZENIA | Mężczyzna niefanatyk |

Przepis na życie nale wiedział, że Internet to takie ciekawe miejsce, w którym swoją pozycję buduje się przy pomocy plików o rozszerzeniu jpg. Dlatego, jako osobnik o urodzie raczej nienachalnej, zmuszony był przykuć uwagę ciotki Janiny streszczając się słownie. A nie jest to bułka z masłem. Przeciętny przeglądacz anonsów zwraca uwagę na najwyżej dwa pierwsze zdania, dlatego w celu zwiększenia swoich szans należy dobrze wysmażyć ogłoszenie, najlepiej przyrządzając je według podanego przepisu:

il. Barbara Maroń

Składniki: • Pół litra testosteronu Ponoć najbardziej poszukiwanym materiałem genetycznym – dla celów prokreacyjnych, bądź też stricte gastronomicznych – dysponuje samiec alfa. Dlatego koniecznie należy używać w anonsie słów-kluczy: „byczek”, „aktyw” lub „kąkret” (w różnych jego wariantach), które oznacza, iż ego samca Przychodzi w życiu taki moment, kiedy lu- jest tak wielkie, że prawdopodobnie podzie siadają zgarbieni przed komputerem, siada własny kod pocztowy. W przeciwieńłapią za myszkę i zanurzają się w czelu- stwie do mózgu, który zapewne zadowoliłściach Internetu w poszukiwaniu szczęścia. by się powierzchnią znaczka krajowego. Jedni zadowalają się szczęściem trwającym • Łyżeczka nonszalancji średnio tyle co zawiązanie akcji (45 sekund „Napisz to się dowiesz”. Mimo wielokrot– po tym czasie kończą się dialogi), loso- nych prób napisania w celu się dowiedzenia we fragmenty czynności właściwych (30 i tak nie uda się wydusić z delikwenta nic sekund) oraz finisz (jeśli dobrze trafić, to więcej, niż informacje zwrotne: „daj hasło nawet 60 sekund). Inni poszukują czegoś do fotek”, „skont jesteś” oraz innych pytań więcej. Czegoś głębszego. Na przykład przy- o wartości liczbowe. godnego seksu miłości swojego życia. • Trzy łyżki nieśmiałości Jeśli prawdziwa miłość, to tylko z in- Absolutny must-have. Sentencja godna, terneta – zwykła mawiać ciotka Janina na jeśli nie Talesa z Miletu to z pewnością Sekażdych urodzinach Janusza, czterdzie- desu z Porcelitu, czyli „jestem jaki jestem”. stoczterolatka z działu „Pan po przejściach” Zakładając, że nie jest to cytat z naszego znanego portalu randkowego dla dojrza- narodowego barda, miłośnika owoców łych, obecnie męża w/w. Pan Janusz dosko- cytrusowych, a szczególnie rozwodzenia

się z nimi - Michała Wiśniewskiego, jest to bardzo jednoznaczny przekaz. Jest nieprzewidywalnym niczym „Moda na sukces” miłośnikiem niezrywania „folijek” z ekranów telefonów przez pół roku i przechowywania pilotów w celofanowym woreczku. Gdyby mógł być zwierzęciem, to z pewnością byłby Kłapouchym z Kubusia Puchatka. Ba! Jego ogonem. • Dwa duże jaja „Moje zainteresowania to sport, a przede wszystkim piłka nożna” oraz „prawdziwy facet” stawiają osobnika na piedestale maczyzmu. Gdzieś między miłośnikami „wpierlalania krwistych stejków” i popijania ich „raketfjuelem”, a zwolennikami zjadania każdej potrawy posypanej białkiem wyniesionym z zakładów Danone w Bieruniu. Oczywiście nie można zapominać, że prawdziwy facet tyłek myje tylko szamponem. Przygotowanie: Wszystkie składniki wrzucamy do jednego naczynia, robimy marketing-mix i podajemy w każdym liczącym się serwisie. Miłośnicy alternatywnego pożycia seksualnego powinni dodać koniecznie „normalny, nieprzegięty koleś spoza środowiska”. Brak doświadczenia będzie dodatkowym atutem. Uwaga dla odbiorców anonsów - jeśli podczas czytania dodamy za dużo drożdży idealizujących wyobrażenia, przy zbyt późnym spotkaniu może się okazać, że przyszedł nam zakalec. Smacznego. Gejowy Marucha

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

27


| JEGO PUNKT WIDZENIA | Męskie teorie

Świat nieznany kobietom: Gry Nudne, zimowe popołudnie, a kubek gorącej czekolady i parapet to coś, od czego już się wam robi niedobrze? Ulubione książki przeczytane kilkukrotnie, a serial wychodzi dopiero za parę ładnych dni? Zakupy wiążą się z opuszczeniem lokum, a to wydaje się przerażające? Może czas zajrzeć do wirtualnego świata. Zobaczyć co mężczyźni widzą w rzucaniu czarów, ubijaniu smoków i szukaniu skarbów?

il. Barbara Maroń

28

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

Niejednokrotnie pewnie kochane panie zachodziły w głowę, czemu znajomy, kolega, czy może chłopak, spędza większość każdego dnia przed komputerem, łomocąc w klawiaturę i klikając w myszkę jak oszalały. Założę się też, że ciągle pytałyście co ty z tego właściwie masz? Uważam, że to trafne pytanie, albowiem czynności te są absolutnie bezcelowe w odniesieniu do prawdziwego życia. To jednak jest właśnie ich celem. Po to od małego marzymy o dorosłości, by robić co chcemy i kiedy chcemy. Problem polega na tym, że kiedy już możemy, to jesteśmy zbyt dorośli, by cieszyć się życiem w najprostsze sposoby. Po co komu gry komputerowe, czy jakiekolwiek inne? Właśnie po to, by zrobić z czegoś pozornie błahego i zbytecznego coś, czym możemy się zająć na długie godziny, w co możemy dać się wciągnąć, na co możemy przelać pasję, gdzie możemy rozładować emocje, czy nauczyć tego zapyziałego trolla, gdzie jego miejsce. Kobiety jednak zdają się nadal unikać tego typu rozrywek. Plotki i dopasowywanie elementów stroju dla wielu jest jedyną formą zabawy, pomimo porównywalnej bezcelowości, co wyżej opisane rozrywki, uznawane aktualnie za czysto męskie. Ale zaraz, czy aby na pewno aż tak męskie? TOUCHÉ to magazyn dla kobiet nowoczesnych, dlatego też pewien jestem, że spora część z was czytając właśnie początek tego artykułu, postukała się w czoło paluszkiem obolałym od ciskania ognistych kul, czy pakowania pocisków w czoło jakiegoś snajpera. Wielokrotnie spotkałem się ze stwierdzeniem, że gry są nie kobiece, że są dla facetów, bo oni są jak duże dzieci. Jednak jest to stereotyp, który od rzeczywistości coraz bardziej odchodzi. Oczywiście, że mężczyzn jest więcej (na razie). Jednakże nie tyle, ile drogie panie byście myślały. Granie jest teraz nie tylko normalne ale i bardzo popularne wśród kobiet w różnym wieku. W dodatku pożądane przez wielu facetów u potencjalnej wybranki. Bo co może być lepszego od damy serca, z którą można wyskoczyć na ubicie smoka na końcu jaskini. A Kaśka, z którą jak śpiewają Wilki, można było konie


JEGO PUNKT WIDZENIA | Męskie teorie |

kraść, teraz pomoże ci także wycinać maczetą hordy nieumarłych podczas zombie apokalipsy. Takie podejście u płci pięknej świadczy nie tylko o rozrywkowości i wszechstronnych zainteresowaniach, ale i o otwartości umysłu na nowe, dawniej rzadko wykorzystywane źródło przyjemności. Dodatkowo te, tak zwane Gamer Girls albo Geek Girls bynajmniej nie są osobami o niszowych wdziękach i aspołecznym nastawieniu. Za przykład podam tutaj do zgooglowania nazwę Team Unicorn FTW. Panie wiedzą, że to tylko zabawa, ale zabawa dużo ciekawsza, gdy brana na poważnie. Nie wszystkie piękności jednak lubią przesiadywać całymi dniami przed komputerem. Są te, które powiedzą, że szukają czegoś nowego a nie czasobójcy. Bo gdzie kreatywność czy fabuła w machaniu wirtualnym mieczem, czy rozwalaniu czaszek przeciwników spluwą dużego kalibru? Dla tych pań, którym sensu tam brakuje lub nie szukają rozładunku, czy czystej rozrywki, a formy spełnienia czy ciekawych historii niczym z książek Kinga, męskie grono również ma do zaoferowania miejsca w aktualnie mało sfeminizowanych szeregach. Otóż dawno temu, zanim chińskie zegarki miały 10 melodyjek i komputery nie były jeszcze ogólnodostępne, ludzkość wpadła na genialny pomysł: jak wpłynąć na akcję opowiadaną w książce. Tym

tokiem myślenia wymyślono gry fabularne (RPG). W skrócie dla laików, jest to połączenie teatru z zagadką, intrygą i rozrywką. Zabawa niesamowicie pobudzająca fantazję, nie limitująca nas w niemal żaden sposób i dająca całe popołudnia pełne bolących od śmiechu brzuchów. Cała zabawa polega na tym, że jedna osoba o zdolnościach narratorskich przedstawia pozostałym – bohaterom – historię, a gracze, wcielając się w wybrane czy stworzone przez siebie postaci, sami rozwijają fabułę w dowolny sposób. Lata doświadczeń w tym polu rozrywki nauczyły mnie, że osoby, które gier takich odbyły przynajmniej kilka, nie tylko inaczej patrzą na problemy, ale także ich stosunki międzyludzkie i zdolności mówcze stają się, ku im własnemu zdziwieniu, nieopisanie lepsze. Przyjemne z pożytecznym. Kończąc, chciałbym wszystkie panie gorąco zaprosić do spróbowania wspólnej rozrywki, najlepiej wraz z kolegami czy może nawet koleżankami, które już dały się wciągnąć w ten świat zabawy i relaksu. A teraz wracam do pisania kolejnego opowiadania dla mojej grupy trzech pięknych poszukiwaczek przygód. Beniamin Stawiarski

kontakt: pbiernacki@touche.com.pl

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

29


| LIFESTYLE | Ona i kuchnia

Szczyptę gesslerowania ście bariera finansowa – obiad dla 4-osobowej rodziny to w dalszym ciągu znaczny wydatek. Wyrośliśmy ponadto w przekonaniu, że główną funkcją pani domu jest dostarczanie obfitych posiłków wszystkim domownikom i jedzenie na mieście zarezerwowane jest wyłącznie dla tych, na których nie czeka w domu ciepła kolacja. Badania pokazują, że bardzo boimy się także nowych smaków i brak nam ogólnej ogłady – nikt nie uczy nas, jak używać pałeczek, gubimy się w gąszczu kieliszków i łyżeczek. Restauracje kojarzą nam się ciągle z jadłodajniami, do których przychodzimy wyłącznie podczas podróży, decydując się i tak wyłącznie na znane dania i porównując je z niepokonaną pomidorową mamy.

fot. 2flyteam

30

Domowe jedzenie przestało ci smakować, gotowanie obiadu traktujesz coraz bardziej mechanicznie? Zbierz przyjaciół i wyjdź na miasto. Jedzenie poza domem znaczy dziś wiele więcej niż fast food – to nowa jakość doznań i życia towarzyskiego, której Polacy coraz szybciej się uczą. Ryba na dwa widelce Jest wiele powodów, dla których wyjścia do restauracji nie miały okazji wejść nam w krew. Najbardziej prozaiczny to oczywi-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

„Jedz, módl się i kochaj” Restauracji przybywa jednak jak grzybów po deszczu – każde podniebienie ma szansę odnaleźć przyjemność w gąszczu smaków i zapachów. Nawet podnoszony zwykle argument finansowy wydaje się zmniejszać w obliczu tanich małych rodzinnych bistro. Jedzenie na mieście staje się też swego rodzaju ceremoniałem, którego głównym celem przestaje być szybkie zapchanie żołądka – chodzi bardziej o spotkanie, nowe doznania i wspólny quality time. Restauratorzy promują nowy dla nas sposób jedzenia – chodzi o prawdziwą przyjemność, na którą składa się mieszanka wyśmienitego i niebanalnego jedzenia, pozytywna aura lokalu, bezpośredni kontakt z kompetentną obsługą i serdeczne rozmowy z przyjaciółmi. Dlatego też wyjście na miasto powinniśmy przestać traktować w kategorii niepotrzebnego wydatku – jedzenie od zawsze stanowiło istotną część kultury i powinni-

śmy pozwolić sobie czasem na spotkanie z francuskim winem lub regionalną gruzińska potrawą, traktując posiłek jako nowe, cenne doświadczenie. Nie tylko pieprz i sól Na fali popularności programów kulinarnych jedzenie staje się doświadczeniem kulturowym i towarzyskim, które dodatkowo inspiruje nas do wprowadzenia zmian w domowej kuchni. W restauracji poznajemy smaki, zapachy i egzotyczne przyprawy – uczymy się komponowania szafranu z curry, rozwijamy również poczucie estetyki. Nie od dziś wiadomo, że pięknie podane smakuje lepiej. Mamy również możliwość podglądania sekretnych technik mistrzów kulinarnych – interesującym trendem jest umiejscawianie kuchni w samym sercu lokalu, tak aby goście mogli podziwiać całe kulinarne spektakle. Restauracja to także chwila spokojnego komfortu – od progu czujemy się dopieszczeni, dba się o nasz spokój i przyjemność. Zdarzają się oczywiście kiepskie lokale, w których bez względu na poniesiony wydatek nie zakosztujemy żadnego sympatycznego uczucia, jednak dotarcie do tych kilku małych, ulubionych knajpek, warte jest wszelkiego błądzenia. Najważniejsze, to próbować!

Sandra Staletowicz


LIFESTYLE | Ona i seks |

fot. Magdalena Majchrzycka

Intymnie o mężczyznach

W mediach sporo się ostatnio mówi o zdrowiu intymnym kobiet. O konieczności regularnych wizyt u ginekologa, obowiązku systematycznej cytologii, samodzielnym sprawdzaniu piersi przynajmniej raz w miesiącu. Wiemy, że istnieje rak szyjki macicy, nowotwór piersi, jajników i wszystkiego, co sprawia, że jesteśmy kobietami. Skoro jesteśmy świadome zagrożeń, które czyhają na nas, dlaczego nie wiemy nic o zdrowiu intymnym naszych mężczyzn? Co więcej – dlaczego oni sami niemal nic na ten temat nie wiedzą?

rozwój płciowy, nauczycielki, matki i sąsiadki uświadamiają nas, że jest to czas na pierwszą wizytę u ginekologa. Kolejnym momentem, w którym badania stają się koniecznością jest poczęcie dziecka. Ponieważ to my rodzimy dzieci – społeczeństwo dużo większą wagę przykłada do naszego zdrowia intymnego. Co zaś tyczy się mężczyzn, mało który rodzic zaprowadzi swego dojrzewającego syna do androloga. Dużo mniejsze jest także prawdopodobieństwo, że chłopak usłyszy tego typu informacje od kolegów. A warto zauważyć, że okres adolescencji to czas zwiększonego ryzyka zachorowania na raka jąder.

Ignorancja czy głupota? Te bardziej złośliwe z nas mogą uznać, że mężczyzna jest tak bardzo skoncentrowany na swoim przyrodzeniu, że nawet nie zauważa jego ubytków, jednak problem jest bardziej złożony. Kobiety są zdecydowanie lepiej wyedukowane i bardziej otwarte w tych sprawach. Wraz z nadejściem pierwszej miesiączki, zwiastującej

Nie na jaja… Nowotwór pojawia się zwykle u chłopców między 16 a 35 rokiem życia i bardzo często przybiera postać złośliwą. Najczęściej pierwszym etapem leczenia jest orchideoktomia, czyli amputacja gonad. Co istotne- zmiany w jądrach są do wykrycia – podobnie jak w przypadku guza piersi – w badaniu palpacyjnym, czyli obmacywa-

niem gonady. Niestety brak świadomości młodych mężczyzn na temat ryzyka, które ich dotyczy sprawia, że najzwyczajniej w świecie nie badają się. Gwoli ścisłości – oczywiście są mężczyźni, którzy potrafią otwarcie mówić o tych stosunkowo krępujących sprawach. Czasem słyszy się o znanych aktorach, sportowcach czy muzykach, którzy biorą udział w społecznych kampaniach edukacyjnych czy charytatywnych na rzecz chorych na nowotwory jąder czy prostaty. Jedną z bardziej znanych fundacji jest LIVESTRONG, założona przez amerykańskiego kolarza Lance’a Armstronga, który sam u szczytu swojej sportowej kariery musiał zmierzyć się z chorobą. Przeszedł amputację, szereg chemio- i radioterapii. Trudno jednak znaleźć przykład podobnych działaczy w Polsce, gdzie o tego typu zaburzeniach raczej się nie mówi. Miej wpływ – ten zbawienny Udowodniono niedawno, że mężczyźni, którzy są w stałych, długoletnich związkach – żyją dłużej. Dlaczego? Ponieważ często to my – kobiety, dbamy o ich zdrowie bardziej niż oni sami. Nakłaniamy do badan diagnostycznych, zdrowszego trybu życia, lepszej diety. Może więc warto zastanowić się chwilę nad problemem zdrowia intymnego mężczyzny. Nie tylko tego ukochanego, ale również brata, ojca, kumpla. Wydaje się bowiem, że jeśli nie my- oni sami o siebie nie zadbają. Trzeba bowiem przyznać, że – pomimo wszystko- dobrze ich mieć po ręką. Basia Owczarska

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

31


32

| LIFESTYLE | Ona i kariera

Słaba silna płeć w biznesie

fot. 2flyteam

ko: zniechęcenie do siebie potencjalnego klienta czy kontrahenta, który niekoniecznie lubi walczyć o swoje za wszelką cenę, a woli dostawać wszystko na tacy. Wbrew pozorom wcale nie jest łatwo wyczuć, z jakim typem mężczyzny mamy do czynienia – szczególnie, gdy znamy go jedynie na stopie zawodowej.

Biznes to dziedzina przypominająca niejednokrotnie zawody bokserskie, w których nie tylko liczy się siła, ale i umiejętność uniknięcia ciosu przeciwnika. Jak więc w tak brutalnym środowisku mogłaby odnaleźć się wciąż postrzegana przez społeczeństwo jako istota słaba i krucha – kobieta? Na szczęście płeć coraz rzadziej zdaje się mieć znaczenie w stosunku do wykonywanego zawodu, a określenie bizneswoman używane jest w praktyce nie tylko w Stanach Zjednoczonych czy na Zachodzie, ale również w Polsce. Jak sprawić, by płeć stała się naszą mocną stroną, a nie słabością? Flirt kontrolowany Bycie kobietą w biznesie to nie przekleństwo, a prawdziwy dar! Nie od dziś wiadomo, że chętniej słuchamy ludzi ładnych i zadbanych, a naturalne warunki fizyczne (w tym przypadku kobiece kształty) działają na plus. Oczywiście nie można popa-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

dać w przesadę i polegać jedynie na tak przyziemnych metodach wpływania na decyzje drugiego człowieka. Nie mniej jednak, dobry flirt nie jest zły – o ile jest smaczny i subtelny, nie bójmy się go stosować. Pamiętajmy tylko, że granica między delikatną sugestią a nachalnością jest bardzo cienka i przynieść nam może efekt odwrotny od zamierzonego. Czasem również może skończyć się to nieprzyjemnościami ze strony drugiej osoby, która w błędny sposób odbierając nasze sygnały, zdecyduje się na krok, którego w ogóle się nie spodziewałyśmy – a wtedy może zrobić się niezręcznie. Ani się obejrzymy, gdy na naprawę sytuacji będzie już za późno. Zimna jak lód Można również przyjąć odwrotną postawę: zimnej i niedostępnej królowej śniegu, której niełatwo dogodzić. Taktyka ta może okazać się bardzo skuteczna w stosunku do mężczyzn lubiących wyzwania, a takich w biznesie niemało. Jednak ten sposób zachowania niesie za sobą kolejne ryzy-

Prawdziwa recepta na sukces A mówiąc całkowicie poważnie, należy wspomnieć, że tak naprawdę recepta na sukces schowana jest całkowicie gdzie indziej: w naszym charakterze, postępowaniu i sposobie podejmowania decyzji. W tym właśnie przypadku powinnyśmy się cieszyć z naszej przynależności płciowej, gdyż według badań przeprowadzonych przez firmę Deloitte, to właśnie kobiety mają w sobie lepiej rozwinięte umiejętności komunikacji, motywowania pracowników oraz organizacji pracy. Większość z nich to perfekcjonistki, które pragną osiągnąć cel choćby kosztem samych siebie. Poświęcają się pracy, z której czerpią nieukrywaną satysfakcję i radość. Jednym słowem: kobieta przedsiębiorcza to największy skarb dla pracodawcy. Będzie on miał pewność, że mimo typowych „babskich humorów” pani ta wykona zadanie dobrze, bo postawi sobie go jako cel najwyższy. Dlatego też nie bójmy się zatrudniać kobiet. One same natomiast powinny nabrać większej odwagi i wiary w siebie – by móc założyć własną działalność i stać się królowymi w swoim wielkim, zdyscyplinowanym królestwie, gdzie będą mogły rządzić w sposób, jaki najbardziej do nich pasuje. Marta Lower


LIFESTYLE | Ona i sport |

LIFESTYLE | Ona i sport |

33

W poszukiwaniu klubu idealnego Do klubów fitness wchodzimy najczęściej najpierw oczami, dostarczając sobie odrobinę przyjemności wiążąc się z przestronnymi wnętrzami, świetnym sprzętem i luksusową szatnią. Niestety nie zauważamy wówczas skrzekliwego głosu instruktorki, jej niekompetencji i miernego poziomu zajęć. Jak sprawdzić więc i wybrać właściwe miejsce, aby nie stracić czasu oraz pieniędzy? Przepraszam, czy tu biją? Jednym z najczęstszych rozczarowań klientek klubów fitness są instruktorki, które najzwyczajniej nie spełniają naszych oczekiwań. Nie ma oczywiście żadnego uniwersalnego wzorca, do którego należy je porównywać i najprościej przyjąć, że dobry prowadzący to taki, który pozwala ci skupić się na sobie i nie zalewa całej sali swoją osobą. Jeśli każdy podskok jest dla ciebie przykrą koniecznością, wojskowe metody krzykliwej instruktorki mogą zaowocować wzrostem poziomu twojej motywacji. Piskliwe i roześmiane panie nie będą natomiast należały do ulubionych prowadzących te z nas, które wymagają od zajęć utrzymania pewnego poziomu i wiedzą, w jakim celu przyszły. Aby nie czuć się więc osaczoną, poświęć kilka minut na research w klubie – nie krępuj się poprosić o możliwość nieodpłatnej obserwacji części zajęć. Tylko w akcji zweryfikujesz kompetencje instruktorki i unikniesz przykrości związanych z niedopasowaniem jej metod do twoich oczekiwań. Podstawy rachunkowości Oferta zajęć fitnessowych staje się coraz bogatsza i kluby, chcąc przyciągnąć klienta

coraz częściej oferują atrakcyjne oferty cenowe. W takiej sytuacji powinniśmy od razu uruchomić czujność – w praktyce sprawdza się bowiem twierdzenie, że za jakość trzeba raczej zapłacić. Zaskakująco tanie karnety i kupony z serwisów zakupów grupowych najczęściej oznaczają ograniczone zainteresowanie klubem. Warto przyjrzeć się również polityce lojalnościowej i organizacyjnej klubu fitness – czy zostaniemy na czas poinformowani o przepadających zajęciach? Jaką formę rekompensaty za taką sytuację przewiduje regulamin? A co w sytuacji, kiedy to uczestnik 5 minut przed zajęciami rezygnuje z treningu? Przystąpienie do klubu to przeważnie znaczna inwestycja finansowa, dlatego też uważne czytanie umowy członkowskiej oraz dokładna analiza oferty pozwoli ocenić, czy i z jakim ryzykiem mamy do czynienia. Maty pod lupą Odwiedzając klub po raz pierwszy nie jesteśmy w stanie blisko przyjrzeć się wszystkim sprzętom, z których będziemy potencjalnie korzystać. Czas pokazuje jednak, że hantle nie grzeszą czystością, a matom do jogi przydałoby się solidne odświeżenie. Pamiętajmy, że jako klienci mamy prawo oczekiwać higienicznych i komfortowych warunków. Do klubu przychodzimy przecież po zdrowie, a to nijak ma się do rażących zaniedbań na salach treningowych oraz w szatni. Podczas oprowadzania po budynku bądźmy więc dociekliwi – przyjrzyjmy się uważnie łazience, oceńmy czystość i awaryjność sprzętu. Unikniemy w ten sposób paraliżującego lęku przed wejściem do zagrożonej strefy, z której planujemy korzystać w ciągu najbliższych tygodni. Sandra Staletowicz

Miejsce na Twoją Reklamę

kontakt: pbiernacki@touche.com.pl

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


34

| FASHION

Candlelight | sesja fashion w stylowych wnętrzach

fotografie: Roksana Wąs modelka: Kamila Gawenda stylizacja: Anna Sowik wizaż: Patrycja Kocot

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


FASHION |

35

stroje: Galeria Mody Używanej „Retro” Katowice al. Korfantego 16 Dom Weselny „Pałacyk” Sosnowiec al. Paderewskiego 2 www.domweselnypalacyk.pl TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


36

| FASHION

aksamitne body – vintage, secondhand, 4 zł żabot – vintage, Galeria Mody Retro, 8zł chwost – secondhand, 4 zł kolczyki – własność wizażystki broszka – vintage, z maminej szafy

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


FASHION |

sukienka – Monsoon, vintage, secondhand, 6 zł torebka – prezent biżuteria – własność wizażystki

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

37


38

| FASHION

marynarka – vintage, secondhand, spódniczka – vintage, z maminej szafy body – secondhand, 1 zł naszyjnik – lokalny butik, 5zł bransoletki – prezent kolczyki – własność wizażystki buty – własność modelki pasek – secondhand, 2 zł

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


FASHION |

bluzka – vintage, secondhand, 6 zł spódniczka – Atmosphere, Galeria Mody Retro, 20 zł torebka – vintage, secondhand, 8 zł kolczyki – wyrób własny chwost – secondhand, 4 zł

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

39


| FILM | postać miesiąca

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

źródło: listal.com

40


FILM | Postać miesiąca |

Meryl Streep – Żelazna Dama Hollywood

Mówią o niej: Jedna z najbardziej utalentowanych aktorek świata, najlepsza, zachwycająca. Kiedy przychodzi na plan nowego filmu – podobno – cała ekipa jest przerażona. Ale jak sama twierdzi, kiedy dzień później zapomina swojej kwestii i źle ustawia się do kamery, czar pryska. Bo jak już okaże się, że jest człowiekiem, zaczyna się praca. Aktorka, żona, matka. Ale przede wszystkim kobieta pełna pasji i zaangażowania. Dama Hollywood – Meryl Streep.

Śpiewająca księżniczka Na świat przychodzi 22 czerca 1949 roku w Summit w Stanie New Jersey w USA. Oprócz dość nieosiągalnego marzenia by zostać księżniczką, a następnie żoną Księcia Karola, jako dziewczynka, Meryl, a właściwie Mary Louise Streep pragnie zostać śpiewaczką operową (marzenie by zaśpiewać publicznie spełni się w 2006 roku, kiedy wykona utwór country w filmie Ostatnia audycja, a następnie w Mamma Mia! z 2008 roku). Muzyka towarzyszy jej właściwie od zawsze – matka (artystka i redaktorka sztuki) ciągle podśpiewuje w kuchni, a ojciec (kierownik w zakładach farmaceutycznych) grywa na pianinie i komponuje piosenki. Pasję tę w pewnym sensie dziedziczy więc w genach. Miłość do aktorstwa rodzi się w niej, gdy mając 15 lat bierze udział w szkolnym przedstawieniu. I miłość ta nie okazuje się być chwilowym zauroczeniem. Ta owacja na stojąco będzie pierwszą z wielu w jej przyszłej karierze. W 1971 roku uzyskuje dyplom z wyróżnieniem na Wydziale Dramatycznym w Vassar College, następnie zostaje studentką w prestiżowym Yale. Na scenie Yale Reporty Theatre (jej koleżanką z roku jest Sigourney Weaver) grywa różne role – między innymi w Biesach Dostojewskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy, czy w słynnym komediowym klasyku – Żaby Arystofanesa – wystawianym na uczelnianym basenie. Tam też otrzymuje tytuł magistra. Po Yale School of Drama przychodzi czas na deski Brodwayu – debiutuje rolą w sztuce Trelawny of the Wells, potem bierze udział w atrakcyjnym, w uznaniu krytyków, A Memory of

Two Mondays Arthura Millera, a za rolę w sztuce Tennessee Williamsa 27 Wagons Full of Cotton, otrzymuje nominację do nagrody Tony. Jednocześnie występuje na New York Shakespeare Festival w sztukach Henryk V, Poskromienie złośnicy, czy Miarka za miarkę u boku Sama Watersona. Skazana na sukces Sukcesy w teatrze budzą w Meryl marzenia o karierze filmowej. Ale to nie tak, że Meryl wchodzi do pokoju i z miejsca onieśmiela przesłuchujących. W 1974 roku decyduje się na casting do King Konga. Producent, Włoch Dino De Laurentis na jej widok mówi do syna: „Jest brzydka. Po co mi to przyprowadziłeś?” Zszokowany wysłuchuje odpowiedzi Streep, która płynnie wysławia się po włosku. Na dużym ekranie debiutuje w 1977 roku w Julii Freda Zinnemanna. Jest to rola epizodyczna, ale Meryl ma możliwość uczyć się aktorstwa filmowego od samej Jane Fondy. Już rok później zostaje nominowana do Oscara i Złotego Globu za rolę drugoplanową w słynnym dramacie wojennym Łowca Jeleni Michaela Cimino. Linda – w którą się wciela – to cicha, spokojna dziewczyna z robotniczej rodziny, czekająca na powrót swojego narzeczonego z Wietnamu. W tym okresie młodzi mężczyźni pytani o ulubioną filmową postać kobiecą wskazują właśnie na Lindę. To moment przełomowy dla Streep – zostaje zauważona i wyróżniona przez krytyków oraz zapamiętana przez widzów. Posypują się kolejne propozycje. 1979 to owocny rok dla Meryl. Zostaje bowiem doceniona

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

41


42

źródło: 3.bp.blogspot.com

| FILM | Postać miesiąca

w każdym z trzech wyświetlanych w tym roku filmów: komedii romantycznej Manhattan Woody’ego Alenna, dramacie politycznym Uwiedzenie Joe Tynana i dramacie obyczajowym Sprawa Kramerów. Jeden rok, trzy różnorodne pod względem tematycznym filmy, trzy odmienne role, trzy wyzwania aktorskie. Streep podołała. Od tej pory wiadomo już, że warto mieć tę kobietę na oku. Krytycy mają problem z umieszczeniem jej w odpowiedniej szufladce z aktorami – okazuje się być tak wszechstronna, i co ważne, w każdej kreacji autentyczna. W Sprawie Kramerów Streep gra u boku Dustina Hoffmana, który jest wciąż na piedestale po roli w Absolwencie. Film ten oparty na dość prostej fabule (sprawa rozwodowa Państwa Kramerów i ich batalia o prawa do opieki nad synem) pozwala Meryl pokazać nowe emocje – emocje matki i niespełnionej żony. Tak bardzo wczuwa się w rolę, że postanawia sama napisać mowę, którą jej postać wygłasza przed sądem rodzinnym. Zostaje doceniona za to zaangażowanie i nagrodzona Oscarem za najlepszą aktorkę drugoplanową, dzięki czemu awansuje do Hollywoodzkiej ekstraklasy. Trzy lata później, przez 2 miesiące bierze lekcje języka polskiego, przygotowując się do roli w Wyborze Zofii. Za kreację kobiety, która przeżyła obóz koncentracyjny odbiera Oscara dla

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

aktorki pierwszoplanowej. Jej rolę określono jako brawurową. Nie mylił się zatem dziekan Yale University Robert Burstein, kiedy obserwując Meryl jeszcze na studiach, powiedział: „to oczywiste, że jest skazana na sukces.” Kobieta wielowymiarowa W jednym z wywiadów Streep opowiada o swojej metodzie pracy: „Przez następne lata wcielając się w kolejne role wkładam swoje doświadczenie i nabytą technikę do wielkiej szafy. Najłatwiej wyciągnąć z niej coś sprawdzonego. Ale w pracy aktora chodzi o to, żeby o tej szafie zapomnieć. Wejść w rolę, jakby to ubranie trzeba było uszyć od nowa. I mocno się przy tym napocić”. Aktorka tej wypracowanej metody się trzyma, każda jej rola jest niezwykle wyrazista. Zarazem trudno jednoznacznie ją określić: w Pożegnaniu z Afryką (1985) jest kobietą silną i namiętną, w Chwastach (1987) cierpiącą i zrezygnowaną. W Ze śmiercią jej do twarzy (1992) ma sposobność popisać się swoimi umiejętnościami komediowymi. Sensację wzbudza jej udział w Dzikiej rzece (1994), ponieważ jest to jedyny w jej karierze film akcji w jakim wystąpiła. Końcowa scena w samochodzie w Co się wydarzyło w Madison County (1995) na zawsze zapisuje się w historii kina, nazwana zostaje jedną z naj-


FILM | Postać miesiąca |

Antygwiazda W dzisiejszych czasach świat osobistości filmowych to świat celebrytów. Wydaje się, że karierze filmowej musi towarzyszyć zainteresowanie mediów i tłumy paparazzich przed domem. Trzeba być skandalistą i gościć na pierwszych stronach brukowców. Jeżeli teza ta ma przełożenie na realia, to Streep jest antygwiazdą. Jest twórczynią niezwykłej sztuki – wspięła się na wyżyny Hollywood dzięki ciężkiej pracy i talentowi. Życie prywatne zostawia z daleka od planu filmowego. Z punktu widzenia tabloidów, wydaje się być wręcz nudna: żadnych skandali obyczajowych, żadnych afer, głośnych rozwodów, zaskakujących zachowań. Ten sam mąż od 30 lat, czwórka dzieci. Nigdy nie interesował ją blichtr wielkiego świata. W jednym z wywiadów przyznaje, że to dla dzieci rezygnuje na 20 lat z gry w teatrze – wieczory i weekendy chce mieć wolne. Ku zaskoczeniu, to właśnie ona może poszczycić się sesją okładkową w Vogue (jako pierwsza kobieta po sześćdziesiątce). To ona otrzymała 17 nominacji do Oscara oraz 26 do Złotego Globu (żaden inny aktor w historii obydwu nagród nie otrzymał ich więcej) i została odznaczona przez Amerykański Instytut Filmowy za całokształt twórczości w 2004 roku. Co istotne – to ją prezydent Barack Obama uhonorował w 2010 roku Narodowym Medalem Sztuki. O Meryl Streep kolega z planu – Anthony Head, powiedział: „Jest mistrzynią w swojej klasie, a jej praca zapiera dech w piersiach.” Odnoszę wrażenie, że po roli Żelaznej Damy i wszystkich tych, w które się tak doskonale wcielała, zapisze się w historii kina jako Żelazna Dama Hollywood. Katarzyna Trząska

źródło: popcornreel.com

wspanialszych scen filmowych w dziejach, a aktorce przynosi 10. nominację do Oscara. Teraz Meryl Streep znów jest na językach: wciela się Margaret Tatcher – Żelazną Damę. Choć film dzieli krytyków, jedno jest pewne – Meryl znów zachwyca. Ponownie przeistacza się w trudną bohaterkę. Przygotowując się do roli odwiedza brytyjską Izbę Gmin, by lepiej zrozumieć sposób funkcjonowania brytyjskiej demokracji. Phyllida Lloyd – reżyser, jeszcze w czasie zdjęć do filmu udzielając wywiadu, mówi: „Mieliśmy do czynienia z czymś znacznie więcej niż tylko wcieleniem się w postać”. I za tę wyjątkową interpretację otrzymuje Oscara. Odbierając statuetkę żartuje, że niemal słyszy pół Ameryki wzdychającej: „O nie! Znowu ona!”.

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

43


44

| FILM | Nowości kinowe

Nowoczesne kurtyzany w natarciu | Sponsoring | Elles

Data premiery: 17 lutego 2012 (Polska), 9 września 2011 (Świat) Reżyseria: Małgorzata Szumowska Scenariusz: Małgorzata Szumowska, Tine Byrckel Zdjęcia: Michał Englert Obsada: Juliette Binoche (Anna), Joanna Kulig (Alicja), Anais Demoustier (Charlotte) Dystrybucja: Kino Świat Czas trwania filmu: 1 godzina, 36 minut

W życiu człowieka seks odgrywa fundamentalną rolę. Jest silnie uwarunkowany genderowo, dla niektórych to rezultat miłości i emocjonalności, dla innych jedynie pragnienie zaznania promiskuitycznych, cielesnych rozkoszy. Z tym zagadnieniem, tak powszechnym, a w polskim kinie nadal objętym kulturowym tabu, postanowiła się zmierzyć Małgorzata Szumowska w filmie Sponsoring. I zdecydowanie udało jej się rozdziewiczyć polską kurtuazję. Sponsoring to rzeczywistość widziana oczami kobiet – subtelna, dyskretna, w aurze pastelowych barw. Na tle paryskiego, mieszczańskiego życia odbywa się wyuzdana, pozbawiona moralnych granic gra dwóch, młodych studentek, które w zamian za komfortową, dostojną egzystencję oddają swoje ciało w posiadanie nie-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

znajomych mężczyzn. Tajemnice współczesnych call-girls odkrywa Anna (Juliette Binoche), pisząca o nich artykuł do poczytnego pisma dla kobiet. Spotkania z Charlotte (Anais Demoustier) oraz Alicją (Joanna Kulig) pozwalają odkryć jej własną seksualność (unaocznia to scena masturbacji), harmonijnie, z należytą afirmacją podejść do intymności i cielesności, wreszcie pozbyć się obłudnej maski filisterstwa. Anna bezwarunkowo zatraca się w ekstrawaganckim sposobie bycia dziewczyn. Intrygują ją ich libertyńskie ekscesy seksualne, chce stać się jedną z nich. Uczestnicząc w ważnym spotkaniu towarzyskim (notabene Anna na kolację przygotowuje posiłek, który Alicja jada ze swoim jednonocnym partnerem) wyobraża sobie wszystkich, potencjalnych klientów młodych call-girls. Na jej twarzy pojawia się uśmiech, spojrzeniem i frywolnym gestem kusi każdego z nich. Iluzja pryska, jak bańka mydlana, a sama bohaterka wychodzi z przyjęcia na miasto, gdzie noc odkrywa przed nią swe karty. Szumowska bezpardonowo obnaża świat młodych prostytutek. Pokazuje ich determinację, chęć wygodnego bytu, pozbawionego biedy i mieszczańskiej stagnacji. Daleka jest od moralizowania; obiektywnym spojrzeniem patrzy na coraz bardziej szaleńcze, stanowiące zagrożenie przygody dwóch, w głębi niewinnych, infantylnych dziewczyn. Charlotte w pewnej scenie wypowiada zdanie: – Z tym jest, jak z paleniem, trudno przestać. I rzeczywiście, coś w tym jest, Charlotte odpala kolejnego papierosa… Kino Szumowskiej jest silnie intertekstualne. Ciało i seks pokazuje przez pryzmat znanych dzieł filmowych o zabarwieniu erotycznym. Można dojrzeć tu wpływy Chrostophe Honoré, Patrice Chereau, czy Catherine Breillat. Seks w jej filmie daleki jest od pruderii, ale nie przekracza granicy dobrego smaku. Jest subtelny, jednocześnie trzymający w napięciu. Poszczególne kadry i przede wszystkim genialne oświetlenie są bliższe Sztuce wysublimowanej fotografii, niż Ostatniemu tangu w Paryżu. Prostytucja, to wedle Szumowskiej, metafora braku spełnienia w elementarnych aspektach życiowych. Dodatek do monotonni, sposób na zarobienie pieniędzy, moment osiągnięcia osobistego spełnienia. Sponsoring to prawdopodobnie pierwszy film, który pokazuje to zjawisko ubrane w piękną, wykwintną szatę, ogołocone z patologii i nędzy. Kto z nas bez grzechu, niech rzuci kamieniem. Bartosz Friese


FILM | Nowości kinowe |

Naprawdę jaka jesteś Marilyn, nie wie nikt… | Mój tydzień z Marilyn | My week with Marilyn

Data premiery: 3 lutego 2012 (Polska), 9 października 2011 (Świat) Reżyseria: Simon Curtis Scenariusz: Adrian Hodges (na podstawie autobiografii Colina Clarka) Zdjęcia: Ben Smithard Obsada: Michelle Williams (Marilyn Monroe), Kenneth Branagh (Laurence Olivier), Eddie Redmayne (Colin Clark) Dystrybucja: Forum Film Poland Czas trwania filmu: 1 godzina, 39 minut

Londyn, lata 50 ubiegłego stulecia. 23-letni Colin Clark marzy o pracy w branży filmowej. Dzięki znajomościom rodziców, ale przede wszystkim dzięki własnej determinacji, udaje mu się dostać pracę na planie filmu Książę i aktoreczka w reżyserii Laurence’a Oliviera. Główną rolę w filmie zagrać ma sama Marilyn Monroe. Colin zostaje przyjęty w charakterze trzeciego reżysera, czyli tzw. chłopca na posyłki. Jego rangę na planie podnosi jednak bliska relacja, jaką udaje mu się zbudować z Marilyn. W krótkim czasie zdobywa zaufanie oraz sympatię gwiazdy i to właśnie jemu aktorka postanawia powierzyć na jeden tydzień główną rolę w swoim życiu. Mój tydzień z Marilyn to historia opowiedziana z perspektywy głównego bohatera, a zarazem autentycznego uczestnika opisywanych wydarzeń. Film bowiem stanowi ekranizację biograficznych książek Colina Clarka, brytyjskiego twórcy filmowego i pisarza,

w których to autor wspomina swój rzekomy romans z artystką. Na ekranie trudno jednak dopatrywać się namiętnych uniesień, czy odważnych scen. Łącząca bohaterów relacja to skrzyżowanie młodzieńczej fascynacji esencją seksapilu z niemożliwą do zaspokojenia potrzebą uwagi, podziwu i zrozumienia gwiazdy. Trudno jednoznacznie stwierdzić kim dla Marilyn był Colin: czy traktowała go jak przyjaciela, powiernika, kochanka? Czy też stanowił odzwierciedlenie jej pragnień: wymarzoną widownię, bezwarunkowo podziwiającą jej talent, urodę i wnętrze. A może był tylko odskocznią od przytłaczającego ją świata sztucznych uśmiechów i oczekiwań, którym nie umiała sprostać? Odpowiedź na te pytania jest równie niejednoznaczna, jak skomplikowany i wielotonowy jest portret Marilyn rysowany przez Simona Curtisa. Konstrukcja psychologiczna ikony XX wieku została zbudowana na bardzo chwiejnej i kruchej podstawie osobowościowej, którą dotkliwie narusza każda negatywna uwaga. Marilyn nie potrafi sama ocenić własnej wartości, wciąż potrzebuje pozytywnych wzmocnień od osób trzecich. Działa jak wampir energetyczny, oczekując od bliskich pełnej uwagi, wsparcia i zrozumienia. Z jednej strony pragnie być podziwianą, z drugiej zaś tęskni za szczerymi i bliskimi relacjami z ludźmi. Film można odczytywać jako parabolę zgubnej mocy Hollywood i świata filmu. Historia Marilyn stanowi znaną z bajek alegorię drogi od szarej myszki wychowywanej w rodzinach zastępczych do królowej ekranu, którą zachwyca się cały świat. Chociaż blaski i cienie sławy działają na nią destrukcyjnie, stanowią również pokusę, której nie potrafi się oprzeć. Mój tydzień z Marilyn wciąga widza w podobny sposób, w jaki bajka angażuje wyobraźnię dziecka. Dopracowane ujęcia pełne angielskich krajobrazów i zachwycających architekturą obiektów, bogata kreacja kostiumowa, a także doskonała obsada, czynią ten baśniowy obraz bardziej wiarygodnym, ale czy Oscarowym? Nie jest to historia trzymająca widza w napięciu, ani wymagająca pełnego zaangażowania intelektualnego, czy wejścia na głębsze pola interpretacyjne. Polecam ten film raczej jako lekką i przyjemną opowieść, stanowiącą doskonałą odskocznię od przytłaczającej codzienności. Agnieszka Różańska

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

45


46

| FILM | W domowym zaciszu

Przepis na kobietę (nie)doskonałą | 8 kobiet | 8 femmes

Data premiery: 18 października 2002 (Polska) 8 stycznia 2002 (Świat) Reżyseria: François Ozon Scenariusz: Marina de Van, François Ozon Zdjęcia: Jeanne Lapoirie Obsada: Catherine Deneuve (Gaby), Isabelle Huppert (Augustine), Emmanuelle Beart (Louise), Ludivine Sagnier (Catherine) Dystrybucja: Gutek Film (Polska) Czas trwania filmu: 1 godzina, 43 minuty

Zacznijmy od składników. Osiem kobiet. Każda z nich inna. Każda odgrywa określoną rolę społeczną. Każda skrywa tajemnicę. A co za tym idzie, każda jest podejrzana. Pośród nich równie znaczący komponent – jeden mężczyzna: milczący, przytłoczony dotychczasowymi problemami, przyduszany gęstą atmosferą narzekań, wścibstwa i uczuciowych zawirowań. Czas na odrobinę pikanterii. W zimowe przedpołudnie, z dala od zgiełku miasta, wydawać by się mogło, że w przytulnym domostwie, zostaje odnalezione ciało Marcela. A zatem zbrodnia! Rodzi się jednak pytanie: kto jest mordercą? A może morderczynią? Dodajmy do tego garść kontrowersyjnych wątków, a powstanie wykwintna potrawa dla prawdziwych smakoszy. Dzieło Françoisa Ozona to melodramat, komedia, kryminał i mu-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

sical w jednym. Każdy z wymienionych elementów zamknięty jest w stylizowanej, przejaskrawionej, można by rzec, kiczowatej formie. Ale nie bez powodu, Drodzy Czytelnicy! Reżyser świadomie wszczepił do filmu tak wiele historii. A wszystko po to, by zasiać zamęt w umyśle widza. Jak widać nie tylko kobieta to potrafi… Reżyser gra z klasycznymi konwencjami gatunkowymi, godzi w utarte schematy i obnaża ludzką moralność. W swoim filmie obrazuje nie tylko intrygę, rozmaite oblicza miłości, czy wcielenia kobiecości, ale również dojmującą samotność. Bez pardonu unaocznia homoseksualizm, prostytucję, rządzę, seks, kazirodztwo, zazdrość, chciwość i fetysz. Ozon naświetla problemy, pozwala zamanifestować postawom, które w klasycznym wydaniu byłyby niedopuszczalne, choćby przez Kodeks Haysa. Nie boi się obnażać kobiecych cech. 8 kobiet wydaje się być filmem na kształt dramatu wystawianego na deskach teatru. Celowa konstrukcja zamkniętego planu domu sprawia, że widz skupia się na emocjach i intrydze. Dojmująca kolorystyka czerwieni w ubiorze, wystroju, makijażu, przyciąga wzrok i wprowadza niepokój. Nie można nie zauważyć charakterystycznego kontrastu bieli śniegu z ciemnymi barwami pomieszczeń domu Marcela. Ponadto, przerysowane, wydawać by się mogło – nieporadne ruchy kobiet prezentujących swoje historie za pomocą musicalowej formy. Jaka jest kobieta? Silna, energiczna, sprytna, chciwa, niezależna, uwodzicielska, spragniona miłości? W filmie francuskiego reżysera istnieje tylko w odniesieniu do reprezentanta płci przeciwnej – postaci zdominowanej, anonimowej, bez twarzy, a zarazem uniwersalnej. Mężczyzna pragnie połączenia wszystkich cech w osobie jednej kobiety, w której szuka żony, kochanki, służącej, opiekunki, dziecka i przyjaciółki. Marzy o realizacji własnych fantazji, oczekuje drapieżności i wolności. Multiplikuje cechy, łącząc je w jedną niespójną całość. Ozon obala mit, ukazując konsekwencje symultanicznego ataku kobiecości, chaosu i przesycenia, doprowadzającego w konsekwencji do szaleństwa. Ideał z czasem staje się męczący, nie do wytrzymania, przyprawiający o obłęd. Magdalena Kudłacz


FILM | Analiza starego dzieła |

Miejsce na Twoją Reklamę

kontakt: pbiernacki@touche.com.pl TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

47


48

| FILM | Analiza starego dzieła

Rozgrywki małżeńskie | Analiza filmu Żebro Adama George’a Cukora Uliczny zegar wskazuje godzinę piątą po południu. Kobieta w parku rozgląda się nerwowo. Z budynku z naprzeciwka wychodzi uśmiechnięty mężczyzna z teczką. Dama podąża za nim, starając się nie zdradzić swojej obecności. Wmieszana w tłum ludzi czujnie obserwuje każdy jego ruch. Ktoś przypadkiem strąca jej z ramienia torebkę, z której wypada rewolwer. Kobieta szybko podnosi zgubę i wsiada do metra. To opis pierwszych scen filmu Żebro Adama G. Cukora z roku 1949. Sceny te mogą wprowadzić widza w poczucie, iż właśnie rozpoczął seans filmu w konwencji kryminalnej czy też szpiegowskiej. Nic bardziej mylnego. Żebro Adama to lekka komedia romantyczna, acz niebanalna, gdyż posługująca się grubo ciosaną satyrą na amerykańskie społeczeństwo prawnicze, ukazująca z przymrużeniem oka odwieczny konflikt damsko-męski, obalająca stereotypy płciowe, a wszystko to podane w krzywym, genderowym zwierciadle. Początkowa konwencja filmu noir zostaje bardzo szybko zburzona, kiedy poznana na początku filmu tajemnicza kobieta śledząc swoją ofiarę dociera pod drzwi obcego mieszkania. Stojąc przed nimi, wyciąga rewolwer i... instrukcję obsługi broni palnej, starając się błyskawicznie przyswoić zamieszczone w niej informacje. Po szybkim instruktażu wyważa drzwi, wpadając z furią do pokoju, w którym w miłosnym uścisku spędza błogo czas niczego nieświadoma para. Następnego dnia w porannych gazetach ukazuje się sensacyjna wiadomość: zdradzana małżonka oskarżona o próbę dokonania zabójstwa na swym niewiernym mężu i jego kochance. Informacja ta dociera do pewnego prawniczego małżeństwa, mającego sprzeczne sobie opinie na temat owego wydarzenia. Pan Bonner zostaje oskarżycielem w tej bulwersującej opinię publiczną sprawie, natomiast pani Bonner, poirytowana postawą męża, podejmuje się obrony oskarżonej. Ta podjęta pod wpływem emocji decyzja doprowadza do wielu kontrowersji na sali sądowej i wielkiego rozłamu małżeń-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


FILM | Analiza starego dzieła |

skiego w domu prawników. Adama i Amandę Bonner poznajemy jako kochającą się, szczęśliwą parę małżeńską. Oboje realizują się zawodowo, nie wchodząc sobie w drogę na tym polu. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy państwo Bonner stają po przeciwnych stronach procesu niedoszłej morderczyni. Akcja filmu rozgrywa się w dwóch przestrzeniach: sali sądowej i mieszkaniu głównych bohaterów. Napięcie między małżonkami narasta stopniowo, z każdym kolejnym dniem rozprawy. Początkowo starają się oni nie przenosić pracy do domu i mimo zaciętej walki w sądzie, po wykonanych obowiązkach panuje między nimi sielankowa atmosfera. Jednak temperatura emocji narasta w zastraszającym tempie, a ostre, cięte dyskusje przenoszą się z sali sądowej w domowe zacisze. Proces sądowy oskarżonej pani Attinger, zdaniem oskarżyciela ma prywatny charakter, co kłóci się z tezą jego żony, optującej za nadaniem tej sprawie uniwersalnego charakteru. Pani Bonner pragnie ukazać amerykańskie społeczeństwo jako mocno konserwatywne, podporządkowujące kobiety despotycznym mężom. Amanda od początku trwania procesu pokazuje swój silny charakter poprzez wykluczanie świadków, sprzeciwiających się równouprawnieniu kobiet, podkreślaniu szowinistycznych aktów męża wobec oskarżonej i nieustannym osadzaniu roli kobiety jako niedocenianej, poniżanej i zawsze deprecjonowanej w stosunku do mężczyzny. Nie tylko podczas procesu, ale i w domu, pani Bonner zachowuje się jak wojująca feministka, która powoli i systematycznie przejmuje rolę głowy rodziny i pokazuje swemu mężowi, kto tak naprawdę nosi spodnie w ich domu. Ta systematyczna przemiana charyzmatycznej pani adwokat przejawia się w filmie nie tylko w jej słownych utarczkach z mężem, ale również w zachowaniu. Początkowo to pan Bonner notorycznie zostaje do późna w pracy, za co wylewnie przeprasza żonę, zawsze łagodząc jej gniew drobnymi upominkami. To on ma prawo do gniewu i irytacji, kiedy jego małżonka jest adorowana przez sąsiada. Twarda pani adwokat jest uroczą panią domu tylko do czasu. Jej łzy podczas kłótni małżeńskiej okazują się perfekcyjną grą i początkiem dominacji. Od tego momentu to kobieta rządzi, decyduje w domu i prowadzi prym w rozgrywce sądowej, stosując jednak nie zawsze uczciwe metody. Wielokrotnie ośmiesza swego przeciwnika, czym zyskuje sobie aprobatę opinii społecznej i w konsekwencji wygrywa proces. Jej zwycięstwo wiąże się jednak z osobistą porażką. Traci zaufanie i szacunek swojego męża, który nie akceptuje jej postępowania. On sam, stosując podstęp, doprowadza do przyznania się przez Amandę, iż broniąc oskarżonej na sali sądowej nie postąpiła w zgodzie z własnym sumieniem, a była kierowana przez dumę i pragnienie udowodnienia wyższości kobiecego charakte-

ru nad męskim ego. Kiedy wydaje się, że małżeństwo bohaterów okazuje się nie do uratowania, pan Bonner decyduje się na dość nietypowe zachowanie, pokazując tym samym, że nie tylko kobiety mają swoje sztuczki służące przeforsowywaniu swoich racji. Żebro Adama to nie tylko przykład konfliktu na tle genderowym, ale również genialna satyra elitarnej grupy zawodowej, za jaką od zawsze uważani są (lub też za takich sami się uważają) prawnicy. W tym filmie sala sądowa nie jest miejscem obligującym do poważnego zachowania. Proces sądowy przybiera tu formę zabawy, podwórkowej rozrywki, której niebudzącym zdumienia postępowaniem jest fikanie koziołków, podnoszenie w górę adwokata przez mocarną akrobatkę, mówienie do siebie uroczymi zdrobnieniami czy mniej wyrafinowane – rzucanie obelg i niedyskretnych żartów podczas składania zeznań. Podczas oglądania Żebra Adama, warto zwrócić uwagę na sceny intymne małżonków. W czasie, w którym film był realizowany, w Stanach Zjednoczonych obowiązywał tzw. Kodeks Haysa – zbiór regulacji dotyczących tego, co można pokazywać w kinie, a czego absolutnie nie wolno. Rzeczą zakazaną było przedstawianie scen nagości, aktów seksualnych czy nawet namiętnych pocałunków. Stąd właśnie w filmie Cukora bohaterowie znikają z kadru za każdym razem, kiedy ma dojść do intymnej sytuacji między parą małżonków. O tym, co dzieje się między bohaterami dowiadujemy się dzięki dźwiękom z offu, niepozostawiającym wątpliwości, co do stopnia zaangażowania pary zakochanych. Żebro Adama to film ciekawy. Mimo odrobiny infantylności i dość powierzchownej psychologii postaci, pokazuje w zabawny sposób problem odwiecznego konfliktu płci, który nie dojdzie kresu. Czy któraś ze stron okazała się zwycięską? Odpowiedzią może być sam tytuł. Jego podmiotem jest tytułowa bohaterka – Amanda. Jednak w tytule bezimienna, dookreślona przez swego mężczyznę. Można przedstawić tu dwie koncepcje. Pierwsza wskazuje, że kobieta, mimo osiąganych przez siebie sukcesów dalej jest tylko i wyłącznie stworzeniem, powstałym z mężczyzny. Jest dodatkiem do niego, nie posiada własnej tożsamości. Druga koncepcja postuluje równość między obiema płciami. Tytuł podkreśla wagę obydwu postaci. Bohaterka jest motorem całej akcji, napędza ją, dynamizuje, wydaje się, że doprowadza do końca. Jednak to bohater kieruje końcowymi zdarzeniami, to on ma ostatnie zdanie. A przynajmniej sądzi, że je ma. Aneta Władarz

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

49


50

| FILM | Spod pióra charakteryzatora

Zielona Wyspa Elfów

Zielone piwo, rudowłose dziewczyny, czterolistne koniczyny i… elfy. Tak oto kojarzy się Zielona Wyspa, a że 17 marca na całym świecie hucznie świętowany jest Dzień Świętego Patryka, patrona Irlandii, to i w mej szkole charakteryzacji pojawią się istoty ze świata celtyckich legend i baśni. Oczywiście jeśli jesteś krągłym gentelmanem z zarostem, nie starałabym się za wszelka cenę przedzierzgnąć Cię w powabną elficką piękność, bo już prędzej eteryczną blondynkę dałoby się przerobić na brodatego Leprechauna… Jeśli jednak twa fizys na to pozwoli, pokażę Ci, jak stać się elfem… Ale i elf elfowi nierówny! Znajdziemy je zarówno w mitologii germańskiej, słowiańskiej (jako nimfy i driady), jak i celtyckiej. W samej demonologii irlandzkiej istnieje kilka typów, tzw. Sídhe: • sluagh sídhe potrafiące latać i dowolnie zmieniać kształt elfy z orszaku Dzikiego Łowu, • sídhe chodzące po ziemi w porze zmierzchu, • sídhe strzegące lasów i jezior Irlandii i Szkocji. Na potrzeby irlandzkiej potańcówki stwórzmy więc elfią hybrydę, złożoną z najczęściej powtarzających się opinii i stereotypów. Poczynając od czubeczka głowy przeskanujemy naszą elficką bohaterkę: • Włosy – oczywiście rude, przy tym długie i kręcone. O ile Matka

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

Natura nie obdarzyła nas takim cudem, przyda się peruka, którą ozdobić można delikatnym diademem lub zielonymi listkami. Jeśli jednak zdecydujecie się pozostać przy swych naturalnych włosach, proponuję tuż nad uszami spleść po małym warkoczyku francuskim (doplatanym tuż przy skórze), poprowadzonym łukiem, aż za ucho, skąd możemy już sobie pozwolić na przejście w zwykły warkoczyk, lub – jeśli ktoś pamięta serial Dr. Queen, czy też zabawkę do włosów Twister – śliczne sploty skręcane z dwóch pasemek. Końcówki związujemy rzemykiem lub zieloną gumką i fryzura gotowa. Teraz możemy przejść do pozostałych elementów stylizacji. • Uszy - wszak elf bez szpiczastych uszu byłby niekompletny! Jeśli jeszcze nie posiadamy dyplomu charakteryzatora z zapałem babrającego się w odlewach z pianek, silikonów czy lateksu, proponuję nabyć drogą kupna lateksowe uszka i stosując załączony klej – mastix – dokleić takie cudo, a miejsce klejenia sprytnie ukryć pod puklami włosów. Wskazówka: posmaruj ucho cienką warstwą kleju, potem małym palcem delikatnie postukaj w jego powierzchnię, póki nie zrobi się lepka, dopiero wtedy naklej ucho - inaczej będzie się ślizgać i odpadać. Fanatycy robótek ręcznych mogą spróbować końcówki uszu stworzyć z papier-mache (uwaga, są twarde), lub wosku charakteryzatorskiego (bardzo plastyczny, ale mało trwały), a najbardziej wytrwali – o ile posiadają płynny lateks, lub kilka tubek białego,


FILM | Spod pióra charakteryzatora |

gumowatego kleju do rzęs (czyli lateksu właśnie) - mogą pokusić się o wyrzeźbienie z modeliny/plasteliny samych czubków własnych uszu, i na nich, warstwa po warstwie, susząc suszarką, nadbudować czubek ucha. (można dodawać troszkę waty, by łatwiej było formować). Przyklejamy w sposób opisany powyżej. Uff! • Makijaż - twarz elfa powinna być delikatna niczym płatek róży. Idealnie więc sprawdzi się do stworzenia tego efektu jasny podkład oraz lekkie muśnięcie skroni i szczytów policzków różem w kolorze – nomen omen – różowej róży, lub – dla bardziej złocistej cery – brzoskwini. Twarz wyszczuplimy o ton ciemniejszym od podkładu pudrem lub bronzerem, nakładając go poniżej kości policzkowych (robiąc „rybkę”) . Czas podkreślić nasze piękne oczęta – na zielono oczywiście! Jaśniej, perliście od środka, ciemniej na zewnątrz. Mocy spojrzeniu dodadzą kreski pociągnięte linerem, nawet na skroń - w końcu jak zabawa, to zabawa! Jeśli impreza z okazji Dnia Świętego Patryka ma odbyć się wieczorem, można dodać zielony brokat, lub wymalować na skroniach florystyczne wzory. Brwi podkreślamy tworząc w 2/3 ich długości charakterystyczny szpic. Lepiej od czarnej kredki sprawdzi się ciemnobrązowy, lub szaro-matowy cień. Usta obrysowujemy łagodnie i wypełniamy pastelowym kolorem. No, chyba, że nasza elficka piękność ma uwodzić – wtedy obowiązkowo czerwień! A skrzydła? Fakt, co prawda nie wszystkie elfy je posiadają, ale tworzymy w końcu najpiękniejszego w całej Irlandii! Do zrobienia skrzydeł potrzebne będą dwa druciane wieszaki, cienkie rajstopy w kolorze dopasowanym do stroju, taśma klejąca, wstążki na ramiączka, klej oraz brokat. Stelaż możemy zbudować na kilka różnych sposobów – ważne, by na naszych plecach powstało stabilne oparcie, więc albo końcówki wieszaka sklejamy tak, by po środku powstał romb, albo też z osobnego kawałka drutu tworzymy odwrócone U, do boków którego doklejamy następnie ukształtowany wedle upodobania stelaż skrzydeł. Mocujemy wstążki tak, by szelki pozwalały nam na swobodny ruch ramionami. (Polecam strony dotyczące Fairy Wings). Nogawki rajstop naciągamy na stelaż. By uniknąć „oczek” można za pomocą bezbarwnego lakieru do paznokci zabezpieczyć obszar tuż powyżej linii cięcia. Przymocowujemy końcówki do środkowej części stelaża, następnie dekorujemy brokatem na kleju. Wszelkie niedoskonałości i sam stelaż można zakryć sztucznymi liśćmi lub kwiatami. A kwestia sukienki to już tylko formalność, prawda? Magicznie zielonej zabawy! Klaudyna Góralska

51

Miejsce na Twoją Reklamę

kontakt: pbiernacki@touche.com.pl TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


52

| MUZYKA | Postać miesiąca

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


MUZYKA | Postać miesiąca |

Katie Melua – Gruzińska perła w brytyjskiej koronie

Już za rok gruzińska artystka będzie obchodziła dziesięciolecie wydania swojej pierwszej płyty. Tymczasem fani z niecierpliwością czekają na premierę najnowszego krążka Katie Melua, zaplanowaną na 5 marca 2012 roku.

Ze wschodu na zachód Kutaisi to jedno z największych miast przynależącej niegdyś do ZSRR Gruzji. Stamtąd właśnie wywodzi się Ketevan Melua, znana szerokiej publiczności jako Katie Melua. Artystka przyszła na świat 16 września 1984 – wtedy jeszcze nikt nie wróżył dziewczynce wielkiej kariery muzycznej. Sama Katie przyznaje, że w dzieciństwie nie tyle marzyła o byciu sławną piosenkarką, co o podboju sceny politycznej, czy zawodzie historyka. Pomimo tego, muzyka była obecna w jej życiu już od wczesnych lat. W jednym z udzielonych wywiadów artystka wspomina, jak wspólnie ze swoimi wujami słuchała takich legend rocka jak Led Zeppelin czy Queen oraz o matce, która grywała dla niej na pianinie utwory muzyki klasycznej podczas przerw w dostawie prądu. Z tego względu wykonanie utworu Too Much Love Will Kill You z repertuaru Queen, wraz gitarzystą grupy Brianem May’em, podczas jednego z koncertów w RPA na rzecz chorych na HIV i AIDS w 2005 roku, okazało się spełnieniem jej dziecięcych marzeń. Początkowo Ketevan wraz z rodzicami i młodszym bratem mieszkali w miejscowości Batumi, gdzie jej ojciec Amiran pracował jako lekarz. Jednakże na początku lat 90-tych XX wieku, ze względu na trwającą w Gruzji wojnę domową, rodzice Katie podjęli decyzję o emigracji. Rodzina przeniosła się do Belfastu w Irlandii Północnej, a stamtąd do Anglii, gdzie osiedli już na stałe.

W 2005 roku cała rodzina Melua otrzymała brytyjskie obywatelstwo. Oficjalne nadanie miało miejsce w Weybridge w hrabstwie Surrey. Po uroczystości Katie wyraziła swoją dumę z bycia obywatelką Wielkiej Brytanii, ponieważ w tym kraju jej rodzina zaznała szczęśliwego życia. Nie zapomniała przy tym o swoich gruzińskich korzeniach, podkreślając, że nadal mają one dla niej wielkie znaczenie. Muzyczne objawienie Pierwszy popis wokalnych umiejętności Katie Melua zaprezentowała w 2000 roku, biorąc udział w konkursie talentów brytyjskiej telewizji ITV zwanym Stars Up Their Noses, wchodzącym w skład programu Mad for It!. Prawdziwa kariera muzyczna artystki rozpoczęła się dopiero w 2002 roku, kiedy to została zauważona przez producenta muzycznego Mike’a Batta. Osiemnastoletnia wówczas Ketevan była uczennicą The London School for Performing Arts & Technology, gdzie studiowała muzykę. Batt usłyszał Katie śpiewającą utwór Faraway Voice, który ta napisała na cześć zmarłej idolki Evy Cassidy. Producent będąc pod wielkim wrażeniem głosu Gruzinki zaprosił ją do współpracy pod szyldem wytwórni Dramatico. Rok później światło dzienne ujrzała pierwsza płyta Katie Melua zatytułowana Call Off the Search. Znalazło się na niej dwanaście utworów, w tym promujący cały krążek The Closest Thing to Crazy. Album w samej tylko Wielkiej Brytanii uzyskał sześciokrotny status platynowej pły-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

53


54

| MUZYKA | Postać miesiąca

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


MUZYKA | Postać miesiąca |

ty. Owocami współpracy z Mikem Battem są także dwa następne krążki wokalistki: wydany w 2005 roku Piece by Piece, na którym znalazł się – jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów artystki – Nine Million Bicycles oraz pochodząca z 2007 roku płyta pt. Pictures. Czwartym z kolei albumem jest The House (2010), który powstał we współpracy z innym brytyjskim producentem – Williamem Ørbitem. Załamanie nerwowe, które stwierdzono u gwiazdy w drugiej połowie 2010 roku, zmusiło ją do odwołania tras koncertowych i działań promocyjnych, związanych z The House oraz przeniesienia ich na rok następny. Na początku marca tego roku na rynku muzycznym ukaże się najnowsza płyta Katie Melua zatytułowana Secret Symphony. Znajdą się na niej utwory stworzone przez Katie i powracającego do współpracy z artystką Mike’a Batta, ale przede wszystkim piosenki napisane przez innych twórców. Materiał zgromadzony na płycie został nagrany przy udziale Secret Symphony Orchestra. Wiele hałasu o nic? Nine Million Bicycles w krótkim czasie okazał się utworem, który przyniósł Katie Melua międzynarodową sławę. Dzięki niemu artystka stała się znaną i rozpoznawalną postacią niemalże pod każdą szerokością i długością geograficzną Ziemi. Piosenka, o czym wspomniałam już wcześniej, pochodzi z drugiej płyty Katie zatytułowanej Piece by Piece, wydanej w 2005 roku. Wydawać by się mogło, że to utwór jak wiele innych – spokojny, melodyjny, łatwo wpadający w ucho, co z pewnością przyczyniło się do wielkiego sukcesu komercyjnego piosenki. Ludzie na całym świecie pokochali Katie Melua za jej lekki i czarujący głos, a także – a może należałoby powiedzieć przede wszystkim – za niezwykle nastrojowy klimat piosenki. Jednak Nine Million Bicycles wbudził również krytyczne opinie. Simon Singh – brytyjski naukowiec – na łamach The Guardian zarzucił piosence ignorancję dokonań kosmologii jako nauki. Punktem zapalnym okazał się wers: „We are 12 billion light-years from the edge. That’s a guess – no-one can ever say it’s true, but I know that I will always be with you.” Z naukowego punktu widzenia wiek wszechświata szacuje się na prawie 14 miliardów lat. Największy sprzeciw wzbudziło w uczonym stwierdzenie „That’s a guess” (To tylko domysł), które w jego opinii podważa lata pracy naukowców zajmujących się kosmosem. Singh wyraził zrozumienie dla zastosowania w tekście utworu wyrazu twelve (12) zamiast dłuższego fourteen (14), dla zachowania rytmu. Odnosząc się do wspomnianego fragmentu „That’s a guess”, podkreślił jednak, że pomimo wymagań poezji, teksty piosenek powinny respektować naukowo potwierdzone fakty. Uczony zaproponował nawet alternatywną wersję tekstu Nine Million Bicycles, jednak podczas osobistego spotkania z Katie Melua zorganizowanego w październiku 2005 roku przez telewizję BBC, na

którym podjęto dyskusję nad wolnością artystyczną a prezentowaniem faktów naukowych, przyznał, że zaproponowana przez niego wersja tekstu nie miałaby dużych szans na odniesienie sukcesu. Życie na krawędzi Katie Melua okazuje się być również miłośniczką sporej dawki adrenaliny. Uwielbia wesołe miasteczka, a w szczególności zapierającą dech w piersiach jazdę roller coasterem. Wydaje się jednak, że największą miłością gruzińskiej artystki pozostaje niebo. W swoim życiu miała okazję sprawdzić się w takich ekstremalnych dyscyplinach sportowych jak lotniarstwo, paralotniarstwo czy spadochroniarstwo. Wokalistka pobierała także lekcje pilotażu podniebnych maszyn. Ponad to, w 2004 roku, przebywając w Nowej Zelandii, Katie zdecydowała się na opuszczenie z dachu 200 metrowego budynku, z prędkością 60 mil na godzinę. Nurkowanie to kolejna pasja piosenkarki. Jesienią 2009 roku, podczas uprawiania tej dyscypliny w jeziorze nieopodal londyńskiego lotniska Heathrow, Katie Melua była bliska utonięcia po tym, jak zakrztusiła się wodą. W jednym z komentarzy udzielonych po tym zdarzeniu artystka podkreśliła, że pomimo incydentu, nurkowanie wciąż pozostaje jedną z jej ulubionych rzeczy, jakie można robić na świecie. Do niezwykłych wyczynów artystki z pewnością zaliczyć można koncert na stacji pod platformą wiertniczą na Morzu Północnym w 2006 roku. Występ Katie Melua odbył się na 303 metrach głębokości i został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. W tym samym roku Katie Melua została wyróżniona przez holenderskich hodowców tulipanów, którzy postanowili nazwać nową odmianę tego kwiatu imieniem i nazwiskiem artystki. Pomysł nazwy wziął się głównie z powodu wyjątkowego talentu i urody artystki, jak również ze względu na ogromną popularność piosenkarki wśród mieszkańców Niderlandów. Katie Melua jest jedną z gwiazd muzyki młodego pokolenia czarujących wokalem, stylistyką i klimatem. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że to gruzińska perła w brytyjskiej koronie, która nadaje jej specyficznego kolorytu. Świadczy o tym zarówno ilość sprzedanych płyt, jak i rzesza wiernych fanów na całym świecie. Martyna Kapuścińska

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

55


56

| MUZYKA | Nowości w sklepach

W gabinecie luster | Gotye Making Mirrors

Wytwórnia: Universal Music Polska Premiera płyty: 07.02.2012

W ciągu kilku tygodni singiel Somebody that I used to know zdobył szczyty list przebojów, jednak przez kolejne miesiące stacje radiowe nie dały nam poznać innych utworów z najnowszej płyty Gotye. Jej późna premiera w Polsce przynosi ulgę – promujący ją singiel nie jest jedynym dobrym utworem na krążku. Gotye, a właściwie Wally de Backer, Australijczyk belgijskiego pochodzenia, to twórca o tak szerokim wachlarzu wykorzystywanych gatunków i stylów, że trudno przypisać go konkretnej niszy w branży muzycznej. W świadomości odbiorców jest syntezą osobistości takich jak Sting, Peter Gabriel i Sufjan Stevens. No i wygląda jak Bono, a to skazuje go na sukces. Making Mirrors to dwanaście utworów powyginanych w najróżniejsze kształty jak w gabinecie luster. O płycie mówi się, że jest lustrzanym odbiciem swojej poprzedniczki – Like Drawing Blood. Nowy album jest jednak znacznie bardziej przemyślany pod kątem

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

formalnym, tekstowym i nastrojowym. Rozpoczynamy tytułowym, krótkim i bajkowym preludium - zaproszeniem do świata artysty. Jeśli ulegniemy urokowi tej kompozycji, nie znajdziemy wyjścia aż do ostatnich dźwięków płyty. Energicznym akcentem zaczyna się kolejny utwór – Easy Way Out, który przechodzi bez pauzy do Eyes Wide Open. Te numery zdradzają popowe zacięcie kompozytora. Teraz wyciszenie – Somebody That I Used To Know koi nas niespotykaną w muzyce popularnej barwą ksylofonu oraz idealnie dobranymi głosami Gotye i nowozelandzkiej piosenkarki – Kimbry, poprowadzonymi w chwytliwych melodiach. Minimalizm w formie doskonale koreluje z tekstem, a ich dopełnieniem jest oszczędny w środkach, intrygujący teledysk. Z leniwej atmosfery wyrywa nas niepokojącą partią perkusji Smoke and Mirrors, prowadząc do zdecydowanie najbardziej optymistyczych kompozycji całego albumu – I Feel Better oraz In Your Light. Pierwszy z tych utworów zaskakuje nie tylko stylistyką popu lat 60, lecz także potencjałem wokalnym artysty, drugi zaś orzeźwia energetyczną partią gitary akustycznej. Kolejna kompozycja, State Of The Art, budzi we mnie mieszane uczucia – właściwie nie mogę jej niczego zarzucić, jednak bardziej trafia do mnie minimalizm, niż żonglerka efektami. Następujące po niej Don’t Worry We’ll Be Watching You i Giving Me a Chance wprowadzają transowy nastrój jednostajnym rytmem perkusji, przytłumionym wokalem i ciepłym brzmieniem syntezatorów. Na moment przebudzamy się jeszcze w bogatszym brzmieniowo Save Me, ale chwilę później otula nas szczelniej balladowe Bronte i nie mamy już ochoty wychodzić ze świata Gotye. Album nie pozwala o sobie zapomnieć, a dzięki kalejdoskopowemu bogactwu form z pewnością znajdzie grono wielbicieli o dużej wrażliwości muzycznej. Sprawdzi się zarówno jako tło kameralnych spotkań z przyjaciółmi, jak i w samochodzie podczas nocnej jazdy pustymi ulicami. Obyśmy tylko nie musieli czekać kolejnych pięciu lat na nową płytę. Gorąco polecam. Maciek Pawlak


MUZYKA | Nowości w sklepach |

Muzyczny Lifting | Edyta Górniak My

Wytwórnia: Anaconda Production Premiera: 14.02.2012

Stało się! Po pięciu latach czołowa polska wokalistka wydała płytę. Wobec tego krążka z pewnością było wiele oczekiwań. Szczerze mówiąc, sam je miałem, ale zacznijmy od początku... Według wszelkich doniesień płyta rodziła się w bólach i skandalach: rozstanie z Dariuszem Krupą oraz menedżerką Mają Sablewską. Gdy dodamy jeszcze do tego twórczy perfekcjonizm samej artystki, nie powinniśmy być zadziwieni efektem. Pomimo zapewnień, iż najważniejsza dla wokalistki jest muzyka, Edyta wolała błysk fleszy i publiczny poklask występując w różnego rodzaju telewizyjnych show. Czasami jest w nich jurorką, czyli tzw. specjalistą, bądź autorytetem społecznym (jak kto woli), a innym razem odgrywa w ów programach rolę uczestnika. Muzyka zeszła na drugi lub trzeci plan, a szkoda… Jest niewątpliwie wokalistką na miarę europejską. Posiada warsztat, panuje nad głosem, ma dużą skalę etc. Szkoda tylko, iż nie potrafi wykorzystać swoich walorów w stu procentach. Od ar-

tystki z dwudziestoletnim stażem pracy na scenie, wymaga się konsekwencji w tworzeniu i określeniu stylu. Słuchając nowej płyty My mam wrażenie, iż nadal poszukuje siebie. Album jest strasznie niespójny, pomijając już ułożenie playlisty, gdzie na przemian mamy medium i slow tempo. W efekcie wygląda to tak, jakbyśmy sami nagrywali sobie nasze ulubione utwory na CD do słuchania w samochodzie. Podczas pierwszego spotkania z płytą nie potrafiłem przesłuchać do końca nawet jednego utworu! Bezustannie przewijałem i odtwarzałem następny track, poszukując jakiegoś mocnego punktu zaczepienia; utworu bądź melodii, która wprawi mnie w osłupienie… na marne me starania. Przyszedł czas na podejście numer dwa. Wcześniej odpowiednio zabezpieczyłem się w potrzebny mi do tego ekwiwalent, mianowicie wino i gorzką czekoladę. Udało się! Dobrnąłem do końca, po czym z nieskrywaną ulgą odetchnąłem! Edyta najwyraźniej przejęła schedę po Reni Jusis i Gosi Andrzejewicz. Raz chce być królową parkietów, jak np. w utworach Find me lub Consequences, gdzie dominuje elektronika i przetworzony wokal. Innym razem rozpływa się niczym niezarysowana nimfa w wodzie. Ballada Tafla miała być w założeniu bardzo emocjonalnym utworem, jednak znów nie wyszło. Słychać zagubioną dziewczynkę we mgle, która już dawno powinna być kobietą. Rozgłos medialny może zyskać piosenka Dzisiaj dziękuję, w której można doszukać się podtekstów do zakończonego małżeństwa Edyty. Oczywiście każdy znajdzie dla siebie jakiś ulubiony utwór. Płyta produkcyjnie nie zawodzi, jest to dobry popowy produkt, ale ciężko zmierzyć ten album w kontekście wartości artystycznej. Gdyby płyta Edyty Górniak była zła, mógłbym chociaż przewidzieć, co poszło nie tak, ale w tym przypadku album jest po prostu nijaki! Na próżno doszukiwać się określonej stylistyki, konkretnych walorów emocjonalnych, do których przyzwyczaiła nas artystka. Co najgorsze produkt prawdopodobnie kierowany jest do młodszych słuchaczy, a nie do stałych fanów. Piękna i utalentowana kobieta, a na siłę robi muzyczny lifting. Po ostatniej płycie wokalistki (mam tu na myśli E.K.G) można było pomyśleć, iż odnalazła już swoją drogę, którą pragnie podążać. Mieliśmy prawdziwą divę, dla której repertuar Whitney Houston nie jest straszny, a niestety otrzymaliśmy polską Madonnę.

Paweł Biernacki

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

57


58

| MUZYKA | Na zimowe wieczory

Paronomazje, Echolalia, Onomatopeje... | Julia Marcell June

Wytwórnia: Mystic Production Premiera płyty: 3.10.2011

Po dziś dzień pamiętam moment, gdy pierwszy raz usłyszałem osobliwy głos Julii Marcell. Już wtedy, przy okazji jej pierwszej płyty – It might like you, rozkoszowałem się obcobrzmiącymi, wyrafinowanymi dźwiękami. Utwór Fear of Flying do tej pory zajmuje honorowe miejsce na playliście odsłuchiwanej przeze mnie na prywatnym, przenośnym odtwarzaczu muzycznym mp3. Z drugą płytą Julii Marcell pt. June, która ukazała się 3 października 2011 roku, zapoznałem się przypadkiem, podczas rytualnego poszukiwania nowych inspiracji muzycznych. Muszę przyznać się przed Wami, Drodzy Czytelnicy – była to miłość od pierwszego wsłuchania. June jest zupełnym przeciwieństwem debiutanckiej płyty tej młodej wokalistki. Silnie eksploatowane przez nią, spokojne, liryczne dźwięki instrumentów smyczkowych, fortepianu i skrzypiec

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

zamieniła na ostrzejsze, intensywniejsze brzmienia perkusji, elektronicznych aranży. Dzięki odważnej kontaminacji świętości i świeckości, płyta pozbawiona jest monotonni, schematyczności. Trzyma słuchacza w permanentnym niepokoju, nie pozwala mu o sobie zapomnieć, jest jak bumerang – odrzucając ją od siebie, wraca po kilku sekundach w dwójnasób, wprost nie można się od niej uwolnić. W muzyce Julii Marcell słychać wpływy czołowych, alternatywnych wokalistek. Nie sposób nie doszukać się w wokalnej manierze inspiracji Natashą Khan (Bat for Lashes). Marcell czerpie od najlepszych, z ogromnego worka o nazwie muzyka niepopularna wyciąga wszystko to, co najbardziej niebagatelne, unikatowe, ekskluzywne. Jej talent i swoboda w żonglowaniu tym wyjątkowym materiałem, spowodował pojawienie się na polskim rynku muzycznej perełki. Singlem promującym wydawnictwo Julii Marcell jest Matrioszka. Jeden z lepszych utworów na płycie. Histeryczny, pełen emfazy wokal, ognista perkusja, arcyciekawy beat – zapewne stworzony przy pomocy elektronicznych urządzeń. Utwór jest bombą energetyczną, która wybucha po upływie trzech minut i trzydziestu pięciu sekund, pozostawiając słuchacza w błogim, pełnym animuszu i wigoru nastroju. Matrioszka to jakby kawowe espresso – skondensowany zastrzyk pozytywnej żywiołowości. Na płycie znajdziemy również kompozycje pozbawione wokalu Julii Marcell. Przyjemna melodia numeru Shores pozwala słuchaczowi odetchnąć po dawce adrenaliny i przenosi go w iluzoryczny świat wykreowany przez wokalistkę na poprzedniej płycie. Najlepszą, wedle mojego gustu, kompozycją na płycie June jest Echo. To muzyczny eksperyment. Tekst śpiewany w języku angielskim przerywany jest w poszczególnych częściach utworu charakterystycznymi, polskimi aliteracjami, które przywołują na myśl dziecięce, niekontrolowane gaworzenie. Echo wyróżnia się poruszającą linią melodyczną, która w miarę rozwoju powoduje coraz większy niepokój, niezidentyfikowany, egzystencjalny splin. Jak w filmach Hitchcocka – zaczyna się od trzęsienia ziemi, potem napięcie już tylko rośnie. Płyta Julii Marcell to pozycja obowiązkowa dla każdego melomana. Jest jak narkotyk, raz zaaplikowany, wciąga w sidła uzależnienia. Bartosz Friese


MUZYKA | Kulturalnie z Bristolu |

Poles Aloud czyli kawałek Polskiej tradycji i kultury na Zielonej Wyspie

Pośród pędzących na złamanie karku przechodniów pochłoniętych zakupowym szałem, ulic pełnych double-deckerów i żółtych taksówek, tego wieczoru znalazło się miejsce w Bristolu, gdzie czas się zatrzymał… Colston Hall, bo o nim mowa, był świadkiem niezwykłego eventu – Poles Aloud, którego zadaniem było zaprezentowanie polskiej kultury i obyczajów wszystkim przybyłym gościom. Był to doskonały moment do integracji z pozostałymi Polakami, którzy podczas pozostałych dni rozpływają się gdzieś w codziennym zgiełku. Program całego wieczoru podzielony był na kilka części, nie da się jednak ukryć, że część muzyczna odegrała pierwsze skrzypce podczas imprezy. Johnie Worker, Zenon Band, Slapfish, czy Asspirin to zespoły, które udowodniły, że muzyka łagodzi obyczaje, bo przy mocnych brzmieniach zarówno młodzi jak i starsi uczestnicy imprezy bawili się wyśmienicie. Podczas, gdy serca wypełniała muzyka, lokalny bufet zadbał o to, aby żadnemu z uczestników kiszki nie zagrały marsza. W wyśmienitym menu nie mogło zabraknąć takich specjałów, jak: barszcz ukraiński, pierogi czy bigos. Największą popularnością cieszył się jednak chleb ze smalcem, nad którego smakiem każdy się rozpływał. Oprócz części kulinarnej i muzycznej

uczestnicy imprezy mogli również nacieszyć swoje oko wystawą grafiki, obrazów i fotografii młodych twórców oraz Galerii Miodowa. Nie będę ukrywać, że najbardziej oczekiwaną częścią wieczoru był występ Tamary Kalinowskiej, znanej między innymi z występów w Piwnicy pod Baranami. Jest ona siostrą słynnego kompozytora – Zbigniewa Preisnera. Poezja śpiewana w jej wykonaniu porusza serca starszych, jak i młodszych słuchaczy. Jej utwory dotykają najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy i pozwalają na odnalezienie prawdy o samym sobie. Teksty jej utworów emanują prawdziwymi emocjami, można w nich wyczuć nutę osobistych przeżyć, wzlotów i upadków. Tacy artyści są najbardziej cenieni przez publiczność, która niejednokrotnie utożsamia się z podmiotem lirycznym danego utworu, szukając w tekstach życiowych rozwiązań. Po zakończonym koncercie udało mi się porozmawiać z artystką w cztery oczy (może troszeczkę więcej, bo zainteresowanie jej osobą było niemałe!). Najbardziej zadziwiającym faktem była sama rozmowa z wokalistką – otwarta na wszelkie pytania, udzielała cennych wskazówek dla każdego słuchacza. Zdumiewające jest, jak życie wybitnych artystów może być podobne do naszej codziennej egzystencji. Różnimy się jedynie tym, że oni posiedli tą boską cząsteczkę, która pozwala im rozpalać serca słuchaczy i wprawiać ich w osłupienie, połączone z zachwytem. Niewątpliwie był to wieczór pozytywnych wrażeń, który zasiał w każdym z uczestników ziarno optymizmu i pozwolił uwierzyć, że chociaż jesteśmy tak daleko od ojczystego lądu, to wszędzie można się zjednoczyć i celebrować swoją przynależność kulturową. To, kim jesteśmy i jak postępujemy, nie zależy od tego, gdzie mieszkamy. Przecież your home is where your heart is! CosmoSoul

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

59


60

| LITERATURA | Szerokie horyzonty

Historia pewnego rodu | Margit Sandemo Saga o Ludziach Lodu

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


LITERATURA | Szerokie horyzonty |

Lubimy słuchać rodzinnych opowieści. Zarówno tych krótkich anegdotek, o których przypominamy sobie czasami w najmniej spodziewanych momentach, jak i tych nieskończenie długich opowieści, których opowiadanie trwa niekiedy kilka długich wieczorów. Są to jednak bez wątpienia chwile spędzone miło, w przyjaznej i pełnej zrozumienia atmosferze. Tego typu snucie powieści, oprócz zapoznania z rodzinnymi historiami, pozwala również na poznanie różnego rodzaju okoliczności tychże opowiadań, a im bardziej są one oddalone w czasie, tym bardziej są ciekawsze. Tego typu rodzinne opowieści noszą nazwę sag. Samo słowo saga wywodzi się z języka staroskandynawskiego i oznacza epickie dzieło opisujące legendarnych, bądź historycznych bohaterów lub dzieje rodowe. W tym wydaniu Szerokich Horyzontów chcę Wam przybliżyć jedną z takich sag. Drogie Czytelniczki, zapraszam Was do zapoznania się z dziejami rodu Ludzi Lodu autorstwa Margit Sandemo. Margit Sandemo jest bardzo płodną literacko autorką, choć karierę pisarską rozpoczęła dopiero po - uwaga - czterdziestym roku życia. Jej pierwsza powieść De tre friarna (Fatalna miłość) opublikowana została w odcinkach w jednym z czasopism, a kariera literacka Margit Sandemo nabrała większego rozpędu. Pierwszą serią książek, którą napisała, a która została wydana była Saga o Ludziach Lodu, której poświęcony będzie niniejszy artykuł. Ogólnie spod pióra tej autorki wyszło łącznie osiem sag i kilkanaście samodzielnych powieści. Mimo osiągnięcia już wieku ponad 80 lat, pisarka nadal nie przestaje pisać. Saga o Ludziach Lodu składa się z 47 tomów. Całkiem sporo, prawda? Jednakże powiem Wam, całkiem szczerze, że o ile na samym początku, kiedy dopiero co stykamy się z tym cyklem powieści, ilość tomów do przeczytania sprawia naprawdę ogromne wrażenie, to im bardziej zagłębiamy się w lekturze, tym szybciej kolejne tomy przelatują nam przez ręce i nim się obejrzymy, dochodzimy do końcowych tomów, choć chciałoby się czytać jeszcze i jeszcze. Znam to doskonale z własnego doświadczenia, bowiem muszę Wam się przyznać, że sama Sagę o Ludziach Lodu przeczytałam już kilkakrotnie. Są to książki, do których bardzo chętnie się powraca, a poszczególne tomy zostały tak napisane, że można czytać je bez chronologicznej kolejności. Ale o czym ogólnie jest Saga o Ludziach Lodu? Najogólniej rzecz ujmując, opisuje historię pewnego norweskiego rodu, podejmują-

cego walkę ze swoim złym przodkiem Tengelem Złym, który kilkaset lat wcześniej sprowadził na nich przekleństwo, zawierając pakt ze złymi mocami. W zamian za posiadanie potężnych mocy, zaprzedał diabłu dusze swoich przyszłych potomków, przez co w każdym pokoleniu rodziło się dziecko dotknięte przekleństwem, mające poświęcić swoje życie w imię jednego celu: służenia złu. Dopiero wiele wieków później jeden z potomków Tengela Złego, również dotknięty przekleństwem, zdecydował się na otwartą walkę z potępieniem i swoim złym przodkiem. Od tego właśnie momentu rozpoczyna się historia opisana w 47 tomach Sagi o Ludziach Lodu. Ramy czasowe Sagi o Ludziach Lodu są bardzo rozległe, zresztą wskazuje na to liczba tomów, które się na nią składają. Akcja pierwszego tomu rozpoczyna się w XVI wieku i toczy się nieprzerwanie przez kolejne części, aż do wieku XX. Wydarzenia opisane w książkach mają miejsce przede wszystkim w krajach skandynawskich – głównie są to Norwegia, Szwecja i Dania, aczkolwiek wraz z upływem czasu, niektóre z tomów Sagi, toczą się w państwach Europy Południowej i Wschodniej, oraz w dalekich zakątkach Azji. Główne serce akcji bije jednak w Norwegii, gdzie Saga zarówno zaczyna się, jak i kończy. Trudno jest jednoznacznie określić gatunek literacki Sagi o Ludziach Lodu. Nie jest to zwyczajne romansidło – a za taki rodzaj bardzo często książki te są brane. Patrząc jednak na pozycje z serii harlequinów od razu widać, że akcja Sagi jest o wiele bardziej skomplikowana. Po części jest to powieść historyczna, aczkolwiek o ile akcja książki osadzona jest w realiach minionych epok, to też nie do końca odpowiada standardom, jakich powieść historyczna wymaga. Jednak Saga o Ludziach Lodu to przede wszystkim fantastyka. Aż roi się w niej od istot i spraw nadprzyrodzonych. Można śmiało powiedzieć, że w głównej mierze na tym gatunku seria ta bazuje. Oprócz tego, w historii rodu Ludzi Lodu znaleźć można całkiem dużo wątków humorystycznych i makabrycznych. Dlaczego większość osób, które nawet nie miały w ręku tych książek ocenia ją jako płytki harlequin? Ponieważ oceniają książkę po okładce. Dokładnie tak. Nie zaprzeczę, w tej serii książek Margit Sandemo jest dużo wątków miłosnych i romansowych, chociaż między bogiem a prawdą, o wiele, wiele więcej jest tam… erotyki. Tak, tak, moje Drogie Panie. Książki Margit Sandemo wręcz epatują seksem. Lecz nie spotkamy u niej wulgarnych opisów zbliżeń dwojga ludzi, tylko zmysłową i rozpalającą grę słów, co jest tak naprawdę odpo-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

61


62

| LITERATURA | Szerokie horyzonty

wiedzią na potrzeby ukazania erotyki z punktu widzenia kobiety. Bowiem, o ile większość głównych wątków w książce przedstawiana jest męskim, surowym okiem, to w przypadku wątków erotycznych do głosu dochodzą kobiety. Tak, jak już wspomniałam, sprawy ludzkiej seksualności zostały przedstawione w sposób naturalny, ludzki. A miłość u Margit Sandemo tak naprawdę znaleźć może każdy, bowiem określenie piękna jest względne. Brzydota emanuje zwierzęcym magnetyzmem, a przeciętność okazuje się być niezwykle fascynująca. Zresztą piękno nie tyczy się tu głównie wyglądu zewnętrznego a – przede wszystkim – osobowości. W końcu tym się w życiu kierować powinniśmy, bowiem nieziemska uroda nie zawsze musi oznaczać piękno duszy. I na odwrót. Wracając do historycznego podłoża, na którym bazują te książki, należy wspomnieć, iż w początkowych tomach są to głównie wydarzenia dotyczące ściśle krajów skandynawskich. Tamtejsze bunty wobec korony (Norwegia przez bardzo długi okres czasu nie była państwem niezależnym, a rządy nad nią przechodziły kolejno z rąk monarchii duńskich i szwedzkich; dopiero w 1905 roku Norwegia uzyskała pełną niepodległość) czy wojny, w których państwo norweskie uczestniczyło tworzą, wraz z ówczesnymi realiami społeczno-gospodarczymi, podstawę, na której snuta jest opowieść. Wraz z rozwojem akcji, która przenosi się niekiedy w odległe rejony Europy Południowej, takie jak Hiszpania czy Słowenia, członkowie rodu Ludzi Lodu siłą rzeczy są wrzucani w wir mniej lub bardziej prawdziwych wydarzeń historycznych. Autorka postawiła przede wszystkim na fabułę książki i nie wszystkie wydarzenia, o jakich czytamy miały miejsce naprawdę, inne zaś zostały nagięte – niekiedy dość mocno – na potrzeby książki. Jednak w ogóle nie przeszkadza to w czytaniu, bowiem Sandemo łączy fikcję z prawdą w sposób, dzięki któremu nie odczuwamy minięcia się z prawdą historyczną (choć i tak nieprawda występuje bardzo rzadko). Ponadto, czytając Sagę o Ludziach Lodu, zapoznać się można z całkiem sporą ilością ciekawostek, jak na przykład krzyż na ziemi na pograniczu fińsko-szwedzkim, brzoza, na którą fińscy uzdrowiciele przenosili choroby, czy też tajemnicza trumna z Barbadosu. Główną jednak kanwą, w której osadzona została Saga o Ludziach Lodu jest fantastyka i mistycyzm. Każda strona w książce otulona została warstwą mistycyzmu, która w bardzo przyjemny sposób pozwala przenieść się w świat Margit Sandemo. Przede wszystkim autorka zapoznaje swoich czytelników ze światem magii, pokazując przy tym, że czarownice – tudzież czarnoksiężnicy – nie zawsze byli oddani służbie złu, lecz stojący po stronie dobra ludzie chcą pomagać innym. Oprócz mistycyzmu dużą rolę odgrywa tu świat wierzeń zarówno dawnego społeczeństwa norweskiego, jak i innych nacji, które pojawiają się w Sadze o Ludziach Lodu. W głównej mierze jest

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

to wiara w byty nadprzyrodzone – duchy, demony, wspomniane już czary, jak i kultywowanie pogańskich zwyczajów i obrzędów, jak na przykład Noc Walpurgii (obchodzona 30 kwietnia) czy przesilenia zimowe i letnie. Wśród nadprzyrodzonych istot występujących w Sadze znajdziemy nie tylko te o korzeniach pogańskich (demony, strzygi, elfy, huldry), ale również te z mitologii chrześcijańskiej. W tym przypadku głównie są to anioły, zarówno te pańskie, jak i upadłe, oraz demon Lilith, uważaną przez niektórych za pierwszą żonę Adama. Biorąc pod uwagę wszystkie te aspekty, mianowicie historyczne podłoże, siły nadprzyrodzone i dużą dawkę erotyzmu, otrzymujemy wybuchową i co ważniejsze, wciągającą mieszankę literacką, która pozwala na przyjemne spędzenie wielu wieczorów. O tym, jak bardzo wciągająca jest Saga o Ludziach Lodu przekonać się można patrząc na zainteresowanie książkami Margit Sandemo. Największą popularnością cieszą się one w krajach skandynawskich: Norwegii, Szwecji, Danii, Islandii i Finlandii oraz w Polsce, Niemczech i na Węgrzech. Czytelników, którym spodobała się proza Margit Sandemo przybywa w dalszym ciągu, mimo iż od pierwszego wydania Sagi minęło ponad 20 lat, a dowodzą temu między innymi takie fakty, jak wydanie w Rosji nielegalnej wersji Sagi o Ludziach Lodu (aczkolwiek nie mogłam nigdzie znaleźć wyjaśnienia, dlaczego nie została wydana oficjalnie), czy wielkie zainteresowanie tą serią ostatnimi czasy przez Brytyjczyków, mających możliwość zapoznania się z całym cyklem od 2008 roku. W Polsce po raz pierwszy Saga o Ludziach Lodu została wydana w latach osiemdziesiątych. przez wydawnictwo Pol-Nordica i było przez nie wznawiane trzykrotnie. Ostatnie wydanie pochodzi z roku 2005. Jeśli komuś po przeczytaniu wszystkich 47 tomów Sagi o Ludziach Lodu nadal będzie mało i będą mieli ochotę na zapoznanie się z innymi powieściami Margit Sandemo, polecam dwie inne sagi, pośrednio powiązane z historią Ludzi Lodu. Są to kolejno: 15-tomowa Saga o Czarnoksiężniku i w pewnym sensie następująca po niej Saga o Królestwie Światła, składająca się z 20 tomów. Stare powiedzenie mówi, że nigdy nie należy oceniać książki po okładce i w dużej mierze tyczy się to książek pani Sandemo i omówionej w tym artykule Sadze o Ludziach Lodu. Są one bowiem fantastyczną przygodą, podróżą przez wieki pełne mistycyzmu. Każdy kolejny, przeczytany tom wciąga w historię rodu, sprawiając, że chce się wiedzieć więcej i więcej, a bohaterowie i historie, które przeczytano zostają w głowie – i sercu – na zawsze. Anna Chramęga


LITERATURA | Recenzja |

Ekstremalna forma miłości | Anatomia. Monotonia. Edy Poppy

Trudno jest pisać o seksie, nie ocierając się przy tym o pornografię w jej ostrej odsłonie. Granica między subtelną sztuką erotyzmu, a wyżej wspomnianą pornografią, jest niezwykle cienka i jedno nieuważne słowo może zniszczyć cały efekt starań autora. Dzisiaj przyszło mi ocenić, czy debiut Edy Poppy pt. Anatomia. Monotonia. sprostał temu zadaniu. Ona – oddana sztuce Norweżka. On – twardo stąpający po ziemi Francuz, uwielbiający cytować Tako rzecze Zaratustra Nietzschego. Nazywają się Vår i Lou. Od kilku lat są małżeństwem, na co dzień mieszkają w Wielkiej Brytanii. Uchodziliby za typowe małżeństwo,

gdyby nie jeden fakt – oboje mają liberalne poglądy jeśli chodzi o sprawy seksu. Pod tym względem bowiem tworzą tak zwany otwarty związek. Lou zauroczony jest swoją młodziutką kochanką, 18-letnią Sydney. Ona z kolei zmienia swoich kochanków jak rękawiczki, odkąd bowiem rozstała się z Kochankiem, żaden z kolejnych mężczyzn nie potrafi dać jej takiej rozkoszy. Jednakże mimo, iż związek Vår i jej męża jest liberalny, to dosyć trudno przychodzi jej zaakceptowanie faktu, iż jej mąż ma kochankę. Wtedy mąż Vår proponuje jej układ: jeśli uda jej się pokochać znowu tak samo, jak pokochała kochanka, to on zrezygnuje ze swojego związku z młodziutką Sydney. Można więc powiedzieć, że Anatomia. Monotonia Poppy jest swoistą, seksualną odyseją w poszukiwaniu utraconego wspaniałego seksu. I nie tylko. Jak się bowiem okazuje, Kochanek nie był tylko i wyłącznie urozmaiceniem seksualnego życia Vår, lecz również jej powiernikiem oraz muzą, bowiem wszystkie chwile spędzone w miłosnym trójkącie: Kochanek-Vår-Lou znajdują swoje odzwierciedlenie w pisanej przez Vår książce. Można powiedzieć, że akcja książki toczy się od seksu do seksu. Głównie seksu, którego jedną ze stron jest Vår, bowiem to ona jest główną bohaterką i narratorką książki. Powieść liczy sobie ponad 300 stron, lecz została dobrze napisana, dlatego czyta się ją bardzo szybko. Anatomia. Monotonia została napisana w sposób śmiały, momentami bezczelny. Autorka nie owija w bawełnę i wszystko, co związane z seksem nazywa po imieniu. Nie bawi się w górnolotne metafory. Seks to seks. Inną sprawą natomiast będzie nasze nastawienie do bohaterów powieści. Ja sama nie znam żadnej pary, która żyje w otwartym związku, więc nie wiem na ile prawdziwe są opisane przez autorkę relacje, które panują w takim związku. Vår i Lou przedstawieni są niby jako szczęśliwe małżeństwo, ale jeśli przyjrzymy się bliżej, to oboje w nim cierpią. Każde na swój sposób. Jednakże pozostają nadal w tym związku, bowiem łączy ich miłość, która okazuje się silniejsza niż pasja i namiętność, które towarzyszą im w trakcie spotkań z kochankami. Czy Anatomia. Monotonia jest powieścią autobiograficzną? Nie wiadomo, aczkolwiek na samym końcu autorka napisała: „Wszystko, co napisałam, jest prawdą, poza tym, co sobie wymyśliłam.” Pozostaje więc tylko sięgnąć po nią i samemu ocenić co jest fikcją, a co prawdą. Anna Chramęga

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

63


64

| LITERATURA | Recenzja

Związane włóczką | Sklep na Blossom Street Debbie Macomber

Cztery kobiety i cztery różne historie. Każda z nich jest inna, ale też wyjątkowa. Wszystkie bohaterki znajdują się na życiowym rozdrożu. Stoją przed podjęciem ważnych dla siebie decyzji, mają problemy rodzinne, zdrowotne lub po prostu czują się zagubione. Jest jednak coś, co je łączy – mały sklepik przy Blossom Street, w którym jedna z nich sprzedaje… włóczki. Lydia, Jacqueline, Carol i Alix - bohaterki wzruszającej powieści Debbie Macomber, od pierwszego spotkania na kursie robienia na drutach, w sklepie z włóczkami, zaczynają na siebie oddziaływać. Początkowo jest im trudno się porozumieć, ponieważ każda z nich to indywidualność obdarzona swoimi własnymi przyzwyczajeniami, zaletami i wadami. Jednak z czasem, stopniowo, relacje między

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

kobietami ulegają zmianie. Stają się sobie coraz bliższe, obdarzają zaufaniem, aż w końcu zaprzyjaźniają się i zaczynają być dla siebie prawdziwym oparciem w trudnych chwilach. Oparciem, jakim kobiecie może służyć tylko druga kobieta – prawdziwa przyjaciółka. Każda z bohaterek zdecydowała się na uczęszczanie na kurs z innego powodu, a także różne są ich oczekiwania wobec cotygodniowych spotkań na Blossom Street. Lydia, po wygranej walce z rakiem, stara się rozpocząć nowe życie, w czym ma jej pomóc założenie sklepu i poprowadzenie kursu robienia na drutach. Nie wie, jak wiele zmienią w jej życiu nowe przyjaciółki oraz jak bardzo ona wpłynie na nie. Najstarsza z kursantek – Jacqualine, podejrzewa męża o zdradę, a na domiar złego nie może pogodzić się ze ślubem i zbliżającym się ojcostwem jej jedynego syna. Robienie na drutach w towarzystwie pozostałych kobiet ma pomóc jej cieszyć się szczęściem syna oraz pojednać z synową. Dzięki krzepiącym spotkaniom na kursie, Jacqualine odkrywa coś jeszcze… Dwie pozostałe uczestniczki szkolenia, Alix i Carol również odnajdują w sklepie Lydii azyl i ukojenie dla swoich wewnętrznych rozterek. Carol stara się o dziecko i w każdym własnoręcznie zrobionym dziecięcym kocyku, upatruje nadziei na spełnienie się jej największego marzenia o macierzyństwie. Natomiast Alix w ramach kursu, odpracowuje zasądzone jej godziny pracy społecznej, ale z czasem ukazuje pozostałym paniom swoje prawdziwe, spragnione miłości oblicze, ukryte pod maską obojętności, a czasem nawet buntu i agresji. Sklep na Blossom Street to piękna, ciepła opowieść o rozwijającej się przyjaźni zupełnie różnych, obcych sobie kobiet. Tak wiele ich różni: wiek, środowisko, w jakim żyją, sytuacja materialna i stan cywilny, a jednak odnajdują drogę do siebie nawzajem. Autorka w poruszający sposób nakreśla po kolei barwne sylwetki swoich bohaterek, ukazując głębię ich przeżyć oraz rozterki, z którymi radzą sobie dzięki współpracy i wzajemnej pomocy. Debbie Macomber przybliża świat wewnętrzny tych niesamowitych kobiet, opisując, z właściwym tylko sobie urokiem, drogę, którą przeszły poprzez rozczarowania aż do wszech ogarniającej radości płynącej ze spełniającego się marzenia. Autorka Sklepu na Blossom Street swoją książką przypomina, jak ważna w naszym życiu jest przyjaźń damsko – damska. Ile może dać radości i wsparcia w ciężkich chwilach. Dlatego myślę, że jest ona warta polecenia każdej kobiecie, szczególnie w miesiącu, w którym obchodzimy swoje święto. Monika Masłowska


LITERATURA | Klasyka literatury |

Miłość silniejsza od śmierci | Emily Brontë Wichrowe wzgórza

Wichrowe wzgórza (Wuthering Heights) to angielska powieść napisana w XIX wieku przez Emily Brontë, współcześnie uznawaną za najzdolniejszą ze wszystkich sióstr Brontë (w Polsce nie opublikowano żadnego dzieła Anny Brontë, natomiast Charlotte znamy dzięki Dziwnym losom Jane Eyre). Z historycznego punktu widzenia początkowo powieść ta (napisana pod męskim pseudonimem) nie spotkała się z miłą oceną ówczesnych krytyków, którzy oskarżali autora o przesadną brutalność. Na szczęście ludzie i ich upodobania ulegają zmianom, a książka i autorka zostały docenione, choć dopiero w latach 20. ubiegłego stulecia. Wichrowe wzgórza to wspomnienia pani Dean, niegdysiejszej gospodyni tytułowych wzgórz. Opowiada ona nowemu dzierżawcy

Drozdowego Gniazda historię o tym, dlaczego wcale nie taki stary Pan, właściciel majątków – Heathcliff – jest aż tak zgorzkniały i zatwardziały. Głównymi bohaterami tych wspomnień są Heathcliff i Katy. On – kocmołuch, ona – panienka; przyjaźnili się w młodości i kochali w skrytości; ona zbyt pyszna, dumna i zasadnicza odtrąciła go wraz z jego wszelkim ubóstwem, on tak chmurny i prymitywny, uparcie chciał być wart jej miłości; ona zeń kpiła, on ją podjudzał, w efekcie poślubili innych, mimo, że kochali się na zabój. Czytelnik śledząc uważnie perypetie dwójki bohaterów bardziej jest skłonny zrozumieć zachowania Heathcliffa, albowiem jakich złych rzeczy by się nie podjął, jak wiele szkód i krzywd by nie wyrządził, sam przecież wiele wycierpiał – nie każdy znosi ból w dostojeństwie z kamienną twarzą. Łatwiej zrozumieć jego postępowanie niż motywy działania Katy, która bardziej przypomina rozkapryszoną panienkę z dobrego domu – wie wprawdzie czego chce, ale robi to w sprzeczności z własną duszą i sercem. Co jest tak niezwykłe w tym ponadczasowym dziele, to sposób w jaki Emily Brontë, za pomocą słów, stworzyła obrazy w głowie Czytelnika. Mamy mroczne, spowite tajemnicą, zimne wrzosowiska; bezlitosnego, wyglądającego jak szatan Heathcliffa; piękną, promienną, pyszałkowatą Katy; grono pozostałych równie istotnych postaci, a w koło śmiertelne uczucia: namacalną gorycz, obezwładniające szaleństwo i zatrważającą samotność. To nie jest książka o dwójce młodych ludzi, którzy za rączkę spacerując po wrzosowiskach z wypiekami na twarzy spoglądają sobie w oczy. Nic bardziej mylnego. Oni nie gruchają, a wręcz są dla siebie bezwzględni i srodzy, krzywdzą siebie nawzajem, choć nie potrafią bez siebie żyć. Nieobecność jednego z nich powoduje chorobę, obłęd lub śmierć u tego drugiego. Jeszcze nikt nigdy nie opisał miłości w tak dramatycznie mroczny sposób. Historia ta nie pławi się w ciepłych promieniach słonecznych radośnie muskających policzki w pogodny dzień, a wręcz przeszywa zimnem niesionym bezlitosnym wiatrem. Samotność, która odbiera apetyt. Rozpacz, która rozsadza serce. Miłość, której nawet śmierć nie rozłączy. W tej książce zakochałam się od pierwszego czytania, wracałam do niej już kilka razy w życiu, żeby tylko ponownie zagościć na wrzosowiskach i spotkać Katy i Heathcliffa – zrobię to jeszcze nieraz, bowiem warto razem z nimi przeżywać, czuć i płakać, a nawet z tej smutnej miłości umrzeć. Patrycja Smagacz

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

65


| TEATR | Recenzja

Ja nie kocham Ciebie, a Ty kochasz mnie | Tango Piazzolla w krakowskim teatrze im. Juliusza Słowackiego dzić, zdradzać, pić. Ona kocha jego, on kocha inną, która jest zakochana w kobiecie, która kocha innego, który jak można się spodziewać darzy miłością jeszcze inną damę, która... I tak bez końca. Bohaterowie wyznają uczucia, tańczą, śpiewają, poszukują desperacko miłości i są w swoich działaniach niezwykle osamotnieni. W całym rozgardiaszu namiętności pojawia się również diwa z plakatu – Manuela, która zdobyła w swoim życiu wszystko z wyjątkiem najważniejszgeo uczucia (w tej roli doskonale śpiewająca Beata Rybotycka). Niestety wszystko jest jakieś rozczarowujące. Rozczarowuje taniec, momentami nieporadny, pozbawiony emocji. Rozczarowuje scenariusz, który nie grzeszy nieprzewidywalnością. Rozczarowują nieprzekonywujący w swoich rolach aktorzy. Rozczarowują niektóre wykonania piosenek, do których tekst napisała Anna Burzyńska. Rozczarowuje brak Mariana Dziędziela, który wciela się w postać Jorge’a, naprzemiennie z Tomaszem Międzikiem. Rozczarowuje brak namiętności, zmysłowości, prawdziwości. Rozczarowuje widownia Teatru Słowackiego i znajdujące się na niej skrzypiące krzesła, które skutecznie odwracają uwagę od tego, co się dzieje na scenie. Przedstawienie broni się jak może rewelacyjną orkiestrą, która gra na żywo kompozycje Piazzoli – brawa dla kwintetu Tango Bridge. Muzyka idealnie oddaje charakter miejsca i przyćmiewa aktorów. Spektakl w reżyserii Józefa Opolskiego jest jednak nie do końca dopracowany i niestety nie podnosi zimowej temperatury. A mogło być tak pięknie... Joanna Krukowska fot. Materiały teatru J (J. Jur)

66

Długo szukałam przedstawienia, które w lutym (kiedy temperatura sięgała chyba do minus pięćdziesięciu stopni!) zachęciłoby mnie do wyjścia z domu. Przeglądałam repertuar krakowskich teatrów i natknęłam się na przedstawienie wykorzystujące kompozycje Astora Piazzoli, twórcy między innymi znanego Libertango. Serce zabiło mi mocniej. Nie ma bowiem osoby, która nie lubiłaby tanga – w dodatku w wydaniu argentyńskim. Przecież to wielkie emocje, podniecenie, zmysłowy taniec. Zespolenie kobiecości i męskości. Czerwona sukienka, alkohol, cygara. Pomyślałam, że musi to być spektakl, który rozgrzewa podczas tej nieubłaganej zimy. No cóż... Tuż przed zamknięciem baru, zjawia się w nim młody mężczyzna, który jest zainteresowany posterem znajdującym się na ścianie. Rozmarzona barmanka z przejęciem opowiada o występującej na obrazie artystce. Podekscytowana zaczyna śpiewać i przenosi nas do pewnej argentyńskiej knajpy.... W miejsce, gdzie spotykają się ludzie, których łączy pasja, tango, alkohol, miłość i samotność. Spotykają się, aby razem tańczyć, kochać na zabój, nienawi-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


TEATR | Recenzja |

fot. Stefan Okolowicz, www.powszechny.art.pl

Kolano, łydka, glista | Gombrowicz w Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera

Pornografia to zaraz obok Ferdydurke i Trans-Atlantyku jedno z najwybitniejszych dzieł naszego artysty, ale z pewnością nie najłatwiejsze do interpretacji i realizacji na teatralnej scenie. Tego zadania podjął się Waldemar Śmigasiewicz, reżyser wszechstronny o niebywałym talencie, zachwycony twórczością Gombrowicza, nie pierwszy raz zrealizował jego dzieło... Fryderyk (Krzysztof Stroiński) dostaje list z zaproszeniem od swojego znajomego Hipolita, właściciela wiejskiej posiadłości. Zabiera ze sobą Witolda. W postać Gombrowicza wciela się Adam Woronowicz, który zachwyca swoją impulsywnością, nieprzewidywalnością, gombrowiczowością. Bohaterowie na wsi poznają dwójkę młodych ludzi – Henię (córkę Hipolita) i Karola (opryszka, który pomaga na posesji). Szybko dostrzegają między nimi chemię i robią wszystko, aby obudzić w nich wzajemne pożądanie. Postacie konspirują, manipulują, prowokują, wyjaśniają zagadkę nagłej śmierci, przetrzymują więźnia, dokonują zbrodni, zatracają się w szaleństwie. Sztuka przesiąknięta erotyzmem, paranoją, intrygą. Mieszkańcy polskiej ziemi w czasach okupacji uwięzieni są

w charakterystycznej dla pisarza formie, kształcie, naprzemiennie fascynujący, przerażający, zabawni, groteskowi. Zobaczenie na jednej scenie tylu wspaniałych aktorów, zarówno młodszego jak i starszego pokolenia, to nie lada przeżycie. Stroiński, Woronowicz, Kaczor, Żółkowska, Błasiak, Sitarski, Pacek. Każdy z nich ekspresyjny, wymowny. Jak u Stanisławskiego, każdy całkowicie utożsamiony z postacią, która jest stworzona od początku do końca. Od małego palca u stopy po czubek głowy. Każdy z charakterystycznym gestem, słowem, mimiką. Śmigasiewicz bez wątpienia efektywnie potrafi pracować z aktorem i osiąga niesamowity rezultat. Na scenie towarzyszy nam absurd, parodia, a w powietrzu unosi się atmosfera dziwności. Całość niezwykle kusząca, nie pozwalająca na oderwanie wzroku. Wszystko spójne. Scenografia idealnie oddaje klimat gombrowiczowskiej sztuki. Dodatkowo doskonale połączona jest z muzyką (napisaną przez wybitnego polskiego kompozytora – Krzesimira Dębskiego) i grą aktorską . Idealny konglomerat. Joanna Krukowska

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

67


| TEATR

Droga bando kretynów...

fot. Materiały teatru J (J. Jur)

68

...wraz z zakupem biletów na własne życzenie dałaś się wciągnąć w sam środek ułudnego perpetuum mobile, skazanego na samozagładę. Z pozycji perwersyjnego podglądacza śledzisz desperackie podrygi podsycane coraz to nowymi wstrząsami. Zupełnie jak gdyby ktoś oddał lejce w twoje ręce – z każdym szarpnięciem wydobywa się krzyk, który stopniowo uzależnia dawką chorej przyjemności. Oto i Ameryka balansuje panicznie na krawędzi życia i śmierci! Upodlona i irracjonalna spala się na naszych oczach raz

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

po raz błyszcząc, to znów cicho gasnąc. Charyzmatyczny klown – kapitalista na nowo nakręca upośledzoną machinę – „Koniec przerwy! Tańczyć!”... Spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu pt. Czyż nie dobija się koni? w reż. Waldemara Raźniaka, przybiera miano doskonałego pretekstu do ukazania bezwzględnego oblicza sztuki, która dla artysty staje się oprawcą. Diabelskie koło życia pochłania, przeżuwa i wypluwa za cyrkową arenę splątane,


TEATR |

wyzute z energii ciała. Uobecniony w powieści Horace’a McCoy’a kryzys Ameryki lat 30’ XX wieku trwa nadal – tutaj, teraz, dziś. Zmieniają się jedynie twarze jego ofiar. Bohaterowie upiornego show, skąpani w pulsującym deszczu świateł, toną w swych beznadziejnych opowieściach zamierając stopniowo w jazzowym, kołyszącym rytmie. Na moment dostrzegamy indywidualne dramaty, choroby, zdrady i kłamstwa, jakie wnieśli w swoich głowach i sercach uczestnicy maratonu tanecznego. Parkiet zalewają wzajemne oszczerstwa i zawiść, towarzysząca chęci wygranej. Puls zanika w oparach tytoniu i mroku szemranych opowieści. Ciała obserwujące się nawzajem „za dnia” przyciągają się magnetycznie i wstydliwie „nocą”. Świat wyraźnie zwalnia, tracąc żywiołowość, a my zastanawiamy się kto z nas będzie tym następnym – tym, któremu zabraknie sił. Charyzmatyczny demiurg w krzywym zwierciadle – Rocky (warta wyróżnienia kreacja Jakuba Krawczyka) rozpoczyna akcję reanimacyjną. Chcąc utrzymać publikę w stanie ciągłej ekscytacji stosuje coraz to bardziej brudne prowokacyjne triki. Z szarmanckim uśmiechem folguje spaczonym kaprysom kolejno zwiększając pole rażenia i tym samym pozbywając się najsłabszych. Swoiste elektrowstrząsy w postaci sędziów realizują misterny plan fabularny Rockiego, faworyzując jednych i pozbywając się drugich. Maraton trwa, słyszalny jest tętent kopyt, na nowo rozbłyskują światła. Rozpoczyna się wielki wyścig po wygraną – bieg do szczęścia i realizacji fałszywego amerykańskiego snu. Panie i panowie! Na linii startu kobieta w ciąży, kulejący marynarz, chora umysłowo dziewczyna (warta wyróżnienia kreacja Anny Kosiorowskiej), bezrobotny i zdesperowany nieudacznik oraz cała galeria przekrzywionych typów... Gotowi do biegu... start! Emocje wzrastają przy każdym kolejnym okrążeniu. Diabelski młyn synestezyjnie, ale i w brutalnie piękny sposób wysysa ze swoich ofiar motywację. Zastosowane przez reżysera wyraziste przesunięcia czasowe – charakterystyczne stopklatki, zwolnienia czy przyspieszenia tempa akcji podbijają atmosferę zbiorowego podniecenia widowni. Wizualna euforia inscenizacji autorstwa Jerzego Stuhra, zespolona z naglącym rytmem muzyki stwarza niepokojący obraz umierających nadziei, sponiewieranych ciał i sterty przegranych historii bez szczęśliwego zakończenia. Czerwona wstęga zostaje przerwana, a mimo to maraton trwa nadal... Klown pławi się w euforycznych brawach widowni, skacząc po nieostygłych jeszcze ciałach swych zwierząt pociągowych. Z nieba

leje się tandetnie złoty deszcz wliczony już w koszta całego maratonu. Lukruje ciężkie oddechy, zamknięte w klatkach piersiowych, opakowanych kostiumami wprost z epoki. Kiedy umysły stopniowo dogorywają, na plan pierwszy wysuwa się pytanie: „co dalej?” Los przegranych koni wyścigowych jest z góry przesądzony – zastrzelone – nie muszą żyć z piętnem porażki. Los przegranych ludzi staje się przekleństwem, z którym przyjdzie im zmagać się do samego końca. Odpadasz! Pozostajesz przy życiu... Gra rozpoczyna się na nowo – jedna wielka mistyfikacja... Co ciekawe losy bohaterów dramatu McCoy’a splatają się z losami samych dyplomantów WTT. Ich maraton taneczny już się rozpoczął i trwa nadal. Kto okaże się zwycięzcą, a kto przegranym? Zweryfikuje to brutalny czas. Marlena Hermanowicz

Horace Mc Coy – Czyż nie dobija się koni Spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu. przekład: Zofia Zinserling adaptacja i inscenizacja: Jerzy Stuhr reżyseria: Waldemar Raźniak scenografia i kostiumy: Juriana Jur muzyka: Dawid Rudnicki konsultacje choreograficzne: Janusz Skubaczkowski Układy taneczne: Dariusz Kurzeja Występują: Robert Buczyński, Natalia Dinges, Magdalena Fejdasz, Helena Gandżalian, Paulina Giwer, Zuzanna Kasprzyk, Anna Kosiorowska, Jakub Krawczyk, Kamil Lipka, Paweł Łyskawa, Nina Minor, Anna Raj, Robert Wasiewicz, Natalia Wilk, Klaudia Stefanowicz, Kamil Bończyk, Wojciech Chowaniec, Szymon Dobosik, Adrian Koszewski, Jan Lorys, Piotr Wach, Jarosław Widuch Premiera: grudzien 2011 r.

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

69


70

| PSYCHOLOGIA

Przypadłość dr Jekylla

fot. Hanna Sokólska

Jeden człowiek – wiele osobowości. A każda z nich ma swoje przyzwyczajenia, wzorce postępowania, rozumowania, własne wspomnienia, a nawet osobisty krąg towarzyski. Obie lubią czasami zasmakować w alkoholu w chwilach przytłaczającego stresu. Pierwsza szybkim ruchem opróżnia wówczas Krwawą Marry, natomiast druga powoli sączy Tequilę Sunrise. Czy to możliwe? Osobowość mnoga jest jednym z najbardziej frapujących i niezbadanych zaburzeń, będąc jednocześnie najdziwniejszą z istniejących patologii psychicznych.

Charakterystyka zaburzenia Osobowość mnogą, nazywaną także wieloraką bądź dysocjacyjnym zaburzeniem tożsamości, definiuje się jako występowanie u jednego człowieka dwóch lub więcej osobowości, które są względnie zintegrowane oraz kompletne. Prowadzą własne stabilne życie wewnętrzne, co jakiś czas przejmując kontrolę nad zachowaniem danej osoby. Gdy jedna z osobowości jest na powierzchni, pozostałe zazwyczaj nie wiedzą o niej, ponieważ epizod tego uzewnętrznienia okryty jest niepamięcią. Amnezja odgrywa kluczową rolę w tym zaburzeniu. Aby dobrze zrozumieć istotę tej choroby nie można patrzeć na te wszystkie wyprodukowane przez człowieka twory jak na karykaturę pierwotnej osobowości. Jest to zazwyczaj zupełnie inna oso-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

bowość. I często różnią się one tak bardzo między sobą jakby ktoś w jednym ciele umieścił dwóch przypadkowo spotkanych przez siebie ludzi. Mają one nie tylko własne wspomnienia czy przyzwyczajenia, ale także cechy tak indywidualne jak motywy, pragnienia, marzenia, zainteresowania, uzdolnienia, wiedzę, moralność, orientację seksualną, a nawet sposób mówienia, charakter pisma, a także inne wyniki badań fizjologicznych! Owe tożsamości różnią się także pod względem zdrowia psychicznego, co sprawia, że inne osobowości mogą chcieć pomóc tej najsłabszej, gdy tylko ta wykazuje potrzebę. Jak powstaje? Eugene Bliss (pionier nowoczesnych badań nad rozwojem oso-


PSYCHOLOGIA |

bowości mnogiej), postawił hipotezę, iż rozwija się ona w trzech etapach. Pierwszy z nich obejmuje okres pomiędzy 4. a 6. rokiem życia, w czasie którego dziecko przeżywa tak silny stres, iż nie jest w stanie unieść ciężaru tych problemów i w wyniku tego kształtuje odrębną tożsamość, która lepiej adaptuje się do tych niesprzyjających warunków. Według autora tej koncepcji takim stresorem może być np. molestowanie seksualne. Drugi etap uwypukla fakt, iż osoby te są niezwykle podatne na autohipnozę, dzięki niej popadają w trans, który jest bardzo istotnym elementem w procesie tworzenia nowej osobowości. Trzeci stanowi zwieńczenie pozostałych, ponieważ w tej fazie człowiek poczyna odkrywać korzyści, jakich dostarcza mu inna tożsamość, uwalniając pierwotną osobowość od emocjonalnych problemów, z którymi to świetnie radzi sobie nowy twór. To, co stworzył mały Jaś w pełnym złych duchów świecie, z czasem zespala się z nim tak bardzo, że odrywa się od niego i zaczyna żyć własnym życiem na tyle, że dorosły Jan może w ogóle nie być świadomym istnienia innej, równoległej tożsamości. Czasami jedynie, w pewnych określonych sytuacjach, ujawnia się ona, jednak dorosły Jan o tym nie wie. Jego niezdolności do odtwarzania tego, co się z nim działo z różnych momentach jego życia nie można już wyjaśniać zwykłym zapominaniem. I jest to właśnie jedna z najważniejszych przesłanek występowania u danej osoby tego zaburzenia. Naukowcy wyróżniają siedem czynników, które są istotne w procesie rozszczepienia osobowości, a są nimi: molestowanie w dzieciństwie, silny stres, sprzeczne cechy osobowości, odrzucenie ze strony matki, tendencja do łatwego ulegania wpływom, skłonność do przesadnych i dramatycznych zachowań, a także nadmiernie wysokie wymagania. Możliwości leczenia W leczeniu dysocjacyjnych zaburzeń tożsamości świetnie sprawdza się model psychodynamiczny, który zakłada wykorzystanie metod hipnotycznych, w celu ponownej integracji osobowości. Pod wpływem hipnozy terapeuta przywołuje wszystkie zawarte w człowieku osobowości, pozwalając im się swobodnie wypowiadać. Celem terapeuty jest przekonanie wszystkich osobowości, iż mogą skorzystać na połączeniu w jedną. Odkryciu faktu, iż moje ja jest rozczłonkowane, zwykle towarzyszy pewien niepokój i zamęt, który może doprowadzić nawet do tego, iż osoba będzie się chciała wycofać z terapii. Kiedy pacjent w pełni uświadomi sobie frywolne funkcjonowanie w jego ciele także innych osobowości, terapeuta stara się mu wyjaśnić, iż zostały one przez niego stworzone bez złych intencji i najwyraźniej bezwiednie, łagodząc w ten sposób poczucie winy

i szok. Tłumaczy mu, iż tożsamość podstawowa, wtedy jeszcze zbyt wątła, nie potrafiła sobie poradzić z nadmiarem trudności, teraz jest już dorosła i może sama starać się pokonywać przeszkody losu. Proces fuzji, czyli spajania dwóch lub więcej osobowości, przebiega w dwóch etapach. W pierwszej kolejności łączone są tożsamości, które pełnią dla człowieka podobne funkcje, następnie terapeuta stara się spajać osobowości w takiej kolejności, w jakiej następowało ich rozszczepienie. Często stosuje się w tym celu hipnozę, by niejako cofnąć osobowość pierwotną do pożądanego z punktu widzenia terapii momentu życia. Kontrowersje wokół osobowości wielorakiej Temu fascynującemu zaburzeniu od zawsze towarzyszy narośl wątpliwości. Batalię o jej uznanie bądź wprowadzenie w rejestr fantazji toczą ze sobą na teoretycznym ringu różne ideologie, za którymi stoją interesy różnych grup. Najjaskrawszym przykładem tego jest, stojąca w lewym narożniku, psychoanaliza, która dzięki temu zaburzeniu odrodziła się na nowo, w prawym natomiast jej przeciwnikami są teoretycy poznawczy i behawioralni, którzy spoglądają na nią z lekkim pobłażaniem i rozbawieniem, powątpiewając o istnieniu tego zaburzenia. Dysocjacyjne zaburzenia tożsamości mogą stanowić asa w rękawie obrony podczas procesu sądowego, co pozwala niektórym uniknąć dyszącej im już w kark sprawiedliwości. Trzeba tutaj uwypuklić fakt, iż osoba, która zna objawy, które towarzyszą osobowości mnogiej, może symulować tą chorobę. Rozpatrzenie takiej sytuacji jest bardzo trudne z punktu widzenia sędziego. Dociekliwym czytelnikom polecam film Lęk pierwotny z 1996 roku w reżyserii Gregory’ego Hoblita, który świetnie obrazuje istotę zaburzenia, jak i jego rolę w procesie sądowym. Większość terapeutów w swojej praktyce klinicznej rzadko spotyka takie przypadki. Mimo tego, w ostatnich dziesięcioleciach wzrosła liczba rozpoznań tego zaburzenia. Można powiedzieć, iż do pewnego stopnia jest to uwarunkowana kulturowo, ponieważ najwięcej przypadków diagnozowanych jest w USA i w przeważającej większości są to kobiety. Znacząca część informacji dotyczących tej choroby pochodzi ze sprawozdań i anegdotycznych opowiadań, które bardzo trudno w sposób rzetelny zweryfikować. Jednakże wiele składowych informacji powtarza się na tyle często, iż można z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że przynajmniej częściowo są one prawdziwe. Wówczas na postać Jekylla i Hyde’a można spojrzeć z zupełnie innej perspektywy, a mianowicie – z naukowej.

Natalia Kosiarczyk

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

71


| PSYCHOLOGIA

fot. Olga Adamska

72

O czym Ty w ogóle mówisz?! Śpią i mówią przez sen. Jedni wygłaszają całkiem spójne i logiczne monologi o pokaźnych rozmiarach, a inni rzucają tylko kilka nielogicznych słów. Niektórzy prowadzą również dyskusje ze zdumionymi i zszokowanymi partnerami, których wybudzili ze snu swoją paplaniną. Rano, po przebudzeniu, niestety albo stety, niczego nie pamiętają. O co chodzi? Czy coś z nimi jest nie tak? Somnilokwia, czyli mówienie przez sen, to przypadłość, która do dziś pozostaje jedną z najbardziej tajemniczych dolegliwości dotykających ludzi.

Ach śpij kochanie... Nasze zapotrzebowanie na sen jest różne. Jest to sprawa niezwykle zindywidualizowana. Niektórym wystarczą trzy, cztery godziny snu, aby trzeźwo funkcjonować na co dzień, a innym potrzeba nawet 12 godzin, aby mogli stwierdzić, że się wyspali. Nie każdy jednak ma zdrowy sen. Często cierpimy na różne zaburzenia snu, które uprzykrzają życie nam jak i otoczeniu. Zaburzenia snu określane są mia-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

nem parasomni. Do grupy tych zaburzeń zaliczane są koszmary nocne, lunatykowanie, moczenie nocne, zgrzytanie zębami (bruksizm), erekcja podczas snu, rytmiczne ruchy głowy czy właśnie mówienie przez sen. Większość tych zaburzeń występuje u dzieci i mija wraz z wiekiem. Zdarza się jednak, że osoby dorosłe cierpią na niektóre z wyżej wymienionych zaburzeń.


PSYCHOLOGIA |

Otello, twa żona Cię zdradziła... Somnilokwię zaczęto badać już pod koniec XIX wieku, ale już wcześniej zaburzenie to wzbudzało sensacje. Nawiązania do mówienia przez sen możemy znaleźć w literaturze renesansu, choćby w takich dziełach Szekspira jak Makbet czy Otello. To przecież właśnie w tym ostatnim dziele, podstępny Jago opowiada o rzekomych wyznaniach miłosnych Kasja w czasie snu, by upewnić Otella, że został zdradzony przez żonę. Do chwili obecnej przeprowadzono wiele badań nad zjawiskiem mówienia przez sen, jednak prawie wszystkie miały charakter psychologiczny, więc trudno z nich wywnioskować, jakie procesy zachodzą w mózgu podczas sennych konwersacji. Badacze tłumaczą się brakiem odpowiedniego sprzętu, aby uzyskać takie wyniki, które obrazowałyby zależności między naszymi snami, mówieniem przez sen a przebiegiem zmian w mózgu. Badania wykazały jednak, że częściej przez sen mówią dzieci w wieku 6–11 lat i przemija to wraz z dorastaniem. Wśród osób dorosłych częściej w czasie snu mówią mężczyźni niż kobiety, lecz nie wiadomo dlaczego tak się dzieje. Okazało się również, że mówienie przez sen występujące u dorosłych może być dziedziczne i przekazywane z pokolenia na pokolenie. Somnilokwia jest łagodnym zaburzeniem snu, które związane jest z przejściem między fazą snu a czuwaniem, stąd możemy wnioskować, że mówimy najczęściej tuż przed krótkimi, kilkuminutowymi przebudzeniami nocnymi. Według badań, mówienie to następuje też w fazie snu zwanej NREM, gdzie pomimo tego, że wtedy śpimy głęboko, to mięśnie aparatu artykulacyjnego są stale napięte i gotowe do akcji. Dlatego też, z łatwością możemy udźwięcznić nasze oniryczne myśli. W marzeniach sennych często z kimś rozmawiamy, prowadzimy nawet dyskusje z wieloma osobami, które znamy lub pierwszy raz widzimy we śnie, co nam w zupełności nie przeszkadza. To, co mówimy we śnie, ma też często zabarwienie emocjonalne i zależne od tego, co śnimy – złość, radość, miłość czy strach lub smutek, nadają naszym wypowiedziom odpowiednią tonację. Natomiast w przypadku mówienia przez sen nie zawsze się to tak dobrze udaje. Uruchomienie narządu mowy przez śpiącego często nie idzie w parze z intonacją czy czystością wymowy. Dlatego też często osoba cierpiąca na somnilokwię zdoła tylko wymamrotać lub wybełkotać to, co chciała tak naprawdę powiedzieć. Komunikat jest niezrozumiały i niewyraźny. Zdarzają się jednak osoby, które wygłaszają przez sen długie monologi, które są całkiem logiczne, a słowa są wypowiadane dokładnie i wyraźnie. Ponadto bywa także, że osoba ta, zagadnięta przez zdumionego partnera, angażuje się w dość długie konwersacje, których rano nie pamięta. Wysłuchuje on relacji ze swojego zachowania i jest w pełni zdumiony, że takie coś miało miejsce.

Osoby te poruszają w mowie sennej różnorodne tematy, od tych najprostszych po te najtrudniejsze, wyrażają ukryte lub niezaspokojone pragnienia, czy wyrażają też żal za czymś utraconym i niezdobytym. Wiele nocnych przemów, szczególnie u dzieci, ale też u dorosłych, związana może być z tym, co je przeraża, jakimiś traumami czy wypadkami, wspomnieniami, które są źródłem cierpienia. Często też prowadzone tuż przed snem rozmowy lub roztrząsane w myślach tematy przekraczają barierę snu i są kontynuowane w nocnych monologach osoby śpiącej. Czing czang czong... Co w przypadku, kiedy osoba mówiąca przez sen jest poliglotą? Badania wykazały, że osoba, która zna wiele języków i na co dzień płynnie się nimi posługuje, będzie jednak śniła w języku, którego nauczyła się jako pierwszego. Spytacie zatem, co w przypadku dzieci dwujęzycznych? Kiedy dzieci od okresu niemowlęctwa uczyły się dwóch języków jednocześnie, to prawdopodobnie mogą śnić w obu językach, zależnie od aktualnej treści snu. Nigdy jednak nie zdarzało się osobom śnić i mówić przez sen w języku, którego nigdy się nie uczyli i nie znają go na jawie. Więc kiedy będzie nam się wydawało, że nasz partner mówi do nas po chińsku (a wiemy, że go nie umie) w czasie snu, to prawdopodobnie będą to tylko bełkotliwe, niezrozumiałe przez nas dźwięki, przypominające właśnie ten język. Powiedz, co Ci się śniło? Somnilokwia jest rodzajem zaburzenia snu, które nie jest poważne oraz nie wymaga leczenia ani porad psychologa i powinno ustępować z wiekiem. Często bywa tak, że nie przeszkadza ono osobie śpiącej i mówiącej przez sen, ale przeszkadza to samemu partnerowi. Przyczyną takiego zachowania jak mówienie nocne może być stres, zjadanie obfitego posiłku tuż przed pójściem spać, czy chroniczne niewysypianie się. Drodzy czytelnicy, tak więc na dobrą sprawę nie ma się czym przejmować. Każdemu przynajmniej raz w czasie swojego życia zdarzyło się być nocnym gadułą. Mówienie przez sen może być i często jest wątkiem wielu dowcipów. Podobno w tych nocnych przemówieniach partnerzy wyjawiają swoje grzeszki. Ale okazuje się, że zdradzanie tajemnic przez sen jest mitem! Liczba udokumentowanych takich przypadków jest niewielka, nawet śladowa. Dlatego też nie obawiajcie się, somnilokwia ma tylko groźną nazwę. Moi Drodzy, Julio Cortazar powiedział, że „[...]nie sen jest najgorszy, najgorsze jest przebudzenie.”, więc tym optymistycznym akcentem życzę Wam dobrej nocy. Natalia Tarabuła

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

73


| PSYCHOLOGIA

fot. Olga Adamska

74

Seks nie zawsze pożądany Seks – zakazany owoc, karta przetargowa, środek prokreacji. Inspiracja artystów, niemożliwy do zaspokojenia popęd, źródło życia. Seks jest wszędzie. Jesteśmy nim bombardowani. Przestał być tematem tabu, coraz rzadziej bulwersuje. Nie dziwią już żadne praktyki ani preferencje. A jednak, w dobie wszechobecnej tolerancji dla seksu pod każdą postacią, pojawiają się kontrowersje związane z tymi, którzy z seksu rezygnują w pełni świadomie i dobrowolnie. I, co zaskakujące, mowa nie o duchownych, a ASACH.

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


PSYCHOLOGIA |

Między normą a patologią Definicja tego, co w zakresie zachowań seksualnych normalne i zdrowe, a co skrzywione i od standardu odbiegające, zmieniała się przez lata. Homoseksualizm, dziś uznawany oficjalnie za orientację taką samą jak heteroseksualizm, przez lata był uważamy za chorobę. Sondaże dotyczące zachowań i praktyk seksualnych pokazują zmiany zachodzące na przestrzeni lat. Seks oralny czy analny, obecnie będący na porządku dziennym, jeszcze 50 lat temu tak popularny nie był. Dziś rozmawia się o seksie otwarcie, choć nadal nie do końca szczerze. Zakres tolerancji obejmuje co prawda masturbację, fetyszyzm, seks grupowy i bez zabezpieczenia, przed ślubem i z wieloma partnerami, tej samej i odmiennej płci, na sto różnych sposobów i w najdziwniejszych okolicznościach, ale wyklucza zupełnie aseksualizm – przemilczany, ironicznie komentowany i przede wszystkim – nierozumiany. Choć otwarci jesteśmy na wszystko, co może mieć miejsce w miłosnej alkowie, trudno nam przyjąć do wiadomości, że może się tam nie dziać nic. Kobiety, które nie chcą uprawiać seksu, próbuje się zrozumieć i usprawiedliwiać. Mężczyzn podsumowuje się krótko – impotenci. Trzecia orientacja seksualna? Trudno na pytania dotyczące aseksualności uzyskać jednoznaczną odpowiedź, głównie dlatego, że sami seksuologowie i psychologowie mają problem z odpowiednim skategoryzowaniem i opisaniem tego zjawiska. Niektórzy uważają, że aseksualizm jest zaburzeniem wynikającym z przeżytej traumy – molestowania w dzieciństwie, gwałtu, przemocy seksualnej. Zgodnie z tym podejściem, odpowiednia terapia powinna skutecznie zażegnać problem. Wniosek jest prosty: każdy człowiek powinien odczuwać potrzebę utrzymywania intymnych kontaktów z partnerem, nieważne jakiej płci. Brak pożądania czy wręcz obrzydzenie w stosunku do jakichkolwiek zbliżeń, uznaje się za odbiegające od normy i wymagające interwencji. Ale są i tacy, dla których aseksualizm oznacza po prostu trzecią orientację, kolejną do wyboru. Co mają do powiedzenia najbardziej zainteresowani, czyli osoby aseksualne, nazywające siebie Asami? Wiedzą dobrze, że nie istnieje jeden aseksualizm. Każda historia jest inna i wyjątkowa, a cechą wspólną jest niechęć do odbywania stosunków seksualnych, brak potrzeby bliskich kontaktów fizycznych z innymi ludźmi, czasami niemożność odczuwania podniecenia. Każdy As ma inny zakres tolerancji na intymność. Niektórzy rezygnują z pełnych stosunków, ale nie odrzucają pieszczot i innych form bliskości. Inni nie pozwalają się nawet całować, ani trzymać za rękę. Zazwyczaj wiedzą, gdzie leży granica, której nie chcą przekraczać. Potrafią kochać i okazywać uczucia. Nie są niezdolni do miłości. Ich życie uczuciowe wcale nie jest ubogie

i ułomne. Gdy trafiają na wyrozumiałych i tolerancyjnych partnerów, przy których czują się bezpiecznie i którzy ich akceptują , tworzą udane związki, w których po prostu za obopólną zgodą nie uprawia się seksu. Ale takie sytuacje zdarzają się rzadko, a Asy częściej doświadczają niezrozumienia, upokorzenia i odrzucenia. Bo we mnie jest seks! Jeżeli potrafimy zrozumieć, że można zakochać się w osobie tej samej płci, jeżeli akceptujemy, że można chcieć utrzymywać z nią intymne kontakty, to dlaczego mamy problem z przyjęciem do wiadomości, że równie dobrze można żyć bez seksu? Nie dziwimy się osobom duchownym, które żyją w celibacie, co innego jednak, gdy chodzi o świeckich. Seks ma status tak naturalnego i fundamentalnego, że trudno wyobrazić sobie, że można go nie chcieć bez żadnego konkretnego powodu. Próbując zrozumieć, co czuje As, staramy się znaleźć przyczyny jego niechęci do seksu. Nic dziwnego, że sięgamy do wczesnego dzieciństwa, szukamy traum, kompleksów, wypartych lęków, bolesnych wspomnień. Zdarza się i tak, że ktoś nie odczuwa pociągu seksualnego tylko do jednego, konkretnego partnera, ale wcześniej miał satysfakcjonujące życie erotyczne – w takiej sytuacji trudno mówić o aseksualności. Tymczasowe obniżenie popędu też nie jest równoznaczne z aseksualnością. Nadal trwają dyskusje, czy aseksualizm ma podłoże genetyczne, a więc – czy może być dziedziczony, czy jest to stan nabyty, a jeśli tak, to w jaki sposób dochodzi do jego wykształcenia. Pytań jest więcej niż odpowiedzi, temat bardzo delikatny, świadomość społeczeństwa mała a, co ważniejsze, brakuje badań dotyczących osób aseksualnych. Łatwiej znaleźć studium przypadku niż dane statystyczne. Niedoinformowanie rodzi lęk i niezrozumienie i błędne koło się zamyka. Egoistyczne geny Jednym z podstawowych zadań każdego człowieka, oprócz przeżycia, jest przedłużenie gatunku, czyli spłodzenie potomstwa. Automatycznie nasuwa się więc wniosek, że z osobami uważającymi się za aseksualne musi być coś nie tak, bo nie realizują założeń ewolucji. W porządku, ale w takim razie – co z homoseksualistami? Oni też, choćby się bardzo starali, naturalnie i samodzielnie rodzicami nie zostaną. Tak więc ten argument odpada. Nie jest też prawdą, że żaden zdrowy mężczyzna nie zrezygnuje z seksu (bo przecież oni myślą tylko o jednym!). W rzeczywistości każdy człowiek ma inny poziom libido, inne potrzeby seksualne, każdy posiada sobie właściwą częstotliwość aktywności seksualnej. Czy można powiedzieć, że aseksualizm to wymysł XXI wieku? Też nie. Prawdopodobnie osoby nie odczuwające popędu seksualnego istniały od zarania

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

75


76

| PSYCHOLOGIA

dziejów, ale były albo eliminowane przez dobór naturalny, albo wykluczane ze społeczeństwa, albo się nie ujawniały. Nic dziwnego, skoro nawet dzisiaj, w oświeconym i tolerancyjnym świecie, otwarte przyznanie, że jest się ASEM, budzi niesmak. Seks bez miłości czy miłość bez seksu? Nie jest niemożliwym tworzenie udanych relacji przy jednoczesnej rezygnacji z życia seksualnego. Może o tym świadczyć koncepcja miłości polskiego psychologa, profesora Bogdana Wojciszke. W swojej teorii miłości przedstawił założenia, zgodnie z którymi intymność to tworzenie bliskich relacji opartych na zaufaniu i wzajemnej trosce, natomiast pożądanie, podniecenie, pociąg seksualny – skojarzył z namiętnością. Udany związek może więc być przesycony intymnością i zaangażowaniem przy braku lub niskim poziomie namiętności. Co więcej – namiętność trwa krótko i jej poziom szybko opada. A satysfakcję może równie dobrze dawać związek oparty jedynie na dwóch pozostałych składnikach (intymności i zaangażowaniu). Można się o to spierać, można również upierać się przy stwierdzeniu, że nie zaistnieje dojrzała, poważna i trwała relacja między ludźmi, których nie łączy namiętność. Tak, jakby seks był obowiązkowym elementem umacniającym każdy związek. Budulcem, którego nie może zabraknąć, bo w przeciwnym razie wszystko legnie w gruzach. W świecie niejednoznaczności Problemy z odpowiednim zakwalifikowaniem aseksualizmu wynikają nie tylko z braku tolerancji dla odmienności, czy małej otwartości społeczeństwa. Choć zawsze to, co jest inne, budzi lęk, tym razem chodzi o coś więcej. Brak odczuwania pożądania może mieć wiele przyczyn. Abstrahując od tych najbardziej sztandarowych jak molestowanie czy gwałt, powodem obniżonego popędu seksualnego lub jego zaniku mogą być przyjmowane leki, stres, niezdrowy styl życia, depresja, zaburzenia hormonalne albo dysfunkcje fizjologiczne na poziomie różnych układów organizmu. Stwierdzenie aseksualizmu wymaga więc odrzucenia wielu konkurencyjnych hipotez. Aseksualizm może być także sposobem na poradzenie sobie z własnymi problemami na poziomie psychiki, co może być zupełnie nieuświadamiane. Osoby aseksualne twierdzą, że nie odczuwanie pożądania nie jest dla nich problemem i nie powoduje cierpienia. Trudności pojawiają się dopiero podczas konfrontacji z drugim człowiekiem. Dla nich stan braku ochoty na seks jest normalny, nie czują się z tym dziwnie, ale często żyją w tyranii powinności myśląc, że powinno być inaczej. Różnica między tym, co czują naprawdę a tym, co sądzą, że powinni czuć, powoduje napięcie i konflikty.

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

Bądź sobą – zwłaszcza nie udawaj uczucia Warto chyba uświadomić sobie, że nie jest łatwo być innym. Nikt nie rodzi się z przekonaniem o własnej orientacji, choć większość jest jej pewna od zawsze. Wielu jednak musi przejść długą i bolesną drogę do poznania własnej seksualności. Na tej drodze dokucza przede wszystkim samotność i opuszczenie, lęk przed odrzuceniem i nieznanym, wreszcie niepewność. Otwarte przyznanie się do aseksualizmu wymaga odwagi. A może lepiej wtopić się w tłum, być jak wszyscy i raz na jakiś czas spełniać swój obowiązek wobec partnera? Choćby i z zaciśniętymi zębami… Można też wybrać życie w samotności, żeby nikomu nie musieć się tłumaczyć. Tylko czy którekolwiek rozwiązanie jest satysfakcjonujące? Chciałoby się wierzyć, że aseksualni mogą być szczęśliwi w relacjach z osobami o innych potrzebach, ale to najczęściej nieprawda. I błędne jest myślenie, że gdy as spotka asa – to na pewno się im uda. Żeby stworzyć solidny i trwały związek potrzeba czegoś więcej. Nie ma sensu skreślać kogoś tylko dlatego, że przyznaje się do aseksualizmu – zawsze można wypracować jakąś formę kompromisu. Ale jest jedno ale. Aseksualizm ma miejsce tylko wtedy, gdy brak popędu nie wynika z żadnych anomalii ani zaburzeń fizjologicznych. Gdy stan organizmu i poziom hormonów jest w porządku. Ostrożnie trzeba też podejść do przypadków, w których osoba mająca jakieś doświadczenia seksualne nagle wycofuje się ze współżycia i deklaruje aseksualizm. Wtedy przyczyna naprawdę może leżeć w psychice. Być może za kilka lat doczekamy oficjalnego uznania aseksualizmu jako kolejnej orientacji, a póki co zostaje liczyć na tolerancję i empatię społeczeństwa, bo na aprobatę – raczej nie ma szans. Joanna Ślazyk


NAZWA DZIAŁU | rubryka |

kontakt: pbiernacki@touche.com.pl TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

77


78

| PODRÓŻE

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


PODRÓŻE |

Ty powinnaś być nasza| pamiętnik z Ukrainy |

Ukraina? Ty chyba jesteś niepoważna! Przecież tam jest dzicz! To jedna z łagodniejszych reakcji na temat mojego wyjazdu. Trudno było ripostować zarzuty, znając Ukrainę jedynie jako kraj, gdzie urodzili się moi dziadkowie, którzy opowiadali mi historie na temat pasących się krów w ich gospodarstwach. Zamiłowanie do krajów bloku wschodniego było oczywistą konsekwencją posiadanych korzeni, nie mniej jednak nie był to jedyny powód wyjazdu na Ukrainę. Jak się okazało, nie były to tylko 4 miesiące studiownia, poznawania nowej kultury, nowych ludzi. Projekt Ukraina pozwolił mi też na podróż w głąb mojego drzewa genealogicznego...

Tarnopol, właśnie tam mieszkałam, to mieścina mniej więcej wielkości mojego rodzinnego Rybnika. Wyglądem przypomina Polskę na początku lat dziewięćdziesiątych, tak jakby czas się tu zatrzymał. Centralnie położony rynek z wielkimi megafonami, przekazującymi najświeższe informacje dnia. Stare babuszki sprzedające tutejszą twórczość ludową. Ogromne jezioro w środku miasta, pozostawało zamarznięte aż do początku kwietnia, co sprzyjało uprawianiu windsurfingu nawet na tafli lodu. W niedzielne popołudniu dzieciaki biegały po pobliskim parku, karmiąc łabędzie i zaczępiając niezwykle towarzyskiego pelikana. Gdy przyjechałam do Tarnopola, z dworca odebrali mnie miejscowi ułani. Było to pierwsze słowo, jakie mi się z nimi skojarzyło. Ich urok polegał na porozumiewaniu się w 3 językach jednocześnie: ukraińskim, polskim i angielskim. Interpretacja była zgoła różna. Wiedziałam, będzie śmiesznie. Patrzyłam na ludzi dookoła, byli tak sami ciekawi mnie, jak ja ich. Gdy pierwszy raz weszłam do sklepu i zobaczyłam ceny, chciałam krzyknąc – jestem w raju! Oczywiście nie chce nakłaniać do spożywaniu alkoholu, tudzież palenia papierosów, ale litr dobrej wódki 18zł, papierosy 4zł, coca-cola na kaca za trzy. Hmm, kto by tak nie chciał imprezować? Dodam, że lokalną zagrychą były sucharki o samu ikry. Jedyne obawy miałam przed spróbowaniem suszonych, małych, słonych rybek... Wyjazd przebiegał bez zbędnego oszczędzania, w myśl zasady chyba tu jednak trochę zaoszczędzę! Siedząc w knajpce z miejscowymi studentami, rozmawialiśmy na różne tematy. Uderzyło mnie to, że młodzi ludzie mają tu tro-

Jaskółcze Gniazdo

chę ciężej, nie mam tu na myśli spraw typowo materialnych. Chodzi bardziej o swobodę poruszania się po Europie. Kasia - dziewczyna, z którą razem tu przyjechałyśmy, opowiadała o pobycie w Londynie. Spotkała się z reakcją Taaaak? Jak udało Ci się załatwić wizę? Marzę o tym, żeby tam pojechać... Reasumując, my mamy tanie loty, dla nich są raczej nieuchwytne. Wiele młodych ludzi wyjeżdza z Ukrainy na studia do innych państw, przenasząc całe swoje życie, albo w okresie wakacyjnym bierze udział w programie Work and Travel. Tłumaczą to chęcia wyrwania się z małych miejscowości, gdzie nie widzą dla siebie przyszłości i ucieczką do lepszego świata. Wiele lat temu moi dziadkowie, gdy – jak podejrzewam – byli mniej więcej w moim wieku, przenieśli się z Ukrainy do Polski, zostawiając swoje rodziny. Kontaktowali się jedynie za pośrednictwem listów. Jeden z takich listów, wraz z adresem swojej siostry, podarowała mi babcia przed wyjazdem. Wraz z bliskimi mieszkała ona niedaleko Tarnopola. Postawiłam sobie za cel odnalezienie zaginionej rodziny. Niewyobrażałam sobie, jak może wyglądać takie spotkanie. Przerażała mnie perspektywa pojawienia się w ich domu. Co mam powiedzieć, jak się przedstawić ? A Czesia ma jeszcze krowy? W niedługim czasie po przyjeździe do Tarnopola, wsiadałam w marszrutkę do Pidwołoczysk. Czterdzieści minut później byłam już na miejscu, trochę zdezorientowana, bo nie wiedziałam gdzie iść i jak szukać. Po drodzę była apteka. Podeszłam do okienka, podałam ko-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

79


80

| PODRÓŻE

u nas dziewczyny już lalalala, jak skoczą 18 lat. Siostra mojej babci, 86 letnia babuszka nie spodziewała się mojej wizyty. Nie obyło się bez przytulania i łez szczęścia, co miało zostać przypieczętowane zarżnięciem kurczaka i podarowania go mi na zupę. Skończyło się na kilogramie swojskiego boczku, miodu i powideł. Muszę przyznać, że Czesia i moja nowa babuszka są prawie identyczne, z wyglądu, upartego charakteru, jednak obie na swój sposób są urocze. Szkoda, że same spotkać się nie mogą.

Marszutki

Kijów

pertę z adresam. Pani wzięła ją ode mnie, poszła na zaplecze po książkę telefoniczną, wykręciła numer, podała mi słuchawkę...Yyy tu Olga. Z Polski. Wnuczka Czesi. Jestem w aptece, przyjdziecie po mnie, proszę! Za chwilę pojawił się wujek, pierwsze pytanie jakie od niego usłyszałam – a Czesia ma jeszcze krowy? Odpowiedziałam, że nie, bo przecież mieszkamy w bloku. Na ripostę długo nie musiałam czekać – ja też mieszkam w bloku a krowy mam! Padło jeszcze kilka tradycyjnych pytań, m.in. czy mam już męża .. bo tu

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

Transport Po pobycie na święta w Polsce, zdecydowałam się na najbardziej ekonomiczny powrót – pociąg, granica, piesza przechadzka, marszrutka, pociąg, marszrutka. Na pierwszy rzut oka nic w tym nadzwyczajnego, ale traktując siebie jako dziecko schengen w Europie bez granic piesze, dwukilometrowe pokonywanie granicy polsko-ukraińskiej w Medyce, w tłumie mrówek, to jest coś. I o ile wejście na stronę ukraińską trwa ledwie chwile, powrót to już przynajmniej trzygodzinny spacerek. Z granicy, po przejściu dodatkowego kilometra, można spokojnie dojechać do Lwowa marszrutką, jest to coś na kształt podmiejskiego autobusu. Zdecydowanie polecam przejechania się nią, choćby ze względu na stan ukraińskich dróg, w wielu miejscach są to naprawdę odcinki specjalne, kierowcy zręcznie opanowali rajdowe poruszanie się na trasie. Jeżeli zaczepi Was taksówkarz i powie, że nie ma marszrutek – to na pewno kłamie! Marszrutka do Lwowa wysadzi Was na dworcu kolejowym, skąd odjeżdzają busy do Tarnopola. My pojechałyśmy pociągiem, w przedziale z kuszetkami, w ponad czterdziestostopniowym upale, z zabitymi oknami. Możecie być pewni, w ukraińskim pociągu na pewno nie zmrazniecie, ale o świeżym powietrzu raczej można zapomnieć... Tanie Hawaje Przygoda to całkiem właściwe określenie całego wyjazdu. Inne środowisko, kultura, ludzie, wszystko inne niż w Polsce. Z tęsknoty za Tarnopolem pewnie nie umrę, ale też nie żałuje, że przez 4 miesiące był moim domem, jak kiedyś dla moich dziadków. Wyraz twarzy dziadka czytającego ukraińską gazetę, popijającego ukraińską wódkę ukraińskim porterem, pewnie mojej cioci nie zbyt odpowiada, ale mnie ściska za serce. Babcia domaga się na okrągło opowieści o swojej siostrze, od której dostałam zdjęcie bodajże z roku 1936, babci Czesi na czołgu w towarzystwie trech umundurowanych amantów, ba nawet czterech! A ja dalej nie mogę mieć nawet kolegów... Odkąd tam przyjechałam, ciągle miałam wrażenie, że Tarnopol to wymarłe miasto, co dziwne, bo jest miastem studenckim. Czte-


PODRÓŻE |

ry uniwersytety, a nic się nie dzieje. Rozpieszczona przez eventy w samych tylko Katowicach, mogę trochę wybrzydzać. Jest jedno miejsce, według mnie naprawdę godne polecenia - Koza Bar. Jest to klub-pub-kawiarnia, ma swoją galerię, gdzie co tydzień można spotkać tych samych ludzi, ale ludzi którzy robią naprawdę kawał dobrej kultury dla tego miasta. Na jednej z imprez, słyszałam jedne z lepszych remiksów The Prodigy, The Chemical Brothers, serio! Myk taki, że nigdzie ich znaleźć nie mogę. Za Kozą będę tęsknić na pewno. Tarnopol nie ma takiego klimatu, który wzbudza tęsknotę, ale są miejsca na Ukrainie, do których wrócę i to jak najszybciej. Pierwsze z nich – Lwów, słyszałam opinie, że jest bliźniaczym miastem Krakowa, jeszcze mniej zmanierowanym, ale solidnie europejskim. Kolejne Kijów, miasto którym jestem zauroczona. Piękna stolica, dla mnie bije na głowę nawet Paryż. Z jednej strony pompatyczny, ale otwarty na ludzi. Będąc w trasie Krym-Kijów poznałyśmy masę ludzi. U jednych spaliśmy, na zasadach Couch Surfingu - dla mnie już na zawsze to będzie Surfing Club... Tyle ile można dostać życzliwości za darmo, tego się nie spodziewałam (rosyjski koniak, śniadanie, miejsce do spania). Podobnie było w Chillout Hostel. Hostel, który prowadzą dwie Polki. Wieczorna, multinarodowa, hostelowa integracja przy piwie w Parku Szewczenki, to takie chwile, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto wyjeżdżać. Starać się samemu przeżyć, podróżując po świecie bo wiesz, że spotkasz ludzi, którzy Ci pomogą, nieważne gdzie jesteś. Teraz na zdań kilka wyskoczę na Tanie Hawaje, potocznie znane jako półwysep krymski. A tam pięknie jest, pięknie! Góry, plaże (trochę kamieniste), nie przepełnione i nieskażone hotelami Hiltona. Są jednak McDonaldy, ich widok mnie czasem ucieszył, przyznaje, aż tak nie jesteśmy nie cywilizowani. Jedzcie koniecznie na Krym, najpiękniej jest wNowym Świecie, tam dopiero są Hawaje, fabryka szampana przy plaży i budka z czeburykami z serem (przysmak tatarski) – ideał ! I taka praktyczna wskazówka krymska, w większości miast główna ulica to ulica Leninia, ona Was wszędzie doprowadzi! To chyba na tyle ukraińskich wspaniałości, w których przez chwilę uczestniczyłam. Kilka zabieram i chowam głęboko w pamięci..

Nowy Świat

tekst i zdjęcia: Olga Adamska

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

81


| KONTROWERSJE

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

fot. Mateusz Gajda

82


KONTROWERSJE |

Moralny nierząd „Nie jestem wcale taka pewna czy to są dziwki” – mówi bohaterka głośnego filmu Małgorzaty Szumowskiej pt. „Sponsoring”, opowiadającego historię dziennikarki, przeprowadzającej wywiad z młodymi studentkami francuskiej uczelni, świadczącymi usługi erotyczne za pieniądze. Dziewczyny wprowadzają ją w świat, który zaczyna intrygować i pociągać bohaterkę, rzucając nowe światło na jej własne życie.

Choć prostytucja znana jest nie od dziś, temat ten jest w ostatnim czasie jednym z gorętszych, zwłaszcza w kontekście młodych, często niepełnoletnich dziewczyn, które sprzedają swoje ciało za niewielkie pieniądze, sławę czy odrobinę luksusu. Jednak czy wyrażenie sponsoring konotuje tylko i wyłącznie świadczenie usług seksualnych i otrzymywanie za nie wynagrodzenia pieniężnego? Czy nigdy nie zdarzyło nam się użyć tego określenia w żartobliwym tonie, nazywając sponsorem nieznajomego, stawiającego kolejnego drinka naszej koleżance? Lub też znajomej z pracy, która codziennie chwali się najnowszymi podarunkami swego hojnego męża, wytknąć złośliwie poślubienie darczyńcy? W tych z pozoru humorystycznych docinkach kryje się pewna niezbyt chwalebna prawda o kobietach. Każda z nas lubi flirtować, kokietować, otrzymywać prezenty od mężczyzn. Pozwalamy płacić za siebie, odwozić się do domu, czasem nawet oddajemy prawo do podejmowania za siebie decyzji. Natura już tak nas stworzyła, że lubimy, kiedy płeć przeciwna dba o nas i wyręcza w różnych kwestiach, zwłaszcza finansowych. Pytanie jednak, na ile możemy sobie pozwolić, żeby zwyczajowo przyjęte w naszej kulturze zachowanie nie przerodziło się w łagodniejszą – co nie oznacza moralnie słuszną – odmianę sponsoringu? Diamenty najlepszym przyjacielem kobiety Iza – studentka z Opola: Mój facet pracuje w międzynarodowej firmie, świetnie zarabia. Kupił dla nas mieszkanie, jego pensja po-

zwala nam żyć na wysokim poziomie. Dzięki temu mogę poświęcić cały swój czas na naukę, nie zaprzątając sobie głowy dorywczą pracą. Czy planujemy założenie rodziny? Na razie o tym nie myślę. Jestem jeszcze młoda i muszę się wyszaleć! Ręka do góry, która z nas nie chciałaby spotkać swojego księcia z bajki na białym rumaku, najlepiej nieziemsko przystojnego i obrzydliwie bogatego. Nie każda ma jednak szczęście trafić dubel i otrzymać od życia tę podwójną radość. Tym trudniej spotkać ów chodzący ideał i w dodatku zakochać się w nim z wzajemnością. A za coś trzeba żyć! W tym momencie kończy się rola marzycielki szukającej prawdziwej miłości, a zaczyna misterna gra Kopciuszka, który doskonale wie, gdzie i kiedy zgubić swój pantofelek, aby osiągnąć wyznaczony cel. Czas wytwornych balów i raut minął bezpowrotnie, za to w każdym mieście znajdzie się kilka dobrych klubów, w których można spotkać swojego królewicza. Znawczynie tematu jednym długim spojrzeniem wyłapią z tłumu co lepiej urodzonych. Pozostaje jeszcze potwierdzenie jego hojności przez wielokrotną wymianę gotówki na pyszne, kobiece drinki i już wiemy, że to właśnie ten Jedyny, który zapewni nam dobrobyt i zagwarantuje zazdrosne miny koleżanek, które hołdując zaprzeszłym wartościom, nieopatrznie postawiły na prawdziwą miłość. Współczesna księżniczka nie narzeka na swoją złotą klatkę. Lubi przecież spędzać leniwie czas, otaczać się pięknymi przedmiotami, dostawać biżuterię, chodzić ze swoim mężczyzną do drogich restauracji, ubierać sukienki Macieja Zienia i buty Louboutina. O ką-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

83


84

| KONTROWERSJE

śliwych uwagach pod jej adresem szybko zapomina, relaksując się u kosmetyczki, z lampką francuskiego szampana w dłoni. Żyje chwilą, przecież nie musi martwić się o byt. Wystarczy, że będzie szczerzyć śliczne ząbki do swego dobroczyńcy i zapewniać go o dozgonnej miłości i oddaniu. Bizneswoman w każdej sytuacji Ania – licealistka z Katowic: Z moim chłopakiem jestem od trzech lat. W zeszłym roku rozstaliśmy się na krótko z powodu jego zdrady, jednak długo nie mogliśmy wytrzymać bez siebie. Wybaczyłam, w końcu każdy ma prawo do błędu. Po skończeniu liceum chcielibyśmy zamieszkać razem, jednak jego rodzice nie są temu zbyt przychylni. Adrian pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny. Rodzice pewnie woleliby dla syna „kogoś lepszego”. Kobiety to istoty skłonne do poświęceń. Są zawsze dobre, opiekuńcze, troskliwe. Przedkładają rodzinę, miłość nad osobiste sukcesy i egocentryczne pragnienia – tak brzmi cytat z bajki. W prawdziwym życiu kobiety dawno wyzbyły się nadmiernie altruistycznych cech w procesie feminizacji. Spełniają się już nie tylko jako matki i żony, kucharki i sprzątaczki, ale osiągają też godne uwagi sukcesy na polu zawodowym, niejednokrotnie udowadniając mężczyznom, że z łatwością radzą sobie na kierowniczych stanowiskach. Jednak są i takie panny, które bez cienia wątpliwości poświęcą wszystko dla beztroskiego, luksusowego życia u boku zmanierowanego playboya, nabierając do niego sympatii analogicznie do przyrostu gotówki w jego portfelu. Rezygnacja z miłości sporo kosztuje. Na szczęście w cenę wliczany jest wspaniały samochód, częste podróże do ciepłych krajów i intercyza przedmałżeńska. Droga do sławy Olga – kosmetolog z Warszawy: Mojego męża poznałam przez wspólnych znajomych. Od razu zaimponował mi swoją wiedzą i doświadczeniem, a także autorytetem, jakim cieszył się wśród swoich kolegów z branży. Nie miałam wątpliwości, że to właśnie z nim chcę spędzić resztę mojego życia. Z nim czuję się jak prawdziwa dama. Nie zawsze pieniądze są powodem nagłego wybuchu miłości. Wśród nas są i takie panie, których wcale nie pociąga wizja dostatniego życia u boku milionera. Tym co powoduje ich szybsze bicie serc jest duma i prestiż, jaką mogłyby cieszyć się krocząc przez życie z mężczyzną niekoniecznie majętnym, za to wzbudzającym powszechny szacunek i podziw przez pozycję społeczną, którą sprawuje lub dzięki czynom, które przysporzyły mu popularności. Być może ten fakt wiąże się z kompleksami owych kobiet, osobistym niespełnieniem. A może przyczyną jest zwykła próżność i potrze-

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

ba wybicia się z szarego tłumu. Logika jest prosta: skoro brak własnych talentów, należy znaleźć się w odpowiednim towarzystwie. A nuż dzięki zawarciu korzystnej znajomości uda się samej osiągnąć sukces. Parcie na szkło niejednej już pomogło. A jeśli nie uda się zdobyć popularności dzięki koneksjom, zawsze można pozostać w cieniu gwiazdora i spijać śmietankę w domowym zaciszu, zaspokajając swoją świadomość samym tylko wspomnieniem, że jest się Jego ukochaną. Być kobietą... Egocentryczne, złe, manipulujące otoczeniem, bez uczuć – taki obraz kobiety prezentują nam współczesne media. Tego typu odsłona kobiecej natury pojawia się w postaci łamiącej męskie serca (i często kości) bezdusznej bohaterki filmowej, łaknącej sławy za wszelką cenę celebrytki czy uczestniczki kontrowersyjnego show, w którym wręcz nie wypada być grzeczną dziewczynką. Kiedyś to mężczyznom przyczepiano łatkę brutalnego drania, który gardził kobietami jako istotami równorzędnymi w rozmowie, dyskusji czy na polu zawodowym, jednocześnie nie był obojętny na ich wdzięki. Rozkochiwał i porzucał, pomiatał swymi kochankami i je wykorzystywał. Dziś rządzi kobieta. To ona wprowadza reguły gry. Ona ma prawo do czerpania z życia garściami, do frywolnego seksu i gardzenia miłością. Taka osoba może określić się mianem wolnej lub też wyzwolonej. I jest nią, o ile swoją wolnością nie obarcza, nie przytłacza innych ludzi, zwłaszcza swoich bliskich. Jednakże kobieta, która spełniając wszystkie swoje zachcianki poprzez wykorzystywanie w tym celu mężczyzny nie jest istotą wyzwoloną, a wręcz przeciwnie. To uzależnienie od niego i jego pieniędzy trzyma ją tak blisko. Wie, że sama sobie nie poradzi, nie dostanie tego, czego chce, nie zdobędzie prestiżu. Sądzi, że ma kontrolę nad wszystkim, jednak w rzeczywistości to ona jest jej poddawana. Jest przekonana, że w każdej chwili może odejść, ale tego nie zrobi – przywykła do wygody, luksusu, pozorów szczęśliwego życia. Nie ona wybiera swoją ofiarę, którą zamierza wykorzystywać. Sama jest towarem na półce, wybranym spośród wielu jako najsłabsze ogniwo, którym trzeba się opiekować i którym można kierować przy pomocy przyjaznych gestów i drogich prezentów. Jeszcze nie tak dawno temu młode dziewczyny nie miały prawa same decydować o wyborze męża (w niektórych społecznościach taki zwyczaj jest po dziś dzień praktykowany). To rodzice dokonywali wyboru za swe córki, wybierając dla nich mężczyzn majętnych, którzy zdołaliby zapewnić swym małżonkom dostatnie, wygodne życie. Młode kobiety w większości przypadków nie protestowały, akceptując wolę rodziców i zgadzając się na bajkowe życie w luk-


85

fot. Mateusz Gajda

KONTROWERSJE |

susie, pozbawione jednak miłości. Uczucia były spychane na margines. Panowało powszechne, pragmatyczne założenie, iż dobry ożenek zagwarantuje godny byt również dla następnych pokoleń, co zapewni przedłużenie gatunku i jego silną pozycję w społeczeństwie. Tak było kiedyś. Dzisiaj młode, wyemancypowane, inteligentne i wykształcone kobiety nie muszą ograniczać się do roli kurek domowych, na których żywot zarabiają mężczyźni. Dlaczego więc niektóre z nich wolą odrzucić samodzielność i doskonalenie siebie, i w imię dostatniego życia decydują podporządkować się mężczyźnie? Świadczenie usług seksualnych w zamian za pieniądze, prezenty, darmowe kolacje określane jako sponsoring jest zachowaniem społecznie nieakceptowanym i krytykowanym. Świadome wykorzystywanie drugiej osoby dla własnego celu, pod pozorem szczęśliwego związku nie jest tematem społecznych dyskusji, nie ma

własnego określenia. Motywacja w obydwu przypadkach jest podobna (pomijając potrzebę zaspokojenia fizycznego) – pragnienie życia na wysokim poziomie, bez ograniczeń. Klasycznie rozumiany sponsoring wyraża się jasnymi regułami gry. Obie strony wiedzą czego oczekują i co mogą dać w zamian. Zachodzi między nimi czysta transakcja. Nie udają uczuć, przywiązania, oddania. Nie pragną akceptacji, zrozumienia czy psychicznego wsparcia. W tym przypadku liczy się tylko fizyczny kontakt i odpowiednio wysoka zapłata. Tyle w teorii. W praktyce nic nie jest tak oczywiste.

Aneta Władarz

Serdecznie dziękujemy Video World w Katowicach przy ul. Przemysłowej 3 za udostępnienie wnętrz do wykonania sesji zdjęciowej.

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


86

| SESJA MIESIĄCA

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


87

SESJA MIESIĄCA |

Snezhnaya Koroleva Przenieśmy się na chwilę do lodowej krainy, w której władzę sprawuje kobieta o niepokojąco zimnej urodzie i sercu (w roli Królowej Śniegu – Iana Andriievska). Podobnie jak w baśni, uwodzi ona i mrozi pocałunkiem uczucia młodego, nieświadomego Kaja (Przemysław Fundakowski), któremu już wcześniej wpadł w oko odłamek magicznego lustra, zmieniając jego świat na zawsze. Podczas podróży strzeżcie się luster i miejcie oczy szeroko zamknięte… zdjęcia: Karolina Molenda retusz, obróbka: Mateusz Gajda

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


88

| SESJA MIESIĄCA

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


SESJA MIESIĄCA |

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

89


90

| SESJA MIESIĄCA

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


SESJA MIESIĄCA |

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

91


92

| NAZWA DZIAŁU | rubryka

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012


NAZWA DZIAŁU | rubryka |

TOUCHÉ | nr 4 | MARZEC 2012

93


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.