TOUCHÉ wrzesień 2012

Page 1

dział | 1

wrzesień2012

TOUCHÉ | wrzesień 2012


2|

Cudze chwalicie... Gdy myślę o folkowych inspiracjach we współczesnej kulturze i sztuce, przypomina mi się pewna rozmowa z panną, nazwijmy ją X, która to uparcie odrzucała od siebie jakiekolwiek wpływy polskiej tradycji, sztuki i polskości pojętej w ogóle. Do obrzydzenia powtarzała, iż jest kosmopolitką (to takie bogate w znaczeniu słowo) i wyjedzie z naszego kraju, by odciąć się od wszechpanującej wiejskości. Bojkotowała pobliską Cepelię, zastawę ceramiczną Włocławek swojej mamy, haftowane chusty z Zakopca, a w momentach skrajności nawet nową płytę Brodki. Panna X obecnie mieszka w Glasgow i zachwyca się kiltami Szkotów zajadając przy tym kolejny kawałek haggis… Być może wszystko, co obce, wydaje nam się o niebo atrakcyjniejsze niż to, z czym mieliśmy do czynienia na porządku dziennym. Nieznane nas pociąga i ekscytuje, dlatego też warto zgłębić swoje poszukiwania w kierunku polskiego folku – wciąż bowiem w tym jakże znanym nam klimacie odnaleźć możemy całkowicie nowe potraktowanie tematu w odniesieniu nie tylko do sztuki, ale i otaczającej nas codzienności. I choćbyśmy nie wiem jak bardzo uciekali w stronę pięknie nazwanego kosmopolityzmu (który, de facto, i tak nie ma tu wiele do rzeczy), folk nas dosięgnie – czy to podczas słuchania Kapeli ze Wsi Warszawa, czy też na szalonym weselu przyjaciółki w stylu góralskim. I będziemy to lubić, mniej lub bardziej, jednak zawsze. Oddaję więc w Wasze ręce (ściślej: ekrany monitora) wrześniowe wydanie TOUCHÉ, w którym staramy się zbliżyć nieco do pojęcia folk i odkryć tajemnicę jego fenomenu we współczesnym życiu. Jak zapewne również zauważyliście, okładka nie dość, że kolorowa i klimatyczna, przygotowana została w formie kolażu – zachęcam do wypowiadania się na temat tejże koncepcji na fan page naszego Magazynu oraz pod adresem mlower@touche.com.pl .

Marta Lower Redaktor Naczelna

TOUCHÉ | wrzesień 2012


|3

Spis treści

Piersi o tym piszemy

....................6 wywiad z nią | Ilona Felicjańska ........8 jego punkt widzenia .................18

Amerykańscy naukowcy biorą się za Marylin Czytelniczki marzące o podróżach w czasie na pewno ucieszą się na wieść, że Marylin Monroe lubiła także kobiety, co daje kolejny barwny powód do odwiedzenia lat 50. Fakt dorobienia się w swoim bogatym życiorysie trójki mężów, oczywiście nijak nie podkopuje wiarygodności owej rewelacji, kiedy możemy po prostu założyć, że byli beznadziejni w łóżku. Trudno mi, co prawda powołać się na nazwisko eksperta, który doszedł do tego wiekopomnego odkrycia, gdyż każdy tabloid i serwis plotkarski podaje kogoś innego, jednak nie przeszkadza nam to pomarzyć, prawda? Tym bardziej, że różne wariacje tej historii wkładają w pole rażenia MM Marlenę Dietrich, Elizabeth Taylor oraz nikomu nieznaną, tajemniczą nastolatkę (podróżniczka w czasie?). Dla wyrównania rachunku z niecierpliwością czekamy na pośmiertny coming out Clarka Gable’a.

jej punkt widzenia

fashion

....................................20 modny śląsk – fotorelacja ...................30 info kulturalne ........................39 it’s my folk

film

..............................32 nowości .......................................34 analiza starego dzieła .........................36 w domowym zaciszu .........................38 on i ona w kinie

muzyka

.......................................40 nowość .......................................41 na wrzesień....................................42 kulturalnie z bristolu .........................43 felieton

literatura szerokie horyzonty ............................44

......................................46 klasyka literatury .............................47 teatr ........................................48 recenzje

sztuka cepelia wiecznie żywa(?).....................52 rękodzieło ludowe – sztuka czy kicz?.......54

kobieta poszukująca

..................56

psychologia

Chodź do mnie przytul się? Na pożegnanie wakacji rozpaliła nas również informacja o tym, że podobno Piotrowi Kupisze udało się zrobić coś jeszcze bardziej obciachowego niż bycie liderem zespołu Feel. Plotkarski światek zagrzmiał w posadach, gdy odkrył, że Duży Piotruś (tak będę go od dziś nazywać) reklamuje maść na powiększenie przyrodzenia w krajach arabskich (to naprawdę brzmi dobrze). Prawdopodobnie nie uda mi się wymyślić niczego, co nawet w połowie przebiłoby paradoksalny ogrom humoru zawarty w tym fakcie, więc nawet nie próbuję. Niemniej, czy tylko mnie zatrwożyło, że wygląda na to, iż lider najbardziej obciachowego zespołu XXI wieku jest znany poza granicami naszego państwa? W krajach arabskich? I czy naprawdę potrzebne jest Ci powiększanie wróbelka, gdy siedzisz na złożu ropy i masz cholerny harem?

Wstydź się, Fabregasie Niedawno sieć obiegły także pikantne (z założenia) zdjęcia rozłożonego na leżaku Fabregasa wraz z jego kochającą go oralnie, seksowną dziewczyną. Jakby piłkarzowi mało było sukcesów po tym sezonie, mieli oni dopuszczać się tych zdrożnych czynów w miejscu publicznym! W dodatku, w pobliżu czas spędzały małe dzieci bezbożnej kobiety oraz (jak przypuszczam) słodkie puszyste kocięta i niewinne (do niedawna) młode owieczki! Nie jestem ekspertem od anatomii, jednak układ ciał kochanków na tych nie pokazujących wiele zdjęciach może mówić tylko o dwóch rzeczach. Mianowicie, że albo znajdująca się w centrum uwagi część ciała Fabregasa wyrasta mu z klatki piersiowej, albo skusił się on na reklamowaną przez Dużego Piotrusia w krajach arabskich maść (klasyk). Uwielbiam też, jak mój ulubiony szmatławiec na F wspina się na wyżyny moralizatorstwa i wskazuje, że sławnego piłkarza nieuchronnie czeka wyśmianie przez kolegów z szatni. Wyobrażam to sobie: hej, słyszeliśmy, że uprawiałeś seks ze swoją zabójczo seksowną dziewczyną. Ale obciach... Ja zapadłbym się pod ziemię.

altruizm to, czy truizm?.......................58 damsko-męskie pragnienia..................60

TOUCHÉ | wrzesień 2012

Kamil Lipa ksiaze.kam@gmail.com


Redakcja

MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/promocja mlower@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna/layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika/motywy graficzne

BARTOSZ FRIESE redaktor działu film/muzyka bfriese@touche.com.pl

DZIAŁ REKLAMY I MARKETINGU: Basia Graczyk - promocja@touche.com.pl DZIAŁ GRAFIKI: Kinga Tync, Basia Maroń, Ania Pikuła DZIAŁ FOTO: Olga Adamska, Mateusz Gajda, Karamell Studio, Hanna Sokólska, Roksana Wąs OKŁADKA: Aleksandra Kozub i Rafał Kwaśniak (Karamell Studio) Grafika: Dobrusia Rurańska Na okładce: Agnieszka Małocha Wizaż: Kasia Ejsmond Stylizacja włosów: Dawid Młynarczyk Stylizacja: Marta Pypłacz DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Małgorzata Iwanek, Kuba Jaworudzki, Martyna Kapuścińska, Cyprian Kawicz, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Kamila Mroczko, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Maciek Pawlak, Agnieszka Różańska, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Natalia Tarabuła, Aneta Władarz KOREKTA: Ewelina Chechelska, Aleksandra Kozub, Monika Masłowska STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała: adrian@touche.com.pl Dagmara Lower – logotyp Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ – redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno

Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.


dział | 5

TOUCHÉ | wrzesień 2012


6|

jej punkt widzenia

Ilustracja: Kinga Tync

Ideały płoną nad grillem

Czas na romans! - krzyknęła K, a ja miałam wrażenie, że nigdy wcześniej nie słyszałam tak rozdzierającego krzyku. Zmierzałyśmy wtedy w stronę opolskiego parku, obie ubrane w białe bluzki z kołnierzykiem i granatowe spódniczki. Godzinę wcześniej odebrałyśmy świadectwa ukończenia szkoły podstawowej. I wydawało nam się, że możemy wszystko. Kiedy dotarłyśmy nad Odrę, każda z nas wyciągnęła kolekcjonowane specjalnie na tę okazję gazety. Nie pomnę teraz wszystkich tytułów, ale wiesz – to było coś w stylu tych kolorowych czasopism dla nastolatek. Szczególnie pamiętam Filipinkę, którą z pewnego rodzaju ufnością kupowała mi mama, wierząc zapewne, że to wciąż ta sama gazeta, co 20 lat wcześniej. Ja nie widziałam szczególnej różnicy między Filipinką a Bravo Girl. Może poza tym, że Filipinkę mogłam czytać za jej pełnym przyzwoleniem. Nazajutrz wyjeżdżałyśmy z K. na kolonię do Hiszpanii i interesowały nas tylko i wyłącznie artykuły o miłości. Wakacyjnej miłości. Jednak ani na tej kolonii, ani na żadnym innym późniejszym wyjeździe, nie zaznałam tej letniej fascynacji opiewanej przez kolorowe magazyny. Przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej ją przedstawiały. Teraz wiem, że stało się to tylko i wyłącznie z korzyścią dla mnie samej. Wtedy jednak jeszcze tego nie wiedziałam. I czułam pewnego rodzaju żałość i rozgoryczenie. Dzisiaj muszę się przyznać, że nie rozumiem. Nie rozumiem wciąż tych kreowanych, chyba przede wszystkim przez media, wizerunków: ludzi, zjawisk, relacji, trybu życia, idealnych partnerów. Już nawet nie chodzi mi o to, że mogą psuć w ludziach to, co jeszcze ludzkie i w prawdzie to, co jeszcze prawdziwe. Bardziej mi chodzi o to, że są często tak odrealnione i jest ich tak wiele, że nie wiadomo, za czym podążać. Jasne, ideały są dobre. To już Shaw powiedział, że Ideały są jak gwiazdy. Jeśli nawet nie możemy ich osiągnąć, to należy

się według nich orientować. Ale dlaczego ktoś ciągle mówi, co jest ideałem? I dlaczego z reguły ideałom tym daleko do ideału? I człowiek może mówić, że się temu nie poddaje. I ja tak mówię. I człowiek może wyrzucić telewizor do rzeki i laptopa przez okno. Tego akurat nie zrobiłam. Jednak ten podprogowy przekaz i tak wejdzie do głowy, chociażby rurami kanalizacyjnymi. A potem tylko słyszę, że ta chciałaby być chuda jak Twiggy, tamta chce mieć usta jak Jolie, a kolejna chciałaby wyglądać jak modelki Playboya. Z kolei ta chce być perfekcyjną panią domu, a tamta idealną kochanką. Jeszcze inna chce z kolei być bardzo sławna i mieć mnóstwo pieniędzy, albo mieć hawirę niczym Beckhamowie. Inna marzy o tym, żeby gotować z zawiązanymi oczami albo w ogóle mieć wszystko i być wszystkim naraz. Jeszcze inna marzy o wyśnionej, wakacyjnej miłości. Takiej na gorącym piasku wśród morskich fal, takiej na krótko, ale kto wie... I żeby był przystojny i dobrze zbudowany i nosił Ray Bany... I och i ach... Przypomniałam sobie niedawno o pewnej mojej wakacyjnej fascynacji. Gość nie był ani dobrze zbudowany, ani nie nosił markowych okularów. Dzisiaj już szczerze mówiąc nie pamiętam, co mogło mnie w nim tak zachwycić. Wyobraź sobie: Tydzień Kultury Beskidzkiej, iście jarmarczny klimat, a nad tym unosi się jakiś swojski duch. Idę w poszukiwaniu szaszłyka. I nagle: bach! Oto on! Pachnący grillem i ubitą świnią, spocony od obracania kawałków mięsa... Za tyle szaszłyków, ile zjadłam tego lata, powinnam smażyć się w piekle. Od tego czasu... Nie wierzę kolorowym gazetom. Natalia Sokólska nsokolska@touche.com.pl

TOUCHÉ | wrzesień 2012


jej punkt widzenia

|7

Ilustracja: Kinga Tync

Chłopobranie

A było to tak. Jadę ci ja dnia pewnego drogą krajową, kół tętent, lśni od frontu płyta CD. Jestem w tej skorupie ciałem obcym. Mój stan skupienia ciekły, bo ciepło. Jesteśmy w Polsce B, śpieszymy do miasta C, a jak nie zdążym, będziem w d. Otuchy dodaje z tyłu piesek, który nigdy nie mówi nie. Pies rasy taktak. Czym większa dziura, tym on bardziej w przytakiwaniu gorliwy. O jedną dziurę za daleko, coś się w maszynie szamocze, trzeszczy, a głowa pieskowa kaput. To lubię, rzekłam, to lubię. Witamy w D. Panie szofer, my tu sobie postój, awaria, przerweńka, a mnie się kalendarz wali, mnie życie zapada! Nie ma, że nie zdążę, choćbym sama miała ręczną robótkę jakąś w silniku uskutecznić, to pojedziemy! Zawezwę tu zaraz Chłopca z Neseserem, Pana z Gazetą oraz Ojca z Synem, co mi całą drogę zmysły Hugo Bossem zalewali. Palę się do roboty, planuję, motywuję i zarządzam. W skrytości serca obmyślam już dla nas logo, czuję jedność. Nie wykluczam, oj, nie wykluczam ja wydania poradnika Pipidówa – jak efektywnie zarządzać zmianą w sytuacji awarii pojazdu. Więc chodźcie, liczę na was i łączy nas wspólny cel, lecz wy cokolwiek nieruchawi. Bo ciepło, bo kiepsko, bo neseser. No podajże, Chłopino, ten neseser, ać ja pobruszę, a ty naprawiaj. Życzę sobie cię pod maską, Pana pod podwoziem, a Panów podwiniętych i wysmarowanych olejem. Męskość. Na co neseser, że on nie może, właśnie dostał traumy, a w zasadzie to jest sytuacją zażenowany i dotknięty. Rzygam tęczą. Nic to, wołam gazeciarza, rozłoży sobie na ziemi lekturę, spocznie pod podwoziem i w nagrodę zrobię mu jeszcze z resztek czapkę malarkę, na przyszłość. Lecz zanim go pod tym wozem układam, on skomle, że nie tknie, bo ma astmę. Alergię, depresję i menopauzę. A nad nim Ojciec i Syn, łzy w oczętach, paluszki smukłe, w dłoniach powyłamywane, smutek. Dramat się nam dzieje, w assistance pokładamy nadzieję, lecz teraz przepraszamy bardzo, ale idziemy się odświeżyć w tenże tu lasek sosenkowy. Ja słucham i we mnie dzwon Zygmunta. We mnie silniki

TOUCHÉ | wrzesień 2012

odrzutowca, że mało busa nie roztarga. Że co wy, przepraszam bardzo, niemoty osioły lebiody jedne, że co? Żeby nikt swej dłoni szachisty nie mógł zanurzyć w odmętach żelaznego potwora dla uratowania grata i świata? Żeby się przed wrogiem do nesesera chować, gazetą wachlować, a na koniec wszystko to w zasmuceniu niejakim olać? Gdzie wasze, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, JAJA?! - Jaja domowe, pani kierowniczko, będzie, że po złotku – słyszę nagle, a każde słowo jak muzyka – tak żeście się dobrze zepsuli, pod płotem, tyle co zniosły, jeszcze ciepluchne – powiada. Neseser kładzie z emocji dłoń na dekolcie. Ja z wrażenia aż w alufelgę kopytem uderzam. Oto mi się objawia parobek, a o parobku ja marzę! Z parobkiem bym chciała po łące kłusować i teraz nadchodzi moment, w którym podmiot liryczny pąsowieje, mężczyzna tubylczy zaś dobywa zza pazuchy osprzęty wszelakie i dziarsko wehikuł nasz naprawia. Lub nawet jeśli nie naprawia, to cały włazi pod maskę, lewarkiem czyni honory i całą facjatę sobie smarem utytłał. Niech rzuci kamieniem ta, która nigdy myślą nie odmieniała przez wszystkie przypadki parobka. Chłopa, syna tej ziemi, dziedzica kosy i szosy, spalonego słońcem, buszującego w zbożu. Takiego, co młóci, orze i rżnie. Na opał. Bo teraz takie czasy, że jakoś nam w miastach testosteron zpanniał. I choć przybrał sobie cokolwiek szykowne rurki i parki Tru Trussardi, to żniwa z nim jakieś nietęgie. A trawa jaka bujna. Aż się prosi, by kosić.

Sandra Staletowicz Oczekując na obfite plony, uniżona: staletowiczowna@gmail.com


8 | dział

TOUCHÉ | wrzesień 2012


wywiad z nią

NA REALIZACJĘ MARZEŃ NIGDY NIE JEST ZA PÓŹNO Ilona Felicjańska (ur.1973) Kobieta, dla której praca jest pasją i na odwrót. Znakomita modelka, II Vice Miss Polonia, działaczka społeczna, prezes Fundacji Niezapominajka, właścicielka agencji PR Felicjańska Media. Prywatnie szczęśliwa mama dwóch synów. fotografia główna: Dominika Woźniak

TOUCHÉ | wrzesień 2012

|9


10 |

wywiad z nią

Wywiad pochodzi ze strony mamycel.pl

Moich dziecięcych marzeń było bardzo dużo. Na samym początku, gdy mieszkałam na wsi i dojeżdżałam autobusem do szkoły, zachwycała mnie kwiaciarnia, która była na przeciwko niej. Wtedy moim największym marzeniem było prowadzić kwiaciarnię. Uwielbiałam widok i zapach kwiatów, i ten specyficzny zapach kwiaciarni. Mam to do dziś. Jak tylko jest okazja wchodzę do kwiaciarni. Czasami wchodzę bez okazji, tylko po to, żeby znów poczuć ten zapach i popatrzeć na piękno kwiatów. Uwielbiam też, gdy z okazji jakiejś uroczystości dostaję kwiaty. Ustawiam je w całej sypialni i śpię w ich zapachu. Jako dziecko odkryłam też książki. Tam gdzie mieszkałam była wiejska biblioteka, a w niej mnóstwo książek. Czytałam te książki i czułam się jakbym podróżowała dookoła świata, a nawet dookoła własnego życia. To się spełniło, bo przyjechałam do Warszawy, zostałam modelką i dzięki temu dużo podróżowałam. Czy marzyłam o byciu modelką? Raczej nie. To było tak odległe, nierealne. Chyba tylko gdzieś tam bardzo głęboko w sobie, po cichu, jeżeli w ogóle takie marzenie miałam. To były dwa podstawowe marzenia mojego dzieciństwa: kwiaciarnia i podróże,… a modelka, tak jak powiedziałam, to wydawało mi się zbyt odległe. A jednak to odległe marzenie się Pani spełniło. Spełniło się. Przede wszystkim dlatego, że przeprowadziliśmy się do Bełchatowa. To były takie czasy (agencji modelek wtedy nie było), gdy konkurs Miss Polonia był bardzo prestiżowy i oglądany. Któregoś dnia moja Mama stwierdziła: „skoro już tak wszyscy mówią, że jesteś taka ładna, to może spróbowałabyś swoich sił w tym konkursie?” Miałam wtedy koszmarny kompleks wzrostu, byłam zawsze najwyższa i to mi bardzo przeszkadzało. Za każdym razem jak

przenosiłam się do nowej szkoły, to nie dość, że byłam ta nowa i ze wsi, to jeszcze żyrafa. A ja nie chciałam się wyróżniać, bardzo tego nie lubiłam. Zostając II Vice Miss Polonia, jest to niewątpliwie wielkie wyróżnienie i sukces dla pięknej i młodej dziewczyny. Jakie towarzyszyły wówczas Pani odczucia i przemyślenia? Czy obawiała się Pani czegoś, jeśli tak, to cóż to były za obawy? Byłam i nadal jestem osobą szczerą, prawdziwą i otwartą. Przez to może trochę naiwną. Ciągle wierzącą w to, że prawdą i szczerością można wygrać. Gdy startowałam w konkursie Miss Polonia nie było dla mnie najważniejsze zostać najpiękniejszą Polką, bo nie o to mi chodziło. Miałam przekonanie, że sam udział w tym konkursie otworzy mi drzwi do bycia modelką. Okazało się później, że nie do końca tak było. Jednym z dziwnych doświadczeń tego konkursu był moment, gdy podszedł do mnie jeden ze sponsorów i powiedział, że byłam głupia, bo mogłam wygrać. Bardzo się wtedy przestraszyłam, bo ja naprawdę poszłam tam tylko i wyłącznie po to, aby zdobyć ewentualnie jakąś zasłużona nagrodę. Dla mnie tytuł II Vice Miss był bardzo dużym osiągnięciem. Okazało się, że z modą ma to niewiele wspólnego i dlatego poszłam o krok dalej. Myślę, że ten konkurs był bardzo ważny w moim życiu. Dzięki niemu rozpoczęłam nowy etap w życiu. Wyruszyłam z Bełchatowa, pojechałam do Łodzi, żeby startować w konkursie Miss Ziemi Łódzkiej, później region ogólnopolski w Warszawie i to było naprawdę dużym osiągnięciem, ale też dużym wyzwaniem dla mnie. Dzięki temu, że doszłam do finału i zostałam II Vice Miss, pomyślałam sobie: „a może warto spróbować dalej”. Także ten pierwszy krok, start w konkursie Miss Polonia spowodował, że postawiłam kolejne kroki. Następny był konkurs Elite Model Look. To były ciężkie czasy, w tym konkursie startowały dziewczynki, które miały po 15, 16 lat, a ja wszystko zaczynałam dość późno. Ale jestem dobrym przykładem, że

jeśli mamy jakieś marzenia, to wiek nie ma znaczenia. Zaczynałam być modelką mając 20 lat. Teraz spełniam swoje kolejne marzenie o aktorstwie. Wiele osób twierdzi, że aktorki są interesujące do trzydziestu paru lat, ja mam prawie czterdzieści zaczynając i wiem, że wiek w niczym nie przeszkadza. W Polsce, jak i na świecie, jest Pani jedną z najbardziej rozchwytywanych modelek. Wiele młodych dziewcząt stawia sobie Panią za przykład i inspiruje się tym co Pani robi. Jakie cenne rady oraz słowa otuchy, wsparcia, a przede wszystkich poparte życiowymi doświadczeniami, skierowałaby Pani do tych wszystkich kobietek, które desperacko pragną zaistnieć w świecie modelingu? Czego zdecydowanie powinny unikać i od jakich kroków powinny rozpocząć swoją drogę w tej dość trudnej i niejednokrotnie bezlitosnej branży? Zgubne może być poczucie, że dzięki modelingowi można zbudować swoje poczucie wartości. To bardzo mylne. Często modelka słyszy: „jesteś za gruba, za chuda, za ładna, masz nie takie włosy, nie takie uszy”, a najczęściej wcale nie dotyczy to nas, a jedynie danej pracy, danego projektu. Reżyser czy projektant ma jakąś wizję i albo się do niej pasuje, albo nie – to nie ma nic wspólnego z nami samymi. Kolejnym niebezpieczeństwem jest to, że kiedy osiągniesz sukces, to przy tobie pojawia się mnóstwo osób, które cię głaszczą i chwalą. Tym ludziom wcale nie chodzi o ciebie. Oni chcą się tylko grzać w twoim blasku. A kiedy przyjdzie trudny moment, kiedy będziesz potrzebować pomocy, nikt się nawet za tobą nie obejrzy. To potrafi dobić i warto pamiętać o tym od samego początku. Następną rzeczą jest to, że u nas naprawdę można mierzyć sukces ilością wrogów. Trzeba pamiętać, że im więcej osiągniesz, tym więcej ludzi będzie życzyło ci źle. Swoje poczucie wartości trzeba budować w sobie wewnątrz, a nie na zewnątrz, nie w oczach fałszywych pochlebców. To trudne, ale bardzo ważne. Także uwaga - to nie jest zawód, dzięki któremu łatwo można

TOUCHÉ | wrzesień 2012

fot. Anna Powierża

Wiele naszych marzeń zaczyna kiełkować już od najmłodszych lat. O czym w takim razie marzyła Ilona Felicjańska jako mała dziewczynka?


dział | 11

TOUCHÉ | wrzesień 2012


12 |

wywiad z nią

zbudować poczucie własnej wartości. Ale z pewnością jest to piękny zawód, w którym można przeżyć mnóstwo wspaniałych chwil, dużo cudownych emocji. Może też pomóc w tym, żeby zwiedzić świat. Na początku swojej drogi usłyszałam coś co jest moim zdaniem ważne i staram się to powtarzać wszystkim początkującym modelkom. W tym zawodzie bardzo ważne są pokora i punktualność. Ważne jest też, żeby swój styl zostawić w domowej szafie. Na sesjach czy pokazach, bez względu na to co musimy założyć, trzeba to pokazać tak jakby było najpiękniejsze na świecie. Czy nam się to podoba czy nie. Ktoś to wymyślił, stworzył, włożył w to mnóstwo czasu, serca i swojej duszy. Nie możemy powiedzieć „to jest nie ładne, nie założę tego” - to tylko nasza subiektywna ocena i trzeba ją zostawić w domu. W pracy każda z rzeczy, którą na siebie zakładamy jest najpiękniejsza na świecie. Jeśli chcemy być dobrą modelką, to trzeba uważać z rozrywkami i używkami. Zwłaszcza w tym środowisku, to może być zgubne. Wolny czas lepiej poświęcić na książkę, spacer czy spotkanie z przyjaciółmi. Bardzo nie-

bezpieczne jest też pomaganie sobie używkami - a często jest taka pokusa, bo wbrew pozorom, to jest bardzo ciężka i męcząca praca. Czyli można powiedzieć, że zawód modelki jest dla osoby odpornej na stres? Oj tak! Oczywiście całe życie nabieramy tej odporności. Uczymy się jak sobie radzić ze stresem. Najważniejsze jest, żeby w momentach kryzysu nie poddać się, nie załamać, tylko zagryźć zęby, przemyśleć to co zrobiło się źle, na ile krytyka jest słuszna, a na ile nie. Wyciągnąć wnioski i iść dalej. Całe życie to ciągła nauka na błędach. Ważne, żeby to wiedzieć i z pokorą umieć wyciągać z tych błędów wnioski na przyszłość. Chowanie głowy w piasek nic nie daje. Uciekanie też. Trzeba stanąć twarzą w twarz z problemami, przejść przez nie i iść dalej, bo życie naprawdę potrafi być piękne. Wszyscy znamy Ilonę Felicjańską jako modelkę i kojarzymy głównie z wyborami Miss Polonia. Wiem jednak, że bardzo ważna jest dla Pani chęć niesienia bezin-

teresownej pomocy i z tego też powodu, kilka lat temu, powołała Pani do życia Fundację „Niezapominajka”. Proszę opowiedzieć nam coś więcej o tej Fundacji. Kto i w jakich okolicznościach może liczyć na pomoc „Niezapominajki”? Fundacja powstała z potrzeby serca. Kiedy trafiłam do show businessu zobaczylam jak ciężki to jest kawałek chleba. Tu wielu ludzi jest nie do końca prawdziwych, a ja chciałam odnaleźć się w tym świecie. Zobaczyłam, że obecność w show businessie daje mi szansę, żeby być sobą niezależnie od tego czy to się komuś podoba czy nie - właśnie poprzez pomaganie, poprzez wykorzystanie moich kontaktów dla tych, którzy potrzebują pomocy. Wtedy powstała „Niezapominajka”, bo jestem osobą, która pomagała od zawsze. Przed założeniem Fundacji byłam rzecznikiem Fundacji Polsat, współpracowałam z Fundacją TVN. Jak tylko mogłam udzielałam się, pomagałam. Zawsze kiedy poproszono mnie o pomoc, absolutnie się nie wahałam i bez zastanowienia tej pomocy udzielałam. Podświadomie wiedziałam, że tak należy, że jeżeli ja będę pomagała,

TOUCHÉ | wrzesień 2012


fot. Izabela Urbaniak Photography

wywiad z nią

to być może pewnego dnia przyjdzie taki czas, że ja także tej pomocy będę potrzebowała i ją dostane. I tak to było, i tak jest. Nadal wierzę w to, że pomagając innym, tak naprawdę pomagamy sobie. Oczywiście pomagając innym nie możemy myśleć, że teraz ja będę czekała, aż ktoś mi pomoże. Pomaganie samo w sobie daje tak dużo, że po prostu warto pomagać. Będąc w show businessie, występując na pokazach mody, będąc modelką, a jednocześnie będąc często gościem ważnych wydarzeń, poznawałam wiele osób, firmy robiące pokazy mody, miejsca, w których można te pokazy robić, że postanowiłam zacząć sama organizować takie pokazy, tak samo jak te normalne, duże pokazy mody, ale nie wydając tych pieniędzy, lecz przekazując je na jakieś cele. Nie wiedząc komu pomagać, widziałam, że dzieci potrzebujących pomocy jest najwięcej i zaczęłam pomagać dzieciom. Prawdopodobnie wymyślając nazwę „Niezapominajka”, działałam intuicyjnie chcąc przekazać ludziom: „nie zapomnij o tym, że warto innym pomagać, że są ludzie, którzy tej pomocy bardziej od ciebie potrzebują”. Często słyszymy: „o mi też brakuje, ja też nie mam”, a to nie tak. My nie doceniamy tego co mamy, tego ile mamy. Nawet mając dwie ręce, dwie nogi, widząc i słysząc, mamy więcej niż inni. Ale tego nie widzimy, dopóki sami tego nie doświadczymy. Pomagałam dzieciom z porażeniem mózgowym, pomagałam dzieciom upośledzonym umysłowo. Dostałam nagrodę za osobowość społeczną ECCO „The Walk in Style…”, odebrałam ją z rąk Jej Królewskiej Wysokości Księżniczki Korony Danii Mary. Tą nagrodę przeznaczyłam w całości na pomoc właśnie dzieciom z porażeniem mózgowym. Tych dzieci jest bardzo dużo, ale niestety ze względu na swój stan zdrowia bardzo często są w domu i nie widać ich, my ich nie widzimy, a najprawdopodobniej jest tak, że te dzieci emocjonalnie i umysłowo rozwijają się tak samo jak my tylko niestety ich ciało przeszkadza im w komunikacji. Dlatego bardzo ważna jest pomoc rehabilitacyjna, aby ich stymulować, aby pozwolić im jak najlepiej przeżyć życie. Także pomagałam zawsze jak mogłam i ile mogłam. Pomagałam charytatywnie, nie czerpiąc z tego żadnych korzyści, bo ja zarabiałam jako Ilona Felicjańska prowadząc imprezy, występując w kampaniach reklamowych. Teraz z większej perspektywy, po ostatnim trudnym dla mnie okresie wiem, że chcę

TOUCHÉ | wrzesień 2012

pomagać kobietom. Swoim doświadczeniem, siłą i odwagą, mówiąc im „walcz o siebie, jeżeli masz problem, wyjdź z nim do ludzi, zrób coś z tym, pójdź na terapię, szukaj pomocy, nie zamykaj się w więzieniu własnego życia, bo to jest jedyne życie jakie masz, a ty też możesz być szczęśliwa.” Za często boimy się zrobić to, co mówi nam nasza intuicja. Ja zawsze słuchałam intuicji i wierzyłam w to, że moje serce wie lepiej co jest dla mnie ważne.

JEŚLI POZWOLĘ SOBIE MIEĆ PASJĘ, TO ZABIERAM ODROBINĘ „SIEBIE” DZIECIOM CZY PARTNEROWI, ALE W ZAMIAN ODDAJĘ IM OSOBĘ SPEŁNIONĄ.

Widać, że ma Pani bardzo dużo empatii w sobie… Mam, i zawsze miałam. Jeszcze mieszkając na wsi znałam dziewczynkę, z której się naśmiewano. Jolanta byla upośledzona umysłowo i już wtedy, strasznie bolało mnie to, że ludzie się z niej naśmiewają. Ja tego nie robiłam. Być może to był pierwszy mój krok w budowaniu empatii. Na pewno był to krok, aby mieć dużo tolerancji, wyrozumiałości. Rodzimy się tacy, jacy się rodzimy. Nie wybieramy tego, jacy jesteśmy. Poza tym moja choroba uczy tego, że nigdy nie wiemy kto zachoruje i uczy szanowania innych ludzi bez względu na status społeczny, bez względu na portfel, bez względu na wygląd czy też chorobę. Mówi się, że uzależnienie jest chorobą demokratyczną - może na nią zapaść każdy: hydraulik, pani prawnik, lekarz, ksiądz czy sprzedawczyni. Ale każdy, kto znajdzie w sobie siłę, żeby trzeźwieć zasługuje na taki sam szacunek - niezależnie od tego kim jest, co robi i ile posiada. Każdy człowiek zasługuje na szacunek i to jest dla mnie szalenie ważne. Stawia sobie Pani nieustannie kolejne nowe wyzwania, a jednym z nich jest akcja, kierowana do kobiet, pod hasłem

| 13

„Pamiętaj o Samokontroli”. Jak mamy rozumieć to piękne przesłanie? Czym jest wspomniana Samokontrola? W jaki sposób możemy jej dokonać? Samokontrola, dla mnie, jest to ogólne dbanie o siebie. Chcę mówić w tej akcji o tzw. „zdrowym egoizmie”. Ja sama jestem najlepszym przykładem. Byłam wychowywana tak, że muszę zadbać o wszystkich dookoła siebie, a tak naprawdę moje potrzeby nie były istotne. Będąc kiedyś ambasadorem akcji dotyczącej raka szyjki macicy czy raka piersi, rozmawiałam z kobietami, lekarzami, z różnymi ważnymi osobami, które mówiły, że większość kobiet myśli „mnie to nie spotka, mi się to nie przydarzy, a lepiej nie iść na badanie, bo po co wiedzieć”. I to jest przerażające, bo z jednej strony dbamy o naszych najbliższych, a z drugiej strony nie badając się doprowadzamy do sytuacji, że będzie za późno i zostawimy tych najważniejszych dla nas ludzi samych - bo nas już nie będzie. Kontrolowanie swojego zdrowia, w każdej dziedzinie, czy to raka piersi, czy raka szyjki macicy, nawet pod kątem uzależnień, jest szalenie ważne. Taki zdrowy egoizm, czyli dbanie na początku o siebie, jest tak naprawdę dbaniem o wszystkich innych. Kiedy my jesteśmy zdrowe i szczęśliwe, to ci którzy są przy nas też są szczęśliwi. Musimy się nauczyć, że odbierając odrobinę siebie swoim bliskim dajemy im dużo więcej - dajemy siebie szczęśliwą. Jeśli ja pozwolę sobie mieć pasję, własne zainteresowania, to zabieram odrobinę „siebie” dzieciom czy partnerowi, ale w zamian oddaję im osobę pełniejsza, szczęśliwszą, spełnioną. Dzieci widzą dzięki temu, że pasja jest ważna, często też interesują się tym i odkrywają, że ich mama to nie tylko „maszynka” do robienia obiadu i porządku, ale też ciekawy człowiek, który posiada jakąś wiedzę, umiejętności, które są interesujące i ciekawe. Ale my rezygnujemy ze swoich pasji, zainteresowań, na rzecz innych, no i później jesteśmy po prostu nieszczęśliwe, sfrustrowane - stąd biorą się uzależnienia, stąd biorą się depresje. A przecież to jest nasze życie i jestem przekonana, że nasze dzieci, jeżeli nawet będą miały nas mniej, ale szczęśliwych, to i one będą bardziej szczęśliwe. Bo dzieci nie chcą nieszczęśliwych, kłócących się rodziców. Często się mówi, że rozwód jest niedobry, że dzieci powinny mieć dwoje rodziców. Nie - ja jestem przekonana, że


14 |

wywiad z nią

dzieci wolą szczęśliwych rodziców, nawet oddzielnie, a nie wiecznie kłócących się i tworzących złą atmosferę w domu. Przecież nawet miłości dzieci muszą się jakoś nauczyć. Jeśli dorastają w domu, w którym tej miłości nie ma, to skąd mają wiedzieć jak ją budować w swoim życiu? To mniej więcej o tym jest ta akcja, o tym, żeby dbać o siebie, że jeżeli jesteśmy zdrowe i szczęśliwe, to i bliscy nasi będą razem z nami szczęśliwi. Ta kobieca kampania ratuje zapewne wiele rodzin przed przedwczesną stratą mam, sióstr, żon, córek, itd. Jest to naprawdę cudowna inicjatywa. Każdy z nas potrzebuje niekiedy jakiejś pomocnej dłoni. Pani także miała trudny moment w swoim życiu. Była nim choroba alkoholowa, o której otwarcie opowiada Pani w niejednym wywiadzie. Jakie dobre strony dostrzega Pani w tym, co Panią spotkało? Czy z tak ciężkich przeżyć można wyciągnąć jakieś pozytywne wnioski?

To jeden z kluczowych elementów mojej akcji: „każdy koniec, może stać się początkiem czegoś nowego, lepszego”. Tak naprawdę będąc w absolutnym dole, możemy zrozumieć, że jesteśmy w nim dlatego, że nie idziemy swoją drogą, że nie dbamy o siebie, że zapomnieliśmy o swoich potrzebach, że miejsce w jakim jesteśmy, nie jest naszym miejscem, że powinniśmy zejść z tej drogi i odnaleźć inną - swoją. To o czym powiedziałam, że najczęściej nowotwory, uzależnienia, czy depresje, biorą się z tego, że my nie dbamy o siebie, nie idziemy swoją drogą. Ja też w pewnym momencie, gdy zdałam sobie sprawę, że nie jestem szczęśliwa w moim małżeństwie, że mijam się z moim mężem, że nie mogę się do końca realizować, że nie jestem szczęśliwa w tym wszystkim - zamiast robić coś, to zaczęłam pić. I wtedy miałam bardzo duży, poważny nawrót choroby, zakończony niestety kolizją samochodową. Przez to w gwałtowny sposób zała-

mała się moja kariera. Ale znowu… był to bardzo ciężki okres, ale był to okres, który poświęciłam na to, żeby odbudować siebie, na to żeby pójść na terapię, czego się nie wstydzę, na to żeby skorzystać z różnych warsztatów: asertywności, radzenia sobie ze złością, warsztatów radzenia sobie z nawrotami choroby, warsztatów rozwoju osobowości. To był czas, dzięki któremu naprawdę mogłam zrozumieć dlaczego kiedyś postępowałam w taki, a nie inny sposób, dlaczego stało się to co się stało, dlaczego bałam się tak bardzo podejmować i rozwiązywać problemy. Teraz też się oczywiście boję, ale nie boję się aż tak bardzo. Dzięki temu wszystkiemu co się wydarzyło w moim życiu już tak bardzo nie boję się krytyki. Wiem, że na pewno jest i będzie. Jednocześnie, dzięki tym wszystkim terapiom i warsztatom, zaufałam sobie, a to bardzo ważne. Na drodze realizowania swoich pasji poznaję wielu wspaniałych i cudownych ludzi. Wiem,

TOUCHÉ | wrzesień 2012


fot. Katarzyna Wieczorek

wywiad z nią

że ci ludzie, którzy we mnie wierzą, którzy mają swoją pasję, którzy są szczerzy, prawdziwi i uczciwi, oni są dla mnie najważniejsi, a nie ci którzy mnie krytykują i którzy ciągle próbują podcinać mi nogi. Znam swoją drogę i chcę nią iść. Jestem osobą, która ma pełno siły, odwagi i chęci do działania. Chcę robić sesje i będę angażowała do tego wspaniałych ludzi. Czasem, jak każdy, potrzebuję impulsu, zastrzyku pozytywnej inspiracji na przykład w słowach: „to co robisz jest dobre, rób tak dalej”. Obiecuję, że jeszcze nie raz zaskoczę wszystkich tym co zrobimy w zdjęciach - mimo tego, że ludziom wydaje się, że zrobiłam już tak wiele zdjęć. Będę grała w filmach. Będę pomagała relizować pasje młodym twórcom. Chcę rozwijać siebie, uczyć się, podejmować nowe wyzwania. Chcę, żeby moje życie było wartościowe i wiem, że nie wszyscy będą je za takie uznawać, ale to jest moje życie. A przede wszystkim chcę, żeby moje życie było szczęśliwe - a to oznacza bezwzględną uczciwość wobec samego siebie, brak kompromisów, które mają odbywać się moim kosztem. Ja chcę być szczęśliwa. I tego też chcę uczyć moje dzieci, tego że każdemu człowiekowi zdarza się popełnić błąd, ale może przeprosić i pójść dalej, szukać swoich pasji i być szczęśliwym. Mądre słowa, ale niestety wielu ludzi dotkniętych alkoholizmem nie potrafi się przyznać do tego faktu przed samym sobą. Twierdzą, że ich to nie dotyczy i że oni nie muszą pić. Co zatem Ilona Felicjańska poradziłaby osobom przechodzącym przez podobne problemy alkoholowe, które Pani ma już za sobą i co powinni zrobić w takiej sytuacji ich najbliżsi? To jest niestety podstępna choroba, podstępna i taka, którą do końca się wypiera. Najtrudniejszym krokiem dla osoby uzależnionej, ale i najważniejszym jest przyznanie się przed samym sobą „tak mam problem z alkoholem”. Jeżeli to nastąpi, to później jest już lepiej, chociaż nie łatwo. Alkoholizm to, jak mówiłam, choroba bardzo sprawiedliwa - nie wybiera. Bez względu na status społeczny, bez względu na zarabiane pieniądze, bez względu na zajmowane stanowisko, ta choroba może spotkać każdego. Zwłaszcza osoby wrażliwe, takie które są dobre, które są empatyczne, które nie do końca radzą sobie z problemami życia i zamiast rozwiązywać te problemy, zapijają je. A czasy są takie, zwłaszcza dla kobiet, że

TOUCHÉ | wrzesień 2012

jest i dom, i praca, i stanowisko, i trzeba być dobrą żoną, i dobrą gospodynią. Czasami tego wszystkiego jest za dużo i w momencie, kiedy brakuje naszej pasji, która daje nam radość i odskocznie od tych wszystkich problemów i obowiązków, to niekiedy siadamy i zapijamy cały nasz ból i rozczarowanie życiem. Jest jeszcze jedna ważna rzecz – opowiedziała mi o tym pewna kobieta. Cała jej rodzina była przez nią „obsługiwana”. Wiedziała, że bez niej sobie nie poradzą – bo jak? Oczywiście nie było mowy o badaniach czy własnej pasji – cały czas, całe jej życie to praca, dom i rodzina. No i któregoś dnia stało się – szpital i diagnoza jak wyrok. Ale dla niej najgorsze było to, że ona wiedziała, że oni sobie bez niej nie poradzą. Po latach – udało jej się wygrać z chorobą – powiedziała, że najgorszy moment przyszedł jak wróciła po kilkumiesięcznej kuracji do domu. Okazało się, że dom i rodzina funkcjonowały doskonale. Bez niej! To wprawiło ją w ciężką depresję. Na szczęście spotkała mądrych ludzi, którzy pokazali jej drogę. Teraz nie poświęca się już dla rodziny – teraz żyje razem ze swoją rodziną. Ma swoje własne Nowe Życie i wszyscy są dużo szczęśliwsi. I to był jej koniec, który stał się początkiem. A co nasi najbliżsi…? Problem z alkoholem zaczyna się w tym momencie, kiedy rezygnujemy z innych rzeczy na rzecz picia. Kiedy pijemy pomimo szkód, które to picie wyrządza w naszym życiu. Kiedy tego alkoholu zaczyna być strasznie dużo w naszych głowach. Człowiek nieuzależniony, niemający problemu, niemający tendencji do bycia uzależnionym - nie pije codziennie, pije raz w tygodniu, dwa razy w miesiącu. Wiec kiedy zaczynamy pić codziennie, choćby lampkę wina, to już jest niebezpieczne. Co zrobić z bliskimi, którzy piją? No niestety jedyną pomocą jest „zimna miłość”, czyli niechronienie tej osoby, niebronienie jej przed konsekwencjami picia, nieusprawiedliwianie, niepomaganie, burzenie komfortu picia. Bo dawanie pieniędzy, czy karmienie, czy usprawiedliwianie przed szefem w pracy, szukanie wymówek za tą osobę, to jest niestety pomaganie w piciu. Pokazanie, że musi ponieść na własnym ciele konsekwencje swojego picia jest najlepszą pomocą jaką możemy dać. Dlatego czasami niestety trzeba wyrzucić z domu męża, czasami niestety dziecko, po to, żeby zrozumiało, że idzie złą drogą. Po prostu wyrzucić z domu i powiedzieć, że może wrócić jak będzie

| 15

trzeźwy czy trzeźwe. Jest to strasznie trudne, ale to jedyny sposób, aby pomóc zrozumieć osobie uzależnionej, że jest uzależniona. Tak jak wspomniałam na początku, najważniejsze jest to, żeby osoba uzależniona zdała sobie sprawę z tego, że ma problem z piciem. A tak naprawdę, że ma problemy przez to, że pije. Myslę, że te slowa podparte Pani własnymi przeżyciami pomogą niejednej rodzinie dotkniętej chorobą alkoholową. Udało się Pani pokonać wiele przeciwności losu. Odniosła Pani sukces jako modelka. Jest Pani osobą rozpoznawalną. Ma Pani w sobie niesamowite pokłady pozytywnej energii, ale zapewne, jak każdy z nas, miewa czasami również chwile zwątpienia. Co wówczas robi Ilona Felicjańska, aby na nowo „naładować” swoje „akumulatory”? Każdy ma chwile załamania. Życie jest bilansem. Nigdy nie jest tak, że jest tylko dobrze, nigdy nie jest tak, że jest tylko źle. Wierzę, że mam dobrą karmę, że jestem „farciarzem” - przecież moje życie mogło ułożyć się dużo gorzej. A nadal żyję, jestem trzeźwa i szczęśliwa. Wiem, że czasami zdarzają się chwile załamania, ale po prostu trzeba je przetrwać. Bywa ciężko, ale życie naprawdę jest piękne. Czasami nasz umysł płata nam figla, gdy jesteśmy zmęczeni, niewyspani, głodni, przepracowani, gdy zaczyna się nam wydawać, że wszystko jest bez sensu, że jest niedobre. Nie - to tylko zmęczenie wtedy trzeba się wyspać, pójść na basen, przeczytać książkę, spotkać się z przyjaciółmi, porozmawiać i odpocząć, naładować akumulatory. Nasz organizm potrzebuje odpoczynku, potrzebuje relaksu. Ale przede wszystkim ważne jest, aby mieć przy sobie ludzi, którzy są szczerzy i prawdziwi, którzy nas rozumieją, którzy nie są z nami dlatego, że mogą coś zyskać. Chociaż tak naprawdę każda znajomość jest uzyskaniem czegoś, uzyskaniem jakiejś pozytywnej, dobrej energii. Niestety smutne jest powiedzenie, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, no bo jak nie ma biedy, to jak ich poznać…, ale z drugiej strony nasze serce wie lepiej, nasza intuicja wie lepiej. Jeżeli coś w środku nam mówi, że ktoś nie jest dobrym człowiekiem, to nie warto się z nim zadawać. Jest tak dużo ludzi szczerych, prawdziwych i uczciwych, że można wybrać - nie musimy kolegować się ze wszystkimi.


16 |

wywiad z nią

W swoim życiu miała Pani także ciekawy epizod jako współprowadząca pierwszy w Polsce talk-show pt. „Na każdy temat”. Jak odnajdywała się Pani w takiej roli ? Wie Pani co, to była jedna z trudniejszych moich prac. Tuż po tym jak przyjechałam do Warszawy. Bardzo długo nagrywaliśmy te programy. Jeden odcinek nagrywaliśmy kilka, a czasem nawet kilkanaście godzin. Poza tym, ja miałam tam rolę asystentki Mariusza, więc też nie mogłam za bardzo być sobą, nie mogłam mówić tego co chcę tylko wszystko miałam dokładnie wyreżyserowane. To była ciężka praca, bardzo odpowiedzialna, bardzo trudna dla mnie, ale również bardzo ważna. Bardzo ważna choćby z tego powodu, że zrozumiałam wiele trudnych sytuacji. Bardzo wiele się o życiu nauczyłam w czasie tej pracy. Jednocześnie była to nauka pokory wobec tego, że w życiu nie zawsze może być tak jak chcemy, a czasami musimy zagryźć zęby i robić to, co należy. Fajnie jest mieć taką pracę, w której się realizujemy i możemy robić, to co chcemy, ale czasami w pracy trzeba wykonać dane zadanie i taka była ta praca, a jednocześnie prawda jest też taka, że jako modelka zyskałam dzięki temu programowi nazwisko – w programie „Na każdy temat” występowała Ilona Felicjańska modelka – i dzięki temu zyskałam większą popularność. Było mi dzięki temu łatwiej. Także z jednej strony była to bardzo ciężka praca, ale z drugiej strony szalenie ważna dla mnie. Odkryjmy zatem kolejną twarz Ilony Felicjańskiej – twarz pięknej i zaradnej businesswoman. Jest Pani właścicielką Agencji Public Relations „Felicjańska Media”. Obala Pani tym samym okropny stereotyp, że piękno i inteligencja nie idzie w parze, gdyż u Pani obie te cechy tworzą zgrany duecik. Jak wobec tego wygląda Pani dzień w roli kobiety biznesu? W tym momencie moja firma jest w zawieszeniu. Musiałam najpierw stanąć na nogach, aby móc dalej działać. To był dla mnie bardzo trudny czas. Wracając do firmy… okazało się, że genialnie odnajduję się zwłaszcza w organizowaniu imprez, że jestem z powołania eventowcem. Miałam bardzo dużo pracy i pomysłów na to, aby organizować imprezy, pokazy mody czy wernisaże, licytacje, koncerty. Ogromną radość sprawiało mi tworzenie całych imprezy w każdym detalu. Zwłaszcza przy imprezach cy-

klicznych, gdzie każda musiała być inna, innowacyjna. Szukanie miejsc, atrakcji, dekoracji - to bardzo twórcze i wymagające zajęcie. Lubiłam to wszystko spinać w całość. Z perspektywy czasu widzę, że gdy byłam w tym wszystkim w środku byłam tak bardzo tym zajęta, bo wiedziałam, że muszę od początku do końca ogarnąć daną imprezę, a były to imprezy naprawdę duże. Na przykład Coca Cola poprosiła mnie, żebym zrobiła dla nich imprezę ostatkową „Lata 80’te, lata 90’te”. Była też firma Mattel, dla której zorganizowałam imprezę z okazji 50 lat lalki Barbie - to była ogromna impreza z pokazem mody sukien inspirowanych lalką Barbie. To ciężka i wymagająca praca. Najbardziej dumna jestem z tego, że nie musiałam wówczas startować w konkursach. Dostawałam zlecenia, bo udowodniłam organizowaniem moich imprez charytatywnych, że robiąc to wszystko na własną odpowiedzialność daję radę. Tak bardzo podobało się to innym, że duże, międzynarodowe firmy przyszły do mnie. To było największym wyróżnieniem. Teraz nie chciałabym do tego wrócić. Był to taki moment, kiedy sprawdziłam się, bardzo mi się to podobało i bardzo to lubiłam, ale było to szalenie męczące i po każdej imprezie musiałam naprawdę porządnie odpocząć, bo to były czasem nawet miesiące przygotowań. Jestem dumna z tamtego okresu mojego życia. Ale teraz nie muszę już udowadniać, że dam radę. Nie chcę wyłączać się z życia na całe miesiące, a intensywność prac przy dużym evencie tego wymaga. Chcę mieć czas dla dzieci, dla przyjaciół i dla siebie. Teraz już wiem, że szczęście, to nie kolejna para butów czy ekskluzywny wyjazd. Szczęście, to poczucie spełnienia i chwile spędzone z bliskimi. Szczęście, to uśmiech dziecka. Obecnie także nie spoczywa Pani na laurach i nieustannie pozuje do wielu ciekawych sesji zdjęciowych, które osobiście mam okazję często podziwiać na Pani stronie na Facebook’u. Niebawem jednak przypadnie Pani rola jurorki w polskiej edycji programu „Top Model”. Na co będzie Pani zwracała u dziewczyn największą uwagę, co podda swojej baczniejszej ocenie, jakie cechy? Informacje o tym, że mam występować w programie „Top model” są kolejnym kłamstwem mediów. To pokazuje, że media kłamią, przekłamują i piszą co chcą. Ja

czytałam już wywiady, których nigdy nie udzieliłam. Czytałam „moje słowa”, które były odpowiedziami na jakieś pytania, których nigdy nie słyszałam. Także zalecam wszystkim dużą rezerwę w odbiorze tego co można przeczytać i usłyszeć. Media, gdy poczuły, że jest zainteresowanie moją osobą, a ja nie chciałam z nimi rozmawiać, po prostu pisały co chciały na mój temat. Te informacje są zwykłym kłamstwem. Nie wiem, ktoś może stwierdził, że mi to pomoże, że ludzie będą się ekscytować tym. To była nieprawda, pokazująca, że nie warto wierzyć we wszystko co media mówią. A tymczasem okazało się, że już chyba nie będzie w ogóle „Top model” w Polsce. Nic zatem dziwnego, że tak energiczna i kreatywna kobieta jak Pani, otrzymała tytuł Kobiety Roku Glamour. Przyznajmy, więc szczerze, że prawdziwa kobieta nie boi się nowych wyzwań i odważnie stawia sobie kolejne cele życiowe. Co chciałaby Pani jeszcze zrealizować w swojej przyszłości? O czym marzy tak wyjątkowa kobieta? Strasznie ciężko powiedzieć o czym marzę, bo tak naprawdę nauczyłam się żyć dniem dzisiejszym, nie wybiegam za bardzo w przyszłość, ale z drugiej strony to nie znaczy, że nie mam marzeń. Chciałabym, żebym mogła się cieszyć tym co kocham, żebym mogła grać w filmach, żebym mogła występować w sesjach zdjęciowych, a tak naprawdę bardzo chciałabym, żebym mogła nadal robić, to co robię: pomagać młodym artystom, spotykać się z nimi i mówić im, że pasja jest szalenie ważna w naszym życiu, że talent jest darem, który trzeba wykorzystać, że jeżeli mamy dar i talent i robimy coś, to to kiedyś zaowocuje, że najlepszą sytuacją w życiu jest właśnie zarabianie swoją pasją. A jeżeli będziemy robić, robić szczerze, ucząc się na drodze życia, nie przejmując się nią za bardzo, nie załamując się z byle powodu, a czasem i z powodów bardzo poważnych, to jest naprawdę szansa, że wygramy, że zaczniemy zarabiać właśnie naszą pasją. W każdym bądź razie, chcę być osobą szczęśliwą, chcę być osobą, która zaraża dobrą energią. Chcę wychowywać swoich synów na osoby szczere, prawdziwe, uczciwe i tolerancyjne. Największym moim marzeniem jest to, żebym siedząc w fotelu, będąc staruszką, być dumną z siebie. Chcę żeby moje dzieci były dumne ze mnie. Ja dzisiaj jestem z nich bardzo dumna.

TOUCHÉ | wrzesień 2012


wywiad z nią

I tego szczerze Pani życzę. Wspomniała Pani o swoich pasjach, jak mogłaby je Pani określić? Jakie to są pasje? Aktorstwo, sesje zdjęciowe, czy coś jeszcze?

fot. Katarzyna Wieczorek

Sesje zdjęciowe z całą pewnością. Uwielbiam wcielać się w różne role i większość ostatnich sesji zdjęciowych przechodzi już prawie w aktorstwo. Na moim Fan Page’u na Facebook’u mam dzisiaj taki dzień wrzucania zaległych sesji i właśnie przed chwilą wrzuciłam sesję, którą zrobiłam z Katarzyną Wieczorek, są to sesje bardzo aktorskie, np. sesja „Alchemia baśni”, która jest zupełnie z innej epoki, jak z krainy baśni, albo sesja zdjęciowa „Oddech Wschodu” o miłości, która kończy się tragicznie przez zrządzenie złego losu - są to tak naprawdę kadry z filmu. Sesje zdjęciowe są dla mnie szalenie ważne. Fotografia też jest sztuką, podobnie jak malarstwo. Sztuką jest zrobić takie zdjęcie, które pozostanie w naszych pamięciach i nigdy nie wiadomo kiedy podczas sesji zdjęciowej taką fotografię możemy zrobić. Świetnie się w tym czuję i dobrze odnajduję. Jednocześnie wiem, że ze swoimi emocjami, jakie posiadam w środku, jakie przeżyłam, jakie chcia-

TOUCHÉ | wrzesień 2012

łabym wydobyć, moje aktorstwo może być dobre. Zagrałam już w jednym filmie krótkometrażowym „Primadonna”, przygotowuję się do filmu fabularnego z portugalskim reżyserem Miguelem, rozmawiam też na temat kolejnego filmu krótkometrażowego. Zagrałam dużą i trudną rolę w teledysku do utworu „Kołysanka” z płyty Bright Blues Yossariana Malewskiego. Myślę, że jeżeli jesteśmy gotowi na realizowanie swoich marzeń, to ich spełnienie do nas przychodzi. Aktorstwo jest dla mnie w tym momencie najbardziej istotną rzeczą. Na koniec mam do Pani wielką prośbę. Proszę pozostawić dla naszych czytelników przesłanie na temat pasji. Czym są dla Pani pasje? Dlaczego warto rozwijać i pielęgnować swoje pasje, nawet te najmniejsze? Pasja zmusza nas do ciągłego rozwoju. Zmusza nas do ciągłej pracy nad sobą. Każdy z nas otrzymuje jakiś dar, coś potrafi lepiej niż inni. Czasem to gra na jakimś instrumencie, rysowanie czy umiejętność uchwycenia kadru na fotografii. Ale są też wspaniali ludzie, którzy two-

| 17

rzą miniaturowe okręty. Pasja wcale nie musi oznaczać sztuki. Uwielbiam spotykać ludzi wykonujących z pasją proste zawody - kierowca autobusu, kelner czy sprzedawca. Takie spotkania dają olbrzymią energię. Żyjąc w dość trudnych czasach potrzebujemy piękna. Piękno może być właśnie zdjęciem, może być filmem, może być muzyką i musimy się tym dzielić, po to aby innym było łatwiej, aby pokazywać innym, że to nie jest czas wyłącznie na zarabianie pieniędzy, ale że można też teraz przeżyć piękne chwile, a te piękne chwile możemy przeżyć właśnie dzięki pasji, rozwijając ją i dzieląc się nią z innymi. Dziękuję Pani ślicznie za naszą dzisiejszą rozmowę oraz za to, że znalazła Pani czas dla mnie :) Bardzo dziękuję, życzę dużo szczęścia i uśmiechu :)

rozmawiała Magdalena Ulbin

Zastępca Redaktor Naczelnej mamycel.pl

Wywiad został przeprowadzony dla portalu mamycel.pl


jego punkt widzenia

| odważnie o kobietach

O gazelach, logarytmach i kisielu (znowu)

il. Basia Maroń

18 |

Spoglądam na zegarek. Już 15 minut, to w gruncie rzeczy nic, tylko 5 minut dłużej. Posiedzę, przeczytam trzeci raz z rzędu pierwszą stronę gazety, której - cały czas tłumaczę sobie - nie ma sensu otwierać i wczytywać się w nią głębiej. Jestem spokojnym człowiekiem, wiem, że w gruncie rzeczy nic się nie stanie, jeśli spóźnimy się na kolejne spotkanie towarzyskie. Mija kolejne 15 minut, pierwszą stronę gazety mógłbym wygłaszać na konkursie recytatorskim, czekam; Ty w końcu wychodzisz z pokoju, uśmiechasz się głupio. Kochana, zajęło Ci pół godziny, by włożyć białą bluzkę w dżinsy. Jestem spokojnym człowiekiem – zaczynam się okłamywać. Który mężczyzna tego nie przechodził? To niby tylko stereotyp, kobieta niekoniecznie wszędzie się spóźnia i potrafi przygotować się do wyjścia w czasie krótszym niż… znalezienie solidnego porównania w moim pustym worku z solidnymi porównaniami. Bo widzicie, myślę nad skończeniem tego zdania już jakieś 10 minut. Nieważne. Może istnieją kobiety, które potrafią zejść poniżej tych 10 minut. Może. Jednak powtórzę moje pytanie: który mężczyzna tego nie przechodził? Nie znam żadnego (a znam paru). To nadaje temu stereotypowi potrzebną moc, by się wyży… napisać na jego temat felieton. Zacznijmy od tej magicznej nieokreśloności kobiecych określeń czasu. Starałem się wyznaczyć wzór (uwaga! humanista zabiera się do liczenia). Jeśli minutka oznacza okres od 5 do 10 minut, 5 minut to 10 - 15 minut, a 10 minut to co najmniej 15 minut, a najczęściej jednak 30, to wynika z tego, że rzeczywisty czas oczekiwania x wzrasta względem czasu orzeczonego y w sposób logarytmiczny… Jeśli więc kobieta powie, że należy na nią poczekać pół godziny to stracimy… Wiecie co, pieprzyć to, nie mam pojęcia o czym mówię. Nie będzie wzoru. Powiem za to o czymś, o czym wiem. A wiem, że cały ten włożony czas nie daje wymiernych efektów. W moich męskich oczach wbiegająca do łazienki, rozentuzjazmowana na myśl o czekającej ją przygodzie dzierlata, robi tam makijaż i po powrocie wygląda tak

samo. Wnioski? Możliwe, że to moje męskie oczy są upośledzone – wykluczone, jednak przypuśćmy, że to prawda, to i tak ciężar upośledzenia spadnie na Was, które żyjecie w przekonaniu, iż w ten sposób można przypodobać się samcom. Możliwe też, że makijaż robi różnicę i to tak ogromną, że nigdy się z nim nie rozstajecie. Wbiegając do łazienki już go macie i wybiegając macie go jeszcze więcej, a to my żyjemy w kłamstwie. Warstwa makijażu pod warstwą makijażu pod warstwą makijażu, a pod spodem może być cokolwiek, nawet gazela. Domyślam się też, skąd Nolan brał inspiracje przy tworzeniu swojego matrioszkowego magnum opus, czyli Incepcji. Ostatecznie nie można wykluczyć, że to makijaż jest kłamstwem samym w sobie i przykrywką dla tajnych zapasów w kisielu, które jak wiemy rozgrywają się w pomieszczeniach dla dam. Ale w takim razie gdzie jest kisiel? I dlaczego te zapasy są w mojej łazience? Rozpisałem się, wybaczcie, ale naigrywanie się z makijażu musi być jakimś moim prywatnym zboczeniem. Przejdźmy do ubierania tego wymalowanego ciała. To na swój sposób urocze, jak przy tak ogromnych nakładach czasu i pieniędzy, po rozlicznych próbach łączenia łaszków w beznadziejnym poszukiwaniu własnego projektanckiego ja i tak przeważnie kończycie w dżinsach i koszulce. To dobrze, to świadczy o tym, jak instynktownie genialni są mężczyźni nawet nie myśląc dużo – bo my zawsze tak wyglądamy. Jeśli chcecie natomiast zasięgnąć z tego źródła niemyślącego dużo instynktownego, modowego geniuszu, to świetnie się składa, bo macie mnie. Przygotujcie się moje drogie, bo to odmieni wasze życia. Tak też moja rada brzmi… Ojej, wygląda na to, że wyczerpałem limit znaków na ten miesiąc.

Kamil Lipa

ksiaze.kam@gmail.com

TOUCHÉ | wrzesień 2012


jego punkt widzenia

| błazenada | 19

il. Basia Maroń

Staś szuka kobiety na jesień

Jesień zbliża się wielkimi krokami. To pewne. Kasztany nie mogą się doczekać spontanicznego spadania na głowy roztargnionym, zabieganym przechodniom. Tego możemy się domyślić. Kiście dojrzałej jarzębiny również czekają, żeby znaleźć się na kobiecej szyi w prześlicznym kontraście z białym giezłem. To wcale nie jest pewne. Prawdziwe korale z jarzębiny dawno ustąpiły miejsca miejskim, szklanym, plastikowym, kolorowo - odpustowym paciorkom, bez sensu, formy i treści. Prawdziwe korale z jarzębiny robią tylko chyba dzieci w przedszkolach, a z pewnością robiły ze dwadzieścia lat temu. Na nieszczęście jestem przekonany, że prawdziwe korale z jarzębiny zaginęły jak romantyczna wieś. Pobudź swoją wyobraźnię i Ty, i przenieś się ze mną na wieś. Tam, po mozolnym okresie żniw, nadchodzi niezwykle interesujący czas. Oto chłopi, wycieńczeni do granic możliwości młócką, zwożeniem siana i słomy do stodół, a i do stajni również, zdają sobie sprawę, że niedługo już zaczną się długie, jesiennie wieczory. A po nich będzie tylko gorzej, bo przyjdą dłuższe, jesiennie wieczory o smaku listopada, mgliste noce i sterty suchych liści. Jak może spędzić takie wieczory chłop? Jako, że to wieś polska na wskroś, z pewnością nie zabraknie mu najlepszej pocieszycielki chłopa – wódki, ale to przecież za mało, gdzieżby tam sama gorzała pomogła przetrwać jesienną deprechę. Odpowiedź prostsza jest niż Wam się wydaje – kobieta to lekarstwo na jesienne smutki samotnej nocy. Kobieta, przegna precz wszystkie czarne myśli, zapewni rozrywkę, ociepli dom i pewnie sama na tym skorzysta, a przynajmniej taką nadzieję ma chłop. Załóżmy, że nasz modelowy chłop po żniwach to żaden właściciel ziemski czy ekonom, wiecznie zajęty swoim kajetem, pełnym rubryk z jakimiś dziwnymi znakami, które niektórzy nazywają, o zgrozo, liczbami. Chłop, w kwiecie wieku, a nawet i młodszy, niech to będzie środkowy syn gospodarza, silnymi muskułami, a i poczuciem humoru obdarzon. Pozornie nic trudnego dla niego uwieść kobietę, a potem jedynie przytrzymać ją przy sobie, aż do kwietnia. Osadzając modelowego gospodarskiego Stasia w przestrzeni wybieram wieś lubelską, żeby nie było mu zbyt łatwo. Gdyby trafił niemota, do Beskidu Wyspowego, wtedy sprawa prosta. Zwołałby sobie grupę

TOUCHÉ | wrzesień 2012

baciarów i w ten tradycyjny, wyjątkowy sposób, podbijał niewieście serca. Hurmą gnając od jednej do drugiej zagrody, drąc się w niebogłosy, wybijając szyby i w niezrozumiały sposób zapewniając sobie uznanie panien i nienawiść ich matek. Wrzucam go zatem na wieś lubelską, tam beskidzki zwyczaj podrywania panien pozostaje nieznanym. Cóż mu pozostało, jeśli ma gadane, to może zagada wybrankę serca na śmierć niemalże, tym samym czyniąc ją spolegliwą i kompletnie nieoporną. A jeśli nie ma ? Może sięgnie po fortel jaki, nie mylić z fotelem, i ułoży pieśń, co lód serca dziewczyny skruszy. A może innej maści liryk, ale bez pomocy ekonoma o wątpliwych umiejętnościach klecenia wierszy się nie obędzie. Tyle kulturalnych sposobów, no przecież biedny nie zatańczy stukając obcasami, bo przecie ino łapcie ma. Czas chyba postawić na ostatni, a zarazem najprężniej rozwinięty atrybut męskości. Stasio, rozgarnięty raczej średnio, zachwyci młodą Kachnę pracą, tym co robi już od kilkunastu lat. Naniesie wody w wiadrach, najwięcej i najszybciej. Z największym zapałem drwa będzie rąbał, bez opamiętania i wykopki ogarnie i chałupę ociepli, a jakby mało było, to może ustrzeli jakiego zwierza w boru. Zostawi nasz Staś wszelkie konkurencję w tyle, a robiąc to na pokaz wszystko dla Kachny, zaimponuje jej zaradnością, łbem nie od parady oraz pewną ręką. Kachna biedna, co ma zrobić, jako że pierwszej urody nie jest, zahartowana na polu niczym wzorowa, chłopska kosa, ulegnie mu, ulegnie mu lekko, bez wierszy, bez tańców i śpiewów. Ona wie, że wszystkie tanie rozrywki nic nie znaczą, a to, co znaczenie ma, to oparcie znaleźć. A gdzie lepsze oparcie znajdzie niż w męskich ramionach, w węzłach muskułów, skrytych ledwie pod szorstką sukmaną. Co ważnym było wtedy, ważnym jest i dziś. Staśki pamiętajcie ! Jakub Jaworudzki Myślisz, że stać Cię na komentarz? Pisz: jesterjames@wp.pl


20 |

fashion

IT’S MY folk

Foto: Aleksandra Kozub i Rafał Kwaśniak (Karamell Studio) Projektant: Daria Florek, Marka Darié Wizaż: Monika Kudlińska (Gofero) Stylizacja włosów: Dorota Czortyk Modelki: Marzena Stachura i Joanna Ganczarska (AMQ)

Zdjęcia zrealizowano w Restauracji “Chata z Zalipia” w Katowicach przy ul. Wojewódzkiej 15. Serdecznie dziękujemy! www.chatazzalipia.pl

TOUCHÉ | wrzesień 2012


fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| 21


22 |

fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012


fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| 23


24 |

fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012


fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| 25


26 |

fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012


fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| 27


28 |

fashion

TOUCHÉ | wrzesień 2012


dział | 29

Pochwal się tym, co najcenniejsze

Daria Florek „…Decydujące zetknięcie z maszyną do szycia nastąpiło w wieku 7 lat, kiedy to chciałam, aby moja lalka miała niepowtarzalne spodnie dżinsowe. Pierwsza złamana igła, przemęczone małe stópki od wciskania pedału i zachwyt w oczach! Uszyłam to sama!...” tekst autorski zaczerpnięty ze źródła: http://www.ewakempny.blogspot.com/2010/06/z-miosci-do-innosci.html

Aktualnie projektantka ubioru oraz twórca marki Darié, oferującej projektowanie indywidualne klientom, którzy chcą wyglądać oryginalnie i niepowtarzalnie. Ten unikatowy projekt wydobywa piękno z każdej kobiety, podkreśla męskość każdego Pana i zachwyca każde dziecko, jak mówi sama projektantka. Jest absolwentką Technikum Odzieżowego nr.18 w Krakowie, ukończonego z tytułem Technika Technologii Odzieży. Na swoim koncie ma wiele kolekcji ubrań oraz strojów na indywidualne zamówienia. Swoje niepowtarzalne kreacje nazywa „perełkami”, każda z nich ma swój niepowtarzalny wygląd i duszę. Moda jest jej pasją oraz pracą, życie natchnieniem do tworzenia kolejnych nowych projektów, a czas spełnieniem następnych nietuzinkowych wyzwań. Jej dodatkowym zainteresowaniem stało się aranżowanie witryn sklepowych jak również wystroju sklepu. Wiedzę na temat wizualnego przestawienia produktu i tajników sprzedaży, poszerzyła odbywając kurs Visual Merchandising, który wykorzystuje w życiu artystycznym. Jej pasja, ciężka praca oraz miłość do oryginalności wyrastała z małego ziarenka. Teraz w zachwycie pielęgnuje jego plony. Więcej informacji na www.createbydariaflorek.blogspot.com.

TOUCHÉ | wrzesień 2012

promocja@touche.com.pl


30 |

fashion

Śląsk bardzo modny! W dniach 23-25 sierpnia miało miejsce wydarzenie kryjące się pod nazwą Modny Śląsk. Pomysłodawczynią i organizatorką imprezy była projektantka Ilona Kanclerz, osoba mocno zaangażowana w promocję młodych projektantów z regionu. Modny Śląsk, to nie tylko pokazy mody (choć przyznam, że była to dla mnie najciekawsza i najbardziej wyczekiwana część programu), podczas imprezy można było wziąć udział również w wykładach dotyczących historii mody, stylu lat 70, oraz dowiedzieć się, jak niewielkim kosztem można wskrzesić własne ubrania i nadać im inny charakter. Projekt ten był również okazją do promocji śląskich (i nie tylko) blogerów modowych, za sprawą konkursu na najlepszą stylizację, zorganizowanego przez Silesia Street Look. Dodam jeszcze, że również miałam przyjemność wziąć udział w tym konkursie, zdobywając wyróżnienie za swój pomysł na stylizację. Projekt Modny Śląsk pozwolił odkryć szerszemu gronu odbiorców wiele młodych talentów, które również zostały nagrodzone. Czy możemy mówić już o Śląsku, jako o kolejnym ważnym miejscu na mapie wydarzeń związanych z modą w naszym kraju? Czy doścignie swą sławą imprezy organizowane w Łodzi czy Warszawie? Póki co liczymy na kolejną edycję Modnego Śląska i kolejne talenty, które dzięki takim inicjatywom zapewnią sobie rozgłos, uznanie oraz lepszy start na swojej drodze związanej z modą. Fotorelacja: Sabina Bilska - sabinabilska.com

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/ http://www.maxmodels.pl/laff_vintage.html

TOUCHÉ | wrzesień 2012


fashion

| 31


32 |

film

| on i ona w kinie

On i Ona w kinie Podróż wypełniona milczeniem

„Akacje”/„Las acacias” Data premiery: 24 sierpnia 2012 (Polska), 12 maja 2011 (Świat) Reżyseria: Pablo Giorgelli Scenariusz: Pablo Giorgelli, Salvador Roselli Zdjęcia: Diego Poleri Obsada: German de Silva (Ruben), Hebe Duarte (Jacinta), Nayra Calle Mamani (Anahi)

Dystrybucja: AP Manana Czas trwania filmu: 1 godzina, 25 minut

Podobno milczenie jest złotem i to właśnie ono, podążając za maksymą Tołstoja, jest często najmądrzejszą odpowiedzią. Możemy się z tym zgodzić albo i nie, nasz wybór. Na pewno dla Rubena i Jacinty – pary bohaterów filmu Pablo Giorgelli’ego Akacje - brak bezpośredniego, werbalnego kontaktu działa oczyszczająco, urzeczywistnia swego rodzaju emocjonalną psychoterapię, jest zbawieniem. Jestem sceptycznie nastawiony do debiutu fabularnego reżysera pochodzącego z Argentyny. Wprawdzie stworzył przejrzystą, pełną – nomen omen – niedomówień historię nietuzinkowej relacji, rodzącej się pomiędzy kobietą po przejściach a mężczyzną z przeszłością, ale świat, w którym trwają charakteryzuje się tak ogromną dozą jednostajności i monotonii, że nie potrafiłem wdrożyć się w niego z pełnym zaangażowaniem. Niejednokrotnie wytrącony ze skupienia, ziewałem – tak samo jak robią to bohaterowie filmu – trochę od niechcenia, trochę z przymusu. Akacje to wręcz książkowy przykład „kina drogi”. Podróż rozpoczyna się w Paragwaju. Zamknięty w sobie Ruben jest kierowcą ciężarówki załadowanej po brzegi drewnem. Z konieczności i polecenia zabiera ze sobą młodą matkę z dzieckiem, która do Buenos Aires (kresu ich podróży) udaje się w poszukiwaniu lepszego, barwniejszego bytu. Nie mają sobie nic do powiedzenia, nie chcą się uzewnętrzniać, boją się nawet kontaktu wzrokowego. Łączy ich jedynie każdy przebyty kilometr, piękne, dziewicze wręcz widoki za oknem i smutek płynący z oczu. Na kolanach kobiety siedzi pięciomiesięczna Anahi – córka bohaterki. Spokojna, opanowana, przyjaźnie nastawiona do kierowcy. To właśnie dziewczynka buduje coraz to większą i silniejszą symbiozę kobiety i mężczyzny. Wywołuje wspomnienia, prowokuje czułość i troskliwość, symbolizuje czystość i nieskalanie, którego tak bardzo pragną dorosłe postaci. Gdy podróż dobiegła końca, a cudowne stepy i lasy zza okna ciężarówki zastąpione zostały przez małe domki w Buenos Aires, bohaterowie są gotowi na okazanie głęboko skrywanych uczuć. Mogło być tak pięknie… Cała historia pozbawiona jest frazesów i truizmów, ale permanentna, chroniczna wręcz nuda bijąca z wielu sekwencji skutecznie niweluje pozytywne aspekty dzieła. Najbardziej brakuje mi w Akacjach pewnej ciągłości umotywowanej słowami i dialogiem, a gdy sporadycznie bohaterowie wypowiedzą jakąś kwestię, okazuje się ona błaha. Może i milczenie jest złotem, ale mowa przecież srebrem. Elizo, a czy Ciebie Giorgelli uwiódł swym, jakby nie patrzeć, niemym obrazem?!

Bartosz Friese

TOUCHÉ | wrzesień 2012


dział | 33

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski. Piękna... Nuda Muszę przyznać, że choć jestem zwolenniczką minimalizmu, obraz Pablo Giorgelliego nie oczarował mnie swoją prostotą. Z jednej strony historia to urzekająca, lecz z drugiej nie jestem w stanie oprzeć się wrażeniu, że na jej podstawie wywnioskować możemy tylko jedno: miłość ludzi dojrzałych jest smutna. Nie nastawiajcie się więc, drodzy czytelnicy, na pocieszającą wizję namiętnego uczucia pełnego pasji, zrodzonego w podróży. Nic z tych rzeczy. Z przykrością przyznaję, że i ja ziewałam podczas filmowego seansu. Oglądając Akacje widz czuje się bowiem tak, jakby fizycznie uczestniczył w nużącej podróży odbywanej tirem po autostradach, której towarzyszą obrazy natury, przecinane jedynie przez stacje benzynowe i mijane miasta. Senność wzmaga natomiast cisza, którą musimy znosić przez cały film, niemal nieustannie. Połączenie mało interesującej scenerii i niemej akcji rozgrywającej się między bohaterami nie okazało się być powalającym na kolana rozwiązaniem. Jest być może i swego rodzaju magia w subtelności gestów i w sposobie, w jaki więź nawiązuje się między kierowcą ciężarówki, Rubenem (Germán de Silva) a jego pasażerką, Jacintą (Hebe Duarte), ponieważ pokazuje, jak niewiele potrzeba, by między dwojgiem ludzi rozkwitło szczere i pozbawione obłudy uczucie. Jacinta podróżuje ze swą pięciomiesięczną córeczką, Anahi (Nayra Calle Mamani), która staje się powodem rodzącej się między dorosłymi przyjaźni. Podobieństwo sytuacji życiowych, w jakich oboje się znajdują, również okazuje się pomocne. W subtelnych dialogach, pozbawionych fałszu i niewykraczających poza realia podróży, stopniowo wzrastać zaczyna wyczuwalna przez widza swoboda. Pod względem psychologicznym relacja Rubena i Jacinty jest więc jak najbardziej wiarygodna. Odnoszę jednak przykre wrażenie, że czegoś w filmie Giorgelliego zabrakło. Idąc do kina na seans Akacji, miałam wysokie oczekiwania. Spodziewałam się filmowego minimalizmu, lecz raczej w stylu Jima Jarmusha, niż w tym, jaki zobaczyłam na ekranie. Różnica między Jarmushem i choćby jego rewelacyjnym Limits of control a Giorgellim polega na jakości słów jakie padają w czasie filmu. W przypadku Jarmusha, wszystkie kwestie wypowiadane przez bohaterów jego filmów, nawet jeśli są to kwestie ograniczone do zaledwie paru zdań, zapadają w pamięć przez swą dobitność i magię. Magii tej nie odnalazłam w Akacjach, co dodatkowo sprawia, że historia nudzi nas swym namacalnym realizmem. Nic się nie dzieje.

Eliza Ortemska

TOUCHÉ | wrzesień 2012


34 |

film

| nowość

Mroczny portret Rosji

„Portret o zmierzchu” / „Portret v sumerkakh” Data premiery: 17 sierpnia 2012 (Polska), czerwiec 2011 (Świat) Reżyseria: Angelina Nikonova Scenariusz: Angelina Nikonova, Olga Dykhovichnaya Zdjęcia: Eben Bull Obsada: Olga Dykhovichnaya (Marina), Sergei Borisov (Andriej) Dystrubucja: Art House Czas trwania filmu: 1 godzina, 45 minut

Chyba wszyscy choć raz doświadczyliśmy uczucia otumanienia po obejrzeniu filmu. W osłupieniu wpatrujemy się pustym wzrokiem w napisy końcowe, będąc pod wrażeniem tego, co właśnie zobaczyliśmy. Portret o zmierzchu Angeliny Nikonovej z pewnością należy właśnie do tych obrazów, które zapadając w pamięć zagnieżdżają się gdzieś w umyśle i uporczywie o sobie przypominają przynajmniej przez kilka kolejnych godzin po seansie. Nie bez powodu film wywołał kontrowersje i doczekał się skrajnie różnych recenzji. Marina (Olga Dykhovichnaya) to trzydziestolatka, która zdaje się mieć wszystko, czego może pragnąć kobieta: męża biznesmena, satysfakcjonującą pracę, grono przyjaciół i przytulne mieszkanie. Słowem – poukładane, dostatnie życie. Jednak każdy medal ma dwie strony. Mąż ją zdradza, przy czym ona sama nie jest niewinna, przyjaciele snują intrygi, a za oknami mieszkania rozpościera się szara, rosyjska rzeczywistość – brudne ulice, obskurne bary i anonimowi ludzie. Nagły przewrót prowokujący Marinę do zmiany dotychczasowego, „udawanego”, aczkolwiek wygodnego życia następuje w momencie, gdy zostaje ona brutalnie zgwałcona przez milicjantów z drogówki. Początkowe załamanie i chęć zemsty na swoich oprawcach ustępuje całkowicie niespodziewanej fascynacji jednym z nich, która następnie rodzi perwersyjny, niemal masochistyczny związek. Nikonova kreuje brutalny, do bólu naturalistyczny a niekiedy

wręcz karykaturalny obraz Rosji, gdzie panuje powszechna znieczulica, a wszystko dookoła maluje się w szarościach. Przy takiej tematyce i scenerii niski budżet nie jest problemem, a wręcz atutem, podobnie jak brak muzyki i nieprzegadane dialogi. Wiele scen można odczytywać symbolicznie, ale właśnie tu trzeba zadać pytanie: czy film ten rzeczywiście oferuje jakiekolwiek przesłanie, czy jest jedynie pustą wydmuszką, mającą wywołać szok? A może to dziwne uczucie, kiedy ma się ochotę zasłonić oczy lub wyjść z sali kinowej spowodowane jest faktem, iż Marina wypowiada na głos to, do czego każdy z nas boi się przyznać? Trudno powiedzieć. Zwłaszcza zachowanie głównej bohaterki budzi wątpliwości. Olga Dykhovichnaya stworzyła postać kobiety kierującej się skomplikowanymi motywami, stopniowo popadającej w autodestrukcję, godzącej się na upokorzenia i uległość mężczyźnie, który przecież początkowo był jej oprawcą. Dla jednych jej działania mogą być wątpliwe psychologicznie, a dla innych wręcz przeciwnie, jeśli rozpatruje się je według syndromu sztokholmskiego. To właśnie psychologia głównej bohaterki w zestawieniu z szokującymi scenami rozgrywającymi się w mrocznych uliczkach rosyjskiego miasta stanowią przedmiot kontrowersji. Kto doszukuje się w tym głębszego sensu na pewno go odnajdzie, ale niejednoznaczność i mnogość interpretacji może wręcz przytłaczać. Portret o zmierzchu podejmuje wiele społecznych problemów, ale żaden wątek nie wysuwa się na pierwszy plan. Widz wybierając się do kina spodziewać się może filmu o gwałcie i jego konsekwencjach, ale nic bardziej mylnego. W istocie każdy dostrzeże tutaj to, co najbliższe jest jego sercu. Dla jednych będzie to film o utracie człowieczeństwa przez rosyjskie społeczeństwo, dla innych portret kobiety, która nie potrafi poradzić sobie z własnym życiem, a dla niektórych jedynie usilną próbą wywołania u widza wstrząsu. Zakończenie pozostawia zdecydowanie więcej pytań niż odpowiedzi. Owa mnogość możliwości odbioru przemawia na korzyść i autentyczność obrazu Nikonovej, bo czyż życie każdego z nas jest do końca jednoznaczne i przewidywalne? Kasia Trząska

TOUCHÉ | wrzesień 2012


film

| nowość | 35

Bękarty PRL’u

„Yuma” Data premiery: 10 sierpnia 2012 Reżyseria: Piotr Mularuk Scenariusz: Piotr Mularuk, Wojciech Gajewicz Zdjęcia: Tomasz Dobrowolski, Paweł Dyllus, Jacek Podgórski Obsada: Jakub Gierszał (Zyga), Katarzyna Figura (Halinka), Tomasz Kot (Opat) Dystrybucja: Kino Swiat Czas trwania filmu: 1 godzina 53 minuty

Po obejrzeniu zwiastuna Yumy nabrałam przekonania, że przyszło mi się mierzyć z kolejnym polskim, komediowym „zakalcem”. Byłam nawet gotowa sięgnąć po „kilka głębszych” na znieczulenie przed seansem, ale to przecież nie przystoi dziennikarce Touché. Ku mojemu zdziwieniu film sam w sobie okazał się być lekarstwem na mój sceptycyzm. Sporo w nim autoironicznego dystansu, trafnych spostrzeżeń na temat polskiej mentalności oraz historii opowiedzianych pół żartem pół serio, chwilami przypominającymi humor niczym z Bękartów wojny. Reżyser sprawnie poprowadził wielowątkową opowieść, na którą składają się trzy rodzaje narracji. W pierwszej z nich, romantyczno-obyczajowej, poznajemy głównych bohaterów: czwórkę przyjaciół żyjących odległymi złudzeniami o lepszym, zachodnim świecie z kolorowych gazet, nijak mającym się do ich prowincjonalnej rzeczywistości. Mularuk bez skrupułów przypomina widzom młodość dojrzewającą na przełomie transformacji ustrojowej: zachwycającą się oryginalnymi adidasami i dżinsami, obklejającą ściany plakatami z Bravo - jednym słowem cudownie kiczowatą. Główny bohater – Zyga – zafascynowany bogactwem niemieckie-

TOUCHÉ | wrzesień 2012

go kapitalizmu, postanawia sprowadzić zachód do swojego miasteczka. Jak się jednak okazuje rewolucja ustrojowa nie zawsze idzie w parze z ewolucją mentalno-społeczną. Zyga jeździ do Niemiec na tzw. „jumę”, aby zabierać „bogatym szwabom” to, co nam, biednym zabrali podczas wojny. Tak zaczyna się jego krótka kariera lokalnego Robin Hooda, opowiedziana językiem stylizowanym na western. Nie jest to jednak nieudana próba przeniesienia na rodzimy grunt zachodnich konwencji. To raczej pastiszowa zabawa regułami gatunku oraz warstwą wizualną. Odwołanie do konwencji to także narządzie służące kreacji świata tworzonego przez głównego bohatera, inspirującego się Dzikim Zachodem, a w szczególności postacią szlachetnego Dana Evansa z filmu 3:10 do Yumy. Po bohaterskim westernie reżyser serwuje nam pełne napięcia kino akcji, wykorzystujące ikony filmu gangsterskiego. Zyga traci swoją niewinność i przyjmuje rolę mafijnego boss’a, za którym murem stoją jego przyjaciele oraz mieszkańcy miasteczka. Zachłyśnięty poczuciem władzy chłopak gubi swoją początkową motywację. Reżyser skupił się na tym, aby wystarczająco uzasadnić postępowanie Zygi, jednak wielość wątków sprawia, że w końcu tracimy rozeznanie czy chodzi mu o szacunek, zabawę, dziewczynę czy też pseudo-sprawiedliwość? W Yumie spotkamy także rosyjskiego mafiosa, chciwą burdelmamę, nieszczęśliwie zakochaną nastolatkę, przygłupiego mięśniaka oraz zdesperowanego policjanta z urażoną męską dumą. Mimo mnogości motywów widz nie traci orientacji w przebiegu akcji. Znakomite kreacje Kuby Gierszała (który wyrasta na znak jakości polskiego kina), Tomasza Kota oraz Kasi Figury, nie przyćmiły jednak naprawdę świetnie spisujących się na drugim planie Krzysztofa Skoniecznego, Kazimierza Mazura i Jakuba Kamieńskiego. Yuma doskonale ukazuje paradoksy polskiej rzeczywistości w czasach wczesnego kapitalizmu oraz bawi się stereotypami narodowymi. To także sentymentalna podróż w krainę obciachu lat 90-tych oraz frapująca refleksja na temat sprawiedliwości. Słowa uznania dla reżysera za odważne wykorzystanie w filmie kilku stylistyk, nie zawsze sprawdzających się w naszej kinematografii. Niedosyt pozostawiać może jedynie miejscami nazbyt prostacka warstwa dialogowa. Yuma to połączenie kina akcji, romansu i dramatu, jednak w moim odczuciu to przede wszystkim komedia, która na tle innych polskich filmów tego gatunku wypada całkiem dobrze. Agnieszka Różańska


36 |

film

| analiza starego dzieła

Życie przed oczyma

„Tam, gdzie rosną poziomki” (1957) Reżyseria: Ingmar Bergman Przyjęło się uważać, iż sędziwy wiek jest czasem rozliczania się człowieka ze swoim życiem, sentymentalnych wspomnień radosnych chwil z dzieciństwa czy też gorzkich rozczarowań lat późniejszych. Tego rodzaju wycieczka w przeszłość może jednak ukazać coś, na co nie każdy jest przygotowany – podejmowane pochopnie decyzje, egoizm, upór i zranione uczucia innych. Nie każdy ma odwagę, aby wyprawić się w taką podróż, a tym bardziej poddać przykre zdarzenia z przeszłości refleksji, która może przysporzyć bólu i cierpienia. Ryzyko takie podejmuje profesor Isaak Borg – bohater wspaniałej historii w reżyserii Ingmara Bergmana o myląco słodkim tytule: Tam, gdzie rosną poziomki z roku 1957. Siedemdziesięciopięcioletni lekarz wybiera się w podróż do rodzinnego miasta Lund, gdzie ma odbyć się uroczysta ceremonia z okazji jubileuszu jego pracy. W samochodowej wyprawie towarzyszy mu synowa – Marianna. Relacja tej dwójki bardzo szybko zostaje przedstawiona widzowi poprzez słowa Marianny, która określa sędziwego profesora jako bezdusznego egocentryka, niepotrafiącego okazywać uczuć, ani emocji. Te dość brutalne słowa (choć sformułowane przez kobietę o nienagannych manierach, darzącą wielkim szacunkiem rozmówcę), nie wywołują gniewu Isaaka. Co więcej, profesor z uśmiechem przytakuje, potwierdzając zgodność epitetów użytych przez synową z jego charakterem. Podróż tej dwójki nie zapowiada emocjonujących zdarzeń, ani spektakularnych zwrotów akcji. To wyprawa profesora w głąb jego duszy, pełna zadumy i rozważań nad (czy całkiem?) straconym życiem. Ważnym elementem tej introspektywnej i zarazem retrospektywnej drogi są sny Isaaka. Pierwszy, bardzo znamienny, pojawia się w noc poprzedzającą wyjazd. Obrazy, pojawiające się

w umyśle śpiącego profesora naszpikowane są symbolami. Opustoszała ulica, podupadające budynki, trumna ze zwłokami, tworzą scenerię budzącą niepokój i strach. W środku tego krajobrazu znajduje się Borg – niepewny, przerażony. Wiszący zegar bez wskazówek oznacza bezczas, w którym zagubił się osamotniony profesor. Człowiek bez twarzy i przejeżdżająca furmanka z trumną to symbole zbliżającej się śmierci, której tak bardzo obawia się Isaak. Te mroczne obrazy stają się prologiem do dalszych losów bohatera, opowiedzianych przez reżysera, który ponoć bardzo osobiście traktował to dzieło, a lęki i obawy profesora przed samotnością i śmiercią były tak naprawdę jego własnymi. Powrót Isaaka Borga w rodzinne strony przywołuje wspomnienie pierwszej miłości. Miłości nieodwzajemnionej, gdyż jego ukochana – kuzynka Sara – obdarzyła miłością brata profesora, o charakterze zupełnie przeciwnym do naszego bohatera – pełnego wigoru, nieobliczalnego, zawadiackiego. O wspomnieniu tamtych przeżyć nie pozwala zapomnieć również trójka autostopowiczów, którzy zabierają się w podróż z profesorem. Dziewczyna, łudząco podobna do dawnej ukochanej z młodości i dwójka jej adoratorów, którzy są odzwierciedleniem charakterów młodego Isaaka i jego brata, prowokują profesora do refleksji nad utraconą miłością. Droga, jaką wspólnie pokonują Isaak i Marianna zmusza także tych dwoje do zmiany relacji między nimi. W przypływie emocji kobieta opowiada staruszkowi o jej małżeństwie. Syn profesora okazuje się być bardzo podobny do ojca: bezduszny, pogrążony w swej pracy, bierny, martwy za życia. W dodatku Evald obwinia ojca za swój stan obojętności wobec świata i bliskich. Rozmowa profesora z Marianną jest dopełnieniem rozważań Borga nad jego życiem. Ostatnia scena zwiastuje wielkie zmiany w życiu staruszka. Ofiaruje banalne, acz kojące pocieszenie, iż nigdy nie jest za późno na zmiany. Profesor zdaje się być pogodzony ze swoją przeszłością i w spokoju oczekiwać tego, co ma nadejść, nawet jeśli ma to mieć

TOUCHÉ | wrzesień 2012


film

znamiona ostateczności. Ostatni obraz, rysowany w podświadomości Borga to krajobraz rodzinnego domu i widok szczęśliwych rodziców, napawający radością i dający nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Wyprawa okazuje się być terapią także dla synowej i towarzyszki podróży profesora – Marianny. Wraca ona do Lund, do męża, aby poinformować go, że chce urodzić ich dziecko, nawet jeśli ma to spowodować rozstanie. Bohaterka filmu jest bardzo charakterystyczną i znaczącą postacią. Do momentu oczyszczającej rozmowy kobiety z Isaakiem, Marianna stwarza wrażenie silnej, zdecydowanej, rządzącej hetery. Jednak w obecności Evalda staje się delikatną istotą, pragnącą nade wszystko miłości i wsparcia ze strony męża, ciągle świadomej swych oczekiwań od życia i partnera, ale zdecydowanej pracować nad wspólnym dobrem bez egoistycznych zapędów. Dzięki podróży spędzonej z Borgiem seniorem, kobieta zaczyna w pewien sposób rozumieć zachowanie ojca i syna. W przeciwieństwie do nieudanego małżeństwa profesora, związek Marianny i Evalda wydaje się być możliwy do uratowania właśnie dzięki postawie młodej żony. Na szczególną uwagę i kilka dodatkowych słów zasługują odtwórcy głównych postaci – Victor Sjostrom i Ingrid Thulin. Sjostrom przejmująco wcielił się w rolę zmęczonego życiem staruszka, któremu potrzeba było dosłownej i symbolicznej podróży, aby odkryć życie na nowo i rozliczyć się z przeszłością. Dobrotliwy uśmiech, ale i zimne, obojętne spojrzenie egocentrycznego profesora to zasługa nie tylko aparycji aktora, ale również jego doskonałej gry, dzięki której Sjostrom ujmuje widza i zmusza go do nieodwracania wzroku ani na moment. Doskonała w swej roli jest również Thulin. To prawdziwa kobieta swoich czasów – zimna, wyrachowana, niezależna elegantka, która potrafi zawładnąć sercem mężczyzny. Taka jest na zewnątrz, na pokaz. Wewnątrz jest kochającą żoną, pragnącą stworzyć z ukochanym szczęśliwą rodzinę, pełną miłości i szczęścia. Jest zarówno napastnikiem, jak i ofiarą, ale potrafiącą wskrzesić swą siłę i uratować siebie i bliskich. Ta dwójka została zestawiona ze sobą w bardzo interesujący sposób. Oboje początkowo nie potrafią pogodzić się ze swoimi demonami, obawami. On jest starym człowiekiem, który boi się śmierci i samotności. Ona – fizycznie młoda, duchowo dorównuje wiekiem profesorowi, również lękając się samotności. W ostatniej scenie spotykają się wreszcie w odpowiednich dla siebie rolach. Sędziwy profesor odpoczywa przepełniony spokojem w otoczeniu bliskich mu ludzi. Marianna całuje go na dobranoc, wracając na potańcówkę wraz z mężem, aby cieszyć się swoją młodością i szczęściem. Często mówi się o tym filmie jako o trudnym dziele. Owszem, pełno w nim symboli, metafor wymagających od widza dogłębnej analizy. Jednak czy opowiedziana w nim historia jest faktycznie trudna do zrozumienia, przeżywania? Fabuła jest tu prosta i klarowna. Pragnienia bohaterów jak najbardziej nam bliskie. I właśnie dzięki tej prostocie dzieło to ma ogromną siłę przekazu, która długo nie pozwala nam o nim zapomnieć.

TOUCHÉ | wrzesień 2012

Aneta Władarz

| analiza starego dzieła | 37

Pochwal się tym, co najcenniejsze

promocja@touche.com.pl


38 |

film

| w domowym zaciszu

Bazyl. Człowiek z arsenałem pomysłów

„Bazyl. Człowiek z kulą w głowie” / „Micmacs à tire-larigot” Data premiery: 10.09.2010 (Polska), 15.09.2009 (Świat) Reżyseria: Jean-Perre Jeunet Scenariusz: Jean-Perre Jeunet, Guillaume Laurant Zdjęcia: Tetsuo Nagata Obsada: Dany Boon (Bazyl), Andre Dussollier (Nicolas Thibault de Fenouillet), Nicilas Marie (Francois Marconi), Dominigue Pinion (Gryzak), Julie Ferrier (Kobieta guma), Jean-Pierre Marielle (Puszka), Omar Sy (Remington), Yolande Moreau (Kuchcia), Marie-Julie Baup (Rachcia), Michel Cremades (Mały Pierre) Dystrybucja: Syrena Films Czas trwania filmu: 1 godzina 45 minut

Jean-Pierre Jeunet jest baśniopisarzem. Niewątpliwie potrafi zaczarować widza plastycznie wykreowanym światem graniczącym z rzeczywistością, urzec nieprawdopodobną historią z domieszką subtelności i humoru, wzruszyć, a nawet zaintrygować. Po siedmiu latach od powstania czarującej opowieści o Amelii Kurczaczek przyszedł czas na Bazyla. Widz po raz kolejny zasiadł przed telewizorem, by chłonąć i zostać pochłoniętym przez magiczne kino francuskiego reżysera. Bazyl (Dany Boon) to niepozorny mężczyzna pracujący w wypożyczalni filmów, miłośnik kina i serków topionych, który pewnej nocy zostaje nieopatrznie postrzelony w głowę. Kula jednak utkwiła w jego czaszce i tam też pozostanie, gdyż lekarze nie decydują się na operację. Bazyl w jednej chwili traci wszystko – mieszkanie, pracę, dobytek. Zostaje sam, podobnie jak w dzieciństwie, kiedy

ojciec zginął rozbrajając minę przeciwpiechotną, a matka trafiła do szpitala psychiatrycznego. Ma jednak niezwykły dar – potrafi zwrócić na siebie uwagę. Grunt to mieć głowę pełną pomysłów. Żyjąc z dnia na dzień spotyka starszego człowieka - Puszkę (Jean-Pierre Mariele), który wprowadza go w ekscentryczny świat ludzi z wysypiska śmieci, a ci stają się jego rodziną. Podobnie jak nowy członek familii są oni obdarowani specyficznymi talentami. Bazyl postanawia przy współudziale najbliższych zemścić się na dostawcach broni, przez których ucierpiał nie tylko on, ale i inni ludzie. Jak na Jeuneta przystało nie może to być zwykła intryga... Francuski reżyser tworzy mieszankę baśniowości i komedii kryminalnej, łącząc przy tym nowoczesność z „techonologią z odzysku”, przeciwstawiając sobie świat bogaczy z biedakami, pasjonatów z kolekcjonerami, obraz rodziny z jej ułudą, historię jak z książki, z prawdziwymi wydarzeniami z życia Francji. Jeunet pod płaszczykiem pięknych kadrów i niezwykłej opowieści przemyca morał traktujący w sposób ogólny o polityce zbrojnej państwa. Wydaje się, jakby w ten sposób chciał zwrócić uwagę zwykłego odbiorcy. Film bowiem nie jest przesadnie wielowarstwowy i skomplikowany. Reżyser stworzył specyficzną wariację na temat niezwykle aktualny, demaskując Francję handlującą bronią. Tytułową postać odbieram jako swoisty hołd oddany postaci wybitnego artysty – Charliego Chaplina – trampa i komedianta, którego mimikę i ruchy stara się naśladować Bazyl. To także ukłon w kierunku kina niemego, bowiem bohater niejednokrotnie używa gestów, aniżeli słów, by wyrazić swoje uczucia. Ciało i umysł tworzą w tym przypadku jedność. Francuski reżyser bawi się z widzem nie tylko na płaszczyźnie konwencji, ale również obrazu. Barwne i skontrastowane zdjęcia Tetsuo Nagaty oraz urzekające kreacje aktorskie (pragnę zwrócić uwagę na genialną rolę Dany’ego Boona i Dominique’a Pinion) pozwalają widzowi w pełni zanurzyć się w baśniowej historii, pozbawiając go świadomości mijającego czasu. Jedynie muzyka wydaje się nie przykuwać uwagi i być dalekim tłem dla całej historii. W przeciwieństwie do poprzednich dzieł Jeuneta, nie da się jej zaakcentować, a co za tym idzie równie mocno nią zachwycać. Warto zwrócić uwagę, że Bazyl jest trzecią wspólną produkcją Jean-Pierre Jeuneta ze scenarzystą Guillaumem Laurantem. Obaj nie utracili instynktu do budowania nieprzeciętnego świata przedstawionego i „fikuśnej” narracji. Ponownie wracają do Paryża kreując świat z pogranicza realności, w którym nie brakuje relacji z innymi tekstami filmowymi. Komizm sytuacji jest naturalną cechą ich współpracy. A najistotniejszy jest Bazyl - człowiek z kulą w głowie i jego historia.

Magdalena Kudłacz

TOUCHÉ | wrzesień 2012


dział | 39

Info Kulturalne

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

Po Dniach Województwa Śląskiego, przyszedł czas na kolejne, wielkie święto w Katowicach. 147 urodziny miasta (6-9 września) obchodzone będą z wielką pompą. Na scenach pojawią się tuzy polskiej muzyki rozrywkowej (Kayah, Maciej Maleńczuk, Kora) oraz wokaliści reprezentujący nurt muzyki rockowej i alternatywnej (Kari Amirian, Fisz, Brodka). Urodziny trwające aż 4 dni odbywać się będą w trzech, słynnych miejscach Katowic. Uczta (nie tylko) dla Ślązaków! Malownicza Włodawa zaprasza wszystkich spragnionych muzyki i sztuki na Festiwal Trzech Kultur. W tym roku obędzie się on w dniach 9-11 września. Impreza, której punktem centralnym będzie wszelako rozumiana miłość, oferuje zarówno wystawy fotografii, jak i dostarczające niesamowitych wrażeń koncerty. We wrześniu również organizatorzy festiwali przygotowali coś dla filmomaniaków. W dniach od 13 do 15 września w Gdyni możemy zobaczyć filmy historyczne odnoszące się do wydarzeń z lat 1944 – 1989 w ramach festiwalu „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci”. To wyjątkowe widowisko okraszone zostanie koncertami i debatami z polskimi reżyserami, dziennikarzami i publicystami. Nie lada gratka dla fanów dobrego kina i historii! Natomiast w Krakowie w ciągu zaledwie dwóch dni bawić się możemy na Festiwalu Życia (15-16.09). Szereg atrakcji i koncertów (Majka Jeżowska i Mietek Szcześniak to bodaj największe gwiazdy) przysporzą radości zarówno dorosłym, jak i dzieciom. Idealny sposób na spędzenie rodzinnie wolnego czasu! Fanów i miłośników teatru nie może zabraknąć 14 października na Konfrontacjach Teatralnych. Ten międzynarodowy festiwal co roku zrzesza najlepszych, współczesnych twórców teatralnych. Podczas trwającej osiem dni imprezy, swoje przedstawienia pokażą publiczności między innymi: Grzegorz Jarzyna, duet Strzępka-Demirski oraz szeroko komentowany teatr z Tibilisi. Aby ambitnie podsumować i zakończyć wrześniowe tournée po polskich festiwalach, zapraszamy na XVI Festiwal Nauki w Warszawie. 21 – 30 września inwestujemy więc w swój rozwój. Jak szumnie brzmi hasło proklamujące Festiwal: Brak inwestycji w naukę to inwestycja w ignorancję, wszyscy poszerzmy więc swoją wiedzę. Najlepszy na to sposób znajdziemy zapewne podczas tego wydarzenia.

TOUCHÉ | wrzesień 2012

Bartosz Friese

promocja@touche.com.pl


40 |

muzyka

| felieton muzyczny

Nihil novi sub sole luna

Alanis Morissette Havoc and Bright Lights Wytwórnia: Sony Music Premiera płyty: 28.08.2012

Wakacyjny jeszcze nastrój każe mi podejść do tematu na luzie, więc dziś, zamiast silić się na wyszukane sformułowania i rzeczowy ton, po prostu sobie pogawędzę. Alanis darzę sentymentem tego samego sortu, co Madonnę – coś tam znam, kilka piosenek zanucę, jeszcze inne od lat nie schodzą z mojej życiowej listy przebojów i właściwie ani by mnie one grzały, ani ziębiły, gdybym nie był fanem… Sailor Moon (Czarodziejki z Księżyca, NIE CZARODZIEJEK, na litość boską, ja nie przekręcam innym ludziom tytułów ich ulubionych filmów). Szczęśliwym trafem jestem nim, a co za tym idzie – dwieście poranków mego dziecięctwa spędziłem przed telewizorem, wyczekując kolejnych przygód ciapowatej Usagi Tsukino i reszty wesołej gromadki. I kiedy tak wyczekiwałem i wyczekiwałem (a jako człowiek niezmiernie młody odczuwałem upływ czasu dotkliwiej niż programowi z Polsatu), to zawsze kres moim mękom kładły dwa teledyski – Ray of Light starej dziwaczki (wtedy pani mych snów) i Hands Clean naszej dzisiejszej heroiny. Co za radość!

Jeszcze tylko trzy, cztery minuty i wreszcie ujrzę moje ukochane Sailorki i Tuxedo, bohatera o najprecyzyjniejszym wyczuciu czasu w historii filmu! (Tu pragnę pozdrowić redaktor naczelną, ona też to lubi, tylko wygląda tak poważnie na zdjęciach.) Kilka lat później, kiedy Sailorki dawno już zeszły ze srebrnego ekranu (zbrodnia), natknąłem się na singiel Hands Clean w promocyjnej cenie i niewiele się zastanawiając, dałem się ponieść fali ciepła w sercu w kierunku kasy, w dłoni dzierżąc plastikowe pudełko. Na krążku były jeszcze dwa utwory, z których jednego nie pamiętam, a drugi wprost kocham – mówię o świetnym Symptoms. Dzięki temu wkręciłem się w twórczość Alanis; nigdy nie była to miłość do granic i na zawsze (jak do Sailorek), ale przyjemnie było sobie posłuchać. Wszelako spotkanie z najnowszym albumem artystki do przyjemności nie należało. Nie jestem pewien, czemu tak alergicznie zareagowałem na Havoc and Bright Lights, nie powiedziałbym, że płyta jest znacznie gorsza od poprzednich (jest gorsza, po prostu gorsza, tyle), ale wydaje mi się, że powodem może być przesycenie Alanis w Alanis. Można ratować płytę stwierdzeniem, że Kanadyjka trzyma się wyznaczonej lata temu ścieżki i cechuje ją konsekwencja stylu, ale to daremne, asekuracyjne gadanie. Płyta jest po prostu wtórna jak diabli, piękna Alanis zjadła wszystkie swoje piosenki i je wyrzygała, zjadła ponownie, by zmielić je na gładką masę i wyrzygała raz jeszcze, tworząc unikalne, lecz wciąż pozbawione świeżości kleksy. Promujący płytę radiowy singiel Guardian to naprawdę słaby utwór. Zdarzają się dzieła, nie tylko muzyczne, w których subtelna treść wyrażona w mocnej formie się broni, ale ta piosenka brzmi jak sklecona na szybko z różnych skrawków. Ja słyszę w niej tylko zgrzyt. Jak mówi artystka, jej teksty to emocjonalny, psychologiczny, społeczny i filozoficzny komentarz do otaczającego ją świata. Żywię obawę, że biedna Alanis cofnęła się w rozwoju o dobre 20 lat – taka warstwa liryczna jest dobra na cichy debiut wokalistki pop, nie dla dorosłej kobiety i dobrego muzyka. Nie znajduję ratunku dla tego wydawnictwa, choć nie boję się też o stan konta Morissette w najbliższych miesiącach – fani przykryją wpadkę dolarami. Trochę jednak szkoda, bo Alanis ma naprawdę piękny głos o niezapomnianej barwie, chciałoby się go posłuchać w lepszym materiale. Płyta ma ładną, przyciągającą błękitem nieba wzrok okładkę. Gdy tylko ją zobaczycie na sklepowej półce, uciekajcie. Maciek Pawlak

TOUCHÉ | wrzesień 2012


muzyka

| nowość | 41

Magnetyzm X

The XX Coexist Wytwórnia: Sonic Distribution Premiera płyty: 10.09.2012

Zamknąć oczy, choć na chwilę zapomnieć o szaleństwie tego świata i po raz kolejny dryfować łagodnie na fali dźwięków ich magnetycznej muzyki... Po trzech długich latach to egoistyczne pragnienie mojego jestestwa w końcu zostało zaspokojone. Siła przyciągania debiutanckiego albumu angielskiej grupy The xx zatytułowanego po prostu xx sprawiła, że na ten krążek czekałam z niecierpliwością. Coexist nie zawiódł moich oczekiwań – znów bezwstydnie dałam się uwieść! Muzyka tworzona przez The xx opiera się na połączeniu prostych, a zarazem melancholijnych melodii z wokalem, za który w zespole odpowiadają Romy Madley Croft oraz Oliver Sim. Ich wysublimowane duety to zdecydowanie jeden ze znaków rozpoznawczych grupy. Romy i Oliver niczego nie śpiewają na siłę, a przy tym potrafią delikatnie rozkołysać zmysły. A kto choć raz słyszał chociażby pochodzący z albumu xx utwór Crystalised, ten z pewnością wie, co mam na myśli. Jednakże o oryginalności The xx zadecydowały nie tyle piękne duety wokalne, co ich połączenie z melodiami tworzonymi przy pomocy gitar i sampli niskich częstotliwości. Unikalna mieszanka minimali-

TOUCHÉ | wrzesień 2012

stycznych brzmień idealnie współegzystuje z głosami wokalistów, nadając całości urzekającego i niebanalnego charakteru. Nie bez znaczenia pozostają również teksty poszczególnych utworów, wsłuchując się w ich treść odkryjemy wszystkie odcienie miłości. Na Coexist znalazło się jedenaście kompozycji. Gdybym musiała wybrać najlepszą piosenkę na tej płycie, pewnie długo nie mogłabym się zdecydować. Dlatego nie każcie mi tego robić! Sami zdecydujcie. Album otwiera promujący także cały krążek utwór Angels, który jest w całości wykonywany przez Romy Madley Croft. Męską odpowiedzą na ten żeński początek jest z kolei znajdująca się pod numerem trzecim kompozycja zatytułowana Fiction, w solowym wykonaniu Olivera Sima. Obie kompozycje wyróżniają się na Coexist tym, że jako jedyne nie zostały zaśpiewane w duecie. I jeśli już miałabym poza nimi wytypować kilka utworów, które szczególnie zwróciły moją uwagę, to z nieznacznym wahaniem wskazałabym w pierwszej kolejności na Reunion, ze względu na niezwykle rytmiczny fragment przywodzący mi na myśl bicie ludzkiego serca. Następne w kolejności byłyby: Sunset, wpadający w ucho Tides czy najdłuższy spośród wszystkich zamieszczonych na płycie kawałek pod tytułem Swept Away. Ciężko jednak którykolwiek z tych utworów nazwać najlepszym, bowiem w moim odczuciu materiał zebrany na Coexist tworzy niezwykle spójną i harmonijną całość. Nowy album The xx nie jest płytą, która zachwyca jedną piosenką, i której powinno się słuchać na wyrywki. Chcąc poczuć hipnotyzujący klimat tego albumu trzeba go wysłuchać ciągiem od początku aż do samego końca. Z tego względu niezmiernie cieszę się, że promujące album utwory, to dwie pierwsze kompozycje z krążka. Dzięki temu możemy najpierw posmakować tego, co jest na początku i stopniowo nabierać apetytu na dalszą część muzycznej degustacji, bo ze słuchaniem płyt jest podobnie jak z czytaniem książek – jeśli zrazimy się już przy pierwszych kartach powieści, istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie dotrwamy nawet do połowy, nie wspominając już o końcu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że styl jaki reprezentuje The xx nie wszystkich zachwyci. Niektórzy z pewnością znudzą się po niecałych pięciu minutach, innych przytłoczy melancholijna natura twórczości zespołu - nie mam co do tego żadnych złudzeń. Być może moja ocena tego krążka jest na wyrost, ale niech sczezną i przepadną wszyscy Ci, którzy nie pokuszą się spróbować nawet kawałka.

Martyna Kapuścińska


42 |

muzyka

| na wrzesieŃ

Niezła granda

Monika Brodka Granda Wytwórnia: Sony Music Premiera płyty: 20.09.2010

Długo wybierałem płytę, która wpisywałaby się idealnie w motyw przewodni wrześniowego Touché i byłaby na tyle interesująca, żebym mógł ją z całego serca polecić, bez mydlenia oczu i zbędnej wazeliny. Nadal nie jestem przekonany czy płyta Granda Moniki Brodki jest tym, co unikatowe i wyjątkowe, ale na pewno swoją dynamicznością i wszechogarniającą cepeliadą wpisuje się w nurt propagowany w tym numerze naszego magazynu. Na wstępie zaanonsuję, że wszystko to, co folkowe i ludowe jest mi obce i odrealnione. Toleruję, ale nie podziwiam Zespołów Tańca i Śpiewu, czerwonych korali i pełnych wzorów kobiecych chust i sukien. Męskich, płóciennych spodni i żupanów też nie noszę. Ludowość kojarzy mi się przede wszystkim z piosenką Czerwone jabłuszko i delikatną traumą z dzieciństwa, kiedy chcąc nie chcąc musiałem tego gatunku muzyki słuchać, biegając po wiejskim polu w krótkich spodenkach odziedziczonych po moim starszym bracie. Przy tej całej „tandecie” bijącej w szczególności z polskiego folkloru, szanuję tę tradycję i fascynuje mnie połączenie tego co starodawne, wedle niektórych passé, z tym co modne

i design’erskie obecnie. Taka jest właśnie płyta Moniki Brodki. Tak, oglądałem w telewizji Idola i miałem nawet swoich faworytów. Monika Brodka była w mojej czołówce. Do tej pory pamiętam jej wzruszające wykonanie piosenki Blue Velvet. Skromna góralka zawładnęła publicznością i wygrała telewizyjne show, po czym wydała pierwszą płytę pt.: Album. Infantylne „przyśpieweczki” trafiły do szerszego obiegu przede wszystkim dzięki dziewczętom z gimnazjum, dla których Ten stał się wręcz kulturowym, na poły feministycznym manifestem. Kariera Brodki nabrała intensywnego tempa i progresu. Następna płyta przysporzyła jej popularności, a miałkie utwory szturmowały listy radiowych przebojów. Nie jest to jednak głupi pop, ale zdecydowanie skierowany do mało wymagającej publiki poszukującej w muzyce historii o zranionej dziewczynie, nieskazitelnej, baśniowej miłości albo po prostu porządnych, aczkolwiek sztampowych dźwięków. Na szczęście Brodka nie poszła w kierunku, w którym dziś podąża Jula – autorka wybitnie nieudolnego (wiecie jakie niecenzuralne słowo mam na myśli, Drodzy Czytelnicy) Za każdym razem. W 2010 roku wydała Grandę i udowodniła, że w jej żyłach płynie, oprócz typowo góralskiej, alternatywna, specyficzna, elektroniczna krew. Mądre, liryczne teksty, uderzające swoją siłą dźwięki, kontaminacja nowego ze starym i wykorzystanie zapomnianych instrumentów, to największe zalety Grandy. Podczas współpracy z muzykami zespołu Pogodno i Pustki, Brodka rozwinęła swoje skrzydła, także pod względem wokalnym. Jej głos w piosenkach Sauté (tekstowo – mój faworyt), Krzyżówka dnia (w tym przypadku muszę pochwalić teledysk, bowiem reprezentuje ten poziom kreatywności, który jest bliski memu sercu) czy też W pięciu smakach, brzmi wyjątkowo wieloznacznie, często efemerycznie i nieskładnie, jak dziecięce gaworzenie. Album to niezafałszowany, letni powiew radości i pozytywnej abstrakcji. Temperament wokalistki miałem okazję zobaczyć na żywo podczas jej koncertu, kiedy jeszcze Granda była dla mnie czymś świeżym i zniewalającym. Dziś, kiedy na rynku prężnie rozwijają się Julia Marcell, Kari Amirian i Mela Koteluk, Brodka i jej, bardzo dobra skądinąd płyta gdzieś się we mnie rozmyły, nie dostarczając większych wrażeń. Nie bacząc na moje malkontenctwo i muzyczne rozterki, polecam Wam serdecznie etno-klimaty Brodki. Wśród ogłupiającej popkultury, Granda zapewnia ambitną rozrywkę. Bartosz Friese

TOUCHÉ | wrzesień 2012


muzyka

| kulturalnie z bristolu | 43

Fly high ! Dosłownie i w przenośni ten miesiąc zapewnił Bristolians (i nie tylko) niezapomniane wrażenia oraz momenty zapierające dech w piersiach.430 tysięcy to niebagatelna ilość mieszkańców Bristolu, której trzeba zapewnić rozrywkę i utrzymać jak najwyższy poziom kultury w mieście. Bristol urzeka swoim klimatem i wyjątkowym położeniem geograficznym. Wystarczy przemieścić się z jednego krańca miasta na drugi, aby zobaczyć jak zróżnicowany jest teren i ile przygód czeka na każdego z nas – tym miastem nie można się znudzić! Samo centrum Bristolu chwyta za serce wszystkich turystów, bo jak to możliwe, że na tak małej powierzchni można pomieścić tyle atrakcji ?! Rynek zachwyca swoją prostotą, w którą bardzo inteligentnie została wpleciona nuta modernistycznej architektury. Wystarczy przejść kilka kroków, aby z rynku znaleźć się nad najpopularniejszą częścią miasta, tzw. harbour side, wypełnioną statkami i łódkami. Przechadzka po promenadzie, która znajduje się tuż nad brzegiem rzeki Avon, pozwala na oderwanie się od rzeczywistości i zapomnienie o przyziemnych troskach. Dodatkowo w niemal każdy weekend promenada zapełnia się drobnymi kramikami, na których można znaleźć niemal wszystko: od ręcznie robionej biżuterii, poprzez stare książki aż do klasycznych płyt winylowych. Jeżeli chodzi o wydarzenia kulturalne, ostatni miesiąc był w Bristolu jednym z najbardziej intensywnych okresów w roku. Bristol International Balloon Fiesta jest wyjątkowo wyczekiwanym przedsięwzięciem każdego roku. To piąte co do wielkości najpopularniejsze outdoor event na magicznej top liście w UK. Bristolskiej fieście przypada również zaszczytny tytuł największej corocznej imprezy - Hot Air Balloon, w całej Europie. Podczas corocznego, czterodniowego festiwalu na pola Ashton Court przybywa (niebagatelna liczba!) 500 tysięcy gości, którzy z zapartym tchem śledzą podniebne atrakcje. Od pokazów lotniczych poprzez skoki na spadochronie, aż do wspólnego grillowania z rodziną i znajomymi, tak błogo mija czas wszystkim uczestnikom. Każdego dnia o godzinie szóstej rano (coś dla rannych ptaszków) i szóstej wieczorem odbywa się Hot Air Balloon Mass Ascent . Jest to moment, w którym ponad sto balonów unosi się w powietrze, aby zapełnić niebo wszystkimi możliwymi kolorami i kształtami. Ten zapierający dech w piersiach widok zapewne pozostaje w pamięci wszystkich uczestników, nawet tych najmłodszych, a nielicznym może kojarzyć się z inwazją rodem z filmów Spielberga! Skłamałabym gdybym powiedziała, że jest to najbardziej spektakularne widowisko całej fiesty. Otóż, moi drodzy, jest coś jeszcze bardziej unikatowego i niezwykłego, a mianowicie Nightglow and Fireworks Finale. Podczas nightglow około trzydzieści balonów rozświetla swoje powłoki, ten niezwykły efekt potęguje muzyka w rytm, której cały układ ożywa na oczach uczestników i jest zakończony poprzez rozświetlające całe niebo fireworks. Bez wątpienia Bristol International Balloon Fiesta jest jednym z największych show w UK, których nie można przegapić! Nie wiem czy jesteście gotowi na jeszcze większą dawkę niezapomnianych wrażeń, ale osobiście uważam, że jest w Bristolu jeszcze bardziej spektakluarne wydarzenie, które zdecydowanie przebija kolorowe balony… Co powiecie na szare budynki w centrum miasta, które ożywają po dotknięciu rękoma najwybitniejszych światowych graficiarzy? Brzmi znakomicie, a wygląda out standing, jest to defin-

TOUCHÉ | wrzesień 2012

itywnie jeden z najbardziej breathtaking widoków w UK. See No Evil jest obecnie największym street art project w kraju, który skupia największych world’s outdoor artists i przemienia Nelson Street w Bristolu w największą galerię sztuki pod gołym niebem. Kanwę dla artystów stanowią budynki znajdujące się na ulicy, takie jak: restauracje, biurowce, stacja policji i internat. Event skupia światowe sławy graffiti z Los Angeles, Meksyku, Włoch, Francji, Irlandii, Belgii i samego Bristolu. Wspólnie połączone siły graficiarzy przepełniły ulicę kolorami, sławnymi komiksowymi i filmowymi postaciami (Hulk, Superman, Mickey Mouse czy Yoda), psychodelicznymi wzorami czy zabawną grą językową (slogan KFC ukazany w nowym świetle jako – Killin’ Fat Children ). Najbardziej wyczekiwaną atrakcją było New York style block party, podczas którego każdy uczestnik mógł podziwiać the best pieces of art i delektować się muzyką rozmieszczoną na pięciu różnych scenach. Już teraz można powiedzieć, że bristolskie graffiti stało się główną atrakcją turystyczną i unikatowym symbolem miasta. Wiele osób twierdzi, że to jedna z najlepszych inicjatyw podjęta przez lokalne władze, gdyż Bristol posiada bogatą historię muzyczną i kulturalną, często jest uważany za the spiritual home of Banksy. Serdecznie zapraszam wszystkich (i każdego z osobna!) do obejrzenia tej cudownej wystawy na ulicach Bristolu, najlepiej live, a jeżeli nie macie takowej możliwości zapewne internetowe galerie ukażą Wam chociaż namiastkę całego wydarzenia.

May the Force be with you guys! Magdalena Paluch


44 |

literatura

| szerokie horyzonty

Bój o szczęśliwe zakończenie, czyli wykładnia E. E. Schmitta Gruby gość, którego dostrzegł w nim Shomintsu, to nie tyle sumita, okiełznujący przeciwników na ringu, ile człowiek, który mimo przeciwności wychodzi na prostą, osiąga sukcesy, ma ambicje, zakochuje się… Schmitt dowodzi, że gdy się czegoś pragnie, do czegoś dąży, można to osiągnąć, niemniej za cenę wyrzeczeń i pracy nad sobą. Tak więc książeczka jego prawi, jak będąc obojętnym, dostrzec sens i odnaleźć siebie. Podobnie dzieje się w powieści Pan Ibrahim i kwiatki Koranu. Jedenastoletni Mojżesz, porzucony przez matkę, która wybrała lepsze życie oraz przez ojca-samobójcę, jest zdany wyłącznie na siebie. Z pomocą przyjaciela – starego kramarza Ibrahima – jedynego muzułmanina na żydowskiej ulicy, oszukuje opiekę społeczną, uczy się jeździć samochodem, poznaje tajniki stosunków damsko-męskich. Zgadza się na adopcję i wyrusza ze swoim nowym ojcem do Stambułu, rodzinnej ziemi Ibrahima, gdzie jednak przyjdzie mu doznać kolejnego zawodu.

Niby to banały: kochaj, uśmiechaj się, miej marzenia, działaj. Replikowane maksymy stają się puste, ale przedstawione w filuterny i mądry sposób, mogą być panaceum na egzystencjalne bolączki. Francuski pisarz-filozof wie o tym doskonale. Érica Emmanuela Schmitta nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Twórca Oskara i Pani Róży (notabene – lektury szkolnej), roznamiętniając czytelnicze dusze, znalazł się w gremium najbardziej poczytnych i wzbudzających estymę autorów. Skąd owa predylekcja doń ludzi młodszych i starszych? Czy stąd, że mimo upływu lat tkwią w nas dzieci, wierzące w happy end oraz w to, że świat jest pełen piękna i wszystko w nim może mieć sens? Punkt, z którego wychodzi Schmitt nigdy na to nie wskazuje. Oto chłopiec zostaje sierotą, inny walczy z nieuleczalną chorobą, młody człowiek chce popełnić samobójstwo, a wojna rozdziela bliskich, skazując ich na głód i niepewność jutra. Siła autora polega na tym, że potrafi wybrnąć z dramatycznych sytuacji, mało tego – odnajduje w nich radość, miłość, szczęście. Zobaczyć w sobie grubego gościa Dorastający Jun, pomieszkujący na ulicach Tokio, sprzedaje kiczowaty chłam z przemytu. Nie mając już nic do stracenia, przyjmuje propozycję trenera sumo i zaczyna (tytułowe) Zapasy z życiem.

Rozbić skarbonkę i pójść na dziwki Dzieci w powieściach Schmitta muszą dojrzeć szybko. Oskar, walczący z rakiem (Oskar i Pani Róża), żyje w przyspieszonym tempie, jeden dzień traktując jak dziesięć lat. W ciągu tygodnia żeni się więc, próbuje hulaszczego życia, zaradza troskom i głupstwom wieku średniego, a w końcu siwiuteńki odchodzi, ufając Bogu. Porównywalnie jest w innych powieściach. „Kiedy skończyłem jedenaście lat, rozbiłem swoją świnkę i poszedłem na dziwki” – przyznaje Mojżesz. Francuski pisarz zatem, mówiąc o sprawach trudnych, patrzy na nie oczami dziecka, dzięki czemu problemy dorosłych stają się filigranowe, a czasami wręcz komiczne. Zarówno książka o Oskarze, nowelka Pan Ibrahim i kwiatki Koranu, jak również Dziecko Noego, traktują o potędze przyjaźni, relacjach rodzinnych, a przede wszystkim o potrzebie kochania i uśmiechu. Bo szczęście nie jest tylko dla bogaczy. Ocalić swoją tożsamość Gdy Joseph osiąga wiek szkolny, wybucha wojna. Żydowski chłopiec jest zdany na łaskę hrabiostwa, aptekarki, jak również ojca Ponsa, ukrywającego niczemu winne istoty. Otrzymuje nową tożsamość, dla niepoznaki uczęszcza na msze katolickie i w Żółtej Willi, mimo głodu i niebezpieczeństwa, spędza niezapomniane lata kończącego się dzieciństwa. Ileż emocji daje mu śledzenie swojego przełożonego oraz odkrywanie jego tajemnic, schodzenie do zamaskowanej krypty, a później uczestniczenie w filozoficzno-religijnych dysputach. Po latach będzie mu ich brakować, toteż

TOUCHÉ | wrzesień 2012


literatura

sam – na cześć swego przyjaciela – stanie się Noem, ocalającym kulturę i tożsamość zagrożonych narodów. Dziecko Noego to książka o wojnie, ale bardzo beztroska, rozgrywająca się jakby na przedmieściach paraliżowanego nienawiścią świata, przenosząca nas w młodzieńcze lata, gdy ciekawość dyktowała nam kosztować tego, co zakazane. To także rzecz o poświęceniu i pasji, altruizmie i przyjaźni. Ksiądz oraz dziecko, których dzieli wiek, religia, a także doświadczenie życiowe, rozmawiają jak równy z równym o rzeczach małych i wielkich oraz kolekcjonują na swej arce to, co nie powinno zginąć w potopie chorej ideologii. Być sobą – prawdziwym dziełem sztuki Czyjaś myśl i ambicja mogą okazać się jadem, zniewalającym dusze, a także niszczącym ludzkie tkanki – Schmitt mówi o tym nie raz. Majestatycznie obnoszący się Zeus Peter Lama ratuje dwudziestoletniego Tazia, który po raz kolejny chciał targnąć się na swoje życie. Przejmując nad nim kontrolę, reifikuje go i sprowadza do roli obiektu muzealnego. „Dobroczyńca” umieszcza przyszły eksponat w swoim pałacu - Pępinusie, poddaje operacjom, po czym ogłasza światu swoją wszechwładność – zwycięstwo nad naturą. Kiedy byłem dziełem sztuki (książka, z którą znakomicie koresponduje film pt. Skóra, w której żyję) uprzytamnia, jak bardzo łudzimy się, wierząc w pozory - aparycję, sławę, luksus, bogactwo i uznanie innych, zapominając jednocześnie o tym, co rzeczywiście warte świeczki. Obrazuje mechanizmy kreowania trendów i zapładniania umysłów byle bzdurami, ukazuje świat komercji, pieniądza, cynizmu. Czy istnieją granice sztuki? Czy modyfikowanie ciała i w końcu przekształcanie go w przedmiot może uchodzić za coś godnego podziwu? Nie od dziś wiemy, że sztuka nie musi być piękna. Estetyka już dawno odseparowała te dwa pojęcia. Czy jednak winna być ekstrawagancka, na pokaz, by zaistnieć w mediach i świadomości ogłupianej populacji? Powieść o Adamie Bis to - moim zdaniem - jedna z najbardziej intrygujących książek filozofa. Niebywale lekko mówi on o szołbiznesie, dosadnie zestawia marketingowe zabiegi nieobliczalnego Zeusa Petera Lamy z wysublimowanym, pełnym uczuć malarstwem cichego, wrażliwego Carlosa. Choć to jedynie fikcja literacka, to czy nie mamy wrażenia, że jest na wskroś prawdziwa? Te całe media, wystawiające na piedestał wydmuszki, które podbijają świat, po to, by po chwili przeminąć i zostawić miejsce innym – jeszcze mniej prawdziwym… Ten blichtr popularności, kończącej się upokorzeniem… Autor pyta, czy można pozbawić człowieka uczuć i świadomości. Wszak nie od dziś wiadomo, że piękno oraz młodość pryskają jak mydlane bańki. Czy da się bez nich poznać wartość życia i dostrzec, że jest się częścią wszechświata, w którym każdy ma swoje miejsce? Albo życie uczynić sztuką Miłosne niuanse, wątpliwości, problemy to nić, którą szyte są Małe zbrodnie małżeńskie oraz Tektonika uczuć (obydwie to sztuki teatralne). Schmitt wydał także kilka zbiorów opowiadań: Trucicielka zawiera cztery opowieści, wskazujące na to, jaką trucizną może okazać się zasiana na podatnym gruncie, przekazana z premedytacją informacja. Marzyciela z Ostendy to z kolei zbiór traktujący o ludziach, mierzących się z losem, po to, by realizować pragnienia. Autor, chcąc poznać kobiece wnętrze, pisze Kobietę w lustrze oraz Odette i inne historie miłosne. Penetrując świadomość mężczyzny, tworzy Ulissesa z Bagdadu. Pomysły na książki dyktuje mu jednak nie tylko życie. Inspiruje się Biblią (Ewangelia według Piłata ), histo-

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| szerokie horyzonty | 45

rią (Przypadek Adolfa H.) czy muzyką, poświęcając jej Moje życie z Mozartem i książkę Kiki van Beethoven. Ta ostatnia składa się z dwóch części. Pierwszą stanowi opowiadanie, drugą – rozmyślania filozoficzne czy muzykologiczne. Całość snuje się w oparciu o fenomen twórczości Ludviga van Beethovena. Pisarz nie kryje zachwytu nad osobą oraz geniuszem kompozytora (podobnie jest z Mozartem, Bachem czy Schubertem), w którym widzi kwintesencję humanizmu, heroizmu i optymizmu. Fabularna postać, Kiki, która - na nowo wsłuchując się w dzieła Beethovena - porządkuje swoje życie, odważa się stanąć twarzą w twarz z tym, co dotąd ją przerażało, przed czym uciekała od lat. Uwierzytelnia przekonanie, że unikając ciszy, nie słyszy się muzyki, a unikając muzyki, nie słyszy się samego siebie. Muzyka to, zdaniem Schmitta, klucz do wrót jestestwa. Kompozytorzy, łącząc dźwięki w melodie, obdarzają nie tylko harmonią, ale i sensem. Uczą myśleć i żyć, przekształcając wegetację w sztukę życia. Filozof mierzy się z dziełami klasycystycznego muzyka w rozważaniach „Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje…”. Chce nadać dziełom znaczenie, interpretuje je, w twórczości tej odnajdując wiarę w człowieka. Jak twierdzi, Beethoven pomaga być sobą, zaakceptować słabości, pokonać strach i czerpać z muzyki siłę. Dlatego też do książki dołączona jest płyta z sześcioma utworami „Wielkiego Głuchego”. …i wracać, gdy tylko będzie potrzeba Twórczość Érica- Emmanuela Schmitta nie jest jednorodna. Najlepiej wychodzą mu powieści, w opowiadaniach często czegoś brak. Jednak także w jego przypadku można mówić o swoistym fenomenie. Autora lubi niemal każdy, kto zetknął się z jego prozą i dramatem, choć nie każdy się do tego przyznaje albo przyćmiewa ową lubość rzekomo ambitniejszą literaturą. Książki Schmitta uchodzą za powieści dla młodzieży, aczkolwiek trafiają i do dzieci, i do dorosłych. Niektóre z nich czyta się w szkole, gdyż uwrażliwiają, uczą i bawią, gwarantując, że „dopóki walczymy, jesteśmy zwycięzcami”. Poznaje się je za jednym zamachem – podczas wyjścia do parku, siedzenia na ogródku albo w deszczowy dzień, w domu przy kawie… Relaksują, uprzyjemniają chwile, są lekkie i niewymagające. Także w dosłownym znaczeniu – ich skromna objętość, poręczne wydania sprawiają, że admiratorów spuścizny Schmitta wciąż przybywa. Rzecz, która wielu może drażnić, to to, iż książki te zawsze mają jakieś „przesłanie”. Chcą wpływać na pozytywne myślenie, uchodzić za wartościowe oraz mądre. Schmitt moralizuje, nie ma co ukrywać, ale robi to taktownie i na tyle subtelnie, że można mu uwierzyć i podążyć za jego myślą, dostrzegając wokół siebie rzeczy małe, pomijane, a także ucząc się wraz z bohaterami zachwytu. Powieści, opowiadania i dramaty inspirują do refleksji nad niewidzialnym, nad sensem, nad pytaniem, czy warto, a jeśli tak, to po co – żyć, starać się, kochać i umierać. Do książek francuskiego pisarza można powracać. Nie inaczej było w moim przypadku. Po kilku latach znów z radością zanurzyłam się w ciepłej, uczuciowej, kobiecej (sic!) imaginacji autora, który uwiódł mnie przed laty. I choć miałam zamiar nie popadać w banał czy wzruszenia, po raz wtóry odkryłam w sobie dziecko i uwierzyłam w happy end. Małgorzata Iwanek


46 |

literatura

| recenzja

Anastasia i jej Pan

W pogoni za…

Pięćdziesiąt twarzy Greya, Erika Leonard James

Dziewczyny do wynajęcia, Irena Matuszewicz

Wyd. Sonia Draga 2012

Wyd. Prószyński i S-ka, 2012

Anastasia Steele jest studentką literatury. Gdy zostaje poproszona przez chorą koleżankę o przeprowadzenie wywiadu do akademickiej gazety z młodym, aczkolwiek błyskotliwym przedsiębiorcą, Christianem Grey’em, nie wie, że jej życie od tego momentu drastycznie się zmieni. Niedoświadczona, młoda dziewczyna zostaje wciągnięta w niebezpieczną, seksualną grę. Czy uda się jej z niej wyplątać bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i – co ważniejsze – psychicznym? O książce pani Eriki Leonard zrobiło się głośno zaraz po jej debiucie na rynku wydawniczym. Jedni czytelnicy ją ubóstwiają, inni starannie mieszają z błotem. I te właśnie kontrowersje sprawiają, iż czytelnicy decydują się na sięgnięcie po tą pozycję. Aby się przekonać, jaki faktycznie odcień szarości przeważa w osobie pana Christiana Greya (który mi osobiście wydawał się skrzyżowaniem Johna z 9 i ½ tygodnia z Patrickiem Bateman’em z American Psycho). Pierwszą myślą, jaka mi się pojawia w związku z Pięćdziesięcioma twarzami Greya to stwierdzenie, iż jest to porno dla babeczek. Bo jest tak w istocie. Młoda i piękna narratorka powieści, szalenie seksowny i tajemniczy główny bohater to połączenie, które prowadzić może tylko do jednego: do łóżka, i od tego nie ma wyjątków. A w Pięćdziesięciu twarzach Greya takowych scen jest naprawdę dużo. I to opisanych bardzo szczegółowo. I pikantnie. Założę się, że gdyby – w ramach akcji promocyjnej – do książki tej dodawano wibratory, to niektórym kobietom w trakcie jej czytania, baterie bardzo szybko uległyby wyczerpaniu. Bo do ulubionych momentów można wracać. Często. Pani Leonard wprowadza swoje czytelniczki – bo zapewne w większości kobiety sięgną po tą powieść – w tajemniczy, lecz zarazem podniecający – świat BDSM. Lecz jednocześnie sprawi, iż w głębi dusza zadawać będą sobie pytanie, czy aby zdobyć uczucie wymarzonego faceta, warto godzić się na bycie… uległą? Prawdziwej twarzy Greya po przeczytaniu pierwszego tomu poznać nie można, lecz być może kolejne tomy, które zapewne w nieodległej przyszłości ukażą się w księgarniach, uchylą nieco rąbka jego tajemnicy.

Zuzanna pragnie znaleźć pracę i poczuć czym naprawdę smakuje młodość bez zobowiązań, zanim powie sakramentalne „tak” przed ołtarzem, biorąc na męża swojego wieloletniego chłopaka, Łukasza, który z kolei mocno nalega na jak najszybsze zalegalizowanie ich związku. Ów konflikt życiowych celów doprowadza do tego, iż Zuzanna decyduje się na skorzystanie z zaproszenia Weroniki, swojej przyrodniej siostry, która proponuje jej spędzenie u siebie kilku dni. Dziewczyna godzi się na to rozwiązanie, widząc w nim ucieczkę od nalegającego na ślub chłopaka i możliwość spokojnego przemyślenia swoich życiowych priorytetów. A przy okazji może i uda jej się znaleźć pracę w dziennikarstwie, o czym zawsze marzyła. Nie wie jednak, że korzystając z zaproszenia Weroniki, zostanie przypadkowo wciągnięta w wir wydarzeń, które zmienią jej postrzeganie osób bliskich oraz odkryją kilka głęboko skrywanych tajemnic. Dziewczyny do wynajęcia Ireny Matuszewicz to powieść obyczajowa ze sporą dawką kryminału i sensacji. Wielowątkowość początkowo może sprawić, iż czytelnik nieco pogubi się w zależnościach kto z kim i dlaczego, lecz wraz z rozwojem akcji wszystko zaczyna się układać. Powieść jest mocno wciągająca i z nieoczekiwanymi zwrotami akcji, o co dość trudno ostatnimi czasy spotkać w świecie literatury, a co jest niezwykle cenne. Dzięki temu bowiem czyta się ją bez wytchnienia, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. I nie ma w niej klasycznego happy- endu, w ogóle samo zakończenie jest, w moich oczach, co najmniej dziwne, sprawia wrażenie niedokończonego... Ale być może taki był zamiar autorki, aby czytelnik sam podumał nad możliwym rozwiązaniem czynu powieści. Przyznać jednak muszę, iż tytuł powieści jest bardzo mylący i nie należy oczekiwać opowieści o dziewczynach „na telefon”, tudzież innych paniach lekkich obyczajów. Ale kto ocenia książkę po okładce, czy jej tytule?

Anka Chramęga

TOUCHÉ | wrzesień 2012


literatura

| klasyka literatury | 47

I Ty możesz zmienić świat

Charles Dickens „Wielkie nadzieje” Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Obcuję z rubryką literatury klasycznej jakiś czas i z doświadczenia, jakie udało mi się nabyć, powiem, że sposób w jaki pisze autor nie zależy od epoki w jakiej żył, ale od tego co skrywała jego głowa. Żywym – właściwie umarłym już – dowodem na to stwierdzenie jest Charles Dickens, którego książkę czytałam tym razem. Charles Dickens to postać świata literackiego, którą kojarzymy chociażby z czasów

TOUCHÉ | wrzesień 2012

szkolnych. Kto z nas nie pamięta lektury - Opowieść wigilijna, traktującej o losach skąpego człowieka, nękanego trzema duchami Bożego Narodzenia, doznającego przemiany wewnętrznej. Wielkie nadzieje to powieść opisująca losy Pipa, ubogiego sieroty wychowywanego przez siostrę i jej męża - kowala. Narratorem jest sam Pip, dlatego pierwsze rozdziały odpowiadające czasom jego chłopięctwa, przepełnione infantylnymi wnioskami na temat życia, przynoszą Czytelnikowi wiele radości i śmiechu. Książka ta jest formą wspomnień na temat życia codziennego, ale i niecodziennych wydarzeń, których skutki wpływają na dalsze

losy głównego bohatera. Wyobraź sobie sytuację, gdy przychodzi do Ciebie nieznajomy i oferuje całkowitą odmianę Twojego dotychczasowego życia. Czy jest w Twoim życiu coś, co chciałabyś zmienić – diametralnie wywrócić do góry nogami? Ludzie cechują się pożądaniem do rzeczy lub cech, których sami nie posiadają. Wysocy chcą być niżsi, biedni pragną być bardziej bogaci, a kobiety z prostymi włosami płacą za trwałą ondulację. Naturalnym jest, że nie marzymy o czymś czego nie doświadczyliśmy – nie widzieliśmy. Główny bohater, którego losy prześledziłam w tym miesiącu, poznał świat jakiego nie znał, do którego zapragnął wstąpić i zostać zaakceptowanym. Ubogi chłopiec postanowił zostać Panem. Fabuła zawiera m.in.: wątek trzymający w napięciu, gdy pojawia się postać mrocznego galernika – więźnia uciekiniera; wątek tajemniczy – Czytelnik zastanawia się, kto wspomógł chłopca i dał mu wielkie nadzieje na lepsze życie; jest również wątek romantyczny – czy Pipowi uda się skraść serce idealnej i okrutnej Estelle? Dla osób, które zniechęca grubość grzbietu tej pozycji – a jest ona dość obszerna - polecam film pod tym samym tytułem z 1998 roku. W prawdzie odbiega on detalicznie od fabuły książki, ale dla takiej obsady jak Ethan Hawke, Gwyneth Paltrow, Anne Bancroft czy Robert De Niro można po niego sięgnąć w wolnej chwili. Książka jest pisana bardzo przystępnym językiem, autor na swój dickensowski sposób potrafi pobudzić umysł Czytelnika ciekawymi obrazami – podobne odczucie miałam lata temu czytając Harry’ego Potter’a (całkowicie wniknęłam w świat serwowany mi przez panią Rowling). Uważam, że jest ona adekwatna nawet dla tych nie czytających staroci, bowiem w języku jakim posługuje się autor nie odczułam ani krztyny staropisarstwa, wręcz miałam wrażenie, że czytam dzieło XXI wieku. Gorąco polecam ją wszystkim, a szczególnie tym, którzy nie wykorzystali jeszcze swojego urlopu i mają zamiar we wrześniu wyjechać na wypoczynek (bierny tzw. plażowanie ) oraz tym, którzy mają cierpliwość do cegieł. Patrycja Smagacz


48 |

teatr

| recenzja

fot. materiały teatru

Nie zadzieraj ze staruszką

Czarna komedia: połączenie tych dwóch słów idealnie oddaje klimat tej sztuki. Można by również rzec: komedia kryminalna. Chociaż termin ten pasowałby bardziej do wersji filmowej. Ale od początku: rok 1955. Wielka Brytania. Powstaje film, który na stałe zapisał się w historii kinematografii. Mowa o „Jak zabić starszą panią” w reżyserii Alexandra Mackendricka. Geniusz czarnego humoru nie zniknął jednak z ekranu wraz z nim. Nadchodzi rok 2004 i bracia Coen tworzą jego remake o tytule: „The Ladykillers, czyli zabójczy kwintet” z Tomem Hanksem w roli głównej. A teraz najlepsze: lipiec 2012, warszawski Och- Teatr i debiut reżyserski Cezarego Żaka w sztuce „Trzeba zabić starszą panią.”. Światowe kino staje się więc inspiracją także dla polskich teatrów. Ukłon za podjęcie ryzyka, lecz ostatnie zdanie i tak należy do widza. Czy było więc warto? Idąc do teatru na komedię, ma prawo się oczekiwać opuszczenia tegoż z uśmiechem na ustach i w znacznie lepszym humorze. I rzeczywiście: ten warunek zostaje w tym wypadku spełniony. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że akcja spektaklu toczy się zbyt wolno. Zbyt wiele czasu zabiera aktorom przemieszczanie się po dwóch częściach sceny: jedna stanowi dół, druga górę domu starszej pani. Wynajmuje ona całe piętro dla profesora (w tej roli świetny Marcin Troński). Rzekomo miały odbywać się tam próby jego zespołu muzycznego. Tak naprawdę panowie cały czas planowali napad na bank. Starsza pani zaczynała więc stawać się coraz bardziej uciążliwa, interesując się ich muzycznymi dokonaniami, przynosząc ciasteczka i proponując herbatkę (w końcu akcja dzieje się w Anglii). Staruszka okazuje się jednak potrzebna przy przewożeniu skrzynki z kradzionymi pieniędzmi do własnego domu. Złodzieje postanowili sobie z niej zakpić i poprosić ją o przysługę : sami, nie ryzykując przyłapania na transporcie skradzionych

pieniędzy. Jakby nie było dość czarnego humoru, przy wnoszeniu skrzynki z pieniędzmi pomaga jej policjant (Cezary Żak). Nagle między bandytami zaczynają się spięcia i dziwnym zbiegiem okoliczności to staruszka zyskuje na napadzie... W roli starszej pani zobaczyć możemy Barbarę Krafftównę, prawdziwą damę polskiego aktorstwa. Zagrała w tak kultowych już filmach jak „Popiół i Diament” Andrzeja Wajdy, czy „Jak Być Kochaną” Wojciecha Jerzego Hasa. Mało która aktorka potrafiłaby z takim wdziękiem zagrać rolę komediową. To ona jest tak naprawdę „podstawą” tego przedstawienia. Najbardziej żwawo biega po scenie, gestykuluje: to ona wzbudza najwięcej emocji i śmiechu. Do tego wygląda niezwykle elegancko, jak prawdziwa, angielska dama. Najlepszym momentem przedstawienia były odwiedziny koleżanek głównej bohaterki. Przyszły specjalnie by posłuchać zespołu muzycznego profesora. A co najlepsze: bardzo entuzjastycznie zareagowały na to ich rzępolenie, brzdąkanie odsłaniające ich totalną nieznajomość muzyki. Świetnie zagrane były również sprzeczki staruszki z profesorem, kiedy próbowała przekonać go, że herbatkę pije się wcześniej niż o piątej popołudniu. W końcu krzyknęła: „Ale my pijemy wcześniej bo jesteśmy stare i wstajemy o czwartej rano!” Jeśli macie zły dzień, boli was głowa lub w pracy nie idzie jak trzeba: wybierzcie się do Och Teatru. Choćby dla samej głównej bohaterki. Choćby po to, by się uśmiechnąć. I może żadnych dźwięków brzmiących jak och, czy ach, z siebie później nie wydacie, jednak wieczór ten uświadomi wam pewną (czasem pocieszającą) rzecz: w każdej chwili sytuacja może odwrócić się o trzysta sześćdziesiąt stopni, tak jak przydarzyło się to naszej starszej pani. Iga Kowalska

TOUCHÉ | wrzesień 2012


teatr

| 49

Razem, Marudy! Jak wiadomo, naszą narodową cechą jest narzekanie. Na wszystko i na wszystkich. Gdy chwilowo nie ma powodów do narzekania, to w dowolnym momencie go sobie znajdziemy. Gdy jest ciepło, narzekamy i chcemy, żeby było chłodniej, gdy jest zimno, narzekamy i chcemy, żeby było cieplej. Ta cecha dotyczy też niestety polskich artystów. Wojciech Pszoniak w jednym z wywiadów powiedział śmieszną rzecz że polscy aktorzy narzekają zarówno wtedy, kiedy nie mają pracy, jak i wtedy, kiedy ją mają. Znam wielu artystów - aktorów, reżyserów, tancerzy, muzyków, plastyków. Większość z nich można określić jednym słowem - MARUDY. Cały problem polega jednak na tym, że kiedy zasugeruje się im, aby coś zmienili w swoim podejściu do życia, wszak otaczającą nas rzeczywistość da się ulepszać albo chociaż ubarwiać, to wtedy dopiero zaczynają narzekać! A narzekają, bo nie wierzą w ogóle, że można myśleć inaczej, że myślenie prowokuje działanie, że skoro ja tak myślę, to może inni też tak myślą, a skoro jest nas więcej, to rośniemy w siłę i im więcej nas jest, tym więcej możemy zdziałać itd. Proste, prawda? Nie dla naszych artystów niestety. Nie twierdzę oczywiście, że życie polskiego artysty pozbawione jest przeszkód. Rynek jest mały, a do tego w każdej dziedzinie zalewany przez niekompetentnych i niewyedukowanych amatorów, gotowych wystąpić za jedną dziesiątą stawki przeciętnego aktora czy muzyka. Kultura jest ostatnią dziedziną, która może liczyć na dotacje w tym kraju. System legislacyjny wciąż nie może się uporać ze specyfiką zawodów artystycznych, a co za tym idzie umowy, jakie artyści podpisują całkiem słusznie nazywane są „śmieciowymi”. Przykłady można mnożyć, ale kij, jak wiadomo, ma dwa końce. Z jednej strony, rzeczywiście na szczeblu ministerialnym kultura w Polsce zależy od, przepraszam, bandy idiotów nie mających z nią nic wspólnego. Z drugiej jednak, nie ma chyba bardziej podzielonego środowiska, niż środowisko artystyczne, co nieustannie obserwuję, rozmawiając z artystami i śledząc w prasie i mediach ich „foralne” poczynania. Co więcej, podziały te nie dotyczą tylko poszczególnych dziedzin działalności kulturalnej, jak teatr, muzyka, plastyka, że tak wulgarnie to uproszczę, ale wewnątrz ich samych. Podając przykład środowiska teatralnego - aktor teatru dramatycznego aktora teatru muzycznego uważa najczęściej za artystę gorszej kategorii, reżyserzy w ogóle aktorów mają za, przepraszam, kretynów, nie mówiąc już o teoretykach, bo ci oczywiście są najlepsi w swoim mniemaniu. To sprawia, że rząd robi artystom,

TOUCHÉ | wrzesień 2012

co tylko chce, bo nikomu nie chce się zaprotestować. Bo nikt nie pójdzie sam! Bo w sytuacjach „zrywów środowiska”, najczęściej zadawanymi pytaniami, są - a co mnie to obchodzi, albo - a co to zmieni? A w ogóle, to nic o tym nie wiem... Bo większość artystów nie interesuje się polityką czy legislacją. Błąd! Ona Was też dotyczy, Drodzy Koledzy! Wnioski do dalszej pracy - nauczcie się rozmawiać, potem dogadajcie wreszcie między sobą, przestając negować wartość kolegów z innej dziedziny działalności (np.) teatralnej i RAZEM zastanówcie, co trzeba zmienić. I błagam! Nie rozmyślajcie się w trakcie oraz trzymajcie się ustalonej ścieżki. Bo potem czytamy artykuły, że ten czy tamta wypisali się z listy pod taką czy inną petycją tej czy tamtej akcji, bo organizatorzy zmienili w trakcie reguły gry i zamiast walczyć o prawa artystów, walczą o związki partnerskie. W ten sposób rzeczywiście niczego nie zmienicie. Słowem, rozwiążcie problemy i konflikty wewnątrz, i razem zawalczcie o rozwiązanie tych na zewnątrz. Banał? Pewnie tak, ale obserwując działania rządu, wniosek jest jeden - potrzebujecie się naprawdę zjednoczyć i działać szybko, z użyciem nawet najbardziej banalnych metod. Górnicy i pielęgniarki z czasem dostają to, o co krzyczą. Wy chcecie kulturalnie. Powiadam Wam, nie ten adresat! Do dzieła, Marudy! Cyprian Kawicz


50 |

teatr

| recenzja

fot. materiały teatru

Otwarty mariaż w Malarni

Spektakl „Związek otwarty” reż. Grzegorz Kempinsky Wakacje są rzekomo okresem teatralno ubogim i premierowo martwym, lecz w czasie tak zwanej letniej przerwy możemy spotkać wiele ciekawych, scenicznych inicjatyw. Jednym z interesujących projektów, cieszącym się niebywałym powodzeniem było „Lato w Malarni” w Teatrze Śląskim. Różne teatry, kameralna scena w Malarni i bilety w bardzo atrakcyjnej cenie dziesięciu złotych. Kto by się nie skusił? Rzutem na taśmę, stojąc w kolejce rodem z czasów PRL-u, po zdobyciu ostanich biletów na „Związek otwarty” i trzykrotnym usłyszeniu teatralnego dzwonka, udało się mi dostać na swoje niewybredne miejsce, gdyż skusiło się osób wiele... Sztuka Teatru Nowego w Zabrzu opowiada o pewnym osobliwym małżeństwie. Mężczyzna (przekonujący w swej roli Zbigniew Stryj) co tu dużo pisać - jest wiarołomnym bałamutnikiem, ustawicznie zdradzającym swoją żonę (mniej przekonująca Aleksandra Gajewska). Zdesperowana kobieta, zażywa różne mieszanki leków, wielokrotnie próbuje się zabić i w końcu w afekcie ulega namowom swojego męża i wyraża zgodę na otwarty związek. Drogie Panie, nie dajmy sobie mydlić oczu, coś takiego istnieć nie może i jak zauważa sama bohaterka, taki związek ma rację bytu, tylko wtedy gdy jest otwarty ze strony mężczyzny, bo gdy jest uchylony ze stron obu - wtedy robi się przeciąg.

Grzegorz Kempinsky – etatowy reżyser śląskiego teatru, wyróżniony za swą działalność Złotą Maską, stworzył nie tylko małżeńską farsę, ale również przedstawienie autotematyczne, odsłaniające kulisy tworzenia sztuki, wymagające od aktorów dystansu zarówno do siebie, jak i swojej pracy. Jest to dość przewidywalna komedia, która mimo to nierzadko zaskakuje śmiesznymi gagami. Najczęściej za sprawą „niezidentyfikowanego aczkolwiek istniejącego aktora instrumentalno-wokalnego wielokrotnego użytku” - jak nazwali go twórcy przedstawienia. W tej dosyć wielowymiarowej roli wystąpił dobrze rokujący Szymon Wiechoczek. Spektakl, który dramatopisarz nagrodzony nagrodą nobla - Dario Fo popełnił wraz z żoną, jest przeznaczony nie tylko dla par, które zostały dotknięte kryzysem, ale dla wszystkich osób, które pragną pośmiać się z zawiłości damsko-męskich więzi i desperackich kroków ratowania małżeństwa. „Związek otwarty” jest przedstawieniem, które mimo przypuszczalnej puenty jest dosyć wdzięczne i na dodatek efekciarskie. Cena biletów i urzekająca rola utalentowanego Zbigniewa Stryja warta była świeczki. Słowa uznania należą się również pomysłodawcom całego projektu „Lata w Malarni”, który mimo ubogiego w premiery wakacyjnego okresu pozwolił widzom na zrelaksowanie się w gmachu teatru, obejrzenie atrakcyjnych spektakli, jak również podzielenie się swoimi wrażeniami i spotkanie się z twórcami przedstawień w klubie dyskusyjnym... Asia Krukowska

TOUCHÉ | wrzesień 2012


| 51

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

TOUCHÉ | wrzesień 2012

promocja@touche.com.pl


52 |

sztuka

Cepelia wiecznie żywa (?)

Cepelia towarzyszy Polakom od sześćdziesięciu trzech lat. Jej korzenie sięgają roku 1945, kiedy to powstała, wskutek wniosku powołanego przez Biuro Nadzoru Estetyki Produkcji oraz Ministerstwo Kultury i Sztuki. Uchwała, na mocy której Cepelia zaczęła istnieć, miała na celu otoczenie opieką państwa tradycyjnej twórczości ludowej. Sama nazwa, nawiązująca do wyrobu pararękodzielniczego, jest akronimem nazwy “Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego” (CPLiA), a więc centralnego związku spółdzielni rękodzieła ludowego, istniejącego w latach 1949-1990. Cepelia zajmowała się zbytem towarów produkowanych w spółdzielniach, które wykonywane przez rzemieślników, stanowiły gwarancję jakości, nawiązując przy tym do ludowych tradycji. W 2001 roku powołano kapitułę marki “Cepelia”, dzięki której została ona uprawniona do oznaczania produktów swym znakiem firmowym. W chwili obecnej na terenie całej Polski działa ponad sześćdziesiąt placówek Cepelii. Ponadto prężnie rozwija swą działalność fundacja CEPELIA Polska Sztuka i Rękodzieło, roztaczająca opiekę nad przemysłem artystycznym i propagująca rękodzieło ludowe. Wszystko to brzmi dumnie... Zejdźmy jednak na ziemię. Jeśli bowiem zaczniemy głębiej zastanawiać się nad położeniem Cepelii we współczesnych polskich realiach, przed oczami

wyświetli nam się niemałych rozmiarów znak zapytania. Powinniśmy zadać sobie pytanie, czy Cepelia rzeczywiście propaguje twórczość ludową w sposób na tyle koherentny, aby docierała ona do młodych pokoleń. Oczywiście, gdy spytamy o Cepelię naszych rodziców, wszyscy zgodnie zaczną recytować nam opowieści o produktach godnych polecenia, o marce, która gwarantowała “porządność” nabywanych z jej metką, ręcznie wykonywanych, ludowych arcydzieł. Gdy jednak temat Cepelii pojawia się wśród ludzi młodych, większość z nich rozkłada ręce, wskazując ewentualnie położenie najbliższej placówki. Niewątpliwie każdy z nas znak towarowy “Cepelia” kojarzy. I niejednokrotnie każdy z nas koło Cepelii w życiu przechodził. Czy jednak nadal jest ona w stanie zaoferować nam coś, co sprawi, że zamiast przeglądać się w sklepowej witrynie, wejdziemy do środka? Co jakiś czas organizowane są konkursy, które produkty Cepelii mają nieco odświeżyć, pozwalając młodym twórcom “zaburzyć” nienaruszoną tradycję ludowego rzemiosła. I rzeczywiście są to projekty owocujące zazwyczaj falą niezwykle ciekawych produktów, które po jakimś czasie... znikają z afisza, stając się niemal całkowicie niedostępnymi dla zwykłych śmiertelników. Konkurencję na designerskim rynku Cepelia ma horrendalną. Sprawia to często,

TOUCHÉ | wrzesień 2012


sztuka

że klienci po zestaw szklanek, obrus czy dywan udają się chętniej do IKEI, niż do skromnej placówki umieszczonej w centrum miasta. Fakt to w istocie smutny, szczególnie biorąc pod uwagę jakość wykonania i oryginalność wybieranych przez nas produktów. Często bowiem odsuwamy od siebie rodzimą sztukę jak najdalej, podążając ślepo za modą i nowoczesnym, “zimnym” designem. Kolejny problem stanowi autentyczność. Nie należy rzecz jasna kwestionować w tym miejscu jakości produktów oferowanych przez Cepelię, powinniśmy jednak zwrócić uwagę na pewne uchybienia. Nasi rodzice w swych wypowiedziach na temat Cepelii podkreślają, że oferuje ona wyroby ręczne, wykonywane przez rzemieślników. Te, rzecz jasna, ze sklepowych półek nie znikają, problem tkwi jednak w tym, co pojawia się obok nich. Niejednokrotnie, gdy przechodziłam obok znajdującej się blisko miejsca mego zamieszkania Cepelii, zdarzało mi się zauważać, że za sklepową witryną pojawiać się zaczęły podejrzanie ociekające tandetą produkty rodem ze stoisk z pamiątkami, jakie napotykamy w kurortach. Rzecz to niebywała, bo aż rażąca w oczy. Dziwne, niejednokrotnie niemające wiele wspólnego z twórczością ludową przedmioty straszą swym niedopasowaniem, prosząc się niemal o sprawdzenie, czy gdzieś pod sztucznym materiałem nie znajduje się metka z wydrukowanym napisem: Made in China. Faktem jest, że na rynku znaleźć możemy tysiące produktów z motywami utrzymanymi w klimacie polskiego folkloru. Niewiele z nich może jednak poszczycić się patronatem marki Cepelia. Spełnieniem największej obawy stałby się więc nagły napływ tych sfałszowanych rękodzieł do placówek Cepelii. Ma to miejsce w pojedynczych przypadkach, być może przez niedopatrzenie lub swego rodzaju ignorancję, nie można jednak dopuścić, by to zjawisko zaczęło się rozszerzać. Trzeba bowiem przyznać, że Cepelia nadal pozostaje jedynym miejscem, w którym można nabyć wyroby związane z polskim folklorem i ludową tradycją. Nie powinniśmy zatem pozwolić, by piękno tych produktów przyćmione zostało przez fabrycznie produkowaną tandetę. Co jednak zrobić, by Cepelia nie pozostała jedną z opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie? Jak dotrzeć do młodego odbiorcy, by pokochał i docenił ludową sztukę równie mocno, co nasi rodzice? Jest to niewątpliwie problem, nad którym powinni zacząć zastanawiać się PR-owcy Cepelii. Szczególnie, że najbliższe lata mogą okazać się w tej kwestii decydujące. Być może dobrym rozwiązaniem byłby zastrzyk nowości, polegający na wprowadzeniu obok tradycyjnych wyrobów, towarów opartych na nowoczesnym designie, tworzonych przez młodych projektantów,

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| 53

będących “rzemieślnikami” nowego pokolenia. Tradycja to nie tylko podtrzymywanie dobra przekazywanego przez lata, lecz także pielęgnowanie świadomości własnych korzeni. Sztuka ludowa jest we współczesnym świecie chyba jedną z najbardziej niedocenianych. Świadczy to o niepokojącej ignorancji młodych ludzi, którym nie zależy na ożywieniu i powrocie do rodzimych korzeni. Dowodem tej ignorancji jest wyżej wspomniana fala tandety, która zalega w sklepach internetowych i na bazarach w turystycznych miastach. Czy naprawdę staliśmy się tak niewzruszeni na jakość wykonania? Czy jest nam to do tego stopnia obojętne, że jesteśmy w stanie zadowolić się pomalowanym kawałkiem plastiku, wykonywanym hurtowo i bez polotu? Miejmy nadzieję, że to wszystko jedynie źle zapowiadające się przesłanki, które w najbliższym czasie przekształcą się w wybuch raczej świadomości, niż nieświadomości. Jeśli bowiem w porę zaczniemy dbać o takie narodowe dobra jak placówki Cepelii i sami zaczniemy walczyć o ich rozwój i innowację, sztuka polska i folklor będą miały szansę przeżyć swą drugą młodość. Szczególnie w obecnych czasach, w których możliwości rozwoju są niezwykle wielkie. Ja natomiast żywię nadzieję, że Cepelia odzyska jeszcze swoją dawną świetność i że nie będzie jedynie kolejną witryną sklepową, którą mijamy w milczeniu, udając się na zakupy do centrów handlowych. Potencjał ma ona ogromny - oby więc obrała drogę rozwoju, która sprawi, że i młodzi ludzie zaczną nazywać jej markę gwarancją jakości i oryginalności, a produkty z jej metką ponownie zagoszczą w każdym polskim mieszkaniu. Eliza Ortemska


54 |

sztuka

| dodatek

Rękodzieło ludowe - sztuka czy kicz?

Ostatnimi czasy Polacy coraz chętniej sięgają do tzw. korzeni swojego pochodzenia. Rękodzieło także doczekało się momentu, gdy cenne i inspirujące stają się dla twórców motywy ludowe. Misterne wzory z przewagą kwiatowych kształtów, w odcieniach podstawowej palety barw: czerwieni, zieleni, żółci, czerni, bieli i niebieskiego - a wszystko doskonale spięte w całość. Folk dostrzegalny jest również w prostocie materiałów, pochodzących często z natury ziemskich plonów, z wikliny, papieru, różnego rodzaju suszonych kwiatów, owoców, a nawet wręcz z przedmiotów na pozór już nieprzydatnych w ramach eco-ochrony środowiska. Na wprost tymże oczekiwaniom wyszedł portal MamyCel.pl, który wciąż odkrywa nowe talenty. Jak sami o sobie mówią: „Doceniamy polską kulturę/tradycję ludową, intensywnie promujemy twórców rękodzieła, skupiamy się na promowaniu wyrobów sztuki ludowej oraz rękodzieła ludowego i artystycznego. Intensywnie działamy na FB prezentując prace naszych użytkowników. Każdego dnia dodajemy foto-inspiracje na główną stronę, a tym samym zachęcamy ludzi do działania, inspirujemy. Rękodzieło, to już nie tylko domena babć - są u nas i kobiety starsze, i młode, jak również mężczyźni.” W MamyCel istnieje możliwość znalezienia dla siebie informacji o warsztatach, skorzystania z różnych kursów, a dzięki dołączo-

nej mapce łatwo można dojechać w dane miejsce. „Talenty naszych użytkowników są różnorodne, wśród nich znajdziemy: malarstwo, rzeźbę, ceramikę, wyroby wiklinowe, szło, biżuterię, galanterię skórzaną, tkaniny, koronki, ozdoby ludowe, meble oraz pamiątki. Każdy użytkownik ma możliwość dodawania na swoim profilu artykuły/poradniki/tutoriale, promując dzięki temu swoje talenty, firmę, usługi czy produkty.” - opowiada Beata Marszałek (właścicielka serwisu MamyCel.pl) Rękodzieło jest jednak wielkim darem, którego nie można zmarnować. Wymaga dużo cierpliwości i niesamowitej precyzji. Jak zatem widzimy, nie każdy z nas nadaje się na osobę, która mogłaby się tą dziedziną sztuki zajmować, dlatego tak ważne jest to, aby promować tak wyjątkowe talenty. Ludowe wzornictwo, kształty i charakterystyczne folklorystyczne materiały są poniekąd dziedzictwem naszej kultury. Ukazują w sobie historię, tradycję, obrazują nasze emocje - są przekazem naszej duszy, co niejednokrotnie wywołuje u starszych pokoleń wzruszenie oraz sentyment za dawnymi czasami, natomiast wśród ludzi młodych dostrzec możemy podziw i chęć dowiedzenia się czegoś więcej o początkach tak wyjątkowych motywów. Zauważalne jest również, iż dzięki młodemu spojrzeniu na świat polskiego folku i nie tylko takiego, powstają ciekawe międzypokoleniowe połącze-

TOUCHÉ | wrzesień 2012


sztuka

nia wzorów. Można wówczas dostrzec modernistyczną prostotę przeplataną ludowymi precyzyjnymi detalami. Rękodzieło z motywami ludowymi możemy zobaczyć w wielu dziedzinach życia, tj.: w malarstwie, aranżacji wnętrz, fotografii, modzie, galanterii, biżuterii, przedmiotach z wikliny, turystyce, itd. Przybiera różnorodne formy użytkowe, które rewelacyjnie obrazuje jedna z wielu utalentowanych użytkowniczek MamyCel.pl, założycielka marki Farbotka, a tworzy ona galanterię oraz odzież w stylu folk design. Jest nią młoda dziewczyna Juliana Farbotko-Bytys, pochodząca z Białorusi. Na swojej firmowej stronie wyznaje: „Żyjąc z pasją, wciąż podejmuję nowe wyzwania, pomysły i podążam drogą samorozwoju. Dlatego też Farbotka coraz częściej pojawia się na pokazach oraz wystawach. (…)W tym co tworzę staram się łączyć elementy ze sztuki ludowej krajów słowiańskich. Wykraczam więc poza folklor typowo polski i sięgam dalej, do designu rodem z Rosji, Białorusi czy Czech.” Farbotka w swojej ofercie posiada zarówno torebki o różnej wielkości, jak i tzw. listonoszki, kopertówki oraz idące za nowoczesnymi potrzebami torby/pokrowce na laptopa, etui na telefon; nie brakuje tu także sukienek, a nawet poduszek. Warto wspomnieć także o tym, że rękodzieło ludowe jest coraz bardziej znane na całym świecie. Wielu artystów oraz projektantów mody stawia właśnie na folkowe wzory. Rękodzieło oparte na tych motywach jest najtrudniejsze, a zarazem najpiękniejsze. Trud-

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| dodatek | 55

ność ta polega na tym, iż twórca jest poniekąd obciążony presją myślową, aby jak najdokładniej zachować przekaz ludowości, która wręcz krzyczy do nas, gdy spoglądamy na te dzieła i wywołuje w nas chęć zaśpiewania czegoś na ludową nutę. Czy jednak rękodzieło ludowe może być sztuką? Zadając sobie to pytanie zdefiniujmy pojęcie sztuka. Dla mnie jest nią wszelki talent podparty kreatywnym myśleniem, który możemy dostrzec, usłyszeć, poczuć, który wymaga precyzji, nakładu pewnej energii, wywołujący w nas jakieś emocje i doznania. Mogę więc śmiało powiedzieć, iż dopracowane pod każdym względem rękodzieło ludowe jest swoistą sztuką godną oglądania, rozmawiania o niej, czasem podziwu, a niekiedy konstruktywnej krytyki - z czym musimy się liczyć w każdej dziedzinie sztuki.

Autor: Magdalena Ulbin Zastępca Redaktor Naczelnej mamycel.pl

Zdjęcia pochodzą ze strony www.farbotka.pl Więcej torebek marki „Farbotka” na mamycel.pl oraz na stronie www.farbotka.pl


56 |

kobieta poszukująca

Szacunek na backstage

il. Dobrusia Rurańska

Pani Jola kręci się po biurze od dobrych trzydziestu lat. To więcej, niż pokazuje metryka większości ludzi rozłożonych na wygodnych, obrotowych fotelach. Na jej codzienne „dzień dobry państwu” odpowiedzi przestała się spodziewać jakoś w 1992 roku, gdy jeden z pracowników poprosił, żeby nie przeszkadzała ludziom w pracy. Zachowuje więc powitanie sama dla siebie, wita się z mopem, koszem i pomieszczeniem, które zaraz będzie odchamiać. Praca na backstage’u to bowiem nic innego, jak usuwanie ze świata resztek chamstwa, spadających w sekrecie pod biurka ludzi, po których nikt w lunch barze braku elementarnej kultury by się nie spodziewał.

Lekcja biologii Choćby pani była dziennikarką Vogue albo Wyborczej, fizjologii się nie oszuka, do toalety każdy chodzi – mówi pani Terenia. A w toaletach można zwątpić i popaść w totalną dezorientację. Znakomita większość dużych przedsiębiorstw postawiła w ostatnich latach na modny i ekonomicznie efektywny outsourcing - część prac administracyjnych zleca firmom zewnętrznym, które dzięki efektowi skali proponują tańsze i wyspecjalizowane usługi. Właśnie

w ten sposób zakładowa pani Stasia zamieniła się w Terenię. Znak rozpoznawczy schludny mundurek w firmowych kolorach, profesjonalny zestaw czyszczący i jakość poddawana rygorystycznej kontroli. Tym, co się nie zmieniło, pozostaje fizjologia. Kultura osobista ewaluowała, natomiast w zaskakującą stronę. Czym większy prestiż biurka, tym gęstszy syf dookoła. A jeśli już przeforsowano wśród załogi zachodni model czystych biurek, w pomieszczeniu obok czeka na panią sprzątającą pokój socjalny, a za nim toaleta. Dżentelmenom nie wypada mówić o takich sprawach, jednak dla pani sprzątającej syf to przedmiot pracy, który czasami wymyka się spod kontroli. Maria uważa, że na złość robi jej ruda z handlowego. Na dzień dobry też nie odpowiada, a do tego tak jakoś patrzy, jakby chciała się wziąć za kudły. Efekt? Apokalipsa w damskim, co najmniej dwa razy w tygodniu. To moja praca, źródło utrzymania i wyuczony zawód – wymieniają biurowe sprzątaczki. Jednak czasami szacunek dla miejsca pracy przegrywa ze zwykłą ludzką bezsilnością i poczuciem toczenia pod górę syzyfowej skały środków czyszczących. Problemy, stres? Każdemu może się zdarzyć. Ale jak wyglądają mieszkania tych ludzi, zastanawia się Terenia, skoro nikt po nich tam nie posprząta? Posprząta, posprząta – dopowiada Maria. Elementy psychologii Po pracy wymęczeni ludzie sukcesu logują się w dopieszczonych i pachnących obiadem domach. Obiad przygotuje dla wszystkich domowników pani Irenka, w kilku wersjach dietetycznych i na preferencyjnych warunkach dzieciaków. Oprócz tego posprząta, wmiecie pod dy-

wan małżeńskie brudy i wyprowadzi juniora na spacer, żeby nie widział. Pracuję po domach już 10lat i spodziewam się już wszystkiego – opowiada Irena. Najmniej groźne wydają się wybuchy frustracji, podczas których pani sprzątająca bywa wykorzystywana jako ujście najgorszych emocji. Na złość rozbijane są naczynia, rozlewane słoiki z dżemami, a z nierówno posprzątanych szaf wyrzucane ubrania. Wszystko dla krótkotrwałej przyjemności, jaką przynosi zdominowanie ekonomicznie podległej osobie. W takiej sytuacji trzeba sobie spokojnie powtórzyć w głowie, że to z bezsilności, a może i nawet zazdrości, że ja żyję skromnie, ale spokojnie, a ich tutaj dolarowa niemoc zalewa. Następnie procedura wskazuje na zaciśnięcie zębów i powtórne, kolorystyczne posegregowanie podkoszulek. Czy przepraszają? Rzadko. Czasem przyniosą tylko w kopercie premię za dobrą współpracę. Trudniej jest za to na polu relacji rodzinnych. Widzi się czasem ludzi w sytuacjach wstydliwych. Tuż za zamknięciem drzwi popuszczają emocje i stylizacje, z butów zaczyna wychodzić słoma. Szturchnięcia, warknięcia i ogólna wredność są normą, której obiektem są nie tylko pomoce domowe. Za kutymi drzwiami ukrywają się nałogi, skandale domowe i fatalnie wychowywane dzieciaki, przygotowywane od małego do umiejętnego eksponowania własnej wyższości w stosunku do tej baby. Irena wie już, że dorosłych należy ignorować, a dzieci zająć czymkolwiek innym. Z chęcią oddają się czemukolwiek, co zajmie na chwilę ich uwagę i zapewni atencję dorosłej osoby. A stąd już tylko krok do wychowania – oficjalnego, w ramach pełnionych obowiązków lub cząst-

TOUCHÉ | wrzesień 2012


kobieta poszukująca

| 57

Reklamuj u nas swoje najsmakowitsze kąski.

kowego przemycania ludowej moralności, o której dzieci nigdy nie usłyszałyby od rodziców. Rachunkowość Pytane o granice własnej cierpliwości i godności, zgodnie odpowiadają – a kto nam za tą wielką godność zapłaci? Dla zachowania pracy zdeterminowane są do przemilczenia okrutnych poniżeń. Terenia wspomina panią prezes, która zakazała jej mycia swojego kubka tłumacząc, że się jej po prostu brzydzi. Następnego dnia gotowa była zwolnić cały sztab sprzątający, bo nie miała z czego się napić. Współpracuje z jej firmą do dziś. Po wszystkich tych przykrościach trzeba przyjąć miłe usposobienie i kolejnego dnia pocisnąć przez piętro wózkiem technicznym, pilnując bycia niewidzialnym, a przy tym pielęgnując pozytywną aurę. Tej właśnie poszukiwała u kandydatek na sprzątaczki i pokojówki firma outsourcingowa. Gdyby to one mogły choć raz rekrutować, zaczęłyby od kursu ABC korzystania z toalety. Następnie przeprowadziłyby też test na rozrzucanie wokół siebie brudnych ubrań i krótkie szkolenie z zakresu panowania nad sobą. Marzą o tym, by sprzątać dalej, bo każdy kolejny metr zakonserwowanej powierzchni płaskiej to kilka groszy na drodze do przetrwania. Wolałyby jednak trzymać się z daleka od sprzątania ludzkiego ZOO. I choć raz na kwartał usłyszeć dzień dobry i dziękuję.

Sandra Staletowicz

promocja@touche.com.pl TOUCHÉ | wrzesień 2012


psychologia

il. Ania Pikuła

58 |

Altruizm to, czy truizm? Pomoc, jaką niesiemy innym często związana jest z kosztami, które sami musimy ponieść w jej ofierze. Co zatem skłania nas do bezinteresowności w świecie, który ewoluował od mięsożernych drapieżców i unicestwiał po kolei ogrom gatunków, dając nam tym samym do wiadomości, że dla słabych nie ma tutaj miejsca? Słowo altruizm obrosło w piórka i tak samo czuję się ja, kiedy ze słodkim uśmieszkiem i w geście serdeczności, gotuję obiadek swoim przyszłym teściom. Tylko... czy ewolucja to pochwala? Zastanówmy się, czy bezinteresowna, altruistyczna pomoc się nam OPŁACA?

TOUCHÉ | wrzesień 2012


psychologia

Samolubni altruiści Działanie altruistyczne, to takie, kiedy jeden osobnik działa na korzyść drugiego - to definicja z ramienia socjobiologii, czy inaczej psychologii ewolucyjnej, dziedziny nauki, która bada ewolucję zachowań społecznych. Hmm, trochę się to kłóci z popularnym i rozpowszechnionym w społeczeństwie pojęciem altruizmu. Otóż sama do tej pory byłam przekonana, iż jest to bezinteresowna pomoc, która nie tylko niesie korzyść innej osobie (ewentualnie osobnikowi bliżej nieokreślonemu), ale także często nie leży w interesie tej jednostki, która tę pomoc niesie! Jawiłam się sobie prawie jako bohater, kiedy zgodnie z tą doktryną było mi dane postępować oczywiście! Prawdopodobnie każdy zna to rozchodzące się w sercu ciepło, jasność na umyśle, kiedy postąpi się jak prawdziwy altruista - sobie od ust odbierze, by innemu dogodzić. Czy mamy wtedy czyste intencje? Zapewne tak. Wyżej postawione pytanie, czy bezinteresowne pomaganie się nam opłaca brzmi brzydko i nieelegancko, a ponadto godzi w powszechną ideę pomocy; po co niby ma się to nam opłacać? Przecież chodzi o to, by wyciągnąć dłoń, by wykrzesać z siebie ludzki odruch, przecież jesteśmy istotami społecznymi. W naszym interesie jest prężność grupy, a nie egoizm! No właśnie, z jednej strony opłacalność pomocnych gestów to prawie oksymoron, a z drugiej - NASZ INTERES, to spójność społeczeństwa, przyjazny bliźni pod ręką. Przyjrzyjmy się więc dwóm stronom tego problemu - psychologicznemu i ewolucyjnemu. Balsam dla duszy Przyjmując psychologiczną teorię wymiany społecznej, można uznać, iż każdy człowiek, zanim podejmie się jakiegokolwiek działania, szacuje zyski i straty z tego wynikające, natomiast dążenia jego są ukierunkowane oczywiście na maksymalizowanie tych pierwszych i minimalizowanie drugich. Teoria ta pretenduje do tego, by wyjaśnić niektóre z zachowań społecznych, w tym oczywiście pomaganie sobie nawzajem. Jest to jednak czyste zaprzeczenie altruizmu, który zakłada pominięcie własnego interesu, a nawet ponoszenie wysokich kosztów. Warto jednak zwrócić uwagę na charakter zysków pomocowych, które owa wymiana społeczna implikuje; przede wszystkim możemy spodziewać się, że nasza pomoc zostanie wkrótce odwzajemniona, a więc inwestycja w pomoc

TOUCHÉ | wrzesień 2012

| 59

okaże się opłacalna. Poza tym, podejmując działania altruistyczne wobec tych, którym wiedzie się gorzej, pozbywamy się przykrego napięcia, które narasta, kiedy biernie przyglądamy się czyjejś niedoli. Przede wszystkim jednak, co zdarza się stosunkowo najczęściej, zdobywamy uznanie, poważanie i stajemy się godnymi zaufania pobratymcami. Nasze połechtane ego jest gratyfikacją jakiej mało - wzrasta w nas poczucie, że nasze działania są skuteczne, że mają dla kogoś wymierną wartość. Lubimy tę myśl, że dobro w nas zakiełkowało i oto widać jego owoce; sączy się ona w nas jak balsam i prawdopodobnie wystarcza to w zupełności, by podtrzymywać i modelować zachowania prospołeczne, a zwłaszcza te bezinteresowne. Wiele może wyjaśniać także hipoteza empatii - altruizmu. Empatia to zdolność współbrzmienia emocjonalnego, rozpoznawania i odczuwania podobnych emocji, które odczuwa dana osoba w danej sytuacji. Jeśli tę zdolność mamy rozwiniętą, to z wysokim prawdopodobieństwem doświadczymy psychicznego dyskomfortu widząc cierpiącego człowieka. Mamy wtedy dwa wyjścia; pomóc jemu (i zarazem sobie), lub uciec gdzie pieprz rośnie i ćwiczyć tłumienie wspomnień tak, by złagodzić napięcie. Jest to oczywiście mniej moralne i generalnie niepolecane...

samicę i potomstwo. I jak tu być altruistą? Zwierzęta rzadko wykazują czystą bezinteresowność, gdyż zazwyczaj nie mają tendencji do przeciwstawiania się prawom natury. Płyną z nurtem ewolucji i dbają o interes własnego stada. Jednak wiele zachowań może wydawać się altruizmem. Wrona, kiedy wypatrzy na ziemi pożywienie, kracze tak, by przywołać inne wrony. Korzystają wszystkie, natomiast każda z nich pilnuje również, czy nie zbliża się kot drapieżca. Głodna, lecz samotna wrona, byłaby zbyt narażona na atak kota. Im więcej koleżków zaprosi do wspólnej uczty, tym więcej czujnych oczu zyska, zapewniając sobie bezpieczeństwo. Socjobiologia tłumaczy przydatność ewolucyjną takich zachowań altruizmem wzajemnym. Według tego założenia, osobnik pomaga innemu, oczekując później rewanżu. Stąd, o ile nie znajdzie się w pobliżu jakiś oszust i manipulator, koło wzajemnej adoracji zrzesza kolejnych członków i wszyscy na tym korzystają. Przykładem mogą być tutaj pawiany; gdy samica jest w rui i dominujący samiec nie pozwala słabszym na jej zdobycie, wówczas słabsi nieudacznicy tworzą szajkę mającą postraszyć i pogonić cwaniaka. Oczywiście sami oczekują podobnego koleżeńskiego gestu, mając swoje zwierzęce przeczucie, że w inny sposób nigdy nie uda im się dotrzeć do samicy.

Interesowne geny Przenieśmy się na chwilę do świata zwierząt, które tak bardzo upodobali sobie naukowcy, by naszym rozumkom łatwiej było zrozumieć odwieczny pęd do POMNAŻANIA (w domyśle: rozmnażania) i ulepszania - ewolucję. Ewolucja, to inaczej przerzucanie genów z pokolenia na pokolenie. Geny te zmieniają swą częstość występowania tak, że przekazane i rozprzestrzenione zostają te, które pochodzą od osobników najliczniej się rozmnażających. Nawet nie silniejszych, czy lepiej przystosowanych, ale tych, które dotrwały do wieku reprodukcyjnego i wydały na świat zdrowe potomstwo. Dużo zdrowego potomstwa. Nasuwa się myśl, że... hmm... lepiej pomagać swoim tak, by to moje geny zostały przekazane dalej. Jest to związane z doborem krewniaczym, który opisał szerzej William Bill Hamilton. Jeśli pomogę w czymkolwiek sąsiadowi z norki obok, albo - co gorsza innego gatunku (a wiadomo, że zazwyczaj chodzi o pomoc gastronomiczną), to wtedy on będzie miał możność rozprzestrzeniania swoich genów. Zyska energię, zyska

Pomagać więc, czy nie? Jeśli kogokolwiek zastanawia, czy prawdziwym altruistą jest się czy nie, to właściwie nie trzeba się tym niepokoić. Najważniejszy jest sukces naszych miłych gestów. A jeśli przy tym odnosimy zyski uboczne – tym bardziej jest sympatycznie. Choć wiele mamy wspólnego ze zwierzętami, to jednego można być pewnym; ich móżdżki i nasze mózgi mają ważniejsze rzeczy na uwadze niż bezustanną dbałość o zalewanie świata tylko swoimi genami. Pomagajmy więc na zdrowie!

Kamila Mroczko

Bibiliografia: 1. James W. Kalat, Biologiczne podstawy psychologii, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007. 2. Aronson Elliot, Wilson Timothy D., Akert Robin M., Psychologia społeczna- serce i umysł, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1997


60 |

psychologia

Damsko-męskie pragnienia Jakie jest odwieczne pytanie, które dręczy mężczyzn? Otóż brzmi ono: czego chcą od nas kobiety? Podobne pytanie zadajemy sobie i my – czego chcą od nas mężczyźni? W celu odnalezienia odpowiedzi przeanalizowałam kilkanaście ogłoszeń matrymonialnych zamieszczonych w Internecie lub lokalnej prasie. Oto, do jakich doszłam wniosków…

Iwona, brunetka, oczy zielone, średniej budowy ciała, uśmiechnięta, szczupła, seksowna, lat 25, wykształcenie wyższe niepełne - logistyk, znak zodiaku- bliźnięta, zadowolona z życia, szczera, ambitna, chętnie pomagająca innym, lubi literaturę, muzykę, taniec, wycieczki górskie. Pozna Pana stanu wolnego w celu matrymonialno- towarzyskim, w wieku 27- 37 lat, najlepiej z wyższym wykształceniem, posiadającym samochód oraz mieszkanie lub dom.

dy napotyka na swej drodze przeszkodę w postaci kobiety, która otrzymuje stanowisko, o którym on marzył od kilkunastu lat. Nick jest wściekły i to nie tylko na tę jedną kobietę, ale na wszystkie, jakie chodzą po naszej planecie! Postanawia pracować bardziej wydajnie i w tym celu chce poznać, czego tak naprawdę pragnie płeć piękna… Pewnego dnia ulega jednak wypadkowi, wskutek którego nie umiera, ale doznaje wstrząsu, po którym słyszy myśli i pragnienia kobiet…

Adam, średniej budowy ciała, brunet, oczy zielone, wykształcenie wyższe - politolog, posiada dom, samochód, możliwość zmiany miejsca zamieszkania, znak zodiaku - lew, zadbany, przystojny, miły, sympatyczny, o wrażliwym i czułym sercu, romantyk, lubi pisać wiersze, pragnie stałego związku, interesuje go historia, malarstwo ( trochę rysuje), literatura, spacery. Pozna najchętniej pannę w celu matrymonialnym, w wieku 22-35 lat, ładną, zadbaną, szczupłą, uprawiającą jakiś sport, gustowną, umiejącą gotować.

Kto pyta – nie błądzi! Drodzy Panowie, ilu z Was chciałoby doznać czegoś podobnego? Kiedy to nie wiecie lub nie bardzo rozumiecie, jakie są potrzeby waszych partnerek, o co aktualnie się złoszczą lub z czego są akurat teraz rozbawione? A Wy, Drogie Panie? Też czasami chciałybyście wejść w tok myślenia waszych facetów? Niestety nie da się siedzieć w czyjejś głowie… ale gdy poobserwujemy trochę i kobiety i mężczyzn, przeanalizujemy to, co mówią czy piszą, to możemy odkryć, jakie oczekiwania wobec siebie mają obie strony. Po prześledzeniu ogłoszeń, o których już wspominałam, mogę wymienić cechy, które są poszukiwane u płci przeciwnej przez kobiety i mężczyzn, którym w ogłoszeniach przyświecał cel matrymonialny lub towarzyski. Kobiety te najczęściej pisały w swych ogłoszeniach, że poszukują partnera, który nie ma zobowiązań, posiada wysoką pozycję społeczną, jest wykształcony

Ogłoszenia zaczerpnięte ze strony biura matrymonialnego „Serenada” (http://www.serenada.pl/)

Pamiętacie może film, swego czasu świetny, wyreżyserowany przez Nancy Meyers pt: Czego pragną kobiety? Główny bohater, Nick, jest kobieciarzem, a z zawodu specjalistą od reklamy i prawdopodobnie ambitnym pracownikiem, który ma przed sobą świetlaną przyszłość... Wszystko układa się po jego myśli, ale do czasu, kie-

(najlepiej jakby posiadał wykształcenie wyższe), kulturalny i nie ma nałogów. Mężczyźni, przez pryzmat tego samego celu, szukali kobiet atrakcyjnych, miłych, czułych oraz szczupłych. Widzimy istotne różnice w podejściu obu płci. Kobiety bowiem pragną stałości, poczucia bezpieczeństwa wynikającego przede wszystkim z dostatku materialnego, szacunku. Chcą również uczestniczyć w życiu kulturalnym i społecznym. Mężczyźni natomiast skupiają się głównie na cechach zewnętrznych kobiet oraz na sferze uczuć. Są mało skupieni na informacjach dotyczących wykształcenia, zawodu czy zainteresowań potencjalnej partnerki. W przypadku, kiedy za cel przyjęto znajomość towarzyską, kobiety poszukiwały mężczyzn również z wysoką pozycją społeczną, niezależnych finansowo, ale tutaj pojawiały się także elementy dotyczące aparycji tj. głownie atrakcyjność i wysoki wzrost. U mężczyzn, którzy szukali partnerek do towarzystwa, widniały określenia takie jak: atrakcyjna, miła, bezpruderyjna, młoda i z własnym mieszkaniem (sic!). W obu tych przypadkach widzimy, że mężczyźni nie przywiązują wagi do wykształcenia ani pozycji społecznej kobiet. Skupiają się raczej na wyglądzie, figurze oraz wieku. Na tym, co wiąże się z pociągiem fizycznym. Kobiety z kolei na odwrót – interesują się tak zwanymi konkretami. I jaki z tego morał? Z mojej analizy wynika, że zdecydowana większość kobiet szukała mężczyzn z zasobami materialnymi. Mniejszość natomiast – Panów urodziwych. Mężczyźni znacznie częściej poszukiwali kobiet grzeszących urodą, nie zwracając uwagi na ich posag. Zagłębmy się bardziej… czytając ogłoszenia matrymonialne mogę stwierdzić, że kobiety potrafią dopasować oferowane przez siebie cechy do tego, czego szukają mężczyźni, bowiem Iwona wymienia swoje zalety zaczynając od tych, związanych z aparycją: brunetka, oczy zielone, średniej budowy ciała, uśmiechnięta,

TOUCHÉ | wrzesień 2012


psychologia

szczupła, seksowna… Mężczyźni zaś… nie za bardzo, ponieważ oferują oni urodę i zasoby równie często, choć prawidłowo powinni oni w pierwszej kolejności pisać o zasobach materialnych, a dopiero później o swojej urodzie. I tak Adam popełnił tu duży błąd pisząc: średniej budowy ciała, brunet, oczy zielone, wykształcenie wyższe - politolog, posiada dom, samochód, możliwość zmiany miejsca zamieszkania… Miejmy nadzieję, że jednak jakaś kobieta zainteresuje się jego ogłoszeniem.

il. A nia Pik uła

Stereotypy… Powszechnie wiadomo, że kiedy spotkaną na ulicy kobietę zapytamy, jaki powinien być mężczyzna, odpowie nam według funkcjonującego stereotypu: musi być silny, samodzielny, zaradny, kompetentny,

TOUCHÉ | wrzesień 2012

ambitny, pomysłowy. Powinien również dawać poczucie bezpieczeństwa w każdym wymiarze, być oparciem dla kobiety itp. I tak, każda z nas, ma zakodowany swój własny obraz idealnego mężczyzny, w którym cechy zewnętrzne idą w parze z tymi wewnętrznymi, duchowymi. Tak samo jest z facetami. Jaka powinna być kobieta? Noo… powinna być miła, ładna, uśmiechnięta, z poczuciem humoru, szczupła, ale nie chuda i tu, w zależności od upodobań: blondynka, brunetka, ruda, czarna… z dużymi oczami, z małymi oczami… z długimi nogami itp. Tyle tylko, że Panowie skupiają głównie na wyglądzie... Dla wytrwale poszukujących tej jedynej połówki, nie ma znaczenia kolejność wymienianych zalet. Po za tym, dzisiaj ludzie poznają się wszędzie... ogłoszenia matry-

| 61

monialne straciły już na wartości, a my reklamujemy się teraz na portalach społecznościowych. Ludzie stają się bardziej śmiali i odważniejsi w zawieraniu kontaktów. Nie trzeba być psychologiem, żeby wiedzieć, jak ważne jest pierwsze wrażenie. O swoich potrzebach i oczekiwaniach porozmawiacie później, kiedy już zaintrygujecie się sobą nawzajem. Po co się domyślać? Najlepiej ze sobą rozmawiać! Tak więc, Drogi Czytelniku, jeśli szukasz partnera, przedstawiaj się z jak najlepszej strony! Choć i tak powszechnie wiadomo, że każda Potwora znajdzie swego Amatora! Natalia Tarabuła


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.