TOUCHÉ czerwiec 2012

Page 1

C

TOUCHÉ | czerwiec 2012

dział | 1

czerwiec 2012


2 | WSTĘP

Euro? Spoko! Zbliżają się wielkimi krokami dni, w których każda, choćby najmniejsza próba zaabsorbowania przez nas osobnika płci męskiej może stać się nazbyt karkołomna. Drogie Panie, rozgrywki Euro 2012 czas rozpocząć! Każdy poczuwający się do swojej przynależności płciowej mężczyzna zasiądzie przed telewizorem, przyodziany w strojny biało-czerwony szalik i koszulkę w podobnej tonacji kolorystycznej. W dłoń pochwyci gustowne szkło w odcieniu butelkowej zieleni i będzie udawał, że nie istnieje dla niego boży świat – tym samym my również. Zwiastuje to tylko jedno: czekające na wymianę żarówki, cieknący kran, nieskoszony trawnik i na pocieszenie najnowsze wydanie TOUCHÉ. No właśnie - może warto odwrócić szachownicę i spojrzeć na ten fakt z drugiej strony: panowie zostają pochłonięci przez sportowe rozgrywki, a my? My mamy wreszcie święty spokój. To jest nasz czas – wykorzystajmy go dobrze. Miłej lektury życzy zawsze Wam oddana

Marta Lower

redaktor naczelna

TOUCHÉ | czerwiec 2012


|3

Spis treści

Piersi o tym piszemy

..................... 6 wywiad z nim | Bartosz Gelner ........... 8 jego punkt widzenia .................. 14

Kobiety wolą seks, mężczyźni przytulanie? Kinsey Instytute przebadał ponad 500 par w długotrwałych związkach (przeciętnie 25 lat). Okazało się, że z czasem w związku dla mężczyzny bardzo ważne jest przytulanie i pocałunki. Dzięki temu jest on bardziej zadowolony i czuje się szczęśliwszy. Kobiety natomiast od przytulania wolą satysfakcjonujący seks i w miarę upływu czasu bardziej skupiają się na zadowoleniu seksualnym aniżeli na bliskości z partnerem. Jest to dość zaskakujący wynik, ponieważ Survey z 1989 wykazał coś całkowicie odwrotnego, mianowicie fakt, iż kobiety są w stanie zaakceptować niezadowalające zbliżenie seksualne, jeśli partner sprawdza się w innych sprawach, jak np. rozmowa, przytulanie czy zapewnienie bezpieczeństwa.

jej punkt widzenia

fashion

............................... 16 Street fashion ................................. 22 Jestem kasia ................................... 23 Bathed in Light

film On i Ona w kinie .............................. 24

....................................... 26 Analiza starego dzieła ........................ 28 W domowym zaciszu ......................... 30 Nowości

muzyka

........... 32 Nowości ....................................... 34 Na czerwiec ................................... 36 Kulturalnie z bristolu ......................... 37 Nietuzinkowo o muzyce - zespoły

literatura Szerokie horyzonty ........................... 38

....................................... 40 Klasyka literatury ............................. 41 Recenzje

teatr

....................................... 42 Artykuł ......................................... 44 Recenzje

kobieta poszukująca Podróże nie mieszczące się w głowie ........ 46

Orgazm kobiety w 3 minuty! O tym, że masturbacja pomaga kobiecie w osiąganiu orgazmu, wiedziano już 50 lat temu. Alfred Kinsey przepytał wiele kobiet na temat ich życia seksualnego. Okazało się, że 17% kobiet dzięki masturbacji było w stanie szczytować. Już wtedy do tego typu zabaw przyznało się 62% kobiet. 20% z nich lubiło coś włożyć, 11% pieściło swoje piersi, 5% spinało mięśnie, 2% fantazjowało (serio tylko tyle?). O dziwo, nawet dzisiaj, można spotkać kobiety, które nigdy się nie masturbowały, co czyni je seksualnymi idiotkami. Masturbacja pozwala kobiecie poznać siebie bliżej, zrozumieć co ją kręci, a co nie. W terapii leczenia anorgazmii, poleca się, by kobieta, najpierw nauczyła siebie, a potem partnera. Najważniejsze jednak, by umieć się wyluzować i po prostu pozwolić sobie odpłynąć. Nie wiesz jak? Proponuję jogę i medytację. Kobiety nadal niegotowe na przypadkowy seks. Badanie przeprowadzone przez Professor Anne Campbell z Durham University, UK (na ponad 1700 osób) pokazało, że 80% mężczyzn i tylko 54% kobiet jest zadowolone z przypadkowego lub jednorazowego seksu. Kobiety mają z tym kilka problemów. Czują się wykorzystane i winne, że (do)puściły się tak wstydliwego czynu. Takie myślenie wynika oczywiście z wychowania i społeczeństwa w jakim żyjemy, gdzie mężczyzna zalicza, a kobieta się puszcza. Jest to psychologiczna broń szowinistów, by zatrzymać kobiety tylko dla siebie, a samemu wkładać każdej seksownej, podciągniętej spódniczce. Innym problemem dla kobiet jest ogólna słaba jakość takiego stosunku. Może to wynikać z tego, iż mężczyzna zaliczający może traktować kobietę jako kolejny numerek do odhaczenia. Jednak, bardziej smutnym newsem może być to, iż mężczyznę pod presją zaspokojenia partnerki po prostu zżera trema. Trzecia opcja to znajomość partnera: o ile dla niektórych mężczyzn pierwszy wytrysk oznacza satysfakcję z seksu, o tyle dla kobiet, seks musi po prostu być dobry, a to sprawa niełatwa. Dobry seks bowiem jest w dwóch przypadkach: albo kobieta trafia na bardzo utalentowanego kochanka, albo dzięki częstym stosunkom z partnerem on wie, co ją kręci najbardziej.

psychologia

Post-Traumatic Stress Disorder.............. 48

Oceń swoich kochanków na: emilsamson.com

Help me now! ................................. 50

sesja miesiąca

........................... 52

TOUCHÉ | czerwiec 2012

EMIL SAMSON Macie pytania na temat seksu? Piszcie: emilsamson@interia.pl


Redakcja

MARTA LOWER redaktor naczelna redaktor prowadząca/marketing mlower@touche.com.pl

ANIA SALAMON dyrektor artystyczna/layout/skład/łamanie asalamon@touche.com.pl

DOBRUSIA RURAŃSKA grafika

BARTOSZ FRIESE redaktor działu film/muzyka bfriese@touche.com.pl

DZIAŁ REKLAMY I PROMOCJI: Basia Graczyk - promocja@touche.com.pl DZIAŁ GRAFIKI: Ewa Kania, Kinga Tync, Basia Maroń, Ania Pikuła DZIAŁ FOTO: Olga Adamska, Mateusz Gajda, Karamell Studio, Hania Sokólska, Roksana Wąs OKŁADKA I SESJA MIESIĄCA: Aurelia Frydrych (pełny opis na str 52) DZIAŁ REDAKTORÓW: Anka Chramęga, Małgorzata Iwanek, Martyna Kapuścińska, Cyprian Kawicz, Natalia Kosiarczyk, Iga Kowalska, Asia Krukowska, Magdalena Kudłacz, Kamil Lipa, Monika Masłowska, Eliza Ortemska, Magdalena Paluch, Robert Pander, Maciek Pawlak, Agnieszka Różańska, Emil Samson, Justyna Skrzekut, Patrycja Smagacz, Natalia Sokólska, Sandra Staletowicz, Kasia Trząska, Natalia Tarabuła, Aneta Władarz STYLIŚCI: Kasia Gorol, Ania Sowik WIZAŻ: Patrycja Kocot KOREKTA: Ewelina Chechelska, Monika Masłowska, Natalia Tarabuła STRONA INTERNETOWA: Adrian Pacała: adrian@touche.com.pl Dagmara Lower – logotyp Wydawca: AKADEMICKIE INKUBATORY PRZEDSIĘBIORCZOŚCI ul. Piękna 68 | Warszawa 00-672 REDAKCJA TOUCHÉ - redakcja@touche.com.pl ul. Szarych Szeregów 30 | 43-600 Jaworzno Opublikowane teksty, zdjęcia i ilustracje objęte są ochroną praw autorskich i nie mogą zostać naruszone przez osoby trzecie.

Autor portretów: Dobrusia Rurańska


PROMOCJA

Zainspiruj siebie, stań się inspiracją dla innych – wyraź siebie tu i teraz na www.mamycel.pl Od sierpnia 2011 roku działania swoje rozpoczął portal MamyCel.pl, którego założycielką jest młoda i kreatywna mama Beata Marszałek. Świat Internetu podbijają dopiero od kilku miesięcy, a ilość zarejestrowanych użytkowników sukcesywnie wzrasta z dnia na dzień. Fakt ten świadczy o tym, że Polacy potrzebują właśnie takiego miejsca, gdzie mogą poznać ludzi posiadających różnorodne zainteresowania, aby wymieniać się nawzajem własnymi doświadczeniami oraz pomysłami na skuteczny rozwój swoich pasji. Głównym założeniem serwisu MamyCel.pl jest przekonanie społeczeństwa do pielęgnacji każdego rodzaju talentów, pasji oraz rozwoju zainteresowań w celu wykorzystania ich do budowy własnej kariery zawodowej. Portal wspomaga rozwój ludzi kreatywnych i utalentowanych, a także daje inspiracje osobom szukającym natchnienia w interesującym ich rodzaju aktywności. Rejestrując się na MamyCel.pl znacznie ułatwicie sobie drogę do osiągania mniejszych i większych sukcesów. Tutaj spotkacie osoby, które interesują się wieloma dziedzinami życia: począwszy od rękodzieła, decoupage, dekoracji wnętrz, poprzez fotografię, śpiew, grę na instrumentach, taniec, sport, aktorstwo, modeling, wizaż, stylizacja i wiele, wiele innych. Mamycel.pl to portal, w którym możesz zaprezentować szerokiemu gronu odbiorców swoją osobę, swój talent, zainteresowania, pasje oraz firmę. Po zalogowaniu się w serwisie MamyCel.pl każdy otrzymuje swój prywatny adres profilu. Na publikację dotychczasowych dokonań macie do dyspozycji specjalne albumy. Możecie także pisać własne artykuły i tutoriale o tym co Was najbardziej pasjonuje. W dziale ogłoszeń poinformujecie użytkowników portalu, np. o organizowanych przez Was szkoleniach, kursach, i innych ciekawych wydarzeniach. Zaś na forum wymienicie między sobą wiele różnorodnych spostrzeżeń, doświadczeń, a może nawet uda się Wam zainspirować

TOUCHÉ | czerwiec 2012

Waszymi zainteresowaniami kogoś z pośród pozostałych pasjonatów. Na MamyCel.pl znajdziecie także wywiady przeprowadzone z osobami znanymi medialnie, które dzięki swojej ciężkiej pracy i pasji osiągnęły sukces. Są one bowiem najlepszym przykładem dla każdego z nas, że nawet gdy napotykamy po drodze liczne przeszkody w kształtowaniu naszych zainteresowań, to nie należy się poddawać lecz wytrwale wierzyć we własne możliwości i nie rezygnować z obranego wcześniej celu. Niektóre ze wspomnianych gwiazd zaangażowały się również w rozwój portalu, gdyż podobnie jak cała ekipa zajmująca się tworzeniem serwisu, wierzą że to właśnie dzięki naszym pasjom jesteśmy ludźmi spełnionymi życiowo, a często nawet zawodowo. Wielu z pasjonatów zarejestrowanych na MamyCel.pl udowadnia, że pasję można przeobrazić w naszą pracę. Wówczas każda chwila spędzona na zawodowym rozwoju naszej osoby, daje nam radość i satysfakcję z tego, że możemy robić, to co tak bardzo lubimy. Rozwijając swoją pasję kształtujecie również Waszą osobowość. To właśnie tacy ludzie, którzy małymi kroczkami idą cały czas do przodu, mogą nieustannie kształtować własne zainteresowania. Większość naszych pasji, wynika z naszych marzeń, tak więc nie bójcie się pomóc sobie w spełnianiu tychże marzeń i zróbcie kolejny krok w kierunku ich spełnienia przyłączając się do grona osób korzystających z możliwości, które daje nam portal MamyCel.pl MamyCel.pl ma w gronie osób współtworzących wielu znakomitych i utalentowanych ludzi. Jedną z nich jest poruszająca się na wózku inwalidzkim Magdalena Ulbin – zastępca redaktor naczelnej. Ta młoda kobieta ma sobie tyle siły i optymizmu, że niejednokrotnie zaskakuje tym wszystkich wokół siebie. „Madziulka jest takim naszym mottem portalu, udowadnia, że jeśli się czegoś naprawdę chce, to można wszystko” - wyznaje właścicielka MamyCel.pl Beata Marszałek.


6 | JEJ PUNKT WIDZENIA

Ilustracja: Kinga Tync

Kubełek zimnej wody

Potrzebuję ciszy. Nie nudy, bo to słowo wymazałam ze swojego zakresu pojęciowego, ale ciszy. Potrzebuję pustki. Znowu nie tak na stałe, ale chwilowo. Wydarzenia napędzają się samoistnie, życie nabrało niebezpiecznie zawrotnego tempa, a przed chwilą na desce rozdzielczej zaświeciła się czerwona lampka. Najgorzej. Skończył się płyn hamulcowy. Czy to znaczy, że nie mam już żadnych zasad? Bo wszelki opór i bariery to już dawno zostały zmiażdżone, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Spoglądam z ukosa na siedzenie pasażera. Pusto. Widzisz, nie mam już nawet kogoś, ani czegoś, co mogłoby powiedzieć stop. A jeśli nawet nie stop to zwolnij trochę. No po prostu nie mam. Co się z nim stało? Mam wrażenie, że jeszcze nie tak dawno ktoś tu siedział… Podobno brak oporów jest tutaj normą. Ale ja nie chcę być normalna. Nie chcę tak normalnie tracić kontroli nad swoim życiem. Już wszystko robię z przypadku. Nie pamiętam dokładnie jaki jest dzień tygodnia i nie wiem, która godzina. Zatarły mi się granice między poszczególnymi dniami, nie mam pojęcia ile ważę, po którą fajkę sięgam i po którą paczkę zatrzymuję się przy stacji benzynowej. Pakuję się w bezsensowne jedno- i dwu- dniowe relacje. Czasami godzinne. A te, które są dla mnie naprawdę bardzo ważne po prostu wypuszczam. I wiesz co? Dobrze jest mi z tym. Śmieję się. Najbardziej śmieję się ze świadomości tego, że wiem jak bardzo to niemądre… No więc dobra. Uciekłam. Przebąknęłam coś tylko, że będę… jak wrócę. On napisał, że został tylko unoszący się w powietrzu zapach nowej nuty Calvina Kleina, osamotnione myśli porozrzucane po kątach i ciągle rozgrzany czajnik. Uciekłam, biorąc ze sobą kluczyki do samochodu i pokaźny zapas chusteczek. Rzuciłam tylko przed wyjściem, że obejrzałam Wewnętrzny krąg. Właściwie nie wiem, po co to powiedziałam. Dodałam na koniec, że życie to nie bajka. I żeby się nie martwić. Dzwoni telefon. Rozmowa przy tej prędkości może być nieco

ryzykowna, ale zapomnij, że mi to chociażby przechodzi przez myśl. Pyta: Co się dzieje? Dlaczego tak się zachowujesz? Odpowiadam: Ano dlatego, że nikt mi jeszcze nie wylał kubła zimnej wody na głowę. Rozłączam się bez pożegnania. Ludzie właściwie ciągle pytają dlaczego. Dlaczego i po co, z kim kiedy i jak długo. Za ile, w jaki sposób, gdzie i którędy, jak długo i od kiedy to trwa. Czy skończę, kiedy w końcu dorosnę, czy zmądrzeję. Jakby budził się w nich instynkt odkrywcy, tylko jakby nie potrafili go racjonalnie wykorzystać. I chcą wiedzieć niemalże wszystko, co myślę, co mówię, o czym śnię. Czy wrócę i o której i z kim. W jaki sposób i ile to kosztuje. Dlaczego jestem tak odpowiedzialna i tak spontaniczna. Za dorosła i za infantylna jednocześnie. Za głośna i za spokojna? Nazbyt szalona i zbyt wyrachowana? Za bardzo wierząca i zbyt często bluźniąca? Za kochająca i zbyt obojętna. Zbyt energiczna i za powolna. Niesamowicie kreatywna i cholernie wyjałowiona. Aktywna i apatyczna. Czuła i zimna. Zainteresowana i zblazowana. A to tylko ja. Ta pomiędzy wszystkim. Czasem tylko się zapominam i wychodzę ze skóry. Wracam. Jeszcze bardziej pełnoletnia, hałaśliwa, bezbożna, tkliwa i energiczna. I tylko wtedy wydaje mi się, że znam się na wylot. Ale z boku nie cieknie nawet woda. Choćby kropla. Co tu mówić o kuble. Wystarczyłby kubełek.

Natalia Sokólska

Kto przyniesie wodę? Stąd już niedaleko: nsokolska@touche.com.pl

TOUCHÉ | czerwiec 2012


JEJ PUNKT WIDZENIA | 7

Ilustracja: Kinga Tync

Odbicia

Hejże, posłuchaj tej o sobie historii, zrób ją sobie głośniej. Będzie to piosenka o kebabach, ciepłych psach i glutaminianie sodu za 2 złote. Przeszłość to jedno wielkie E, które dopadnie Cię nawet w balowej sukni od Diora, otulonej Channel No.5, 6, 7 i 8. I tak wleczesz za sobą pękaty wór niestawialnych resztek wczorajszych, objawiających się cyklicznie silnym wzdęciem nowej starej ciebie. Pewnego dnia budzisz się z pęczniejącą świadomością swego życiowego bagażu. Kończą się dziewicze pokłady zaskoczeń, odczuć i wyobrażeń. Wszystko gdzieś tam po drodze już było, już się nam marzenia nie spełniły i cele nie osiągnęły, a po każdym zostały na dysku tylko ciasteczka. Nie prawda, że wszystko płynie – życie w najlepszym wypadku zaledwie się toczy, a ty turlasz się pod wiatr i coraz większa z Ciebie bajaderka, słodka ściepka. Jesteś zlepkiem odrzuceń, powypluwanych rodzynek, pokruszonych związków i zalanych wieczorów. Czasem zaś skwaszeniem, struciem lub najpowszechniej – niefrasobliwym zaparciem. Samej siebie się zaparciem, gdy ktoś próbuje przebić się z miłością przez okopy naszych nabytych konserwantów i obrywa tylko dlatego, że ktoś przed nim przecierał już czołgiem te szlaki i ucierał nosa do krwi. Każdy twój dzień jest koncertem dziwactw – nie jadasz śniadań, żeby odciąć się od praczasów tostowania pieczywa w łóżku. Zasypiasz na lewym boku, bo on wolał na prawym. Sprzątasz jak wariatka, bo w niezłym żyliście bajzlu. Tu Cię całować nie wolno, bo limit wyczerpano. Ruszasz z ręcznego, bo tak. 15-tego milczysz,bo nie. Nie zdrabniasz imion, bo kiedyś Cię za to skrzyczano. Nie nosisz szpilek, bo kiedyś Ci kazano. Unikasz kilku sklepów, miejsc, dźwięków i rozmiękczających zapachów. Tu nie chcesz, tam nie możesz. I krzywisz się, i wijesz, i szczodrze zalewasz to wszystko w przedziwnych momentach potokiem łez. Przekornie lub pokornie czynisz tak lub nie i konia z rzędem temu, kto rytm jakiś w tej piosnce odnajdzie.

TOUCHÉ | maj czerwiec 20122012

Aż tu nagle przychodzi Szewczyk Dratewka i dobrotliwą owieczką naparza w zionącego ogniem smoka twojej przeszłości. Jego orężem jest M jak Miłość, a do zdobycia bastion P jak Przeszłość. Jakiż on, ten twój Don Kichot piękny, zawsze na kojącej pozycji jestem. Jakaż ty, o Nike, przebrzydła w momencie, kiedy się wahasz. Kiedy mu robisz kuku, mnie nie ma. Wyjechałam do „Bezzasięgowic”. Wpadłam w „nutellowy ciąg”. Rozleciałam się na części pierwsze i proszę, nie patrz. A on, patrzcie go tylko, dalej się niezmordowaniec okopuje, że to się przecież wszystko poskleja, że on po więcej nutelli skoczyć może, że z cukru zrobi antenę, a z serca kuloodporną kamizelkę. Tylko być, tylko zaufać, tylko odbić od wczoraj dać się. I właśnie wtedy ryczący smok zaczyna odpuszczać. Przesmażany tysiącami dni kebab chyba żegna lokal. We krwi zostaje tylko posmak starego, dobrego glutaminianu, co zrósł się już z Tobą jak wspomnienia o wszystkich, których smok do tej pory zeżarł. Lecz dzisiaj to nam może naskoczyć, gdyż teraz to on jest pragnieniem, a Ty zasypiasz na prawym boku. Dokładnie tak samo, jak twój książę Sprite. Zapamiętajcie, dziatwo z tej „gastro bajki” tylko jedną zwrotkę i uprzejmie zalecam, gdy tylko zaczynacie się kwasić, wzdymać i swej dla świata użyteczności zapierać – śpiewajcie! I pożyć sobie dajcie. Gdy się zejdą w maju w tramwaju kobieta po podejściach i mężczyzna z przyszłością, wtedy wcale nie jest powiedziane, że będą się męczyć bardzo długo. Radzieckiego szampana nad ranem można pić nie tylko w życiu złamanem. Można, na ten przykład, w Zakopanem. Amen! Sandra Staletowicz

Oczekując na Państwa depesze, uniżona: staletowiczowna@gmail.com


8 | dział

TOUCHÉ | czerwiec 2012


dział | 9

NA EKRANIE – KOBIETY KOCHAJĄ DRANI

Bartosz Gelner (24 l.) Już – uznany aktor, jeszcze – student PWST, od zawsze – ambitny facet z pasją. Wystąpił m.in. w „Sali Samobójców”, „Przystani”, „Czasie Honoru”. Twierdzi, że kiedy się gra – najważniejsze, by robić to dla kogoś.

rozmawiała: Justyna Skrzekut fotografie: Hania Sokólska

TOUCHÉ | czerwiec 2012


10 |

wywiad z nim

Wierzysz w przypadek? Tak, jak najbardziej! Myślę, że większość rzeczy składa się z przypadków, a jeśli nie – to z połączenia rożnych dziwacznych energii, które mają się spotkać w danym miejscu. Twierdzisz, że większość ról trafiło do Ciebie przypadkiem… Tak i cały czas to podtrzymuję. To wszystko zdarza się przypadkowo. Przypadek, a nie talent? Talent też się liczy. Tylko, że nawet, kiedy startuje się do szkoły teatralnej – wiele zależy od szczęścia. Wchodzisz na egzamin, a komisja jest zadowolona z tego, jak mówisz tekst. Ale oprócz Ciebie – dobrze by było, gdyby cała komisja wstała prawą nogą i była przychylnie nastawiona. Potem castingi – w ciągu pięciu minut musisz nie tylko wykazać się wszystkimi umiejętnościami, ale po prostu – wpaść komuś w oko, ktoś musi Ci zaufać i zdecydować – tak, Ty zagrasz to dobrze. Jednak do „Czasu Honoru” dostałeś się bez castingu. To machina, która sama się napędza. Zagrasz w jednej produkcji i proponują Ci kolejną. Kiedy dostałem propozycję „Czasu Honoru” – zgodziłem się bez wahania! To stwarza duże możliwości dotknięcia czasów wojny, tej tematyki. Jak większość facetów marzyłeś, żeby móc pobiegać z bronią po mieście? Tak! Totalnie! Wiesz, nawet, kiedy byłem dzieckiem nie można było tak legalnie – i po całym mieście biegać i strzelać z kumplami (śmiech). To niesamowite! Total – cały czas strzelanie, przeładowywanie, sprawdzanie, czy magazynek działa. Na próbach nie używamy amunicji i przy pierwszych scenach, gdzie faktycznie zaczęliśmy strzelać – adrenalina mocno mi podskoczyła! Słyszy się, że jedynym nałogiem, z którym nie walczysz – są kobiety… Kawa i papierosy – tutaj też nie walczę, chociaż kobiety tak dużo potasu i magnezu z organizmu nie wypłukują (śmiech). Rzeczywiście – nie stronię od towarzystwa pięknych dam… Co uzależnia Cię w kobietach? Sposób rozmowy. Temperament! Kobieta musi mieć swoje zdanie i ewentualnie mnie

do niego przekonać, a nie być podległą. Powiedziałeś kiedyś, że to właśnie temperament i kreatywność zafascynowały Cię w Ewie Ziętek. To niesamowite spotkanie, bo to kobieta bardzo charakterna. To bardzo wymagająca aktorka – wymaga od siebie i od swojego partnera. Jest świetną osobą, ale jeśli miałbym taką mamę (przyp. red. w serialu „Barwy Szczęścia” Ewa Ziętek gra matkę Bartka) przysięgam, że byłby problem przez cały okres dojrzewania (śmiech).

KOBIETA MUSI MIEĆ SWOJE ZDANIE I EWENTUALNIE MNIE DO NIEGO PRZEKONAĆ, A NIE BYĆ PODLEGŁĄ.

A jeśli miałbyś taką kobietę – też byłby konflikt? Trudno mi to sobie wyobrazić, ze względu na różnicę wieku. Ale wcześniejsze kreacje aktorskie, w których widziałem Panią Ewę pokazują ją jako prawdziwą młodą, charakterną pannę. Bardzo charakterną. Nie zgadzasz się ze stwierdzeniem, że kobieta jest jak wino? Oczywiście, że się zgadzam! Ale wolałbym docierać do tego wina swoimi rocznikami, dojrzewajmy razem. W pierwszej produkcji serialowej, w której wziąłeś udział (przyp. red. „Przystań”) zdarzały Ci się sceny miłosne ze sporo starszą od Ciebie aktorką… A, mówisz o Kindze Ilgner. Kinga jest przed czterdziestką, więc ta różnica nie jest jeszcze aż tak duża. Poza tym – to totalnie wysportowana i pociągająca kobieta, więc takie sceny sprawiały mi tylko i wyłącznie przyjemność. Podobno miałeś nawet indywidualne próby wieczorami, na pomoście nad jeziorem. Żartowaliśmy, że ona mnie tutaj wyuczy całego fachu i w jakimś stopniu rzeczywiście tak było. „Przystań” to był mój pierwszy serial, pierwsza dłuższa praca z kamerą. To było dla mnie stresujące.

TOUCHÉ | czerwiec 2012


wywiad z nim

Czego się bałeś? Raz – żeby wszystko wyszło naturalnie, a dwa – żeby się nie spalić przy tych całych pocałunkach (śmiech). Ale ja zawsze nazywałem „Przystań” rekreacyjno – sportowymi wakacjami z elementami pracy przed kamerą. Spędzenie ponad dwóch miesięcy na Mazurach było ogromną frajdą, zwłaszcza, że poznałem tam mnóstwo świetnych ludzi, z którymi do dziś utrzymuję kontakt. Największa przyjaźń jest z Michałem Sitarskim, z którym rzeczywiście konkretnie się zbrataliśmy. Ile godzin dziennie spędzałeś na zdjęciach? Nie mieliśmy zdjęć codziennie, co było fajne. A kręciliśmy różnie – czasami cały dzień, od rana do wieczora, a innym razem tylko dwie scenki, po czym resztę dnia spędzaliśmy leżąc na plaży. To był rzeczywiście świetny czas. Chociaż szkoda, że na Mazurach, a nie w jakimś ciepłym kraju. Co za wymagania! (śmiech) Podobno miała być druga seria w Miami, nie wyszło – trudno (śmiech).

NA TYCH WSZYSTKICH CASTINGACH OCENIA SIĘ NAS TROCHĘ JAK KONIE NA WYBIEGU. CO POTRAFISZ, ILOMA JĘZYKAMI MÓWISZ, CZY POTRAFISZ TAŃCZYĆ CZY KLASZCZESZ USZAMI...

Jak wyglądało przygotowanie kondycyjne? Graliście młodych ratowników WOPR. Tak naprawdę każdy z nas był zapytany na słowo honoru czy umie pływać i czy trzyma formę. Dwa tygodnie przed zdjęciami siedzieliśmy w Warszawie i uczyliśmy się stricte ratowniczych stylów pływania, chwytów, podchwytów ratowniczych. Muszę przyznać, że to było bardzo interesujące. Generalnie uprawiasz różne sporty, prawda? Narciarstwo, windsurfing… Tak, raz, że to lubię i sport mnie interesuje,

TOUCHÉ | czerwiec 2012

| 11

a dwa – nauczyła mnie tego szkoła teatralna. Aktorstwo, to zawód, w którym pracuje się głównie swoim ciałem, więc to ciało musi być rozruszane, nie można się zastać. Przez pierwsze lata w PWST mieliśmy non stop – pantomimę, taniec, szermierkę, (która nazywała się dość zabawnie – zadawanie i unikanie ciosów) i inne wf – y. Uprawiasz jeszcze jedną interesującą „dyscyplinę”, której nie wymieniłam ani ja ani Ty… Wiesz o czym mówię? Sportowa dyscyplina? W pewnym sensie. Nie wiem jak rozszyfrować ten Twój uśmiech – nie mam pojęcia. Otóż dowiedziałam się, że podobno uprawiasz… ogródek i oficjalnie wymieniasz to jako jedną ze swoich umiejętności. Mam rację? Uprawianie ogródka wzięło się z agencji. Moja agentka poprosiła mnie, żebym wypisał swoje umiejętności, bo na tych wszystkich castingach ocenia się nas trochę jak konie na wybiegu. Co potrafisz, iloma językami mówisz, czy potrafisz tańczyć, czy klaszczesz uszami… więc stwierdziłem, że może dopisanie ogródka kogoś zainteresuje. Tak na Ciebie patrzę i zastanawiam się, ile w tym ogródku prawdy (śmiech). Z uprawiania ogródka potrafię ten ogródek wykosić – jeśli muszę (śmiech). Zdarzało Ci się wykorzystywać umiejętności aktorskie w codziennych sytuacjach? Tak, to jest dobre i przydatne w miejscach publicznych, gdzie trzeba coś załatwić, pouśmiechać się… Chodzi o rozpoznawalność? I trochę uroku osobistego (śmiech). Kiedy jechaliśmy na Opener’a z chłopakami, policja zatrzymała nas za prędkość. Ja wysiadam i zaczynam grać takiego „bidoka”, mówię, że jesteśmy studentami, że ledwo wyzbieraliśmy na tego Opener’a i nie możemy dostać tego mandatu. I co, ugięli się? Nic nie pomogło - nie ugięli się. Negocjowałem dalej: no to może tylko punkty albo jakaś stówka za pasy? Ale cały czas słyszałem: nie, nie, nie. Nie mieliśmy już żadnych argumentów, a mandat był dość wysoki, więc mówię, że jesteśmy ze szkoły teatral-


12 | WYWIAD Z NIM

nej, a teraz tak ciężko z tym wszystkim… No i ten facet zapytał w czym graliśmy, a to były akurat wakacje po „Przystani”. No to mówię, że w serialu „Przystań”, o ratownikach. A on na to: Acha… acha… Nie lubię tego serialu! No i mandat zapłaciliśmy. Zdarzają się sytuacje, kiedy widzowie mylą serial z rzeczywistością. Potraktowano Cię kiedyś jako postać, którą grałeś? Takie sytuacje zdarzają się a propos „Barw Szczęścia” (przyp. red. rola młodego hazardzisty). Starsze panie grożą mi palcem, że jestem niedobry, a są takie, które mówią, że właśnie takich oszustów i gagatków to one lubią! (śmiech) Wolisz kreować pozytywne czy negatywne postaci? Podoba mi się granie złego bohatera, ale czasami lubię się pokajać i zagrać niewiniątko – w połączeniu to daje ciekawy efekt. Ułożony facet, czy zimy drań? Na ekranie oczywiście. Jednak bardziej interesuje mnie niegrzeczny drań.

No tak - kobiety kochają drani. Dokładnie tak! (śmiech) Zagrałeś w „Sali Samobójców” – filmie głośno komentowanym ubiegłego roku. Co z niego wyniosłeś? Duże doświadczenie, to było spotkanie z naprawdę dobrym kinem i fajną energią. Z jakimi reakcjami odbiorców się spotykałeś? Reakcje były głównie bardzo pozytywne. Film wywołał duże zainteresowanie i został doceniony. To było świetne, że mogłem spotkać się z taką materią. A co czułeś całując faceta w „Sali Samobójców”? To była kreacja. To było wyzwanie. Tak, to było duże wyzwanie, jeśli chodzi o przełamanie pewnego tabu w Polsce. To dosyć zabawne, że część osób, które widziały tę scenę myślą, że to był pocałunek homoseksualny, a to nie miało nic wspólnego z pocałunkiem homoseksualnym. Nie gram tam homoseksualisty. Grałem tam totalnie negatywną postać. Wiele osób

komentowało – Bartek, ale Ty tam narozrabiałeś. Co czułem całując chłopaka? Czułem, że trzeba to po prostu dobrze zagrać.

W TEATRZE PRZYCHODZISZ CODZIENNIE O 19. I ZMAGASZ SIĘ Z MATERIĄ - NIEZALEŻNIE OD TEGO, CZY MASZ KATAR SIENNY, CZY GRYPĘ - PO PROSTU TRZEBA ZAGRAĆ, CHOCIAŻ MOŻE TROCHĘ INACZEJ NIŻ OSTATNIO.

Co jest w aktorstwie absolutnie niezbędne? Każdy aktor stawia na coś innego, jesteśmy różni. Ale każdy musi mieć w sobie dużo pewności siebie, przekonania, że to,

TOUCHÉ | czerwiec 2012


WYWIAD Z NIM | 13 co robi jest dobre. Trzeba być otwartym i pewnym siebie, po to, żeby być wiarygodnym we wszystkim, co się robi. Widzisz się raczej w teatrze, czy w kinie? Widzę się i tu i tu. Teraz – przeprowadzając się z Krakowa do Warszawy pewnie będę szukał pracy w teatrze, bo teatr jest najlepszy jeśli chodzi o szkolenie swoich umiejętności i pracę nad sobą. Wiesz, to nie jest kręcenie jednej sceny w kilku dublach. W teatrze przychodzisz codziennie o 19. I zmagasz się z materią – niezależnie od tego, czy masz katar sienny, czy grypę – po prostu trzeba zagrać, chociaż może trochę inaczej niż ostatnio. To jest płynna materia. To niesamowite! Do tego pełna sala i gromkie brawa. To bardzo przyjemne uczucie. Zwłaszcza, że publiczność tak naprawdę nie wie, kiedy spektakl idzie nam dobrze, płyniemy na jakimś fajnym flow i wszystko jest tak, jak chcieliśmy, a kiedy coś nie dzieje się według planu. I to jest zabawne, bo czasami wychodzimy do braw bardzo niepewnie – myślimy, że dzisiaj nam nie poszło, a okazuje się, że wszystkim się podobało. Tak samo jest z reżyserem – wydaje nam się, że zagraliśmy kiepsko, a on przychodzi i mówi, że było świetnie. Innym razem jesteśmy przekonani, że było bardzo dobrze, a reżyser przychodzi i mówi, że było do dupy. Odejdźmy teraz od aktorstwa. Mówisz, że interesujesz się sztuką współczesną – dlaczego? Co Cię w niej intryguje? To jest tak, że nasz sposób postrzegania świata i to, jacy jesteśmy na niego wrażliwi zależy od tego co i z czego czerpiemy. Interesuję się sztuką współczesną i muzyką.

W sztuce współczesnej interesuje mnie niedosłowność. Wcale nie muszę mieć wszystkiego wyłożonego, tak kawa na ławę. Żeby zrozumieć wystarczy mi jakiś znak, cytat, żebym mógł to sobie odczytać na swój sposób. Ja nie muszę mieć każdego dzieła wytłumaczonego. Niektórzy mówią, że nie rozumieją sztuki współczesnej, bo nie wiedzą na przykład, o co chodzi w białym płótnie. Ja też nie wiem, o co chodzi w białym płótnie, ale staję przed nim i ono coś ze mną robi. Nie wiem co to jest, każdy odbiera to trochę inaczej. Lubię tego doświadczać, inspirować się w ten sposób.

NIEKTÓRZY MÓWIĄ, ŻE NIE ROZUMIEJĄ SZTUKI WSPÓŁCZESNEJ, BO NIE WIEDZĄ NA PRZYKŁAD, O CO CHODZI W BIAŁYM PŁÓTNIE. JA TEŻ NIE WIEM, ALE STAJĘ PRZED NIM I ONO COŚ ZE MNĄ ROBI.

Liczą się głównie emocje? Emocje, obraz, wszystko! Reżyserzy, którzy mnie interesują, to osoby których teatr wychodzi poza teatr w tradycyjnym ujęciu – to projekcje, czerpanie z współczesnej sztuki, wprowadzanie na deski teatru żywego zespołu, który zmienia wszystko,

to mikroporty, ekrany – połączenie teatru z aktorstwem filmowym patrzę na to z ogromnym podziwem i chciałbym brać w tym udział. Wróćmy do muzyki, o której wcześniej wspominałeś. Patrząc na Ciebie - obstawiam rocka. Tak, ale otwieram się na każdy gatunek muzyki. Jestem kolekcjonerem płyt. Jadąc na spotkanie z Tobą wstąpiłem do sklepu po Biały Album Beatlesów – musiałem go w końcu kupić! Moim marzeniem ( i oddałbym za to parę lat życia!) jest chociaż raz być na koncercie z żyjącym Jimem Morrisonem, ponieważ The Doors to zespół, który uwielbiam. Nigdy nie miałem żadnego idola, nie wieszałem żadnych plakatów. Teraz, mając 24 lata dorosłem do tego, że mógłbym powiesić na ścianie plakat Morrisona. Uwielbiam tego faceta, oglądam jego koncerty i uważam, że to co robił z zespołem na scenie, to nie był koncert – to był spektakl teatralny. To co robił Morrison – to już jest aktorstwo. Nie myślałeś kiedyś o karierze rockmana? Ta energia, która wytwarza się an koncertach jest świetna. Niesamowite, że kilkutysięczny tłum można zmusić do podniesienia ręki jednym swoim gestem. To jest totalnie fascynujące i kręcące. Takie coś nie zdarza się nawet w teatrze. Jeśli mam być szczery nie jestem najlepszym „śpiewaczem”, ale kiedyś… kto wie? Może jakiś dziwaczny projekt? Może… Nie wiadomo, co się wydarzy. Intryguje mnie to, co będzie.

Rozmawiała: Justyna Skrzekut

Drodzy Czytelnicy, Z pewnością zastanawia Was fakt, dlaczego w czerwcowym numerze TOUCHÉ nie pojawił się Wywiad Z Nią? Otóż płeć piękna w naszej Redakcji tak zachłysnęła i zaczytała się w rozmowie z Bartoszem Gelnerem, że przeprowadzenie wywiadu z interesującą kobietą pozostało w fazie przygotowawczej. Obiecujemy poprawę! W lipcu zaprezentujemy na łamach TOUCHÉ zarówno perspektywę świata z punktu widzenia wspaniałego mężczyzny, jak i cudownej kobiety - a kim ona będzie, na razie tajemnica. Zdradzimy tylko jedno: warto czekać, Panowie*, oj warto... Męska część Redakcji TOUCHÉ * tak - wierzymy, że Wy również nas czytacie!

TOUCHÉ | czerwiec 2012


14 | JEGO PUNKT WIDZENIA | mężczyzna niefanatyk

Alternatywne Euro Niefanatyczne podejście do męskich spraw w wydaniu najlepszego przyjaciela kobiety. Conchita Wurst, czyli jedyne w swoim rodzaju połączenie mężczyzny z kobietą, Hiszpanii z Austrią i paelli z kiełbasą. Europejskość at her best. Nie wiedzieć czemu przegrała krajowe eliminacje z rdzennymi austriackimi raperami i nie ubarwiała swoim zarostem tegorocznego konkursu.

Ilustracja: Basia Maroń

Jeśli istnieje dzień szczęśliwego geja, to wypadał on (w tym roku) 26 maja. Właśnie wtedy z ulic zniknęły nietrzymające się za ręce pary, które chciały by ich zobaczono, stare cioty z przeżywających renesans (a może nawet romantyzm) pikiet, a nawet Marek Niedźwiecki z anteny Trójki. Wszyscy oni zasiedli wtedy jak jeden mąż przed telewizorami, dzierżąc w ręku popcorn, pilota oraz poppersa (na wszelki wypadek) i przebierali nerwowo pośladkami czekając na fanfary oznaczające rozpoczęcie kolejnego festiwalu überkiczu i wszechgejowszczyzny zwanego oficjalnie Eurovision Song Contest. A przynajmniej tak wyglądałby ten wieczór, gdyby nie to, że w ramach ogólnonarodowej walki z promocją homoseksualizmu (do każdego dużego opakowania proszku gej gratis?), ograniczono dostęp do homopropagandy rezygnując z transmisji tego spektaklu w Kraju Ziemniaka. Homopolska pogrążona była w żałobie po wypowiadanych aksamitnym głosem uszczypliwych komentarzach Artura Orzecha. Zabranie Eurowizji mogło równać się tylko zabraniu Kevina w poprzednie święta. Jakby tego było mało, tym razem postanowiliśmy przechytrzyć całą Europę i nie wysłaliśmy do najbardziej europejskiego z europejskich miast, jakim niewątpliwie jest azerbejdżańskie Baku, żadnego reprezentanta naszego wszechkraju. Tym samym pojawiła się realna szansa, że w tym roku nie zajmiemy ostatniego miejsca. Dlatego, jako alternatywne rozwiązanie tej patowej sytuacji, proponuję wyłonienie zwycięzców własnym, skromnym, sumptem. Z racji tego, że jest to konkurs mający na celu budować pozytywne emocje, krzewić miłość między narodami oraz żeby nikt nie poczuł się poszkodowany, przyznane zostaną tylko i wyłącznie pierwsze miejsca. Oto oficjalne wyniki absolutnie obiektywnego głosowania komisji złożonej w 100% z mężczyzn (ale nie fanatyków):

Najlepszy strój wykonany z folii aluminiowej: 1. Ten points go to Ireland. Lady GaGa objawiła się w Dublinie pod postacią dwóch mężczyzn. Choć to może za duże słowo. W każdym wypadku obaj chłopcy nie będą mieć czym pakować kanapeczek przez następne 20 lat. W kategorii najlepsza piosenka śpiewana przez syntezator mowy „Iwona”: 1. San Marino - cinque punti. 1/30 000 mieszkańców tego państewka śpiewa (choć można się z tym kłócić) o tym, jak beznadziejna jest nowa oś czasu. Wyraża również ubolewanie z powodu znikomego zainteresowania mężczyzn klikaniem jej myszki. Ponadto oh, oooh, i oh. Absolutny lajk. W kategorii łączonej najlepszy pierwowzór kokokoeurospoko oraz najszczytniejszy cel: 1. Kryminalna Jarassija - czjetyrje punkty. Znudzone obieraniem kur i ziemniaków Buranowskie Babuszki postanowiły wystartować, żeby zebrać fundusze na budowę nowej cerkwi w środku tajgi. W tym celu skomponowały adekwatną do zamiarów piosenkę pt.” Partiforewribadi. Dens.” Wygląda na to, że taka stylistyka to już ogólnoeuropejski trend. Wołodia już szykuje Plac Czerwony na przyszłoroczny festyn. Oczywiście wszystko, włącznie z babuszkami, bolszoj. Prawdziwego triumfatora, jak zresztą zawsze, trudno było przewidzieć, jednak każdy zwycięzca eurowizji jest niewątpliwie kolejną porażką kolejnym wielkim sukcesem europejskiego rynku muzycznego. To mówiłem ja,

Gejowy Marucha Wyrazy współczucia prosimy przesyłać na adres: miesiecznik.lowiecki@gmail.com

W kategorii najlepszy prawie-uczestnik Eurowizji: 1. Österreich – Zwölf Punkte.

TOUCHÉ | czerwiec 2012


JEGO PUNKT WIDZENIA | odważnie o kobietach | 15

O szopingach, lamentach i abażurach wintydż Zabawa w stereotypy z totalnie (nie)stereotypowym mężczyzną. Wszyscy wiemy jak nadzwyczajną rozrywką są zakupy. Nic tak nie cementuje relacji, jak godziny wspólnych przechadzek wśród witryn sklepowych i pokładów odzieży. A jednak, widzicie, pomimo tego wspólnego uwielbienia nie zawsze dane jest nam w pełni upajać się wariackim szopingiem. Nie wierzę, by miało to być wynikiem jakichś tam płciowych uwarunkowań, to takie – tfu, tfu – stereotypowe ujęcie, a my wszak ponad to. Sednem problemu będą, o czym jestem silnie przekonany, zwyczajne nieporozumienia czy utarte i błędne mniemania. Z tego tytułu postanowiłem spisać kilka owych rad, sprostowań i refleksji, które pomogą Wam, moje Drogie, lepiej zrozumieć swojego mężczyznę oraz czerpać pełnię rozkoszy z uprawiania zakupów. Po pierwsze: pamiętajcie, że my – mężczyźni – zakupy wprost uwielbiamy i nie możecie dać się zwieść żadnym sygnałom świadczącym rzekomo inaczej. Co więcej, uwielbiamy je tym bardziej, im bardziej zatłoczony jest pasaż handlowy i wprost proporcjonalnie do stopnia umęczeń i trosk danego dnia. Rzecz niestety w tym, że jesteśmy istotami po prostu słabymi i niezbyt lotnymi, stąd też czasami niemądrze opadamy z sił i stajemy się gnuśni. Tedy w swej krótkowzroczności nie zważamy na słodycz roztaczającego się szopingu. Nie możecie na to pozwolić! Sprawa jest poważna, Wasze pretensje będą absolutnie upoważnione. Nie pozwalajcie nam usiąść, odpocząć, spowolnić tempa, wszelki brak koncentracji jest słusznym powodem do awantury. To dla naszego dobra, w głębi duszy kiedyś będziemy Wam wdzięczni. Musicie dbać byśmy byli męscy i silni, kiedy my chcemy być wyczerpani. Po drugie: tak, wiemy jak delikatną kwestią jest sprawdzenie czy wiosennie cytrynowy top będzie współgrać z łososiowym abażurem. Doskonale rozumiemy subtelne meandry dobierania butów do torebek, torebek do pasków, pasków do spodni, a spodni do butów. Dlatego powinnyście pytać nas jak najczęściej o opinię. Oczywiście macie moralne prawo pouczać nas i dyscyplinować w przypadku (wątpliwym) niedostatku wiedzy bądź (zgrozo!) braku zainteresowania. W przypadku stwierdzenia obecności obu macie prawo je wciąż zignorować. Znamy swoje miejsce, wiemy, kto jest mentorem w naszej cukrowej odysei po posadzkach galeryjnych. Po trzecie: nie jest nam obcy brak logiki. Istnieją rzecz jasna sfery wyższe artystyczne i arystokratyczne, które nie kalają się plwocinami pragmatyki. Jedną z nich jest szoping. Dlatego możecie czuć się zwolnione z powinności tłumaczenia nam jakiegokol-

TOUCHÉ | czerwiec 2012

Ilustracja: Basia Maroń

wiek ze swoich zachowań, które zresztą my bez wahania tolerujemy. Wracanie po kilka razy do odwiedzonego już sklepu, wracanie razów kilkanaście do przebieralni z wdziankami już wypróbowanymi, decydowanie się, lamentowanie z powodu ceny (cena jest oczywiście ostatnim z czynników branych pod uwagę w procesie decyzyjnym, ignorowanym i demonizowanym zarazem równie ochoczo jak zdanie mężczyzny). Zakup (jak się rzekło), odstawienie do szafy, zapomnienie, przypomnienie sobie, kiedy już wyjdzie z mody, lament, powrót do szafy, długie oczekiwane aż stanie się wintydż. Zachowania, których nieunikniona natura jest przez nas rozumiana i akceptowana. Po czwarte i ostatnie: używajcie, moje Drogie szopingu na swoim mężczyźnie przede wszystkim z uwagi na nieocenione i wykazane tutaj (choć tylko w ułamku) właściwości terapeutyczne. Na niską samoocenę, stres, chandrę, migrenę, zmęczenie, pms i przyciężkawy portfel – pomaga Tobie, nie ma więc najmniejszego powodu, by twierdzić, że nie pomoże Twojemu mężczyźnie czy przyjacielowi. Za każdym razem, gdy nie czuję się dobrze sprawiam sobie kieckę i dobieram do niej abażur wintydż. Metoda sprawdzona i udokumentowana (nie zobaczycie zdjęć). Polecam.

Kamil Lipa

Polamentować można na adres: ksiaze.kam@gmail.com


16 | FASHION

BATHED light in

foto: Roksana Wąs stylizacje: Katarzyna Fabiańska wizaż: Patrycja Kocot (Pola Maki) fryzury: Kamil Monkos modelki: (od lewej) Katarzyna Makiela, Katarzyna Gandor

Zdjęcia zrealizowano w Jazz Cafe w Chorzowie (przy Teatrze Rozrywki, ul. M.Konopnickiej 1). Serdecznie dziękujemy!


dział | 17

TOUCHÉ | czerwiec 2012


18 | dział

TOUCHÉ | czerwiec 2012


dział | 19

TOUCHÉ | czerwiec 2012


20 | dział

TOUCHÉ | czerwiec 2012


dział | 21

Katarzyna Fabiańska Projektantka mody, właścicielka autorskiej marki K.T.Fab! Ukończyła Wyższą Szkolę Sztuki i Projektowania w Łodzi na Wydziale Projektowania Ubioru, Obuwia i Biżuterii. Swoją twórczość prezentowała między innymi na międzynarodowych konkursach dla projektantów tj. Off Fashion, Triumph Inspiration Award. Projektantka należy do młodego pokolenia polskich twórców, którzy tworzą awangardowe, a jednocześnie eleganckie projekty, w swych kolekcjach łączy modę i sztukę. Ubrania z metką K.T.Fab! tworzone są z unikalnych, szlachetnych surowców, a kolekcja utrzymana jest w wyjątkowym stylu. Główną inspiracją do najnowszej kolekcji pt. Harmonia kontrastów, zaprezentowanej po raz pierwszy na łamach magazynu TOUCHÉ, stała się przede wszystkim filozofia taoizmu – gdzie dominuje umiar, spokój i harmonia. Autorka wykorzystała walorowanie koloru oraz plisowanie przechodzące w draperie. Zastosowane tkaniny to jedwabie, cekiny oraz dzianiny. Projektantka zastosowała kontrasty fakturalne oraz kolorystyczne w swych pracach, dzięki czemu cechują się lekkością oraz świeżością. Kolekcja adresowana jest do kobiet, które nie lubią monotonii, a cenią sobie klasykę w nowoczesnym wydaniu.

AUTOPROMOCJA

Strona internetowa: www.katarzynafabianska.com.pl

TOUCHÉ | czerwiec 2012


22 | FASHION

street fashion

Karolina W kolejnej odsłonie rubryki Street Fashion prezentuje się przed Wami Karolina, 23-letnia studentka projektowania graficznego. Nasza bohaterka nabywa swoje ubrania w sieciówkach, lecz nie stroni również od zakupów w lumpeksach. To właśnie stamtąd pochodzi jej neonowo - różowa spódnica o modnej i wciąż aktualnej długości – midi. Połączenie jej z bluzką z wzorem imitującym motyw w galaktykę jest strzałem w dziesiątkę – idealnie kontrastuje się ze spódnicą, która jednocześnie przestaje być słodka i niewinna, a zaczyna nabierać zupełnie innego charakteru. Stylizacja jest nieco zadziorna i zyskuje rokowy polot dzięki dodanej do niej czarnej torebce z ćwiekami, jak również poprzez okulary o nieśmiertelnym fasonie, kojarzonym z marką Ray Ban. Klasyczne tenisówki nieco sprowadzają całość na ziemię, lecz są również przez to świetnym dopełnieniem tego wakacyjnego luzu. Choć na pierwszy rzut oka rzeczy te wydają się być tam, gdzie są, jakby z przypadku, to bardzo spójna i przemyślana stylizacja. Karolina reprezentuje swym strojem totalną swobodę i z wyczuciem manewruje między stylami i modowymi nowinkami.

Anna Sowik Stylistka, blogerka, miłośniczka i kolekcjonerka mody vintage. Skąpiradło kochające zakupy w lumpeksach, jej szafa w 99% zdominowana jest przez łupy z secondhandów i tym bez oporów się szczyci. Wielbicielka stylu retro, typ zbieraczki, koneserka babcinych sukienek i torebek. Od teraz również facehunterka polująca na ciekawie ubranych na ulicach Katowic. Więcej znajdziesz na: http://przebierankipannyanki.blogspot.com/

TOUCHÉ | czerwiec 2012


FASHION | 23

Zestaw w klimacie hippie, co podkreśla przede wszystkim opaska na włosach, ktora jest dla mnie poniekąd symbolem tego stylu. Maxi spódnica w modnym kolorze turkusowym, często nazywanym też miętowym sprawiła, że cały zestaw wkomponował się idealnie w leśno-wodne otoczenie.

Kasia Gorol Znana w Sieci jako Jestem Kasia. Studentka germanistyki i języka szwedzkiego, kochająca modę, zakupy i zabawę w stylistkę własnej osoby. Wraz ze swoimi stylizacjami często widywana na jednej z najpopularniejszych stron modowych na świecie: http://lookbook.nu/user/63384-Kasia-G/ Kasię znajdziecie również na jej stronie internetowej http://www.fashionsalade.com/jestemkasia/ oraz innych portalach: http://www.facebook.com/JestemKasiaBlog http:// www.formspring.me/Kasiica http://www.bloglovin.com/blog/2384316# .

TOUCHÉ | czerwiec 2012


24 | FILM | on i ona w kinie

On i Ona w kinie Bartosz i Eliza wychodzą razem do kina, by następnie móc przedstawić swoją recenzję na łamach TOUCHÉ – z dwóch punktów widzenia, rzecz jasna.

Tajemnica pewnego klucza Uwielbiam filmy Stephena Daldry’ego. Mogę śmiało stwierdzić, że Billy Elliot to moje alter ego (chociaż nie potrafię tańczyć), z Virginią Woolf (bohaterką Godzin) też mam cechy wspólne, a Michael Berg (główna postać z filmu Lektor) wyznaje podobne do moich zasady. Pięknie jest móc, chociaż cząstkę siebie, odnaleźć w filmowych, wykreowanych, fikcyjnych protagonistach. Niestety, w przypadku najnowszego dzieła Daldry’ego pt. Strasznie głośno, niesamowicie blisko nie jestem w stanie z żadnym z bohaterów odnaleźć wspólnej drogi, linii łączącej moje i jego przeżycia.

„STRASZNIE GŁOŚNO, NIESAMOWICIE BLISKO”

“Extremely Loud and Incredibly Close”

Data premiery: 22.06.2012 (Polska), 25.12.2011 (Świat) Reżyseria: Stephen Daldry, Scenariusz: Eric Roth Zdjęcia: Chris Menges Obsada: Thomas Horn (Oskar Schell), Sandra Bullock (Matka Oskara), Tom Hanks (Thomas - ojciec Oskara), Max von Sydow (Lokator) Dystrybucja: Warner Bros Czas trwania filmu: 2 godziny, 9 minut

Scenariusz filmu oparty został na bestsellerowej powieści Jonathana Safrana Foera. To nieskomplikowana, tuzinkowa opowieść o Oskarze Schellu – chłopcu, który po śmierci swojego ukochanego ojca pragnie rozwikłać tajemnicę pozostawionego przez niego klucza i za wszelką cenę, różnorodnymi sposobami dotrzeć do zamka, któremu ów klucz jest przeznaczony. Oczywiście w trakcie swojej „podróży” poznaje intrygujących ludzi ze standardowymi kompleksami, a sam jako dzielny wynalazca-amator – jak siebie nazywa – stara się rozwikłać zagadkę, której reżyser nadał wręcz metafizyczny charakter. Mogło być rozkosznie i efektownie, a wyszło, według mnie, sztampowo. Wielkie pokłady emocjonalności drzemiące w ekranowej historii zostały w nieokreślony sposób rozmyte, zakamuflowane, zastąpione banalnymi środkami wyrazu. Płynące łzy po policzkach bohaterów (nie wspominając o tym, że spływają one prawie przez całą długość filmu) stają się w pewnym momencie karykaturalne, wywołujące efekt przeciwny aniżeli wzruszenie. Strasznie głośno, niesamowicie blisko bazuje na prymarnych pokładach ludzkiej wrażliwości, brakuje swoistej transgresji w przedstawieniu śmierci, utraty najbliższej osoby. Płacz, histeria dziecka i wyjątkowo nierealna przypowieść o kluczu (której rozwiązanie wywołało we mnie poczucie znużenia) w sposób bardzo ekspansywny zataiło to, co w tej opowieści było istotne. Dzieło Daldry’ego jest dla mnie zbyt baśniowe, pozbawione autentyczności. W tej biblijnej wręcz arkadii, gdzie każdy każdemu pomaga, a zło przejawia się jedynie w tragedii z 11 września w Stanach Zjednoczonych, brakuje tylko wsparcia sił nadprzyrodzonych i latających, przyjaznych społeczeństwu aniołków zsyłających pokój, represjonujących amoralny nieład, tak bardzo niepasujący do tej magicznej schludności. Apoteoza dziecięcej wyobraźni mnie rozczarowała. Nie lubię dzieci. Strasznie głośno, niesamowicie blisko też nie. Eliza, a czy Ty uwierzyłaś w te straszne (nawiązując do tytułu) frazesy?

Bartosz Friese

TOUCHÉ | czerwiec 2012


dział | 25

Nie przestawaj szukać Strasznie głośno, niesamowicie blisko jest adaptacją powieści Jonathana Safrana Foera, autora bestsellerowego Wszystko jest iluminacją, które także doczekało się swego kinowego odpowiednika. Foer pisze w sposób mistrzowski. Jest to niewątpliwie jeden z ciekawszych współczesnych autorów amerykańskich. I o ile pierwsza adaptacja jego książki nie cieszyła się zbyt dużym rozgłosem (mimo swego niezaprzeczalnego piękna!), o tyle Strasznie głośno... doczekało się nawet nominacji do Oscara w kategoriach najlepszy film i najlepszy aktor drugoplanowy. Statuetki jednak film nie dostał. Słusznie?

Eliza Ortemska

TOUCHÉ | czerwiec 2012

AUTOPROMOCJA

Bartoszu, zarzucasz filmowi sztampowość i pretensjonalność, sądzę jednak, że oceniasz go nazbyt pochopnie. Stephen Daldry opowiada historię nie tylko rodziny biorącej udział w tragedii, jaka miała miejsce 11 września 2001 roku, lecz przede wszystkim historię o poszukiwaniu, jaka dotyczy każdego z nas, natomiast sposób, w jaki została ona opowiedziana, a następnie przekazana za pośrednictwem kinowego ekranu, daleki jest od pretensjonalności. Od samego początku nie powinna nas bowiem interesować historia klucza, lecz istota samych poszukiwań. Ich cel nie ogranicza się jedynie do pogodzenia się ze śmiercią najbliższej osoby, ale także do pokonywania barier, własnych lęków, do odnalezienia drogi w miejscu, w którym jesteśmy jedynie składnikiem tłumu, a w tym przypadku – tylko jednym z wielu poszkodowanych. Wrażenie natłoku wydarzeń spotęgowane jest faktem, iż historię poznajemy z perspektywy przeżywania dziecka. Oskar Schell (grany przez Thomasa Horn’a) to chłopiec niezwykle inteligentny, od małego cierpiący przez nachodzące go lęki i natręctwa. Misja, jaką sobie narzuca, jest więc dla niego nie lada wyzwaniem. Przypowieść o kluczu z góry nastawiona jest na niepowodzenie, Oskar decyduje się jednak podjąć wyzwanie. To nie tylko jego podróż, ale wszystkich ludzi, których w nią zaangażował, włącznie z tajemniczym Lokatorem swojej babci (w tej roli nominowany do Oscara, niesamowity Max von Sydow). Przyznaję, ciężko jest przełożyć na przestrzeń filmową wyobraźnię dziecka, gdy bierze się pod uwagę jego rozpacz. Uważam jednak, że Daldry podołał zadaniu i ani łez ani krzyku nie było za dużo, a właśnie tyle, ile być powinno. W przeciwieństwie do Ciebie, z kina nie wyszłam zmęczona, lecz wzruszona. Jeżeli zatem, Drodzy Czytelnicy, nie czujecie awersji do dzieci i ludzkich dramatów, możecie śmiało wybrać się do kina na Strasznie głośno, niesamowicie blisko.


26 | FILM | nowość

Widza nie uwiedziesz

„Uwodziciel” / „Bel Ami” Data premiery: 25 maja 2012 (Polska), 17 lutego 2012(Świat) Reżyseria: Declan Donnellan, Nick Ormerod, Scenariusz: Rachel Bennette, Zdjęcia: Stefano Falivene Obsada: Robert Pattinson (Georges Duroy), Uma Thurman (Madeleine Forestier), Kristin Scott Thomas (Virginie Rousset), Christina Ricci (Clotilde de Marelle) Dystrubucja: Monolith Films Czas trwania filmu: 1 godz. 43 min.

Jednym z zabiegów zastosowanych przez Darrena Aronofsky’ego w filmie Pi, było pozostawianie widza w ciągłej niewiedzy. Nawet po zakończonym seansie. Zmasowany atak niezrozumiałych wątków działał na wyobraźnię, a co za tym idzie, nikt nie przeszedł obojętnie obok tego filmu. Bel Ami działa podobnie – nie wiadomo o co chodzi. Przełom wieków, Paryż, kankan, turkusowe tapety salonów. Geogres Duroy – mieszkający w podłym mieszkaniu syn wieśniaka, żołnierz walczący w Algierii, przypadkiem spotyka w bezpruderyjnym lokalu znajomego, który w szybkim czasie proponuje mu wakat w redakcji gazety oraz zaprasza na kolację. Na miejscu spotyka trzy kobiety, które staną się najistotniejszymi postaciami rozdającymi karty (oczywiście poza Robertem Pattinsonem – tytułowym Uwodzicielem). Tak w skrócie przedstawia się świat filmu Bel Ami, debiutu na wielkim ekranie angielskich reżyserów – Nicka Ormeroda i Declana Donnellana (wcześniej pracowali przy sztukach teatralnych, w głównej mierze wystawiając dzieła Szekspira). Niewątpliwie teatralna przeszłość reżyserów wywarła ogromny wpływ na charakter filmu – większość scen odbywa się w zamkniętych pomieszczeniach, a poza kilkoma ujęciami zbiorowymi przeważa dwójka aktorów w scenach. Wydawać by się mogło, że powinno to wpłynąć na ilość dialogów. Tak się jednak nie stało. Na całość filmu składa się zlepek przypadkowych scen pozbawionych sensownej wymiany zdań. Bohaterowie wydają się

przy tym być sztucznymi tworami, chociaż przyzwoicie ubranymi (jak to w filmach kostiumowych bywa) przy akompaniamencie przyjemnej muzyki, próbującej dostosować swój styl do salonów. Jednak te ozdobniki w żaden sposób nie przykrywają największej wady Bel Ami – bezcelowości. Przygotowując się do obejrzenia filmu założyłam sobie jedno: nie mam zamiaru stać się ofiarą uprzedzeń – bo odtwórca głównej roli nosi brzemię gwiazdki kina dla młodzieży, do tego jest ulubieńcem nastolatek i działa alergicznie na antyfanów Zmierzchu. Nie są to jednak powody, by aktora nie lubić, bowiem Robert Pattinson nie miał jeszcze możliwości pokazać całości swego aktorskiego kunsztu. I tutaj dostał taką szansę. Wydaje się jednak, że jej wystarczająco nie wykorzystał. Przed aktorem zadanie trudne – Bel Ami będący adaptacją powieści Guya de Maupassanta, to historia o skomplikowanym wewnętrznie, nieco zagubionym młodym karierowiczu, którym miotają często sprzeczne emocje. I te emocje aktor musi poprzez swoją grę pokazać. Robert Pattinson, wcielając się w Georges’a, na siłę stara się grać mimiką, co widz natychmiast wyczuwa. Napięta nikczemnością i niby-tajemniczością twarz staje się parodią niezadowolonego z życia bohatera. Snuje się się między uwodzeniem, pieniędzmi, politycznymi gierkami, jednak widz ciągle nie potrafi zrozumieć – po co to komu? Niesatysfakcjonująca wydaje się być odpowiedź, że jest to film z nurtu od pucybuta do milionera. Głównym problemem Bel Ami jest fakt, że jako widzowie nie jesteśmy w stanie dostrzec do wnętrza głównego bohatera, a sam „uwodziciel” został zupełnie zdominowany przez filmowe „uwiedzione” – nieco bardziej od Pattinsona doświadczone w sferze gry aktorskiej: Kristin Scott Thomas, Umę Thurman i Christinę Ricci. Telenowelowy świat, jak to ma w zwyczaju, ma swój finał w kościele. I pomimo jasnego światła padającego na twarz Pattinsona, na widza pada blady strach, że nie dowie się nigdy o co chodziło w tej opowieści.

Kasia Trząska

TOUCHÉ | czerwiec 2012


FILM | nowość | 27

Panie Burton, czas na zmiany!

„Mroczne cienie” / „Dark Shadows” Data premiery: 08.10.2010 (Polska), 16.05.2010 (Świat) Reżyseria: Tim Burton, Scenariusz: Seth Grahame-Smith Zdjęcia: Bruno Delbonnel Obsada: Johnny Depp (Barnabas Collins), Michelle Pfeiffer (Elizabeth Collins), Helena Bonham Carter (Dr Julia Hofman), Eva Green (Angelique Bouchard) Dystrybucja: Warner Bros Czas trwania filmu: 1 godzina, 53 minuty

Mistrz czarnego humoru i cyniczny wizjoner. Tim Burton to sprawdzona marka, która od lat czaruje widzów fantasmagorycznymi obrazami zamkniętymi w barokowych ramach. Przerysowana charakteryzacja bohaterów i mroczna sceneria, budują specyficzną warstwę wizualną jego filmów. Niewątpliwie Burton maluje nam świat przedstawiony z wyśmienitą fantazyjnością. Żeby jeszcze miał coś do powiedzenia… Głównym bohaterem filmu Mroczne cienie jest Barnabas Collins – dwudziestoletni potentat rodzinnego majątku, który łamiąc serce młodej służącej - Anguelique, nieopacznie ściąga klątwę na swój ród. Dziewczyna okazuje się być wiedźmą i w akcie zemsty doprowadza do śmierci rodziców Barnabasa oraz jego ukochanej Josette. Bohatera zaś skazuje na wieczne cierpienia, przemieniając w wampira, a następnie grzebiąc żywcem. Niespełna dwa wieki później, słudzy Mefistofelesa naszych czasów, czyli budowniczy McDonald’sa, przypadkiem odkopują trumnę Barnabasa, wpuszczając go ponownie do świata żywych. Jego powrót staje się okazją do odbudowy zrujnowanego interesu rodzinnego oraz możliwością uwolnienia Collinsów od klątwy. Mimo ciekawego konceptu, fabuła prowadzona jest dość płasko i przewidywalne. Poznajemy losy poszczególnych bohaterów, z których każdy skrywa jakąś tajemnicę, jednak niedane jest nam poznać ich dostatecznie. Cały komizm tej historii dźwiga

TOUCHÉ | czerwiec 2012

na swych barkach postać Barnabasa, której lekkości dodaje doskonały jak zawsze Johnny Depp. To właśnie zderzenie nienagannego w swych staroświeckich manierach arystokraty z rzeczywistością czasów rewolucji kontrkulturowej stanowi najbardziej humorystyczny wątek fabularny. W tle przebija się równie zabawna i ciekawa postać wiecznie skacowanej pani doktor, lecz niestety jej obecność ma charakter wyłącznie epizodyczny. Na uwagę zasługuje warstwa wizualna tej produkcji. Graficy, jak zawsze przy filmach Burtona, mieli „pełne ręce roboty”. Pękająca, porcelanowa twarz Angelique, ożywające obrazy i płaskorzeźby, a wszystko to doprowadzone do granic rzeczywistości i niemal przezroczyste dla widza. Po prostu symulacrum doskonałe. Akcja filmu po brzegi wypełnionego filmowymi cytatami, stanowi grę z ikonograficznymi kalkami podkultury. Wampir, choć szlachetny, pije ludzką krew, nigdy się nie starzeje i unika słońca. Dobra kobieta jest subtelna, skromna i anielska, zła - wyuzdana, władcza i diaboliczna. Zło zawsze przegrywa z dobrem, a sprawiedliwość, prędzej czy później i tak zostanie wymierzona. Oto Burton jakiego znamy: łączy miłość i nienawiść, życie i śmierć, ludzi i upiory oraz śmiech i grozę. Trudno zdiagnozować, które barwy przeważają w tej palecie kontrastów. Równie trudno określić adresata tej przedziwnej mieszanki: ni to bajka, ni horror, ni romans, a wszystko na pograniczu tandety i sztuki. Scenariusz Mrocznych cieni powstał na podstawie amerykańskiej opery mydlanej z lat sześćdziesiątych: Dark Shadows. Serial emitowany był wyłącznie w USA, pozostaje więc żywić nadzieję, że widzowie po tamtej stronie Atlantyku maja inne, pełniejsze wrażenia po obejrzeniu Burtonowskiej adaptacji. Film dość asekuracyjny: skierowany do stałych, wiernych fanów duetu Burton i Depp. Reżyser cytuje samego siebie: czarny humor, obudowany charakterystyczną barokową estetyką, w której Burton umieszcza stałych aktorów i realizatorów. A wszystko to dziwnie znajome i jakby już przerobione. W Mrocznych cieniach powtarza się wszystko, co już u Burtona widzieliśmy. To swoista hybryda jego poprzednich filmów. Nie jest to szulerska zagrywka, a raczej bezpieczne posunięcie, zgodne z filozofią, że widz kupi to co sprawdzone. Ale ileż razy można? Panie Burton, czas na zmiany!

Agnieszka Różańska


28 | FILM | analiza starego dzieła

Krwawa zemsta Salome Analiza filmu pt. Bulwar Zachodzącego Słońca, reż. Billy Wilder

Słoneczna Kalifornia, lata dwudzieste XX wieku – raj na ziemi dla młodych, zdolnych, pragnących sławy i bogactwa. Swoisty Olimp dla tych, którzy osiągnęli już sukces i spoglądają swym boskim wzrokiem na wielbiący ich tłum fanów, dla którego określenie gwiazda filmowa nie oznacza jedynie zasłużonego aktora, ale samo bóstwo. Aktorka Norma Desmond jest u szczytu swej kariery, gdy niespodziewanie nadchodzi rewolucja w produkcji filmowej – przełom dźwiękowy. Jest to ogromny krok ku przyszłości dla coraz popularniejszej X muzy, jednocześnie jest to także widmo upadku dla niemych gwiazd kina, nieprzygotowanych na ten krok. Wspaniała Norma Desmond zmuszona jest odejść, zwolnić miejsce nowej, świeżej, „mówiącej” gwieździe filmowej. Rozżalona aktorka zaszywa się w swej ogromnej willi na bulwarze Zachodzącego Słońca, w oczekiwaniu na odpowiedni moment, w którym powróci na szklany ekran. W tej właśnie posiadłości, pod tym adresem rozpoczyna się akcja filmu Billy’ego Wildera z 1950, a Norma Desmond to jedna z bohaterek owej tragicznej historii. W pierwszej scenie widzimy pędzące na sygnale radiowozy policyjne, zmierzające do wyżej wspomnianej willi, w której zostało popełnione morderstwo. W basenie leżą zwłoki młodego mężczyzny, a oskarżoną o popełnienie zbrodni jest była gwiazda filmowa – Norma Desmond. Słyszymy spokojny, opanowany głos z offu. Mamy więc narratora, który proponuje poprowadzić widza za rączkę i wyjaśnić zaistniałą sytuację poprzez cofnięcie się w przeszłość, do dnia poznania podstarzałej gwiazdy i młodego człowieka- feralnej ofiary zbrodni. Joe Gillis jest nieopierzonym jeszcze scenarzystą z zastojem twórczym, którego dodatkowo ścigają wierzyciele. Przypadkiem dostaje się do posiadłości panny Desmond, która dowiedziawszy się z kim ma do czynienia, postanawia wynająć ambitnego młodzieńca jako korektora. Okazuje się, że była gwiazda planuje wielki powrót zarówno jako główna bohaterka historii o mściwej i okrutnej Salome, ale też autorka scenariusza. Gillis zgadza się podjąć

pracę. Madame czyni z młodego scenarzysty nie tylko swego pracownika, ale sprowadzając go do swego domu, zmusza go do pełnienia roli jej utrzymanka. Tak rozpoczyna się prawdziwie grecka tragedia z udziałem trójki bohaterów: zapomnianej gwiazdy, niespełnionego twórcy i kamerdynera Maxa, który pod maską powagi i powściągliwości ukrywa wielką tajemnicę. Zamknięty w złotej klatce Joe zaczyna powoli buntować się przeciwko swej diabolicznej dobrodziejce. Ta z kolei jest w stanie zrobić wszystko, aby zatrzymać u swego boku Gillisa. Jej chorobliwa miłość staje się coraz groźniejsza. Gdy młody sfrustrowany swym życiem scenarzysta podejmuje decyzję o odejściu, dochodzi do tragedii. - Ja wciąż jestem wielka, to kino zrobiło się małe - słowa madame Desmond uderzają z ogromną siłą i na długo pozostają w pamięci. Zdanie to można uznać za swoiste motto wszystkich gwiazd kina niemego, które straciły swe pozycje po wprowadzeniu dźwięku. Samą odtwórczynię roli Normy - Glorię Swanson spotkał podobny los. Była ona cenioną aktorką filmów niemych. W Bulwarze... widać tę manierę dawnego stylu. Odtwórczyni roli Normy Desmond wyraża emocje przerysowanymi gestami, nadużywa mimiki, sprawiając czasem groteskowe wrażenie. Po przełomie dźwiękowym kariera Swanson załamała się. Billy Wilder dał aktorce szansę ponownego zaistnienia w świecie filmowym, co udało jej się doskonale. Bohaterka filmu jest kobietą skomplikowaną – ma w sobie trochę z wampa, kiedy rozsiewa swój gniew i szaleńcze zapędy. Z drugiej strony bywa infantylna, krucha, zagubiona, nierozsądna. Jednak kiedy Norma Desmond czegoś pragnie, nic nie stanie jej na przeszkodzie, aby to osiągnąć. Finał losów bohaterów jest podobny do historii ze scenariusza panny Desmond. Bohaterka nie mogąc zdobyć ukochanego, zabija go. Marzenie powrotu przed kamery spełnia się, kiedy aktorka po dokonaniu zbrodni na nieszczerym ukochanym schodzi tryumfalnie po schodach swej rezydencji

TOUCHÉ | czerwiec 2012


FILM | analiza starego dzieła | 29

w otoczeniu śledczych, policjantów, dziennikarzy, rejestrujących wydarzenie. Zanurzona w swym szaleństwie sądzi, że powróciła do swego ukochanego studia filmowego, śmiejąc się do zgromadzonych i zapewniając, że już nigdy ich nie opuści. Jej ostatnie słowa brzmią: - To jest moje życie. […] I zawsze będzie. Ciekawostka z planu filmowego głosi, że po wypowiedzeniu tej kwestii, Gloria Swanson wybuchnęła płaczem. Nie tylko odtwórczyni wygasłej gwiazdy filmowej przeżywała opowiedzianą w filmie historię bardzo osobiście. Także aktor wcielający się w rolę kamerdynera Maxa – Erich von Stroheim miał w swym prawdziwym życiu do czynienia z filmem. Stał jednak po drugiej stronie kamery. Von Stroheim był świetnie zapowiadającym się reżyserem, asystentem D.W.Griffith’a podczas realizacji Narodzin narodu i Nietolerancji. Chciał jednak tworzyć zupełnie inne filmy, przeciwne poetyce griffith’owskiej. Niestety spotkały się one z mocną krytyką i obiecujący reżyser został zmuszony do zarabiania na życie jako aktor. Wątek ten został wykorzystany przy kreowaniu postaci Maxa. Służący panny Desmond okazuje się byłym reżyserem, odkrywcą talentu madame Normy, jej mentorem, a także pierwszym mężem. Max jest tragiczną postacią w filmie. W przeciwieństwie do swej pani, nie został zmuszony do zakończenia kariery, ale sam postanowił odejść w cień, aby opiekować się byłą żoną, pogrążoną w depresji i melancholii. Kamerdyner wzbudza współczucie widza, ale też podziw i szacunek dla człowieka, który dobro dawnej ukochanej przedkłada nad swoje własne. To on w końcowej scenie zejścia madame Desmond w stronę czekającej na nią policji, staje obok kamery. Daje znak reporterowi, że ten może rozpocząć nagrywanie ostatniej roli gwiazdy. W tym momencie oboje, Max i Norma wracają do punktu wyjścia. Prawdopodobnie po raz ostatni znajdują się we właściwych dla siebie miejscach. Ona, choć pogrążona w obłędzie, zdaje się rozumieć powagę chwili. On, stojący obok kamery ze łzami w oczach, skupiony na swej muzie. Piękna, zapadająca w pamięć scena. Obok tych wielkich postaci pojawia się trzeci bohater – Joe Gillis, grany przez Williama Holdena, aktora młodego pokolenia, którego gwiazda w tym czasie promieniała jasnym światłem. Holden stworzył doskonałą kreację, prowadząc swoją rolę bardzo płynnie i zgrabnie. W filmie najważniejsi jednak byli, o dziwo! ci zapomniani, o których świat filmowy już się nie dopomina. Doskonały film ukazujący mechanizm działania wczesnego Hollywood i rządzących nim zasad. Bulwar Zachodzącego Słońca B. Wildera nie spodobał się jego kolegom po fachu, którzy uznali dzieło za obrazoburcze i skandaliczne. Publiczność natomiast zgodnie uznała, że reżyserowi należy się wielki szacunek za piękną, sentymentalną podróż do świata innych wartości, które rządziły niegdyś Fabryką Snów. Doskonałym podsumowaniem smutku i goryczy zapomnianych gwiazd kina, ale też zgodą na usunięcie się w cień jest jedno słowo, wypowiedziane w filmie przez Bustera Keatona (grającego samego siebie) w scenie gry w brydża: - Pas. Tak po prostu.

TOUCHÉ | czerwiec 2012

Aneta Władarz


30 | FILM | w domowym zaciszu

Wyśnione, niespełnione, szalone

„Wyśnione miłości” / „Les Amours Imaginaires” Data premiery: 08.10.2010 (Polska), 16.05.2010 (Świat) Scenariusz i Reżyseria: Xavier Dolan Zdjęcia: Stephanie Anne Weber Biron Obsada: Xavier Dolan (Francis), Monia Chokri (Marie), Niels Schneider (Nicolas) Dystrybucja: Gutek Film Czas trwania filmu: 1 godzina, 35 minut Nie uważam, aby banałem było stwierdzenie, że każdy pragnie miłości. To po prostu fakt. Można kochać w snach, kochać, gdy dwoje ludzi dzielą setki kilometrów, kochać szaleńczo, do utraty tchu, obdarzać uczuciem, które nigdy nie zostanie odwzajemnione, kochać do śmierci, żarliwie, bez wątpliwości. Kochać na zabój, kochać nie jeden raz, mimo przeciwności, kochać drugiego człowieka bądź samego siebie. Hipokryzją byłoby raczej uznanie, że miłości nie ma. Główni bohaterowie Wyśnionych miłości, Marie (Monia Chokri) i Francis (Xavier Dolan) znają się od lat. Na jednym ze spotkań towarzyskich poznają Nicolasa (Niels Schneider), który od razu przykuwa ich uwagę. Kręcone blond włosy, chłopięca, a zarazem pociągająca uroda, naturalność wyrażana w gestach składają się na obraz odpowiedniego kandydata do dalszej znajomości. Kolejne spotkania, wspólne imprezy i wyjazdy poza miejską codzienność Montrealu, budzą w przyjaciołach coraz większą fascynację, a pragnienie ciągłego przebywania w towarzystwie chłopaka z prowincji, z czasem przeradza się w rywalizację o jego względy.

Nicolas pragnie być w centrum zainteresowania, kokietuje, świadomie wabi i wykorzystuje. Nowymi elementami uczuciowej układanki stają się od tej chwili zazdrość i obsesja. Xavier Dolan, jako 21-letni wówczas reżyser stworzył obraz młodzieńczych fantazji, niespełnionych pragnień podszytych siecią ciągłych gier, nie tylko na płaszczyźnie uczuciowej, ale również intertekstualnej. Nieodłączną częścią opowieści o miłości jest nawiązanie do kwestii genderowej, próba określenia indywidualnego seksualnego ja. Młody twórca umiejętnie wplata w naczelny wątek narracyjny osobiste historie ludzi, by za pomocą techniki wywiadu stworzyć studium tożsamości płciowej. Seksualne fantazje głównych bohaterów zostają uzewnętrznione w codziennych, prozaicznych wręcz gestach jak jedzenie pianek czy kupowanie prezentów. Owe twory ludzkiej wyobraźni przenoszone są także w sferę intymną, dzieloną z kimś innym – obojętnym, pełniącym jedynie rolę substytutu. Dolan umiejętnie wykorzystuje symbolikę kina lat sześćdziesiątych, bawi się kolorystyką niczym Wong Kar Wai, nawiązuje do Nowej Fali francuskiej i twórczości Godarda, nie zapomina o bajkowym świecie Alicji z Krainy Czarów, który postanawia przenieść na grunt rzeczywistości w sekwencji zabawy w chowanego w lesie. Porywająca gra aktorska nadaje filmowi kanadyjskiego reżysera szczególny wydźwięk. Wspaniała kreacja postaci Marie, nawiązująca do ikony światowego kina - Audrey Hepburn oraz stylu vintage, będącego symbolem łączenia przeciwieństw, rola Francisa przypominającego buntowniczego Jamesa Deana, jawiącego się równocześnie jako spokojny i wrażliwy mężczyzna. Z kolei Nicolas to odwołanie do postaci Tadzia ze Śmierci w Wenecji, uosobienie Apolla – bóstwa miłości, bądź Dawida – symbolu ideału. Niezwykłym zabiegiem, który nadaje filmowi wyrazistości i filuterności są zwolnienia oraz specyficzne kadrowanie. Zabawa kosmykami włosów, subtelne ruchy, papieros symbolizujący zapomnienie i ucieczkę, pociągający taniec w rytm dźwięków utworu Pass this on zespołu The Knife, detale fragmentów ciała – elementy, bez których „Dolanowski świat” byłby znacznie uboższy. Nie można zapomnieć o idealnie dobranej muzyce, poprzez którą reżyser ponownie łączy ze sobą odmienne światy przeszłości i teraźniejszości, klasyki i nowoczesnych brzmień. Fever Ray, Jan Sebastian Bach, Dalida, Sting to wariacja na temat miłosnych doznań. Muszę przyznać, że Alfred de Musset miał rację mówiąc, że: „Jedyną prawdą na świecie jest szaleństwo miłości”. Magdalena Kudłacz

TOUCHÉ | czerwiec 2012


dział | 31

Info Kulturalne Jak co roku, koniec czerwca i początek lipca to czas trwania jednego z najważniejszych wydarzeń kulturalnych Krakowa – Festiwalu Kultury Żydowskiej. Tym razem będą to dni od 29 czerwca do 8 lipca. To już 22 rok, kiedy możemy być uczestnikami Festiwalu. Tym razem szczególnie warto wybrać się w tych dniach na Kazimierz, gdzie tradycyjnie odbywa się impreza. Program Festiwalu bowiem zapowiada się bardzo bogato. To 10 dni z kulturą żydowską w bardzo szerokim ujęciu. Jak zwykle nie zabraknie wykładów na temat kultury tego szczególnego narodu, filmów, koncertów, warsztatów, dyskusji, obrzędów religijnych. Ja z pewnością skuszę się przynajmniej na kilka dni festiwalowego upojenia. Szczególnie polecam wykład połączony ze zwiedzaniem na temat mężczyzny i kobiety w tradycyjnym domu żydowskim (1 lipca) oraz warsztaty tworzenia portretów (5 lipca). Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie, a udział w Festiwalu Kultury Żydowskiej to corocznie połączenie dobrej zabawy z nutką refleksji i masą różnorodności. Słowem: niesamowita kulturalna przygoda. Naprawdę warto! Nie przegapcie, ja też tam będę. Więcej na www.jewishfestival.pl

................................................... Tegoroczny Open’er Festival odbędzie się w dniach 4–7 lipca. Cały różnobarwny wachlarz gwiazd – polskich i zagranicznych m.in. takich jak: Björk, Franz Ferdinand, Justice, The Kills, The XX, Kasia Nosowska, Julia Marcell, Świetliki i ikona hip-hopu: Public Enemy, którzy pojawią się w Gdyni w ciągu tych 4-ch dni, są wystarczającą zachętą, by udać się na Pomorze i wziąć udział w tym szalonym muzycznym wydarzeniu. Ale to nie koniec! Na sympatyków Open’era, a także tych, którzy mają okazję wybrać się tam po raz pierwszy czeka jeszcze wiele, wiele innych znakomitych zespołów i muzyków. Dodatkowo, w tym roku, na Festivalu pojawi się Nowy Teatr oraz Muzeum Sztuki Nowoczesnej... Może być naprawdę gorąco! Już zamawiam bilet! Więcej na: www.opener.pl

................................................... SPROSTOWANIE: W poprzednim wydaniu TOUCHÉ (maj 2012) w rubryce INFO KULTURALNE wkradł się chochlik w postaci błędnej daty organizacji Young Art Festival. Oczywiście poprawna data to 29.06-01.07, co oznacza, że niczego nie przegapiliście i jeszcze zdążycie uczestniczyć w Festiwalu! :) Więcej na: www.facebook.com/festiwalyaf

TOUCHÉ | czerwiec 2012

Monika Masłowska


32 | MUZYKA | nietuzinkowo o muzyce - zespoły

Spirala muzycznych smaków

Pochodzą z Rzeszowa, ale ich płytę można kupić nawet w Japonii, czy Stanach Zjednoczonych. Dotychczasowy dorobek tego zespołu to debiutancki album Urban Fable z 2009 roku - bardzo dobrze przyjęty zarówno przez fanów, jak i krytykę. Dowody? Chociażby zwycięstwo na krakowskim festiwalu Dachoofka w 2010 roku. Mowa o grupie Spiral, która działa aktywnie od sześciu lat, a może jeszcze wiele namieszać na polskiej scenie muzycznej, na przykład kolejną płytą, nad którą prace trwają nieprzerwanie. Szczególnie, że twórczości Spiral nie da się łatwo opisać za pomocą jednego stylu muzycznego, a co za tym idzie, zaszufladkować. Co sami muzycy mają do powiedzenia o swojej artystycznej działalności? Kto jest twórcą nazwy zespołu i co się za nią kryje? Nazwę wymyślił nasz perkusista Filip. Nie kryje się za nią nic szczególnego. Jak to się stało, że powstał zespół Spiral?

Macie może w zanadrzu jakieś anegdotki na ten temat? Spiral powstał w 2006 roku, kiedy Ula dołączyła do naszego składu. Anegdotki? Hm… raczej nie. Ostatnio niemal każdy młody zespół określa styl swojej muzyki jako alternatywny. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat i jak opisalibyście rodzaj granej przez Was muzyki? W sumie nie mamy zdania na temat młodych zespołów i ich określania samych siebie. Natomiast nasza muzyka jest mieszanką wielu gatunków, które mniej lub bardziej oscylują wokół rocka. Zamiast mówić o muzyce zdecydowanie lepiej jej posłuchać, dlatego zapraszamy na nasza stronę www.spiral.pl, gdzie można to zrobić (uśmiech). Operowanie głosem waszej wokalistki, Urszuli Wójcik, bardzo przypomina mi sposób, w jaki robi to Beth Gibbons z zespołu Portishead. Czy jest on inspiracją dla Waszej twórczości i jakie inne zespoły

miały na nią wpływ? Nie inspirujemy się tym zespołem. Jedynym elementem łączącym nas ze stylistyką, którą można przypisać Portishead jest utwór Golem and The Cat. Pozostałe utwory, jak i wokal na płycie Urban Fable nie mają z nią nic wspólnego, przynajmniej tak nam się wydaje… Naszych inspiracji jest bez liku i dość szybko się zmieniają. Nowa płyta będzie tego odzwierciedleniem. Wasz debiutancki album Urban Fable z 2009 roku został dobrze przyjęty, zyskał nawet miano Polskiej Płyty Roku w plebiscycie Antyradia. Macie już jakieś nowe plany wydawnicze? Tak. Sporo czasu upłynęło od ukazania się debiutanckiego wydawnictwa. Ostatnie dwa lata poświęciliśmy na zbieranie pomysłów i komponowanie. Efektem tego jest siedemnaście utworów, z których około dziesięć ukaże się na naszej nowej płycie. Premierę planujemy na przełom jesieni i zimy. Urban Fable był konceptem, tym razem nie chcieliśmy się powtarzać, dlatego utwory nie będą powiązane ze sobą te-

TOUCHÉ | czerwiec 2012


MUZYKA | zespoły | 33

matycznie. Będzie zdecydowanie bardziej post rockowo niż na debiutanckim krążku, ale tak jak zwykle nie zamkniemy się w jednej stylistyce. Tworzycie po angielsku, czy oznacza to, że planujecie podbić też rynki muzyczne w innych krajach? Tak. Urban Fable jest dostępna fizycznie dla słuchaczy w Stanach Zjednoczonych, Japonii oraz praktycznie na całym świecie poprzez iTunes. Na koniec, co chcielibyście powiedzieć swoim fanom? Kochani! Nie możemy się doczekać momentu, w którym nasz drugi album trafi w Wasze ręce. Jesteśmy niezmiernie ciekawi Waszych reakcji i z niecierpliwością czekamy na koncerty promujące płytę. Do usłyszenia i zobaczenia! Redakcja TOUCHÉ z pełnym zainteresowaniem będzie śledzić artystyczny rozwój zespołu Spiral. Mamy nadzieję, że ich druga płyta zdobędzie jeszcze większą popularność zarówno w Polsce, jak i za granicą naszego kraju! Rozmawiała Iga Kowalska Zdjęcia: Piotr Zięba (materiały prasowe zespołu)

REKLAMA

TOUCHÉ | czerwiec 2012


34 | MUZYKA | nowość

Anatomia plotki

Gossip „A Joyful Noise” Wytwórnia: Sony Music Entertainment Premiera płyty: 22.05.2012

Są takie piosenki, które zachwycają swoim brzmieniem do tego stopnia, że wprawiają słuchaczy w hipnotyczny trans – rodzaj muzycznej ekstazy porównywalny do głębokiego doznania duchowego. Muzyczne perły tego pokroju zdarzają się wyjątkowo rzadko, a ich odkrycie jest sprawą indywidualną każdego człowieka. Są takie płyty, do których wciąż się wraca, bez względu na to, kiedy i przez kogo zostały wydane. Wszystko zaczyna się od piosenki... Moją muzyczną wędrówkę po najnowszym albumie amerykańskiej kapeli Gossip (z ang. plotka) zainicjowała piosenka Get A Job. Ten zasłyszany w Internecie kawałek o elektroniczno-gitarowym brzmieniu, choć nie jest głównym utworem promującym krążek A Joyful Noise, wzbudził we mnie spory apetyt na bliższe zapoznanie się z zawartością płyty. A Joyful Noise to już piąte wydawnictwo w historii trzyosobowego zespołu. Grupa Gossip zawiązała się w 1999 roku, w Olimpii, w stanie Waszyngton. Ich pierwszy mini album zatytułowany po prostu The Gossip, ukazał się jeszcze w 1999 roku. Swój pełno-

wymiarowy, debiutancki album pt. That’s Not What I Heard zespół wydał w 2001 roku. Pomimo przychylnych recenzji ze strony krytyki płyta nie zdobyła wielkiego rozgłosu. Sukcesem okazał się dopiero trzeci krążek pt. Standing in the Way of Control z 2006 roku, który w Wielkiej Brytanii zdobył status Złotej Płyty. Muzyka tworzona przez Gossip opisywana jest najczęściej jako mieszanka indie rocka, punku i dance. Polska publiczność mogła uczestniczyć w koncercie zespołu m.in. w 2009 roku, podczas Open’er Festival w Gdyni. Album A Joyful Noise to płyta, na której znajdziemy 11 kompozycji o zróżnicowanej dynamice. Krążek utrzymany jest głównie w całkiem przyjemnym, elektroniczno-gitarowym klimacie. Całość otwiera mocno gitarowe Melody Emergency, które wywarło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Na drugiej pozycji znalazła się piosenka Perfect World, czyli utwór oficjalnie promujący cały album. Jednak w porównaniu ze wspomnianymi wcześniej Get A Job czy Melody Emergency, piosenka wypada nieco słabiej. Słuchając jej można nabrać ochoty na dłuższy kontakt z A Joyful Noise, jednak w moim odczuciu Perfect World, choć bardziej rockowy i niewątpliwe sympatyczny, jest dość przeciętny. Może to tylko kwestia upodobań. Znajdujący się pod numerem czwartym utwór Move In The Right Direction jest piosenką, która szczególnie przykuła moją uwagę. Ten energetyczny kawałek w elektroniczno-tanecznym klimacie łatwo wpada w ucho i zapada w pamięć. Pierwsza część płyty pod względem muzycznym zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu. Poczynając od Into the Wild początkowe wrażenie, jakie wywarł na mnie krążek, powoli malało. W środkowej części A Joyful Noise materiał muzyczny łagodnieje, ale mimo wszystko ostatnie dwa utwory nieco podkręcają tempo i elektroniczny nastrój. Reasumując, najnowsza płyta grupy Gossip zatytułowana A Joyful Noise to z pewnością, po wydanym w 2009 roku albumie Music for Men, gratka zarówno dla fanów zespołu, jak i wielbicieli wokalu Beth Ditto. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że po przesłuchaniu całego krążka czuję się trochę zawiedziona. Być może moje oczekiwania po wysłuchaniu utworu Get A Job były zbyt wygórowane i wpłynęły na ostateczny odbiór albumu. Fani Gossip zapewne mnie za to znienawidzą, bo nie można powiedzieć, że A Joyful Noise jest płytą złą i niewartą uwagi, ona jest po prostu płytą przeciętną. I pomijając wybrane utwory, nie jest jednym z tych krążków, do których będę często wracać. Niemniej zachęcam do wyrobienia sobie własnej opinii. Martyna Kapuścińska

TOUCHÉ | czerwiec 2012


MUZYKA | nowość | 35

Nowah Jones

Norah Jones „Little Broken Hearts” Wytwórnia: EMI Music Poland Premiera płyty: 1.05.2012

Kiedy Norah Jones wydała swój poprzedni album (...Featuring), będący kompilacją utworów z jej udziałem, nagrywanych od 2001 do 2010 roku, wiedziałem, że coś jest na rzeczy. Osiemnaście kompozycji w najróżniejszych stylach wzbudziło moje podejrzenia co do zbliżającego się ostrego zakrętu na drodze kariery Jones. Nie myliłem się – najnowszym krążkiem Norah pożegnała się z dotychczas dominującym wizerunkiem nieśmiałej, wyciszonej dziewczyny o czarującym głosie i ukazała swoje odważniejsze oblicze. Jako dojrzała artystka zdaje sobie jednak sprawę z tego, że dopuszczanie do głosu tylko jednej ze swoich osobowości czyni muzykę bezduszną, płytką i nijaką. Powstał zatem album dojrzały i przemyślany, z balansującą na granicy między subtelnością a drapieżnością trzydziestotrzylatką w roli głównej. Oczywiście znajdą się tacy, którzy zniechęceni wybrykiem stylistycznym, nie zadadzą sobie trudu poznania nowo odkrytej części natury Nory. W ten sposób artystka straciła wielu fanów, gdy ze świetnie zapowiadającej się jazzmanki (Come away with me,

TOUCHÉ | czerwiec 2012

2002) stała się niemal propagatorką country (Feels like Home, 2004). Nie każdy jest w stanie tolerować tego typu muzyczne wycieczki. W odróżnieniu jednak od wielu osobistości ze świata muzyki (celowo nie używam tu słowa artystów), Norah nie wpada w histeryczną szamotaninę w pogoni za trendami, a świadomie przenosi uczucia na pięciolinie. Ta płyta jest chyba najmniej przystępna ze wszystkich dotychczasowych wydawnictw Jones. Pomieszanie popu z alternatywnym rockiem, jazzem i folkiem wymaga wyrobionego ucha i otwartego umysłu. Nie znajdziemy tu murowanych hitów, żadna z kompozycji nie wejdzie na listy przebojów popularnych stacji radiowych (nawet pierwszy singiel – Happy Pills), wciągnie nas za to czterdziestopięciominutowa historia o dawnej miłości, zdradzie i porzuceniu, słowem: o ciemnej stronie miłości, przedstawiona za pomocą pięknych, intymnych tekstów autorstwa samej Nory, która w wywiadzie dla magazynu Rolling Stone powiedziała: - Słyszałam, że po przejściach pisze się lepsze piosenki. To beznadziejne, ale to prawda. Fortepian zszedł na dalszy plan, prym tym razem wiodą gitary wspomagane keyboardowymi brzmieniami, co przywodzi na myśl muzykę lat pięćdziesiątych. Doskonale pod tym względem została dopasowana okładka płyty, będąca przeróbką plakatu do filmu Russa Meyera Mudhoney, który wisiał w studiu Briana Burtona w trakcie nagrań i zainspirował pannę Jones do sesji coverowej. Płyta zresztą bardzo przypomina mi klimatem film My Blueberry Nights Wong Kar Waia, debiut Nory, którym udowodniła, że oprócz talentu muzycznego posiada także zmysł aktorski. Nie chcę poddawać analizie wszystkich utworów płyty po kolei, w przypadku Little Broken Hearts nie ma to sensu, co uważam zresztą za jej wielką zaletę. Nie jest to krążek do włączenia w samochodzie czy podczas odkurzania, brutalne przerwanie melancholijnych wyznań Nory byłoby gwałtem na jej twórczości. To dzieło, którego trzeba słuchać w odpowiednim nastroju i otoczeniu. Tu muszę przyznać, że leżąc spokojnie i słuchając płyty, dwa razy przysnąłem. To zdarza mi się jednak tylko przy albumach, w których nic mi nie przeszkadza i które sprawiają, że czuję się muzycznie bezpieczny i nie spodziewam się nagłego fałszu. A takich jest bardzo mało. Ta płyta nie jest typowym zjawiskiem i zdecydowanie trzeba czasu, by uchwycić jej istotę i piękno. Śledzenie ewolucji artystycznej takich osobistości jak Norah Jones jest jednak rozkosznym wyzwaniem i z całego serca do tego zachęcam.

Maciek Pawlak


36 | MUZYKA | na czerwiec

Podwodny dom Alexa Turnera

Alex Turner Soundtrack z filmu „Moja łódź podwodna” Wytwórnia: EMI Music Poland Premiera płyty: kwiecień 2011 Na początku 2012 roku, w polskich kinach mogliśmy podziwiać niejednoznaczny w swojej wymowie film Richarda Ayoade’a – Moja łódź podwodna (ang. Submarine). Prosta historia przeciętnego młodzieńca, któremu egzystencjalny weltschmerz komplikuje jego beztroski do tej pory byt, poruszyła mnie niebywale. Abstrahując od kategorii artystycznych, film urzekł mnie muzyką, która swoim tempem i rytmem została wyśmienicie zbalansowana z obrazem, przez co w sposób sugestywny dopełniała losy głównych bohaterów. Dawno, dawno temu, gdy byłem w wieku Olivera Tate’a – głównego bohatera filmu Moja łódź podwodna – i przeżywałem podobne osobowościowe ambiwalencje (tak, tak, również uważałem, że moje życie to film, a ja jestem wielkim gwiazdorem, którego scenarzysta nie rozpieszcza), usłyszałem doskonale wpisujący się w ówczesne, moje indywidualne realia, utwór zespołu Arctic Monkeys pt. When the sun goes down. Jak już zapewne zdążyliście się zorientować, Drodzy Czytelnicy, piosenka ta była elementarną częścią soundtracku do filmu o mnie i ze mną w

roli tytułowej. Tym sposobem rozpoczęła się moja długotrwała przyjaźń (obecnie zdecydowanie mniej intensywna) z ów bandem, a przede wszystkim z wokalistą (a może tylko jego głosem?) - Alexem Turnerem. Nasuwa Wam się na pewno pytanie, czy moje emocjonalne problemy nie trwają po dziś dzień, bo zaczynając recenzję od ogólnikowego scharakteryzowania filmu, przechodzę, niby bez znaczenia, do opisu zespołu, który po części ukształtował moje usposobienie, ale mogę z pełną świadomością Was uspokoić; wszystko ze mną w porządku. Te dwie kwestie są wprost nierozłączne, bowiem Alex Turner jest twórcą i wykonawcą piosenek, składających się na soundtrack Mojej łodzi podwodnej. W poprzednim numerze TOUCHÉ, Kasia Trząska recenzowała soundtrack filmu Drive pisząc, że zawrotna prędkość i szybkość adekwatna jest do pełnej napięcia i dramatyzmu muzyki. W przypadku Submarine Alexa Turnera zdejmijcie nogę z pedału gazu, a najlepiej – zatrzymajcie się gdzieś na poboczu, zapalcie papierosa (to nie tak, że namawiam do złego, klimat tej płyty idealnie komponuje się z dymem papierosowym i cierpkim smakiem gorzkiej, czarnej kawy) i całkowicie zatraćcie w specyficznych, nastrojowych dźwiękach. Soundtrack liczy jedynie sześć, w pewnym sensie analogicznych (a na pewno mających wspólną idée fixe) indie rockowych utworów. Stuck on the puzzle (Intro) to ballada rozpoczynająca przyjemną i delikatną, kojącą zmysły płytę. To wyciągnięcie ręki przez Turnera do potencjalnych słuchaczy i zaproszenie ich do świata pełnego barw, jeszcze nieskalanego brutalnością i monotonią. Mam wrażenie, że poprzez trwające niecałą minutę Intro, Turner pragnie powiedzieć: - Jeśli jesteś zainteresowany, rozgość się w moim domu, jeżeli nie, to nie marnuj swojego i mojego czasu. Mnie jego dom całkowicie przypadł do gustu. Drugi numer - Hiding tonight – intryguje prostotą, emocjonalnością i rozkosznym brzmieniem gitary, a gdy Turner ze słodką niewinnością w głosie, wyśpiewuje: But I’m quite alright hiding tonight, to ja mu wierzę i nie chcę go tego ukrycia pozbawiać. Następne w kolejności piosenki utwierdzają słuchacza w przekonaniu, że świat Alexa Turnera to zlepek drobnych, romantycznych, literackich faramuszek. Owszem, można zarzucić frontmanowi Arctic Monkeys monotematyczność i brak intensywnej fonii, ale przypisany mu spokój zjawiskowo oddaje specyfikę filmu Ayoade’a, co zapewne było głównym założeniem wokalisty. Bartosz Friese

TOUCHÉ | czerwiec 2012


MUZYKA | kulturalnie z bristolu | 37

Najświeższe nowinki kulturalne mieszkanki Bristolu - tym razem z Polski!

fot. materiały prasowe

Tricky Kid - historia prawdziwa

Prywatnie znany jako Adrian Thaws, światu ukazał się pod artystycznym pseudonimem, który budzi wiele kontrowersji, ale także wzbudza zachwyt wśród wiernych fanów i młodszych pokoleń mowa oczywiście o Trickym. Tricky jest artystą wielowymiarowym i ponadczasowym, jego muzyka wyraża jego najgłębsze uczucia i odkrywa the dark corners of his soul. Piosenkarz urodził się w 1968 roku w Knowle West – jednej z dzielnic Bristolu. Dramatyczne wydarzenia, które miały miejsce podczas najmłodszych lat życia artysty, definitywnie ukształtowały rozwój jego kariery i życiowe wybory. Ojciec Tricky’ego, z pochodzenia Jamajczyk, opuścił matkę artysty, Maxine Quaye pochodzenia angielsko-ghanańskiego, tuż przed jego narodzinami. Powszechnie wiadomo, iż nieszczęścia lubią chodzić parami: Tricky stracił również matkę, która odebrała sobie życie, gdy on miał cztery lata. Oddany pod opiekę babci dorastał in the white ghetto oglądając filmy grozy do późnych godzin wieczornych i wielokrotnie opuszczając zajęcia w szkole. Jak sam przyznaje, jego dzieciństwo nie było łatwym i przyjemnym czasem, który wspomina się z ochoczym drżeniem serca. To właśnie za młodu artysta musiał odnaleźć siebie w świecie przepełnionym przemocą, narkotykami i bolesnymi rozstaniami. Tricky sam przyznaje, że widział swoich wujków i babcie walczących na ulicy. Nikogo nie zdziwił zatem fakt iż sam, jako nastolatek, podczas wieczornych wypadów na miasto i imprez ze znajomymi wdawał sie w rożnego rodzaju bijatyki. Na swojej życiowej ścieżce zaliczył również pobyt w wiezieniu, jak sam później stwierdził: - Prison was really good. I’m never going back. Dopiero poprzez muzykę Tricky odnalazł sposób na uspokojenie swoich skołatanych nerwów i wyrażenie długo skrywanych emocji. Świat usłyszał jego głos po raz pierwszy w 1991 roku, kiedy to Massive Attack wydało swój debiutancki album

TOUCHÉ | czerwiec 2012

zatytułowany Blue Lines, na którym Tricky zaprezentował swój wokal. Ośmielony swoim muzycznym debiutem zdecydował się na wydanie własnego albumu, gdzie w duecie z Martiną Topley-Bird uwodzi i uzależnia słuchacza swoim niecodziennym głosem. Debiutancki album Tricky’ego Maxinquaye jest hołdem dla nieżyjącej matki, a zarazem wypełnieniem pustki, która mu towarzyszyła po jej utracie. Sam piosenkarz przyznał, że za każdym razem, kiedy występuje na scenie lub pisze teksty piosenek, w swojej głowie słyszy głos Maxine - jest to jedyny kontakt jaki artysta mógł stworzyć ze zmarłą matką. Muzyka stała się dla Tricky’ego pewnego rodzaju terapią, która pozwala mu na pogodzenie się z bolesna przeszłością i odnalezienie w teraźniejszości. Piosenkarz swój muzyczny sukces zawdzięcza niecodziennemu połączeniu stylów muzycznych, które obecne są we wszystkich jego utworach. Hip hop, rock i sprechgesang stanowią egzotyczną i unikatową mieszankę gatunków muzycznych, które wiążą się bezpośrednio z twórczością Bristolczyka. Kolejny krążek Nearly God ukazał światu następne oblicze Tricky’ego oraz jego upodobanie do megalomani. Artysta był zachwycony faktem, iż jego sylwetka kojarzona jest w demoniczny i mroczny sposób, a on sam stał się muzycznym bogiem, który wytyczał nowe trendy. Wraz z rozwojem kariery przyszła pora na opuszczenie rodzinnego miasta, ustalenie nowych celów oraz poznanie wpływowych producentów, dlatego właśnie piosenkarz wyprowadził się do Nowego Yorku, a następnie do LA. Życie poza Europą okazało się jednak too tough dla Tricky’ego. Pracoholizm i bycie w ciągłym biegu przyczyniły się do powrotu artysty na stary kontynent. Jego nowym domem stał się Paryż, gdzie muzyk może w spokoju skupić się na tworzeniu nowych utworów oraz bez problemu odwiedzać swoją córkę, która wraz z matką mieszka w Londynie. Najnowszy album artysty ujrzał światło dzienne w 2010 roku. Mixed Race podkreśla zróżnicowane korzenie rodzinne artysty oraz opowiada o historiach z jego młodości, które przyczyniły się do ukształtowania jego kariery. Singiel Every Day nawiązuje po raz kolejny do nierozerwalnej więzi, jaka wytworzyła się pomiędzy Trickym, a jego matką. Murder Weapon opowiada o przemocy i śmierci, z którą piosenkarz miał styczność od najmłodszych lat. Aby nadać utworowi łagodniejsze przesłanie całość wykonana została przez Franky Riley - nową wokalistkę. Ostatnio miałam okazje spotkać się z twórczością Tricky’ego na jego koncercie w Polsce, co było totalnym paradoksem, gdyż na co dzień mieszkam w Bristolu! Emocje, jakie towarzyszyły tłumowi zgromadzonemu w sosnowieckim parku, są nie do opisania – tam trzeba było być! Wszyscy dali się zahipnotyzować muzyce artysty. Napierającego tłumu nie potrafili zatrzymać ochroniarze. Każdy dał się ponieść chwili i emocjom, każdy chciał się znaleźć jak najbliżej artysty i poczuć jego muzykę dogłębniej i głośniej. Jak sam artysta twierdzi: - No one can put my music in a box – it’s not black, it’s not white, it’s not female, it’s not male, dlatego właśnie jego muzyka cieszy sie ciągłym powodzeniem wśród publiczności, a każdy nowy kawałek jest oczekiwany z niecierpliwością. This revolution has just begun! CosmoSoul


38 | LITERATURA | szerokie horyzonty

Pod podszewką – o powieściach Elfriede Jelinek z mężczyznami. Jak kategorycznie stwierdza Jelinek, „kobiety wychodzą często za mąż lub giną w inny sposób”, bo „jeśli ktoś dysponuje losem, to mężczyzna. Jeśli kogoś dotyka los, to kobietę”.

Elfriede Jelinek, Munich, 9.2004 (Foto: G. Huengsberg)

Kobiecość w krzywym zwierciadle Motorem działań bohaterek Amatorek jest zajście w ciążę i zamęście, które to ma odmienić ich niewydarzone żywota w bajkę. Dwudziestokilkuletnia Brigitte, pracownica fabryki biustonoszy chce za wszelką cenę poślubić Heinza, by uzyskać nobilitację społeczną, prowadzić własny dom oraz wieść unormowane życie. Teraźniejszość nie jest dla niej ważna, liczy się tylko przyszłość - to „Heinz ma stać się historią Brigitte, ma stworzyć jej życie”, choć go nienawidzi i czuje awersję do dzieci. 15-letnia Paula z kolei opuszcza mieszkających na wsi, maltretujących ją rodziców, by w mieście nauczyć się krawiectwa, osiągnąć sukces i podróżować po świecie. Jej ambicje jednak idą na drugi plan, gdy na horyzoncie pojawia się Erich – 23-letni drwal, alkoholik, w którym zaślepiona Paula widzi przystojnego wybranka serca. Także jej jedynym celem staje się odtąd zapłodnienie i ślubny kobierzec. Gerti, bohaterka Pożądania tkwi w małżeństwie z najbardziej wpływowym w okolicy mężczyzną, właścicielem fabryki papieru, erotomanem, który bez skrupułów każdego dnia ją gwałci. Poniewierana znosi bezecne żądania męża, gdyż ich wypełnianie daje jej stabilizację, zapewnia poważanie wśród ludzi oraz zazdrość ze strony innych kobiet, które nie mogą pozwolić sobie na jej luksus. Próbując wyjść poza rolę ofiary, szuka czegoś więcej u kochanka Michaela – beznadziejnie zresztą. Tytułowa Pianistka, trzydziestokilkuletnia Erika Kohut jest zgorzkniałą wykładowczynią w wiedeńskim konserwatorium muzycznym. Niewolona przez kontrolującą ją matkę, czuje się niezrealizowana i samotna, niemniej uzależniona od tyranii rodzicielki, nie jest w stanie się zbuntować. Pianistka wychowywana bez ojca, traktowana jak cudowne dziecko, które trzeba trzymać pod kluczem (chroniąc zwłaszcza przed osobnikami płci przeciwnej), nie potrafi budować normalnych relacji międzyludzkich, okazywać czułości i panować nad własną sferą intymną. Przemoc psychiczna, jaką truje ją matka, przekłada się na zgryźliwość i zajadłość wobec innych, a także na agresję w stosunku do samej siebie. Erika okalecza się, odwiedza porno-kina, lustruje inne pary podczas stosunku, w końcu zaczyna romans z dużo młodszym Klemmerem, który zamiast zrozumienia, daje jej dodatkowy ból.

Pojęcie płci pięknej konotuje między innymi urodę, dobro, wrażliwość i zmysłowość, słowa „rodzina” oraz „małżeństwo” – ciepło, miłość, spełnienie. Proza Elfriede Jelinek daleka jest jednak od tych przeświadczeń. Za pomocą brutalnego, oschłego języka austriacka pisarka ukazuje kobiety pokaleczone na duszy i ciele.

Przyznanie kontrowersyjnej autorce w 2004 roku Literackiej Nagrody Nobla nie obyło się bez głosów sprzeciwu. Dlaczego? Ponieważ jej powieści odbiegają od wytyczonych standardów, wkradając się w rejony demaskatorstwa i pornografii. Pianistka, Amatorki czy Pożądanie – w każdej z nich bohaterkami są kobiety, żyjące w toksycznym środowisku rodzinnym, nie potrafiące nawiązać szczerych i zdrowych relacji z mężczyznami. Historie, wykreowane na kartach tych książek, rozgrywają się na podalpejskich prowincjach, w austriackich miasteczkach oraz w Wiedniu. Mimo że każda z nich traktuje o małżeństwie i jego aspektach łóżkowych, w świecie imaginacji Jelinek nie ma miejsca na lubość oraz namiętność. Ba! Na liście odczuć (bohaterów jak i czytelników) nie figurują nawet rozkosz czy wesele. Miast nich między kochankami rozkwitają odraza, cierpienie, bo akt seksualny nie jest złączeniem się w jedność, ale utwierdzeniem relacji pan-niewolnik. W Amatorkach przyczyną takiego stanu rzeczy jest małostkowe myślenie niewykształconych kobiet, zdaniem których obrączka jest furtką do raju. W Pianistce kropkę nad i stawia nadopiekuńcza, sfrustrowana matka, zakazująca córce życia wespół

TOUCHÉ | czerwiec 2012


LITERATURA | szerokie horyzonty | 39

Władza, przemoc i erotyzm Pod piórem Jelinek kobiety nie mogą ulec apoteozie. Pisarka nikogo i niczego nie afirmuje, wręcz przeciwnie. Bohaterki są często nieatrakcyjne, o zaniżonej samoocenie i zakłamanym spojrzeniu na rzeczywistość. Lektura powieści oschłych i bezpretensjonalnych nie jest przyjemna. Mimo to książki te stanowią ważny odłam kobiecej literatury. Wskazują bowiem na problem władzy podszytej erotyzmem i przemocą, czyli tabu, o które ocierali się dotąd mężczyźni – chociażby de Sade czy Foucault. Tym razem to kobieta mówi, jak niesprawiedliwe jest społeczne przyzwolenie na destrukcję odbywającą się za zasłoną idealnego związku i pod hołubioną warstwą konsumpcjonizmu. Do tego dochodzi sprawa toksycznych rodziców, którzy żądają, by realizować ich nakazy (Pianistka), biją dla utrzymania posłuchu (Amatorki) albo zaspokajają wszelkie pragnienia dziecka, byleby milczało na temat tego, co dzieje się na jego oczach (Pożądanie). Kochająca rodzicielka (podobnie jak chociażby w debiutanckiej książce Stephena Kinga – Carrie czy w filmie Czarny Łabędź) może być przekleństwem dla córki. Sama pisarka, która mieszkała z mamą aż do jej śmierci (także po zawarciu małżeństwa) jest tego przykładem. Po dziś dzień autorka stroni od ludzi, boi się przestrzeni, a pisanie jest jedyną terapią, pozwalającą jej na artykulację nienawiści czy strachu. W dzieciństwie ojciec, który chorował psychicznie, katował ją filmami dokumentalnymi z obozów koncentracyjnych. Pełna ambicji Ilona Jelinek z kolei skrupulatnie wypełniała jej grafik szkołą, nauką gry na fortepianie, organach, skrzypcach, baletem… Pisarka pobierała lekcje w wiedeńskim konserwatorium i studiowała historię sztuki na uniwersytecie, lecz by wytrzymać presję i samotność, uciekała się do masochizmu. Pianistka ma zatem znamiona autobiografizmu, podającego w wątpliwość mit świętej rodziny i czcigodnej matki. Dzieci zranione w domu repetują utrwalone podświadomie schematy. Inwazyjne dla powieściowych kobiet są również społeczne konwenanse nakazujące posłuszeństwa mężom oraz romantyczne ideały miłości, wymagające od nich poświęcenia. Zdaniem Jelinek, kobiety zbyt łatwo stają się łątkami w rękach mężczyzn, których nadrzędną pozycję ukonstytuowały setki lat panowania kultury patriarchalnej i którzy niejednokrotnie wykorzystują tę przewagę dla zaspokajania niepohamowanego libido. Zatem przedstawicielki płci pięknej i dzieci wchodzą w relacje poddańcze wobec swych zwierzchników. Choć czasy się zmieniły (także od powstania tych książek minęło plus minus trzydzieści lat), ofiary niepodpartej racjonalnymi argumentami dominacji można znaleźć zawsze i wszędzie. Autorka ilustruje to, umieszczając fabuły niektórych powieści w nieskonkretyzowanym czasie i miejscu. Uprzedmiotowione postaci stanowią zatem tylko egzempla. Kobiety w powieściach oddają swoje ciało, by zdobyć miłość i szacunek. Nie wiedzą, że nic tym nie wskórają. Na przekór ich oczekiwaniom, brak cnotliwości i wyuzdanie prowadzą do pyrrusowych zwycięstw. W Pożądaniu kopulacja powiela się na każdej stronie, dlatego bez wahania można literaturę tę określić mianem

TOUCHÉ | czerwiec 2012

erotycznej. Pan i władca okolicy – właściciel papierni jest niemal bogiem, mogącym wszystko. Dlatego jego uzależnienie od seksu, a nawet pedofilia uchodzą mu płazem. Ludzie wolą trzymać język za zębami niż stracić pracę – ot, co zgotował kapitalizm i konsumpcja. W prozie Jelinek zarówno mężczyźni, jak i niewiasty okazują się degeneratami, tłamszonymi przez obowiązujące w społeczeństwie ideały. Język wodzący na pokuszenie Fenomenem pisarstwa Jelinek jest to, że potrafi oddziaływać nie tyle historią, co tekstem, ekspansywnym potokiem lodowatych, ciętych fraz, doskwierających i pobudzających zarazem. Autorka bezpardonowo niszczy język, tak jak i ogólnie aprobowane imponderabilia. Jeśli losy kobiet są dysharmonijne, to i opisujące je słowa muszą być dosadne, poszatkowane. W Amatorkach na przykład sposób prowadzenia narracji (sarkastyczny ton, proste zdania pozbawione majuskuły, obecność quasi-romansowych frazesów czy sloganów reklamowych) potęguje płyciznę myślową i naiwność bohaterek. W Pożądaniu na określenie gwałtu znajduje pisarka niezliczoną ilość metafor, wskazując na to, jak łatwo za pomocą języka stłumić bolesną prawdę. Podobnie jej zdaniem funkcjonuje społeczeństwo – światłe wartości (małżeństwo, rodzicielstwo, sztuka, władza) podszyte są uciskiem. Po co to wszystko? Powieści Elfriede Jelinek są pesymistyczne, bolesne, deprawujące. Nie oznacza to jednak, że nie można się w nich odnaleźć. O ile Pożądanie jest bardzo trudne do strawienia, przytłaczające i nudzące (odradzam), o tyle Pianistkę polecić warto, gdyż żadna z pisarek nie podejmuje tak otwarcie dyskursu erotyzmu i przemocy, stając twarzą w twarz z mitami wyznaczającymi zachowania i obarczającymi płeć żeńską. Jelinek nie boi się mówić wprost o mechanizmach władzy i o fundamentach konwenansów. W przeciwieństwie do sztampowych przykładów prozy kobiecej, w jej pisarstwie nie znajdziemy opisów sentymentalnych randek czy czułych słówek. Jest chytry plan, szybki, intratny seks albo obsesyjna chuć, ból i gwałt. Kobieta to ciało-towar na sprzedaż, ślub – transakcja, mającą poprawić byt panien, a z punktu widzenia mężczyzn – sposób na zalegalizowanie przemocy. Choć ludzie nie są ukazywani w pozytywnym świetle, ich tożsamość jest nadwątlona, to zdystansowana, ironiczna narracja potrafi rozbawić czytelnika i obudzić go na problemy społeczne. Jelinek apeluje zwłaszcza o podmiotowość kobiety, która nie może być ograniczana do cielesności i sprowadzana do niewolniczej pracy, i która nie powinna marzyć i czekać na odmianę swego losu, ale działać. Chorobliwe myślenie i problemy z własnym „ja” to przecież nie faktyczny wyznacznik płci pięknej, ale efekt powtarzanych od pokoleń przekonań i błędów, popełnianych także przez nie same. Choć powieści są przejaskrawione i nie unikają banałów, warto zaznajomić się z twórczością Jelinek, gdyż w oryginalny sposób intryguje i ilustruje ważne sprawy. Małgorzata Iwanek


40 | LITERATURA| recenzje

Tajemnice miasteczka Galen Portret Afryki kolonialnej

Kraina Chichów, Jonathan Carrol

Pożegnanie z Afryką, Karen Blixen

wydawnictwo: REBIS, 2010

wydawnictwo: Muza, 2010

Tomasz Abbey, nauczyciel języka angielskiego, jest synem tragicznie zmarłego popularnego aktora. W każdy możliwy sposób stara się unikać rozmów o ojcu, z którym miał nie najlepsze kontakty. Tomasz prawdziwą przyjemność znajduje w czytaniu książek autorstwa Marshalla France’a. Jego pasję podziela spotkana przypadkiem w antykwariacie Saxony Gardner. Kiedy Tomasz postanawia napisać biografię swojego ulubionego autora, którego życie prywatne było owiane mgłą tajemnicy, wraz z Saxony wyrusza do miasteczka Galen, w którym do dnia swojej śmierci mieszkał autor. Już w kilka chwil po przyjeździe pasjonaci twórczości France’a zaczynają się przekonywać, że małe Galen jest czymś więcej niż zwykłym miasteczkiem… Kraina Chichów to jedna z najgłośniejszych i najpopularniejszych powieści Jonathana Carrola. Jest to książka z pogranicza fantasy i horroru z dużą dozą specyficznego, carrollowego poczucia humoru. Książka z pozoru wydaje się prosta i schematyczna, ogólnie mało ciekawa. Wystarczy jednak przeczytać kilka pierwszych stron, by przekonać się, że to tylko pozory. Carroll w rewelacyjny wręcz sposób miesza ze sobą świat rzeczywisty i fikcyjny tak, że trudno jest dostrzec, gdzie kończy się pierwszy, a zaczyna drugi. I chociaż akcja powieści rozkręca się powoli, to wraz z momentem przyjazdu głównych bohaterów do Galen nabiera prawdziwego rozpędu. Kraina Chichów to jednakże przede wszystkim książka o nadziei i grozie, która może towarzyszyć artyście w procesie tworzenia. I czy cena, którą trzeba będzie zapłacić za możliwość zabawy w Boga nie będzie zbyt wysoka?

Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong… to chyba jedne z najsłynniejszych słów w świecie literatury. Tak bowiem zaczyna się piękna autobiograficzna powieść Pożegnanie z Afryką autorstwa duńskiej arystokratki, baronowej Karen Blixen. Ostrzec jednak muszę osoby, które oglądnęły najpierw filmową adaptację powieści z Meryl Streep i Robertem Redfordem w rolach głównych. Powieść bowiem nie jest wzruszającą historią miłosną, a postać Denysa Finch-Huttona pojawia się dopiero pod koniec książki i to w czysto przyjacielskich relacjach. Nie oznacza to jednak, że film nie pokazuje prawdy o życiu w cieniu gór Ngong, tylko wskazuje na dużą dyskrecję autorki, która przede wszystkim chciała pokazać swoją miłość do Afryki. Karen Blixen w bardzo przyjemny sposób opowiada nam o Afryce, jaką widziała, jaką żyła i którą kochała. Wspomnienia autorki mają formę pamiętników, które od mniej więcej połowy książki przybierają formę luźnych dykteryjek na temat życia na farmie i rozmów z przyjaciółmi. Pożegnanie z Afryką w malowniczy sposób obrazuje życie w kolonialnej Afryce. Blixen opisała zarówno pracę codzienną na farmie, jak i sięgnęła głębszych zagadnień, którymi były różnice kulturowe pomiędzy rdzennymi mieszkańcami Czarnego Kontynentu należącymi do różnych plemion, jak i delikatne relacje między Afrykanami a białymi kolonistami. Powieść jest również pełna rozmaitych opisów krajobrazu oraz zwierząt zamieszkujących kontynent afrykański. Napisane osobiście i z prostotą Pożegnanie z Afryką zapada na długo w pamięć czytelnika i przenosi jego myśli do Great Rift Valley, u stóp gór Ngong. Anka Chramęga

TOUCHÉ | czerwiec 2012


LITERATURA | klasyka literatury | 41

Niepokorna szlachetność serca

William Makepeace Thackeray „Targowisko próżności” Wydawnictwo Zielona Sowa, 2005 Powszechnie znany jest stereotyp, że tylko człowiek dobrego pochodzenia i o określonej wartości majątku, jest godzien dostąpić wszelkich szlacheckich zaszczytów i dowodów uznania. Bohaterka Targowiska próżności stara się ów przesąd złamać. W pierwszym rozdziale poznajemy dwie główne postaci: bezlitośnie dobrą, nadzwyczajnie cnotliwą i śmiesznie kochaną przez wszystkich Amelię Sedley – panienkę z dobrego domu, którą tkliwa mateczka wysłała w świat na nauki do niesłychanie renomowanej szkoły dla równie ujmujących dziewcząt; oraz Rebeckę Sharp – sierotę bez pochodzenia, którą miłosierna właścicielka szkoły zatrudniła za marne grosze w roli posługaczki, a która zyskała sobie przyjacielską miłość wcześniej wspomnianej Amelii. Akcja powieści rozpoczyna się w dniu odjazdu młodych dam z pensji w kierunku domu rodzinnego Sedley’ów. Historia ta traktuje o losach Becky, która wbrew powszechnie panującym stereotypom stara się udowodnić całemu światu, że bez pieniędzy i dobrego nazwiska może stać się prawdziwą damą. Najkrótsza droga ku temu wiedzie przez małżeństwo, toteż Becky rozpoczyna trudny proces poszukiwania wybranka swojego serca.

TOUCHÉ | czerwiec 2012

William Makepeace Thackeray, był angielskim pisarzem, dziennikarzem i satyrykiem XIX wieku. Sławę zyskał dzięki powieści z 1847 roku pt. Targowisko próżności (Vanity Fair) , która była satyrycznym obrazem angielskiego społeczeństwa z początku XIX wieku. Warto wspomnieć, że pierwsze wydania książkowe ozdabiały ilustracje wykonane przez samego autora – jako Czytelnik i miłośniczka książek używanych, byłabym niezmiernie kontenta, gdyby dano mi możliwość zetknięcia się z takową pozycją. Sam tytuł sugeruje, że po otwarciu książki Czytelnik doświadczy niewyobrażalnej ilości rozmaitej pyszności, dozowanej niczym zachęcające nawoływania przekrzykujących się nawzajem przekup targowych. Nie inaczej, bowiem autor wybrał bardzo ciekawą formę narracji, która daje mu możliwość stania z boku wszelkiej akcji i komentowania jej Czytelnikowi w żartobliwy, zdystansowany sposób. Powieść ta jest całkiem obszerna - zajmuje aż dwa tomy, ale wyjątkowo szybko się ją czyta, przynajmniej takie są moje własne odczucia. Na każdym kroku autor bawi się swoimi postaciami ośmieszając ich wady w systematycznych komentarzach, co nadaje historii przyjemnie luźny charakter i sprawia, że lektura jest prawdziwie odprężającą rozrywką. Powieść ta, doczekała się wielu ekranizacji, m.in. z 2004 roku w której rolę główną powierzono Reese Witherspoon, a epizodycznie możemy uświadczyć samego Robert’a Pattinson’a. Mnie niestety ta produkcja nie usatysfakcjonowała, liczyłam na odrobinę thackeray’owskiej satyry, niestety, twórcy nie odwzorowali dobrze tego kpiącego charakteru narracji (której w filmie wcale nie było). Zaskakującym, w mojej opinii jest fakt, że autor z premedytacją szydzi z własnych dzieci. Z każdym akapitem miałam wrażenie, jakby próbował mnie – Czytelnika – przekonać o tym, jak głupi, próżni bądź płytcy są jego bohaterowie. Gwoli wyjaśnienia, nie twierdzę, że każda postać w tej powieści posiada wyżej wspomniane cechy, ale nie da się ukryć, że jeżeli już je ma, to są one bezlitośnie wyolbrzymione. Czytając tę książkę, miałam wrażenie, jakby większość późniejszych beletrystycznych historii z jakimi miałam styczność, bazowała na dziele Thackeray’a; jakby był on prekursorem satyrycznego stylu piśmienniczego. Poczucie humoru autora i jego pomysły na komizm sytuacyjny wpadły mi w oko do tego stopnia, że nie mam jakichkolwiek wątpliwości – sięgnę po tę książkę ponownie w przyszłości.

Patrycja Smagacz


42 | TEATR | recenzja

fot. Piotr Manasterski (materiały teatru)

Lektura obowiązkowa!

„Lalka” (musical) reż. Wojciech Kościelniak

Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni

Cenię Wojciecha Kościelniaka za odwagę. Reżyserując w teatrze muzycznym takie utwory jak Ferdydurke czy Idiota, podejmuje się wyzwań, zdawałoby się, karkołomnych. A takie niosą ze sobą ryzyko porażki, zwłaszcza w kraju, w którym teatr muzyczny uważa się wyłącznie za rozrywkę. Co więcej, część teoretyków uważa, że prozy w teatrze w ogóle nie powinno się wystawiać, bowiem wybór tego rodzaju literackiego przez autora sugeruje, iż nie myślał on o jego adaptacji na scenę. Nie podzielam tej opinii, nie podziela jej też Kościelniak, dla którego muzyczne adaptacje dzieł polskiej literatury są wyznacznikiem kierunku, jaki obrał w swojej twórczości. Nie wszystkie jego produkcje były udane, a krytyka nie pozostawiała na nim suchej nitki. Reżyser nie zrażał się tym jednak i konsekwentnie podążał swoją ścieżką, wyciągając wnioski z popełnionych błędów. I dobrze, bo gdyby nie był tak odważny i uparty, nie powstałoby arcydzieło, jakim jest Lalka w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Niezwykłe jest to, że w trzech i pół godzinie przedstawienia umieścił właściwie wszystko, co istotne w powieści Prusa. Nie oznacza to oczywiście, że w scenariuszu nie ma skrótów, szczątkowo jest w nim użyty choćby pamiętnik Rzeckiego. Ale nie czuje się niedosytu, ponieważ Kościelniak nie lokuje nas w konkretnych realiach. Owszem, pojawiają się ślady epoki, ale symbolizm i minimalizm scenografii sprawia, że skupiamy się nie na tle historycznym, nie na walce postaw romantycznej i pozytywistycznej, ale na niezmiennych relacjach międzyludzkich. W dalszym ciągu ludzie są marionetkami, a wyższe uczucia jak miłość pro-

wadzą otwarte i wrażliwe umysły pod koła pociągu. Zamysł ten widać od samego początku. Scenę wypełniają skrzynki ze sklepowego magazynu. Wszystkie postaci poruszają się formalnie, niczym lalki, co podkreśla jeszcze wyrazisty makijaż z typową dla teatru Kościelniaka pobieloną twarzą. Patrzymy nie na scenę, ale na wystawę sklepową pełną lalek i marionetek wprawionych w ruch przez nas samych właściwie, przybyłych do teatru, bo to my chcemy, aby się poruszały, my chcemy je podglądać. Tym ciekawiej brzmią słowa Rzeckiego, który dla nas jest jednocześnie narratorem: „Marionetki, wszystko marionetki!”. Na uwięzi jest każda z postaci. I każda wykonana jest w mistrzowski sposób, za co brawa dla całego zespołu. Na szczególną uwagę zasługuje jednak postać Wokulskiego (znakomity Rafał Ostrowski). Gdy tylko trybik wystawy zostaje wprawiony w ruch, widzimy go jako lakę podążającą za Izabelą. Ale później on jedyny w swojej ekspresji jest naturalny. Lalką staje się dopiero w towarzystwie Łęckiej. Poddaje się mechanizmowi arystokratycznej karuzeli, mimo że widzi jej obłudę. I za każdym razem, gdy sytuacja wymyka mu się spod kontroli i plącze się we własnych sznurkach, ucieka, a ucieczka powtarza się w spektaklu. Wokulski wchodzi po drabinie nad scenę. Ale wraca na nią otworem w podłodze i mechanizm rusza od nowa, aż do momentu, kiedy wysiada z pociągu w Skierniewicach i śpiewa Trzy kwadranse, piosenkę – kulminantę jego roli. Dróżnik Wysocki ratuje go spod kół pociągu i wtedy zrozpaczony krzyczy, aby na drugi raz samobójcy nie zatrzymywał. I wchodzi po drabinie. I z tym Kościelniak nas zostawia, tu mechanizmy sklepowej witryny się zatrzymują. To jedno z najciekawszych przedstawień, jakie widziałem. To kamień milowy w historii teatru muzycznego w Polsce. Polecam wszystkim! Cyprian Kawicz

TOUCHÉ | czerwiec 2012


TEATR | recenzja | 43

Upodlenie w ekstazie

fot. materiały teatru

kolejny potok gorszących słów, jesteśmy coraz bardziej oburzeni, rozbici na kawałki ale chcemy więcej! Słyszymy słowa pierwszej piosenki „Powiedz Bóg, powiedz święty, święty Hollywood.” i nie mamy wątpliwości za jakiego boga zdolny jest upodlić się bezgranicznie, zaćpać, a nawet umrzeć bohater. Schimscheiner gra jednak nie tylko tytułową porno gwiazdę. Jest też reżyserem tego typu filmów, aktorem poniżającym się na castingach, a czasem po prostu sobą. W niektórych scenach obraża widzów, mówi: „Mam was gdzieś, przyszliście tu mnie oceniać, przyszliście wydawać sądy.” Aby za chwilę kokietować: „Mam nadzieję że podoba wam się mój spektakl, że dobrze się bawicie...” Wciąż od nowa popełnia „samobójstwo na raty”. Widzimy jak zamiast porannej kawy wciąga parę kresek kokainy. Mówi, że został aktorem by cierpieć. By kiedyś, gdy będzie wreszcie na szczycie i popatrzy na tłum przeciętniaków, móc przypomnieć sobie ten ból. Wspomina o żelaznej zasadzie, by wiedzieć kiedy się nachylić. „Bo wy*ebie Cie ten kto nie powinien.” Słuchając go, czujemy się jak podglądacze, jak Wielki Brat, ale to uczucie im bardziej nas przeraża, tym bardziej nam się podoba. Nawet kiedy jako gwiazda porno opowiada o swoich zabawach z dzieciństwa. Gdy jego koledzy kopali piłkę, on bowiem malował flamastrem łechtaczki koleżanek i szukał punktu G. W każdym wcieleniu obnaża się coraz bardziej ale „rozbiera” też publiczność. „Wy też jesteście goli!” krzyczy. Nagle zapala się światło i rzeczywiście tak się czujemy.

„Zwierzenia pornogwiazdy” reż. Sławomir Michał Chwastowski Teatr Ludowy w Krakowie

Czy naprawdę wszyscy jesteśmy zboczeńcami? Masą manipulowaną przez media? Tak bardzo pragniemy przecież być PONAD. Każdy myśli, że plasuje się (lub kiedyś w przyszłości będzie) wyżej od tej całej szarej masy w rozciągniętych podkoszulkach przed telewizorem. Spojrzy na nią zza przyciemnianych szyb długiej na kilka metrów limuzyny. Ponad moralnością, ponad etyką. Ponad dzieckiem gwałconym przez ojca, na poziomie zatwardzenia Dody, które w dzisiejszych czasach zdaje się absorbować człowieka bardziej niż zapaćkana cierpieniem, kująca jak korona cierniowa rzeczywistość. Ale jesteśmy nadzy, bezbronni, odarci ze skrupułów, niczym bohater monodramu „Zwierzenia pornogwiazdy” Erica Bogosiana. Zawstydza nas wyuzdaniem, niepohamowaną żądzą sławy, odrażającym słownictwem prosto ze speluny. A może tylko chcemy się wstydzić? Podczas tej sztuki jesteśmy tak zmanipulowani, że zaczynamy kwestionować własny system wartości. Wątpić w swoją niewinność. Czy jeśli miałbyś okazję, nie sprzedałbyś duszy diabłu za milion dolców? Widz już po pierwszych paru scenach czuje się jakby dostał czymś ciężkim po głowie. Aktorem mieszającym nam w głowach jest Tomasz Schimscheiner, który zdecydowanie powoduje więcej emocji w teatrze niż na ekranie. Przerywa czasem bieg przedstawienia by prowadzić dialog z publicznością. Nikt jednak nie opuszcza sali, choć jest taka możliwość. Czekamy, czekamy na

TOUCHÉ | czerwiec 2012

Spektakl Teatru Ludowego w Krakowie swoją premierę miał już parę ładnych lat temu (2004 rok) ale zdaje się nie tracić aktualności. Pozostawia widza z trudnymi pytaniami o współczesnego człowieka. Zepsutego przez pornografię, manipulowanego przez media. Czy ktokolwiek z nas jest jeszcze wolny? A co gorsza, czy w ogóle tej wolności potrzebujemy? Może podnieca nas to całe podglądanie, i bycie podglądanym? W końcu takie programy jak „Big Brother”, czy „Bar” i ich popularność nie wzięły się raczej z uwielbienia dla „Roku 1984” Georga Orwella. Iga Kowalska


44 | TEATR | artykuł

Maczugi, kewlar i inne świecidełka Słów kilka o Teatrze Ognia

Artyści stają na uszach. Delikatnie pisząc. Wyłażą ze skóry. Niezwykle się gimnastykują. Wylewają siódme, ósme, dziewiąte i dziesiąte poty. No dobra. Być może ujawniła się moja skłonność do przesady. Może po prostu chciałabym, aby tak było, ale prawdą jest, że twórcy robią naprawdę wiele, aby zadowolić coraz to bardziej wymagających widzów. Konsternują odbiorców podczas spektakli z udziałem widowni, rozbierają się, używają wizualizacji, stawiają na przepych bądż minimalizm. Silą się na prekursorkie interpretacje, sięgają po nowatorskie środki przekazu, korzystają z najróżniejszych, urozmaiconych technik. Nie mowa tu jedynie o teatrach zawodowych. One w przeciwieństwie do amatorkich w większości przypadków, nie muszą walczyć o renomę. Twórca nie-

profesjonalny ma trudniejsze zadanie do wykonania. Staje w potyczce o widza, próbuje go do siebie przekonać, zaskoczyć. Nierzadko jest to trudne zadanie. Dlatego w szczególności młodzi twórcy ekperymentują i dzięki temu możemy natknąć się na ciekawe widowiska pantomimiczne, taneczne, spektakle multimedialne, teatry awangardowe – posługujące się niekonwencjonalnymi środkami wyrazu, teatry uliczne i mieszczące się w tych ostatnich teatry ognia... Tak, tak. Każdy już to widział. Na plaży w Dębkach ktoś kijem machał, po jakimś koncercie grupa fireshow miała swój popis w miejsce pirotechnicznych pokazów, w Mam Talent ktoś ogień połykał, a ktoś nim pluł podczas festiwalu teatrów plenerowych. Problem w tym, że taniec

z jednym z czterech żywiołów kojarzony jest jedynie z demonstracją umiejętności, technik kuglarskich i heroicznością jaką wykazują aktorzy wobec ognia. Kiedy widz wybiera się na takie widowisko nastawiony jest wyłącznie na ( o dziwo! ) chłodny pokaz. Beznamiętny warsztatowy występ. O ile się w ogóle wybiera, a nie uczestniczy w nim jedynie dlatego, że fireshow jest po prostu dodatkiem do innej imprezy... Oczywiście pokazy manifestujące predyspozycje techniczne również mają miejsce, ale mowa o ogniowych spektaklach, a w nich ( niewykluczone, że dla niektórych będzie to zaskakujące) pojawia się fabuła. Czasem prosta i przyjemna w odbiorze, czasem pozwalająca widzom na dowolną interpretacje. Co więcej, ogień i wszystkie elementy po-

TOUCHÉ | czerwiec 2012


fot.materiały Teatru Ognia Animo

TEATR | artykuł | 45

zwalające na jego wykorzystanie – mogą być wspaniałym środkiem do ukazania emocji, opowiedzenia historii i wywołania niezapomnianego wrażenia. Magiczne światy, czarownice, piraci, duchy, gladiatorzy to tylko kropla w morzu możliwości, a wszystko przyprawione płonącym dreszczykiem emocji. Przedstawienia teatrów tancerzy ognia nie są zjawiskiem nowym, lecz można odnieść wrażenie, że z dnia na dzień coraz powszechniejszym. Rozwijają się w zawrotnym tempie. Powstaje coraz więcej grup zajmujących się tą dziedziną sztuki. Konkurencja nie śpi i jest bardzo czujna, dlatego artyści zaangażowani w takie działanie muszą ciągle się rozwijać. Nie tylko pracować nad sprawnością fizyczną i techniką machania (uczyć się nowych elementów, płynności ruchów), ale również poszerzać swoje zdolności teatralne i taneczne. Przy rosnącej ilości teatrów ognia, widnieje potrzeba urozmaicania przedstawień, dbania o aspekty wizualne, kostiumy, charakteryzacje i wprowadzania nowych faktorów. Dzięki temu możemy być świadkami ciekawych inscenizacji, gdzie aktorzy nie tylko wykonują apolityczne show, wymachują sprzętem i plują ogniem. Starają się stworzyć rozmaite widowiska z odpowiednio dobraną oprawą muzyczną, czasem na specjalne okazje. Dlatego przy standardowych ustrojstwach pojawiających się w fireshow (takich jak poi, kije, wachlarze, parzydełka, pochodnie) możemy spotkać całkiem nowe przyrządy, stworzone dzięki pomysłowości grupy ( np płonące parasolki, miecze ). Teatr ognia jest konglomeratem różnych dziedzin sztuki. Artyści naprawdę ciężko pracują nad stworzeniem przedstawienia teatralnego obfitego w ogniowe efekty specjalne. O wzrastającej popularności fireshow świadczy również coraz większa ilość organizowanych warsztatów. Dzięki którym możemy posiąść wiedzę i nauczyć się posługiwania poikami, kijem i innym sprzętem kuglarskim. Powstaje także wiele festiwali związanych z teatrem ulicznym, a grupy zajmujące się fireshow uświetniają wiele imprez, w tym nawet wesela. Przed nami błogi, lecz nie ubogi w wydarzenia czas wakacji. Zbliża się wielkimi

TOUCHÉ | czerwiec 2012

krokami, jest coraz bliżej, coraz cieplej. Wraz ze słońcem pojawiają się imprezy, kulturalne i mniej kulturalne :), festiwale, przeglądy, koncerty, festyny, obchody dni miast, dożynki itp itd. Pojawia się również odwieczne pytanie - co wybrać, z czego zrezygnować i dokąd w weekend podążyć. Moc atrackji, zatrzęsienie, ogrom. Eventy teatralne, muzyczne, filmowe.

Te wszystkim powszechnie znane i te bardziej prekursorskie. Może wtego natłoku wybrać przedstawienie teatru ognia i przekonać się na własnej skórze czy nas to „jara”... Asia Krukowska


46 | KOBIETA POSZUKUJĄCA

fot: Olga Adamska

Podróże nie mieszczące się w głowie

Biletu w to miejsce nie zagwarantują Ci żadne pieniądze. Wielu chciałoby móc się tam dostać od razu, jednak same chęci nie wystarczą – do tego typu podróży należy odpowiednio się przygotować. Nie mowa tu o egzotycznych wycieczkach do serca Afryki, a o czymś równie niebezpiecznym i o niebo bardziej fascynującym – o wyprawach duszy. To nie sen - to prawdziwa podróż! OOBE (ang. out of body experience) oznacza dosłownie doświadczenie poza ciałem. Uważa się, iż stan ten jest o wiele silniejszy niż niejeden narkotyk, a osiągnąć go można bez większego wysiłku pod warunkiem systematycznych i wytrwałych ćwiczeń umysłu – tak przynajmniej głoszą Ci, którzy OOBE przeżywają regularnie, traktując to jako inspirującą eksplorację zarówno Wewnętrznego Ja jak i światów do końca nieodkrytych. Oczywiście przypadki nieświadomych podróży również mogą mieć miejsce (na przykład podczas snu), jednak doświadczają ich tylko Ci, którzy posiadają zespół odpowiednich predyspozycji parapsychologicznych. Już na wstępie jasno należy podkreślić, iż OOBE to coś

innego aniżeli tzw. świadome śnienie (LD – ang. lucid dreams), którego podstawą jest możliwość kontrolowania zdarzeń będących wynikiem naszej wyobraźni, a nie tego, co dzieje się poza naszym mózgiem. Dlatego też praktycznie nikt w istnienie LD nie wątpi – ciężko zaprzeczyć temu, co objąć można rozumem – w przenośni i dosłownie. Praktyki nie dla niedowiarków Przez rozum właśnie, stosunku współczesnej cywilizacji do technik wychodzenia z ciała nie można określić za pomocą wyrażeń za i przeciw. Zdecydowanie bardziej adekwatnym podziałem zdaje się być wierzę i nie wierzę, z czego to przedstawiciele drugiego są grupą nieporównywalnie liczniejszą. Powodem jest oczywiście niemożność udowodnienia prawdziwości zjawiska podróżowania poza ciałem fizycznym. Podróżnikom narzuca się nierzadko postradanie zmysłów i bycie niespełna wcześniej wspomnianego już rozumu. Niegdyś w Średniowieczu tego typu praktyki groziły oskarżeniem o uprawianie czarnej magii, spaleniem na stosie czy w późniejszych czasach zamknięciem w ośrodku dla obłąkanych. Dziś mamy więcej swobody i wolności, jednak nie oznacza to, iż łatwo przychodzi nam przyznawanie się do fascynacji światem

TOUCHÉ | czerwiec 2012


KOBIETA POSZUKUJCA | 47

astralnym. Szczególnie trudne bywa to dla osób, które poszukują przewodnika (tak, nawet na tej wycieczce dobrze jest takowego mieć), a równocześnie boją się otwarcie zapytać. W dobie Internetu, gdy każdy może wyrazić swoje zdanie i pozostać anonimowy, sprawa staje się prostsza – obecnie, po wpisaniu w wyszukiwarkę frazy „OOBE” lub „Eksterioryzacja”, wyszukują się dziesiątki stron i for internetowych, na których uzyskać można poradę bez konieczności ujawniania swojej tożsamości. Choć jak to bywa w Internecie, większość porad i sugestii wymaga profesjonalnej weryfikacji – temat podróży poza ciałem jest dla wielu na tyle mało wiarygodny, że poszukiwanie odpowiedzi w Sieci ową wiarygodność obniża niemalże do zera. W kręgu zainteresowanych Rozwiązanie problemu niedostatecznej wiedzy wcale nie jest trudne do odnalezienia. Robert A. Monroe, jeden z najsłynniejszych amerykańskich parapsychologów, w książce Podróże poza ciałem wspomina o swego rodzaju undergroundowym środowisku ludzi praktykujących Eksterioryzację. Rozpoczynali wyłącznie na terenie Stanów Zjednoczonych – obecnie członków Undergroundu spotkać można praktycznie w każdej części świata. Przez osoby trzecie często uznawani są za dziwaków, dlatego też nie przyznają się otwarcie do swojej przynależności. Na pierwszy rzut oka kojarzyć się to może ze słynnym filmem Davida Finchera pt. Podziemny krąg, w którym dwie pierwsze zasady Fight Clubu głosiły, by nigdy o tym nie rozmawiać – jednak w przypadku Undergroundu ciężko mówić o jakichkolwiek zasadach – brakuje tutaj bowiem ścisłych reguł, panuje dezorganizacja i choćby z tego powodu członków grupy nie można nazwać sektą lub inną organizacją. Osoby te zbierają się w małych grupkach, półjawnie. Wśród nich spotkamy zarówno naukowców i lekarzy, jak i przedsiębiorców, studentów, a nawet kapłanów wielu uznanych religii. Członkiem tego środowiska stać się można niezwykle łatwo (jest to jednoznaczne z zainteresowaniem tematyką paranormalną, odnajdywaniem pewnych wartości i wyznawaniem podobnych zasad) i tak samo łatwo z niego wystąpić – na wstępie przecież niczego nie podpisujemy ani nie składamy żadnej przysięgi. Członkowie mają swoją literaturę – czasopisma, biuletyny, książki (największe wydawnictwa na świecie wydają rocznie na ten temat dziesiątki pozycji!), a także audycje radiowe i telewizyjne. Mają dwa cele: szukanie i wyjaśnianie Wewnętrznego JA, jak dotąd nieodkrytego i nie do końca rozumianego w pełni, a także zbadanie innych stanów świadomości, można by rzec innych wymiarów poza czasem i przestrzenią. Pora zacząć przygotowania Wymiarów jest obecnie wg naukowców tak wiele (często mowa o nieskończoności), że należałoby każdemu z nich poświęcić osobny artykuł lub nawet bardziej obszerną publikację. Robert A. Monroe pisze w Podróżach poza ciałem o trzech Obszarach (tak nazywa on wcześniej wspomniane Wymiary) – na wyobrębnienie tak niewielkiej liczby z pewnością ma wpływ data publikacji pierwszego wydania książki – 1971 rok. Mimo to wśród osób

TOUCHÉ | czerwiec 2012

zainteresowanych technikami OOBE podstawowe trzy Obszary wciąż pozostają aktualne i nadal znajdują chętnych do eksploracji. Aby dostać się do któregokolwiek z tych Obszarów, należy wykonać szereg czynności mających na celu maksymalne rozbudzenie umysłu i uśpienie ciała jednocześnie. W Sieci krążą rozmaite techniki przejścia w OOBE – zarówno te łatwiejsze jak i te bardziej skomplikowane dla doświadczonych podróżników. Wychodzenie z ciała to swego rodzaju popadanie w trans. Pora dnia/ nocy będąca idealną dla OOBE jest kwestią indywidualną: jedni wolą próbować w nocy, tuż przed zaśnięciem. Inni dopiero nad ranem po przebudzeniu, natomiast spora część osób preferuje nocne wybudzenia (jedna z najpopularniejszych technik właśnie na tym bazuje). Na wielu płaszczyznach Gdy już pierwsze kroki będziemy mieli za sobą i uda nam się wyjść z ciała, prawdopodobnie zetkniemy się z tak zwanym Obszarem I - połączonym ze światem fizycznym. Jako użytkownicy Drugiego Ciała (czyli naszej podróżującej duszy) możemy obserwować życie innych osób w czasie rzeczywistym, a także znaleźć się w dowolnym miejscu na Ziemii. Jak za dotknięciem magicznej różdżki możemy przenieść się do mieszkania bliskiej nam osoby i nawet zabawić się w rasowego podglądacza. Z tego stanu jednak bardzo łatwo niechcący przejść do Obszaru II, w którym czekać nas może wiele nieprzyjemnych niespodzianek. Świat ten nie opiera się na jakichkolwiek logicznych zasadach – jedna bowiem wypiera drugą. Czas rzeczywisty nie istnieje, tak samo jak granice. Jedynym prawem, które zdaje się rządzić wszystkimi innymi, jest myśl - nie musisz tutaj posiadać żadnego środka transportu, by gdziekolwiek się przemieścić. Pomyślisz, że chcesz i gotowe. Dlatego też, jak łatwo wywnioskować, nie polecałabym tego typu podróży osobom ze zbyt wybujałą wyobraźnią, a już szczególnie ludziom cierpiącym na choroby psychiczne (dla nich jakakolwiek podróż poza ciałem byłaby niewskazana). Najtrudniejszym ze wszystkich trzech do zbadania jest Obszar III: rzekomy tzw. świat równoległy, będący przedmiotem fascynacji wielu czołowych naukowców - oscyluje on bowiem wokół teorii antymaterii. Co by było, gdyby świat alternatywny istniał naprawdę, ludzie tam żyjący byli łudząco podobni do nas, a ich naukowcy byliby właśnie zaciekawieni odkryciem materii? Nie od dziś wiadomo, że im bardziej coś jest niezbadane, tym bardziej staramy się to odkryć – być może chcemy być pierwsi, albo po prostu lubimy rozwiewać tajemnice, rozwiązywać zagadki i czuć przy tym dreszczyk emocji – niczym w dobrym thrillerze. I rzeczywiście możemy dać ponieść się emocjom, odkrywać nieznane dotąd miejsca. Nie trzeba do tego mieć kieszeni wypychanych dolarami, bo takiej wycieczki kupić nie można. A co można? Uwierzyć - do czego gorąco zachęcam. Warto. Marta Lower Bibliografia: 1. R.A. Monroe, Podróże poza ciałem. Dom Wydawniczy LIMBUS, Bydgoszcz 1994


48 | PSYCHOLOGIA

il. Ania Pikuła

Post-Traumatic Stress Disorder

Człowiek potyka się w swoim życiu wiele razy i zazwyczaj tyleż razy wstaje. Jednakże są sytuacje, które – na nasze nieszczęście – wypalają blizny, których nie da się tak łatwo usunąć, czy o nich zapomnieć. PTSD jest rodzajem skrajnego zaburzenia lękowego powstałego na wskutek silnie traumatyzującego przeżycia. Jest tematem wielu filmów i opracowań dotyczących żołnierzy uczestniczących niegdyś w wojnie wietnamskiej, czy ofiar Holocaustu.

LISTOPAD, ROK 2005. Pstryk! Wściekły wrzątek jeszcze bulgocze w czajniku elektrycznym. Andrzej poczłapał powoli do kuchni – jego noga nadal nie była w pełni sprawna. Wyciągnął z szafki swój ulubiony kubek ze śmiesznym reniferem, który dostał od syna na Boże Narodzenie w zeszłym roku. Przyjrzał mu się tym razem nieco dokładniej. Jego wzrok padł na nogi uśmiechniętego zwierzęcia. Dlaczego renifer ma zielone kopytka? Czyżby zostawiał na śniegu radioaktywne odciski? Minutę wpatrywał się w kubek, po czym położył go zrezygnowany. Miał naturę myśliciela, ale to już chyba przesada. W czasie nerwowej, bożonarodzeniowej, masowej produkcji najwyraźniej wszystko jest możliwe i zdaje się, że nie należy tego roztrząsać.

Wrzucił do kubka zieloną herbatę – świetnie uspokaja - zalał wrzątkiem, wsypał dwie łyżeczki cukru i uroczyście pomieszał. Wycisnął jeszcze połowę cytryny i… voila! Zbliżała się godzina 19:00 i stałym punktem każdego wieczoru był dla niego… – Andrzej, zaraz wiadomości! – zawołała żona. Kiedy wszedł do pokoju, ona siedziała zwinięta w kłębek i owinięta w kocyk, niczym szara kotka. Usiadł obok niej i począł wpatrywać się w ekran. Irytowało go to, że każdego dnia dochodziły do niego jakieś demotywujące informacje, ale z drugiej strony zawsze lubił być na bieżąco. Charakterystyczna muzyczka, czołówka programu informacyjnego i zaczęło się… Prezydent nie chce czegoś podpisać… Premier przeklął na mównicy myśląc, że

głośnik jest wyłączony, co zapoczątkowało dyskusję na temat stanu polskiej debaty publicznej itd. Nożownik z Białowieży nadal zagraża tamtejszym kobietom i dzieciom, a strażnicy parku narodowego chcą nawet objąć dodatkową opieką żubry. Kolejne zerwane trakcje kolejowe w czasie burzy, chaos na kolei. Wypłynęła jakaś afera z ministerstwa spraw zagranicznych… – Co za pajace… – mruknął z irytacją. Chciał wyjść z salonu, by zobaczyć czy syn odrobił już wszystkie lekcje, gdy w serwisie podano o wypadku autokarowym niedaleko Poznania. Autokar uderzył w wiadukt ze znaczną prędkością. Jest wielu rannych, a także ofiar śmiertelnych. Część najbardziej poszkodowanych jest transportowana do szpitala śmigłowcem… Kamera przybliżyła wrak czerwonego autobusu. Poczuł, że robi mu się niedobrze, oblał go zimny pot. Do jego żołądka wpadła wielka kostka lodu. Chwiejnym krokiem doszedł do sypialni i zaczął szybko oddychać. Przed oczyma widział zupełnie inny autokar. Ktoś go objął. – Już wszystko dobrze, jesteś bezpieczny. Jeszcze tej nocy obudził się z krzykiem. SIERPIEŃ, ROK 2005. Wracał busem z Belgii do Polski wraz z innymi pracownikami swojej firmy. Szkolenie było dość nudne, ale przynajmniej coś zwiedził i pobył ze swoimi przyjaciółmi. Pędzili przez niemiecką autostradę, a on już czwartą godzinę słuchał opowieści jego kolegi – showmana. Był on typem, który nie reagował adekwatnie na wszelkie przejawy znudzenia u rozmówcy, a Andrzej był zbyt mało asertywny, by mu przerwać. Taktyka ziewania co dziesięć minut, potem co pięć, a następnie – w akcie rozpaczy – co dwie, nie przyniosła zamierzonych efektów, więc dał za wygraną. … Nie pamięta samego momentu zderzenia, tylko ten wrzask dookoła, huk, łamany metal i tłuczone szkło; wszystko splecione w jedno. Ocknął się. Bolało. Jego noga utknęła wykręcona w zupełnie nienaturalny sposób, a z łydki poczęła sączyć się krew. Otarł czoło – krew. Przód busa był zmiażdżony, niektórzy z jego kolegów siedzących z przodu… O matko… To jego przyjaciele. O matko… Zrobiło mu się niedobrze, zaczął

TOUCHÉ | czerwiec 2012


PSYCHOLOGIA | 49

się trząść, miał poczucie, że jest w innym świecie. Jąkając się, zaczął coś mówić bez sensu do swojego kolegi obok, ale on się nie ruszał, nie dawał żadnych oznak życia. Ile by dał, żeby ten znowu zaczął kłapać tym jęzorem. Jęki niektórych, którzy siedzieli z tyłu, odbijały mu się od wnętrza czaszki. Co się dzieje? Przyjechały służby ratunkowe. Rozcięto blachę, próbując ich jak najszybciej wydostać. Wszędzie syreny i mnóstwo ludzi, jakiś pośpiech, jakieś wrzaski. Ktoś coś robił z jego nogą. Przyleciał śmigłowiec i wziął tych najbardziej rannych. Miał wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę… Trauma – czy ja także mogę być jej ofiarą? Dolegliwości Andrzeja są dość typowe dla osoby, która przeżyła tak traumatyczną sytuację. Na śmierć, czy kalectwo narażonych było wielu jego znajomych, jak i on sam. Nie był przygotowany na to, co go spotka, nie mógł się psychicznie zmobilizować do walki. Objawy, które mu towarzyszą noszą nazwę zespołu stresu pourazowego, choć w częstym użyciu jest skrót PTSD od nazwy angielskiej. Zwykle pojawia się on u osób, które są ofiarami wyjątkowo silnych nieszczęść. Należą do nich wypadki komunikacyjne różnego rodzaju, terroryzm, katastrofy naturalne (takie jak np. trzęsienia ziemi), a także gwałty, rozboje, przemoc fizyczna. Tak katastrofalne wydarzenia życiowe nie oznaczają jednocześnie, że na pewno doświadczymy tego zaburzenia. Warto pamiętać, iż wielu więźniów obozów koncentracyjnych po zakończeniu wojny żyło bez śladu zaburzeń pourazowych. Jednakże – biorąc pod uwagę ich śmiercionośne okoliczności, narażające nas na skrajny stres i poczucie bezradności wobec zaistniałej sytuacji – istnieje znaczna szansa, iż możemy ich doświadczyć. PTSD utrzymuje się co najmniej miesiąc, a - jak donoszą liczne opisy przypadków - niektórzy, nieobjęci specjalistyczną opieką psychologiczną czy psychiatryczną, doświadczają ich latami. W grupie wysokiego ryzyka są tutaj także ludzie, którzy w wyniku tak tragicznych okoliczności stracili bliskich. Obraz kliniczny Traumatyczne doświadczenia raz po raz dają o sobie znać, opierając się skutecznie

TOUCHÉ | czerwiec 2012

naszej próbie oddzielenia ich grubą kreską. Ofiary są nękane przez koszmarne sny dotyczące przeżytego zdarzenia, a nawet za dnia mogą doświadczać złudzeń, że dany uraz się powtarza. Przeżywają go na nowo poprzez pojawiające się znienacka flashbacki, natrętne i nawracające myśli czy wyobrażenia. Każde zetknięcie się z bodźcami, które przypominają traumę (ludźmi z nią związanymi, miejscami) wywołują silne reakcje fizjologiczne, jak i niepokój. Nic dziwnego, że ofiary często starają się ich unikać. Owo unikanie obejmuje także próbę odseparowania się od myśli czy uczuć związanych z urazem. Ofiary częstokroć nie chcą na ten temat rozmawiać. A jak dobrze wiemy, owe tłumienie sprawia, że niechciane myśli wracają do nas ze zdwojoną siłą, a my stajemy się bardziej bezbronni. Ocalałym towarzyszą luki pamięciowe dotyczące tego, czego byli nieszczęśliwie świadkami; przypomnienie sobie ważnych aspektów danego zdarzenia, niejednokrotnie nastręcza im wielu trudności. Wywołuje to u nich pewną dezorientację. Świat, jaki dotąd znali, nie jest już taki sam. Staje się miejscem niebezpiecznym i nieprzewidywalnym. Wiele ofiar deklaruje, iż zainteresowania, które wcześnie ubarwiały ich życie, teraz nie przynoszą im większej satysfakcji; radość życia zostaje zgaszona. Wokół szyi zacieśnia się niewidzialna pętla wyobcowania i samotności, a także depresyjna aura, doprawiona zmniejszoną zdolnością odczuwania czegokolwiek. Najmniejsze nawet hałasy mogą wywoływać u nich przesadne reakcje, zupełnie nieprzystające do sytuacji. Ofiary charakteryzuje nadmierna czujność. Trudności w koncentracji sprawiają, iż stają się mniej wydajni w pracy, co jest zapewne źródłem dodatkowego stresu. Rodziny ocalałych często doświadczają ich niekontrowanych wybuchów złości.

z miejsca silnego stresu. Nie bez znaczenia jest też stan wyczerpania organizmu ofiary, a także siła destrukcyjnych wydarzeń, które na nią napierają. Znaczne zainteresowanie mediów po wydarzeniach traumatycznych, a także okrutne żarty, czy brak wrażliwości ze strony osób postronnych, pogłębiają cierpienia ofiar, dlatego należy być wyczulonym na te kwestie. Wydawać by się mogło, iż osoba, która przeżyła takie wydarzenie powinna się z tego cieszyć. Przecież to cud! Przeżyła! Jednakże ocalałym towarzyszy paradoksalne poczucie winy z powodu tego, iż oni przeżyli, a towarzysze zginęli. To ja powinienem być na ich miejscu…

To sprawia, że boli bardziej Co dodatkowo potęguje doświadczanie przez ofiary cierpienia w czasie katastrof czy aktów terroru? Na pewno jest to młody wiek – ze względu na to, iż nasze mechanizmy regulacji stresu nie są jeszcze w pełni wykształcone. Podobnie zaskoczenie czy swoiste uwięzienie, niemożność ucieczki

Bibliografia: 1. D. Kubacka – Jasiecka, Interwencja kryzysowa. Pomoc w kryzysach psychologicznych. Wydawnictwo Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2010 2. M. Seligman, E. Walker, D. Rosenhan, Psychopatologia, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003

Profesjonalista w obliczu tragedii Co ciekawe, nie tylko osoby takie jak ja czy Ty, mogą stać się ofiarami PTSD, ale także wykwalifikowane służby ratownicze, których rozmiary tragedii znacznie przerosły ich wyobrażenia i wewnętrzne zasoby radzenia sobie ze stresem. Praca w tak trudnych okolicznościach naraża ich na widok strasznych obrazów. Oni także są tylko ludźmi, potrzebującymi wsparcia i odreagowania skrajnych emocji, stąd nie powinno się o nich zapominać. Życie po traumie Proces powrotu do równowagi psychicznej może trwać długo, nie należy się zatem spodziewać natychmiastowych efektów terapii. Niestety, dla pewnej części ofiar traumy, proces ten trwa do końca życia. Koniecznym warunkiem przejścia przez zaburzenie stresowe pourazowe jest akceptacja samego siebie w odniesieniu do tego, co się przeżyło. Czasami zdarza się, iż wśród rodzin ocalałych rodzą się mieszane uczucia z racji tego, iż z procesu terapeutycznego wyłania się w końcu zdrowy, ale inny człowiek. Natalia Kosiarczyk


50 | PSYCHOLOGIA

il. Ania Pikuła

Wyobraźmy sobie taką sytuację: idąc zatłoczoną ulicą w dużym mieście dostrzegasz leżącą pod ścianą bloku/kamienicy kobietę w średnim wieku. Ma ona przymknięte oczy, wyraźne zadrapania na głowie, które są świeże, jest ubrana porządnie, choć jej garsonka ubrudzona jest błotem.

Help me now! Jak postąpić? Podejść do kobiety, aby się zorientować, czy jest jej potrzebna pomoc? Czy raczej przyspieszyć kroku lub przejść na drugą stronę ulicy? Gdy ludzi spytać, co w takowej sytuacji uczynią, większość na pewno odpowie, że podejdą do kobiety, by jej pomóc. Ale gdy przyjrzeć się, co faktycznie zrobią, większość minie kobietę i pójdzie dalej. Pewnie znasz takie sytuacje z autopsji. Obserwowałeś je, a może też tak postąpiłeś Drogi Czytelniku? Od czego zależy nasza pomoc ofiarowana innym ludziom? Co nami kieruje? Jakie towarzyszą nam uczucia kiedy udzielamy lub nie udzielamy tej pomocy? Po pierwsze musimy w ogóle zauważyć dane zdarzenie. Na zatłoczonej ulicy możemy leżącej kobiety nie dostrzec albo dosłownie odwrócić prędko wzrok, aby „nie dać się wciągnąć”. Dzieje się to szczególnie wtedy, kiedy się spieszymy lub jesteśmy pochłonięci innymi sprawami. Warunkiem drugim jest zinterpretowanie wcześniej zauważonej sytuacji jako kryzysowej. Musimy ocenić, czy dana sytuacja wygląda groźnie, gdyż z samego faktu, że ktoś leży na ulicy wcale nie musi wynikać, że potrzebuje pomocy. Trudno jest przecież, na pierwszy rzut oka, stwierdzić czy dana kobieta jest pijana, zasłabła, czy po prostu właśnie teraz ma ochotę poleżeć na ulicy, co też właśnie czyni. Co wtedy najczęściej robimy? Obserwujemy zachowania innych ludzi (w tym przypadku przechodniów). Poszukujemy u innych wskazówek, czy działać czy pójść dalej. Według wielu badaczy uważa się, że im więcej świadków przygląda się jakiemuś krytycznemu zdarzeniu, tym mniejsza jest szansa udzielenia pomocy jego ofierze. Taka sytuacja nosi nazwę zjawiska obojętnego przechodnia, czyli potocznie „znieczulicy” ludzkiej. Zjawisko obojętnego przechodnia zwykle zanika, kiedy dana sytuacja nabiera jednoznaczności i nie sposób zinterpretować jej inaczej niż jako wypadek. Trzecim krokiem do podjęcia udzielenia pomocy jest przyjęcie osobistej odpowiedzialności za pomoc ofierze w momencie krytycznego

zdarzenia. Często uchylamy się od odpowiedzialności, szczególnie stojąc pomiędzy innymi „gapiami” i myślimy, że ten pan w słomianym kapeluszu lub ta pani w żółtych butach są bardziej odpowiedzialni za to co się stało i za daną osobę, która ucierpiała, niż ja. Dlatego też ja nie zadzwonię po pogotowie, czy nie udzielę pierwszej pomocy chociaż znam ją doskonale, bo TYLKO patrzę i zaraz sobie pójdę. Nie jestem odpowiedzialny za tę ofiarę, przecież nawet jej nie znam, więc co obchodzi mnie jej los. Jest to dość egoistyczne podejście, lecz niestety coraz częściej spotykane u współczesnych ludzi. Czwarta decyzja to rozstrzygnięcie przez świadka wypadku, czy ma on odpowiednie kompetencje do udzielenia tej pomocy. Musimy zapytać samych siebie, czy znam pierwszą pomoc na tyle żebym mógł/mogła jej udzielić i nie pogorszyć sytuacji ofiary, czy mam predyspozycje osobowościowe i wewnętrzną siłę, aby to zrobić czy raczej zaraz zemdleję, bo widzę krew. Zapytać siebie samych o to czy mam telefon i czy mogę wezwać bardziej specjalistyczną pomoc lub czy mam apteczkę w samochodzie aby podać ją osobie, która już udziela pomocy osobie poszkodowanej. Po uświadomieniu sobie wszystkich tych kroków podejmuję decyzję o udzieleniu lub zaniechaniu pomocy. Po prostu odwrócę się od ofiary i pójdę dalej, w swoją stronę szybko zapominając o całej sytuacji. Jeśli zaś wszystko to spełnię, to zareaguję w sytuacji wypadkowej ofiarując swoją jakąkolwiek pomoc. Ludzie często pytają samych siebie: jeśli udzielę lub też nie udzielę pomocy, co ja z tego będę miał? Niestety tak już jest w XXI wieku, że coraz mniej ludzi wykonuje coś bezinteresownie i „za free”. Otóż w przypadku zaniechania pomocy ludzie często mówią o swoich negatywnych odczuciach w stosunku do samego siebie, są źli na siebie, że zawiedli, maja wyrzuty sumienia, myślą o danej sytuacji, „męczy” ich to i wcale

TOUCHÉ | czerwiec 2012


| 51

tak łatwo o niej nie zapominają. Gdy udzielą jednak pomocy, są narażeni na straty takie jak strata czasu czy wysiłek, ale dużo więcej zyskują, przeważnie wzrasta ich poczucie skuteczności i samoocena, czasem dostają pochwałę od „gapiów” i wyrazy wdzięczności od osoby poszkodowanej. Kiedy i komu pomagamy chętniej? Psychologowie udowodnili, że częściej i chętniej pomagamy tym osobom, które są niejako od nas uzależnione. Są to osoby starsze i dzieci, osoby niepełnosprawne, bo wydają się one słabsze, nieporadne oraz zagubione i bezbronne. Ogólnie rzecz biorąc, częściej też pomagamy osobą lubianym niż nielubianym i ludziom atrakcyjnym. Ponadto dość często udzielamy pomocy osobom, które są podobne do nas. Skłonność do pomagania jest uzależniona także od właściwości osoby pomagającej – czyli nas samych – od naszych stałych cech osobowości jak i przelotnych stanów emocjonalnych. Pomagamy, bo po prostu jesteśmy empatyczny, pomocni, mili, uprzejmi, dobrzy i długo by tu jeszcze wymieniać nasze zalety. Ale pomagamy też, bo akurat dziś mamy dobry dzień albo wręcz przeciwnie – dzień jest do bani i kiedy komuś pomożemy, możemy poprawić sobie zły nastrój. Nie chcę od Ciebie żadnej pomocy! Ludzie, którzy ulegli jakiemuś wypadkowi lub znaleźli się w sytuacji trudnej, bardzo różnie reagują na otrzymaną pomoc. Jedni są wdzięczni i przyjmują ją bez problemów, jednocześnie nie ukrywając, że czekali na tę pomoc i cieszą się, że ona nadeszła. Drudzy nie chcą przyjmować pomocy. Dlaczego? Dla takich ludzi przyjęcie pomocy oznaczałoby ujmę na honorze, gdyby przyjęli od kogoś pomocną dłoń to ich samoocena by szybko spadła. Ludzie tacy nie przyjmują także pomocy z tego względu, iż wiedzą, że nie będą w stanie odwzajemnić się dawcy w przyszłości, bo np. nie mają takich środków. Ostatnią grupą są ludzie, którzy traktują otrzymana pomoc jako próbę wymuszenia na nich wzajemności, a tym samym ograniczenia swobody. Na otrzymaną pomoc reagują niechęcią i co więcej pospiesznie i dysproporcjonalnie odwdzięczają się z „nawiązką”, aby wywikłać się z takiego niewygodnego kontaktu. Pomagać czy nie pomagać ? – oto jest pytanie Drogi Czytelniku, czy po przeczytaniu tego artykułu dostrzegasz w swoim dotychczasowym zachowaniu takie mechanizmy, o których mowa powyżej? Czy zdarzyło Ci się już kiedyś przejść obojętnie obok osoby, która potrzebowała Twojej pomocy? Czy Ty kiedykolwiek potrzebowałeś pomocy, a ludzie omijali Cię szerokim łukiem? Ze smutkiem patrzę na dzisiejszych ludzi, młodych i starych, którzy „znieczuleni” przechodzą OBOK innych, często tylko udając pośpiech lub rozmowę telefoniczną. Pomyślcie, że kiedyś to My: ja, TY, Twój kolega, Twoja koleżanka, mama, dziadek i inni możemy potrzebować pomocy. I co wtedy? Na pewno nie chcielibyśmy być omijani, „niewidzialni”. Jeśli choć jedna osoba zwalczy w sobie tę „nieludzką znieczulicę” będziemy uratowani! …przecież dawniej ludzie chętniej sobie pomagali… Natalia Tarabuła

Bibliografia: B. Wojciszke: (2004) Psychologia rozumienia zjawisk społecznych oraz Człowiek wśród ludzi.

TOUCHÉ | czerwiec 2012


Baśń

znana tylko kobietom

foto: AURELIA FRYDRYCH

modelka: Daniela Mielcarek make-up: Agnieszka Olczyk - Kreacja Piękna producent kreatywny: Paweł Zdanowski

podziękowania dla Ani Łyszczarz, Macieja Hyż

TOUCHÉ | czerwiec 2012


dział | 53

TOUCHÉ | czerwiec 2012


54 | SESJA MIESIĄCA

TOUCHÉ | czerwiec 2012


SESJA MIESIĄCA | 55

TOUCHÉ | czerwiec 2012


56 | SESJA MIESIĄCA

TOUCHÉ | czerwiec 2012


dział | 57

TOUCHÉ | czerwiec 2012


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.