10 minute read
WNĘTRZE & STYL
BEZNADZIEJNY PRZYPADEK
pewnego gięciaka
TEKST I ZDJĘCIA PAWEŁ MACHOMET
Uwielbiam pracę z meblami, którym niewielu daje jakiekolwiek szanse na odzyskanie choć odrobiny dawnego blasku. Bardzo zły stan, niezbędne do wykonania nietypowe zabiegi, szczególnie te, których podejmuję się po raz pierwszy, to coś, co rozbudza moją ciekawość, kreatywność, zapał do pracy i nauki.
Myśl o odnowieniu bohatera tego tekstu wpadła mi do głowy, gdy siedziałem przy biurku na krześle przytarganym z jadalni. W swojej kolekcji mam wprawdzie takie typowo gabinetowe, za które zabierałem się już kilkukrotnie, ale zestawiane próbnie z niewielkim zaadaptowanym na biurko stolikiem zawsze wydawało mi się zbyt potężne. Przypomniałem sobie o drobnym krzesełku używanym dotychczas (z uwagi na jego fatalny stan) jedynie jako rekwizyt do zdjęć. Choć przypadek był naprawdę beznadziejny, mebel miał dokładnie te cechy, o których myślałem – postanowiłem spróbować. Zanim zabrałem się do pracy, pogodziłem się z tym, że ta renowacja może mi najzwyczajniej w świecie nie wyjść, a wtedy mebel nie będzie funkcjonował ani jako rekwizyt, ani jako krzesło do gabinetu.
Moje piękne, filigranowe i do granic możliwości zniszczone krzesełko kupiłem dwa lata temu za kilkanaście złotych. Jego stan był naprawdę tragiczny, ale i takie meble z radością nabywam i przechowuję. Historie, które pamiętają i które często zapisują się na nich w postaci ubytków, niedoskonałości i innych uszkodzeń, to dla mnie wartość. Chwiejący się mebel miał widocznych wiele małych i dużych pęknięć, obręcze rozkleiły się już dawno temu, brakowało dwóch wkrętów, no i ta sklejka... właściwie były to trzy luźno trzymające się siebie liście. To one wzbudzały we mnie największy strach, ale o tym napiszę wam później. Domyśliłem się, że powłoki wykończeniowe częściowo zostały zmyte przez wodę – było to widać i czuć. Szczególnie zniszczony był półkolisty zaplecek. Wyobraźcie sobie drewno w pomoście nad jeziorem: szare, napuchnięte, pachnące charakterystycznie. Ten opis idealnie pasował do zaplecka i innych części krzesła.
Na spodniej powierzchni siedziska widoczny był ślad po długiej, prostokątnej naklejce. Nigdzie nie było tłoczenia ani wypalonego znaku firmowego. Niemal identyczne krzesła – tyle że z siedziskiem w prążki, a nie z motywem roślinnym – znalazłem w sieci, pod nazwą Thonet B129, pochodzące z lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Wpadłem też na model określony jako krzesło gabinetowe numer 13 produkowane przed wojną w kilku fabrykach w Polsce. Z której pochodzi moje? Tego pewnie nigdy się nie dowiem.
Pracę rozpocząłem od demontażu, podczas którego dokładnie opisałem każdy wkręt. Były one niby takie same, ale wiele razy przekonywałem się o tym, że gdy przy składaniu mebla dana śrubka trafi dokładnie na swoje miejsce, można zaoszczędzić sporo nerwów i czasu.
Drewniane części podzieliłem na dwie grupy. W pierwszej znalazły się te, które mogłem natychmiast oczyścić, a w drugiej wymagające klejenia, i to na nich skupiłem się najpierw. Każde pęknięcie oczyszczałem pędzelkiem, za pomocą szpachelki wprowadzałem w nie klej i ściskałem powolutku, modląc się, by stara i zniszczona buczyna poddała się, a nie pękała, na co – mówiąc szczerze – byłem przygotowany, rozpoznając stan mebla (na szczęście i ku mojemu zdziwieniu nic takiego się nie stało!). Bardzo chciałem uniknąć szlifowania obłych elementów. Postanowiłem więc umyć drewno wodą z szarym mydłem. Pomocna i skuteczna w usuwaniu brudu okazała się stara gąbka z płótnem ściernym. Specjalnie napisałem „stara”. Na pewno wiecie, jakie narzędzie mam na myśli. W moim domu korzysta się z takich gąbek, czyszcząc niekiedy rozmaite powierzchnie. Gromadzę w pracowni te zużyte i niemal łyse – właściwości ściernych niby już nie mają, ale do mycia zabrudzonego drewna są w niektórych przypadkach dużo lepsze niż na przykład zwykła gąbka lub ślizgający się po powierzchni kuchenny zmywak. Zacząłem od mycia części z grupy pierwszej (grupa druga cała w ściskach oczekiwała na wyschnięcie kleju). Wierzcie, ten banalnie prosty zabieg dał naprawdę dużo. Byłem pewien, że końcówki nóżek są czarne na całym przekroju, a był to brud na powierzchni drewna, podobnie na czarnym miejscami zaplecku i obręczach... Ze sklejki, o której też pomyślałem, że sczerniała na wskroś, zmyłem tonę zwijającego się wręcz pod gąbką brudu. Na umytych, osuszonych i pozbawionych zanieczyszczeń elementach zostały jedynie resztki starych powłok wykończeniowych. Widziałem, że są cieniutkie, więc by nie szlifować, pokryłem je odrobiną żelu do zmywania starych wykończeń. Ten po kilku minutach starłem watą stalową i drewno miałem prawie idealnie czyste!
Nie wszystkie klejone miejsca dały się oczyścić z wypływającego w trakcie dociskania kleju, bo gęsto upakowane ściski utrudniały zebranie go. Po wyschnięciu skroiłem więc zacieki nożykiem, a cienkie plamy i klej, który wypełnił płytkie ubytki, rozpuściłem żelem do usuwania starych powłok i wyszczotkowałem, odsłaniając drewno. Sklejone części krzesła z grupy drugiej również oczyściłem wodą z szarym mydłem (spokojnie – użyłem wodoodpornego kleju, który ani drgnął!), a resztki starych powłok – podobnie jak opisywałem to wyżej – rozpuściłem i starłem watą stalową.
Ubytki wypełniłem masą szpachlową w kolorze orzecha, której warstwa kładziona na raz może liczyć aż 8 milimetrów grubości. Choć braki wydawały się spore – szczególnie przed sklejeniem spękań – żaden z nich nie miał aż takiej głębokości. Płytkie wypełniłem na raz, nakładając masę z delikatnym zapasem, a te nieco większe na dwa razy. Nie byłem pewien, czy masa nie zepsuje efektu choćby przez to, że będzie się wyróżniała kolorem. Myślałem nawet o tym, by usiąść i rzeźbić każdy brakujący fragmencik drewna, ale uświadomiłem sobie, że pewnie nie uda mi się zrobić tego idealnie i po wklejeniu takiego fragmentu i tak konieczne będzie wypełnienie
ewentualnych szczelin masą – po zabarwieniu takiej złożonej całości na pierwszy plan mogłyby się wysunąć mało atrakcyjnie wyglądające próby retuszu. Uznałem, że dopiero gdy masa okaże się zupełnie nietrafionym pomysłem i zaszkodzi mojemu staruszkowi, zacznę rzeźbić.
Szpachlówkę aplikowałem palcami i szpachelkami, starając się wciskać ją dokładnie w każdy ubytek. Sam ich kształt wzbudzał moją ciekawość, bo były częściowo „obrobione” i także wypełnione masą. Wyobraźcie sobie spękaną obręcz, której braki wyglądały jak wyłamane, lekko zaokrąglone kliny. W najgrubszym miejscu takiego klina drewno było ścięte, jakby zestrugane, a dalej pozostawiona była mocno porowata struktura, która ułatwiała – tak myślę – trzymanie się szpachlówki. Widziałem kiedyś stary film z fabryki Thoneta, gdzie już na etapie produkcji pojawiały się podobne pęknięcia, ale klejono je. Tych ułamanych i wypełnionych masą w moim krześle było kilka – zastanawiam się, czy to pozostałość po dawnej renowacji, czy – w co powątpiewam, choć mogę się mylić – zabieg wykonany jeszcze w fabryce...
Następnego dnia, gdy masa porządnie wyschła, oszlifowałem ją, starając się nadać jej fragmentom kształt kontynuujący linię elementów, które uzupełniały. Drobnym płótnem ściernym 220 wyszlifowałem też pozostałe części. Nadałem im w ten sposób równy stopień gładkości i przygotowałem do barwienia. Zdecydowanie najtrudniej szlifowało się wspomniany wcześniej zaplecek. Drewno, z którego go wykonano, miało według mnie długotrwały kontakt z wodą. Podczas tarcia płótnem nie powstawał pył, a coś w rodzaju puchu, co było dość trudne do opanowania, ale poradziłem sobie z tym na etapie kładzenia politury.
Wszystkie elementy zabarwiłem orzechową bejcą. Kolor oryginalny – sądząc po zachowanych resztkach powłok – był do niego zbliżony, lecz nawet gdyby krzesło pierwotnie było znacznie jaśniejsze, na pewno nałożyłbym na nie ciemny pigment, pod którym najzwyczajniej możliwe byłoby ukrycie wielu wynikających ze starości zniszczeń, niedoskonałości, śladów, łączeń i retuszu. Bardzo lubię moment, kiedy podczas kładzenia bejcy nawet bardzo nadgryzione zębem czasu drewno pokazuje swoje piękno i ożywa. Tak było i w tym przypadku. Bejcę aplikowałem pędzlem, pozwalając jej wnikać w materiał.
Drewno postanowiłem wykończyć politurą, ale nie taką zrobioną samodzielnie, a gotową. Wtedy jej nie wykorzystałem, a tym razem postanowiłem spróbować i zapoznać się ze specyfikiem. Politura ta, dzięki dodatkowi melaminy, wykazuje większą niż tradycyjna odporność i można stosować ją nawet na blatach. Zgodnie ze wskazówkami producenta położyłem dwie warstwy preparatu, wspomagając się pędzlem. Aplikacja z uwagi na bardzo szybkie odparowywanie rozpuszczalnika i dość dużą gęstość płynu była trudna do tego stopnia, że dwa lub trzy elementy musiałem całkowicie zmyć (aż do surowej bejcy) i pokryć od nowa. Zwykle, gdy pracuję z politurą własnej roboty, ułatwiam sobie jej nakładanie olejem lnianym. Tutaj producent wykluczył użycie oleju, a dopuszczalne rozcieńczanie możliwe było tylko przy wykorzystaniu specjalnego rozpuszczalnika, którego nie miałem, a bałem się użyć któregoś ze swoich, czy po prostu dolać spirytusu, żeby nie zepsuć wszystkiego do końca. Pomęczyłem się i jakoś wyszło.
Jeszcze dwa słowa o tym, jak poradziłem sobie ze wspomnianym puszącym się drewnem zaplecka. Po zabejcowaniu elementu postanowiłem zagruntować go grubszą niż kładziona na inne elementy warstwą politury. Zostawiłem ją do wyschnięcia na 24 godziny (producent mówi o 40 minutach, ale to było za mało). Po tym czasie zaplecek przeszlifowałem dokładnie drobnym papierem, likwidując wszelkie odstające nasączone i usztywnione już drobinki i włókienka. Powierzchnię przetarłem watą stalową i położyłem na całość jeszcze dwie cienkie warstwy politury. Wyszło nie najgorzej.
Wspomniałem już, że najbardziej przerażającym elementem krzesła była sklejka, a właściwie to, co z niej zostało: trzy popękane, pofalowane i wypaczone liście. Ech... Przyznam, że nie wiedziałem za bardzo, jak zabrać się do sklejenia tego w całość. Patrząc z zewnątrz, można byłoby powiedzieć, że wystarczy posmarować wszystko klejem i ścisnąć na noc między dwiema płytami, albo – jeszcze lepiej – odrysować odpowiedniej wielkości koło i zlecić wycięcie go z nowej sklejki. Niby tak, tylko co z oryginalnym wklęsłym kształtem siedziska? Zniknąłby wskutek ściśnięcia, a liście go tworzące z pewnością połamałyby się jeszcze bardziej. O nowej sklejce nie chciałem myśleć. Przez pierwsze dwa dni pracy niemal w każdej przerwie dotykałem, odchylałem, oglądałem, analizowałem szczątki siedziska, próbując opracować jakiś sposób na naprawienie go z zachowaniem jego oryginalnej formy. Myjąc element, wpadłem na pomysł, że najpierw przykleję tylko spodni liść – to znaczy skleję go ze środkowym. Liść widoczny od spodu był jedynie luźny i połamany, ale zachował wklęsłość. Pomyślałem, że łatwiej będzie mi później przykleić mocno zdeformowaną górną warstwę do dwóch trzymających się już mocno i utrzymujących docelowy kształt. Dysponując kilkunastoma niedużymi ściskami i drewnianymi podkładkami, dzieliłem obszar siedziska na strefy i po kolei chwytałem je, nakładając uprzednio klej stolarski między warstwy. Dolny liść udało mi się przykleić, dzieląc operację na sześć sesji, górny wymagał siedmiu podejść.
Wyobrażałem sobie, że po takim „domowym” sklejaniu uzyskam trochę bardziej nierówną powierzchnię płyty. Byłem pozytywnie zaskoczony efektem. Nie wyszło przesadnie równo, ale to, co zobaczyłem, przerastało moje oczekiwania. Chyba opłaciło się rozbicie klejenia na trzynaście mniejszych zabiegów, z których każdy wymagał odczekania czasu niezbędnego do wyschnięcia kleju i wystawienia mojej cierpliwości na niezłą próbę.
Największe spękania na odzyskanej sklejce wypełniłem masą szpachlową, a następnie wyszlifowałem całość bardzo delikatnie, by nie naruszyć ozdobnego, niknącego już tłoczenia. Wzór wyczuwalny był w całości, jednak ciemniejszy kolor, który go podkreślał, zachował się w niewielkim stopniu. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, ten detal stanowi w moim odczuciu potwierdzenie wieku krzesła. Wyszlifowaną sklejkę zabarwiłem na orzech i osadziłem na próbę w obręczy siedziska. Kształty nie odpowiadały sobie idealnie, tzn. koło sklejki nie wypełniało w stu procentach obręczy – gdzieniegdzie powstały szpary, ale uznałem, że nie mam na to wpływu i nie będę z tym walczył. Widać to na zdjęciu, które zrobiłem podczas przymiarki. Płytę przykleiłem do obręczy i pokryłem dwiema warstwami politury.
Pokryte patyną wkręty wykorzystałem takimi, jakie były. Ciemny rdzawy nalot wyglądał na nich tak, jak wygląda powłoka spreparowana na stylizowanych okuciach. Zdecydowanie chciałem uniknąć błyszczących tu i ówdzie metalowych łebków. Posiłkując się opisami, na każdym z wkrętów złożyłem krzesło. Przednie nóżki zostały dodatkowo wklejone w obręcz siedziska, a tylne dostały odrobinę kleju na styku z zapleckiem. W trakcie montażu wyłapałem jeszcze kilka drobiazgów, które byłem w stanie poprawić, by nie raziły mnie w oczy.
Pełne niedoskonałości, ale w nierealnym wręcz połysku. Zupełnie jak niesamowicie cenny eksponat chroniony pod szklanym kloszem. Udało się! Równy tydzień pracy za mną – mam swoje gabinetowe krzesełko. Była to renowacja, z którą nie wiązałem zbyt dużych nadziei. Zadanie wydawało się trudne, ale mebel i większość materiałów do jego odnowienia miałem na miejscu, więc wystarczyło tylko zakasać rękawy i zabrać się do pracy, by sprawdzić, czy coś z tego wyjdzie. Krzesło sypało się niemal i straszyło swoim stanem. Nigdy nie pomyślałbym, że uda mi się postawić je na nogi – dosłownie! Sklejka w strzępach odwdzięczyła się piękną formą po poświęceniu jej odrobiny uwagi, ubytki wypełnione masą, których tak się bałem, po zabarwieniu i wykończeniu na błysk niemal zupełnie zginęły w całości. Jestem bardzo zadowolony! ●
Więcej na blogu autora: RzucPanOkiem.pl