artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta
NR 4 czerwiec 2011
specjalnie dla nas:
Atari Teenage Riot
A King Crimson ProjeKct Suicide Commando The Frames biało-czerwona fala
Wywiad
Crab Invasion Rubber Dots How How
Myslovitz Zastrzyki z testosteronu
DeWuA Mafia
crunk, hajs, południowy wschód
płyta do pobrania wraz z magazynem
16
Longplay of the month 3 DeWuA Mafia Crunk, Hajs, Południowy Wschód
18
Hit lists
8 Muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego
Clubs
10 Stara Szwalnia 11
Poppeak Zastrzyki z testosteronu: wywiad z Myslovitz
Live fast, love strong and die young 16 Na fali wznoszącej: wywiad z Crab Invasion
Lubię w klubie. Ale ambitnie: wywiad
z Rubber Dots 20
33
Wyboista perfekcja:
wywiad z How How
Alternative Stage
22 Ja już to kupiłem: wywiad z Atari
Teenage Riot
35
Folk stage
Z serca i duszy: wywiad
z The Frames
Electronic stage
Czasami to bardzo smutny świat: wywiad z Suicide Commando
black stage
Hard stage
38 Uzależniony od tworzenia
Progressive stage
Stories about big falls 40 The Zombies
z A King
42 Partytury
27 Dwugryfowe skrzypce
29
38
29
Prowadziła nas muzyka: wywiad
Crimson ProjeKct
Cooperation
44
54
Reviews
On tour
53 Sufjan Stevens 54 Fields Of The Nephilim 55 Toro Y Moi 56 Handsome Furs
Best independent fests 57 Leeds/ Reading 59
Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago
i gitary elektryczne
Od redakcji W dobie okrągłych zdań, pod którymi aż buzuje od chęci przywalenia adwersarzowi czy szyderczych wypowiedzi obejmujących wszystkich i wszystko (byleby za plecami), szczerość jest jak haust świeżego powietrza. Z tym większą satysfakcją czytam wywiad z Myslovitz i wypowiedź Jacka Kuderskiego o tym, że również z powodu konieczności utrzymania rodzin i opłacenia rachunków ten zespół nadal istnieje. Mogę się założyć, że gdyby Alec Empire nie walił prosto z mostu, rozmowa z liderem Atari Teenage Riot nie byłaby tak bardzo wciągającą lekturą. Nie ma też cienia fałszu w naszych bohaterach (tym razem) EP-ki miesiąca, DeWuA Mafii, choć dla wielu pewnie hip-hop ze wschodu Polski opowiadający o imprezach z szampanem w tle wyda się z początku jedną wielką ściemą. Deeiovoo Jaco i Danyielek zupełnie jednak świadomie przybrali pewną konwencję (w tym przypadku crunkową) tak, jak wielu raperów przed nimi, np. Raekwon na kultowym „Only Built 4 Cuban Linx...”. Gdyby było inaczej, krążek tego ostatniego należałoby uznać nie za hip-hopowego „Ojca chrzestnego”, lecz przyznanie się artysty do udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, co oczywiście zakrawałoby na absurd. Wreszcie mogę też zupełnie szczerze przyznać, że numer „Electric Nights”, który właśnie widzicie, przyniósł tyle samo satysfakcji, co kosztował pracy. Tu musiałyby paść niecenzuralne słowa określające skalę tego wysiłku, ale całą pulę tychże w tym miesiącu wyczerpali chłopaki z DeWuA, więc sobie darujemy. W tradycyjnie zamykającym nasz magazyn dziale Fifty, fourty Kasia Wolanin napisała, że „szczerość jest najpiękniejsza”. Nie wierzycie? Czerwcowe „Electric Nights” aż wyrywa się z ekranu monitora, by Wam to udowodnić. Łukasz Kuśmierz Redaktor naczelny 2 Electric Nights
Longplay of the month DeWuA Mafia
Kwestia wiary w siebie
Kilkadziesiąt tysięcy odsłon na YouTube – o takim wyniku marzy dzisiaj niejedna polska gwiazda. Im udało się tego dokonać będąc formacją zupełnie nieznaną. Jeśli we wrześniu ich debiutancka płyta powtórzy wynik z internetu, będziemy mogli mówić o narodzinach kolejnej hip-hopowej gwiazdy i to wykonującej crunk. Mowa o pochodzącej z Lublina grupie DeWuA Mafia. Deeiovoo Jaco i Danyielek opowiedzieli nam, skąd u chłopaków ze wschodniej Polski fascynacja gatunkiem popularnym przede wszystkim w USA. Przekonywali także, że hip-hop może być muzyką dla wszystkich i o wszystkim.
N
a liście najlepiej sprzedających się płyt w naszym kraju wiele miejsc zajmują obecnie artyści kojarzeni z muzyką hip-hopową. Chcielibyście wkrótce znaleźć się w tym gronie? Deeiovoo Jaco: Każdy chciałby być zauważony, ale nie oszukujmy się - crunk jest obecnie w Polsce na tyle niszowy, że nie wiem, czy będzie okazja akurat przy tej płycie. Chcieć chcemy i nie chodzi tu wcale o pieniądze, ale o odbiór, który przełożyłby się potem na frekwencję na koncertach. Fajnie byłoby pokazać się poza Lubelszczyzną. Nie macie obaw, że oddając swoją muzykę w ręce wytwórni nagle przestaniecie być dla wielu osób wiarygodnym składem?
Electric Nights
3
Danyielek: Sami nie bylibyśmy w stanie dystrybuować albumu na tak szeroką skalę. Istotne są tu zwłaszcza ogromne wkłady finansowe, których nie mamy. Na szczęście znalazła się osoba, która posłuchała naszej muzyki i uwierzyła w nas. Na dobrą sprawę teraz dopiero wypływamy na głębszą wodą, a co z tego będzie, przyszłość pokaże. Deeiovoo Jaco: Z wytwórnią jesteśmy na tyle dobrze dogadani, że mamy dużą swobodę w tym, co robimy. Nie mieliśmy takiej sytuacji, żeby wydawca powiedział: „nie chłopaki, ten kawałek raczej nie przejdzie”, ale raczej: „wy się na tym znacie najlepiej, więc róbcie tak, jak chcecie.” Kontrakt to nowy etap w Waszej karierze, ale świetnie radziliście sobie i bez niego. Jak to się robi, by będąc nieznanym artystą mieć na YouTubie kilkadziesiąt tysięcy odsłon swojego teledysku? Danyielek: Robi się dobry kawałek, a potem wrzuca się go na YouTube’a (śmiech). Deeiovoo Jaco: Wydaje mi się, że jest to kwestia wiary w siebie. Kiedy nagrywaliśmy pierwszą i drugą podziemną płytę, rozsyłaliśmy je po znajomych i różnych hip-hopowych forach. Danyielek: Prawie każdy artysta ma na swoim koncie płyty, z których jedną albo dwie piosenki zna cała Polska. Podobnie było chyba w przypadku naszej piosenki „To jest Lublin”. Nagraliśmy ją, gdy byliśmy jeszcze małolatami, a muzykę traktowaliśmy jako hobby. Pamiętam, że kiedy zaczynałem pisać pierwsze teksty, w Polsce hip-hop stawał się coraz modniejszy. Kiedy nagraliśmy naszą pierwszą płytę, to wiadomo… Deeiovoo Jaco: …łza się w oku kręci, ale efekt końcowy bardziej dzisiaj śmieszy, niż wzbudza zachwyt. Przykład YouTube’a pokazuje jak wielką siłę ma internet, dlatego tym bardziej nie mogę zrozumieć, czemu sami robicie wszystko, by Was w internecie nie było. Niedziałająca strona, ubogo prowadzony Facebook... Danyielek: Nasza strona padła dosłownie kilka dni temu, coś się stało z serwerami. Ale zapewne w ciągu tygodnia ponownie wrócimy do sieci. W dzisiejszych czasach internet to więcej niż połowa sukcesu. A u nas w najbliższych dniach będzie działo się bardzo dużo, więc tym bardziej nie zamierzamy funkcjonować bez strony. Deeiovoo Jaco: Ale nie oszukujmy się też - nie jesteśmy w stanie ciągnąć dziesięciu srok za ogon. Promocja jest ważna w każdym obszarze, ale musimy też mieć czas na życie prywatne. Mamy studia, pracę, a dodatkowo jeszcze DeWuA Mafia nie jest naszym jedynym zespołem. Co nie zmienia jednak faktu, że najważniejszym. Mamy zbyt dużo rzeczy na głowie, by kontrolować każdy obszar. O DeWuA Mafii napisał niedawno portal Rapgra.com i niezbyt pochlebnie wypowiedział się na temat Waszej muzyki. Danyielek: Niektórzy mówią, że nie ważne co piszą, ważne by pisali. Media Markt też wystartował na początku z kampanią, która skończyła się w sądzie, ale dzięki temu każdy miał na ustach tę firmę. Wracając jednak do portalu Rapgra.com - po zobaczeniu tego tekstu było lekkie zdziwienie, bo skoro postanowili zamieścić o nas jakąś informację, mogli napisać, że oddają tę muzykę pod ocenę słuchaczy. Jeśli komuś nie spodobałaby się nasza twórczość, okej, każdy ma takie prawo. A wyszło tak, że dziennikarze już na wstępie 4 Electric Nights
Nie mieliśmy takiej sytuacji, żeby wydawca powiedział: „nie chłopaki, ten kawałek raczej nie przejdzie”, ale raczej: „wy się na tym znacie najlepiej, więc róbcie tak, jak chcecie.” zasugerowali, że nie ma sensu sięgać po muzykę DeWuA Mafii. Deeiovoo Jaco: A dla mnie osobiście nobilitacją jest już sam fakt, że artykuł pisze osoba, której kompletnie nie znam. A że mnie obsmarował… Kilka lat temu przejmowałem się negatywnymi opiniami w internecie, teraz spływa to po mnie jak po kaczce. Danyielek: Najśmieszniejsze jest to, że ktoś porównał nas do polskiej ekipy crunkowej PTP, a my przecież śpiewamy zupełnie o czym innym. Odniosłem wrażenie, że osoba nas oceniająca nie za bardzo miała pojęcie, o czym pisze. Zwłaszcza, że ekipa, z którą nas
najczęściej zestawiają uznała, że nagraliśmy bardzo fajny kawałek. Ci, na których opiniach nam zależy, wypowiadają się dobrze. Skąd u chłopaków ze wschodniej Polski zamiłowanie do muzyki kochanej głównie w Stanach Zjednoczonych? Deeiovoo Jaco: W którymś momencie, przekopując zagraniczny hip-hop, wpadł mi w ręce Lil’ Jon. Z każdym kolejnym przesłuchaniem te kawałki zaczęły wkręcać mi się w głowę, więc zacząłem szukać dalej. Szybko złapałem bakcyla i postanowiłem podzielić się nową zajawką z Danielem. On też szybko przekonał się do tej muzyki i zaczęliśmy działać. Tego nie ma w Polsce, więc pomyśleliśmy, że fajnie będzie nagrać coś nowego zamiast tworzyć dziesięciotysięczny kawałek o tym, że jest bieda i zło. Danyielek: Ważne jest też, że hip-hop to gatunek muzyki, w którym każdy może mówić, co chce. Dlatego nie można podchodzić do niego w taki sposób, że jeśli gramy trochę inaczej, na pewno gramy źle. Każdy robi swoje i nikomu nie powinno to przeszkadzać. A jeśli chodzi o zainteresowanie gatunkiem popularnym w Ameryce - dla mnie to jest raczej naturalne. Przecież hip-hop ogólnie wywodzi się ze Stanów Zjednoczonych, dopiero potem przyszedł do Polski. Nie można mówić, że robimy drugą Amerykę, bo na dobrą sprawę każdemu hip-hopowemu składowi można by postawić taki zarzut. Różnica polega jedynie na tym, że za oceanem popularny jest obecnie ten gatunek, którym się interesujemy i który wykonujemy. Deeiovoo Jaco: Zwróć też uwagę, że wszystko co przyjęło się w Stanach, do naszego kraju dociera z kilkuletnim opóźnieniem. Wybierając crunk robimy krok do przodu, ponieważ chcemy przekonać Polskę, żeby nie była muzycznie tak zamknięta i konserwatywna. Ale w Polsce są inne zespoły grające crunk. Deeiovoo Jaco: Tak, ale one zaczęły równo z nami... Danyielek: Ale nawet nie o to chodzi. Nawet jeśli PTP czy Macca Squad powstały jako pierwsze, my robimy tak zwany crunk bounce. Tworzymy kawałki klubowe, do bujania się. Co prawda są też grupy specjalizujące się w tym samym, ale nawijające zupełnie o czym innym. Deeiovoo Jaco: Bardziej idziemy w kierunku typowego, oryginalnego crunku popularnego zagranicą, czyli klubowe granie z niskim sub-bassem i krzyczanymi wokalami. Szukamy zresztą takiej samej grupy docelowej - ludzi lubiących się bawić i czujących ten klimat. Danyielek: I to niekoniecznie muszą być ludzie słuchający hip-hopu. Te kawałki muszą po prostu wpadać w ucho. Deeiovoo Jaco: Kiedyś usłyszałem w jakimś wywiadzie, że hip-hop jest zlepkiem kilku różnych gatunków muzycznych. A crunk jeszcze to rozszerza. Mamy tutaj zarówno ostre, gitarowe brzmienia rodem z metalu, ale też i dźwięki perkusyjne z Rollanda, wykorzystywane w muzyce elektronicznej.
Bardziej idziemy w kierunku typowego, oryginalnego crunku popularnego zagranicą, czyli klubowe granie z niskim sub-bassem i krzyczanymi wokalami.
DeWuA Mafia to nie jest Wasz pierwszy wspólny zespół. Danyielek: Mieliśmy zespół Dwa, który potem przekształcił się w DeWuA. Deeiovoo Jaco: Z poprzednim projektem wydaliśmy nawet sami album w ilości pięćdziesięciu egzemplarzy, porobiliśmy Electric Nights
5
W przypadku nowej płyty, jest ona skierowana centralnie na crunk.
okładki (śmiech). Który to był rok? 2005 chyba. Całkiem fajnie to wyglądało. Po wizycie w jednej z audycji radiowych cały nakład rozszedł się w jeden dzień. Do magazynu „Electric Nights” dołączona jest Wasza płyta. Ile wspólnego ma ona z krążkiem „Gangsta Crunk”, który własnym sumptem wypuściliście trzy lata temu? Deeiovoo Jaco: Wcześniejszy krążek wypełniony był po części kawałkami osiedlowymi. W przypadku nowej płyty, jest ona skierowana centralnie na crunk. Ale prawdopodobnie na longplayu pojawią się dwa kawałki w odnowionej wersji. Danyielek: Poza tym, tamte płyty były typowo amatorskie. Odpowiedzcie mi na najbanalniejsze pytanie - dlaczego warto sięgnąć po Wasz album? Deeiovoo Jaco: Niby najbanalniejsze, a pierwszy raz ktoś nas o to zapytał (śmiech). Warto, bo ta muzyka jest zajebista. Danyielek: Każdy, kto sięgnie po ten album, będzie wiedział czemu warto. To jest coś nowego i świeżego - kawałek muzyki oderwanej od codziennej rzeczywistości. Słuchanie tej płyty jest tak samo przyjemne, jak wypad z kumplami na piwo czy imprezę. Prawdę powiedziawszy nie chciałbym, żeby idolem moich dzieci był zespół używający w swoich tekstach tylu wulgaryzmów. Deeiovoo Jaco: Ale my tego nie kierujemy do dzieci (śmiech). Danyielek: To się samo pisze i tak wychodzi. Zauważ, że ja nie bluzgam w tych piosenkach dla samego bluzgania - te słowa 6 Electric Nights
wyrażają pewne emocje i one muszą być właśnie w tym, a nie innym miejscu. Deeiovoo Jaco: Weź też pod uwagę, że nie jest to agresja skierowana w stronę jakiejkolwiek grupy społecznej. Chodzi raczej o prosty przekaz - nie chcesz się z nami bawić, to weź stąd sp.... Te bluzgi niosą w sobie dodatkową energię. Ciągnie się za Wami stereotyp hip-hopowca? Danyielek: Ci, którzy mają pojęcie o hip-hopie, wiedzą, że jest w Polsce wiele gatunków tej muzyki i nie do każdego te stereotypy da się w jakikolwiek sposób przypasować. Wystarczy zestawić ze sobą choćby Peję i Tedego. Faktycznie pewien obraz się ukształtował, gdy hip-hop wchodził do Polski, ale dzisiaj negatywne podejście do tej subkultury mają głównie ludzie starsi, kategoryzujący, że hip-hopowiec to bandyta. Podobnie jest z osobami ubranymi w dresy. Dzisiaj założyłem je, bo właśnie wracam z meczu, ale mam świadomość, że nakładając ten strój jestem przez ludzi zupełnie inaczej odbierany niż gdybym miał na sobie dżinsy i sweter. Deeiovoo Jaco: Wizerunek hip-hopowca zmienił się na przestrzeni lat. Kiedyś wszyscy wyglądali tak samo, ale teraz trudno byłoby Ci powiedzieć, kto słucha tej muzyki, a kto nie. Można oczywiście mówić o pewnym stereotypie, ale wystarczy spojrzeć na niektórych polskich artystów jak choćby Pezeta, który ubiera się zupełnie inaczej, żeby zobaczyć, że ten wizerunek całkowicie się przeobraził. Kiedyś Peja w wypowiedziach używał więcej wulgaryzmów niż zwykłych słów, a w tym momencie w ogóle nie bluzga w wystąpieniach w prasie czy telewizji. Wynika to też trochę z tego, że hip-hop chce trafić do mediów... ROZMAWIAŁ: Tomasz Kowalewicz
hit lists
czyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego
Dominacja na listach jednej artystki, powroty weteranów i śpiewający lekarz. Innymi słowy - działo się!
N
a amerykańskiej liście przebojów tygodnika „Billboard”, ósmy tydzień na szczycie przebywa druga płyta Brytyjki Adele. To nie do wiary, tym bardziej, że gdy o tym piszę, od razu przypominam sobie buńczuczne zapowiedzi Robbiego Williamsa, którego największym marzeniem było zawojować Billboard 200, a nigdy sztuka ta mu się nie udała. Miejsce drugie należy w ostatnim notowaniu listy do składanki „Now 38”, która podsumowuje najpopularniejsze przeboje ostatnich tygodni, zaś na bardzo wysoką 3 lokatę wskoczyli od razu The Lonely Island, czyli bardzo znana za Oceanem grupa komików, tworząca m.in. parodie muzyczne. Ich działalność rozpoczęła się w Berkeley w Kalifornii, obecnie rezydują w Nowym Jorku, znani są ze współpracy z programem „Saturday Night Live”. W roku 2009 popularność przyniósł im album „Incredibad”, na tej (pierwszej ich) płycie pojawili się gościnnie artyści tacy jak Norah Jones, Justin Timberlake i Julian Casablancas. Nowa, „Turtleneck & Chain”, przynosi kolejne kolaboracje, wymienię tylko te z Akonem, Rihanną, Snoop Doggiem i Michaelem Boltonem.
Na także wysokim 4 miejscu debiutuje dziewczyna obdarzona fantastycznym głosem, Christina Perri, siostra Nicka Perri, gitarzysty Shinedown, mającego na swoim koncie współpracę chociażby z Perry Farrellem czy Mattem Sorumem. Momentami nostalgiczna, miejscami przebojowa, za każdym razem (czy to minimalistyczna, czy też rozbudowana kompozycja) Christina potrafi „zaczarować” słuchacza. Co ciekawe, na 5 od razu wywindował swój drugi album raper Tyler Okonma, bardziej znany jako Tyler, the Creator. „Goblin” zapewne będzie hitem najbliższych tygodni i sporym zaskoczeniem. To nie koniec amerykańskich niespodzianek, bo na 7 znajdujemy comeback roku (?). Po dwudziestu czterech latach na rynek muzyczny z nowym materiałem wrócił Ric Ocasek i jego formacja The Cars. I to w rewelacyjnej formie. Płyta od początku do końca jest bardzo przebojowa i doskonale odnosząca się do wcześniejszej twórczości kapeli, jeszcze z Benjaminem Orrem. Zza wielkiej wody przenosimy się do Europy, na Wyspy Brytyjskie. Pierwsze miejsce - pozwólcie, że dam Wam zgadnąć… oczywiście Adele. Na 2 za to płyta, do której od samego początku nie mogę się przekonać. To najwyższy debiut w tym tygodniu na
8 Electric Nights
Wyspach, ale czy aż tak istotny? Album „Director’s Cut” to nowe spojrzenie Kate Bush na niektóre utwory z jej dwóch albumów „The Sensual World” oraz „The Red Shoes”, stanowiące „portret artystki w ciągłym stanie zmian” (tak o nim mówi sama zainteresowana). Niektóre elementy Kate nagrała ponownie zachowując przy tym najlepsze fragmenty każdego utworu. Fani artystki, których i w naszym kraju nie brakuje, przyklasną, ale prócz komercyjnych aspiracji, materiał ten niczemu nie służy. Takich retrospekcji mamy w historii muzyki bardzo wiele. Na 4, dwa w dół, zsuwa się rewelacja na europejskim rynku w ostatnich dwóch tygodniach, smędzący Dr House, czyli Hugh Laurie, który postanowił, za sprawą krążka „Let Them Talk”, porozmawiać ze swoimi wyznawcami. Wiem, wiem, narażam się, ale tak należy chyba nazywać jego fanów. Płyta jest w czołówkach zestawień w zasadzie w każdym europejskim państwie - we Francji na 7 miejscu, Austrii 6, Szwajcarii też 6. Warto też odnotować niezwykły awans klasyka Fleetwood Mac, płyty „Rumours”, ze 122 miejsca na 16, albumu zaliczającego 157 tydzień przebywania w zestawieniu. A wszystko za sprawą innego powrotu roku, czyli nowej produkcji Stevie Nicks. O tej płycie napiszę szerzej nieco dalej. Podobny boom na zespół Stevie przeżywa Australia, tam „Rumours” od razu wróciło na top, na pozycję wicelidera. Prowadzi (jakżeby inaczej) Adele. W Szwecji trzeci tydzień na 1 Veronica Maggio z „Satan I Gatan”, ale depcze jej po piętach (chyba nieoczekiwanie) zbiór hitów z 2003 r. od Cata Stevensa. Druga płyta w dorobku Fleet Foxes, „Helplessness Blues”, utrzymała pozycję numer 3, a wysokim awansem (z 21 na 6) może pochwalić się Sade, choć tylko ze zbiorem największych przebojów. Płyta, zawierająca też remiksy i nowe piosenki, cieszy się nie tylko wśród radiowców mega zainteresowaniem. To obok Lauriego kolejny bardzo ważny europejski album ostatnich dni. W Szwajcarii rządzi roztańczona i chyba nieco zbyt przewidywalna Jennifer Lopez, choć „On The Floor” z wariacją na temat „Lambady” Kaomy to bezsprzeczny, europejski, klubowy hit. Tym samym prowadzenie oddali The Baseballs, którzy na swoim drugim albumie znów reinterpretują przeboje sław, np. Lady Gagi czy Backstreet Boys. Ile można słuchać takich samych rock’n’rollowych aranżacji? Pora na coś swojego, jak czynią Szwedzi z The Playtones.
Na koniec zaglądam do swojego notowania o numerku 1279. Czołową dziesiątkę otwiera wspomniane The Playtones z nowym nagraniem o tytule „The King”. Tym songiem muzycy próbowali reprezentować Szwecję w tegorocznym finale Eurowizji, ale podobnie jak ośmiu innych konkurentów musieli uznać wyższość Erica Saade, który w ostatecznym rozrachunku zajął całkiem przyzwoitą trzecią lokatę. Na 9 spada (pięć oczek w dół) Brett Dennen, pochodzący z Oakdale w stanie Kalifornia wokalista i gitarzysta, mający na swoim koncie pięć płyt. Jeśli jego imię i nazwisko jeszcze nikomu nic nie mówią, to nadmienię, że jego nagrania pojawiają się w serialach „Hoży doktorzy” i „Dr House”. Najnowsza płyta, „Loverboy”, przynosi kilka pewniaków na radiowe playlisty - singiel „Surprise, Surprise” jest tego najlepszym przykładem. Do czołówki zestawienia przedostała się też kolejna propozycja Duran Duran. Tak sobie myślę, że to chyba w tym nagraniu należy upatrywać następnego na mojej liście number one formacji.
m ie na jsc liś e po cie lo prze ka d t n ile a ia w raz ze y sta wi en iu
Kolejne dwa miejsca zajmują przedstawiciele nurtu progresywnego. Na 3 Steven Wilson i Aviv Geffen, czyli formacja Blackfield z pierwszym singlem promującym ich najnowsze wydawnictwo, „Welcome To My DNA”. Z 9 na 2 awansował norweski kwintet Airbag. Odkrycie roku? Kto wie. W każdym razie, pochodzący
z wydanej dwa lata temu płyty „Identity” numer „Colours” doskonale wpisuje się w melancholijne, progrockowe granie, czerpiące całymi garściami z pomysłów artrockowych poprzedników. W Polsce jeszcze chyba są mało znani, ale mają grupę wiernych fanów i udane koncerty z Riverside, a także fenomenalny występ podczas ubiegłorocznego Ino-Rock Festivalu. Polecam całe wydawnictwo. Na szczycie mojej listy chyba najpiękniejszy fragment pierwszego po dziesięcioletniej przerwie studyjnego albumu Stevie Nicks, „Annabell Lee”, do słów wiersza Edgara Allana Poe pod tym samym tytułem. Przy płycie pomagali Stevie m.in. Michael Campbell (znany z zespołu The Heartbreakers), Dave Stewart czy Lindsey Buckingham. Krążek wspólnie wyprodukowali Stewart z Glennem Ballardem i w pierwszym tygodniu po pojawieniu się na rynku longplay rozszedł się w Stanach Zjednoczonych w liczbie przekraczającej 50 tys. egzemplarzy. To dało mu debiut od razu na szóstym miejscu listy podsumowującej sprzedaż płyt za Oceanem. Poza tym, „In Your Dreams” stało się piątą płytą Stevie, która przedostała się do ścisłej dziesiątki wspomnianego zestawienia. Gratulujemy. TEKST: Adam Dobrzyński
tytuł piosenki
wykonawca*
1
1
3
ANNABELL LEE
STEVIE NICKS
2
9
6
COLOURS
AIRBAG
3
3
14
WAVING
BLACKFIELD
4
8
9
BEING FOLLOWED
DURAN DURAN
5
2
8
I FOLLOW RIVERS
LYKKE LI
6
6
6
POST BREAK-UP SEX
THE VACCINES
7
7
5
DREAM ON
ROXETTE
8
10
6
TRUE FAITH
GEORGE MICHAEL
9
4
3
SURPRISE, SURPRISE
BRETT DENNEN
10
N
1
THE KING
THE PLATONES *ostatnie notowanie cotygodniowej listy
Electric Nights
9
Clubs Przy niezwykle modnej klubokawiarni Owoce i Warzywa,
Stara Szwalnia
wydaje się być niemal sekretnym, podziemnym klubem dla wtajemniczonych wybrańców. To jednak mylne wrażenie.
Stara Szwalnia W
centrum Łodzi, na pamiątkę fabrycznej przeszłości miasta, pozostało wiele obiektów i pomieszczeń o niegdyś przemysłowym charakterze. Popularnym ostatnimi czasy stało się adaptowanie ich na lokale i miejsca spotkań. Wspomniane wcześniej Owoce i Warzywa powstały w starym sklepie spożywczym, Stara Szwalnia natomiast (jak sama nazwa wskazuje) wykształciła się w szwalni, do dzisiaj zresztą istniejącej. Nasiadownia, bo tak ludzie związani z lokalem lubią go określać, zajmuje dwa najwyższe piętra w niepozornym na pierwszy rzut oka budynku. Początkowe wrażenie pewnej obskurności na szczęście rozwiewa się po wejściu do środka, gdzie znajdują się trzy sale. Pierwszą z nich jest tzw. sala główna, stanowiąca niejako centrum całego lokalu: znajduje się tam bar i spora przestrzeń przeznaczona do siedzenia oraz rozmów. Warto dodać, że jest to strefa wolna od dymu papierosowego. Ci, którzy nie potrafią wytrzymać choćby kilku godzin bez „dymka”, mogą udać się do kolejnej sali, znajdującej się piętro wyżej, nazwanej salą ceglaną. W tym bardzo długim pomieszczeniu czasami odbywają się imprezy, choć swoboda w organizowaniu ich właśnie tam jest ograniczona ze względu na brak wytłumienia sali. Nie można w niej zatem nadmiernie hałasować po godz. 22, o której (jak wiadomo) mało jaka impreza się kończy, ale zarząd lokalu zamierza ten problem rozwiązać w najbliższej przyszłości. Póki co, sala ceglana służy głównie do chilloutu. Dość podobne zastosowanie ma trzecia sala, czyli znajdująca się na poddaszu sala drewniana, otwierana jednak jedynie w przypadkach „klęski urodzaju”, czyli wieczorów wyjątkowego oblężenia przez gości. Poza trzema salami, Stara Szwalnia ma dla nas także niespodziankę w podwórku. Jest to budynek przeznaczony specjalnie do organizowania wystaw i szeroko pojętego promowania sztuki (czym lokal zajmuje się jako część Centrum Kultury Kreatywnej „Eternia”). Niebawem podwórko ma się także wzbogacić o ogródek.
10 Electric Nights
Czytelnicy „Electric Nights” są zapewne szczególnie zainteresowani atrakcjami muzycznymi serwowanymi przez Starą Szwalnię. Jednym z oryginalniejszych i ciekawszych pomysłów jest cykl zabaw Silent Disco. Nazwa mówi sama za siebie - jest to impreza taneczna bez nagłośnienia, na której każdy gość dostaje bezprzewodową parę słuchawek podłączonych do wzmacniaczy, z których płynie muzyka grana przez DJ-ów. Stara Szwalnia organizuje również koncerty na żywo, w tym serię Good Warning, zapraszającą do Polski mniej znane zespoły z zagranicy grające post-rock czy hardcore. Rzecz jasna pojawiają się w Szwalni również polskie grupy, m.in. Snowman czy Kapitan Nemo. TEKST: Emil Macherzyński ZDJĘCIA: Gosia Lewandowska
Poppeak
Myslovitz
Zastrzyki z testosteronu
Tej płyty mogło nie być. Oddalali się na zasłużony urlop w niekoniecznie optymistycznych nastrojach. Na szczęście, „Nieważne jak wysoko jesteśmy...” jest już na rynku i stanowi namacalny dowód, że Myslovitz ma się lepiej niż kiedykolwiek. O kryzysie wieku średniego, telewizjach śniadaniowych i emocjonalnej sinusoidzie towarzyszącej blisko dwudziestoletniej karierze zespołu rozmawialiśmy pewnego majowego popołudnia w jednym z najbardziej wypasionych hoteli Warszawy. Są gadułami, to jasne. Ale chyba nigdy wcześniej nie byli tak pewni tego, co mówią.
C
o oznacza tak długa, pięcioletnia przerwa fonograficzna dla grupy pięciu facetów?
Wojtek Kuderski: Dla jednego odpoczynek, dla drugiego spokój, dla trzeciego większy luz… Wojtek Powaga: Dla czwartego obawę o istnienie zespołu. Jacek Kuderski: Dla piątego wydanie solowej płyty. WK: Jeden z nas sprawdził się w innym przemyśle, budowlanym (śmiech).
JK: Niejednogłośna umowa była jednoznaczna - robimy sobie rok przerwy w koncertowaniu. Jednak przerwa fonograficzna rzeczywiście troszkę się przedłużyła. Dlaczego więc umowa nie została dotrzymana? Przemek Myszor: To zależy jak na to spojrzysz. Dwa lata ogrywaliśmy „Happiness Is Easy”, potem mieliśmy rok pełnego odpoczynku od siebie, pełne wakacje. Później zaczęliśmy pisać nowy materiał, a tego nie robi się w miesiąc. Potrzebowaliśmy roku na przygotowanie piosenek i kolejne dwanaście miesięcy na zarejestrowanie płyty.
Electric Nights
11
W tym, co gramy jest serce, dusza. Udało nam się zachować dzięki temu wiarygodność.
przyp. red.), która urywa się mniej więcej na wysokości rzeczonej przerwy, byłem przerażony. I przyznaję, że pomyślałem: „ci faceci robią to dla pieniędzy”. Nie lubią siebie, ale kasa jest dla nich ważniejsza. JK: To nie tak do końca, czerpią jeszcze ogromną przyjemność z grania, pomimo tego, że może nie wszyscy tak mają. Oczywiście, kasa również jest ważna, ponieważ żyjemy z muzyki. Ty również wykonujesz swój zawód dla pieniędzy. PM: Musisz z czegoś żyć. Ale my przynajmniej mamy z tego jeszcze fun, a to już sytuacja wyjątkowa. W pewnym momencie zaczęliśmy zarabiać na graniu, każdy z nas zrezygnował z dotychczasowych prac. Gdybyśmy nie mogli się z tego utrzymywać, prawdopodobnie musielibyśmy poszukać sobie innego zajęcia. Jest różnica, niuans między stwierdzeniem „żyję z tego, co robię” a „robię to dla pieniędzy”. WK: Ja bym chciał wrócić na chwilę do tematu książki. To jest jakiś etap w naszym życiu. Kiedyś było pięknie i kolorowo, potem trochę inaczej, teraz znów pracujemy nad dobrymi stosunkami wewnątrz zespołu. A to, że padły takie, a nie inne sformułowania, to tylko dlatego, że wtedy tak czuliśmy. I nie chcieliśmy sprzedawać fałszywego obrazu. To tak jakbym powiedział: „stary, napisz w tym wywiadzie zajebiste rzeczy o nas”. Nie. Chcę żebyś napisał o nas szczerze.
To najdłuższa przerwa w Waszym dorobku… PM: Oby ostatnia.
PM: Mogliśmy zrobić sobie w tej książce laurkę. Ale chcieliśmy być wiarygodni. W każdym związku są lepsze i gorsze chwile. Można udawać, że wszystko jest OK. Ale za dużo poświęciliśmy dla wiarygodności, by ściemniać, że jest zajebiście. Widzisz, życie dopisało własny epilog, spotkaliśmy się po tej książce, dalej robimy muzykę. To, co znalazło się w biografii, wymagało od Was dużo odwagi.
W czasach, gdy świat żywi się jednorazowymi produktami, taka długa nieobecność może oznaczać medialne samobójstwo.
JK: Oczywiście, że tak, ale i tak została zautoryzowana, a więc automatycznie otrzymała mały lifting.
PM: Nie chcę, żeby zabrzmiało to niegrzecznie, ale nie myślimy o oczekiwaniach, chęciach, nadziejach. Chcemy, by „Nieważne jak wysoko jesteśmy...” odniosło sukces, ale nie kalkulujemy, nie traktujemy powrotu w kategorii ponownej konieczności obłaskawiania rynku.
WK: Myślę, że jakieś 20 lub 30% przemyśleń zostawiliśmy dla samych siebie.
WP: Owszem, były obawy, że kiedy powrócimy do grania koncertów po roku, to nikt nie będzie chciał nas oglądać, że ludzie wolą oglądać Feele czy inne gile. Że o Myslovitz zapomną. Stało się zupełnie na odwrót - zapotrzebowanie na nasze występy było i jest bardzo duże. Zauważyliśmy też z ogromnym zdziwieniem, że odmłodziła nam się publika.
Katharsis?
PM: Są takie sytuacje, gdy zespół robi sobie wakacje i nie potrafi wrócić albo nagrywa płytę, która jest zupełnie nietrafiona. Należy sobie zadać w takiej sytuacji pytanie: „co się stało?”. Mam wrażenie, że my mamy całkiem stabilną sytuację, że to, co robimy niekoniecznie musi być uznane za sztukę, ale z pewnością jest jakieś. W tym, co gramy jest serce, dusza. Udało nam się zachować dzięki temu wiarygodność. Wspomnieliście, że towarzyszyły Wam obawy, czy Myslovitz jeszcze kiedyś powróci na scenę. Przyznaję, że po przeczytaniu Waszej biografii („Życie to surfing”, aut. Leszek Gnoiński 12 Electric Nights
PM: Ta książka de facto bardzo nam pomogła. Zamiast dusić w sobie żale, każdy z nas wypowiedział to, co rzeczywiście czuł.
WP: Masz rację. PM: Każdy z nas musiał się zastanowić, jak wyłożyć kawę na ławę. To coś na kształt terapii - musisz nazwać swoje emocje, pomyśleć: „dlaczego? Z jakiego powodu?”. Do tego, spotykasz się z punktem widzenia pozostałych członków zespołu, musisz go przyjąć, nierzadko się z nim zmierzyć. WK: Pewnie przemawiał przez nas również żal, że pewien demokratyczny model funkcjonowania zespołu został złamany. Że przestajemy grać do jednej bramki. JK: Kiedy zakładasz zespół, na początku, liczy się tylko spontan, rock ’n’ roll, zabawa, to, że po prostu możesz grać. Jednak po dłuższym czasie myślisz sobie: „hej, ja też tu gram, dlaczego moje zdanie ma być mniej ważne od twojego?”.
Odnoszę wrażenie, że staliście się swego rodzaju firmą, przedsiębiorstwem. Poważna sprawa. Dwadzieścia lat wspólnego grania, sponsorem Waszej oficjalnej strony internetowej jest mBank, to wszystko się instytucjonalizuje.
PM: No ale z tego, co mówisz, wynika, że nasza następna płyta będzie słaba!
WP: Oczywiście. Mamy do utrzymania dziewięć rodzin, w tym naszego kierowcę, techników, management.
Dla mnie „Nieważne...” brzmi jak zapis poważnego kryzysu. Wszystko źle, nic się nie udaje. Ja bym uzupełnił tytuł w ten sposób: „Nieważne jak wysoko jesteśmy i tak upadniemy” (zespołowy śmiech).
PM: Nie czujemy, by nasza sytuacja była wyjątkowa. Tak funkcjonuje Hey, T. Love, Lady Pank. Z biegiem czasu zmienia się środek ciężkości.
JK: Proszę wyprowadzić tego pana (śmiech).
JK: Ja nawet powiedziałem to ostatnio, w żartach.
Zawsze proponowaliśmy głębokie emocje, znajdujemy je w różnych miejscach – bywa, że w polityce, bywa, że w socjotechnice, ale najczęściej w nas samych.
„Nieważne jak wysoko jesteśmy...” ukazuje się więc w przełomowym momencie dla zespołu. Co ta płyta mówi o Was samych? PM: Przede wszystkim to, że nadal jesteśmy zespołem, że chcemy grać. I że potrafimy. JK: Że nie tkwimy w miejscu. To prawdopodobnie nasza najbardziej dojrzała płyta. Czasem myślę sobie o niej, jak o „13” zespołu Blur - nowe otwarcie, nowa jakość. To ciekawe, że o tym wspominasz, bo jeśli pominąć „Skalary, mieczyki i neonki”, to Wasze wydawnictwa stanowią swoistą sinusoidę - po płycie przystępnej następuje krążek, który wymaga większego zaangażowania. I odwrotnie. PM: Ciekawy wniosek. WP: Niezależnie od przystępności materiału, chcemy, by nasza twórczość kipiała od emocji. Dla mnie to jest najważniejsze. PM: Wiadomo, że „Miłość w czasach popkultury” to nasz najbardziej komercyjny materiał. A „Hapiness Is Easy” nie lubię. JK: Czasem jesteśmy weseli, ale najczęściej smutni.
PM: Każdego z nas po kolei dopada kryzys wieku średniego. Nowe samochody, nowe motocykle (śmiech). Rojas w ogóle chciał, by ta płyta była o przemijaniu, o starości. Wiesz, już bierzemy zastrzyki z testosteronem (śmiech). A teraz na serio. Zobacz, wszystkie płyty, które moim zdaniem są dziejowe, które coś przełamywały, to płyty smutne. Pokaż mi płytę wesołą, która jest z tobą przez całe życie. JK: No jak! Pierwsza płyta Beatlesów „Please Please Me”! PM: Ale i tak zostaje na koniec „Biały album”. Nieważne jak wysoko jesteśmy, cały czas jesteśmy ludźmi, cały czas odczuwamy, mamy swoje lęki, demony. To są rzeczy, o których warto pisać, bo one są ważne, stanowią o nas samych. Poza tym, łatwiej jest zasmucić ludzi, niż ich rozśmieszyć. Zawsze proponowaliśmy głębokie emocje, znajdujemy je w różnych miejscach - bywa, że w polityce, bywa, że w socjotechnice, ale najczęściej w nas samych. WK: Ważne, żeby w tekstach nie być banalnym. Że nawet kiedy piszesz, iż cieszysz się, że laska idzie z tobą na randkę, to nie idziesz na łatwiznę. WK: A poza tym, percepcja tekstów w zespole diametralnie się różni. Czasem myślę sobie, że jakiś tekst niby jest smutny, Electric Nights
13
ale wyłania się z niego radość, bo jest szansa na coś lepszego, nowego. Każdy interpretuje je na różny sposób. JK: Kiedy patrzę na nasz dorobek, to mam wrażenie, że na dwóch pierwszych płytach liczyła się przede wszystkim muzyka. Dopiero od „Z rozmyślań przy śniadaniu” emocje zaczęły tkwić również w tekstach, zaczęliśmy bardziej świadomie dobierać słowa, szlifować całość. Siłą Waszych tekstów jest chyba to, że o sprawach najistotniejszych opowiadacie w sposób zrozumiały, bez zbędnego zadęcia, a jednocześnie konkretny. WP: Pamiętam, że przy pracy nad jedną z pierwszych płyt rozmawialiśmy o tym, by pisać w miarę komunikatywnie. By nasz przekaz był czytelny, by zwykły człowiek mógł zrozumieć, o co nam chodzi. Podstawową wartością jest szczerość przekazu, piszę o rzeczach, które mnie dotykają, czy to z mojego życia, czy też posiłkuję się (przykładowo) zasłyszaną historią, przeczytanym artykułem tak jak w piosence „Art Brut” - o ludziach wykluczonych społecznie. Ich dzieła są kupowane za grube miliony, a dla tych osób sztuka to pewnie jedyna forma komunikacji ze światem. To skojarzenie już się pojawiło, ale zdaje się, że w warstwie muzycznej to Wasza najbardziej odważna płyta. Dużo się na niej dzieje. Ściany gitar sąsiadują z eterycznością Air. Postawię diagnozę: wrzuciliście sobie na luz. PM: Zawsze marzyliśmy o tym, by na płytach pokazać to, jacy jesteśmy na koncertach. Ale też nie robiliśmy niczego specjalnego w tym kierunku, nie stosowaliśmy świadomych zabiegów. Próbowaliśmy grać odpowiedzialnie, przestać się zakrzykiwać. Nie ma tak, że jeden zagra melodyjkę, a drugi też chce taką zagrać. Tu raczej operujemy plamami, kolorami. Zaczynamy pracować w inny sposób, przestaliśmy się ścigać - nie będziemy szybsi niż najszybsi, głośniejsi niż najgłośniejsi. JK: Muzyka to rodzaj magii. Na tej płycie brzmimy prawie jak na koncertach. WP: Na tej płycie jest parę piosenek, w których gram tylko solówkę. Chłopaki pomykają przez cały utwór, a ja nic. Czekam. To coś nowego dla nas. Ten album nie jest przeładowany. PM: To płyta głośna, ale uporządkowana. Gitary rzadko się kłócą, raczej się dopełniają. Jak bardzo Marcin Bors wpłynął na jej brzmienie? WK: Dużo rozmawialiśmy na temat brzmienia płyty. Większość zmian następowała w trakcie wbijania utworu. Całość brzmi może trochę surowo, ale poprzez to oddaje przybliżony obraz zespołu koncertowego. To, co zwróciło moją uwagę, to również inny sposób traktowania wokalu Artura. Jego głos stał się kolejnym instrumentem. PM: Marcin dobrze prowadzi wokalistów, przecież z Kasi Nosowskiej zrobił prawdziwą wokalistkę, a nie tylko rockową. Nie wiem, jak bardzo wpłynął na Artura, ale pewne jest, że na każdy wokal miał jakiś pomysł, jakiś efekt, który niekoniecznie musiał być zrealizowany, ale stanowił jakąś propozycję wyjściową. Te pomysły dodawały do wokalu kolejną płaszczyznę, wzbudzając kolejne emocje. 14 Electric Nights
Zrobiliśmy płytę, a nie zestaw singli. Całość broni się jako emocjonalna pigułka.
Podczas sesji nagraniowej zarejestrowaliście więcej numerów, te, które nie zmieściły się na „Nieważne...”, pojawią się na kolejnej płycie. Skąd taki pomysł na podzielenie materiału? PM: Niektóre utwory po prostu pasowały do siebie, z kolei inne nie zostały jeszcze skończone, więc znajdą się na następnym wydawnictwie. Do innych wciąż nie powstały teksty. „Nieważne...” trwa tylko 42 minuty. Po co więcej? Owszem, na „Z rozmyślań...” złożyło się 17 utworów, prawie godzina muzyki. Wtedy to była nasza najdojrzalsza płyta, czuliśmy się jak Radiohead po wyjściu ze studia (śmiech). A teraz myślę, że to za długi album. Być może było tam o jedną przystawkę za dużo. „Ukryte” to ewidentny singiel. Ale z wyborem kolejnych nagrań promujących całość będziecie mieli problem. PM: Nie wiem, czy będziemy potrzebować singla numer dwa. I to mi się podoba. Zrobiliśmy płytę, a nie zestaw singli. Całość broni się jako emocjonalna pigułka. Widzisz, my jesteśmy znani jako zespół singlowy. A tu wracamy z zestawem świetnych piosenek, które niekoniecznie będą przebojami. Ale tylko w takim ujęciu ma to sens, szczególnie po przerwie w działalności. WP: Weszliśmy do sali prób i pracowaliśmy nad numerami, które każdy z nas przyniósł. Z tym zastrzeżeniem, że każdy numer miał szansę, żaden nie został wyrzucony. To był dobry kierunek. Czy zgodzicie się ze stwierdzeniem, że ten krążek jest zamknięciem pewnego etapu i otwarciem nowego? Słyszę świadomych, dojrzałych facetów. WP: Tak, obie płyty, bo chyba należy je rozpatrywać łącznie, stanowią pewien przełom.
PM: A co ważniejsze - za rok, kiedy wydamy płytę numer dwa, to okaże się, że to nie są takie same wydawnictwa. A jak każą Wam promować „Ukryte” w telewizji śniadaniowej, to jak się z tym czujecie? WK: Ja powiem szczerze, że średnio. Ale brakuje u nas stacji, które mogłyby promować dobrą muzykę, gdzie każdy muzyk mógłby powiedzieć to, co naprawdę chce, a nie wchodzić na rejestr „ą-ę”. WP: Z drugiej strony, 80% moich znajomych powiedziało: „O, słyszałem Wasz nowy numer w TVN. Zajebisty jest”. Byłem w szoku, jak wielu ludzi ogląda ten program. PM: Muszę powiedzieć, że to jest pytanie z cyklu: „Panowie, a jak się czujecie z mp3 w telefonie?”. To nie do końca istotne. Żyjemy w świecie, który się nieustannie zmienia. Gdyby ktoś przy następnej płycie zaproponował: „Nie musicie już iść do TVN. Zrobimy wam promocję przez radio tak, że wszyscy dowiedzą się o waszych nowych numerach”, weszlibyśmy w to bez wahania. Teraz startujemy z nową płytą i chcemy, by wszyscy się o niej dowiedzieli i wykorzystujemy te instrumenty, które mamy dostępne. Najlepiej byłoby, gdybyśmy w ogóle nie robili promocji, a sprzedałoby się pół miliona egzemplarzy. Teraz popularne są telewizje śniadaniowe i trzeba z tego korzystać. Ale to nie znaczy, że ja akceptuję taki stan rzeczy. Nie idziemy tam porozmawiać z Jolantą Pieńkowską, mamy interes w tym, by się tam pojawić. Kiedyś ktoś mnie zapytał, czemu zagraliśmy na festiwalu w Opolu, obok stricte popowych wykonawców. A dlaczego masz skazywać swoją teściową, aby jedyną ofertą, jaką dostanie od speców od telewizyjnej promocji, były miałkie melodie? Jeśli ktoś nas zaprosi, możemy się pojawić obok kolesi, którzy śpiewają o aniołach i głosach. A my zaśpiewamy o kryzysie duchowym. I będzie nam z tym dobrze. WP: Podobna sytuacja jest z graniem z playbacku. Kiedyś grali-
śmy na Fryderykach i uparliśmy się, że wystąpimy na żywo. A mama Przemka mówi: „Fajnie graliście, ale wypadaliście najgorzej. Wszyscy równo, czysto, a wy jakoś tak inaczej” (śmiech). PM: Gdy proponują nam, byśmy grali z playbacku, odmawiamy. Jedynym odstępstwem była właśnie premiera „Ukrytych” w TVN, ale to był półplayback. WP: Telewizje same sobie robią krzywdę - przecież takie wersje akustyczne, zagrane na żywo, mogą być bardzo ciekawe. PM: Telewizja nie stawia na autentyczność. Widocznie ludzie jej nie potrzebują. Na koniec o małym rozdwojeniu jaźni. Masowa publiczność kojarzy Was z hiciorami, fani wiedzą, że stać Was na znacznie więcej niż „Z twarzą Marylin Monroe”. To komfort czy przekleństwo? PM: Ludzie, którzy chodzą na nasze koncerty, są zaskoczeni. Gramy dużo masówek i owszem, lecimy przebojami, ale zawsze pokazujemy też zupełnie inne emocje. Ludzie zwykle słyszą to po raz pierwszy i mówią nam: „myśleliśmy, że wy gracie tylko „Acidland” czy „Długość dźwięku samotności”, a tu z wrażenia pękła nam na koniec szklanka z piwem. Co jest grane? Jakim właściwie jesteście zespołem?”. JK: My jesteśmy trochę takim szwedzkim stołem. Graliśmy na Zachodzie z różnymi artystami: The Corrs, Iggy Pop, Simple Minds. W każdej z tych odsłon czuliśmy się dobrze. Nasz repertuar pozwala nam zagrać albo ostrzej, albo przebojowo, w zależności od sytuacji. PM: Nie czuję, żebyśmy byli w związku z tym w rozkroku. Jesteśmy uniwersalni. ROZMAWIAŁ: Maciek Tomaszewski
My jesteśmy trochę takim szwedzkim stołem. Graliśmy na Zachodzie z różnymi artystami: The Corrs, Iggy Pop, Simple Minds. W każdej z tych odsłon czuliśmy się dobrze. Electric Nights
15
LIVE FAST, love strong and die young Crab Invasion
Uwagę słuchaczy zwrócili już swoją szumiącą demówką, potem poprawili efekt lepiej zrealizowanym materiałem, EP-ką „Extend Your Life”. Wielu życzy im dobrze i upatruje w nich przyszłe gwiazdy rodzimej sceny niezależnej. Nieprzypadkowo - oprócz świetnych, chwytliwych utworów, poraża zakres i rodzaj inspiracji, na który powołują się młodzi muzycy Crab Invasion, m.in. Built to Spill, Talk Talk czy XTC. Too Old, El Cascador i Thezmond, lubelsko-warszawskie trio ciągle czeka na kontrakt płytowy. O przyczynach tego stanu rzeczy i innych kwestiach opowiada lider grupy, Jakub Sikora (Too Old).
Na fali wznoszącej O
statnimi czasy zespół Crab Invasion przechodził małe zamieszanie personalne. Rozjaśnij proszę o co chodziło i jak wygląda sytuacja obecnie.
Cóż... Dopadł nas, już drugi raz, dość powszechny wśród początkujących zespołów problem „znikającego perkusisty”. Malinowy Boy opuścił nasze szeregi w styczniu, po kilku dość topornych miesiącach działania bandu na linii Warszawa-Lublin-Kraków. Po prostu nie miał na to czasu. Nowy rok zaczął się więc dla nas nie najlepiej. W dodatku tak się jakoś stało, że minęła zima, a my tkwiliśmy ciągle w tym samym miejscu. Straciliśmy trochę pary. W końcu zagubiony element się odnalazł i wróciliśmy do prób, tym razem w Warszawie, 16 Electric Nights
gdzie mieszkam ja i nowy bębniarz Jakub Milewski (Thezmond). Aktualnie więc, w towarzystwie otaczającej nas aury meteorologicznej, która weszła już w etap zajebistości, zaczynamy nabierać tempa i wracamy do formy.
Szczerze mówiąc, nasza strategia promocyjna była dotąd nietypowa,ponieważ... nie istniała! To była dla nas raczej zabawa bez parcia na jakiś jasno sprecyzowany sukces.
Na temat Waszych dotychczasowych wydawnictw (dema z czerwoną okładką i EP-ki „Extend Your Life”) spotkałem niemal same bardzo pozytywne opinie. Czy przełożyły się one w jakimś stopniu na możliwość oficjalnego, fonograficznego debiutu? Czy takowy się szykuje? Szczerze mówiąc, nasza strategia promocyjna była dotąd nietypowa, ponieważ... nie istniała! To była dla nas raczej zabawa bez parcia
na jakiś jasno sprecyzowany sukces. Pozytywne opinie w internecie posypały się na zasadzie domina, przy okazji odsłaniając przed nami ogromną siłę tego medium. Nasze demo jest wirtualne i brzmi jakby było nagrywane na kartonie po mleku, a EP-kę wydaliśmy sami w dwustu egzemplarzach, bo tak chcieliśmy. Nie podjęliśmy jak dotąd żadnych działań w kierunku wydania oficjalnego debiutu. Jak łatwo się domyślić, również nikt z np. EMI nie nawiedził jeszcze żadnego nas w środku nocy i nie włożył pod poduszkę kontraktu płytowego. Na razie chcemy stworzyć większy kawałek nowego materiału, dojść do optymalnej formy koncertowej i z tym kapitałem wejść do gry. W jakim kierunku muzycznym chcielibyście pójść na swoim pierwszym longplayu? Pytam nie bez powodu - przyznajecie się do inspiracji bardzo różnymi, często odległymi stylistycznie artystami. Aktualnie jesteśmy w momencie komponowania. Przynoszę pomysły utworów w dość surowej formie. Akordy, melodie i jakaś szczątkowa wizja całości. Założenie jest takie, żeby na kolejnych etapach tworzenia piosenek nabierały one coraz to dokładniejszych szlifów. Do tej pory to, co wymyślałem, pozostawało już prawie do końca w swojej początkowej, niezmienionej formie. Teraz chcemy żeby było inaczej. Więc jedyne co mogę w tej chwili powiedzieć to to, że kompozycje są bardziej skondensowane, treściwe i rozbudowane. A wizja albumu? Bardziej spójny brzmieniowo niż EP-ka i chyba niezbyt nowoczesny. Jakimś tropem może być wczesne, psychodeliczne Pink Floyd. Może, ale nie musi. Na razie liczy się songwriting, a tu ostatnio moim niekwestionowanym idolem jest Andy Partridge. Nuciłeś już reszcie zespołu wersy klasyka - „złe kilometry dzielą nas”? Po Twojej wyprowadzce do Warszawy chyba mocno skomplikowały się kwestie prób i koncertów... Łatwo nie jest, ale póki co nie ulegamy smutnym nastrojom szlagieru Iwana i Delfina. Na tygodniu próbuję tylko z perkusistą. El Cascador przyjeżdża w weekendy co tydzień lub co dwa tygodnie. Póki co - fala wznosząca. Na koniec - jakie trzy płyty wywarły ostatnio na Tobie największe wrażenie? Nie muszą to być nowości wydawnicze. Szczerze mówiąc, jakiś czas temu przestałem śledzić najnowsze trendy i utknąłem w starociach lub półstarociach. Najbardziej zachłysnąłem się chyba późnym XTC z „Nonesuch” na czele. Oprócz tego, odświeżałem sobie ostatnio już dosyć zakurzoną zajawkę na Genesis, ze szczególnym uwzględnieniem „przejściowych” albumów z przełomu lat 70. i 80. Genialne i zapomniane przeze mnie rzeczy, których słuchanie przypominało mi trochę znalezienie starych zabawek na strychu. Z nowości Nikt np.z EMI nie wspomniałbym o ostatnim, świetnym albunawiedził jeszcze mie Gang Gang Dance. żadnego z nas w środku nocy i nie włożył pod rozmawiał: Łukasz Kuśmierz poduszkę kontraktu płytowego.
Crab Invasion
Electric Nights
17
LIVE FAST, love strong and die young Rubber Dots
Lubicie KAMP!? Ostatnio wszyscy lubią. Chyba według wielu przydałoby się więcej takiego grania w Polsce. Poznajcie zatem Rubber Dots, duet z Warszawy, który wyląduje w Waszych empetrójkach obok kawałków rewelacyjnego łódzkowrocławskiego tria.
Rubber Dots:
Lubię w klubie. Ale ambitnie W
materiał ma te dwa oblicza, klubowe i piosenkołaściwie to dziwna sytuacja - więcej dziś słyszy we. Taki jest w ogóle pomysł na Rubber Dots. się „o Was”, niż „od Was”. Do tej pory wyNasze utwory to wypadkowa popu i klubodaliście ledwie kilka utworów. Na ich podstawej elektroniki - piosenkowe zwrotki i rewie widzę, że są dwie strony Waszych kompoNasze utwory freny osadzone są na electro-house’owych zycji - klubowa i piosenkowa. Jaka jest reszta to wypadkowa popu bitach, w klasycznych dla tego gatunku Waszego materiału? i klubowej elektroniki tempach 127-130 BPM oraz rytmice. - piosenkowe zwrotki Można powiedzieć, że w górnych częMamy nadzieję, że nie uważasz nas za i refreny osadzone są stotliwościach (wokal, harmonie, dodatprzehajpowany zespół. Przyjęliśmy taką strana electrohouse’owych kowe instrumenty) jesteśmy popowi, zaś tegię, chyba dosyć typową w naszych czasach bitach. w dolnych (bit, bas) klubowi. Nie wie- wrzuciliśmy do sieci kilka utworów, tak żeby dzieć czemu muzyka popowo-alternatywna, przed wydaniem płyty pograć trochę koncertów w której jakoś tam się chyba mieścimy, boi się i zwrócić na siebie uwagę. Chyba trochę zaskoregularnego klubowego bitu, tej typowej „stopy” czyło, więc jesteśmy zadowoleni. Rzeczywiście nasz
18 Electric Nights
grającej każdą ćwierćnutę w takcie. Chyba dlatego, że jest odbie- top z Abletonem Live, komputerem sterujemy jednak za pośredrany jako zbyt prymitywny i nieciekawy. My się go nie boimy, nictwem dwóch kontrolerów midi, które dają spore możliwości w zakresie miksowania materiału na żywo. Wszystkie być może dlatego, że ten bit nie zawsze musi być tak nasze utwory dzielimy na osobne ślady i każdy nachalny i prostacki. Dlatego w naszych kawałkach z nich możemy zagrać w inny sposób. Do tego on prawie zawsze występuje, czasem trochę podDuet oczywiście miksujemy dodatkowe partie rytskórnie, czasem dosadniej, ale jest. Jak chce się to świetny miczne i sample (które nie pochodzą ze robić muzykę do tańca, to trzeba się z tym odpoczynek od studyjnych kompozycji). Na koniec dodajepo prostu pogodzić, bo inaczej ludzie tańdużych składów. my rzecz jasna partie instrumentalne graczyć nie będą. I nie musi to wcale oznaczać Łatwiej jest nam się ne przez nas po prostu na żywo ze sceny artystycznego kompromisu. umówić na próby, - do tego służą nam po prostu zwyczajne dojechać na koncerty, klawiszowe syntezatory (Nord Electro 3) Kiedy możemy spodziewać się kolejnych a nasz soundcheck trwa lub moduły brzmieniowe (Access Virus singli? Może są jakieś większe plany wy15 min.,co zawsze A i Waldorf Blofeld). Cały czas staramy się dawnicze? Choć pewnie o LP mówić jest bardzo cieszy rozbudowywać nasze sceniczne instrumentatrudno. akustyków! rium - zwłaszcza pod tzw. duże sceny. Być może w dalszej przyszłości dodamy do składu kilku Ostatnio na składance „Pink Kong - Strong 1” „żywych” muzyków. ukazał się nasz utwór, „Stiff Boy”, będący właśnie taką typowo klubową piosenką. I będzie to chyba nasz ostatni singiel do października. Obecnie jesteśmy na etapie kończenia mate- To jedno z niewygodnych pytań, ale myślę, że samo się narzuriału na LP. Szczęśliwie się złożyło, że chce nas ktoś wydać, więc ca. Zaczynacie podobnie jak KAMP!. Oni też byli doświadczeni po wakacjach można spodziewać się płyty Rubber Dots, na której muzycznie, też powstał wokół nich niezły hype, potem przyszły festiwale i supporty. A potem planujemy zmieścić około dziekoncerty klubowe dla setek sięciu kompozycji. Teraz więc osób. Chcielibyście pójść tą przystopujemy raczej z singlami drogą? i poczekamy na longplay. Nie jesteście nowicjuszami na scenie muzycznej. Czy Rubber Dots to coś na kształt zwieńczenia Waszych muzycznych poszukiwań? Można chyba tak powiedzieć. Oboje przewinęliśmy się przez wiele zespołów, grających najróżniejsze gatunki muzyczne. Teraz wreszcie oboje czujemy, że to jest to. Każde z nas ma duże pole do popisu, świetnie się dogadujemy. Duet to świetny odpoczynek od dużych składów. Łatwiej jest nam się umówić na próby, dojechać na koncerty, a nasz soundcheck trwa 15 minut - co zawsze bardzo cieszy akustyków! Dzisiaj wszyscy chcieliby grać elektronikę, ale nikt dokładnie nie wie jak. Jak zaczynaliście i jak teraz gracie - laptop i Ableton Live, czy jednak żywe instrumenty? To jest rzeczywiście zadanie dosyć trudne. Tu nie da się zrobić wszystkiego na żywo, zwłaszcza, że my zaczynamy właściwie zawsze od gotowych produkcji. Z drugiej strony, puszczenie ukończonej kompozycji z laptopa i dodanie do niej wokalu jest rozwiązaniem dosyć nudnym i mało scenicznym. Sercem naszego setupu jest oczywiście lap-
No pewnie. Kto by nie chciał pójść drogą KAMP!? Chłopaki przez ostatnie klika lat dużo osiągnęli i do tego grają bardzo dobrą muzykę. Fajnie, że w polskiej muzyce elektronicznej dzieje się tak dużo dobrych rzeczy. Pojawia się coraz więcej zespołów, które „nie brzmią po polsku” - tak się mówiło zawsze o KAMP!. Wystarczy spojrzeć na polską reprezentację na Selectorze, poza KAMP! to Öszibarack, Rebeka, Last Blush, Catz ’n Dogz - wszyscy robią świetne rzeczy! Niektóre z tych zespołów istnieją tyle co my, więc mogą jeszcze sporo namieszać w najbliższym czasie. Mamy nadzieję, że polska scena pomieści nas wszystkich. Tak jak zrobił to Selector. ROZMAWIAŁ: Marcel Wandas
r e b b u R ts Do Electric Nights
19
LIVE FAST, love strong and die young How How
Wyboista perfekcja How How to zespół, o którym w pewnych kręgach robi się powoli coraz głośniej. EP-ką „Bumpy” przedstawili się jako grupa muzyków z ogromną wyobraźnią i umiejętnościami do tworzenia nieoczywistych, intrygujących przestrzeni muzycznych. Wkrótce narobią pewnie jeszcze więcej szumu przy okazji wydania debiutanckiego longplaya. W międzyczasie odpowiedzieli na kilka naszych pytań.
P
ewnie nie jeden raz zdążyliście już usłyszeć porównania Waszej muzyki do twórczości Animal Collective. Podobieństwa brzmieniowe na pewno da się zauważyć, ale jak Wy sami się do tego odniesiecie? Słuchacie Pandy Beara i jego ekipy?
Masz rację, w większości recenzji pojawia się to porównanie. Z jednej strony, lekko nas ono irytuje, z drugiej, jakoś tam cieszy. Bo kierunek skojarzeń wydaje się właściwy. Jako How How jesteśmy jednak osadzeni w innej tradycji. Zdajemy sobie sprawę z tego, że należy długo pracować na własny, rozpoznawalny styl. Trudno spodziewać się po krótkich 20 Electric Nights
tekstach recenzujących „Bumpy” wnikliwego podejścia do sprawy. Porównuje się dla stworzenia kontekstu jak i ułatwienia sobie życia. Wszyscy stosujemy te metody. Możemy mieć tylko nadzieję, że przyjdzie moment, w którym ludzie uznają naszą muzykę za autonomiczną.
Zdajemy sobie sprawę z tego,że należy długo pracować na własny, rozpoznawalny styl.
Po zapoznaniu się z „Bumpy” zerknąłem na skład zespołu i szczerze mówiąc, trochę się zdziwiłem. Zaledwie trzy osoby wystarczą do realizowania tak bogato brzmiących utworów. Możecie trochę przybliżyć jak udaje Wam się osiągnąć tego rodzaju „magiczne” zgranie i jak przebiega sam proces tworzenia kompozycji?
To „magiczne” zgranie wynika z potrzeby precyzji formułowania myśli muzycznej na etapie produkcji utworu. To jest moment, w którym idea przybiera konkretny kształt. Nagranie jest dla nas wzorcem powstającym w cieplarnianych warunkach. Wersje na żywo mają odmienny charakter, rodzą się z chwilowej emocji, zazwyczaj dekonstruują wzorzec, wchodzą z nim w dialog. Proces kompozycyjny opiera się głównie na improwizacji i wyłuskiwaniu co ciekawszych motywów. Znaczącym narzędziem kompozycyjnym jest dla nas sam proces nagrywania i realizacji. EP-ka spotkała się z bardzo ciepłym odbiorem w internetowych, niezależnych serwisach. Udało Wam się zbudować na niej mocno wciągający, dźwiękowy mikroświatek. Czy przeniesienie go na format całej, długogrającej płyty nie sprawiło problemu?
noise pop, lo-fi ambient, New Weird America, indie electronic itd. Jak Wy sami najprościej i najzwięźlej byście się określili (przymykając oko na fakt, że wartościowe granie wcale nie potrzebuje szufladek)?
Szczerze mówiąc - trudno nam odpowiedzieć, bo sami raczej nie zwracamy na to uwagi. Często bardziej interesuje to krytyków, niż samych muzyków. Piotr Mika nazwał kiedyś naszą muzykę „eksperymentalnym popem”. Początkowo rozbawiło nas to określenie. Później jednak zaczęliśmy widzieć w nim pewien sens. W muzyce łatwiej jest mówić o inspiracjach. W naszym przypadku są to: muzyka elektroakustyczna, Stwarzanie wolna improwizacja, lo-fi, sonorystyka, ko„mikroświatka” laż, muzyka przestrzenna. wciągającego odbiorcę w osobne rejony jest Co do okładki pierwszego wydawnictwa dla nas istotnym ma ona jakieś głębsze znaczenie względem elementem muzyki. zawartości, czy może wybraliście taką, bo była po prostu fajna?
Cieszymy się, że dostrzegasz to zjawisko. Stwarzanie wspomnianego „mikroświatka” wciągającego odbiorcę w osobne rejony jest dla nas istotnym elementem muzyki. Wciąż pracujemy nad pełnym albumem, z pewnością utrzymamy na nim podobny poziom złożoności. Będą to jednak numery o nowym zabarwieniu. „Bumpy” pochodzi z dawnych czasów. Późno go po prostu opublikowaliśmy. Obecny materiał nagrywaliśmy z inną wiedzą i umiejętnościami. Zauważamy tu pewien progres, który, mamy nadzieję, będzie zauważalny również dla słuchaczy. Nieraz można zetknąć się z naprawdę fantazyjnym tagowaniem muzyki tworzonej w stylu podobnym do Waszego. Psych folk,
Okładka odzwierciedla mój (Adama Podniesińskiego - przyp. red.) sposób postrzegania muzyki How How, poprzez działanie na styku najróżniejszych warstw, tekstur oraz inspiracji. Zależało mi na wprowadzeniu słuchacza w pewną atmosferę wykreowanej rzeczywistości przy jednoczesnym zestawieniu miękkości i „rozpikselowania” płaszczyzn. rozmawiał: Łukasz Zwoliński
W O H W HO Electric Nights
21
alternative STAGE Atari Teenage Riot
Ja już to kupiłem Atari Teenage Riot to jeden z zespołów, na temat którego można by było napisać grubą książkę. Zmiany składu, rozbudowana ideologia, kontrowersje, niesamowite koncerty, narkotyki, wreszcie śmierć jednego z członków - wszystkie tematy nadawałyby się do niej idealnie. Wydawało się, że można ten band uznać za legendę swoich czasów i rozdział zamknięty w karierach jego członków. Jeśli ktoś powiedziałby mi dwa lata temu, że będę rozmawiał z Alekiem Empire o nowej płycie ATR, to jedynie popatrzyłbym z politowaniem. A jednak. O tegorocznym albumie, polityce, internecie, Berlinie i wszystkim, co wokół - Alec Empire. 22 Electric Nights
Z
a chwilę trasa koncertowa, przybywacie też do Polski, na Castle Party. Nie czujesz presji? Zetkniecie się z reakcją publiczności na nowy materiał i nowy skład zespołu.
Nie sądzę. To znaczy, zawsze jest trochę mobilizującego stresu, ale to nie jest obezwładniająca trema. A nie boisz się, że niektórzy stwierdzą: „Tak, jestem wielkim fanem Atari Teenage Riot, ale tego prawdziwego, z lat 90.”? Nie, na razie nie mieliśmy tego typu głosów. Zresztą, może tak to działa w przypadku tradycyjnych rockowych zespołów masz, dajmy na to, nowego basistę, który nie jest tak dobry jak poprzedni, piosenka nie brzmi tak jak powinna, jest źle. Ale u nas tak nie było i to nie tylko przez instrumentarium. Ciągle się zmieniamy, rozwijamy. Teraz mamy nowego członka, to raper CX Kidtronic. Może się podobać lub nie, ale nikt nie powie, że jest gorszy, niż Carl Crack (zmarły w 2001 r. członek ATR - przyp. red.).
To po prostu zupełnie inna osoba. Tak samo z Nic Endo. Dziś zespół jest zupełnie inny, niż w latach 90. A więc jakie to uczucie stać na scenie i grać z zespołem, z którym nie grałeś od dziesięciu lat? Jakie to uczucie? (śmiech) Wiesz, na początku byłem raczej sceptyczny. Przerabialiśmy to już. W 2001 r. próbowaliśmy zagrać koncert, skończyło się to tak, że Hanin Elias (była wokalistka ATR - przyp. red.) nie chciała wyjść na scenę. Teraz jest inaczej, to zupełnie inne koncerty. Świetne jest to, że Nic Endo dodaje zawsze coś od siebie do starych piosenek, CX Kidtronic napisał nowe teksty. Poza tym, wielu ludzi nigdy nie słyszało na żywo Nic Endo. Nie jeździła np. do Japonii czy Ameryki, kiedy była z nami jeszcze Henin Elias. Dla wielu było to niesamowitą niespodzianką. Nic jest dość specyficzną osobą. Z jednej strony, zimną, kiedy gra na instrumentach, z drugiej, bardzo spontaniczną, jej występy zazwyczaj kończą się stage divingiem. Myślę, że to wszystko działa na naszą korzyść. Więc mimo mojego sceptycyzmu, w końcu z całego tego chaosu wyszło coś świetnego, kreatywnego, coś znaczącego. Zaskakujące, że również dla nowej publiczności. Przychodziło wielu ludzi, którzy teraz słuchają Pendulum, Sleigh Bells,
Klaxons, Crystal Castles, tych wszystkich zespołów, które przyznają, że czerpią z naszej muzyki inspirację. To było zaskoczenie. Nie wiedzieliśmy, że ludzie aż tak nas potrzebują, nie widzieliśmy skali zjawiska. To genialne uczucie. Inaczej jest również z naszym zaangażowaniem politycznym. Ludzie teraz więcej rozumieją z tego, co chcemy im przekazać. W latach 90. ostrzegaliśmy przed wieloma rzeczami, które teraz się dzieją. Ludzie zazwyczaj machali na to ręką, mówiąc „e tam, wszystko będzie dobrze”. Wzmożona kontrola państwa, Wikileaks, wojna z terroryzmem, wybuchy. Teraz ludzie to widzą, więc nie ignorują naszego przekazu. Na Waszym nowym albumie podejmujecie w tekstach tematykę wolnego internetu. Sądzisz, że da się wyłączyć sieć spod kontroli państwa? Internet też działa na naszą korzyść. Teraz jest więcej źródeł informacji. Kiedyś miałeś tylko media mainstreamowe, np. CNN. A dziś możesz wszystko zweryfikować. Jeśli zaś chodzi o wolność w internecie, to teraz mamy do czynienia z wielką debatą na ten temat. My traktujemy sieć jako eksperyment i dowód na to, że prawdziwa anarchia, czyli szacunek dla drugiego człowieka, respektowanie jego wolności, może działać. Oczywiście, są dwie strony medalu i w internecie
nie można uniknąć realnych problemów. Z tym że sposób ich rozwiązania często budzi wątpliwości. U nas takim przykładem, zazwyczaj przywoływanym zresztą przez polityków, jest pornografia dziecięca. Jesteśmy przeciw, wszyscy powinni być przeciw, tak naprawdę nie ma tutaj żadnego pola do dyskusji, to oczywiste zło. Ale sprawa rozbija się o to, czy władze rzeczywiście potrafią kontrolować tą ciemną stronę internetu. Często zarzekając się, że działają w interesie społeczeństwa, uchwalają prawa, które uderzają nie tylko w przestępców, ale przede wszystkim w zwykłych, statystycznych obywateli. Takich, którzy nie mają z tym absolutnie nic wspólnego. Następna sprawa w wyniku wojny z terroryzmem jesteśmy pozbawiani wielu praw obywatelskich. Niektórzy politycy wykorzystują to jako pretekst do wprowadzenia jeszcze większej kontroli. A przecież w przeszłości widzieliśmy to już bardzo wyraźnie. Szczególnie w Niemczech - najpierw naziści, potem NRD. Ludzie nie powinni być aż tak naiwni. Często jest też tak, że politycy uchwalają niepotrzebne prawa, a potem nic się nie dzieje, jeśli rozumiesz o co chodzi... W Polsce łatwo to zrozumieć.... Więc musimy zmusić ich, by szanowali nas wszystkich.
w wyniku wojny z terroryzmem jesteśmy pozbawiani wielu praw obywatelskich. Niektórzy politycy wykorzystują to jako pretekst do wprowadzenia jeszcze większej kontroli. Electric Nights
23
Jednak jeśli chodzi o internet, istnieje też inne zagrożenie. Wszystkie ważne strony społecznościowe jak Facebook, MySpace, nawet Last.fm, są kontrolowane przez wielkie korporacje zarabiające miliony. Da się więc utrzymać internet jako wspólną, publiczną własność? Wiesz, te wszystkie portale zaczęły jako małe społeczności, a teraz rzeczywiście dzieje się wokół tego wiele niepokojących rzeczy. Rzeczywiście, te wielkie firmy są zagrożeniem, w końcu dla nich liczy się tylko zysk. To prawie jak z, nie wiem, ziemią, możesz się odgrodzić i powiedzieć „to moje”. I to nie tylko dotyczy samego portalu, przenosi się również na użytkowników. To wszystko jest sprzeczne z ideami internetu. Coraz gorzej jest też z aktywnością internautów, stają się powoli pasywnymi konsumentami, wszystko podaje się im na tacy jak w telewizji. Jestem przekonany, że w tej dekadzie będziemy świadkami, jak korporacje i władze chcą kontrolować sieć. Na nowym albumie mamy utwór nazwany „Digital Decay” i on jest właśnie o tym. Oczywiście, nie pozbędziemy się do końca rządów i korporacji, jednak typ kontroli, do jakiego zmierzają, jest zupełnie niewłaściwy. A jeżeli sieć nie będzie wolna, to ludzie ją opuszczą. Więc pewnie jesteś wielkim fanem Wikileaks? Tak. Może nie jestem fanem, ale sądzę, że to, co robią, jest wartościowe. To niesamowite jak rząd amerykański bardziej skupia się na ściganiu Wikileaks, niż na osądzeniu przestępców, których ujawnili. Chodzi tu też o brak tolerancji dla krytyki. Widać to nawet na bardzo niskim poziomie. Wytwórnie płytowe często chcą kontrolować prasę, wysyłają swoje płyty i artystów do „ulubionych” pism. A ja bardzo lubię dobrą krytykę. Jeśli ktoś powie „Atari Teenage Riot, w tym i tym punkcie się z wami nie zgodzę”, to uznam to za wartościowe, bo sprawi, że sam drugi raz zastanowię się nad swoimi poglądami. Najdziwniej wygląda to w Hollywood. Tam kontrola nad mediami doszła do punktu, w którym prawie nie ma już szans na znalezienie dobrych recenzji filmów. Powracając do tego wyższego poziomu, to dobry jest przykład Adolfa Hitlera. Ludzie w pewnym momencie sami dawali mu informacje, których potrzebował do utrzymania systemu, by chronić siebie. Dla odmiany porozmawiajmy o muzyce. „Is This Hyperreal?” wydaje mi się najdojrzalszą płytą Atari Teenage Riot. Zgodzisz się?
24 Electric Nights
Jeśli chodzi o dźwięk, to lubię, kiedy kawałki są ostre i mają wyraźne uderzenie. Tym razem nie chcieliśmy od razu przesterować wszystkiego bez wyraźnej potrzeby. Dla mnie do każdego nagrania ATR trzeba podejść inaczej.
Cóż, na pewno nie zrobiliśmy tego celowo. Ale według mnie nie bez znaczenia jest to, że chcieliśmy nagrać ten album w sposób prostolinijny i bezpośredni. Tak właściwie nagraliśmy 21 piosenek, ale nie mieliśmy szczególnego parcia na to, żeby wszystkie były wydane już teraz, i tak mamy zamiar opublikować resztę. Album jest więc dość krótki, ale ja nie lubię np. koncertów, które trwają za długo, tak samo jest z filmami. To tak jak z winylami - wychowałem się na nich, tam masz dwie strony, możesz zmieścić limitowaną ilość muzyki. Tym razem taka długość okazała się idealna, by stworzyć dramaturgię płyty. Zdecydowaliśmy też, że nie będziemy działać tak jak w przeszłości, chcąc wepchać na album absolutnie wszystkie nasze pomysły. Na płycie „60 Second Wipe Out” było chyba ze cztery razy więcej tekstu, ale tak naprawdę nie znaczyło to, że ludzie zrozumieli z tego więcej. I nie sądzę, żeby przyszło to z wiekiem, bardziej chodzi o technologię. Dziś możemy wyjaśnić wszystko w internecie, opublikować coś w rodzaju oświadczenia, by wytłumaczyć niektóre rzeczy. Tak było w przypadku „Blood In My Eyes” (piosenki o traffickingu, handlu ludźmi - przyp. red.), kiedy Nic Endo opublikowała na stronie tekst objaśniający przesłanie tego utworu. A jeśli chodzi o dźwięk, to lubię, kiedy kawałki są ostre i mają wyraźne uderzenie. Tym razem nie chcieliśmy od razu przesterować wszystkiego bez wyraźnej potrzeby. Dla mnie do każdego nagrania ATR trzeba podejść inaczej. Nie chcieliśmy się powtarzać, np. wykorzystując mnóstwo białego szumu jak na „60 Second Wipe Out”. „Future Of War” było natomiast bardziej punkrockowe. Wydaje mi się, że najbliżej nowego albumu jest „Delete Yourself ”. Jest świeżo, energicznie, a na poprzedniej płycie mieliśmy zupełnie inne nastroje. Wieściliśmy armagedon, zresztą to był rok 1999, wszyscy bali się milenijnej pluskwy. A teraz doszliśmy do wniosku, że „no tak, wszystko właściwie wygląda źle, ale zmieńmy coś na lepsze”. I to właśnie uczucie towarzyszyło nam, kiedy robiliśmy „Delete Yourself ”. Jesteście teraz w nowej wytwórni, Dim Mak Steve’a Aokiego, kojarzonego głównie ze sceną klubową. To dość niecodzienne spotkanie. Jak do tego doszło? Spotkaliśmy się w Japonii, gdzie byliśmy headlinerem Summer Sonic Festival, a on grał na scenie klubowej. Koleś ma korzenie w środowisku hardcore’owym, więc postanowiliśmy pogadać, trochę pobyliśmy razem. Zaproponował współpracę, więc doszliśmy do wniosku „w sumie, dlaczego nie?”. Bardzo lubię Dim Mak, dość niespra-
wiedliwie kojarzeni są teraz tylko z muzyką taneczną. Dla mnie to mieszanka. Jak na przykład Bloody Beetroots. Tak, naprawdę lubię ten zespół. W ogóle śmieszy mnie, kiedy ludzie podchodzą do mnie mówiąc „znam taki zespół, ale ty pewnie tego nienawidzisz”. Steve podszedł do mnie i dał mi kilka płyt do sprawdzenia, a ja mu na to „ej, ja już to kupiłem”. Zareagował niedowierzaniem. A ja po prostu lubię muzykę, jestem też DJ-em, sprawdzam bardzo wiele nagrań, różne gatunki. Podobają mi się te małe wytwórnie, przypominają małe społeczności, które chcą coś razem zrobić. Poza tym, dzięki współpracy możemy otworzyć wielu ludzi na swoją muzykę. Zwróci na nas uwagę pewnie część publiczności Steve’a, to bardzo fajne. A co myślisz o nowym rynku muzycznym? Wielu sądzi, że format CD jest martwy, sprzedaż nagrań spada, albumy wyciekają, mamy poza tym też blogi muzyczne, Last. fm, MySpace. Cóż, wiele rzeczy wygląda niedobrze.
Tak naprawdę te portale często nie mają wiele wspólnego z muzyką. Weźmy MySpace, oni po prostu potrzebują treści, którą upchną między reklamy. To wszystko sprowadza się w końcu do zarabiania pieniędzy. Ja zawsze staram się podejść do tego z pozycji artysty. Zawsze starałem się pozostać poza tymi wielkimi wytwórniami, zapewniało mi to niezależność. Na przykład na początku kariery zaczęliśmy wykorzystywać biały szum w nagraniach, Nine Inch Nails robili to jakieś dwadzieścia lat później. Wytwórnia by tego nie zaakceptowała. Więc wielki przemysł muzyczny wydawał mi się zawsze pułapką. Co prawda byliśmy też na przykład w MTV, ale zawsze chcieliśmy utrzymać kontrolę nad naszą twórczością. A teraz wiele zespołów podpisujących kontrakty zgadza się na zbyt wiele, dostają za mało z koncertów, gadżetów promocyjnych, koszulek... Prawdziwym problemem jest też to, że zespoły pojawiają się i znikają. Najpierw tworzy się ten niesamowity hype, ciśnienie, a dwie minuty później tej grupy już nie ma. By zbudować zespół potrzeba zaangażowania, pracy i oczywiście pieniędzy. Tego te zespoły często nie mają. Jeżeli nie dostaną tego od słuchaczy, muszą polegać na
Prawdziwym problemem jest też to, że zespoły pojawiają się i znikają. Najpierw tworzy się ten niesamowity hype, ciśnienie, a dwie minuty później tej grupy już nie ma. By zbudować zespół potrzeba zaangażowania, pracy i oczywiście pieniędzy.
Electric Nights
25
sponsorach i układach z korporacjami. My np. nigdy nie zgodzilibyśmy się występować w reklamach, nie wiem, Coca-Coli, to byłoby sprzeczne z naszymi zasadami. Zresztą, z ich zasadami też (śmiech). Ja jestem za tym, żeby ludzie popierali artystów, których lubią, żeby mieli w tym swój nawet niewielki udział. A więc dzieciaki z młodych zespołów nie mają często zacięcia, energii i pieniędzy na nagrania. Te po prostu kosztują. Często wydaje im się, że „hej, no przecież wszystko możemy zrobić na laptopie”. No cóż, pewnie, możecie zrobić bardzo wiele rzeczy, ale nie będzie to, nie wiem, Depeche Mode. Jak dla mnie robienie muzyki tylko z użyciem komputera byłoby dość nudne. Ponadto, sztuka nagrywania jest dla mnie wielkim osiągnięciem ludzkości. A teraz ludzie często z tego rezygnują, tworząc od początku do końca w programach komputerowych. W ten sposób tworzy się świetną, laptopową muzykę, której potem nie można w żaden sposób przedstawić na żywo. Głupio, że trzeba z tego rezygnować, bo ktoś nie zapłaci 10 euro za płytę. To taka sytuacja jak u mnie w okolicy. Jest mały
26 Electric Nights
sklep spożywczy, do którego zawsze chodzę, bo należy do konkretnego człowieka, którego lubię i chcę wspierać. A jeśli chodzi o wyciekanie albumów do sieci, to tęsknię za tym uczuciem, kiedy wszyscy na świecie wariują na punkcie konkretnego popowego artysty. Nie mamy swojego, powiedzmy, Michaela Jacksona. Wszyscy znają już te kawałki, kiedy wychodzą na płytach, więc przy premierze nie ma tej ekscytacji. Musimy więc zrozumieć, że trzeba wspierać artystów, których kochamy, inaczej skończą na billboardach reklamowych. Wciąż żyjesz w Berlinie. Zdaje się, że to interesujące miasto (długi śmiech Aleka). Rozmawiałem ostatnio z Hendrikiem Weberem, twórcą projektu Pantha Du Prince, który powiedział mi, że tak, to wciąż miasto szaleństwa, ale wszystko zmienia się na gorsze. Ludzie często myślą więcej o tym, żeby zorganizować większą imprezę, o byciu „cool”, niż o robieniu dobrej muzyki i budowaniu społeczności. Co o tym sądzisz? Tak, w Berlinie pracuje się jak w izolacji.
To zawsze tak było, nic nowego. Mamy też wyraźne granice między sceną niezależną i mainstreamową, o wiele trudniej jest się wybić. Rzeczy wydają się być prostsze np. w Londynie. Dajesz koncert, dajmy na to, w Manchesterze, potem trafiasz do Londynu, kilka koncertów, prasa cię zauważy, zauważą cię wytwórnie, jest dobrze. Jeśli robisz dobrą muzykę i masz po kolei w głowie, doprowadzisz to do końca. W Berlinie wpadasz w czarną dziurę. Wysysa to całą kreatywność z człowieka. Bardzo niewielu artystów stąd gra koncerty na świecie i tak naprawdę ja też byłem takim artystą. Berlin jest specyficznym miejscem - możesz być tu wielki, grać sety DJ-skie dla dwóch tysięcy ludzi, ale nie, nie pójdziesz dalej. Berlin rozwija się bardzo szybko, jest wiele scen powiązanych z różnymi gatunkami muzycznymi, ale to nie ma żadnego znaczenia dla reszty kraju. Tam wszystko dzieje się bardzo wolno. Nauczyłem się z tym żyć (śmiech). Ale sądzę, że w końcu to się zmieni. Widzę, że ludzie, z którymi pracuję, często z różnych stron Niemiec i reprezentujących różne style muzyczne, są bardzo otwarci muzycznie. Rozmawiał: Marcel Wandas
Hard STAGE Boris
Dwugryfowe
skrzypce
T
Japonia to specyficzny kraj, który po wiekach izolacji bardzo szybko przejął różne nawyki z innych kontynentów. Muzycznie największy bum dźwiękowej świadomości przypadł na koniec lat 60., kiedy po serii niezwykle popularnych zespołów adaptujących muzykę beatową (zwaną tam Eleki) lokalna młodzież zachłysnęła się psychodelią i gitarami.
otalna wolność sztuki, jak choćby teatru, szybko przełożyła się na eksperymenty z muzyką pop. Zespoły czerpały z zaoceanicznych wzorców i przetwarzały je na własne sposoby. Glue, Speed & Shinki pociągnęli blues rocka do ekstremum, Flower Travelin’ Band nagrali przy użyciu specjalnej sitaro-gitary album mogący stawać w szranki z Black Sabbath, a Les Rallizes Dénudés ukryli stoicką stronę wczesnego The Velvet Underground pod morzem sprzężeń. Muzyka japońska zawsze śledziła (jakby to był kompleks) wzorce z Europy i Ameryki, ale nie starała się z nimi mierzyć, tylko wykorzystywała je do własnych celów. Japończycy nigdy nie rezygnowali z orientalnej melodyki czy frywolnego podejścia do rytmu. Ta egzotyka tamtejszej sceny, podsycana dodatkowo wiernością swojemu ojczystemu językowi, przyciągała ludzi z zewnątrz. W latach 90. francuski filmowiec Ethan Mousiké nakręcił dokument o awangardzistach z Les Rallizes Dénudés, Kurt Cobain gdzie mógł wciskał noisepopowe Shonen Knife, a bogowie Electric Nights
27
Ciężko wyjaśnić w prostych słowach, jaką muzykę gra Boris. Nie wynika to bynajmniej z przesadnej oryginalności, ale z eklektycznego podejścia.
niezależnego rocka Sonic Youth bratali się z eksperymentatorami z Boredoms. Dzisiaj pierwsze skrzypce w znoszeniu kulturowych barier grają Boris. Tokijski zespół powstał w 1992 r. jako kwartet wyrastający z lokalnej sceny hardcore’owej. Nazwę zespołu zaczerpnęli z pierwszego utworu na albumie „Bullhead” zespołu Melvins - ich największej inspiracji i najczęstszego punktu odniesienia u krytyków. W 1996 r. zredukowali się do tria w składzie Atsuo (bębny, wokal), Wata (gitara) i Takeshi (gitara, bas, wokal). Ten ostatni gra na specjalnie przygotowanym instrumencie z dwoma gryfami, jednym z basowymi strunami i drugim z normalnymi, dzięki czemu może w zależności od potrzeb uzupełniać brzmienie zespołu. Pomaga to też przy szybkim tempie pracy grupy, która jak najwięcej rzeczy stara się nagrywać w studio na żywo, na analogowym sprzęcie. Muzycy debiutowali albumem „Absolutego” w 1996 r., jednak gdzieś do 2005 r., z ponad dziesięcioma wydawnictwami na koncie, pozostawali raczej anonimowi. Ich płyty ukazywały się w większości w japońskim labelu Inoxia i były znane nielicznym. Dopiero „Pink” wydane przez słynne Southern Lord (domu m.in. Earth, Sunn O))) zwróciło na nich uwagę świata. Powtórna ewaluacja (teraz już na szerszą skalę) dotknęła też wczesne, mało znane nagrania i sprawiła, że zespół jest dzisiaj bardziej popularny poza granicami swojego kraju, niż u siebie. 28 Electric Nights
Ciężko wyjaśnić w prostych słowach, jaką muzykę gra Boris. Nie wynika to bynajmniej z przesadnej oryginalności, ale z eklektycznego podejścia. Przy wydawałoby się ograniczającym zestawie instrumentów wędrują, gdzie chcą. Nie ma gatunku, z którym nie byliby powiązani lub prawdopodobnie zamierzali być powiązani w przyszłości. Zdarzało im się (jak na debiucie) nagrywać po prostu wielowątkową, godzinną kompozycję. Kiedy mieli ochotę, robili się bardziej przystępni, psychodeliczni i energetyczni jak na dzisiaj już klasycznym „Heavy Rocks” z 2002 r. Na swojej przełomowej płycie „Pink” grzali szybko i precyzyjnie niczym wczesne Motörhead. Przez skoki stylistyczne udaje im się uniknąć szufladek, ale też chyba ciężko o wskazanie jakiegoś konkretnego brzmienia czy stylu zespołu. Czasami nawet nie tyle, co albumy, a piosenki na nich zawarte są oparte na jak najodleglejszych inspiracjach. Poza tym, zespół otwarcie lubuje się w hołdach, czy to muzycznych, czy poprzez zdjęcia na okładach. W roku 2011 Boris wracają z pierwszym autorskim materiałem od trzech lat, czyli płyty „Smile”. I to nie z jednym, a trzema albumami. Nie są to jednak wydawnictwa skrajnie od siebie odległe - utwory się na nich powtarzają, czasami w tych samych wersjach, czasami w innych. W marcu wyszedł „New Album”. Najbardziej awangardowy w kontekście obranej drogi muzycznej
(bazującej na gitarach) krążek wypełniony... popem. I to nie popem w rozumieniu gładkich, radiowych, rockowych piosenek w średnim tempie, a regularnym J-popem z syntezatorami, słodkimi melodiami i tytułami w stylu „Party Boy”. Electro spotyka shoegaze i nie ma w tym znamion parodii czy puszczania oka do słuchacza. Druga płyta to „Heavy Rocks” - odświeżenie starej idei Boris redefinicji ciężkiej muzyki. Trzeci, „Attention Please”, jest czymś pomiędzy wspomnianymi krążkami. Jeżeli to dla kogoś mało, zawsze pozostaje jeszcze „Klatter” - szósta już próba zmierzenia się Boris z hałasującym panem Merzbow. Nie ma co liczyć jednak na medialną inwazję. Boris, choć często doceniani i traktowani z nabożnością, jakiej dostępują zespoły uznawane za „ważne”, raczej się z nikim nie ścigają. Jakby poza strategiami marketingowymi wydają po prostu kolejne, mniej lub bardziej dostępne i przystępne wydawnictwa. Ciężko zapomnieć o kimś, kto w ciągu 15 lat wydał przeszło 30 płyt, z których żadna nie okazała się skuchą. Niejeden zespół mógłby pozazdrościć im witalności i kreatywności. Dlatego jeżeli ktoś z Was rozważa sprawdzenie ich dyskografii, to lepiej niech nie zwleka, bo kto wie, ile albumów będą mieli na koncie w czerwcu 2012. I w jakich stylach. Tekst: Emil Macherzyński
PROGRESSIVE STAGE
A King Crimson ProjeKct
Prowadziła nas muzyka
Wiadomość o płycie „Scarcity Of Miracles” zelektryzowała fanów Karmazynowego Króla. Co prawda nie jest to regularna płyta King Crimson, ale te dwa słowa puszczają do nas oko z okładki. Więcej - w składzie A King Crimson ProjeKct znaleźli się Robert Fripp, Mel Collins, Tony Levin, Gavin Harrison i Jakko Jakszyk, który opowiada nam o budowaniu na bazie improwizacji.
J
esteś wielkim fanem King Crimson i Roberta Frippa. Miałeś okazję współpracować z nim już wcześniej. Kiedy spotkałeś go po raz pierwszy? Czy to było w trakcie nagrywania albumu „The Bruised Romantic Glee Club”?
Pierwszy raz spotkałem go, kiedy grałem w 21st Century Schizoid Band - zespole, którego wszyscy członkowie z wyjątkiem mnie udzielali się w King Crimson. Prezentowaliśmy stary materiał King Crimson. Ja byłem gitarzystą i głównym wokalistą.
Robert pojawił się któregoś dnia na próbie i zaczął ze mną rozmawiać, pytać. Był bardzo miły. Jako nastolatek usłyszałem jego twórczość i to właśnie Robert Fripp sprawił, że zostałem muzykiem. Współpraca z nim była fantastyczną rzeczą. Zaczynaliście pracę we dwóch. Jak wyglądał proces powstawania kompozycji? Czy podstawą były gitarowe improwizacje? Robert znalazł mnie i zapytał, czy nie miałbym ochoty zajrzeć do jego studia w Wiltshire. Miał tam rozstawiony swój zestaw jakiego używa podczas koncertów Soundscapes. Byłem tylko ja i on. Włączyliśmy nagrywanie i tego dnia zarejestrowaliśmy cztery improwizacje. Dzień wcześniej Robert zadzwonił do mnie i poprosił, abym przyniósł ze sobą twardy dysk. Zapytałem
Electric Nights
29
po co. Odparł, że być może będę chciał zabrać ze sobą to, co nagramy i coś z tym zrobić. Tak się stało. Postanowiłem zachować oryginalny zapis improwizacji. Nie chciałem nic wycinać, robić zwrotek i refrenów. Nie edytowałem ich, są takie, jak je zagraliśmy. Stanowią podstawę, do której dodawałem nowe rzeczy. Pytam o to, ponieważ wydaje mi się, że gra Mela Collinsa jest niezwykle istotna na płycie. Kiedy zacząłem pracować nad naszymi improwizacjami, Robert zaproponował, aby Mel dodał coś od siebie. Bardzo mnie to ucieszyło, jestem wielkim fanem i przyjacielem Mela Collinsa, graliśmy razem w Schizoid Band. Zjawił się w studio na kilka dni i zarejestrował swoje partie, także improwizowane. Są na płycie momenty, kiedy wydaje się, że wszyscy gramy napisaną wcześniej melodię. Podstawą były improwizacje Mela. Nauczyłem się kilku z nich, zdublowałem, dodałem harmonię. Do tego Mel dokładał jeszcze coś od siebie. To dało płycie organiczny smak, normalnie nigdy nie napisalibyśmy takiej muzyki.
Miracles”. W tym samym czasie uczyłem się i nagrywałem inne rzeczy, które stworzył Robert. Dużo bardziej przypominało to, czego mógłbyś oczekiwać - mocniejsze rzeczy, zbliżone do ostatnich albumów King Crimson. Zakładaliśmy, że w tym samym składzie, ale z Patem Mastelotto damy kilka koncertów jako ProjeKct Seven, w którym połączymy materiał „Scarcity Of Miracles” z nową muzyka Roberta. Ostatecznie nie zrobiliśmy tego, ale taki był plan. Pogodzić subtelną, atmosferyczną muzykę z płyty z cięższym, riffowym graniem jako ProjeKct Seven.
Był świetny! Potrafi być bardzo zabawny, nie wiem, czy ludzie zdają sobie z tego sprawę. Ma wielkie poczucie humoru. Gdy byłem dzieckiem, King Crimson był moim ulubionym zespołem. Z jego powodu zostałem muzykiem. Byłem bardzo podniecony, kiedy pojawiła się możliwość pracy z Robertem Frippem. Jeśli coś, co zrobiłem z utworem nie spodobało mu się, nie miałem problemu z usunięciem tego. Nie chciałem nagrać solowej płyty, chciałem nagrać płytę z Robertem Frippem. Nie przeciw niemu czy niezależnie od niego. Ani przez moment nie było między nami konfliktu.
Kiedy dołączyli Gavin Harrison i Tony Levin? Czyim pomysłem było, aby uzupełnili skład?
Wspomniałeś, że początkowo spotkaliście się, aby zarejestrować jedynie gitarowe improwizacje. Czy zakładaliście, że będzie z tego płyta?
Zatem cala płyta jest improwizowana? Całkowicie, nawet partie gitary solowej, które gram, nie zostały dołączone. Wszystkie są takie, jakie zarejestrowaliśmy za pierwszym razem. Piosenki i ich struktura zostały zbudowane na szczycie tych improwizacji. One także zdeterminowały harmonię utworów. Na DVD w rozszerzonym wydaniu albumu będą dostępne dodatkowe improwizacje. Czy to bardzo odbiegający materiał od tego, który jest na płycie? Będą dwie, które teraz są piosenkami na albumie. Usunąłem wszystkie dograne partie i zostawiłem tylko to, co nagrałem z Robertem pierwszego dnia. Będziesz mógł porównać gotowy utwór z improwizacją, na bazie której powstał. Na płycie nie ma skomplikowanych riffów, struktur charakterystycznych dla ostatnich płyt King Crimson, nie ma mocnych momentów. Muzyka powstała z improwizacji. W związku z tym, że Robert używał dużo techniki Soudscapes, nie grał ciężkich rzeczy. Może w jednym utworze, ale nie ma tu powtarzającego się riffu. Robert zarejestrował swoją gitarę z użyciem delaya, który jedynie podyktował tempo. Zapisywaliśmy muzykę, która stanowiła podstawę płyty „Scarcity Of 30 Electric Nights
Wraz z rozwojem materiału starałem się określić tempo dla każdego z utworów. Początkowo bowiem nie miały żadnego. Zaprogramowałem bębny, ale powiedziałem Robertowi, że byłoby lepiej, gdyby pojawił się prawdziwy perkusista. Nie znoszę automatów. Zgodził się i zaproponował Gavina. Bardzo się ucieszyłem, ponieważ znam go i współpracuję z nim od lat. Oryginalnie zagrałem także na basie we wszystkich utworach zaznaczając ponownie, że lepiej mieć prawdziwego basistę. Robert zaproponował Tony’ego Levina. Jego wkład był niesamowity - czasami grał to, co napisałem, czasami zupełnie ignorował moje partie i dodawał coś, na co ja nigdy bym nie wpadł. Słyszałem wiele rzeczy na ten temat, ale jaki jest we współpracy Robert Fripp?
Nie mieliśmy pojęcia. Po prostu zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chcę z nim pograć. Jak mógłbym odmówić (śmiech). Byłem bardzo podniecony, nie miałem pojęcia, jak również i on, co z tego wyniknie. Nagrał przecież już wiele rzeczy z innymi muzykami, które nigdy nie zostały wydane. Nie było planu, że powstaną z tego piosenki czy płyta. Robert po prostu zapytał „co mógłbyś teraz z tym zrobić”? Popracowałem nad tym i wysłałem mu. Efekt się spodobał i zaproponował, aby nagrać coś jeszcze. Rozwijało się to organicznie, nigdy nie sądziłem, że powstanie z tego płyta. Do momentu, w którym zaczęło to nabierać kształtów i poczułem podekscytowanie Roberta.
Po prostu tworzyliśmy muzykę.Jeśli coś nam nie pasowało, nie robiliśmy tego. Szliśmy tam, gdzie prowadziła nas muzyka. Nie obchodziło nas co pomyślą o tym inni, robiliśmy to dla siebie.
Czy choć przez chwilę myśleliście o odbiorcy tej muzyki? Czy myślisz, że może ona wyjść poza szeregi słuchaczy King Crimson? Nie mieliśmy żadnych intencji poza tą, żeby nagrać muzykę. Nie myśleliśmy o tym, czy ludziom, którzy nie słuchają King Crimson, może się to spodobać czy odwrotnie - nie spodobać fanom. Nie przyszło nam to do głowy. Po prostu tworzyliśmy muzykę. Jeśli coś nam nie pasowało, nie robiliśmy tego. Szliśmy tam, gdzie prowadziła nas muzyka. Nie obchodziło nas co pomyślą o tym inni, robiliśmy to dla siebie. Na płycie grasz na instrumencie Gu Zheng. Czy to ten instrument słychać na początku „Price We Pay”? To chińska wersja japońskiego koto, z metalowymi strunami. Jest dość duży, około 135 cm długości. Struny przechodzą przez całą długość instrumentu. Po uderzeniu możesz naprężać strunę za mostkiem. Mam taki i zastanawiałem się jak się sprawdzi. „This House” to jeden z najpiękniejszych i najbardziej smutnych utworów jakie ostatnio słyszałem. Tekst nie jest jednoznaczny. Śpiewasz o pustym po-
mieszczeniu, ale chyba dosłownie nie o to chodzi. To może oznaczać wiele rzeczy. To idea pustego domu, z którego wyprowadzili się ludzie. To szyfr, obraz. Na moich wcześniejszych albumach bardzo męczyłem się pisząc słowa, starając się, aby każde było odpowiednie, dokładnie opisywało to, co chciałem. Przy tej płycie tematy nie są skonkretyzowane, są impresjonistyczne. Melodię dokładałem na bazie improwizacji, chciałem użyć tej samej metody, z jakiej skorzystałem tworząc muzykę. Tak naprawdę improwizowałem także słowa. Pisałem jedną linijkę i patrzyłem dokąd poprowadzi. Teksty posiadają pewną ideę, mówią o czymś realnym, ale nie dosłownie. Po wysłuchaniu utworu tytułowego nasuwa mi się takie pytanie - czy pisałeś w dzień, czy może nocą? (śmiech) Kiedy tylko mogłem, i w dzień, i w nocy, gdy tylko wpadłem na jakiś pomysł. Zwykle traktuję słowa jako coś zupełnie odrębnego od muzyki. Staram się wyrazić to, o czym piszę w najlepszy z możliwych sposobów. Tym razem nagrywanie wokali i pisanie tekstów odbywało się w tym samym czasie. Próbowałem improwizować słowa w trakcie ich nagrywania. Electric Nights
31
Chciałem stworzyć obrazy ogólne, a nie pisać o czymś konkretnym. Ale to raczej smutne obrazy? Tak, ogólny obraz był smutny. W tym konkretnym przypadku wpadłem na pomysł powrotu do pustego domu, w którym kiedyś było życie, miłość. To metafora, która na przykładzie pustego pomieszczenia mówi o próżni ludzkich relacji, więzi, które kiedyś w nim zachodziły. Jaki obraz kryje się zatem za tytułem płyty i zarazem jej openera? W przypadku tego konkretnego utworu to pytanie o siłę wiary. Zainspirowany jest sztuką „The Royal Hunt Of The Sun” Petrera Shaffera. Opowiada ona o hiszpańskim konkwistadorze, Francisco Pizarro, który zniszczył cywilizację Inków w Peru. W sztuce traci on swoją wiarę w katolicyzm. Wchodzi w relacją z królem, który twierdzi, iż jest bogiem na Ziemi, nie może umrzeć, ponieważ jest bogiem Słońca. Jeśli umrze - i tak powróci o wschodzie Słońca. Oczywiście tak się nie dzieje, kiedy Pizzaro go zabija.
32 Electric Nights
Fripp powiedział, że to jeden z jego ulubionych albumów, w których powstanie był zaangażowany. Jak jest w Twoim przypadku? Tworzenie w ten sposób dało mi wiele radości. Nigdy nie nagrałem całego albumu używając takiej techniki. To było interesujące, ponieważ wciąż sam siebie zaskakujesz. Niewiarygodnym doświadczeniem było działać z Robertem, uczyć się od niego, widzieć jak pracuje. Świetnie było pracować z Gavinem, Tony Levinem i Melem Collinsem. Kto nie chciałby grać w zespole z tymi ludźmi? Trudno ocenić to już teraz, ponieważ płyta jeszcze się nie ukazała i nie wiemy jak będzie odebrana. Zanim dowiedziałem się, że zostanie wydana, bardzo się z niej cieszyłem. Wówczas miałem jedynie doświadczenie tworzenia jej razem. To było podniecające. Czy są jakieś szansę na kolejną płytę? Może. Chciałbym. Rozmawialiśmy o tym, choć nie wiem, czy Robert, który chciałby trochę zwolnić, napisze coś nowego. Będę się starał, ale na razie nic nie wiadomo.
Czy jest możliwe, że kiedykolwiek zasilisz szeregi King Crimson? Kto wie, to nie zależy ode mnie. Musiałbyś zapytać Roberta (śmiech). Jak zawsze… Jak zawsze (śmiech). Oprócz Roberta pracowałeś ostatnio również z Mickiem Karnem, tuż przed jego śmiercią… Skończyliśmy album tydzień temu. Chcieliśmy to zrobić jeszcze przed śmiercią Micka. Steve Jansen gra na perkusji, ja na gitarze, śpiewa Peter Murphy. Kiedy Mick opuścił Japan w połowie lat 80., wraz z Peterem grał w zespole Dali’s Car. Płyta ukaże się pod tym szyldem. To potwornie smutne. Nagrywając ją wiedzieliśmy, że umiera. To była rzecz, która utrzymywała go przy życiu, na niej się skupiał. To straszne. ROZMAWIAŁ: Robert Grablewski ZDJĘCIA: Panegyric/Rock-Serwis
folk STAGE
The Frames
Polacy są wszędzie. Nawet w The Frames - irlandzkim zespole, który szczególną popularność zyskał po ukazaniu się poruszającego filmu „Once”. Rob Bochnik, gitarzysta o polskich korzeniach, komponuje, gra i przejmująco o tym opowiada.
Z SERCA I DUSZY T
he Frames istnieje od 1990 roku. Ty stałeś się jego częścią dwanaście lat później. Jak do tego doszło?
na to miejsce, żeby móc jechać w trasę po USA. Koncerty miały być już w następnym miesiącu, więc po prostu zacząłem ćwiczyć...
W październiku 2001 r. jeździłem po Irlandii koncertując ze swoim przyjacielem Danem Sullivanem w zespole Nad Navillus. Byliśmy supportem Glena Hansarda (założyciela The Frames - przyp. red.) w Clonakilty, w klubie o nazwie De Barras. Glen powiedział nam, że David Odlum, jego gitarzysta, właśnie odszedł i że szuka kogoś
Wszedłeś w zgraną paczkę. Trudno było dopasować się do starych członków grupy? To nigdy nie jest łatwe. Dołączyłem do zespołu, który żył ze sobą ponad dziesięć lat. Ustawiłem sobie poprzeczkę bardzo wysoko, żeby wszystko się udało, żeby wykorzystać wszystkie swoje umiejętności i wejść
w buty byłego członka The Frames. Całe lata zajęło mi odnalezienie własnego „ja” w grupie. Ale chłopcy pomagali mi w tym procesie od samego początku. Dzięki nim czułem się jak w domu. Co wniosłeś do zespołu? Co się zmieniło? Możemy sobie pozwolić na luksus jeżdżenia na koncerty własnym busem. Posiadamy też profesjonalną ekipę - menadżerów, inżynierów, osobę do sprzedaży gadżetów. Electric Nights
33
Kiedy zaczynałem, każdy z muzyków musiał pełnić co najmniej jedną z tych ról. Czytając wywiady z Wami, odnoszę nieodparte wrażenie, że cały zespół kręci się wokół Glena. Jaka jest dokładnie jego rola? Jest naszym songwriterem. Kapitanem statku, liderem. Kiedy gramy koncerty, to jest to widoczne gołym okiem. Nawiązuje kontakt z publicznością i prowadzi show dokładnie tam, gdzie chce. My jesteśmy po to, by dostarczać piosenki i ich dynamikę najlepiej jak tylko możemy. Kiedy tworzy-
siebie nawzajem. Glen i Marketa dostali Oscara za „Falling Slowly” w kategorii „Najlepsza piosenka”. Czy to miało jakiś wpływ na Waszą późniejszą działalność? Glen zyskał większą pewność siebie, odnowił wiarę w to, że warto podążać za własną intuicją. Glen kiedyś powiedział: „Kiedy nie koncertujemy, to, szczerze mówiąc, nie dotykam gitary. Nie robię tego dopóki, do-
To prawda, Wasze piosenki są bardzo emocjonalne i zazwyczaj równie smutne jak na takie dźwięki reaguje publiczność? Mnóstwo ludzi po prostu je nuci, śpiewa. Glen ich do tego zachęca. To często tworzy zachwycające i pamiętne momenty podczas koncertów. Glen ma do tego naturalny talent. Urodził się z tym. Istnieje życie poza The Frames? Piszę własne piosenki. Wydałem „Blowing Out The Cobwebs”. Teraz pracuję
Kiedy pisanie piosenek jest jak balsam dla duszy - unoszę się z radości. Ale jeśli kiedykolwiek stanie się uciążliwym obowiązkiem, odłożę gitarę.
my, to Glen wnosi najwięcej do piosenek. My ćwiczymy nasze partie instrumentalne i współpracujemy nad aranżacją poszczególnych kawałków. Zgodzisz się, że film „Once” był kamieniem milowym w życiu The Frames? Film przyniósł nam nową publiczność. Gramy w większych miejscach dla większej liczby ludzi. Sprawił też, że rozwinęliśmy się muzycznie, jesteśmy lepsi. Glen i Marketa Irglova, czyli aktorzy grający głównych bohaterów w „Once”, uformowali zespół Swell Season. Czy to nie przeszkadza Tobie i Glenowi w działalności w The Frames? Przeszkadzało. Do momentu, w którym Glen i Marketa postanowili włączyć The Frames w działalność Swell Season. Mieliśmy sprawić, że będą lepiej brzmieć, oni natomiast pomogli nam. Ta współpraca spowodowała, że się rozwinęliśmy. Zmusiła nas do prawdziwego i uważnego słuchania
34 Electric Nights
póty nuda albo depresja nie doprowadzą do tego, że ją podniosę”. Też tak robisz? Tak, zgadzam się z tym. Choć ja cały czas wkładam wysiłek w to, by nauczyć się nowych rzeczy i poznać nowe techniki. Robię to, żeby rozwijać się jako gitarzysta. Kiedy pisanie piosenek jest jak balsam dla duszy - unoszę się z radości. Ale jeśli kiedykolwiek stanie się uciążliwym obowiązkiem, odłożę gitarę. Wielu folkowych wykonawców pisze polityczne piosenki, w tym Bob Dylan, którego supportowaliście w 2007 roku. Wy tej kwestii nigdy nie dotykacie. Z czego to wynika? Piosenki wynikają z serca i duszy. Są prowadzone przez złożone, często skomplikowane emocje. Często są walką z osobistymi demonami. To głęboki, bardzo prywatny proces. Intelektualne tematy takie jak polityka czasem mogą być emocjonalnym wyzwaniem, ale zwykle angażują wyłącznie rozum.
nad drugim nagraniem. Gram na gitarze w Swell Season i w chicagowskim zespole - The Butcher Shop Quartet. Jestem także reżyserem dźwięku. Po prostu freelancerem. Kilka Waszych piosenek zostało wykorzystanych w znanych i lubianych serialach telewizyjnych. Uważasz, że to dobra droga promocji? Tak. I myślę, że będzie to trwało tak długo, jak długo te seriale będą dobrej jakości. Znam parę grup, których kariery wystartowały po tym, jak zagrano ich muzykę właśnie w telewizji. Wasz ostatni album ukazał się aż pięć lat temu. Co dalej? Przez ten czas pracowaliśmy nad piosenkami indywidualnie. Na dzień dzisiejszy nie potrafię powiedzieć, kiedy wrócimy do studia, żeby nagrać kolejną płytę. Ale czekam na ten dzień z niecierpliwością. Rozmawiała: Martyna Zagórska
electronic STAGE
Suicide Commando
CZASAMI TO
Dwadzieścia pięć lat temu w Belgii powstał muzyczny projekt, którego działalność odcisnęła wyraźne piętno na muzyce electro-industrial. Johan Van Roy, jego założyciel i jedyny członek, opowiada nam, jakie zmiany zaszły w Suicide Commando w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, dlaczego uwielbia pisać teksty o seryjnych mordercach i co tak bardzo fascynuje go w ciemnej stronie życia.
Nie czujesz się samotny w tym projekcie? Założenie Suicide Commando w formie projektu solowego było przemyślaną decyzją. Poza tym, jestem samotnikiem i lubię sam pracować. Suicide Commando narodziło się w 1986 roku. Co sprawiło, że postanowiłeś rozpocząć muzyczną działalność pod tą nazwą? Nazwa pochodzi właściwie od tytułu piosenki niemieckiej grupy No More. Bardzo lubiłem ten kawałek. Słuchałem sporo New Wave i zespołów z lat 80. - The Cure, Joy Division, Sisters of Mercy… Ale kiedy odkryłem elektroniczne brzmienie grup Electric Nights
35
takich jak Klinik, Front 242, Fad Gadget, ogarnęła mnie obsesja na punkcie tych zimnych dźwięków. Te kapele były moja główną inspiracją do założenia własnego projektu. Myślisz o sobie jako o pionierze w dziedzinie muzyki electro-industrial? Nie, ale ludzie wciąż mnie o to pytają, tym samym stale o tym przypominając. Moim zdaniem nie wynalazłem niczego nowego, a tylko kontynuowałem drogę od miejsca, w którym zespoły typu Leather Strip, Klinik, Dive ją porzuciły. Nie czuję się odkrywcą nowego brzmienia czy stylu, ale od kiedy stałem się jednym z bardzo niewielu projektów, które uparcie kontynuowały to brzmienie pod koniec lat 90. i od kiedy piosenki takie jak „Hellraiser” czy „Love Breeds Suicide” nagle okazały się wielkimi hitami, ludzie zaczęli postrzegać Suicide Commando jako pioniera nowego nurtu. Interesujesz się mroczną stroną człowieka - dlaczego? Od zawsze czuję ten chorobliwy pociąg do ciemnej strony życia, ciemnej strony
Moim zdaniem nie wynalazłem niczego nowego,a tylko kontynuowałem drogę od miejsca,w którym zespoły typu Leather Strip,Klinik,Dive ją porzuciły.
36 Electric Nights
duszy. Od zawsze interesuję się nieznanymi i niewyjaśnionymi sprawami w życiu, i zawsze fascynowała mnie ludzka psychika, bo jest tak nieprzewidywalna. To na pewno jest największa inspiracja dla wieku moich tekstów. Jak zmieniała się Twoja muzyka w ciągu ostatnich dwudziestu lat? Oczywiście, moja muzyka zmieniała się na przestrzeni lat. Może niekoniecznie jej podstawy, ale technologicznie na pewno dojrzała. Kiedy zacząłem tworzyć, moje piosenki były bardzo minimalistyczne i eksperymentalne, w większości nawet instrumentalne. Dziś stały się znacznie bardziej skomplikowane i zróżnicowane. Który z Twoich albumów uważasz za ten, który najlepiej reprezentuje styl Suicide Commando? Myślę, że ostatni, „Implements Of Hell” jest perfekcyjną mieszanką starego i obecnego Suicide Commando. Zimnego brzmienia z tym bardziej tanecznym.
Powiedziałeś kiedyś: „Mam bardzo ciemną duszę i przez całe życie walczę z depresją”. Czy muzyka jest dla Ciebie rodzajem lekarstwa? Na pewno. Suicide Commando przez te wszystkie lata stało się dla mnie czymś znacznie więcej, niż tylko muzycznym projektem. Suicide Commando to ja. Nie można go ode mnie odseparować. Jest bardzo ważną częścią mnie i mojego życia. To idealny sposób, by oczyścić się z negatywnych myśli i uczuć. Podczas gdy inni uprawiają sporty lub robią inne rzeczy, ja mam swoją muzykę i Suicide Commando. Przejmujesz się opiniami innych? Pewnie, że tak. Prawdopodobnie nawet za bardzo. Czasami chciałbym mieć w sobie więcej „olewającego” podejścia. Jak brzmiały najgorsze słowa krytyki skierowane w Ciebie i to, co tworzysz? Nie pamiętam, kto je napisał, ale pamiętam, że po nagłej śmierci mojego ojca ktoś zamieścił naprawdę chore rzeczy na
Graliśmy dwa razy na festiwalu Castle Party, a w tym roku będziemy gościć po raz trzeci. Zawsze lubię tu być, bo wydaje się, że Polacy kochają Suicide Commando.
mojej stronie internetowej. Straszne słowa o mojej muzyce i moim tacie: „twój ojciec umarł pewnie po tym, jak posłuchał twojej gównianej muzyki” czy jakoś tak. Jak bardzo chorym trzeba być, żeby pisać takie rzeczy? Rozumiem, że niektórzy nie lubią mojej muzyki - świat byłby nudny, gdyby każdy lubił tę samą muzę! I akceptuję pozytywną krytykę, ale nie takie chore słowa jak te. Nauczyłem się przez te wszystkie lata, że za sukcesem idzie zazdrość, nie tylko ze strony publiczności, ale niestety często też ze strony innych muzyków. Tak, czasami to bardzo smutny świat. Myślałeś kiedykolwiek o stworzeniu ścieżki dźwiękowej do filmu? Często o tym myślę, ale niestety do tej pory nie miałem okazji. Zajęłoby to sporo czasu, więc nie byłoby najłatwiejszym przedsięwzięciem, ale oczywiście, kiedyś chciałbym spróbować. Jaki jest Twój typowy fan?
Myślę, że typowa publiczność Suicide Commando jest dość zróżnicowana. Robię muzykę od wielu lat, więc moi słuchacze są w różnym wieku. Inne zespoły często mają bardzo określonych, specyficznych fanów - moim zdaniem Suicide Commando dociera poniekąd do wielu z nich. Grałeś w Polsce parę lat temu - jakie masz wspomnienia w związku z tym wydarzeniem? Dokładnie, graliśmy dwa razy na festiwalu Castle Party, a w tym roku będziemy gościć po raz trzeci. Zawsze lubię tu być, bo wydaje się, że Polacy kochają Suicide Commando. Mam kilka świetnych wspomnień z polskich występów, więc mam nadzieję, że tym razem będzie nawet i lepiej, i zrobimy prawdziwie piekielną imprezę. Twój ostatni album, „Implements Of Hell”, częściowo opowiada o seryjnym mordercy. Dlaczego wybrałeś akurat Alberta Fisha? Co w nim takiego wyjątkowego?
Tytuł płyty odnosi się do słów Alberta Fisha, których zwykł używać mówiąc o narzędziach służących mu do przemocy i zabijania. Dowiedziałem się o nim w 2006 r., kiedy kończyłem album „Bind Torture Kill” - w porównaniu do Fisha, Dennis Rader, znany także jako BTK Killer, to pikuś, dlatego tak bardzo zafascynowała mnie jego historia. Ale porównując obie płyty - „Bind Torture Kill” był koncept albumem o seryjnych mordercach, „Implements Of Hell” jest natomiast czymś o wiele większym. Są tu takie tematy jak religia, wojna, nienawiść i zazdrość, seksualne perwersje, śmierć. Jaki będzie Twój następny krok? Suicide Commando celebruje 25 urodziny, więc będziemy grać wiele specjalnych koncertów. Planuję także wydanie czegoś wyjątkowego, żeby uczcić tą unikatową rocznicę, więc poczekaj... i bądź zaskoczona! ROZMAWIAŁA: Martyna Zagórska
Electric Nights
37
black STAGE
Wojtek Mazolewski
Oto Wojtek. Wojtek chciał zostać papieżem. Ale potem dojrzał (miał wtedy dokładnie trzy lata) i usłyszał w radiu MUZYKĘ. Nie wiedział co to, nie rozumiał skąd się bierze, czuł tylko, że jest to bardzo fajne. Kiedy był w podstawówce,
znalazł na strychu gitarę.
Wtedy uzmysłowił sobie, że żadnym papieżem nie będzie.
UZALEŻNIONY
OD TWORZENIA W
ojtek Mazolewski to dziś ceniony i poważany muzyk. Artysta z głową przepełnioną imponującymi pomysłami i niekonwencjonalnymi rozwiązaniami. Zaczęło się od Iwana Groźnego - tak nazywał się pierwszy zespół, w którym Mazolewski grał w rodzinnym Gdańsku. Typowe, punkowe darcie się i szarpanie strun. Miał wówczas 11 lat i energię za kilka osób. Wciąż było mu mało. Chciał grać i komponować więcej, intensywniej. Powstawały więc kolejne projekty, w których aktywnie się udzielał - m.in. Inżynier Kaktus, Arythmic Perfection, Baaby, Freeyo, Tymań-
38 Electric Nights
ski Yass Ensemble, Bassisters Orchestra. Lista jest długa. Niepohamowana chęć tworzenia nowych rzeczy zaowocowała założeniem Pink Freud, podstawowego, najważniejszego składu artysty. To właśnie na dobrą sprawę dzięki tej kapeli usłyszeliśmy o Wojtku Mazolewskim. Muzycy swoje około-jazzowe eksperymenty zarejestrowali na czterech płytach studyjnych i dwóch koncertówkach. Spodobali się. Każdy album został przyjęty bardzo ciepło, a na występy przychodziły imponujące liczby słuchaczy, chociaż zdarzało się też, że grali dla parunastu osób.
W Polsce to jednak norma i wszystko toczyło się wedle planu. W pewnym momencie muzyk z Trójmiasta znów poczuł głód komponowania innowacyjnych rzeczy. W 2008 r. ukazało się „Grzybobranie” - płyta sygnowana nazwiskiem Mazolewskiego, pierwszy solowy album. Posypały się zachwyty, komplementy, ochy i achy. Satysfakcja rosła. Głowa artysty, czyli kopalnia niekończących się pomysłów, pracowała na najwyższych obrotach. W ciągu dwóch lat stworzył kolejne, nieco odmienne od poprzednich dzieło. Na
„Smells Like Tape Spirit” wydanym pod nazwą „Wojtek Mazolewski Quintet” czuć zamiłowanie do analogowych brzmień. Improwizowane kompozycje przesiąknięte są na tej płycie nieskrępowaną muzyczną wolnością. I znowu zgarnął pozytywne recenzje! Mówimy o artyście, który uważa, że najlepszy zespół to taki bez lidera, bo wówczas w grupie panuje większa współodpowie-
Niczego nie robi na pokaz, nie zależy mu na tym, żeby o nim mówiono, pisano, bo i po co? Czemu miałoby to służyć? Nie potrzebuje nawet komponować i występować dla tłumów, po prostu musi grać. Nieważne dla kogo, nie ważne gdzie. Nie lubi mówić o muzyce, nie lubi jej tłumaczyć, bo każdy i tak usłyszy to, co powinien, wyciągnie z kompozycji to, co dla niego najważniejsze
łecznej, rasowej i duchowej dyskryminacji, przeciwko urzędniczej organizacji współczesnego masowego życia, przeciwko jego anonimowości i przeciwko standaryzacji, kategoryzowaniu. Mam nadzieję, że nasza muzyka jest tego żywym dowodem. Według mnie protest ten to dawanie świadectwa istnienia czegoś ponad tym wszystkim, czegoś uniwersalnego.”
i zrozumie ją po swojemu. Kocha koncertowanie i wydobywanie kompletnie nieprzewidywalnych dźwięków. Podchodzi do tego w pełni emocjonalnie - twierdzi, że jest wtedy „w muzyce” i chce żeby to „trwało, trwało, trwało...”. Publiczność, sądząc po reakcjach, też. Wciąż tworzy swój styl, łącząc nowojorską muzykę (której swego czasu słuchał bardzo często) z punkiem (co zostało z najmłodszych lat) oraz jazzem (który od wielu lat darzy szczególnym uczuciem). Mówiąc o jazzie, powtarza za Joachimem Ernstem Berendtem: „jazz protestuje przeciwko spo-
Muzyczny dialog, nowe doświadczenia, wiele projektów - to lubi Wojtek Mazolewski. Pracuje co najmniej za dwóch. Fakt, że udziela się w tak wielu grupach świadczy o otwartym umyśle i chęci poznawania, odkrywania nowych, jeszcze nieznanych obszarów muzyki (choć obszary te konsekwentnie się kurczą). Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że, na nasze szczęście, jego głód tworzenia nigdy nie zostanie zaspokojony.
Nie lubi mówić o muzyce,nie lubi jej tłumaczyć,bo każdy i tak usłyszy to,co powinien,wyciągnie z kompozycji to,co dla niego najważniejsze i zrozumie ją po swojemu.
dzialność, demokracja. To wtedy rodzą się przyjaźnie. Jest jednak i druga strona medalu, gdyż (jak twierdzi) „dobrze jest mieć swój autorski projekt, bo możesz być niezależny i pracować, kiedy tylko chcesz. Idealna sytuacja jest, kiedy możesz uprawiać obie te opcje”. Ten pogląd wiele wyjaśnia - Mazolewski chce zapewnić sobie komfort komponowania. Kiedy ma ochotę, jest częścią większej całości, jak mu się znudzi, rusza w swój solowy świat. Wszystko robi jednak z niebywałą pasją, co zresztą słychać w wykonywanych przez niego utworach.
tekst: Martyna Zagórska
Electric Nights
39
Stories about big falls
The Zombies
The Zombies
The Zombies powstali w 1961 r. w angielskim miasteczku St Albans. Kwintet prowadzony przez dwóch liderów, Rona Ardenta i Chrisa White’a, nigdy nie był stereotypowym zespołem rock’n’rollowym.
W
ypłynęli wprawdzie na przeglądzie Herts Beat w 1964 r., co przyniosło artystom kontrakt z legendarną wytwórnią Decca, ale ich największy hit z początków kariery, „She’s Not There”, jest bliższy jazzowi, niż typowemu dla tamtego czasu popowi. Debiutancki krążek Zombies „Begin Here” (1965 r.) był standardową jak na tamte czasy zbieraniną przeróbek utworów innych artystów i własnych, zorientowanych na radio kompozycji, ale w 1967 r. zainspirowani psychodelą muzycy postanowili nagrać Album. Album, który stanowiłby całość. I przypłacili to własnym istnieniem. Pierwsze przymiarki do nagrań odbywały się w raczej nieciekawej atmosferze. Dokonania zespołu nie spełniały oczekiwań artystycznych jego członków, kontrakt z Deccą się skończył, praktycznie cały rok 1966 upłynął na kapitalizowaniu sławy, jaką przyniosły wczesne nagrania. Grupa postanowiła więc zebrać swoje świeżo napisane utwory, podpisać kolejny kontrakt (tym razem
40 Electric Nights
z wytwórnią CBS) i wejść do studia. „Odessey And Oracle” było muzycznie znacznie bardziej rozbudowane od wcześniejszego dorobku The Zombies. Zespół doczekał się nowych instrumentów oraz (przede wszystkim) nowych inspiracji. Również w warstwie tekstowej zaszły widoczne zmiany, oddalające zespół od ogranych obserwacji na tematy damsko-męskie. Jeżeli już pisali o miłości, łączyli to z dorosłym spojrzeniem na młodość. Eksperymentowali też z innymi treściami, jak w „Butcher’s Tale (Western Front 1914)” będącym komentarzem do wojny w Wietnamie, a nawet formą tekst „A Rose For Emily” był wynikiem improwizacji, każda kolejna linijka powstawała bez wcześniejszego planowania. Nastrojowo kompozycje rozkładały się między introspektywne utwory Roda i te lżejsze, bardziej optymistyczne Chrisa. Zombies zaczęli nagrywać jako jedni z pierwszych artystów niezwiązanych z EMI w słynnym Abbey Road Studios i to niedługo po tym, jak
Zombies zaczęli nagrywać jako jedni z pierwszych artystów niezwiązanych z EMI w słynnym Abbey Road Studios i to niedługo po tym, jak The Beatles skończyli swoje „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, a Pink Floyd debiutanckie „Piper At The Gates Of Dawn”.
The Beatles skończyli swoje „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, a Pink Floyd debiutanckie „Piper At The Gates Of Dawn”. Produkcją „Odessey And Oracle” byli zainteresowani John Lennon i muzycy zespołu The Hollies, ale The Zombies zdecydowali się na samodzielne nagrywanie, co na tamte czasy było mało popularną praktyką. Nowoczesne studio pozwalało jednak zespołowi na pełną kontrolę nad dźwiękiem. Poza różnymi instrumentami i „przeszkadzajkami”, artyści wykorzystywali do zabawy z brzmieniem rozmaite efekty i obracające się głośniki Leslie. Nie wszystko jednak szło po myśli zespołu. Wydane pod koniec 1967 r. single „Friends Of Mine” oraz „Care Of Cell 44” przepadły na listach przebojów. Skończyły się też pieniądze z wytwórni CBS i zespół musiał zapłacić za miks stereo z własnej kieszeni. Doprowadziło to ostatecznie do podjęcia decyzji o rozpadzie grupy, zaraz po zamknięciu pracy nad albumem w styczniu 1968 roku. Nie zostało to jednak ogłoszone do kwietnia, czyli do momentu ukazania się longplaya na rynku. Nie do pomyślenia wydaje się, by wydać płytę z błędem w tytule, ale The Zombies to się udało. Za „Odeseję” w miejsce zamierzonej „Odysei” odpowiedzialny jest kolega Chrisa White’a, artysta Terry Quirk, projektant okładki albumu. Chociaż tytuł „Odeseja i Wyrocznia” nie był zaplanowany przez członków zespołu, piątka z St Albans zaakceptowała go jako część konceptu całego albumu i uznali za uwydatnienie drastycznej zmiany brzmienia. A początkowo nikt nie był nim zachwycony. Ambitny i artystyczny, pełen barokowych aranżacji oraz piosenek nieskoncentrowanych na przystępności (choć, co warto zauważyć, nawet bardziej chwytliwych, niż ich wcześniejsze przeboje), nie zachwycił. Dopiero w 1969 r. udało się zespołowi „dożyć” do własnej nazwy i The Zombies zostali wskrzeszeni radiowo, kiedy byli już de facto martwi. Stało się to za sprawą fenomenalnego „Time Of The
Season”, opartego na wyraźniej fascynacji zespołu muzyką psychodeliczną i ponownym flircie z jazzem. Największe wrażenie w kompozycji robią sunący motyw basowy z narastająca instrumentacją, przecinaną za każdym razem mostkiem zaśpiewanym a capella, co pozwala na chwilę oddechu i nadaje piosence niecodziennej dynamiki (organowe solo zdaje się eksplodować swoim wejściem). Nieplanowane początkowo w ogóle na amerykański rynek dzieło ukazało się w wytwórni Atlantic (pod koniec 1968 r.) pod naciskami ich człowieka od A&R - Ala Koopera. Singiel stał się gigantycznym hitem, do dzisiaj rozpoznawalnym i czasami nawet profanowanym w imię radiowego popu. Tym razem „Odessey...” zachwyciło słuchaczy i The Zombies doczekali się w końcu należytego docenienia, ale było już znacznie za późno, by kontynuować obraną wspólnie drogę. Członkowie grupy rozeszli się we własnych kierunkach. Grający na klawiszach Rod Argent założył zespół nazwany od swojego nazwiska, który skierował się w okolice prog rocka. Istniejący od 1968 r. do 1975 Argent wydali siedem albumów. Basista Chris White i wokalista Colin Blunstone rejestrowali solowe płyty pop. Gitarzysta Paul Atkinson postanowił stanąć po drugiej stronie barykady i zajął się wyszukiwaniem talentów. Do swojej śmierci w 2004 r. w wieku 58 lat odkrył chociażby szwedzki zespół popowy ABBA i angielskich metalowców z Judas Priest. Perkusista Hugh Grundy przeszedł na emeryturę. The Zombies wracali w różnych składach od 1991 roku, m.in. wydając (ku ogólnej dezaprobacie krytyków i fanów) kontrowersyjny album „As Far As I Can See...” w 2004 r. W maju br. ukazał się kolejny krążek, „Breath Out, Breath In”, ale z jaką doza optymizmu by do niego nie podchodzić, status klasycznego „Odessey And Oracle” pozostanie niezachwiany. TEKST: Emil Macherzyński
Electric Nights
41
cooperation sympho rock
Partytury i gitary
elektryczne Z jednej strony sceny gustownie ubrane panie i eleganccy panowie. Nienaganne pozy, pełne skupienie na twarzach. Na drugim końcu banda dzikusów w podartych jeansach, oraz spranych t-shirtach. Burza rozwianych włosów zasłania wykrzywione w grymasach twarze. I choć basista Manowar Joey Demaio twierdzi, że to Ryszard Wagner jest ojcem heavy metalu, mariaże
orkiestr symfonicznych i kapel rockowych wciąż
postrzega się jako osobliwe zjawiska.
W
świadomości fanów rocka funkcjonuje oczywiście podgatunek nazywany rockiem symfonicznym, którego przedstawiciele wplatają do swoich nagrań elementy muzyki klasycznej. Prekursorami w tej dziedzinie byli Frank Zappa oraz The Beatles. Ci drudzy pojawili się nawet na okładce płyty „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” z dęciakami. Przez lata powstała masa grup, które wspomagały się orkiestrami symfonicznymi. Yes, King Crimson, polskie SBB - muzyka poważna zawsze dobrze odnajdywała się na płytach grup z rejonów art rocka i rocka progresywnego. Brzmienia symfoniczne często były też podstawą twórczości zespołów heavy i powermetalowych takich jak Nightwish czy Rhapsody of Fire (dawniej Rhapsody). Znacznie ciekawsze były jednak jednorazowe romanse muzyków rockowych z orkiestrami. Wydawnictwa tego typu najczęściej przybierały formę płyt koncertowych. Metallica, Kiss, Perfect - któż mógłby spodziewać się po takich grupach albumów nagranych z puzonistami lub wiolonczelistami? Opowieść o występach, podczas których zespołowi rockowemu na scenie towarzyszy orkiestra symfoniczna należy zacząć od Deep Purple. Wyjątkowe spotkanie brytyjskiej legendy hard rocka oraz dowodzonej przez Malcolma Arnolda The Royal Philharmonic
42 Electric Nights
Orchestra zainicjował klawiszowiec Purpurowych John Lord. To właśnie napisane przez niego „Concerto” (utwór zaaranżowany na zespół rockowy i orkiestrę) stało się przyczyną do nagrania albumu pod wszystko mówiącym tytułem „Concerto For A Group And Orchestra”. Nie to jednak jest ciekawostką, ponieważ pisanie muzyki z myślą o wykonaniu jej w towarzystwie symfoników nie było przecież żadnym novum. Muzycy Deep Purple poszli znacznie dalej, ale dopiero w 1999 roku, kiedy na potrzeby albumu „Live At The Royal Albert Hall (DVD z tym samym materiałem zatytułowano „In Concert With The London Symphony Orchestra”) oprócz słynnego „Concerto” zagrali także swoje mniej i bardziej znane utwory jak „Smoke On The Water” czy „Pictures Of Home”. Muzykom na scenie towarzyszyła Londyńska Orkiestra Symfoniczna, a także dodatkowi goście, wśród których znalazł się śp. Ronnie James Dio. Materiał zarejestrowano 24 i 25 września, co oznacza, że Deep Purple wcale nie byli pierwsi. Mimo to, ze względu na wspomniane wcześniej „Concerto For A Group And Orchestra”, jako główną inspirację do takich przedsięwzięć podaje się właśnie Purple. Mimo wrześniowych rejestracji, wydawnictwa Brytyjczyków trafiły na rynek dopiero w lutym 2000 roku. Kilka miesięcy wcześniej na półkach pojawiło się „S&M” Metalliki. „S” jak „Symphony”, rozwinięcie „M” wydaje się oczywiste. Amerykańska ikona metalu materiał na swoją płytę zarejestrowała w kwietniu 1999 roku. Muzyków wspierała orkiestra San Francisco pod batutą zmarłego w 2003 r. Michaela Kamena, współpracownika m.in. Queen, Aerosmith i Pink Floyd. Polscy fani z nostalgią wspominają czasy, kiedy TVP nie dość, że chętnie nadawała koncerty, to jeszcze nie bała się robić tego w godzinach szczytowej oglądalności. Publiczna emisja obszernych fragmentów „S&M” niedługo po premierze DVD była wydarzeniem, na które czekały tłumy. Dziś nikt nawet nie odważyłby się o tym pomarzyć. Metallica przygotowała na potrzeby koncertu dwa premierowe utwory - „No Leaf Clover” i „Human”. Sceptycy twierdzą, że nowe kawałki to jedyna dobra strona albumu. Jest w tym trochę prawdy, bowiem „S&M” sprawiał wrażenie materiału przygotowanego na zasadzie „mam pomysł, nie wiem czy dobry, ale zróbmy to”. Zespół i orkiestra głównie sobie przeszkadzali i choć niektóre aranżacje wypadły świetnie (jak „Nothing Else Matters”, które zawojowało listy przebojów), większość wykonań prosiła się o to, by wysłać symfoników na kawę i zostawić na scenie wyłącznie Metallikę. „Master Of Puppets” czy „Fuel” dzięki interwencji Michaela Kamena kompletnie straciły power. Muzycy kwartetu na scenie byli wyjątkowo sztywni i sprawiali wrażenie odrobinę zagubionych. Lata 1999-2000 upłynęły pod znakiem mody na płyty z symfonikami. W sierpniu 2000 r. Scorpions wypuścili album „Moment Of Glory”. Zespół współpracował z orkiestrą Berliner Philharmoniker nad nowymi aranżacjami „Wind Of Change”, „Send Me An Angel” czy „Still Loving You”. Nie zabrakło gości, na scenie pojawili się m.in. Zucchero i Ray Wilson, ale niespecjalnie uratowało to nudny i odtwórczy album. Fani rocka i metalu zaczęli się zastanawiać, kto jeszcze w najbliższych miesiącach uraczy ich płytą z nowymi aranżacjami największych hitów. Na szczęście tej nie wydał już nikt. Dopiero w 2003 r. na taki krok
zdecydowało się Kiss. Pierwsza myśl - kuriozum. Grupa, która wielu kojarzyła się ze szczytem muzycznej wiochy bierze się za bary z tak ambitnym przedsięwzięciem? Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Kiss podeszli do sprawy z charakterystycznym dla siebie rozmachem. Wszyscy symfonicy, włącznie z dyrygującym orkiestrą Davidem Campbellem, pojawili się na scenie w obowiązkowych na koncertach Kiss makijażach. Campbell zaaranżował partie orkiestry o niebo lepiej niż Michael Kamen. Melbourne Symphony Orchestra nie zmasakrowała numerów Kiss, za to dodała im wyjątkowej finezji, dzięki czemu całość zabrzmiała wyjątkowo gustownie. Jedynym zgrzytem było umieszczenie na podwójnym albumie koncertowym i DVD sześciu piosenek wykonywanych wyłącznie przez amerykański kwartet. Dużo lepiej byłoby przearanżować całą setlistę. W Polsce w ślady gwiazd światowego rocka jako pierwszy poszedł Perfect. Płyta „Perfect Symfonicznie” z 2002 r. nagrana z Polską Orkiestrą Radiową nie do końca wpisuje się w tematykę tego tekstu, ponieważ zawiera utwory nagrane w studiu. Za to siedem lat później do sprzedaży trafiło DVD/CD „Symfonicznie”, na którym znalazł się zapis koncertu z Orkiestrą Filharmonii Wrocławskiej. Podobne wydawnictwo zapowiedział jakiś czas temu zespół Lady Pank. W 2009 r. odbyły się nawet koncerty z orkiestrą, ale nic z tego nie wyszło. W tym roku przedsięwzięcie powtórzono i tym razem efekt ma trafić do sklepów jako DVD. Oczywiście przykładów rockowo-klasycznych kooperacji można podać znacznie więcej. W 2010 r. ukazał się album Stinga „Symphonicies”, gdzie oprócz solowych kawałków artysty znalazły się nagrania z czasów
The Police, a więc typowo rockowego okresu w twórczości Stinga. Sceptycy nieustannie twierdzą, że takie przedsięwzięcia pełnią jedynie funkcję wyłudzacza pieniędzy od wiernych fanów, którzy kolekcjonują wszystkie wydawnictwa swoich idoli. Kiss biją w tej dziedzinie na głowę całą konkurencję. Gene Simmons powiedział kiedyś: „Inni po prostu sprzedają na koncertach koszulki. My też, ale robimy to milion razy lepiej”. Kiss obronili się swoim albumem z orkiestrą. Szkoda, że nie wszyscy potrafili. TEKST: Maciek Kancerek Electric Nights
43
reviews
Akron/Family
zniewalające
S/T II: The Cosmic Birth And Journey Of Shinju TNT Pozazdrościli chyba sukcesów kolegom z Woods, których „At Echo Lake” narobiło w zeszłym roku trochę szumu. Piąty pełnoprawny album psychodelicznego kolektywu odpływa w coraz bardziej popowe utwory przykryte warstewką modnej psychodelii tak, że fani alteracji stanów umysłu będą mieli przy czym „latać”, zaś niewyrobieni słuchacze nie zwieją do lasu. W swoich najgłośniejszych i najbardziej szalonych momentach starają się flirtować trochę z szorstką estetyką japońskiej psychodelii, ale nie dajcie się zwieść. Zespół mówił kiedyś, że ich (dla mnie najlepszy w dyskografii) freakfolkowy debiut był niejako wymuszony przez właściciela wytwórni Young God Michaela Girę. I że zawsze mie-
li w zanadrzu też te inne, bardziej wolne od ram, eklektyczne formy. Najwyraźniej jednak niektórym zespołom potrzebni są mentorzy, bo bez nich nie są w stanie w pełni zrealizować swojego potencjału, a jedynie dryfują między kolejnymi pomysłami i nie mam wcale na myśli powtórki z rozrywki. Zapierających dech w piersiach momentów jest tutaj co nie miara. Tylko niech ktoś odsączy te hipisowskie banały!
TEKST: Emil Macherzyński
piękno desperacji
tańczyć mi się chce
wieczór, lampka wina i...
Atari Teenage Riot Is This Hyperreal? Atari Teenage Riot jakby dorośli. „Nastoletni” zgiełk odchodzi na tej płycie w niepamięć. Owszem, jest niegrzecznie i nierówno, ale wszystko jakby bardziej poukładane, z większą dbałością o szczegóły. Taki stan rzeczy objaśnia w wywiadzie Alec Empire, ponoć nie chodzi tu o proces starzenia się, więc ten argument odkładam na półkę. Nowa płyta brzmi tak, jakby rewolucja z ogarniętych zamieszkami ulic przeniosła się w głęboką konspirę. W podziemiu ATR debatują, co robić dalej z chylącym się ku upadkowi światem. Niech nie zmyli Was energiczne, singlowe „Activate” - ten album aż topi się w mroku. Znany z poprzednich dokonań ATR krzyk przechodzi często w melodeklamację lub szept. Częsty minimalizm w warstwie muzycznej przenosi akcent na treść. Teksty nie brzmią
typowo piosenkowo, bardziej przypominają wycinki z artykułów konspiracyjnej prasy. Nie piszę tego jednak z przekąsem – zespołowi nie można odmówić racji. Na tej płycie usłyszysz wszystko, co sam chciałbyś powiedzieć, jednak zazwyczaj się boisz. Nie zmienia to faktu, że pasowałoby pozbawić kompozycji odrobiny uwierającego patosu. Pewnie wielu zada sobie pytanie: „po co nam Alec Empire i Atari Teenage Riot, kiedy mamy inne, nowe zespoły?”. I to często grające równie ekstremalnie jak Health czy Crystal Castles. Na to pytanie musicie sobie odpowiedzieć sami, ja ze swojej strony zapewniam - nie chodzi tylko o sentyment.
przeszło obok, nie zauważyłem, że było
dla wytrwałych
TEKST: Marcel Wandas
rozczarowanie
Austra Feel It Break „Darken Her Horse” niczym Ladytron, „Beat And The Pulse” niczym Depeche Mode, „Shoot The Water” niczym Kate Bush. Na pewno można się doszukać jeszcze większej ilości porównań. Przed premierą „Feel It Break” Katie Stelmanis zwróciła uwagę świetnym singlem „Lose It” jego electropopową melodią i zabawą potężną skalą swojego głosu. Spore oczekiwania wobec debiutanckiej płyty zostały spełnione. Pierwszy album tria z Toronto to jedenaście utworów, z których niemalże każdy nadaje się na mały krążek. Piosenki są oparte na rytmicznych, syntezatorowych melodiach oraz nieskomplikowanym bicie, którego trudno jednak nazwać stricte dyskotekowym. Dowód na znakomite wykorzy-
stanie instrumentów klawiszowych widać w rewelacyjnej kreacji zimnego nastroju (poprzez monotonny pochód pianina) w zamykającym album „The Beast”. Chłodny, nowofalowy sos, w którym pływają wszystkie kompozycje z „Feel It Break”, nadaje całości spójnego charakteru, pomimo faktu, że płyta jest raczej zlepkiem przebojowych piosenek. Ciekawe jak zespół radzi sobie z takim repertuarem na żywo? Okazja do tego przytrafi się już wkrótce - w połowie czerwca grupa zawita na dwa koncerty do Polski.
gwóźdź do trumny
smaczny deser
TEKST: Witek Wierzchowski absolutnie odkrywcze
44 Electric Nights
The Antlers Burst Apart Jeśli wczesna twórczość The Antlers była ich swoistym „Pablo Honey”, a trzeci album zarysował duży potencjał niczym „The Bends”, to „Burst Apart” można śmiało nazwać dumnym wkroczeniem zespołu w erę „komputerową”. Wokalista Peter Silberman wraz z kolegami znalazł złoty środek godzący eksperymentalne, poszukujące podejście z piosenkową przystępnością materiału. Udało się więc coś, co Radiohead stworzyli w czasach, kiedy jeszcze starali się grać muzykę. Połowę czwartego krążka Amerykanów stanowią natchnione, pełne pasji deampopowe hymny („No Widows” czy „Rolled Together”), które emocjonalne apogeum osiągają dopiero w niesamowitym, końcowym „Putting The Dog To Sleep”. Wolniejsze, rozmarzone momenty „Burst Apart” swą strukturą i sposobem budowania napięcia przypomi-
nać mogą bardziej liryczne oblicze Menomeny z Brentem Knopfem przy mikrofonie. Opozycją do tego muzycy z Nowego Jorku uczynili bardziej standardowe piosenki, zaśpiewane charakterystycznym wysokim głosem Silbermana, który w skrajnych przypadkach budzi skojarzenia z falsetowym obliczem Wild Beasts. Lekkość tych zwyczajnych-niezwyczajnych kompozycji w stylu „French Exit” lokuje je gdzieś obok szybujących pejzaży mniej znanych kolegów z Odawas. Rachityczne, sypialniane brzmienie „Hospice” odeszło do lamusa, a produkcja albumowej „czwórki” wyraźnie pokazuje, że ktoś tutaj zainwestował ciężko zapracowane pieniądze w nowe studio nagraniowe. The Antlers stworzyli album udanie kontynuujący wcześniejszą filozofię gry, a jednocześnie wkroczyli na nowe dla siebie terytorium oraz zupełnie inny, lepszy i niedostępny dla pozostałych poziom.
TEKST: Kamil Białogrzywy
Battles Gloss Drop Muzycy nowojorskiego Battles grający na debiutanckim „Mirrored” w szklanym sześcianie, opuścili na „Gloss Drop” to przedziwne, klaustrofobiczne lokum. Mimo że proces nagraniowy był dla zespołu istną drogą krzyżową, obecne wcielenie kapeli jest równie eksperymentalne, co „radosne”. Wakat na stanowisku „żywego samplera” w postaci Tyondaia Braxtona Amerykanie uzupełnili wokalnymi kolaboracjami. Matias Aguayo ubarwia swoistą „nowojorską tropicalią” singlowe „Ice Cream”, „My Machines” to industrialny popis Gary’ego Numana, w „Sweetie & Shag” Kazu Makino wraca do swych alternatywnych korzeni, natomiast w mocno eksperymentalnej końcówce płyty szamańskie modły odprawia Yamantaka Eye, znany z japońskiego Boredoms. Jak podkreślają sami twórcy, głównym założeniem było zachowanie indywidualnego charakteru tymczasowych współpracow-
ników, bez usilnego dostosowania ich do własnej muzycznej wizji. Ta misja akurat zakończyła się sukcesem, jednak to tylko jedna wygrana bitwa, nie gwarantująca wcale ostatecznego zwycięstwa. „Gloss Drop” to płyta, której łatwiej słuchać, niż o niej mówić. To też album strasznie nierówny - obok fantastycznych gatunkowych crossoverów pojawiają się tu zupełnie niepotrzebne wypełniacze (pięciominutowy tryptyk „Dominican Fade”, „Toddler” i „Rolls Bayce”). Najlepsze minuty mijają nie podczas gościnnych popisów gwiazd, lecz w trakcie fantastycznych battles’owskich standardów - „Africastle” czy jednego z najlepszych w ich dorobku kawałka, „Futury”. Jak na tak dużą presję, na którą nałożyły się osobiste problemy i kadrowe przetasowania, członkowie Battles wybrnęli z tej próby obronną ręką. Jednak od ponadprzeciętnych jednostek wymaga się rzeczy szytych na miarę własnego talentu - „Gloss Drop” takową niestety nie jest.
TEKST: Kamil Białogrzywy
Beastie Boys Hot Sauce Committee Part 2 Choć funkcjonują na scenie od 30 lat, płyta „Hot Sauce Committee Part 2” jest dopiero ósmym albumem w karierze Beastie Boys. Zasada „rzadko, ale dobrze” sprawdza się za każdym razem, choć tym razem czteroletnią przerwę między kolejnymi płytami wymusiła choroba Adama Yaucha. MCA wciąż walczy z rakiem, ale czuje się już na tyle dobrze, że mógł wrócić do muzykowania. Nie dajcie się zmylić umieszczonemu w tytule indeksowi „2” - nowy album Beastie Boys pierwotnie nosił tytuł „Hot Sauce Committee Part 1”. Premierę krążka zapowiedziano na 15 września 2010 r., znaliśmy już tracklistę i okładkę, dużo lepszą od obecnej. Zespół zdecydował, że nie wyda pierwszej części, ale od razu drugą, przy czym w rozpisce znajdują się te same piosenki,
co wcześniej. Co ważne - w większości bardzo dobre. Bez względu na to czy mamy do czynienia z klasycznym do bólu rapem („Make Some Noise”), czy podlanym dubem kawałkiem („Don’t Play No Game That I Can’t Win” z gościnnym udziałem Santigold), Beastie Boys potwierdzają wysoką formę. Tradycyjnie znalazło się miejsce na kilka skitów, jest też funkowy, kapitalny „Multilateral Nuclear Disarmament” z przetworzonymi komputerowo wstawkami wokalnymi. Amerykańskie trio nigdy nie przejmowało się ograniczeniami gatunkowymi, po co więc mieliby zmieniać dobre przyzwyczajenia na stare lata? Czy premiera „Hot Sauce Committee Part 2” oznacza, że nigdy nie dostaniemy pierwszej części? Wszystko jest możliwe. W końcu Mickiewicz pisząc „Dziady” wykazał się osobliwym spojrzeniem na chronologię, więc Yauch (wszak też Adam) i koledzy też mogą.
TEKST: Maciek Kancerek
The Cars Move Like This Jest mało zespołów, które mogą się rozpadać i ponownie się jednoczyć nie wyglądając przy tym na krwiopijców. Po 24 latach przerwy The Cars wracają jak gdyby nigdy nic, bez zbędnych ceregieli takich jak wielkie trasy z przebojami, składanki, serie remasterów i firmowane swoimi nazwiskami produkty firmy Apple. Zresztą, „Move Like This” brzmi jakby żadnej przerwy nie było, a nawet zdaje się być logicznym kontynuatorem wczesnego, bliższego rocka, niż synthpopu brzmienia zespołu. Wraca kinksowe riffowanie z newwave’owym nerwem, chwytliwe refreny, klasyczne klawiszowe
zagrywki. Energią i wyczuciem mogliby obdarzyć prawdopodobnie kilka młodszych zespołów parających się power popem. I może powinni, bo to dziwne, że debiutujący 35 lat temu zespół ma więcej werwy niż popadające coraz bardziej w AOR melancholię składy typu The New Pornographers czy The Rentals, wydające się kiedyś godnymi kontynuatorami spuścizny The Cars. Pozostaje mieć nadzieję, że ktoś pod wpływem „Move Like This” sięgnie po resztę ich dyskografii i nagra coś przynajmniej na poziomie zespołu w wersji z 2011 roku. Bo jeżeli przyjdzie nam czekać na taki album kolejne 24 lata, to aż strach.
TEKST: Emil Macherzyński Electric Nights
45
Cass McCombs Wit’s End Wykonane w duecie z Karen Black „Dreams-Come-True-Girl” to jedna z najpiękniejszych folkowych ballad ostatnich lat. Kameralna, romantyczna, ujmująca swą prostotą – jankeska odpowiedź nieco mniejszego kalibru na „Lazy Lane Painter Jane”, do którego wykonania Belle & Sebastian zaprosili gustownie zachrypniętą Monicę Queen. Cass McCombs potrafi czasem pięknie smęcić. Jednak jego głównym problemem jest to, iż nie mogąc się pochwalić ani wrażliwością Sufjana Stevensa z okresu „Seven Swans”, ani chociażby wizjonerstwem wczesnego Devendry Banharta, łatwo i bez słowa sprze-
ciwu wpisuje się w banalny schemat melancholijnego chłopaka z gitarą. Nawet Jeremy Jay ze swoim lekko psychodelicznym charakterkiem nie jest tak przeciętny, jak starszy od niego McCombs. Co z tego, że „County Line” to folk w wydaniu haute couture – najwyższego sortu, elegancko skrojony, a „Hermit’s Cave” to piękna, skrajna, minimalistyczna Americana, skoro w całości „Wit’s End” najlepiej spełnia się w roli sympatycznego środka nasennego? Na tej płycie Cass McCombs w dalszym ciągu nie wydostał się z meandrów ospałości. Może następnym razem?
TEKST: Kasia Wolanin
The Cave Singers No Witch Założony przez byłego basistę Pretty Girls Make Graves Dereka Fudesco zespół The Cave Singers to kolejny folkujący skład starający się odświeżać tradycję korzystając z nowszych środków. Oczywiście daleko jest do łączenia tej muzyki z dubstepem, ale trzeci album „No Witch” ładnie adaptuje wzorce wyciągnięte z płyt takiego choćby Wilco czy sceny Elephant 6. Jest folk,
jest Ameryka, ale też otwartość aranżacji na chociażby wolno sączące się gitarowe plamy w tle, bliższe rozmarzonej estetyce shoegaze. Największe wrażenie robi „Outer Realms” - spokojnie płynący psychodeliczny utwór w stylu Georga Harrisona. Jeżeli komuś folku z rockową dynamiką nigdy dość, na pewno będzie zadowolony z tego albumu. Reszta świata może mieć problemy z potraktowaniem krążka The Cave Singers jako czegoś więcej niż przyjemnego szumu w tle.
TEKST: Emil Macherzyński
Chad VanGaalen Diaper Island W poprzednim numerze „Electric Nights” wieszczyłem songwriterowi z Calgary ponowny powrót do pozycji wyprostowanej z przysiadu, jaki ten wykonał miesiąc temu na przeciętnej EP-ce. Nie do końca udana „Your Tan Looks Supernatural”, poprzedzająca pełnowymiarowy album, miała uzyskać status nic nieznaczącej ciekawostki. Jak się jednak okazuje, zmiana brzmieniowego wizerunku nie jest chwilowym testem własnej kreatywności, bo na „Diaper Island” Chad raczej idzie za ciosem. Punktem wyjścia do czwartej płyty Kanadyjczyka należałoby uczynić drugi krążek jego krajanów z Women, który VanGaalen wyprodukował. Brzmienie „Public Strain” tak mu się najwidoczniej spodobało, że spróbował przeszczepić niezależno-gitarowe wzorce na grunt własnej twórczości. W konsekwencji tego dostajemy album, na którym ciężar położono w równym stopniu na dawną folkową
wrażliwość, co na alternatywne wykończenie. Co prawda opener może jeszcze przypominać mniej radiową wersję Band Of Horses, a najlepszy na krążku „Peace On The Rise” zestawia instrukcję „zrób to sam” a la Sebadoh z ciepłem melodii typowej dla kanadyjskiego artysty. Jednak to kawałki typu „Burning Photographs” (najlepiej wizualizujący zaistniałą zmianę) najdobitniej świadczą o obliczu tego albumu. Jest więc dość szorstko i brudno, często zgrzytliwie, hałaśliwie, chaotycznie, a nierzadko nawet dość psychodelicznie. Nie uświadczymy tu raczej przytulnych dźwięków banjo czy kruchych wokaliz wziętych z „Molten Light”. Jeśli ktoś gustuje we wczesnych latach dekady z dziewiątką z przodu, jak najbardziej powinien „Diaper Island” sprawdzić. Jeśli jednak mocno przywiązał się już do wcześniejszej odsłony twórczości tego sztandarowego artysty Sub Popu, może poczuć się lekko skonfundowany. Ciężki wybór.
TEKST: Kamil Białogrzywy
Does It Offend You, Yeah? Don’t Say We Didn’t Warn You Ewidentnie mają zamiłowanie do długich nazw. Brytyjczycy po wydaniu w 2008 r. debiutanckiej płyty „You Have No Idea What You’re Getting Yourself Into” powracają z albumem „Don’t Say We Didn’t Warn You” i weźmy ten tytuł do siebie, bo faktycznie jest przed czym ostrzegać. Dziesięć psychodelicznych kompozycji. Zbiór najbardziej irytujących, drażniących i znienawidzonych przez nas dźwięków - zgniatanie puszek, pisanie kredą po tablicy czy szczękanie zębami to nic w porównaniu do tego, co muzycy z DIOYY? wykombinowali w studiu. Na singiel grupa wybrała „We Are The Dead”, pierwszy utwór z płyty. Wokalista James Rushent uzasadniał ów krok w wy46 Electric Nights
wiadach mówiąc, że „Chodzi tu o reinkarnację i regenerację. Powrót zza światów. Dlatego wybraliśmy ten utwór (...) żeby pokazać, że wciąż żyjemy”. Trzeba przyznać, że wybrali trafnie, bo jest to bodaj najlepsza kompozycja na „Don’t Say We Didn’t Warn You”. Jeśli chodzi o cały materiał - właściwie ciężko powiedzieć, czego tu nie ma. Dance punk, synthpop, new rave, gdzieś pobrzmiewa indie rock, ba, pojawia się nawet hip-hop (w kawałku „Wondering” gościnnie wystąpił raper Trip)! Wszystko to tworzy muzyczny koktajl Mołotowa, który raz za razem wybucha powodując pękanie bębenków. Muzycy wbijają nam w czaszki śrubokręty i najwyraźniej świetnie się przy tym bawią. Tak, jest przed czym ostrzegać, co niniejszym czynię - oni zmiażdżą Wam mózgi.
TEKST: Martyna Zagórska
The Donkeys Born With Stripes Godnym podziwu jest to, ile wyobraźni potrafią włożyć Amerykanie w czasami niezbyt porywająco napisane utwory. The Donkeys są tego najlepszym przykładem. Produkcja jest bogata i ładna, pełna przeszkadzajek, klawiszy, gitarowych tuszów. Utwory mają ciekawe konstrukcje i dużo dynamiki. Jedyne czego brakuje, to choćby jednej melodii, która zostałaby w głowie na dłużej. Ból tym większy, że ten czerpiący garściami z wczesnego Modest Mouse
i The Kinks zespół dwoi się i troi, żongluje klimatami, naprawdę mocno się stara i wciąż nie udaje mu się wyjść poza najstraszniejsze słowo XXI wieku „schemat”. Jest to granie słyszane już setki razy, pozbawione jakiejś iskry geniuszu, niezbyt zajmujące. Co nie zmienia faktu, że choćby pod względem czysto studyjnym warto „Born With Stripes” posłuchać chociaż raz - żeby zobaczyć, jak nie mając zbyt wiele wypaść naprawdę przyzwoicie.
TEKST: Emil Macherzyński
Dutch Uncles Cadenza Nigdy nie podejrzewałem, że kiedykolwiek jeszcze dam się nabrać na typowy, grzywkowy indie rock z Wysp Brytyjskich. „Nigdy nie mów nigdy”, bo chociaż propozycja Anglików nie jest jakoś strasznie oszałamiająca, jej autorzy mogą chodzić z dumnie podniesionymi głowami. Jak się okazuje, „Cadenza” nie jest wcale debiutem zespołu, gdyż trzy lata temu grupa z Manchesteru zainicjowała swą płytową działalność 10-utworowym self-titled, które jednak ukazało się tylko i wyłącznie... w Niemczech. Jak przystało na zamożnych wujków z Holandii, Dutch Uncles raczą nas bogactwem melodii i matematycznym komplikowaniem ich na swój własny sposób. Dzieląc scenę z podobnymi stylistycznie Everything Everything, Brytyjczycy zaplatają melodyjne kokardki
niczym rewelacyjni Foals i wydaje się, że to właśnie do ich poziomu próbują równać. Za mało starań włożono jednak w urozmaicenie materiału, a co za tym idzie - za dużo tutaj jednostajności, tak obcej przecież ekipie z Oxfordu. Wypchnięcie poza margines autorów „Antidotes” nie jest więc jeszcze możliwe (na tak wczesnym etapie), ale kilka fragmentów płyty odsłania duże możliwości i przebojowy potencjał reprezentantów UK. Tytułowa „Cadenza”, „Dressage” czy przede wszystkim brawurowy „Zalo”, za sprawą swego kapitalnego feelingu obrazują, że „konkurencja nie śpi” i koledzy z Hot Chip mogą obawiać się rywali z krajowego poletka. Zwłaszcza, że sam Alexis Taylor ostatnimi czasy wydawał się lekko przysypiać i rozczarowywać.
TEKST: Kamil Białogrzywy
Elvis Deluxe Favourite State Of Mind Przed Elvis Deluxe stanęło w tym roku wbrew pozorom niełatwe zadanie potwierdzenia drugą płytą dość powszechnej opinii o dominacji zespołu na polskiej scenie stonerowej. Najwyraźniej presja w tym przypadku podziałała motywującą (albo nie była aż tak silnie odczuwana), bowiem „Favourite State Of Mind” może być modelowym przykładem, jak powinien wyglądać dojrzały następca obiecującego debiutu. Warszawskiej formacji udało się napisać i nagrać dwanaście naprawdę kapitalnych utworów, które na pewno przypadną do gustu fanom klasycznego hard rocka w odświeżonym, nowoczesnym wydaniu. Na krążku słychać wyraźne inspiracje największymi tuzami amerykańskiej sceny pustynnej – brzmienie gitar przypomina nieodżałowane Kyuss, motoryka niektórych kompozycji przywołuje echa wczesnego
Queens Of The Stone Age, a rockowe, bardzo melodyjne i wpadające w ucho refreny są jakby żywcem wyjęte z albumów Fu Manchu. O ile efekt przy tak charakterystycznych odniesieniach nie jest może wyjątkowo oryginalny w ujęciu globalnym, o tyle na rodzimym rynku wyróżnia się świeżością i (co tu dużo kryć) jakością. W przypadku Elvis Deluxe każda opinia poprzedzona sformułowaniem „jak na polskie warunki” byłaby zresztą krzywdząca. Podobno „królowa jest tylko jedna”, a odwołując się swoją nazwą do imienia legendarnego króla rock ’n’ rolla, muzycy tego zespołu być może chcą niejako zaznaczyć, że także wśród mężczyzn nie ma prawa być w naszym kraju więcej koronowanych głów. I trzeba przyznać, że mają w ręku wszystkie atuty, ażeby taką deklarację zamienić z aroganckiej w naprawdę racjonalną.
TEKST: Przemysław Nowak
EMA Past Life Martyred Saints Temu albumowi brakuje jedynie przebojowego singla. Gdyby takowy posiadał, o Erice M. Anderson usłyszałoby duże większe audytorium niźli rzesza krytyków zachwycająca się „Past Life Martyred Saints” po obu stronach Wielkiej Wody. EMA bowiem zachwycać potrafi. Pierwszy w zestawie „Grey Ship”, powoli rozwijający żagle, aby około szóstej minuty wybuchnąć wcale nie tak oczywistym gitarowym zakończeniem i marynistyczno-folkowymi wstawkami smyczków, to przykład nieszablonowych pomysłów artystki. Podobnie zaskakująca jest „California” - z zahaczającym o melorecytację wokalem, snującą się aranża-
cją i pianistycznymi akordami, uzupełniającymi tekst portretujący Niedźwiedzi Stan. Lirycznie opis jest prześwietny, a nawiązanie do kontrowersyjnego przepisu regulującego sytuację osób chorych psychicznie doskonale przeplata się z autorefleksyjnym komentarzem do rzeczywistości. Równie potężne wrażenie robi quasi-punkowy, uzupełniony kwasowym klipem „Milkman”. EMA udowadnia, że doskonale czuje się zarówno w zgiełku przesterowanych gitar („Butterfly Knife”), jak i nastrojowych balladach („Breakfast”). Jednak największymi atutami „Past Life Martyred Saints” są surowy klimat całej płyty oraz liryki czyniące z albumu bardzo osobiste dzieło. Debiut roku? Jak najbardziej.
TEKST: Witek Wierzchowski Electric Nights
47
The Flaming Lips Gummy Song Skull EP Na swoich tegorocznych albumach The Flaming Lips zdają się być bardziej zainteresowani formą wydania, niż muzyczną treścią. Po utworze na 12 iPhone’ów i dostępnej w dwóch sklepach winylowej EP-ce z Neon Indian przychodzi nowe wydawnictwo w miesięcznej serii - „Gummy Song Skull”. Jest to naturalnych rozmiarów czaszka stworzona z żelkowych misiów, w mózg której włożony jest pendrive z czterema premierowymi utworami. Zawartość muzyczna sprowadza się do psychodelicznego improwizowania - jest ha-
łaśliwie i transowo, blisko świetnego albumu „Embryonic”. Niestety, blisko tylko estetycznie, bo te krautrockowe, wolne formy nie są zbyt zajmujące i wypadają blado w porównaniu z poruszającymi się w podobnych klimatach zespołami pokroju Magic Lantern. Na całym wydawnictwie najlepiej prezentuje się nawiązujące trochę do berlińskiego okresu Davida Bowiego „Walk With Me”, które daje nadzieję, że może w końcu jakość zawartości dorówna jakości opakowań. Bo na chwilę obecną panowie dobrze się bawią, a dla nas pozostaje jedynie zadziwienie nad ich kreatywnością w dziedzinie designu.
TEKST: Emil Macherzyński
Friendly Fires Pala Nowa płyta Friendly Fires jest dokładnie taka jak jej okładka - dynamiczna i kolorowa. Papuga za moment wzbije się do lotu i zabłyśnie w pełnym słońcu. Ilustrację z cover artu można śmiało interpretować jako rozwijanie skrzydeł. Brytyjczycy bazują na motywach z debiutanckiego krążka, ale są dużo odważniejsi, pewniejsi siebie i... po prostu lepsi. „Pala” to spełnienie marzeń imprezowych hipsterów. Zimne, nowofalowe motywy korespondują z nowoczesnym dance punkiem („Hurting”) tworząc idealny soundtrack do konsumpcji drinków z palemką, przy „True Love” tupniemy nóżką, za to w trakcie piosenki tytułowej zamkniemy
oczy i wystawimy twarz na słońce. „Pala” urzeka zwartą formą, poszczególne piosenki tworzą przemyślaną całość. To z jednej strony dobrze, ale z drugiej, Friendly Fires nagrali mało uniwersalny materiał - ta płyta nie ma szans obronić się późną jesienią, nie wspominając o zimie. Tym bardziej korzystajcie z niej teraz. Tytułowa „Pala” to wyspa z powieści Aldousa Huxleya. Wyjątkowość jej mieszkańców (barwnych papug) opierała się na nieustannym podszeptywaniu ludziom dobrych wiadomości. Utopijna Pala na zawsze pozostanie poza naszym zasięgiem, ale dzięki nowemu wcieleniu Friendly Fires usłyszymy wyłącznie przyjemne rzeczy.
TEKST: Maciek Kancerek
FUNERAL PARTY THE GOLDEN AGE OF KNOWHERE Sporo ludzi czekało na ten debiut, długo i cierpliwie. No i co z tego mają? Imprezę stulecia! Jest głośno, brudno i tanecznie. Dużo hałasu, ale na pewno nie o nic. Nie ma, po prostu nie ma, po prostu za nic w świecie nie ma takiej opcji, żeby przy tej płycie nie potańczyć. Tyle energii nie mają wszyscy uczestnicy „You Can Dance” razem wzięci. Ekipa z Los Angeles jedzie po bandzie - gitarowo, ostro, krzykliwie. Wystarczy posłuchać pierwszego utworu z płyty („New York
City Moves To The Sound Of L.A.”), żeby wiedzieć o czym mowa. Z pasją szarpane struny, ostro pracująca perkusja i wokal, który w zasadzie załatwia sprawę - nad wyraz ekspresyjny Chad Elliott to atut numer jeden. Krzyczy niebywale, ale taki krzyk jest tu jak najbardziej na miejscu. Nie sposób nie zapamiętać też „Postcards From Persuasion” czy „Finale”. Generalnie od przebojów kręci się w głowie, melodie same się nucą, a rytmy pulsują pod czaszką. Nic dodać, nic ująć. Te piosenki podcinają nogi. Czysta brawura!
TEKST: Martyna Zagórska
Gang Gang Dance Eye Contact Z pozycji erudycyjnych eksperymentatorów, którzy dumnie pochwalić się mogą zwycięstwem w wyścigu o tytuł płyty roku w niejednym miejscu, Gang Gang Dance transferują się do krainy niebotycznej chwytliwości. Z bezbłędnością najznakomitszego snajpera celują w słuchacza ogromem skończonych kompozycji, w których hook leży na hooku. Nie ma miejsca na eksperyment, pojawiają się perfekcyjne piosenki, dopieszczone pod każdym możliwym względem. „Eye Contact” bezczelnie żeruje na basach, perkusyjnym rytmie, rave’owej indie elektronice, orientalnych dusznościach. Nie przytłacza ogromem kompozycyjnej doskonałości od razu. „Glass Jar” to psychode48 Electric Nights
liczny pomost między „Saint Dymphna” a najnowszym krążkiem - rozłożona na blisko 12 min. wariacka suita hałasu, techniki i humanizmu. Największy bodaj przebój na albumie, „MindKilla”, zdmuchuje w zasadzie okruszki pamięci o rodzeństwie Dreijerów z okresu świetności The Knife. Jeśli ktoś myślał, że poza chłodną, roztańczoną, momentami bollywoodzką melodyką Gang Gang Dance niczym już nie zaskoczy, kolektyw z lekkością rasowej baletnicy serwuje dwa bezpretensjonalne ukłony w stronę prince’owskiego popu („Romance Layers”, „Sacer”). I tym samym nowojorczycy pieczętują fakt, iż znów nagrali rewelacyjny album, pozostawiający w tyle nawet tych kandydatów do miana płyty roku, którzy swojego krążka jeszcze nie wydali.
TEKST: Kasia Wolanin
The Get Up Kids There Are Rules Mocno wyrośnięte już dzieciaki z Kansas powracają po kilku latach przerwy, jak sama nazwa płyty wskazuje - doskonale zdając sobie sprawę z zasad panujących na muzycznej scenie. Decydując się na comeback w takim momencie muzycy sporo zaryzykowali. Bo oto autorzy najlepszych młodzieżowych albumów ever silą się na nowy start mając na karku grubo ponad trzydziestkę. Czy w takim razie dalsze pisanie wyłącznie słodkich melodii, łamiących serca ballad i powerpopowych przebojów może wchodzić w grę? Na „There Are Rules” nie ma już tak klasycznie konstruowanych kawałków. Klawisze nie pełnią dłużej roli cukierkowych ozdobników, zamiast tego pełnoprawnie biorą
udział w konstruowaniu kompozycji całkiem zmieniając swój charakter. Za ich sprawą, a także często przytłumionych gitar oraz mechanicznej rytmiki, budowane są misterne, klimatyczne i o wiele poważniejsze twory niż dotychczas im się to zdarzało. Oczywiście, Matt Pryor to chłopak z naturalnym darem do wymyślania piosenek, dlatego chcąc nie chcąc nadal często bywa melodyjnie („Automatic”, „Shatter Your Lungs”), a kawałki takie jak „Rally Round The Fool” czy „Keith Case”, łączące chwytliwość z kombinowaniem, stary styl z nowym, jawią się najlepszymi momentami krążka. Tym wydawnictwem udało się piątce z Kansas wpasować w oczekiwania fanów unikając zarazem bycia karykaturą siebie sprzed lat. Co tu dużo gadać, cwani są.
TEKST: Łukasz Zwoliński
Girls Names Dead To Me Irlandczycy z północy wydając rok temu całkiem ciekawy singiel „Don’t Let Me In” automatycznie skupili uwagę wytwórni Captured Tracks na swych garażowych licach. Debiut kapeli z Belfastu to przykryte gothpopową surowizną szkice, które bardziej pasują do spowitych pajęczyną amerykańskich klubików, niż na jakiekolwiek listy przebojów. Dziewczęce Imiona mają jednak mizerne szanse na komercyjny sukces na miarę brytyjskich rówieśników. Są zbyt antymedialni, choć garaż, z którego wyszli, przerobiony jest prawdopodobnie na dość luksusowy salon, bo prymitywne brzmienie „Dead To Me” wydaje się tylko kreacją. Lekcja z post-punkowej klasyki została odrobiona rzetelnie - wokal mrozi wystarczająco chłodną jak na swoją stylistykę temperaturą, gitary są odpowiednio podcięte. Każdy z kawałków kończy się zanim na dobre się
rozkręci (tylko dwie piosenki łamią magiczną barierę trzech minut), a skondensowana całość kończy się po upływie pół godziny. Trochę martwi brak większej inwencji w forsowaniu indywidualnych pomysłów, ale jeśli zespołom pokroju Crystal Stilts czy Beach Fossils udało się przeciągnąć krytyków na swoją stronę, dlaczego tego samego nie mieliby uczynić Girls Names? Amerykanie ze Smith Westerns pokazali zresztą na swoim drugim krążku, że muzyczne dojrzewanie czasami przybiera niecodziennie szybkie tempo, a brzydkie kaczątko w okamgnieniu przeistacza się w łabędzia. Na myspace’owym profilu GN można zresztą napotkać ciekawą przeróbkę głównego tematu z serialu „Twin Peaks” - członkowie irlandzkiej kapeli powinni więc wiedzieć, że sowy też przecież nie są tym, czym się wydają.
TEKST: Kamil Białogrzywy
Guillemots Walk The River Czy ktoś wie co się stało z Guillemots? Ich debiut uwielbialiśmy chyba wszyscy. Tamte piosenki były pełne rozmachu, szalenie melodyjne, bogate w instrumenty i fascynujące na poziomie ich aranżacji. Po „Through The Windowpane” pozostało dziś jedynie nostalgiczne wspomnienie. W porównaniu do pozbawionego ikry, flegmatycznego i po prostu nieudanego „Red”, najnowszy album Brytyjczyków jest już krokiem w lepszym kierunku. Na „Walk The River” Guillemots znów sięgają po bombastyczne instrumentarium,
które tak pokochaliśmy kilka lat temu, najładniej brzmiące tym razem chyba w otwierającym album utworze tytułowym. Starają się trochę eksperymentować („Tigers”, „I Must Be A Lover”), choć wychodzi im to ledwie przeciętnie. W dwóch najdłuższych kompozycjach na „Walk The River” muzycy robią się zaś nieznośnie patetyczni. Jest trochę lepiej niż poprzednio, jednak w dalszym ciągu Fyfe Dangerfield i spółka są cieniem samych siebie sprzed lat. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, iż musi w szeregach Guillemots zajść jakaś totalna rewolucja, by ich muzyka znów potrafiła wzbudzać pozytywne emocje.
TEKST: Kasia Wolanin
Joan Of Arc Love Life Jeżeli ograniczyć się tylko i wyłącznie do studyjnych wydawnictw Tima Kinselli pod szyldem Joan Of Arc, „Love Life” będzie już jedenastym z nich. Cóż nowego może przynieść twórczość zespołu na takim etapie? Nowego może i niewiele, ale starego i dobrego już jak najbardziej. Usłyszymy tu dźwięki odpowiednie niemal dla każdego stadium działalności JOA, które w przeciwieństwie do takiego „Flowers” odnajdują wspólny mianownik, gładko składając się na całkiem zwartą całość. A więc obok rozwlekłego math rocka pojawia się mnóstwo charakterystycznie brzdąkanych melodii, szczypta entuzjastycz-
nych piosenek jak i awangardowego mroku. Lekkie, nieskrępowane muzykowanie pierwszych dwóch albumów spotyka się z ekscentryzmem czasów „In Raped Fantasy And Terror Sex We Trust”, okrzepłość stylu utartego przez lata mija się z nieustannymi, choć skromnymi próbami wprowadzania novum. Chwali się także to, że tym razem Kinsella z przyjaciółmi (pod okiem Steve’a Albiniego) posiedzieli przy albumie dłuższą chwilę stawiając na dokładność i dopracowanie, co przecież nie zawsze było u nich normą. Nawet jeśli zrobili się trochę przewidywalni, to w takich barwach jest im do twarzy.
TEKST: Łukasz Zwoliński
Electric Nights
49
Kevin Greenspon Ad Seg Dobijający do swojego ćwierćwiecza Kalifornijczyk Kevin Greenspon jest jednym z najbardziej produktywnych muzyków z jakimi się spotkałem. Wliczając albumy nagrane z innymi artystami, od 2008 r. wypuścił na rynek ponad 30 wydawnictw na CD, winylach i kasetach. Najnowsze, „Ad Seg”, ukazało się tylko w tym ostatnim formacie. Zamyka ono coś na kształt kasetowej trylogii elegijnego, gitarowego ambientu, na którą składają się jeszcze wydane
w zeszłym roku „Rose Window” i „Unveiling”. Mini album rozpoczyna długi, dziewięciominutowy utwór z dużą ilością przeciągnięć, zaraz po nim następuje śliczna miniaturka i wszystko kończy się wspaniałym „Lock And Seam Trajectory”. Jest to melodyjny, wyrazisty, pełen tęsknej atmosfery utwór z pogranicza wczesnego Bibio i Boards of Canada. Wypełniają go przenikające się i z każdym kolejnym powtórzeniem narastające gitarowe arpeggia, które kulminują zatopionym w tle hałasem. Zdecydowanie jedno z najpiękniejszych wydawnictw tego roku.
TEKST: Emil Macherzyński
Lamb 5 Najpierw koncertówka, teraz nowy album studyjny. Legenda trip hopu wraca z wielką pompą i co najważniejsze, z ogromną klasą. Wybuchowy refren „Build A Fire” zachwyci publiczność na całym świecie - majestatyczny i potężny, ale jednocześnie wolny od nadętego patosu, zjawiskowa rzecz. W „Existential Itch” Barlow i Rhodes karmią słuchacza bujającym soulem, zaś atmosferyczny „Wise Enough” urzeka niespotykaną głębią. Aż trudno uwierzyć, że to tradycyjne stereo. Kolejną perełką jest arytmiczny, przesterowany „She Walks”, wywołujący konwulsyjne odruchy. „5” uzależnia, pochłania bez
reszty. Ciepły głos Lou Rhodes delikatnie unosi się nad falami chłodnych beatów - tęskniliśmy za takim jej wcieleniem. Choć wokalistka dobrze odnalazła się w akustyczno-folkowym repertuarze solowym, artystyczny dom Rhodes jest w Lamb, obok elektronicznego magika Andy’ego Barlowa. Tylko taka konfiguracja gwarantuje niezapomniane przeżycia. Dzięki nowej płycie artyści otarli się o absolut. Na tym krążku nie ma ani jednego zbędnego dźwięku. Lamb od pierwszej nuty trzymają słuchacza za serce wywołując poruszenie, uśmiech, łzy. Czego nie ma na „5”? Na pewno hitu na miarę „Gabriel”. Ale taką piosenkę pisze się tylko raz w życiu.
TEKST: Maciek Kancerek
Loaded The Taking „Nienawidzę swojego głosu. Kiedy mam się odezwać, robi mi się głupio” odważna deklaracja, przynajmniej jak na wokalistę. Słowa wypowiedziane przez Duffa McKagana dwa lata temu dziś mogą być już nieaktualne, bowiem muzyk znany wcześniej głównie jako basista Guns n’ Roses czy Velvet Revolver śpiewa aktualnie dużo lepiej, niż na poprzedniej płycie „Sick”. O ile dotychczasowe wydawnictwa Loaded zwracały uwagę głównie w związku z osobą Duffa, o tyle w przypadku „The Taking” można śmiało pokłonić się przed muzyką. Co się zmieniło? Przede wszystkim Loaded nie brzmi już jak garażowa odskocznia znanego lidera, ale solidny, hardrockowy band. Szorstką, ale męczącą produkcję zastąpił bardzo konkretny i mocny sound. Kapela Duffa na dobra darowała sobie knajpiane granie, przymierzając się do
podboju średnich i dużych klubów. Kompozycje zyskały na przebojowości, czego najlepszym dowodem są „Indian Summer” czy utrzymany w klimacie płyt Foo Fighters „Dead Skin”. W „Lords Of Abbadon” Loaded brzmi tak potężnie, jak nie przymierzając Anthrax w czasach „Sound Of White Noise”. Muzycy Velvet Revolver zdementowali niedawno plotki o rozpoczęciu współpracy z Coreyem Taylorem (Slipknot, Stone Sour), więc nieprędko doczekamy się nowej płyty kapeli. Na kolejny krążek Guns n’ Roses też nie ma co liczyć. Biorąc pod uwagę tempo prac Axla Rose, następcy „Chinese Democracy” nie ma sensu wypatrywać wcześniej, niż za 15 lat. Również Slash nie należy do tych, którzy śpieszą się z wydawaniem albumów, więc z całego okołogunsowego środowiska pozostaje nam „The Taking” będące jedną z najbardziej pozytywnych niespodzianek pierwszego półrocza 2011.
TEKST: Maciek Kancerek
Lykke Li Wounded Rhymes „Jak te dzieci szybko rosną!” - chciałoby się powiedzieć po przesłuchaniu nowego albumu Szwedki mając w pamięci jej debiut sprzed trzech lat. Bo (w przeciwieństwie do „Youth Novels”) na „Wounded Rhymes” główną rolę odgrywa niezwykła dojrzałość 25-letniej artystki. W zasadzie jedynym punktem wspólnym obu wydawnictw jest producent - Björn Yttling znany z tria Peter Bjorn and John. Mamy tu różnorodny zestaw dziesięciu utworów, z których przebija inspiracja latami 60. Sporo żeńskich chórków, klawiszy, gitar i bębnów. Ambitne kompozycje poruszają za sprawą przepełnionego smutkiem wokalu Lykke Li.
50 Electric Nights
Melancholia towarzyszy nam od pierwszej do ostatniej minuty, co nie znaczy, że znajdziemy tu wyłącznie wolne i rozwlekłe ballady. Płyta jest stosunkowo eklektyczna - obok nostalgicznych piosenek takich jak „I Know Places” czy „Silent My Song” spotykamy też solidną porcję gitarowego indie buntu (wystarczy posłuchać „Rich Kids Blues”) oraz wiele intrygujących tanecznych rytmów jak choćby w singlowym „Get Some” czy rozpoczynającym album „Youth Knows No Pain”. Szwedka doskonale wie, czego chce, pozostaje przy tym odważna i bezkompromisowa. Jest na „Wounded Rhymes” w czym wybierać i do czego wracać.
TEKST: Martyna Zagórska
Moby Destroyed Pierwsza wiadomość: Moby wydał kolejną płytę. Druga: trasa promująca „Destroyed” zahaczy o Polskę. I o ile z tej drugiej wieści trzeba się cieszyć, o tyle z tej drugiej wyniknęło spore rozczarowanie. Z każdą kolejną płytą Moby spycha samego siebie na coraz bardziej peryferyjną pozycję. Jeśli oczekujecie powrotu do przebojowych płyt „Play” czy „Hotel”, będziecie srogo zawiedzeni. Znowu. Moby od kilku lat z determinacją penetruje ambientowe okolice całkowicie stawiając na minimalizm. Fakt, jeszcze na poprzednim albumie taka formuła funkcjonowała sympatycznie i ciekawie, ale tym razem
wszystko rozmywa się przez brutalny brak intrygujących pomysłów. Ciekawe fragmenty można policzyć na palcach jednej ręki. Przerażająca większość to niestety popłuczyny po „Wait For Me”. Słuchając „Destroyed” zaliczymy bezbarwnną podróż przez Ukrainę („Sevastopol”), wynudzimy się przy „Stella Maris” czy „The Violent Bear It Away”. Za sprawą „Destroyed” Moby chciał oddać atmosferę samotnych poranków w hotelach. Materiał na płytę powstawał właśnie w takich warunkach. Moby, jego głowa i pokoje hotelowe w najrozmaitszych zakątkach świata. Według artysty - straszna nuda. Tylko po co zanudzać słuchacza?
TEKST: Maciek Kancerek
Okkervil River I Am Very Far Od pierwszych taktów zostałem wgnieciony w ziemię. Nie sprawiła tego jednak moja tendencja do lansowania twórczości Willa Sheffa i artystów nagrywających w barwach ulubionej wytwórni Jagjaguwar. Odpowiedzialnym za takie wrażenie był początek „The Valley”, marszowego utworu będącego jedną z najlepszych piosenek w dorobku Okkervil River. Zostałem przeniesiony w środek mrocznej opowieści, „gdzie bryza szumiąca w wierzchołkach sosen przeplata się ze śmiechem i krzykami flisaków, księżyc przemierza wiosenne niebo, a nasz przyjaciel leży krwawiąc przez krawat i marynarkę”. To tylko fragment historii traktującej o „the valley of the rock ’n’ roll dead”.
Teksański zespół porzucił ideę concept albumów, którą raczył słuchaczy od czasu „Black Sheep Boy”. Tym razem Will Sheff postawił na zwięzłą formę poszczególnych utworów, koncentrując się na indywidualnych aranżacjach. Z pewnością nie mamy do czynienia z jakąś wielką stylistyczną woltą, przesadą byłoby też twierdzenie, że piosenki z „I Am Very Far” wyruszą na podbój list przebojów. Najbardziej trafnym wydaje się rymowane porównanie, że środek ciężkości w twórczości Okkervil River przeniósł się w kombinacji folk-rock na drugi człon tej zbitki. Uwierzcie - nie posiadające słabych punktów, nieco odmienione oblicze zespołu na wielu listach podsumowujących ten rok zajmie miejsce na podium.
TEKST: Witek Wierzchowski
Pati Yang Wires And Sparks Pati Yang poszła w synthpop? Po pierwszych dźwiękach otwierającego nową płytę „Let It Go” faktycznie można odnieść takie wrażenie. Rzut oka na creditsy we wkładce i wszystko jasne - producentem „Wires And Sparks” jest Joe Cross, ten sam, który pracował przy debiucie Hurts. Po melancholijnym „Silent Treatment” i rozbujanym, miejscami tanecznym „Faith, Hope & Fury”, przyszła pora na krążek o delikatnie rockowym sznycie. W tle pobrzmiewają echa popularnej ostatnio I Blame Coco - wystarczy posłuchać singlowego „Near To God” czy „Hold Your Horses”. Drapieżne „Darling” przypomina o tym, że twórczość Pati Yang sprawdza się także na parkietach. Nie brakuje
naturalnie delikatnych, bardzo lirycznych fragmentów, które tak pięknie uzupełniały poprzedni album. Klasyczna ballada „Breaking Waves” wita dźwiękami akustycznych klawiszy, by potem zaskoczyć syntetycznym brzmieniem i dużą ilością smyków, całość prowadzi urozmaicona linia wokalna, w której Pati kłania się takim ikonom jak Kate Bush czy Tori Amos. „Wires And Sparks” jest w pewnym sensie powrotem Pati na łono ojczyzny. Choć materiał nagrywano w Manchesterze, jego genezy należy szukać w Warszawie. To właśnie tam Pati stworzyła (jak sama to określa) „serce albumu”. Pisząc o naszych towarach eksportowych często pomija się Pati Yang, kładąc olbrzymi nacisk na wódkę i kapele metalowe. Czas zrewidować poglądy.
TEKST: Maciek Kancerek
Secret Cities Strange Hearts Piękny, kolorowy cover art drugiego albumu Secret Cities stanowi tylko i wyłącznie barwną otoczkę dla zszarzałej albumowej mizerii. Debiutancki krążek „Pink Graffiti” niecały rok temu podbił swoim wdziękiem blogosferę spod szyldu alternatywy. Stało się tak za sprawą hiperprzytulnej porcji dźwiękowego ciepła, które emanując przyjaznym klimatem rodem z albumów Chada VanGaalena zawierało w sobie jednocześnie szczyptę radosnej, electropopowej zabawy. Niestety, melodyjna słodycz z debiutu niczym potraktowana wrzątkiem cukrowa figurka, uległa na „Strange Hearts” całkowitemu roztopieniu. W dalszym ciągu amerykański tercet z Fargo obudowuje
swoje psychodelizujące piosenki pokaźną warstwą brzmieniowego brudu, którego nadmiar w tym przypadku odwrócił uwagę muzyków od esencji, czyli ciekawych melodii. Dotychczasowy urok gdzieś wyparował, mimo że wokalna damsko-męska współpraca na linii Goakey-Parker próbuje w jakiś sposób przywołać ulotność „Pink Graffiti”. Bez rezultatów, z dala od dawnej błyskotliwości, gubiąc po drodze wszystkie atuty z przeszłości. Zamiast ociekających „sixtiesowym niepokojem” perełek, dostajemy utwory w klimacie trzeciorzędnych odrzutów The Ruby Suns (opener) czy kawałków rozmaitych nieistotnych kapel, jakich tysiące ukrywa się w czeluściach amerykańskich piwnic. Płyta zdecydowanie dla okładkowych estetów. I ludzi z nadmiarem wolnego czasu.
TEKST: Kamil Białogrzywy
Electric Nights
51
Thursday No Devolucion Zaskoczeni dojrzałym, doskonałym brzmieniem „No Devolucion” mogą być dziś jedynie ci, którzy do tej pory przebiegu kariery chłopaków z New Brunswick nie śledzili zbyt uważnie. Dla słuchaczy znających wszystkie dotychczasowe albumy Thursday nie ma tu najmniejszego powodu do zdziwienia. Geoff Rickly i jego mistrzowsko zgrana przez lata ekipa pozostawiali po sobie jedną znakomitą płytę za drugą, nieustannie podążając drogą naturalnego progresu. Ich najnowsze dzieło to kolejny fantastyczny efekt współpracy z producenckim geniuszem Dave’a Fridmanna i rzecz będąca swoistym ukoronowaniem okresu od „A City By The Light Divided” wzwyż. Ujawnia-
jący post-rockowe ciągoty split z Envy oraz poprzedni album „Common Existence” wydawały się zastawać Geoffa w najwyższej formie kompozytorskiej, tymczasem za sprawą „No Devolucion” okazuje się, że możliwości tego muzyka nadal nie da się do końca przewidzieć. Jakże kunsztownie prezentuje się „No Answers”, powalające zastosowaniem klawiszy, zawartymi emocjami, smutkiem i tęsknotą („No answers, No answers when you’re not around…” w końcówce). Jak majestatycznie i tajemniczo wybrzmiewa mroczne „A Darker Forest”. Jak ogromna głębia kryje się w pięknym „Sparks Against The Sun”. Wszystko to do obowiązkowego sprawdzenia. Nie dla fanów post-hc, post-rocka czy indie, ale dla każdego kto po prostu potrafi docenić wspaniałą i wartościową muzykę.
TEKST: Łukasz Zwoliński
tUnE-yArDs whokill Można by rzecz, że projekt tUnE-yArDs w 2009 r. zrobił błyskawiczną karierę. Kilka tygodni po premierze swojego debiutanckiego krążka Merrill Garbus podpisuje kontrakt z prestiżowym 4AD, które jego pierwszą płytę natychmiast niemalże re-edytuje. Niespełna dwa lata od tamtych wydarzeń Garbus już w glorii i chwale interesującej postaci niezal światka prezentuje swój kolejny album. „W h o k i l l” nie robi już takiego wrażenia jak świeży, bezpretensjonalny debiut tUnE-yArDs. Przy użyciu nieco kakofonicznych środków wyrazu Garbus
tworzy żywe, kolorowe piosenki żonglujące stylistykami, w których dostrzec można zainteresowanie hałaśliwym indie rockiem, hip-hopową spuściznę czy tętniące życiem afrykańskie rytmy. Esencją tej płyty jest singlowe „Bizness”, do którego niestety nie dorasta pozostała część niezłej skądinąd zawartości „w h o k i l l”. Stawiając na nie do końca przemyślany, łobuzerski i gówniarski eksperymentalizm, Merrill Garbus usytuował się w tym samym miejscu co Vampire Weekend, a szkoda, bo tUnE-yArDs zdradza predyspozycje, by być o wiele bardziej interesującym przedsięwzięciem.
TEKST: Kasia Wolanin
TURNIP FARM ALL THE TANGLED GIRLS Back to the 90s. Tak to sobie wymyślili. Przesterowane gitary, proste melodie, bezpretensjonalność - kwintesencja tego, co w rocku najlepsze. Takie rzeczy zagrały w głowach czterech ludzi wielbiących Dinosaur Jr. Brzmią po amerykańsku, ale są jak najbardziej polscy. Kuba Ziołek, Marcin Lokś, Tomek Sztrekier i Piotrek Brzeziński stworzyli zespół grający muzykę, jakiej w naszym kraju dziś brakuje. „All The Tangled Girls” to zbiór ośmiu kompozycji pełnych przyjemnie rzężących gitar i nieźle pracującej perkusji. Już kawałek otwierający płytę („Passover”) od razu wpada
w ucho. Podobnie jest np. z „Debonair” czy „Dazzling Reasons”. Mamy do czynienia z materiałem prawdziwie przebojowym, wszystko opiera się na tak naprawdę prostych pomysłach, nieskomplikowanych riffach i solówkach oraz czystej chęci gitarowego grania. Nie jest to ani wymagające, ani ambitne, ani tym bardziej odkrywcze. Ot, po prostu sympatyczne rockowe piosenki z elementami grunge’u, za którymi tęskniło pewnie spore grono słuchaczy. Podobno projekt muzyków z Wołowa i Bydgoszczy ma się skończyć szybciej, niż się zaczął, a muzycy mają w planach zaledwie kilka koncertów. Tak czy inaczej, dobrze, że pozostawią po sobie „All The Tangled Girls” – fajną pamiątkę.
TEKST: Martyna Zagórska
TWILITE QUIET GIANT Paweł Milewski i Rafał Bawirsz, czyli nasz pierwszoligowy duet akustyczny Twilite, drugim albumem wybija się na pozycję folkowego lidera, oddalając się od potencjalnej konkurencji o lata świetlne. Debiutancka płyta „Bits & Pieces” była bardzo dobra, zarówno według słuchaczy, jak i krytyków. Ale to co dostajemy na „Quiet Giant” jest prawdziwą ucztą dla fanów kameralnego brzmienia. Choć tym razem termin „kameralny” należy poszerzyć o przewijające się w tle bębny, instrumenty dęte czy też fortepian. Songwritersko bezapelacyjnie lepsi, muzycznie dojrzalsi, panowie pokazują prawdziwą klasę. Dwanaście niemalże intymnych kompozycji, a każda z nich wyda52 Electric Nights
je się wstydliwie opowiedzianą historią pełną małych sekretów i wielkich emocji. Zmuszona wybrać najlepszą wskazałabym (choć nieśmiało) „One Quiet Moment”. Pięknie rozwijają się także „Hopin’” oraz „Out Of Control”. Sentymentalizm w najlepszym wydaniu. Co bardzo istotne w tym gatunku – muzykom udało się uniknąć nudy, która często w przypadku podobnych płyt w pewnym momencie niestety się pojawia. Tu natomiast wiele zabiegów muzycznych zaowocowało utrzymaniem uwagi słuchaczy i pewnego rodzaju fascynacją tym, co płynie z głośników. Płyta jest piękna, ale nie w banalny sposób. Każdy z utworów stanowi niezbędny element zjawiskowej układanki, która daje nam optymistyczny obraz przyszłości folku w Polsce.
TEKST: Martyna Zagórska
on tour
Teatr Polski, Warszawa, 5.05.2011
Sufjan Stevens D M S tith
A mówią, że takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach... Minęły czasy, kiedy Sufjan wychodził na scenę z gitarą i nieśmiało nucił akustyczne piosenki. Obecnie, razem ze swoją imponującą ekipą, śpiewa, tańczy, świeci, lata. Teraz Sufjan jest w 3D, a Lady Gaga powinna brać z niego przykład.
B
ył i support, ale pamięta go pewnie zaledwie garstka obecnych. Wystąpił muzyk z USA o pseudonimie DM Stith. Akustycznie i sympatycznie. Krótko i mało pamiętliwie. W porównaniu ze 135-minutowym (!) show ekipy Sufjana, no cóż... Porównania nie ma. To była najprawdziwsza odyseja kosmiczna w 3D. Fluorescencyjne, multikolorowe stroje, imponujące maski, skrzydła z piór, konfetti z sufitu, rewelacyjne wizualizacje, przezroczysty ekran przed muzykami (dający wspomniany efekt 3D), mnóstwo instrumentów, deszcze meteorytów, inna planeta,
inny świat. Wszystko świeciło, wirowało, biło po oczach, było pięknie, kolorowo i żywo. A na środku Sufjan w roli egzotycznego ptaka czy też mieszkańca innego wszechświata raczył nas swoim głosem, wspomagany instrumentalno-wokalnie przez równie intrygujących muzyków. Uroczym uzupełnieniem był nieporadny, pełen nieskoordynowanych ruchów taniec Stevensa. Ocean dodatków nie zdominował na szczęście muzyki. Przeciwnie - dzięki temu była ona jeszcze bliższa, bardziej odczuwalna,
kompletna. Taki koncert wymaga niesamowitej precyzji i bardzo długich przygotowań. Organizacja była na najwyższym poziomie, za to wielkie brawa. Artysta promował ostatnią płytę, „The Age Of Adz”, ale przemknęło też kilka starszych hitów. Pomiędzy tanecznymi kawałkami muzyk umiejętnie wplótł te wolniejsze, pełne melancholii. Nikt spośród tłumu zgromadzonego na tę okazję w Teatrze Polskim nie mógł być rozczarowany. Daniem głównym okazała się niezwykle rozbudowana kompozycja „Impossible Soul”, która była połączeniem wielu gatunków,
rytmów i klimatów. Z electropopowego hitu, podczas którego Stevens w masce małpy i jego dwie koleżanki z zespołu wykonali obłędny taniec, rozsypując confetti i śpiewając z publicznością melodyjny refren „We can do much more together!”, przeszła ona w spokojną, folkową balladę. Był rzecz jasna i deser. Po rekordowo długich owacjach na stojąco Sufjan wrócił na scenę. Wróciła też jego urocza nieśmiałość, bo Stevens odarty z kostiumów i wszelkich scenicznych atrybutów to skromny muzyk o nieprzeciętnym talencie. Swoją wielkość potwierdził wykonując upragnione i wyczekiwane przez wszystkich „Chicago”. Po czym, totalnie wykończony, na jednym wdechu wyrecytował: „Kocham Was, ale to już NAPRAWDĘ była ostatnia piosenka”. Będziemy za nim tęsknić. tekst: Martyna Zagórska Zdjęcia: Rafal Nowakowski
Electric Nights
53
on tour
Mega Club, Katowice, 06.05.2011
Fields Of The Nephilim
Artrosis Cemetery Of Scream Narcolipz Przed koncertem ani przez moment nie spodziewałem się, iż wzbudzi on zainteresowanie nie tylko fanów grupy Carla McCoya czy zespołów supportujących. Ale po kolei.
W
piątkowy wieczór w katowickim Mega Clubie, na jedynym koncercie w Polsce, miała pojawić się legenda gotyckiego grania, Fields Of The Nephilim. Zresztą, wygląd zebranej publiczności nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Takiej ilości kapeluszy na próżno szukać na innych koncertach. Choć może w Mrągowie... Jako pierwszy publiczności zaprezentował się zespół Narcolipz. Niestety, ze względu na dość liczne utrudnienia w ruchu na trasie Lublin-Katowice nie zdążyłem na ten występ. W Mega Clubie dźwiękowo przywitał mnie Cemetery of Scream. Nie znam twórczości krakowskiej grupy i mogłem się jedynie domyślać,
54 Electric Nights
czego oczekiwać. Zagrali przyzwoity koncert, wzbogacony dość efektowną choreografią Olafa Różańskiego i headbangingiem grającej na instrumentach klawiszowych Katarzyny Rachwalik. Niemal jak na koncertach Opeth. Artrosis, który po ośmiu latach powrócił w nowym-starym składzie, rozczarował. Być może fani zespołu byli usatysfakcjonowani, mnie większość kompozycji zlewała się w jedną, dość monotonną całość. Niemal dokładnie o 22 scenę spowił gęsty dym, z którego kolejno wyłonili się muzycy gwiazdy wieczoru. Na pierwszy ogień „Shroud”. W tym momencie nie było żadnych wątpliwości, na kogo czeka zebrana publiczność - fani niemal ekstatycznie przyjęli
pojawienie się Carla McCoya na scenicznych deskach. W atmosferze mroku, kreowanej przez raczej oszczędne użycie świateł, spore ilości dymu i demoniczne soczewki wokalisty, z głośników płynęły kolejne utwory, aż podstawowy, trwający niewiele ponad godzinę set dobiegł końca. Po dwóch utworach na bis wydawało się, że to już koniec. Jednak sama wizyta w Katowicach nie była jedynym prezentem, jaki Fieldsi zgotowali fanom. Nieprzerwanie wywoływany zgodnym, wydobywającym się z setek gardeł okrzykiem „Ne-philim”, McCoy stanął jeszcze raz za mikrofonem i słowami „This is from our friend and your friend: Nergal” zapowiedział gościa. Adam Darski wspomógł muzyków w wykonaniu
„Penetration”. Dla mnie to było zaskoczenie i zarazem miła niespodzianka. Choćby dlatego, że to pierwszy sceniczny występ Nergala po wygranej z ciężką chorobą. I dobry prognostyk przed planowaną na jesień trasą Behemotha. Symptomatyczne jest zainteresowanie tym faktem mediów nie związanych z muzyką - jeszcze przed wschodem słońca (kiedy dotarłem do Lublina) w znacznej ilości portali pojawiła się informacja o występie Nergala u boku Fields Of The Nephilim. Chciałbym wierzyć, że ma to związek ze sztuką, a nie z szukaniem newsa. Nie tylko dla „Penetration” warto było zjawić się w Katowicach. tekst I ZDJĘCIA: Robert Grablewski
on tour
Jeśli nazwę projektu Toro Y Moi rozłożyć na części pierwsze, to w kontekście krakowskiego koncertu Amerykanina tytułowym bykiem byłem ja, natomiast rolę machającego czerwoną płachtą torreadora odegrał sam Chaz Bundick.
Forty Kleparz, Kraków, 6.05.2011
P
aradującego w białej bejsbolówce Chaza bardziej niż za wspomnianego wyżej torreadora można było wziąć tego dnia za kibica NBA, który w krakowskich Fortach znalazł się zupełnie przez przypadek. Zanim nikczemny wzrostem Amerykanin przemknął w kierunku sceny przez potężny jak na warunki klubu tłum, pojawił się na niej niejaki CH-CH-CHING. Nurt chillwave’owy nie ma co prawda zbyt solidnej reprezentacji na polskiej ziemi, ale jeśli mianowalibyśmy stojącego za konsoletą Pawła Trzcińskiego jej kapitanem, nikomu nie stałaby się chyba wielka krzywda. Z drugiej strony, trudno w tej stylistyce odróżnić prawdziwych artystów od hochsztaplerów, więc dopiero pełnowymiarowy materiał ujawni nam całą prawdę
Toro Y Moi
CH-CH-CHING o CHING-u. Póki co, internetowe sample (jak choćby niezłe, trochę juniorboysowe „Open Up”) są po jego stronie bardziej niż sam koncert, ale taka jest raczej natura tej muzyki. Występ Toro Y Moi na ubiegłorocznej edycji OFF Festivalu pozostawił we mnie szereg bardzo pozytywnych wrażeń, mimo że do miana entuzjasty „Causers Of This” jest mi dość daleko. Przerwa między zielonym debiutem a następcą w postaci „Underneath The Pine” to czas, kiedy z producenta wykluł się songwriter, a swoistą „sampleriadę” zastąpiły piosenki. I jeśli na albumie taka zmiana (mimo że dyskusyjna) wydaje się poniekąd słuszna, koncertowe odbicie tej sytuacji
już musi budzić wątpliwości. Piosenki z „Causers” w trochę bardziej dyskotekowym wydaniu (czego najlepszym przykładem jest chyba „Blessa”) zarówno w Katowicach, jak i Krakowie zabrzmiały dużo lepiej, niż te z drugiego albumu. Jest to o tyle dziwne, że krążek sprzed roku wydaje się być stricte studyjnym zestawem piosenek. Kawałki takie jak duet potencjalnych koncertowych wodzirejów w postaci „New Beat” i „Still Sound”, a także wcale nie gorsze „How I Know”, w towarzystwie czteroosobowego składu powinny tylko rozkwitnąć, co jednak w ogóle nie nastąpiło. Dodatkowo dość mizerna interakcja z publicznością trochę zburzyła obraz Torosława jako
uroczego chłopca, którego warto zaprosić na niedzielny obiad. Ze strony Chaza było więc zbyt cicho, ze strony nagłośnienia niestety zbyt hałaśliwie, przez co klarowność melodii nieco się zagubiła. Na domiar złego, Bundick po wybrzmieniu ostatniej nuty zrobił coś (a raczej nie zrobił), co nawet podczas najsłabszych gigów jest obowiązkiem, a z czym prywatnie jeszcze się nie spotkałem. Chodzi oczywiście o brak jakiegokolwiek bisu. Czyżby chęć powrotu do relacji z meczu, oglądanie której w niecny sposób mu przerwano? Samoświadomość własnej klęski? Jedno jest pewne - mury krakowskich Fortów widziały już niejeden lepszy występ. tekst I ZDJĘCIA: Kamil Białogrzywy
Electric Nights
55
on tour
Łaźnia Nowa, Kraków, 5.05.2011
Stare dobre małżeństwo? Nie w przypadku Handsome Furs! Młode i najlepsze małżeństwo sceny alternatywnej po raz kolejny zawitało do Polski. I choć w Krakowie zagrali dość krótko, nie mogło być bardziej intensywnie.
Handsome Furs P
o pokonaniu ponad dwudziestu przystanków do nowohuckiej Łaźni Nowej chciałoby się koncertu, który potrwałby nieco dłużej niż czas potrzebny na samo dotarcie. A zwłaszcza wtedy, kiedy występ gwoździa programu nie jest poprzedzony żadnym supportem. Nie przeszkodziło to jednak Kanadyjczykom w zaprezentowaniu swojego niemałego potencjału. Nie tylko tego muzycznego, ale także... wizualnego, co zapewne potwierdzą wszyscy miłośnicy żeńskiej połowy Handsome Furs. Co więcej, ubrany w białą marynarkę Dan Boeckner i gustująca tego wieczora w pomarańczach Alexei Perry sprawili, że ta godzina upłynęła szybciej, niż wypowiedzenie legendarnej frazy z Pulp Fiction - „placek z jagodami”. Który to już występ małżeństwa
56 Electric Nights
z Montrealu w naszym kraju, nie wiedzą nawet najbardziej wiekowi górale. Jednak jeśli dalej zamierzają dawać takie koncerty, mogą przyjeżdżać do nas co miesiąc. Rozwój Kanadyjczyków w każdym punkcie artystycznego wyrazu widać jak na dłoni, mimo że pod kątem ewolucji brzmieniowej niewiele się przecież zmieniło. Główną przyczyną, dzięki której Dan i Alexei tak świetnie i przekonująco wypadli, była nie tylko wylewająca się ze sceny chemia łącząca tych dwoje muzyków. Nie były nią też efektowne wygibasy podskakującej na jednej nodze operatorki klawiszy, chociaż te akurat są nie do przecenienia. Otóż duża w tym zasługa wprost fantastycznego nagłośnienia Łaźni Nowej. Zabrzmi to zapewne dość dziwnie, ale koncerty rockowe (jeśli jest ku temu możliwość) powinny być organizowane w teatrach, bo akustyka i techniczne możliwości
tych miejsc w porównaniu z brakiem komfortu przyciasnych klubów wręcz porażają. Surowy „wystrój” sali w postaci czarnych kotar oświetlanych smugą białych świateł idealnie współgrał z minimalistyczną oprawą dźwiękową gitary i syntezatora. Powracając przed koncertem do dwóch albumów Przystojnych Futrzaków zdziwiłem się, jak dobrym krążkiem okazało się po czasie „Face Control”, na którym w momencie premiery położyłem mały, drobny krzyżyk. Tymczasem, kulminacyjne momenty czerwonego albumu z psem, jak choćby „All We Want Baby Is Everything”, zabrzmiały nadspodziewanie dobrze i niezwykle energetycznie. Dan jak zwykle wypruwał z siebie żyły, a Alexei była niemożliwa do uchwycenia przez posiadaczy gorszej jakości aparatów, bo po
prostu cały czas wyskakiwała z kadru. Zapowiadany na czerwiec „Sound Kapital” ma być podobno zdecydowanym rzuceniem gitary w kąt - na szczęście w trakcie koncertów nadal nie może zabraknąć tego instrumentu. Warto zauważyć, że przedpremierowo zagrane kawałki, rozpisane na samą tylko elektronikę, wyraźnie wskazują, że na początku lata będziemy obcować z najlepszym dotychczas krążkiem duetu. Na to wskazywały pierwsze odsłuchy kilku fragmentów nowej płyty (a zwłaszcza fantastycznego „Memories Of The Future”). Może nie dało się zanucić ich razem z wokalistą, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Nie daję im więcej niż pół roku na kolejny koncertowy comeback.
tekst I Zdjęcia: Kamil Białogrzywy
Best independent fests
Reading/Leeds Festival
Z własnych obserwacji wiem, że o ile nazwę Reading Festival kojarzy większość fanów muzyki rockowej i alternatywnej, o tyle fakt, że impreza odbywa się jednocześnie w dwóch miejscach (obok wspomnianej podlondyńskiej miejscowości Reading także na północy Anglii, w mieście Leeds) bywa niemałym zaskoczeniem dla mniej zorientowanych w temacie. Dlatego niosąc kaganek oświaty opowiem trochę o jednym z największych festiwali muzycznych w Europie brytyjskim Reading/Leeds.
H
istoria festiwalu sięga początku lat sześćdziesiątych i wydarzenia o nazwie National Jazz Festival, które w 1971 r. ostatecznie zadomowiło się w Reading. Od końca lat sześćdziesiątych aż do początku dziewięćdziesiątych impreza była mekką fanów bluesa, progresywnego rocka i heavy metalu. Występowali na niej rzecz jasna także przedstawiciele rock and rolla, punk rocka czy art rocka, ale stanowili oni tylko dodatek do głównej linii programowej. Później festiwal otworzył się na wszystko to, co we współczesnej muzyce najlepsze i najbardziej popularne, goszcząc przedstawicieli grunge’u, Britpopu i indie rocka. W 1999 r. odpowiadając na rosnące zainteresowanie i oczekiwania uczestników organizatorzy zdecydowali się rozszerzyć formułę festiwalu i dodać do niego drugą lokalizację na obrzeżach Leeds. W obu miejscach program i termin imprezy jest dokładnie taki sam - wykonawcy grają na zmianę w różne dni. Obecnie wydarzenie to przyciąga rokrocznie ponad 160 tys. ludzi dziennie, podzielonych niemal po równo na północ i południe kraju.
Jak można się domyślić, wybór pomiędzy Reading a Leeds jest dość istotny jeżeli jedzie się na tę imprezę ze względu na jej program. Pomimo bliźniaczego charakteru obu lokalizacji, Reading ma zdecydowanie więcej zalet, niż Leeds. Przede wszystkim, miejscowość ta jest położona relatywnie blisko Londynu, co ułatwia dojazd Electric Nights
57
i obniża jego koszt (National Express uruchamia co roku specjalne autobusy dla uczestników tego wydarzenia). Teren festiwalu znajduje się w centrum miasta, a to rozwiązuje sporą część problemów logistycznych. Pole namiotowe jest oddalone raptem o kilka minut marszu od różnego rodzaju sklepów, barów i restauracji, w których zaopatrzyć się można we wszystkie niezbędne do przeżycia produkty. Ze względu na przeciętną jakość i wysokie ceny cateringu na terenie festiwalu warto mieć na uwadze, że organizatorzy pozwalają wnosić własne jedzenie. Festiwalowicze na Leeds skazani są na zakupy w prowizorycznym markecie oferującym skromny asortyment produktów spożywczych za odpowiednio wysoką cenę. Poza tym, nieprzewidywalność angielskiej pogody powoduje, że nigdy nie wiadomo, kiedy przydadzą się kalosze i płaszcze przeciwdeszczowe, a kiedy krem do opalania z silnym filtrem, nie wspominając już o konieczności zaspokajania bardziej nieoczekiwanych potrzeb. Reading jest także znacznie spokojniejsze. Nawet na uznawanym za najmniej bezpieczny sektorze pola namiotowego nie powinno nas spotkać nic gorszego niż głośne, całonocne wrzaski. W porównaniu z Leeds to luksus. Chyba że ktoś upodobał sobie spanie przy akompaniamencie wybuchających w ognisku dezodorantów i butli gazowych (w sektorze „rodzinnym”!), wdychając opary płonących namiotów i plastikowych toalet (z tego powodu cztery lata temu wymieniono je na żelazne boksy) albo po prostu przyjechał wziąć udział w corocznej bitwie z policją i ochroniarzami. Na korzyść Leeds przemawia minimalnie lepsza atmosfera panująca na koncertach (publiczność z północy Anglii jest po prostu mniej zmanierowana, niż dominujący na Reading londyńczycy). Cechą wspólną obu miejsc jest natomiast fakt, że decyzję o ewentualnym wyjeździe trzeba podjąć wystarczająco wcześnie i postępować cierpliwie, z determinacją, bowiem bilety na festiwal wyprzedają się w przeciągu kilku godzin. Festiwal Reading/Leeds na pewno nie należy do najbezpieczniejszych imprez tego typu w Europie. W porównaniu z Pukkelpop czy Roskilde, odsetek młodzieży szukającej innych niż muzycznych wrażeń jest tutaj kilkukrotnie wyższy. Nie bez powodu mówi się o nim jako o najbardziej rockowym wśród tych największych festiwali w Wielkiej Brytanii i to nie tylko ze względu na repertuar. Niechlubną tradycją festiwalu stało się rzucanie butelkami w wykonawców, której ofiarami padli m.in. 50 Cent, Good Charlotte i Panic! At The Disco. Jest to niestety skutek uboczny nastawienia Anglików do tego rodzaju imprez. Druga strona medalu jest już
jednak zdecydowanie bardziej pozytywna. Choć młodzież na Reading/Leeds nie zawsze bawi się kulturalnie, to przyznać trzeba, że bawić się potrafi, co tworzy przez cały weekend niesamowitą atmosferę. Dlatego właśnie festiwal ten jest jednym z najbardziej rozśpiewanych i kolorowych (i to nie tylko na Wyspach). W tłumie znaleźć można mnóstwo cudacznie poprzebieranych i pomalowanych ludzi, a pod scenami nieustannie powiewają różnego rodzaju flagi i transparenty. A jeżeli ktoś chciałby się w tak skonstruowany tłum ładnie wkomponować, to ma do dyspozycji prawdziwe zatrzęsienie różnego rodzaju kramów i sklepików oferujących stroje, dodatki do ubrań, biżuterię itp. Ostatecznym argumentem przemawiającym za tym, że mimo wszystko warto się poważnie zastanowić nad wyjazdem do Anglii w ostatni weekend sierpnia, jest repertuar tego wydarzenia. Program opiera się co prawda głównie na wykonawcach brytyjskich, a tamtejsza scena od kilku lat przeżywa niemałą zadyszkę, ale mimo to z roku na rok organizatorom udaje się na festiwal zaprosić co najmniej kilka dużych nazw, a line-up może być gratką zarówno dla fanów stadionowych gwiazd, jak i bardziej kameralnych występów artystów szeroko rozumianej alternatywy. W tym roku zagrają m.in.: My Chemical Romance, 30 Seconds To Mars, Muse, Pulp, The Strokes, Interpol, Jane’s Addiction, White Lies, The Streets, The National, The Offspring, Deftones i Madness. A oprócz nich (jak zawsze) setki innych wykonawców – mniej i bardziej znanych. Trzeba jednak pamiętać, że spory odsetek Anglików nie wybiera się na ten festiwal ze względu na jego walory artystyczne, lecz po to, aby się przez długi weekend sponiewierać. Dlatego trzeba się mieć na baczności w trakcie koncertów (aby nie oberwać w głowę rzuconym kubkiem po piwie lub, w skrajnym przypadku, przemyconą butelką) oraz przygotować na nieprzespane noce na polu namiotowym (o czym już pisałem). Mimo to, zachowując elementarną ostrożność, na festiwalu Reading/Leeds można przeżyć naprawdę fajną, muzyczną przygodę, o której będzie przypominać piszczenie w uszach jeszcze przez co najmniej tydzień od zakończenia eventu. TEKST: Przemysław Nowak ZDJĘCIA: Magdalena Nowak, Przemysław Nowak
a festiwalu: Oficjalna stron / dingfestival.com http://www.rea sfestival.com/ http://www.leed 58 Electric Nights
196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013 Fifty, fourty, thirty, twenty and ten 1995200520151966197619861996200 years ago 196419741984 19942004201419651975 1985 6 2016 19671 9771987 19972007 20171968 19781988199820082018196919791989199 920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013196419741984 199420042014196519751985 199520052015196619761986 1996 2006 2016 1967 1977 1987 1997 2007 2017 1968 1978 1988 1998 2008 2018 1969 1979 1989
1961 1971
Etta James At Last!
W Polsce raczej nie zwykło zaliczać się Etty James do pierwszego sortu najznakomitszych wokalistek prepopowej ery, gdy blues, soul i prenatalne wówczas R’n’B wyznaczały rytm codziennego życia. Powoli uczymy się faktu, iż charyzmatyczna artystka z Los Angeles to postać całkowicie ikoniczna, nie tylko w tematach muzycznych, ale i lifestyle’owych. James miała w głosie coś niezwykłego, męskiego i zdecydowanego, coś co totalnie wymykało się prostym klasyfikacjom – tradycyjne, bluesowe standardy („I Just Want To Make Love To You”) w jej wykonaniu stawały się niesamowicie intrygujące, jazzowe hity tamtych czasów („Stormy Weather”) dostawały niegrzecznych, figlarnych skrzydeł. Jej piosenkowe arcydzieło, tytułowe „At Last”, to jedno z najbardziej inspirujących dokonań epoki. Kto pozna Ettę James, nie będzie już tak wielbił Janis Joplin, która zresztą jest w jakimś stopniu naśladowczynią stylu śpiewania kalifornijskiej wokalistki. Droga do oficjalnego kanonu była jednak dla James (mimo oczywistości) dosyć wyboista. Z powodu narkotykowych ekscesów, uzależnienia, z jakim borykała się przez dekady, w poczet największych przyjęto ją dopiero w latach 90., a dużo wcześniej została uznana za jedną z prekursorek czegoś, co nazywamy „rock’n’rollowym stylem bycia”. Bardziej gorliwi mogą jej zarzucić też osobliwą modę na ukrywanie afroamerykańskich korzeni, którą do absurdu sprowadził Michael Jackson. Dzisiaj Etta James występuje już sporadycznie, ma ponad 70 lat i nie cieszy się najlepszym zdrowiem. Na pewno jednak uśmiecha się w duchu, gdy spogląda na sławę i uznanie, jakiego doczekała się ze sporym opóźnieniem.
196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 1995200520151966197619861996200 David Bowie 6 2016 19671 9771987 19972007 20171968 19781988199820082018196919791989199 920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 Hunky Dory 199320032013196419741984 199420042014196519751985 199520052015196619761986 Mój ukochany fragment z tej płyty i jednocześnie obok hymnicznego „Changes” jeden z najbardziej znanych 19962006 2016196719771987 1997200720171968 1978198819982008201819691979 1989 singli Bowiego w ogóle - „Life On Mars?” swoją magię kryje w mistrzowskiej melodii.1963 Opiera się ona na 199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 19731983 genialnym współbrzmieniu charakterystycznego wokalu Bowiego,199520052015196619761 delikatnej gitary elektrycznej i nastrojowych 199320032013196419741984 19942004201419651975 1985 smyków, 1997200720171968 choć w gruncie rzeczy to luźne, ale jednak1978198819982008201819691979 bliskie i wyczuwalne nawiązanie do klasycznej kompozycji 98619962006 2016196719771987 Rachmaninowa. „Changes” i „Life On Mars?” po raz pierwszy właściwie pokazały Brytyjczyka znakomitego 1989199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963jako19731983 twórcę muzyki popowej, która ze względu na androginiczny, wyjęty żywcem z klubów dla homoseksualistów 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 19952005201519661976198 image Bowiego z tamtych czasów (na okładce „Hunky Dory” ma być wystylizowany na Marlenę 619962006 2016 19671 9771987i transwestytów 19972007 20171968 197819881998200820181969197919 Dietrich) nie mogła być oczywistą, łatwo przyswajalną i bezproblemowo akceptowalną rozrywką.19731983 Chwilę 89199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 później, przy okazji „Ziggy Stardusta”, „Hunky Dory” okazało się dopiero zapowiedzią barwnego, intensywnego, 199320032013196419741984 199420042014196519751985 199520052015196619761986 acz krótkotrwałego nurtu glamrockowego. Oprócz mistrzostwa kompozycyjnego, na czwartym albumie Bowiego 19962006 2016196719771987 1997200720171968 1978198819982008201819691979 1989 znajdujemy także pewien196219721982199220022012 specyficzny obraz epoki, w której głównymi kreatorami najciekawszych, kulturowych 199920092019 196119711981199120012010 1963 19731983 zjawisk były takie postacie jak Andy Warhol, Bob Dylan, Lou Reed,199520052015196619761 Velvet Underground oraz sam David Bowie 199320032013196419741984 19942004201419651975 1985 rzecz jasna. „Changes” jest zresztą niejako temu całemu buńczucznemu, kolorowemu pokoleniu dedykowane. 98619962006 2016196719771987 1997200720171968 1978198819982008201819691979 Co poza tym o „Hunky Dory” 196219721982199220022012 można powiedzieć? Pierwszy, „dziesiątkowy” album w karierze 1989199920092019 196119711981199120012010 1963Bowiego. 19731983 Elementarz totalny. Absolutna klasyka. 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 1995200520151966197619 8619962006 2016 19671 9771987 19972007 20171968 19781988199820082018196919791 98619962006 2016196719771987 1997200720171968 1978198819982008201819691979 1989199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 1995200520151966197619
1981
Elvis Costello Trust
Jest dokładnie czternaście powodów, dla których należy tę płytę uznawać za wybitną i nazywają się one tak, jak poszczególne piosenki na „Trust”. Po prostu. Wiadomo, że na podium najlepszych krążków Elvisa Costello już dawno zacementowały się debiutanckie „My Aim Is True”, jego następca „This Year’s Model” oraz konceptualne „Imperial Bedroom”. „Trust” jest jednak szalenie cennym i über ważnym krążkiem, bo nie tylko zbiera różne motywy z poprzednich, wielkich płyt Costello, ale też pokazuje Brytyjczyka jako genialnego eklektyka, który z lekkością mierzy się z każdym gatunkiem muzycznym. Potrafi być charyzmatycznym rockmanem, dziarskim bigbitowcem, soulowym śpiewakiem, pieśniarzem country itd. „Trust” to album różnorodny, dopracowany w każdym, najmniejszym szczególe, w porównaniu do swoich poprzedników zaaranżowany z dużo większym, niemalże epickim rozmachem. Nigdy wcześniej duet Elvis Costello-Nick Lowe (zawsze dobrze się rozumiejący) nie był tak perfekcyjny. Na „Trust” mienią się też barwnie różne trendy brytyjskiej muzyki poprockowej, które na przełomie lat 70. i 80. święciły największe sukcesy artystyczne i komercyjne. Costello stara się też uchwycić klimat nastrojów społecznych oraz swoich własnych w odniesieniu do ówczesnej, angielskiej rzeczywistości. Wszystko na tym albumie zrobił po prostu wspaniale.
Electric Nights
59
196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 1995200520151966197619861996200 6 2016 19671 9771987 19972007 20171968 19781988199820082018196919791989199 920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013196419741984 199420042014196519751985 199520052015196619761986 1996 2006 2016 1967 1977 1987 1997 2007 2017 1968 1978 1988 1998 2008 2018 1969 1979 1989
1991
Matthew Sweet Girlfriend
Matthew Sweet zwykł kurczowo trzymać się gitarowej wrażliwości klasyków i protoplastów power popu z The Byrds, Big Star i Toddem Rundgrenem na czele. W latach 90. był dla wtajemniczonych na pewno jednym z ważniejszych facetów z gitarą, bez przesadyzmu można było wymieniać jego nazwisko razem z Elliotem Smithem, choć Sweet prezentował zupełnie inną, stabilniejszą wrażliwość i emocjonalność oraz muzyczne korzenie. Album „Girlfriend” to największy komercyjny sukces niszowego wokalisty. Płyta nagrana została po rozwodzie Sweeta, w czasie, gdy rodził się już nowy, jeszcze bardzo młody i nieśmiały związek wokalisty. Stąd longplay przesiąknięty jest słodko-gorzką, miłosną tematyką, gdzie pogodne, romantyczne piosenki przenikają się ze smutnymi, rozbrajającymi balladami o złamanym sercu. Szczerość (jak wiadomo) jest najpiękniejsza, dlatego tak niesamowicie cudowny jest ten krążek. Z perspektywy czasu myślę, że niewiele zmienia się w odbiorze „Girlfriend” - 20 lat temu był to tak samo naiwny, prostolinijny, romantyczny album, jak teraz. W roku 2010 „Girlfriend” doczekało się nawet wersji teatralnej i wystawione zostało jako sztuka na deskach Berkeley, jednakże ciągle nie wierzę, że kiedykolwiek ta świetna płyta zajmie należyte jej miejsce w muzycznej historii.
2001
196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 1995200520151966197619861996200 Mirah 6 2016 19671 9771987 19972007 20171968 19781988199820082018196919791989199 920092019 196119711981199120012010 1963 19731983 Advisory196219721982199220022012 Committee 199320032013196419741984 199420042014196519751985 199520052015196619761986 Mirah Yom Tov Zeitlyn długi czas stała 1978198819982008201819691979 u boku Phila Elvruma, grając w jego projektach role drugoplanowe,1989 19962006 2016196719771987 1997200720171968 wydając równocześnie swoje autorskie albumy. „Advisory Committee” na tle całej twórczości Mirah 199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 nie jest z pozoru krążkiem szczególnym – idealnie wpisuje się między „Storageland” i „C’mon Miracle”. 199320032013196419741984 19942004201419651975 1985 199520052015196619761 Płyta z 2001 r. przez większość czasu błyszczała w dyskografii amerykańskiej wokalistki jako najlepsze jej 98619962006 2016196719771987 1997200720171968 1978198819982008201819691979 długogrające wydawnictwo, dopóki dwa lata temu nie pojawiła się zaskakująca fantastycznymi 1989199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 dźwiękami 19731983 „(a)spera”. „Advisory Committee” powstało trochę jako wynik współpracy wspomnianego Elvruma z Mirah, 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 19952005201519661976198 jako podziękowanie20171968 za serce włożone w197819881998200820181969197919 najlepsze krążki The Microphones. Wybitnie elvrumowskie jest 619962006 2016 19671 9771987trochę 19972007 majestatyczne „Cold Cold Water” ziemiste i chropowate, idealnie wpisujące się w oderwany od gładzi melodii 89199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 folk, który na poziomie 2001 r. nie był jeszcze „freak”. Mirah jednak ma w sobie dużo z wariatki. „Apples In The 199320032013196419741984 199420042014196519751985 199520052015196619761986 Trees” zaczyna się jak skoczna przyśpiewka rodem z karczmy, zmierzająca do świetnego, abstrakcyjnego toastu 19962006 2016196719771987 1997200720171968 1978198819982008201819691979 1989 („You don’t have to wait until we die”). Ta okularnica z lubością sięga też po klezmerską i żydowską tradycję 199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 muzyczną („Light The Match”). W ferworze dość luzackiej otoczki „Advisory Committee” nie powinna umknąć 199320032013196419741984 19942004201419651975 1985 199520052015196619761 jedna, istotna kwestia Mirah na poziomie tej płyty jest szalenie dobrą songwriterką oraz świetną tekściarką. 98619962006 2016196719771987 1997200720171968 1978198819982008201819691979 Współcześnie zresztą też. 1989199920092019 196119711981199120012010 196219721982199220022012 1963 19731983 199320032013 196419741984 19942004201419651975 1985 199520052015196619761986 TEKST: Kasia Wolanin 19962006 2016 19671 9771987 19972007 20171968 19781988199820082018196919791 1996 2006 2016 1967 1977 1987 1997 2007 2017 1968 1978 1988 1998 2008 2018 1969 1979 Wydawca: Fundacja Electric Nights, 20-828 Lublin, ul. Wołynian 33/2 Prezes Zarządu: Anna Kułakowska ak@electricnights.org Członek Zarządu: Marcin Hendzel mh@electricnights.org n Redaktor naczelny: Łukasz Kuśmierz naczelny@electricnights.pl
n Webmaster: Gafyn Davies technika@electricnights.pl
n Redaktor prowadzący serwisu internetowego: Emil Macherzyński prowadzacy@electricnights.pl
n Opracowanie graficzne: Kinga Słomska
n Zespół i współpracownicy:
n Adres do korespondencji: redakcja@electricnights.pl
Kamil Białogrzywy, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciej Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Marek Kułakowski, Małgorzata Lewandowska, Przemysław Nowak, Rafał Nowakowski, Antoni Opolski, Marcin Puszka, Przemysław Skoczyński, Maciej Tomaszewski, Marcel Wandas, Witold Wierzchowski, Katarzyna Wolanin, Martyna Zagórska, Łukasz Zwoliński 60 Electric Nights
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów. Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Wszelkie prawa zastrzeżone.
n Reklama: reklama@electricnights.pl Zdjęcie na okładce: Anna Głuszko-Smolik
Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.