artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta
NR 10 grudzień 2011
klasyk od
The Beach Boys Illusion
znowu łoją
Cool Kids Of Death rozmowa
Dash Channel Encore
płyta do pobrania wraz z magazynem
Przyjemna muzyka
wywiady: • Sensible Soccers • Coldair
• Figuresmile • Back To The Ocean
9
album of the month
4 Dash Channel
Encore
Hit lists
6 Muzyczny magiel
Adama Dobrzyńskiego Clubs
8 Powiększenie
Poppeak
9 Happy end
Live fast, love strong and die young 12 Dajesz Ebi!: wywiad z Sensible Soccers
14
14 Powiew świeżego
powietrza:
wywiad z Coldair
16 Bez różowych
fatałaszków i piór w pupie: wywiad z Back
To The Ocean
Alternative Stage
18 Przyjemna muzyka: wywiad z Cool Kids of Death
Hard stage
22 To co ma nadejść?
28
Progressive stage
24 Przyklejony uśmiech: wywiad z Figuresmile
Folk stage
28 Rodzinna saga
Electronic stage
30 Pomysłowi
imprezowicze
black stage
32 Sentymentalne
zwierzę
Stories about big falls 34 Insides
50
Cooperation
36 Wszyscy muzycy
to wojownicy
38 Reviews
On tour
47 Crippled Black Phoenix 48 Fleet Foxes 49 M83
Best independent fests 50 Guča Trumpet Festival 52 Fifty, fourty,
thirty, twenty and ten years ago
Od redakcji Coś się kończy, coś się zaczyna. Jakiś czas temu puściliśmy w obieg informację, że grudniowy numer „Electric Nights” będzie tym ostatnim. I tak też jest, zamykamy magazyn. Co nie oznacza jednak, że kończymy działalność! Wręcz przeciwnie, sukcesywnie marka EN nabiera rozpędu, o czym świadczą... liczby (choćby odwiedzin electricnightsowego serwisu lub Waszych komentarzy) czy rosnąca jakość projektów, w które jesteśmy zaangażowani lub które chcą takowego zaangażowania z naszej strony. Przenosimy pracę całkowicie na portal, gdzie od stycznia startujemy ze zmianami. Czemu tak? Wszelkie dane wskazują, że to Wy wolicie czytać i być z nami w takiej formie niż za pośrednictwem magazynu. Okej, „nasz klient, nasz pan”, jak mawiają zepsuci kapitaliści. Dla Was oznacza to mniej więcej tyle, iż od nowego roku wraz z newsami będziecie mieli możliwość śledzenia na bieżąco także naszych wywiadów, artykułów i relacji (dotąd jak wiadomo wrzucaliśmy rzeczy z magazynu, z kilkutygodniowym poślizgiem). Oczywiście szykujcie się też na inne zmiany. Póki co mamy jednak jeszcze grudniowy numer „EN” - co w nim? Przede wszystkim polecam wywiad Maćka Tomaszewskiego z Cool Kids of Death. Nie tylko dlatego, że płyta „Plan ewakuacji” to nasz patronat - szczerość tej rozmowy jest miejscami powalająca. Warto zaznajomić się też z artykułem Kamila o Radical Face, bo myśl stojąca za tym projektem sprawia, iż pewnie spotkamy się z nim w nadchodzących miesiącach jeszcze parę razy. Oczywiście łapcie myśli młodych-zdolnych z Sensible Soccers (zwłaszcza w kontekście wylosowania w Lidze Europejskiej przez Legię Warszawa portugalskiego Sportingu! Szczegóły w środku), Coldair, Back To The Ocean oraz przekaz i muzykę od Dash Channel. Zakończyć działalność albumem miesiąca w postaci EP-ki jednego z zeszłorocznych odkryć polskiej muzyki? Chyba nie jest źle. Poczytajcie również o The Beach Boys, bo mam wrażenie, że to zespół ciągle traktowany w naszym kraju z przymrużeniem oka. No i jeśli nie dość Wam zespołów-enigm od Bartka Iwańskiego, to on chętnie opowie o Insides. To co, widzimy się po przeprowadzce? Weźcie pudła z dobrymi wspomnieniami i wrażeniami, my zajmiemy się resztą. C U! Łukasz Kuśmierz Redaktor naczelny
3
album of the month Dash Channel Skąd tyle funku w Rybniku i Wodzisławiu, skąd pochodzicie?
D a s h C h a nn e l
Enc
o
r
e
To co nazwałeś funkiem to nic innego jak pop-off, bo tak chcemy nazywać rodzaj muzyki, który tworzymy. Skąd się bierze? Hmm. To jest po prostu wypadkowa pomysłów, emocji i doświadczeń pięciorga osób pochodzących właśnie z Rybnika i Wodzisławia. O czym są Wasze teksty? Chowacie się trochę za językiem angielskim, czy po prostu uważacie go za bardziej śpiewny?
Kolorowa
Pisanie tekstów w naszym zespole popełnia Aneta. O czym pisze? O relacjach między ludźmi, o miłości, nienawiści, radości czy o smutku, w sumie o tym, o czym piszą wszyscy łącznie z Jackiem Cyganem, tyle tylko, że to są jej spostrzeżenia i jej wyobrażenie opisu. A co do języka, to zależy nam, żeby muzyka mogła trafić do ludzi spoza naszego ojczystego kraju. Stąd angielski. Choć nie ma co ukrywać, że jest, jak to określiłeś, „śpiewniejszy”.
Jak trafiliście do BBC? Ha, to jest historia! Wyobraź sobie, że Tom Robinson, w którego to audycji się znaleźliśmy, przeszukując MySpace postanowił nas wybrać ze względu na sesję „łazienkową”, którą mieliśmy zamieszczoną na naszej stronie. Dość przewrotnie, nie muzyka zadecydowała, a nasz image. Choć nie ukrywam, że wybór utworu „Nice To hurt” był jak najbardziej słuszny z jego strony. Jak ważny jest dla Was image? Jest bardzo ważny, zajmuje drugie miejsce tuż za muzyką i tworzeniem, bo dzięki niemu kontaktujemy się z otoczeniem i zależy nam, żeby tak jak naszą muzyką, tak i naszym imagem wzbudzać pozytywne i inspirujące emocje u odbiorców. Czy fakt, że nie jesteście kolejnym smutnym gitarowym zespołem uważacie za plus czy raczej minus? To już musisz ty ocenić, nam jest bardzo łatwo być pozytywnymi na scenie, bo tacy po prostu jesteśmy i ra-
czej nie poczytujemy tego jako jakiś znaczący uszczerbek. Wydaje mi się, że ludzie potrzebują takiej pozytywnej energii, bo dzięki temu widzą, że można takim być i że nie trzeba tonąć w ogólnodostępnej szarości i zgryzocie. Skąd pomysł współpracy z Mirosławem Stępniem? Jak Wam się razem pracowało? Z Mirkiem Stępniem, basistą Budki Suflera, współpracę dopiero rozpoczynamy, będziemy razem produkować singiel „Unspoken”, który powinien zadebiutować wiosną 2012. Zapowiada się na dużą bombę energetyczną.
Nam jest bardzo łatwo być pozytywnymi na scenie, bo tacy po prostu jesteśmy i raczej nie poczytujemy tego jako jakiś znaczący uszczerbek.
Jakie macie plany na przyszłość? Zwiększać ilość osób zarażonych naszą kolorową energią. ROZMAWIAŁ: Emil Macherzyński Zdjęcia: Katarzyna Zagajna
Energia Muzyka Dash Channel to połączenie nowoczesnego popu ze skocznymi, funkowymi rytmami i powerpopową przebojowością. Z tej okazji, iż „Encore” to album miesiąca w grudniowym numerze „Electric Nights”, postanowiliśmy porozmawiać z Bartkiem Szrytem - liderem, perkusistą grupy. Nie przegapcie tej płyty, jeszcze będzie o nich głośno!
C
zy długo szukaliście się w muzycznym świecie? Zespoły takie jak Wasz to wciąż rzadkość. Jak do tego doszło, że gracie razem?
Wraz z końcem ogólniaka skończył mi się temat zespołu, który założyłem właśnie w liceum. Nadmienię, że był to zespół nie stroniący od ciężkich riffów. Pragnienie tworzenia i dzielenia się własną muzyką było tak silne, że po dwu letnich poszukiwaniach udało się mi odnaleźć Anetę, naszą wokalistkę. Jak to mówią - znaleźliśmy się w odpowiednim momencie i czasie. Reszta zespołu z delikatną pomocą sama się pojawiła Hania była moją koleżanką z liceum i w związku z tym, że grała na klawiszach, została zaproszona do projektu. Z basistą Bartkiem miałem okazję grywać tu i tam, a że mamy podobne wyobrażenia co do muzyki, to było nam bardzo łatwo odnaleźć się w nowym projekcie. A Filip, gitarzysta, to pierwszy basista zespołu, więc jego powrót do Dash Channel w jego ukochanej wersji gitarowej to nic innego jak przeznaczenie (śmiech). Ogólnie prywatnie jesteśmy przyjaciółmi, więc dość łatwo przyszło się nam odnaleźć, choć pozwoliliśmy sobie rozłożyć to szukanie się na kilka lat, bo pierwsze przymiarki zespołu datuje się na 2005 rok, a samo powstanie Dash, obecnie Dash Channel, to rok 2008.
4
5
Święta, święta, święta, koniec roku, podsumowania - już znamy nominowanych do Grammy Awards 2012... Jak ja lubię ten okres w muzyce!
m a l k e R
Na 2 pochodzący z zestawu największych przebojów nowy utwór od Manic Street Preachers, zaś na 5 osuwa się lekko w dół niezapomniana Esmeralda z „Notre Dame De Paris”, debiutująca w musicalu u boku Garou, Henele Segara. Na 7 balladowy Ray Wilson, który jest w permanentnej trasie, a już na 8 Chris Isaak z albumu, na którym ponownie wraca do swoich pierwszych fascynacji, czyli do hitów Jerry’ego Lee Lewisa, Roya Orbisona czy Elvisa Presley’a. Pozycja numer 9 to składający hołd Springsteenowi kowboj Eric Church. Muzyk zdobył nominację do Grammy za swój krążek „Chief ” w kategorii Najlepszy Album z Muzyką Country. O zwycięstwo powalczy z Jasonem Aldeanem, Lady Antebellum, Blakem Sheltonem, Taylor Swift i Georgem Straitem. A top 10 zamyka druga najwyżej uplasowana nowość - dopiero teraz debiutuje u mnie Gavin DeGraw z piosenką ze swojej czwartej płyty „Sweeter”. To zresztą singiel, który zapowiadał za Oceanem całe wydawnictwo. Cała płyt dotarła tam na razie do pozycji ósmej.
a
hit lists czyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego
S
iedem szans do zdobycia Grammy uzyskał Kanye West, choć trzy dzieli z Jay-Z, z którym zarejestrował album „Watch The Throne”. Sześć uzyskała Adele, która jest chyba największą tegoroczną sensacją na światowym rynku muzycznym, tyle samo zgarnął Dave Grohl z Foo Fighters, a pięć Bruno Mars. Laureatów poznamy już 12 lutego 2012 roku. Przegląd tego, co na światowych listach przebojów najpopularniejsze, zaczynamy od wycieczki za Ocean, od Australii. 21 listopada światło dzienne ujrzał siódmy, studyjny krążek Chada Kroegera i formacji Nickelback. Jak łatwo można było przewidzieć, szczyty list sprzedaży w rodzimej Kanadzie i Australii od razu zostały opanowane. To spowodowało zrzucenie Susan Boyle i jej najnowszej propozycji „Someone To Watch Over Me” na dalekie, 4 miejsce. Na 2 podskoczyła już nie wiem po raz który Adele, zaś na 3 z 2 (ale zapewne tylko na tydzień) osunął się Michael Buble ze świąteczną propozycją. Na 5 mówiąca i mówiąca Rihanna - jej „Talk Talk Talk” nie przynosi zbyt wielu przebojów, artystka stawia na seks, wyuzdanie, zaskakujące i na granicy smaku teledyski, zatem drugiej „Umbrelli” na 100% się nie doczekamy. Na skandale - na pewno. Kolejne nowości to na 15 raper Drake z płytą „Take Care”, na 18 Stan Walker, aktor i piosenkarz, który wygrał australijską, siódmą edycję „Idola”. Płyta „Let The Music Play” to mieszanka muzyki R’n’B, pop oraz soul. Warto nadmienić, ze dopiero na 22 odnajdujemy premierowy materiał od Kate Bush. „50 Words For Snow” zacznie cieszyć się większa popularnością, jak wreszcie spadnie śnieg, a z nim w tym sezonie bardzo slabo. Patrząc na listę „Billboard” nie ma wątpliwości, ze święta za pasem. Pierwsza ważna i wydana jeszcze w październiku płyta Michaela Buble od razu zadebiutowała na 1 miejscu, zrzucając na 4 Drake’a. Na 2 i na 3 także premiery. Wyżej – Nickelback, niżej - Rihanna, co chyba jest zaskoczeniem. Ciąg dalszy opowieści o życiu Mary J. Blige debiutuje na 5, za to na 8 pochodząca z Północnej Karoliny formacja Daughtry. Album „Break The Spell” jest ich comebackiem po dwuletniej przerwie i zarazem trzecią długogrającą płytą. Do tej pory zawsze pojawiali się na szczycie zestawienia, w tym przypadku mamy do czynienia z obniżeniem lotów, a także najgorszym wynikiem w historii. Z premier warto jeszcze zauważyć jedenastą w tym
6
tygodniu Taylor Swift, która skraca swoim fanom czas oczekiwania na premierowy materiał serwując koncertowy album „Speak Now: World Tour Live”. To nie koniec zaskoczeń, ale tak to się dzieje z płytami wydawanymi na siłę lub... przy okazji. „Immortal” to pozycja zaliczana do dyskografii Michaela Jacksona, choć z nim samym mająca połowicznie do czynienia. Pod dyrekcją znanego dyrektora muzycznego tras koncertowych takich gwiazd jak Madonna, Justin Timberlake czy też Rihanna Kevina Antunesa powstał wspomniany projekt - owoc jego blisko rocznej pracy w studiu nagraniowym z oryginalnymi masterami piosenek Michaela. Efektem końcowym jest ponad 40 piosenek Króla Popu muzycznie „przeprojektowanych” w taki sposób, by fani Jacksona mogli na nowo odkryć i spojrzeć na jego twórczość nieco inaczej. Debiut płyty - jedynie na 24. A na UK Charts na 1 od razu wskoczyła Rihanna, choć okazała się niewiele lepsza od brytyjsko-irlandzkiego boysbandu One Direction i ich „Up All Night”. Z pozycji lidera na 3 spada świąteczny Michael Buble, zaś 4 i 5 kolejne nowości - wyżej zestaw na Boże Narodzenie, największe przeboje od Westlife, niżej nowa płyta Kate Bush. Top 10 zamykają Kanadyjczycy z Nickelback. Głos Kroegera naprawdę dobrze nastraja - płyta aż pęka od hitów i koncertowych wymiataczy. Kto by pomyślał, że aż tak da się przewidzieć, co będzie największym przebojem jesieni i przy okazji jednym z największych hitów mijającego roku… A jednak Belg z australijskim paszportem, wspierany przez nowozelandzką piękność, zdominował nie tylko mój top. Z dwutygodniową przerwą (wtedy „number one” objęli panowie z Kasabian) Gotye i Kimbra łącznie rządzą listą siódmy raz. I tak się zastanawiam, co będzie dalej? Bo zbliżają się święta i okolicznościowe „christmasy” też będą chciały zaakcentować swoją obecność. Od razu na 3 (na mikołajki zresztą) wskoczył Michael Buble wspierany przez Shanię Twain. Ich wersja „White Christmas” jest zwyczajnie cudna. Wyprodukowana przez Davida Fostera, świetnie zaaranżowana i doskonale zaśpiewana. Na płycie same perełki, dopracowane wręcz do ideału, ożywiające znane standardy, wtłaczające nowe życie w skostniałą i wydawałoby się do potęgi n-tej wyeksploatowaną formułę. Gorąco polecam ten album, który już zdobył (jak wcześniej pisałem) szczyty list przebojów za Oceanem i na Wyspach Brytyjskich.
m ie na jsc liś e po cie lo prze ka d t n ile a ia w raz ze y sta wi en iu
TEKST: Adam Dobrzyński
tytuł piosenki
wykonawca*
1
1
9
SOMEBODY THAT I USED TO KNOW
GOTYE & KIMBRA (7 raz na 1)*
2
2
9
THIS IS THE DAY
MANIC STREET PREACHERS
3
N
1
WHITE CHRISTMAS
MICHAEL BUBLE & SHANIA TWAIN
4
3
16
GOODNIGHT KISS
KASABIAN
5
4
5
ONZE SEPTEMBRE
HELENE SEGARA
6
6
5
DID I LET YOU KNOW
RED HOT CHILI PEPPERS
7
8
10
TALE FORM A SMALL TOWN
RAY WILSON & STILTSKIN
8
5
6
IT’S NOW OR NEVER
CHRIS ISAAK
9
9
13
SPRINGSTEEN
ERIC CHURCH
10
N
1
NOT OVER YOU
GAVIN DEGRAW
*notowanie 1307 z 3.12.2011 r.
7
poppeak
clubs
The Beach Boys
Kiedyś pod tym adresem mieściło się kino, dziś przy Nowym Świecie 27 działa jeden z najprężniejszych stołecznych klubów. O filmowej przeszłości przypomina jedynie nazwa zaczerpnięta z filmu Antonioniego.
P
ołożone w centrum miasta Powiększenie jest świetną miejscówką zarówno na spotkanie ze znajomymi, jak i na występy na żywo. Poziom górny, który ostatnio otrzymał nowy wygląd, to typowa knajpa. Prawie o każdej porze dnia można tam kogoś spotkać. Poziom dolny, który jest przeznaczony na palarnię, kilka razy w tygodniu zmienia się w salę koncertową. Warszawski klub specjalizuje się w organizowaniu występów artystów związanych ze sceną freejazzową czy awangardową, jednak spektrum zainteresowań jest dużo szersze. W Powiększeniu możecie
zobaczyć koncert indierockowy, folkowy, przyjść na rapową imprezę, posłuchać wypruwających sobie żyły hardcore’owców czy smutnych chłopaków z gitarą akustyczną. Do wybory, do koloru. Na dodatek klub nie ogranicza się jedynie do muzyki i na swojej scenie prezentuje spektakle teatralne, często staje się też miejscem dyskusji o kulturze. To tu odbyły się obchody 15 urodzin wydawnictwa Czarne. Przy Nowym Świecie dzieje się tyle ciekawych rzeczy, że właściwie nie opłaca się stamtąd wracać do domu! TEKST: Michał Wieczorek
Happy end
„Sprawić, by świat się uśmiechnął. To był cel tego, co robiliśmy. Bo uśmiech może uratować twoją duszę”. W 50. rocznicę powstania The Beach Boys Brian Wilson może wreszcie odetchnąć z ulgą i unieść kąciki swoich ust ku górze. Ty też, Drogi Słuchaczu.
T
ę historię znają dobrze wszyscy melomani, o fanach Beach Boys nie wspominając. Zespołu, który w Polsce jest niesłusznie trywializowany i pozostaje w cieniu wielkich konkurentów zza Oceanu, The Beatles (choć ci w wyobrażeniu przeciętnego, rodzimego słuchacza też mają pod górkę, pozostając raczej gośćmi od „She Loves You”, niż „A Day In The Life”). Oto na początku lat 60. pojawia się w Stanach Zjednoczonych muzyczna sensacja. Ma twarz pięciu młokosów (bracia Brian, Carl i Dennis Wilson, ich kuzyn Mike Love oraz Al Jardine) noszących T-shirty w pionowe, niebiesko-białe pasy, którzy za sprawą chwytliwych, rock’n’rollowych piosenek o surfowaniu i rozbijaniu się własną furą z miejsca stają się idolami amerykańskich nastolatków. W szczytowym momencie popularności lider, główny kompozytor, niedługo też i producent utworów grupy Brian Wilson doznaje (pod koniec grudnia 1964 r.) w drodze na krótką trasę koncertową załamania psychicznego. Artysta nie jest w stanie dalej godzić trudów życia od sceny do sceny z pisaniem kolejnych kompozycji i kierowaniem karierą The Beach Boys. Pozostała część kapeli (nie bez oporów) akceptuje „odejście” przywódcy i przejmuje na siebie ciężar koncertowania, podczas gdy Brian zamyka się w studiu z muzykami sesyjnymi. Pierwszym efektem nowego oblicza zespołu jest płyta „The Beach Boys Today!”. Druga część albumu, uznawana za zapowiedź wybitnego „Pet Sounds”, zapala światło alarmowe w głowach dotychczasowych fanów grupy, przyzwyczajonych do wesołkowatych hitów pokroju „Surfin’ USA” czy „I Get Around”. To wtedy (po wcześniejszym przejęciu przez Briana obowiązków producenta) zaczyna rodzić się idea „miniaturowych symfonii” - gęstych od instrumentalnego przepychu, często zaskakujących progresją akordową kompozycji, jednocześnie nieziemsko przebojowych. Z tekstów powoli znika beztroska, którą zastępuje refleksyjne spojrzenie na własne życie oraz świat. W 1965 r. Wilson słyszy po raz pierwszy płytę „Rubber Soul” i postanawia zmierzyć się z The Beatles. Wynik tej potyczki jest jak najbardziej udany, „Pet Sounds” z 1966 r. do dziś trafia na czołowe lokaty podsumowań wszech czasów. Paul McCartney powie nawet, iż „Nikt nie jest muzycznie wyedukowany dopóki nie usłyszy „Pet Sounds”. To totalny, klasyczny album, nie do pobicia pod wieloma względami”, zaś producent płyt Fab
8
9
Four George Martin stwierdzi, że „Bez „Pet Sounds” „Sgt. Pepper’s Lonely Heart’s Club Band” (sztandarowy krążek Bitli z 1967 r. - przyp. red.) by nie powstał... „Pieprz” był próbą dorównania „Pet Sounds””. Następne w kolejce miało być „SMiLE”.
W połowie lat 60. świat dopiero zaczynał powoli rozumieć (za sprawą The Beatles i Beach Boys właśnie!), że płyta długogrająca nie musi być kompilacją singli-pocztówek muzycznych, ale może składać się z utworów tworzących spójną całość, być pewnym konceptem.
Na chwilę się zatrzymajmy. Żeby zrozumieć fenomen Briana Wilsona, trzeba uświadomić sobie kilka rzeczy. W połowie lat 60. świat dopiero zaczynał powoli rozumieć (za sprawą The Beatles i Beach Boys właśnie!), że płyta długogrająca nie musi być kompilacją singli-pocztówek muzycznych, ale może składać się z utworów tworzących spójną całość, być pewnym konceptem. Stojący za tym odkryciem artyści idą od razu krok dalej i tworzą totalne wypełnienie nowej idei. Wilson siadając za konsoletą był zaledwie 22-latkiem. Miał do pomocy świetnych muzyków, ale to na Wyspach działało trio McCartney-Lennon-Martin. W dodatku (co dopiero teraz zauważa się z całą mocą) artysta omijał ograniczenia techniczne - tworzył w zupełnie innej epoce to, co teraz powstaje przy udziale najnowocześniejszego, cyfrowego sprzętu. Najważniejszy był jednak jego talent kompozytorski, który objawiał się nie tylko w zdolności do pisania zabójczo przebojowych piosenek, ale w pracy studyjnej. Słynna jest wymiana zdań muzyka ze znanym gitarzystą sesyjnym Tommym Tedesco, który miał obiekcje wobec swojej części utworu. Po zagraniu nadal ciężko było dostrzec w niej sens, ale po dodaniu przez Briana partii smyczków całość zaskoczyła natychmiastowo. Lider TBB za każdym razem wiedział uprzednio co i jak mają zagrać instrumentaliści, „słyszał” kompozycję przed jej powstaniem. Posiadł umiejętność łączenia np. dwóch dźwięków, które dawały inny, zupełnie nowy. Efekt? Najlepsi muzycy sesyjni w okolicy odwoływali pozostałe zajęcia w studiu dla pracy z dzieciakiem, który uczył wspomnianych ich partii. Gdy sesje wokół „Pet Sounds” dobiegały końca, Wilson odnowił kontakt z Van Dyke Parksem, tekściarzem poznanym w czasach „Today!”, z którym chciał nagrać kolejny krążek Beach Boys: „Wiedziałem, że ten gość był inny, wyjątkowy - sposób, w jaki się wyrażał
10
i słowa, których używał, przypominało mi to trochę Boba Dylana”. Cel był ambitny - „SMiLE”, anonsowane jako „nastoletnia symfonia do Boga”, miało brzmieć inaczej niż jakikolwiek z dotychczasowych albumów grupy. Proces twórczy lidera amerykańskiego zespołu i Van Dyke’a przebiegał w piorunującym tempie, ale gdy nowa płyta zaczęła już wyłaniać się zza horyzontu, coś się zacięło. Presja dorównania The Beatles i naciski wytwórni (dla której „Pet Sounds” było komercyjnym rozczarowaniem) przytłoczyły młodego artystę, który ostatecznie się poddał: „„SMiLE”” wykańczało mnie. Mogło wykończyć też The Beach Boys gdybyśmy kontynuowali prace”. Przez następne dziesięciolecia różne wersje utworów z nigdy nie nagranego albumu Wilsona i spółki pojawiały się na kolejnych krążkach zespołu, selekcja najlepszych kawałków pojawiła się na kompilacji „The Beach Boys Good Vibrations”, wreszcie na bazie oryginalnego materiału nagrano całość od początku i wydano pod pierwotnym tytułem w 2004 r. To ostatnie wydarzenie na pewno zminimalizowało niemal do zera ból, o którym wspominał Brian Wilson: „Przez lata „SMiLE” stało się legendą, gigantycznym ciężarem spoczywającym na moich barkach, uwiązanym wokół mojej szyi”. Spowodowało też, że słuchacze wymusili na artyście publikację oryginalnej wersji, co miało miejsce w listopadzie tego roku. Podstawowe pytanie brzmi: czy znający „SMiLE” w wersji z 2004 r. mają tu czego szukać? Przede wszystkim teraz już wiemy, jak całość brzmiała w pierwotnym zamierzeniu - łączy się to z koniecznością słuchania płyty w mono, ale i wg wizji jej autora, co nie jest tylko atrakcją dla fanów (pamiętajmy o sposobie myślenia Wilsona, o tym, że poszczególne dźwięki w kompozycjach swój sens ujawniały dopiero w połączeniu z innymi). Koncept jest już znany od lat, album podzielono na trzy suity, to podróż przez Stany Zjednoczone od wschodu po zachód i jednocześnie przez historię tego kraju (autorska dygresja - trochę pobrzmiewa tu też echo cyklu ludzkiego życia, od narodzin przez dojrzewanie po starość). Jedyna zmiana w trackliście to pojawienie się „I’m In Great Shape” przed „Barnyard”. Same kompozycje różnią się od tych z płyty sprzed
siedmiu lat, poza tym o ile wtedy mieliśmy do czynienia z rozśpiewanym (wyrazisty, mocny głos Briana Wilsona) longplayem, o tyle „teraz” uderza wyciszenie, delikatność, często po prostu brak słów. Jeśli uśmiech na „SMiLE 2004” wywoływały same melodie, to rozhahana twarz „SMiLE 2011” ma podejrzane pochodzenie (posłuchajcie psychodelicznego tryptyku spod indeksów 5-6-7). Dużo satysfakcji sprawia słuchanie słynnych Beachboysowych harmonii wokalnych - to co Wilson robił za pomocą syntezy dźwięków instrumentalnych, powtórzył z ludzkim głosem. Najważniejsza rzecz pozostała bez zmian. „Surf ’s Up” to nadal jedna z największych kompozycji wszech czasów, „Good Vibrations” porywa, a od zmieniających się tematów w „Heroes And Villains” kręci się w głowie. Choć od 1967 r. w muzyce wydarzyło się wiele, „SMiLE” (współcześnie) powala na kolana. Zawiłe koleje losu sprawiły, że autor słów „chciałem pisać radosną muzykę, która sprawia, że ludzie czują się dobrze; muzykę, która pomaga i leczy, bo wierzę,
R
e
k
l
a
m
a
iż muzyka jest głosem Boga” nie rzucił w 1967 r. niestety rękawicy „Sgt. Pepper’s Lonely Heart’s Club Band”. Co myśli teraz, gdy oryginalne „SMiLE” trafiło pod strzechy? „Mógłbym napisać o tym książkę. Ale myślę, że właściwą rzeczą do odczuwania jest radość, podekscytowanie i spełnienie”. Publicysta „Gazety Wyborczej” i „Lampy” Jacek Świąder komentując pomysł zaproszenia jedynego żyjącego z braci Wilson do Polski na któryś z letnich festiwali, żartobliwie stwierdził „może Brian zagra ten numer, którym rozwalił mury Jerycha w Księdze Jozuego”. Wypada już tylko dodać, że niechybnie rozwiązaliśmy zagadkę widzenia ks. Piotra z „Dziadów” Mickiewicza - po czterdziestu i czterech latach lider The Beach Boys zauważa: „Choć uśmiecham się przez łzy wiedząc, że Carla i Dennisa nie ma wśród nas, by dzielić ten moment, uśmiecham się. I mam nadzieję, że ta muzyka powoduje uśmiech u słuchacza. Po to ją napisałem tyle lat temu”. Zdążył. Napisy końcowe. tekst: Łukasz Kuśmierz
live fast, love strong and die young Sensible Soccers
Dajesz Ebi! Portugalskie Sensible Soccers zadebiutowało w tym roku EP-ką, którą możecie ściągnąć za darmo z internetu lub kupić na kasecie. Po głębsze spojrzenie na temat ich rozmarzonej muzyki zapraszamy do działu recenzji. Tutaj dajemy Wam szansę sprawdzić, co mają do przekazania. Głównie ustami Emanuela Botelho, którego słowa udowadniają, że Portugalczycy do dziś nie wymazali z pamięci pewnej piłkarskiej traumy związanej z naszym krajem...
J
ak to się stało, że gracie razem?
Wszyscy mamy wspólną historię. Hugo (Alfredo Gomes - przyp. red.) i Né (Dos Santos - przyp. red.) są przyjaciółmi jeszcze z dzieciństwa, tak samo jak Filipe (Azevedo - przyp. red.) i ja. Grywaliśmy razem w „nastoletnich” zespołach. Z Hugo spotkałem się w college’u, w tamtejszej stacji radiowej, w 2003 roku. Niedługo po tym spotkaniu zaczęliśmy wspólnie DJ-ować, a w tym samym czasie zrealizowaliśmy z Né swój ówczesny projekt, The Portugals. Jakiś rok temu zająłem się dodawaniem linii basu do wstępnych szkiców zrobionych przez Hugo, a Filipe pomagał przy nagrywaniu kilku demówek i przyłączył się do zespołu parę miesięcy później. Pierwszych kilka występów za-
graliśmy jako trio, a jeszcze przed rozpoczęciem sesji nagraniowych do EP-ki do składu dołączył Né. Motywem przewodnim wizualnej strony zespołu są zdjęcia piłkarzy z poprzednich dekad. Skąd wziął się ten pomysł? Czyżby chodziło o wąsy? Nie będziemy zaprzeczać, że jesteśmy fanami piłki nożnej, ale oprawa wizualna miała wiązać się z nazwą zespołu. Bardzo lubimy także stylistykę retro, stąd te stare zdjęcia. Na pewno w końcu znudzi się nam ten motyw i go zmienimy, ale na chwilę obecną to wszystko ma sporo sensu. To jak znak rozpoznawczy zespołu. Na tym etapie jest to dobra strategia promocyjna. A co z nazwą? Czy stoi za nią jakaś ciekawa historia? Nazwa powstała nawet wcześniej, niż sama muzyka. Mieliśmy z Hugo w planach założenie zespołu jeszcze na dwa lata przed faktycznym rozpoczęciem prac nad muzyką i to właśnie wtedy pojawił się pomysł na nazwę „Sensible Soccers”. Oczywiście, jesteśmy wielkimi fanami gry wideo o tym właśnie tytule. Jak piszecie swoje piosenki? Czy każdy z Was tworzy oddzielnie i aranżujecie to później razem jako grupa, czy może wspólnie improwizujecie albo macie jeszcze inny sposób? Odkąd do zespołu przyłączyli się Filipe i Né, nasza muzyka powstaje głównie na drodze wspólnego grania, improwizacji. Gdy ktoś zaczyna grać coś, co podoba się nam wszystkim, reszta zespołu dobudowuje do tego elementy na tych instrumentach, na których akurat gra. Na początku wyglądało to nieco inaczej: Hugo robił szkice, a ja dogrywałem do tego bas lub gitarę. Sporo też komponujemy sami, we własnych głowach, zwykle grając w PES 6 lub oglądając razem „Secret Story”.
niezależności, ale też nie chcemy jej zarzucać na żadnym etapie naszej działalności. Póki co nie jesteśmy na tyle popularni, by ktoś w ogóle chciał negocjować nasze własne warunki, ale jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, nigdy się na to nie zgodzimy. Niezależność jest tym, co daje całą frajdę z tworzenia muzyki. By zamknąć rozmowę motywem piłkarskim: jakieś typowania na Euro 2012? Jesteśmy niemal pewni, że Portugalia nie ma żadnych szans na wyjście z grupy. Moglibyśmy kibicować Danii, ale mecze z Niemcami i Holandią, całkiem słusznie, w przeciwieństwie do Portugalii, pretendującym do tytułu, nie rokują zbyt dobrze. Ja w ogóle przestałem kibicować drużynie narodowej, więc równie dobrze mogę kibicować Polsce. Dajesz Ebi!
Nie mamy obsesji na punkcie niezależności, ale też nie chcemy jej zarzucać na żadnym etapie naszej działalności.
Rozmawiał: Emil Macherzyński
Jesteście związani z takimi wytwórniami jak Wasze własne MPD oraz AMDISCS. Jak bardzo istotna jest dla Was niezależność? Po prostu lubimy pracować z ludźmi myślącymi podobnie do nas i to nie jest wyłącznie kwestia utrzymania niezależności. Między nami a AMDISCS nawiązało się takie porozumienie, bo są tam ludzie nadający na tych samych falach co my. Interesowali się naszą muzyką już od dłuższego czasu i bardzo pomogli nam w kwestii promocji. Gdy zaprosili nas na AMDISCS Winter Showcase, byliśmy bardzo szczęśliwi i bardzo podekscytowani tą trasą! Nie mamy obsesji na punkcie
12
e l b i s n e S s r e c c o S
13
live fast, love strong and die young Coldair Koncerty solowe mają swój urok i są ludzie, jak Sam Amidon czy Phil Elverum, którzy mogą całe życie grać sami, ale do tego, żeby te występy były powalające potrzebne jest bardzo duże doświadczenie sceniczne i trzeba wszystko bardzo dobrze przemyśleć.
Powiew świeżego
powietrza
Tobiasz Biliński nie cierpi jeszcze na muzyczne ADHD, ale i tak jest nadzwyczaj płodnym twórcą. I od tej wzmożonej aktywności zaczęliśmy rozmowę.
C
o trzeba zrobić, żeby stworzyć cztery płyty w dwa lata?
Mieć dużo farta, samozaparcia i przede wszystkim sporo pomysłów. Przyda się też trochę kasy, żeby je nagrać, ale po swoich doświadczeniach z rejestracją płyt Coldair wiem, że to wcale nie są jakieś duże pieniądze. Chyba ludzie by nie uwierzyli, jaki miały budżet. „Far South” nagrałeś w domu, ale czytałem w jednym ze starych wywiadów, że miałeś plan zarejestrować ją w Berlinie. Był taki plan, owszem. Znajomy znajomego znajomego ma studio i chciał nagrać moją płytę. Nie wyszło z kilku powodów, mieszkałem wtedy w Krakowie i nie chciało mi się nigdzie ruszać z tego miasta. „Far South” zarejestrowałem za pomocą jednego małego mikrofoniku i karty dźwiękowej w swoim pokoju. Co było najtrudniej nagrać? Najciężej było nagrać bębny, w sumie jestem zaskoczony, że tak dobrze brzmią. Zarejestrowałem je w sali prób ludzi z Lado ABC, za co im serdecznie dziękuję. Resztę rzeczy było łatwo nagrać w domu. Dobrze, że mam cierpliwych sąsiadów, którzy wytrzymali dźwięki trąbki i na nic się nie skarżyli. Mieszkałeś w Sopocie, w Krakowie, teraz w Warszawie. Myślisz już o następnym miejscu? Na razie zapisałem się do loterii wizowej do USA. Szansę na nią mam jak na wygraną w Totka. Jeśli się uda, to planuję pojechać do Nowego Jorku albo Los Angeles, choć to bardziej marzenia. Patrząc tak realistycznie, na razie jestem zadowolony z Warszawy, podoba mi się to miasto. Rozważałem Berlin i tak naprawdę tylko Berlin. Żadne inne miasta europejskie mnie nie urzekły - ani Paryż, ani Londyn. Co jest takiego specjalnego w stolicy Niemiec?
14
Mają bardzo prężną scenę muzyczną. Może nie największą, ale zdecydowanie najciekawszą. Berlin ma bardzo fajny klimat, czuję się tam jak w dużym Sopocie. Jest tam mnóstwo parków, mnóstwo drzew. Mówiłem przed chwilą o tym Nowym Jorku, bo tam jest dużo możliwości, ale mnie przytłaczają ogromne miasta, te wszystkie budynki wielkości śp. World Trade Center. Berlin jest o tyle fajny, że jest rozległy, ale jednocześnie kameralny. W jakiej sytuacji jest teraz Kyst? Adam gra w kilku zespołach w Warszawie, ja mam Coldair, Ludwig gra jako Touchy Mob. Problemem jest dystans - ja z Adamem mieszkamy w Warszawie, a Ludwig w Berlinie właśnie. Dlatego w chwili obecnej zespół jest zawieszony, ale oczywiście to nie oznacza, że się rozpadliśmy. Mamy po prostu przerwę regeneracyjną. Bardzo długo graliśmy te same kawałki, ponad rok, i szczerze mówiąc przejadły się nam. Chcemy dać sobie trochę luzu i wymyślić nowe numery. Wracamy na wiosnę, chcemy nagrać EP-kę i wydać ją latem. Jak bardzo różni się gra w Kyst od tego, co robisz z Coldair? Bardzo się różni. To są dwa zupełnie różne światy. Jasne, jest jakiś wspólny pierwiastek, chociażby z tego powodu, że w obu zespołach gram ja, ale Coldair jest zupełnie inny, jeśli chodzi o kompozycje, aranże, o wszystko. Jest bardzo piosenkowy i taki… przebojowy. Nie wiem, czy powinienem mówić tak o własnej muzyce, ale ma chyba taki potencjał. Piosenki łatwiej mogą wpaść komuś w ucho i to mnie strasznie jara, bo to zupełna odskocznia od tego, co robię z Kyst. Miałeś taki moment, że powiedziałeś sobie: „czas napisać kilka ładnych piosenek”? Tak. Był taki moment, że już mi się przejadło granie tego samego z zespołem, zaczęła się wkradać rutyna. Wtedy zacząłem pisać większość kawałków, które trafiły na „Persephone”. To nie jest tak, że teraz mam
r i a d Col
Coldair i przedkładam go nad Kyst, tylko to dla mnie taki powiew świeżego powietrza. Co zdecydowało o przekształceniu Coldair z solowego projektu w zespół?
R
e
k
l
a
m
a
Koncerty solowe mają swój urok i są ludzie, jak Sam Amidon czy Phil Elverum, którzy mogą całe życie grać sami, ale do tego, żeby te występy były powalające potrzebne jest bardzo duże doświadczenie sceniczne i trzeba wszystko bardzo dobrze przemyśleć. Mnie jeszcze sporo brakuje do ich perfekcji, a poza tym fajniej jest zagrać te piosenki tak, jak są zarejestrowane na płycie - z trąbkami, perkusją i drugą gitarą. Daje to mnóstwo dobrej energii na scenie. Można też występować na większych scenach, nie wyobrażam sobie siebie w pojedynkę np. na Open’erze. Łatwiej jest zabukować koncert za granicą czy w Polsce? Wiesz, w sumie podobnie łatwo. W styczniu jadę na dość dużą trasę po Europie i udało mi się zabukować dziesięć koncertów w dość krótkim czasie. Problem z koncertami za granicą jest taki, że paradoksalnie tam mniej płacą. W Polsce jest też o tyle prościej, że mam dużo znajomych, którzy prowadzą kluby i łatwiej się z nimi dogadać o terminy. Choć z kolei nie mogę np. nic zabukować w Toruniu. Grałem tam sto lat temu jako Kyst duo, ale od tamtej pory kluby są głuche na moje pytania. Jakie masz plany na najbliższą przyszłość? Tak jak mówiłem - trasa po Europie w styczniu, luty Wielka Brytania, zgłosiłem się do SXSW, więc może w marcu znów pojadę do Stanów. Mam już pomysły na trzeci album Coldair. Chcę go nagrywać cały rok, po jednej piosence na miesiąc. Jeśli świat się nie skończy, wydam ją w styczniu 2013. Rozmawiał: Michał Wieczorek 15
live fast, love strong and die young Back To The Ocean
Bez różowych
fatałaszków
i piór w pupie
Swoją muzyką urzekła Niemców tak mocno, iż ci postanowili kupić licencję na jej maxi-singla. Podbiła też serca Amerykanów, którzy we współpracy z Quickstar Music Production zamieścili utwór „Yes, You Are The Sun” na składance Rock4Life. Tylko Polacy wciąż jeszcze udają, że twórczość lublinianki Agnieszki Olszewskiej-Kaczmarek nie istnieje. Ale powoli wszystko się zmienia. Zaczęła od zdobywania świata, rodaków zostawiła sobie na koniec. Jak najszybciej zaprzyjaźnijcie się Back To The Ocean (zespołu, który Agnieszka założyła wraz z Rafałem Smolińskim), bo niedługo wszyscy mogą się z Was śmiać, że jeszcze ich nie znacie.
O co poprosiłaś w tym roku św. Mikołaja? O kontrakt płytowy (śmiech). To mamy podobne życzenia, ponieważ ja poprosiłem go o Twoją płytę. Jak myślisz, długo jeszcze będziemy musieli czekać, żeby któraś z wytwórni przyśpieszyła spełnienie naszych życzeń? Trudno mi powiedzieć, czy liczę jeszcze na jakąkolwiek wytwórnię. Jest to bardzo skomplikowana historia. Bardziej myślę o zainwestowaniu w przyszłym roku własnych pieniędzy na nagranie materiału. Natomiast na pewno będzie trzeba znaleźć jakiegoś dystrybutora – kogoś, kto rozpromuje to na szerszą skalę. Mam rozumieć, że chcesz dać sobie spokój z mocno nieprzyjazną muzykom polską rzeczywistością rynkową? Może nie tyle dać spokój, ile dostosować się do realiów. Wygląda to jak wygląda. Cały czas mam nadzieję, że ktoś „ważny” w końcu zwróci na nas uwagę. Na razie wzbudzamy zainteresowanie wśród dziennikarzy i słuchaczy, natomiast potrzebujemy kogoś mocno osadzonego w tej branży. Chcemy wkrótce zrobić podejście do polsatowskiego „Must Be The Music” i liczymy na to, że tym samym pokażemy się na srebrnym ekranie. Bierzemy sprawy w swoje ręce. Zagrałaś niedawno koncert w studiu wytwórni SP Records. Gdy się o tym dowiedziałem, natychmiast przyszło mi do głowy, że skoro występujesz u nich, musisz coś z nimi już planować.
16
Z ich strony nie pojawiła się taka propozycja. Studio SP Records uruchamia w tym momencie telewizję internetową i zaprosili nas tylko do zagrania koncertu. Traktują to chyba równolegle do swojej działalności wydawniczej. Gdyby natomiast pojawiła się propozycja nagrania u nich płyty, bardzo chętnie byśmy z niej skorzystali. Kiedyś wysłałam materiał do Kayaxu, rozmawiałam z jedną z ich menedżerek, która powiedziała mi, że być może posłuchają tego, ale plany wydawnicze i tak już mają przygotowane na dwa lata. Dało mi to dużo myślenia i w większym stopniu swoją energię skierowałam na znalezienie dobrych muzyków czy występy na festiwalach. Nie chcę dobijać się do wytwórni. Jeśli któregoś dnia się uda - fajnie, ale obecnie zajmuje to jakieś 5-7% mojej uwagi. Czytając o Tobie nie mogłem uwierzyć, że Twój talent dostrzegają głównie obcokrajowcy. Nagraliście EP-kę dzięki niemieckiemu wydawcy, amerykańska wytwórnia Quickstar Music Production umieściła Wasz numer na jednej ze składanek, pniecie się w górę w międzynarodowych konkursach songwriterskich. A gdzie w tej całej muzycznej przygodzie znajduje się Polska? W końcówce tego roku zaczęliśmy pojawiać się na festiwalach i przyniosło nam to bardzo fajne nagrody. Graliśmy na Rock’Autostradzie pod Bochnią, gdzie zdobyliśmy nagrodę publiczności i wyróżnienie dla basisty. Następnie pojechaliśmy na festiwal Bergera (impreza poświęcona pamięci zmarłemu tragicznie Pawłowi Bergerowi, klawiszowcowi Dżemu - przyp. red.) w Kaliszu i tam zrobiliśmy już furorę. Zgarnęliśmy nagrodę publiczności, zajęliśmy trzecie miejsce w głosowaniu jury oraz dostaliśmy nagrodę specjalną
od zespołu Dżem. Zupełnie niespodziewaną, a przyznaną przez muzyków jednogłośnie. W Kaliszu nawiązaliśmy też dużo kontaktów z dziennikarzami, którym bardzo spodobała się nasza muzyka. Pokłosiem tego była obecność Back To The Ocean w lokalnej rozgłośni, dostaliśmy też propozycję zagrania przed gwiazdą podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Tak więc pojawiliśmy się raptem na dwóch festiwalach, a dostaliśmy tyle wyróżnień. Czyli jednak w Polsce dzieje się dla Was też coś dobrego. Jest więc duża szansa, że któregoś dnia ktoś zaproponuje Ci podpisanie tego wymarzonego kontraktu. Jestem pewna, że coś takiego w końcu nastąpi. Ale mam świadomość, że cały czas trzeba gdzieś się pokazywać i trafić w pewnym momencie na właściwych ludzi na właściwym miejscu. Tak naprawdę sporo czasu zajęło mi kompletowanie muzyków, dlatego też nie było możliwości grania w pełnym składzie. Teraz już nareszcie mogę planować festiwale, występy i tego typu castingi jak „Must Be The Music”. Chcę też podkreślić jedną bardzo ważną rzecz. Przez długi czas wmawiano mi, że gram muzykę niszową, ponieważ śpiewam w języku angielskim. I zaczęłam w to wierzyć. A okazuje się, że gdziekolwiek byśmy się nie pojawili, jesteśmy bardzo dobrze odbierani. Graliśmy np. na Nordland Art Festival w Łodzi, gdzie oprócz polskich grup były też zespoły ze Skandynawii i krajów nadbałtyckich. Publiczność przyjęła nas fantastycznie - graliśmy trzy bisy, a ludzie wciąż nie chcieli puszczać nas ze sceny. Naszym sukcesem jest także fakt, że pojawiliśmy się w Trójce, gdzie byliśmy nominowani do listy przebojów - bez znajomości czy poparcia jakiejkolwiek wytwórni. Jesteśmy na liście przebojów Radia Kraków, niedawno byliśmy także grani w Jedynce, Radiu Łódź, Radiu Zachód, Radiu RAM, a obecnie będzie nas promować bydgoskie Radio PiK. Naszą muzykę można odnaleźć w wielu rozgłośniach. A jak to się stało, że udało Ci się zainteresować swoją muzyką zagranicznych wydawców? Zaczynając od Quickstar Music Production - to oni znaleźli nas na MySpace. Podejrzewam, że w jakiś sposób monitorują te strony i jak tylko pojawia się coś ciekawego, od razu zwracają na to uwagę. Jeśli zaś chodzi o niemieckiego licencjobiorcę - regularnie korzystam z popularnych na Zachodzie portali, gdzie płaci się miesięcznie niewielką kwotę, a w zamian dostaje się dostęp do różnych ogłoszeń, m.in. od menedżerów, wydawców czy organizatorów koncertów. W ten sposób dotarłam do Niemiec. Jest to bardzo mała firma, ale kontakt z nią pozwolił mi umieścić mój maxi-singiel na iTunes, Amazon i tym podobnych portalach przeznaczonych do płatnego ściągania muzyki. Zmobilizowało mnie to też do tego, by zakończyć pracę nad EP-ką. Nie jest to jakaś wytwórnia, która mogłaby wyłożyć wielkie pieniądze, ale pewnego rodzaju okno na świat. Płyty pojawiły się w sklepach w Australii i w Niemczech. Zostały też wysłane do rozgłośni radiowych, ale nie mam pojęcia, jak sobie tam radzą. Ciągle przybywają nowi fani z całego świata - i na Facebooku, i na stronie Reverbnation, gdzie mamy swój profil, więc gdzieś tę muzykę słyszą.
rzystą zespołu Skowyt, który właśnie świętuje premierę swojej płyty. W pewnym momencie zaczęło ciągnąć mnie jednak w kierunku lżejszego grania, chciałam też śpiewać w języku angielskim. Miałam już w sobie taki najbliższy mojej duszy repertuar i wiedziałam, że nie jest możliwe zagranie go z Humbert Humbert. Ale bardzo cienię sobie tamten okres współpracy. Dużo występowaliśmy, graliśmy fajne supporty, m.in. przed O.N.A. czy Perfectem. Pojawialiśmy się w wielu warszawskich klubach, co przyniosło nam takie otrzaskanie się ze sceną. Nauczyliśmy się współpracy ze sobą, regularnych prób. A Back To The Ocean jest moim stuprocentowym muzycznym spełnieniem. W pełni wyznaczam kierunki - jak ma wyglądać kariera Back To The Ocean, jak my mamy wyglądać, gdzie mamy się zgłaszać, gdzie na pewno się nie zgłosimy i czego na pewno nie zrobiłabym, by osiągnąć sukces. Czego byś nie zrobiła? (śmiech) Nie ubrałabym się w różowe fatałaszki i nie robiłabym show w stylu pióra w pupie. Nie jest to moja konwencja. Czyli przede wszystkim muzyka. My jesteśmy bardzo żywiołowi na scenie. Uśmiechamy się do siebie, wygłupiamy się, ale jest to nasze i absolutnie niewyreżyserowane. Gdyby ktoś powiedział, że podpisze z nami kontrakt, ale musimy ubierać się tak czy siak, nigdy nie zgodziłabym się na to. Mogłabyś rozwinąć myśl, że muzyka to jest Twój powrót do oceanu? Ładnie to brzmi, ale za cholerę nie mogę tego rozgryźć.
Przez długi czas wmawiano mi, że gram muzykę niszową, ponieważ śpiewam w języku angielskim. I zaczęłam w to wierzyć. A okazuje się, że gdziekolwiek byśmy się nie pojawili, jesteśmy bardzo dobrze odbierani.
Może zabrzmi to górnolotnie, ale zawsze czułam, że gdzieś w środku symbolem mojej duszy jest ocean. Kiedyś medytowałam i poczułam, że siedzę na dnie oceanu i potrafię oddychać pod wodą. Czułam się wtedy jak w domu. Dlatego też kiedy gram muzykę, która jest taką moją najszczerszą wypowiedzią, mam wrażenie, że wracam do oceanu, robię to, co jest mi najbardziej bliskie. Jest to powrót do siebie, swojej duszy, emocji i tego czegoś najcenniejszego, co chce się dać światu. Jak wiele muzycznych marzeń spełniło się już w Twoim życiu?
k c a e B h T o T ean c O
Zanim pojawiło się Back To The Ocean, całkiem nieźle radziłaś sobie z formacją Humbert Humbert.
Bardzo ciekawy zespół, grający mocnego rocka. Liderowałam mu, pisałem też muzykę, ale wspólnie ze wspaniałym gitarzystą Arkiem Ślesickim, obecnie gita-
Spełniło się jakieś 70%. Powiem „100”, kiedy okaże się, że mogę utrzymywać się z muzyki. Póki co doświadczam takiego rozdarcia… Pracuję zawodowo i to jest moje źródło finansowe, a Back To The Ocean jest na razie takim dodatkiem, choć nie ukrywam, że najważniejszym. Moment, w którym obudzę się i będę wiedziała, że nie muszę iść do pracy etatowej będzie oznaczał, że spełniło się 95% moich marzeń. A jeżeli będę mogła grać z moją muzyką trasy koncertowe po całym świecie, powiem wtedy, że zrealizowałam nawet i 110% (śmiech). Bardzo tęsknisz za Lublinem?
Kocham to miasto. W Lublinie jestem średnio raz na dwa miesiące, ponieważ mieszka tam mój ojciec. Całkiem niedawno chodziliśmy sobie razem po Starym Mieście i o dziwo jeszcze udało mi się odkryć jakieś nowe rzeczy, o których nie wiedziałam. Tutaj skończyłam studia psychologiczne, uwielbiam Lublin. Ale cóż, w Warszawie mieszkam już od wielu lat i teraz tam jest mój drugi dom. Rozmawiał: Tomasz Kowalewicz
17
Cool Kids of Death
Przyjemna
muzyka
Wystarczy zajrzeć na YouTube’a. „Co to k... jest? Rozmiękczone Kulki. Kiedy zatańczą z gwiazdami? Ch...e”. Ale także: „te kawałki miażdżą. Rewelacja. Zdziwienie i czad. Wkręcające”. O tym, dlaczego Cool Kids of Death są znów w kontrze, tym razem do swojej przeszłości i do oczekiwań innych - Marcin „Cinass” Kowalski, gitarzysta, producent i autor większości kompozycji z ostatniej płyty zespołu „Plan ewakuacji”.
To faktycznie będzie Wasza ostatnia płyta? Może tak się zdarzyć. Jeśli zespół składa się z sześciu osób, a w robienie płyty zaangażowane są dwie, trzy, pojawiają się pytania o sens kontynuowania działalności. To dość radykalne postawienie sprawy, choć równie prawdopodobne, jak każde inne. Trzeba pamiętać o tym, że akurat podczas nagrywania „Planu” część chłopaków zaangażowana była w inne rzeczy i to pochłaniało ich czas. Nie zawieszamy jednak działalności - będziemy grać koncerty. Nie myślimy jednak w tym momencie o następnym krążku.
Postanowiliśmy tym razem wykorzystać stary rockowy patent - główny ciężar przejmuje wokal, jest dzięki temu przestrzeń w muzyce, instrumenty nie muszą nadawać biegu.
18
Każda z Waszych płyt stanowi mniej lub bardziej udany portret, zatrzymanie kadru. Co „Plan” mówi o Was samych? Wiesz, nie analizujemy naszych tekstów z perspektywy psychologicznej, próbujemy się zdystansować od tego, choć nie jest to łatwe. Można jednak stwierdzić, że jesteśmy już po
trzydziestce, wciąż nie zgadzamy się na rzeczywistość, ale prezentujemy mniej waleczną postawę. Teksty na „Planie” są przejawem świadomości, że pewnych rzeczy nie można zmienić, ale nie trzeba się na nie godzić. Postawa trochę utopijna. Myślę sobie, że byłoby śmieszne, gdyby Wasz wokalista Ostry wyszedł na scenę i wykrzykiwał teksty o butelkach i kamieniach. Wiesz, nie mamy już ochoty nikogo nap...ć, więc przede wszystkim byłoby to niezgodne z nami samymi. Ale popatrz na Iggy’ego Popa - gość jest po sześćdziesiątce, a na scenie kipi w nim gniew. U nas zmiana stylistyki to świadomy wybór, a nie kwestia metryki. Na koncertach gramy tak nowe, jak i stare piosenki. Także nie zmieniło się to jakoś drastycznie, jeśli chodzi o energię podczas występów.
Ludzie mówią: „Kulkom stępiło się ostrze”. Pewnie tak to można odbierać. Nie walczymy z interpretacjami, raczej odżegnujemy się od medialnej, dziennikarskiej gęby. Nadal wkurza nas mnóstwo rzeczy, tak samo, jak przy pierwszym czy drugim krążku. Ale „Plan” w zamierzeniu miał być odideologizowany, raczej chcieliśmy postawić na stronę muzyczną, pokazać, że oprócz tego, że angażujemy się we współczesne problemy, jesteśmy w stanie grać przyjemną muzykę. Pamiętaj - nie słuchamy tylko ostrych brzmień … …Wasza nazwa wywodzi się z utworu nagranego przez jeden z najbardziej pluszowych zespołów świata, Saint Etienne… …i takich artystów też słuchamy. I to chcieliśmy pokazać na tym krążku. Skąd pomysł na tę płytę właśnie teraz? Na-
gle okazuje się, że nie trzeba agresji i krzyku, by stworzyć coś zapadającego w pamięć. Mógłbym powiedzieć, że wielu osobom brak pazura się nie podoba. Ludzie nie mogą np. przyzwyczaić się do głosu Krzyśka, który zamiast krzyczeć, próbuje teraz śpiewać. Wcześniej układaliśmy piosenki, które w formie muzycznej były czymś samodzielnym, tekst był tylko dodatkiem, wykrzyczanym przez Krzyśka. Tylko że w tym wszystkim nie było melodii, a jej brak musieliśmy maskować instrumentami, gęstymi gitarami, elektroniką. Postanowiliśmy tym razem wykorzystać stary rockowy patent - główny ciężar przejmuje wokal, jest dzięki temu przestrzeń w muzyce, instrumenty nie muszą nadawać biegu. Dla uproszczenia: Beatlesi czy Muddy Waters to wokal i coś tam w tle. Stwierdziliśmy, że tak rozumiana klasyka to dobry punkt odniesienia, któremu warto się ukłonić. Choć chłopaki mówią, że to właściwie moja płyta - jestem jej producentem i współautorem większości
19
kompozycji. I to ja wymyśliłem, że wokalista musi przede wszystkim śpiewać. Jak na „Pet Sounds”, nie przymierzając. Czyli „Plan ewakuacji” to płyta niedemokratyczna? Nie narzucałem wizji, choć nie ukrywam, że realizujemy tu mój pomysł. Większość chłopaków nie wchodziła mi po prostu w drogę. Wymyśliliśmy, że jedna osoba zrobi płytę i na tym skończyła się demokracja. W ogóle jestem zdania, że nie prowadzi ona do niczego dobrego. Nie da się prowadzić zespołu demokratycznie, o ile nie posiada on wyraźnego lidera, przynajmniej od strony muzycznej. Przyznaję, że po ostatnim krążku postawiłem na Was kreskę, nie liczyłem, że coś dobrego może dotrzeć do nas z Waszego obozu. Okazuje się, że spod warstwy agresji jesteście w stanie wydobyć porządny piosenkowy materiał. Po „Afterparty” zrozumiałem, że formuła ostrego, gitarowego grania się wyczerpała. Myślałem, że to ten krążek będzie przełomowy, ale okazało się, że dodanie tanecznego beatu to za mało. Mieliśmy dwie drogi - grać dalej to samo albo radykalniej się zmienić. Wybraliśmy opcję numer dwa. Ta zmiana to było trochę być albo nie być dla zespołu. Od zawsze budziliście skrajne emocje - od uwielbienia po gniew. Pierwsza płyta ustawiła Was na jednoznacznej pozycji buntowników, każdym kolejnym krążkiem musieliście udowodnić, że nie jesteście przypadkową bandą chłopaków napierdzielających w gitary i krzyczących, że im źle na świecie.
20
Nie da się ukryć, że nasz pierwszy krążek odniósł pewien sukces. Wygraliśmy nim ostatnio w radiowej Trójce konkurs na płytę dziesięciolecia. To bardzo wysoko postawiona poprzeczka. A my po debiucie wyczuliśmy, że show business chce nas zaabsorbować. Bunt stał się konfekcjonowany. Staliście się fajnym, kolorowym rekwizytem. Opłacało się Was zaprosić do studia, bo można było liczyć, że powiecie coś fajnego. Ale nie chodziło o prawdę, tylko medialną użyteczność. I dlatego zrobiliśmy płytę drugą, która jest ciężka i której praktycznie nie da się słuchać - żeby show business przestał się nami interesować w taki sposób. Z każdą kolejnym albumem uciekaliśmy od tej medialnej gorączki. Aż doszliśmy do ściany, wyczerpaliśmy temat. Stąd „Plan” jest inny - piosenkowy, melodyjny. Moi faworyci: „Karaibski”, „Plan ewakuacji”, „Dalej pójdę sam”, „Wiemy wszystko”. Ciekawe, że wybrałeś cztery piosenki, które będą singlami. Szkoda tylko, że nikt ich nie zagra. Spotkałem się z opinią branży, że „Plan ewakuacji” w ogóle jest płytą wyjątkową, że jest tu dużo doskonałych numerów, a nie jedynie dwa dobre i dziesięć wypełniaczy. To nas wzmocniło i postanowiliśmy, że wydamy więcej singli niż zwykle. Sytuacja na rynku muzycznym wygląda nadal tak słabo, jak dziesięć temu, dlatego nie zadaję sobie pytania „kto to będzie grać?”. Inaczej musielibyśmy w ogóle zwinąć manatki.
Raczej hobby, niż zawód? Każdy z nas chciał grać w zespole i to udało nam się osiągnąć. Dla kasy robimy inne rzeczy, zresztą nie wydaje mi się, że którykolwiek z nas chciałby się dać się zamknąć w formule pt. „Cool Kids of Death”. Realizujemy się na innych polach, chcemy eksplorować inne tereny. CKOD pozwala na spełnienie naszych artystycznych ambicji, nigdy nie zrobimy mega popowej kariery, choćby dlatego, że Ostry nie ma mega głosu (śmiech). To prawda - Ostrowski nie umie śpiewać. Ale my to zawsze wiedzieliśmy, nigdy tego nie ukrywaliśmy. To, co wycisnąłem z niego na tym krążku, wymagało dużo naszej wspólnej pracy. Pamiętaj, że ludzie po „Idolach” i innych tego typu programach mają wspaniałe głosy, ale często nie mają ciekawej osobowości, trzeba dla nich nagrać piosenki, bo sami nie mogliby nic stworzyć. Kupa. A Cool Kids of Death prawdziwy zespół (śmiech). Na „Planie” każdy utwór pochodzi z zupełnie innego miejsca. Taki dziwny konglomerat miał prawo nie wyjść. Spójrz, w czasach postmodernizmu, choć to wyświechtane określenie, trudno jest stworzyć coś zupełnie nowego jakościowo, coś, co nie odwoływałoby się do wcześniejszych trendów. Chciałem, żeby płyta brzmiała, na ile to będzie możliwe, oryginalnie. Cały bajer polega na inteligentnym mieszaniu różnych motywów, często w teorii nie pasujących do siebie. Masz poczucie, że wyszliście tym krążkiem z jakiegoś takiego zaklętego kręgu?
Dobre sformułowanie! Przywodzi mi na myśl słowo „wolność”, rozumiane jako przekraczanie barier, zakazów. Dziś trudno o prawdziwą wolność, mocny i wyrazisty akt. Wszystko już było. Trudno wyjść poza schematy - ramy, w których działasz jako jednostka, przytrafiły się już i innym. I widzisz, ta zmiana stylistyczna CKOD z „Planu ewakuacji” jest przejawem wolności - artysta może zniszczyć wszystko, co do tej pory stworzył i zbudować na tym coś zupełnie innego. Wydacie pięć singli i co dalej? Nie wiem. Zaczynam prace nad trzecim albumem NOT, razem z Kubą (Wandachowiczem, basistą CKOD - przyp. red.) i Łukaszem (Klausem, perkusistą CKOD - przyp. red.). Mam pomysły na jeszcze dwa projekty, mam więc co robić. Kuba otworzył teraz knajpę w Łodzi - koncerty i różne imprezy. Kamil (Łazikowski, klawiszowiec CKOD przyp. red.) otworzył Bajkonur, miejsce z salami prób, studiem, będą mogły tu nagrywać zespoły, co akurat wpisuje się w ogólny trend – w Łodzi powstaje coraz więcej miejsc nastawionych na propagowanie niezależnej kultury. Krzysiek na co dzień zajmuje się komiksami i teledyskami. Wojtek (Michalec, gitarzysta CKOD – przyp. red.) kończy nagrywać płytę z zespołem Marynarze. Łukasz nagrywa też perkusję dla wielu różnych artystów. Mamy mnóstwo rzeczy do roboty. Problemem jest więc to, żeby się zebrać do kupy. Pewne jest, że spod naszej ręki i tak będą pojawiać się kolejne rzeczy, nawet jeśli nie będą opatrzone szyldem Cool Kids of Death.
R
e
k
l
a
m
a
Rozmawiał: Maciek Tomaszewski
21
hard stage Illusion
To
co ma nadejść?
W
jednym z niedawnych wywiadów lider Illusion Tomek „Lipa” Lipnicki powiedział, że już w 2008 r. grupa myślała o tym, żeby wrócić na stałe. „Uznaliśmy jednak, że to jeszcze nie jest ten moment” - komentował wokalista gdańskiego kwartetu. Ziarno zostało jednak zasiane, muzycy utwierdzili się w przekonaniu, że publiczność czeka na ich powrót. Podobne sygnały dochodziły do nich od lat. Najmocniej odczuwał to właśnie Lipa, być może dlatego, że spośród wszystkich członków Illusion to on wykazywał się największą aktywnością sceniczną. Podczas koncertów własnego zespołu Lipali sięgał niejednokrotnie po kawałki Illusion, szczególnie po „To co ma nadejść” oraz kultowy „Nóż”. Nietrudno się domyślić, że właśnie te numery spotykały się z najgorętszym przyjęciem. Lipnicki długo jednak zarzekał się, że Illusion to zamknięty rozdział, że interesują go teraz zupełnie inne rzeczy. Namawiali fani, namawiali koledzy z zespołu. Po rozpadzie pierwotnej formacji Jarek Śmigiel i Paweł Herbasch (odpowiednio basista i perkusista) założyli grupę Oxy.gen, grającą mieszankę hip-hopu, nowoczesnej elektroniki, funky i rocka. Polski rynek nie zainteresował się osobliwym połączeniem, stąd do dziś grupa może się pochwalić jedynie umiarkowanym
hitem w postaci coveru „Billie Jean” Michaela Jacksona. Rozpad Illusion wynikał ze zmiany zainteresowań muzyków. Już na wydanym w 1998 r. krążku „Illusion 6” wyraźnie było słychać, że artyści zmieniają kierunek. Na płycie pojawiło się trochę elementów elektronicznych, które nie spotkały się z przychylną reakcją przyzwyczajonych do ciężkiego łojenia fanów. Lipa zgłębiał elektroniczne rejony w początkach Lipali, jednak ostatecznie powrócił na łono rocka, a nawet metalu. Tomek przez półtora roku wiosłował w Acid Drinkers, w którym pełnił też funkcję drugiego gitarzysty. Owocem współpracy gdańszczanina z poznańską ekipą jest płyta „Rock Is Not Enough” wydana w 2004 roku. Lider Acidów Titus w charakterystyczny sposób komentował okres współpracy z Lipą mówiąc: „nie wiem, czy to było dobre, ale miało wielkie jaja”. Titus nie mógł się nachwalić umiejętności (zwłaszcza wokalnych) Lipy, przyznał jednak, że silne osobowości obu panów sprawiły, iż musieli się rozstać. Powrót Illusion (ten sprzed 3 lat) był ogromnym wydarzeniem dla polskich fanów mocnego grania. Zespół zaprosił do udziału w wyjątkowym koncercie wspomnianych Acidów, a także Comę
i Huntera. Hala Stulecia zapełniłaby się jednak i bez tego, bowiem 13 grudnia 2008 r. wszyscy czekali tylko na Illusion. Lipnicki, Śmigiel, Herbasch – brakowało tylko jednej osoby. Gitarzysty. Wioślarz z oryginalnego składu ( Jerzy Rutkowski) obiecał sobie, że nigdy nie weźmie gitary elektrycznej do ręki - w jego życiu prywatnym wydarzyła się ogromna tragedia, która zdecydowała o takim postanowieniu. Jerry wystąpił tylko w krótkim secie akustycznym, a w pozostałych numerach zastępował go znany z Tuff Enuff Tomasz „Sivy” Biskup. „Szczerze? Dla mnie najważniejsze było to, że Jerry nie mógł z nami grać. To była ta rzecz, która zdecydowała, że nie zeszliśmy się na dłużej” - właśnie w ten sposób wypowiedział się niedawno na temat sytuacji sprzed 3 lat Śmigiel. Co nie udało się w 2008, udało się w tym roku. Wszystko wskazuje na to, że czas leczy rany, bowiem dzisiejsze Illusion to Lipnicki, Śmigiel, Herbasch i Rutkowski. Ten skład ma za sobą trzy wielkie halowe koncerty, które odbyły się w październiku i listopadzie, w katowickim Spodku, położonej na granicy Sopotu i Gdańska Ergo Arenie oraz w stołecznej hali Torwar. Jerry nie ma dziś oporów przed sięganiem po gitarę elektryczną. Ten
rok jest ważny dla Illusion także z innego powodu. Do sklepów trafiła niedawno składanka „The Best Of Illusion”, na której oprócz hitów, wspomnianego już „Noża”, „To co ma nadejść” czy „Vendetty”, znalazło się miejsce dla dwóch nowych utworów - „Tron” oraz „Solą w oku”. Ten drugi doczekał się teledysku, w którym muzycy demonstrują swoje zdanie na temat polityków i celebrytów. Nie ma żadnej muzycznej rewolucji, nowe utwory Illusion są osadzone w klimacie hard rocka i grunge’u z elementami hardcore’u. Wkrótce do sprzedaży ma trafić DVD upamiętniające jesienne koncerty. Co stanie się dalej? Jeszcze nie wiadomo. Jeśli chodzi o tegoroczne koncerty, Lipa nie pozostawiał złudzeń: „To biznesowa sprawa”. Zastrzegł jednak, że muzycy czuli, iż muszą to zrobić, potrzebują stanąć razem na scenie. Skoro potrafili przygotować dwa premierowe kawałki, to może porwą się na nową płytę w przyszłym roku? Nie ulega wątpliwości, że w Polsce wciąż jest zapotrzebowanie na Illusion. Może to będzie czynnik determinujący działania grupy. Śmigiel i Herbasch mówią wprost: „Wszystko zależy od Lipy”. Tomek, co Ty na to? TEKST: Maciek Kancerek
To miał być jeden koncert. Tylko jeden. Zespół mówił, że oprze się modzie na reaktywacje. 13 grudnia 2008 r. odrodzone Illusion stanęło na wypełnionej po brzegi scenie wrocławskiej Hali Stulecia. Niespełna 3 lata później grupa znów występuje przed publicznością. I choć muzycy otwarcie nie mówią o powrocie na stałe, przestali tę możliwość przekreślać.
22
23
progressive stage Figuresmile
J
ak należy traktować „In Between”? Jako pierwszą płytę w nowym rozdziale Figuresmile, czy jako kontynuację tego, co proponowaliście jako Three Wishes? Zdecydowanie kontynuacja. Zmiana była wynikiem tego, że znaleźliśmy w sieci informację o istnieniu zespołu Three Wishes. Dlatego jest to typowy zabieg kosmetyczny, który zupełnie nie wpłynął na to, co postanowiliśmy zawrzeć muzycznie czy też tekstowo na nowym krążku. Tak samo wyglądałby album pod każdą inną nazwą.
przekonaniu, kiepska. Dlatego ucieszyłem się z powodu zmiany. Pozostając jeszcze przez chwilę przy Three Wishes. Byliście zadowoleni z tego, jak płyta „Towards The Light” poradziła sobie na rynku? Wytłoczonych mieliśmy pięćset egzemplarzy. Wszystkie już się rozeszły i nie można ich już nabyć. Była rozprowadzana tylko za pośrednictwem sklepu Rockserwis, Piotr Kosiński sprzedał nam właściwie cały nakład. Czy byliśmy zadowoleni? Raczej tak. Z takim
Dokładnie! Dobrze pamiętasz. To był plenerowy, świetny koncert. Szczerze powiedziawszy jeden z lepszych, jakie udało nam się zagrać. Dlatego bardzo chcielibyśmy do Lublina wrócić. Na „In Between” odeszliście nieco od stylu Three Wishes. W muzyce czuć więcej powietrza, więcej melodii. Jasne, że tak. Tym razem przykładaliśmy dużo większą wagę do melodii, to był punkt wyjścia. Utwory, które w tej kwestii były banalne nie przechodziły dalej. Trzymaliśmy się
Po kilku latach doświadczeń pod nazwą Three Wishes, tworzący grupę muzycy powracają jako Figuresmile. Kosmetyczna zmiana nie jest jedyną nowością w obozie kwartetu. Choć muzyczne nie odcinają się całkowicie od przeszłości, płyta „In Between” stanowi krok ku poszerzeniu stosowanych przez zespół środków wyrazu. Rozmawialiśmy z Krzysztofem Borkiem - wokalistą, gitarzystą i autorem tekstów Figuresmile.
porcjach. Były utwory, w których pozmieniał nam dość dużo, ale raczej w kwestiach aranżacyjnych – jak ma zagrać sekcja, jakich użyć przejść. Tego typu sugestii wykorzystaliśmy niemało. Były też dwa, trzy numery, które weszły na album bez większych poprawek. Są to jednak ciągle nasze utwory. Nasza krew i nasz pot. Jesteśmy bardzo zadowoleni z materiału, który wyprodukował Tomek. Od czasów Three Wishes nastąpiła także zmiana w składzie. Tak jest. Zmiana zaszła na stanowisku gitary prowadzącej. Gra na niej obecnie Wojtek Kościelny. Jest gitarzystą bardziej rockowym, w przeciwieństwie do „klimatycznego” Zbyszka Marczaka, który nagrywał z nami „Towards The Light”. Jego ulubieni muzycy to m.in. Joe Satriani czy Yngwie Malmsteen. Ja w ogóle bardzo się bałem, gdy Wojtek dołączył do grupy. Myślałem, że będzie chciał nam tylko wywijać solówki. Okazało się, że świetnie się wpasował. Także jest to istotna zmiana. Dodatkowo jako piąty składnik zespołu pojawił się Rafał Gładysz, który zrobił nam całą elektronikę. Mimo inspiracji, które wymieniłeś, na płycie w ogóle nie słychać grania w stylu Satrianiego. No właśnie. I to był dla mnie kosmos. Bo byłem przekonany, że to wyjdzie (śmiech). Zabranialiście mu grać solówki? Nie dawaliśmy mu zbytnio pola do popisu. Nie było czegoś takiego, że „o, teraz będziesz grać solówkę!”. Ale też specjalnie ich nie zabranialiśmy. Bodajże tylko w „Code Of Death” pomysł na solo urodził się sam. I w utworze ostatnim, „Sun G”, instrumentalnym, w którym z założenia gitara miała być instrumentem prowadzącym. Zagrał zupełnie inaczej niż jego idole. Dla mnie jest coś fajnego w tym, że poczuł klimat, w którym obraca się zespół, pracował pod niego. Wyszło to naturalnie. Wspomniałeś wcześniej o Rafale Gładyszu jako piątym składniku Figuresmile. Na okładce wymieniony jest jako gość. Jest stałym członkiem grupy? Nie.
A dlaczego akurat Figuresmile? Chcieliśmy nazwać zespół „Figurehead”, czyli „posąg”. Niestety takie zespoły w sieci też już naleźliśmy i zdecydowaliśmy się na uśmiech tego posągu. Kamienny uśmiech niewyrażający uczuć, po prostu przyklejony śmiech. Wydaje się zatem, że trudno dziś znaleźć wolną nazwę. Dosłownie tak to właśnie wygląda (śmiech). Z Three Wishes sytuacja wyglądała tak samo, choć akurat w tym przypadku nazwa była dodatkowo, przynajmniej w moim 24
nakładem chyba nie mieliśmy szans liczyć na większy odzew. Natomiast udało się zagrać kilka fajnych koncertów. Na portalach internetowych pojawiły się miłe recenzje. Oczywiście mogło być lepiej, ale nikt z nas nie jest zawodowym muzykiem, nie zajmuje się tylko tym. Każdy ma pracę i wygląda to jak wygląda. Mierzymy siły na zamiary i z takim nakładem wysiłku, jaki włożyliśmy w promocję „Towards The Light”, myślę, że wyszło całkiem sympatycznie. Czy dobrze pamiętam, że wśród tych koncertów był także występ w Lublinie w maju 2004 r.?
dość mocno tej reguły. Dodatkowo przyszło nam pracować z kimś kto także przykłada dużą wagę do melodii. Pomysły na niektóre harmonie wokalne rodziły się intuicyjnie. Tomek Zaleski jest też świetnym gitarzystą, co na pewno także pomogło w wyszukiwaniu odpowiednich dźwięków. Ogólnie fajnie, że to zauważasz, bo taki był nasz zamysł - żeby melodie nie przemijały i zostawały na dłużej. Z doświadczenia wiem, że producent potrafi całkowicie zmienić kształt muzyki, nad którą pracuje z zespołem. Jak duży był wkład Tomka Zalewskiego w płytę Figuresmile? Spory, choć myślę, że w rozsądnych pro-
A planujecie jeszcze współpracę? Myślę, że będziemy jeszcze razem coś tworzyć. Rafał nie jest członkiem zespołu, nie jeździ z nami na koncerty. Generowałoby to dodatkowe problemy z transportem, a w obecnych czasach nie jest niezbędny na scenie. Dlatego jest jak jest. Jego partie wgrane w pada podczas występów uruchamia perkusista. Zresztą Rafał ma swój muzyczny projekt, któremu się poświęca – NuN’s Chaostry. Zrobił kawał dobrej roboty, choć nie jest z nami na stałe. Album rozpoczyna utwór „Marks Of Sin” - bardzo zróżnicowany, z mięsistym riffem, świetnym refrenem, pokręconym rytmem, 25
W trakcie Waszej drogi jako Three Wishes byliście dość często porównywani do pewnego zespołu… Postanowiliśmy grać właśnie z fascynacji tym właśnie zespołem. Na EP-ce „By The Flash Of Will” chcieliśmy się do niego zbliżyć, ale w kwestii, powiedziałbym, klimatu. Warsztatowo odstajemy i tutaj nawet nie próbowaliśmy rywalizować z Tool. Moim zdaniem EP-kę charakteryzuje klimat płyty „Aenima”. Jednak nasz drugi album, „Towards The Light”, był podpinany pod łatkę „Tool” już raczej z rozpędu. Nie mieliście tego dosyć?
W zasadzie trudno powiedzieć czemu. Być może z tego powodu, o którym mówisz. Były spory o kolejność numerów na płycie. Natomiast cała nasza czwórka zgodnie wybrała „Marks Of Sin” na otwarcie. Jest to o tyle dziwny utwór, że powstał w zasadzie ze skrawków pozostałych po „Towards The Light”. Po jego nagraniu, gdy zaczęliśmy pracować nad materiałem na „In Between”, pobawiliśmy się riffami, zagrywkami, które nam zostały. I złożyliśmy „Marks Of Sin”. Jakoś wszystkie te elementy zagrały ze sobą. Dużą rolę odgrywa też tutaj elektronika. Ten charakterystyczny beat wymyślony przez Rafała. Wyróżniłbym też nagranie tytułowe, w którym pod koniec plamy klawiszowe wraz z gitarą kojarzą mi się trochę z duetem Fripp/Belew. Fajne to porównanie z Frippem, bo ja akurat tego nie słyszałem. Natomiast sama końcówka i zwolnienie tuż przed mocnym wejściem przed ostatnimi akordami mi osobiście przypomina Sigur Rós. Miałem w głowie taką melodyjkę z ich albumu. Chodzi o te plamy wygrywane nie wiem na czym, nie znam się tak na tych elektronicznych zabawkach Rafała. Ułożyliśmy taki motyw, który mi to przypomina. Ale Fripp, no może być… Mnie wszystko kojarzy się z Frippem (śmiech). W „Under My Eyelids” natomiast osiągasz chyba wyżyny skali swojego głosu? To był ostatni numer, który skompono26
waliśmy przed wejściem do studia. Tak sobie wymyśliliśmy, żeby było ich dziesięć - dwa odpadły. Tylko do niego nie miałem przygotowanej linii wokalnej. Jadąc do Olkusza, gdzie nagrywaliśmy płytę, wymyśliłem tę partię. Później jednak byłem przekonany, że wyleci, bo przecież nie dam rady. I zaśpiewałem tak tylko próbując ten pomysł. Okazało się, że wchodzę w rejestry, o których nie miałem pojęcia, że mogę z siebie wydobyć… Tu jestem bardzo zadowolony z wokalu, choć może nie powinienem tego mówić. Od reszty odróżnia się kończący płytę, instrumentalny „Sun G”. „Sun G” to jest utwór, którego motyw przewodni przyniósł na próbę Wojtek Gnus, nasz basista. Mała ciekawostka - „Sun G” to czytane wspak Gnus. Są tu jak gdyby cztery zwrotko-refreny, czyli cztery solówki przerywane mocniejszymi częściami. Każda przedstawia część naszego życia. Wsamplowaliśmy dźwięki, które towarzyszą nam na poszczególnych jego etapach. Od narodzin po śmierć. Zakończenie zaś to już popisowy numer naszego producenta Tomka Zalewskiego. Pociachał nam totalnie riff końcowy, kazał się nauczyć go na nowo i zagrać. Także jest też jego zasługą, jak ten numer finalnie zabrzmiał. Fajnie nam się go nagrywało. Jest to poza tym nasza pierwsza próba zmierzenia się z instrumentalną formą. Umieściliśmy numer na końcu celowo, jako nowinkę przy tym, co robiliśmy do tej pory. Jesteś autorem wszystkich tekstów. Jak ważne są dla Ciebie i jak ważne są w kontekście całego „In Between”?
Są ważne. Jednak nie ukrywam, że akurat ta działka, która przypada mi jak gdyby z urzędu, jest przeze mnie mniej lubiana. Nie czuję się poetą. M.in. dlatego śpiewam po angielsku. Natomiast to, że nie przepadam za pisaniem tekstów nie oznacza, że się do nich nie przykładam. Staram się unikać w tej kwestii banału. Wersy na „In Between” opisują sytuacje, w których stoimy przed podjęciem ważnych, życiowych decyzji. Stąd także wziął się tytuł. Decyzji, po podjęciu których nasze życie skierowane jest na konkretny tor, nie wiemy czy dobry, ale na pewno „jakiś”. Oczyma wyobraźni widzę siebie podjeżdżającego do skrzyżowania i w zależności od tego, w którą stronę skręcę, moje życie będzie takie, a nie inne. Na tych emocjach bazujemy na „In Between”.
R
e
k
l
a
m
Myślicie o promocji za granicą?
Planujecie promować album podczas koncertów?
Nic w tej kwestii jeszcze nie robiliśmy. Zanim album jeszcze się ukazał, pisaliśmy do zagranicznych wytwórni. Chodziło nam jednak tylko o dystrybucję płyty. Teraz chcemy porozsyłać trochę egzemplarzy do portali zagranicznych. Na wszystko przyjdzie czas, wszystko przed nami.
Trasa koncertowa to na pewno zbyt szumne słowo. Dotknę tutaj bardzo przykrej sytuacji, która zdarzyła się w zespole. Robert
ROZMAWIAŁ: Robert Grablewski
Myślę, że „In Between” zdecydowanie pokazał, że mamy aspiracje do tego, żeby grać również w innym klimacie.
elektroniką i świetną, mocną końcówką. Czy z premedytacją umieściliście go na początku? Moim zdaniem bardzo wciąga!
Roszak, redaktor muzyczny Radia Konin miał zostać naszym menadżerem. Jeszcze w lutym trwały na ten temat rozmowy. Niestety 4 lipca tego roku Robert zmarł. Od tego czasu w zasadzie za całą stronę promocji zespołu, załatwiania koncertów i wszystkiego, co się z tym wiąże, jesteśmy odpowiedzialni sami. Przypadło to w udziale mi i nie ukrywam, że jest ciężko. Doczekaliśmy czasów, że często to zespół płaci za możliwość zagrania, choć zawsze wydawało mi się, że jest inaczej. Mimo to mam nadzieję, że kilka koncertów uda mi się pozałatwiać.
a
Ale nie traktujesz tego jako koncept albumu? Nie. Pod „In Between” podpinaliśmy sobie także inne wytłumaczenia. Choćby tak prozaiczne, jak fakt, iż wiekowo jesteśmy już niemłodzi, a jeszcze niestarzy. Jesteśmy gdzieś „in between”. Chcielibyśmy także być „in between” w innym sensie - pomiędzy zespołem funkcjonującym w undergroundzie a sytuacją, w której będzie o nas głośniej. Mam nadzieję, że album nam w tym w jakimś stopniu pomoże. Do tytułu nawiązuje także okładka. Tak, okładka jest prosta. Moim zdaniem jest bardzo czytelna, taka nasza interpretacja złotego środka. Złoty środek jest tu reprezentowany przez kolor szary, natomiast podmiot liryczny jest tym biało-czarnym kwadratem na środku. 27
folk stage Radical Face
Mówiąc przekornie, takich artystów jak Ben Cooper jest z pewnością w Stanach Zjednoczonych na pęczki. Walczący z wiatrakami samotnicy, przelewający w intymnych czeluściach piwnic i sypialni swoje muzyczne pomysły na pulpity macbooków, trafiając ostatecznie w próżnię. Mniej więcej takim właśnie typem muzyka jest songwriter ukrywający się pod pseudonimem Radical Face, który jako jeden z nielicznych twórców pozbawionych większego wsparcia jakiejkolwiek wytwórni uparcie, lecz nienachalnie wbija się do łask szerokiej publiczności.
„I’ve seen the end / I lost the war / One day you’ll join me here just like the rest”. Niezbyt optymistyczne w wymowie słowa jednej z piosenek z debiutanckiego albumu „Ghost” nie mają wielkiego oparcia w rzeczywistości. Ben Cooper nie zobaczył w 2008 r. końca, nie przegrał też żadnej z wojen. Stało się wręcz odwrotnie – za sprawą pierwszego pełnowymiarowego krążka gitarzysty i wokalisty z Jacksonville na Florydzie wzrok miłośników folkowych smutków skupił się na niepozornej sylwetce brodatego grubaska. Longplay wydany w malutkiej berlińskiej wytwórni Morr krępował momentami swą nieśmiałością, zaklętą w akustycznych brzmieniach i niepozornych melodiach rodem z płyt Paula Simona i Arta Garfunkela. Sam artysta nie odżegnywał się wówczas od tych chlubnych porównań, przyznając jednocześnie, ze kilka kawałków zainspirowanych zostało seansem „Labiryntu Fauna”, którego specyficzna baśniowość wyraźnie przenikała przez albumowe przestrzenie. Komercyjny potencjał piosenek pisanych piórem Coopera dostrzegli także reklamodawcy. Pilotujący debiut fenomenalny singiel „Welcome Home”, od samego początku będący wizytówką projektu, stał się muzycznym podkładem m.in. reklamy aparatów Nikon, Chevroleta, a także zagościł na ścieżce dźwiękowej brytyjskiego serialu „Skins”. Wydana rok temu EP-ka „Touch The Sky” nie była pod tym względem gorsza, a jej zwiastun w postaci „Doorways” został użyty przez Google Chrome w spocie kampanii „It Gets Better”, przekonującej amerykańską młodzież o wartości życia po serii samobójstw, jaka przetoczyła się przez USA w połowie 2010 roku. Do akcji przyłączyli się czołowi amerykańscy celebryci z Lady Gagą na czele, a swój udział zanotował także sam Barack Obama – przemówieniom wszystkich uczestników spotu towarzyszył oczywiście w tle delikatny wokal Radical Face. Nie należy przy tym zapominać o współtworzeniu przez naszego bohatera indie-elektronicznego składu Electric President, którzy dzięki swej „alternatywnej radiowości” a la The Postal Service również bardzo szybko doczekał się telewizyjnego debiutu, zamykając jeden z odcinków popularnego młodzieżowego serialu „Życie na fali”. Nie po raz pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni alternatywa popłynęła z głównym nurtem, a niszowym artystom miało żyć się dostatnio. Czy aby na pewno? Myli się ten, kto uważa że po takim paśmie sukcesów Benowi Cooperowi było w jakimś stopniu łatwiej. Mnożyły się problemy, których główną oś stanowiły kłody rzucane pod nogi przez niemiecki label czy prozaiczne ograniczenia budżetowe, z którymi, mimo licznych ofert z okresu debiutu, nadal przyszło się muzykowi borykać. Koszt teledysku do pierwszego singla z nowej płyty był ponadprzeciętnie niski, a zrealizowany został przez samego artystę we współpracy z rodziną oraz dwoma przyjaciółmi: „Moja mama pomogła przy stworzeniu kostiumów, a mój brat był odpowiedzialny za zdjęcia i rekwizyty”. Klip do „A Pound Of Flesh” zamknął się w cenie ok. 165 dolarów. Pieniądze poszły głównie na ubrania, benzynę, maszynę do tworzenia
28
sztucznej mgły i wypożyczenie generatora prądu. Iście spartańskim warunkom realizacyjnym towarzyszyła nieciekawa sytuacja na linii Cooper-wytwórnia, do czego przyłożyło się zarówno protekcjonalne traktowanie ze strony szefostwa, jak i słaba promocja płyty: „Między mną a Morr Music nie było najlepszej komunikacji. Było dużo rzeczy, za które ja brałem odpowiedzialność i za które odpowiedzialność brali oni, przy czym nasze założenia zazwyczaj były ze sobą sprzeczne. Nie zdawałem sobie chociażby sprawy z tego, że mają tam człowieka odpowiedzialnego za artwork płyty każdego zespołu nagrywającego dla wytwórni. Zrobiłem więc swoją własną
„Za wszystko obwiniam jesień. To moja ulubiona pora roku, gdy tylko się pojawia, zaczynam nieustannie albo nagrywać, albo pisać.” okładkę, po czym w odpowiedzi usłyszałem: co ty sobie wyobrażasz, ten koleś robi tutaj covery”. Rozczarowania wynikające ze wzajemnej współpracy z Morr zaowocowały tym, że przy nagrywaniu drugiego albumu Radical Face zrezygnował ze wsparcia ze strony większego labelu. Ben Cooper powołał w tym czasie do życia swój mały sklepik internetowy oraz własną mini wytwórnię Bear Machine, która jak sam mówi „powstała jedynie ze względów formalnych, a nie w celu wydawania nagrań in-
nych artystów”. Proces twórczy (tak samo jak w przeciągu ostatnich dziesięciu lat) przebiegał w starej szopie z narzędziami, którą stroniący od miejskości i studyjnych wygód Benedict wyposażył w kluczowy w jego muzyce fortepian i... pralkę. Najświeższe dokonanie amerykańskiego artysty „The Roots” jest pierwszą częścią trylogii pod wielce wymowną nazwą „The Family Tree”. W ten sposób zamiłowanie Bena do koncept albumów ponownie daje o sobie znać w sposób bezpośredni. „Ghost” opierało się bowiem na motywie starych domów i opowiadanych niejako z ich perspektywy historiach. Tym razem za scenariusz albumowych opowieści posłużyły dzieje fikcyjnej rodziny, śledzenie genealogi własnej familii oraz sterty przeczytanych książek. Losy trzech pokoleń, począwszy od 1800 do 1950 roku, Ben Cooper ma zamiar przybliżyć na przestrzeni trzech pełnowymiarowych krążków, do których oprócz wspomnianego „The Roots” dołączy w najbliższym czasie także „The Branches” oraz zamykające klamrą żywot wymyślonych bohaterów „The Relatives”. „Spędziłem ponad dwa lata na pisaniu nowych piosenek. Kiedy zasiadłem nad całością gotowego materiału, okazało się, że mam ukończonych prawie pięćdziesiąt utworów. Zdecydowałem się więc stworzyć z tego trylogię, a z racji tego, że jestem nerdem i mam słabość do tego typu rzeczy, nazwałem set „The Family Tree”” - przyznaje muzyk. Już teraz wiadomo, że Radical Face więcej niż udanie kroczy szlakiem obranym przed trzema laty, nasączając zawartość albumu aurą ciepłego, lecz tematycznie dość dołującego, akustycznego folku, przesiąkniętego duchem Sufjana Stevensa i jego amerykańskich pobratymców. Ben od zawsze przyznawał się do obsesyjnej wręcz fascynacji osobą Jeffa Manguma, który za sprawą „In The Aeroplane Over The Sea” zachęcił go w dziesiątej klasie do sprzedaży gitary elektrycznej i zastąpienia jej akustykiem. Specyficzny, przepełniony melancholią klimat twórczości Coopera zupełnie nie przystaje do faktu jego dorastania na słonecznych plażach Florydy: „Za wszystko obwiniam jesień. To moja ulubiona pora roku, gdy tylko się pojawia, zaczynam nieustannie albo nagrywać, albo pisać. Sprawia że jestem wówczas najbardziej podekscytowany robieniem czegokolwiek. W rezultacie spoglądam w górę i wiatr żongluje pięcioma projektami jednocześnie. Tak jest co roku, a ja nie potrafię tego zmienić”. Takie podejście do sprawy zdecydowanie odbiło się na nastroju najnowszych nagrań: „Nowa płyta pod względem tematycznym jest naprawdę bardzo mroczna. Dużo w niej śmierci i żalu. Muzycznie może rzeczywiście jest dość ładna, ale tekstowo to rzecz ciemniejsza. Napisałem ją zaraz po ukończeniu prac nad „Ghost”, po nagraniu którego byłem kompletnie wykończony, stąd wyszła ona dużo bardziej posępna niż początkowo zakładałem. Kolejne dwa albumy takie nie będą - będą dziwniejsze i głośne”. Pozostaje mieć nadzieję, która w tym przypadku ociera się o pewność, że jedno pozostanie niezmienione - wspomniane płyty okażą się równie przepiękne, jak najnowsze dzieło Amerykanina. TEKST: Kamil Białogrzywy 29
electronic stage Soulwax/2manydjs
Pomysłowi
imprezowicze
Jeżeli ktoś spytałby, z czym kojarzy mi się Belgia, odpowiedziałbym: frytki z majonezem, Soulwax, 2manydjs. Z tego zestawu mimo wszystko najwolę te pierwsze, ale jako że to pismo o muzyce, a nie kulinariach, napiszę o braciach Deweale. I ich szalonych pomysłach.
J
Bacha po Fisherspoonera. Ale ta wiedza nie wzięła się znikąd. Zaczęło się od pewnego flamandzkiego DJ-a, Zakiego. Nie stroni on od łączenia zupełnie odległych od siebie stylów, ma duże doświadczenie w sztukach wizualnych, prezentował się na wizji jako prowadzący teleturnieju i na fonii - jako radiowy DJ-ej. Człowiek renesansu. A w dowodzie po prostu Jackie Dewaele - ojciec Stephena i Davida. Podczas zwyczajowych rozmów na początek szkoły bracia mogli więc z dumą mówić, że nie, ich tata nie jest mechanikiem samochodowym, nie jest strażakiem, nie pracuje jako księgowy ani prawnik, ale stoi za deckami. Koledzy pewnie zazdrościli. Ja bym zazdrościł.
Coś musi się zmienić
Zainteresowanie rodzeństwa muzyką ma więc swoje źródło w kolekcji winyli zapełniającej rodzinne mieszkanie. Mieszkanie, w którym nigdy nie było cicho. W wywiadach Stephen i David często wspominają, że to od ojca wszystko się zaczęło, że to on pierwszy pokazał im, jak wspaniała może być praca w muzycznym biznesie. Inspirował ich jednak wieloma rzeczami: „Nasz tata był DJ-em radiowym, ale właściwie zajmował się masą rzeczy. Pisał wiersze, malował, jako dzieciaki zwiedziliśmy chyba każdą restaurację z katalogu Michelin i muzeum. Mieliśmy kupę szczęścia”. A więc mamy idealne warunki do rozwoju muzycznego talentu. Wystarczyło dołożyć trochę pracy i poczekać, aż zaprocentuje.
„Nie mówię do nich „cześć”, „hejka” ani nic w tym stylu. Zawsze na powitanie mówię im: „„Any Minute Now” to świetna płyta”. To cytat z nie byle kogo. Tak o Soulwax powiedział James Righton, członek jednego z ulubionych zespołów młodego pokolenia, Klaxons. Możliwe, naprawdę bardzo możliwe, że gdyby nie album Soulwax z 2004 roku, Klaxons graliby inaczej. Albo w ogóle by nie grali. Łączenie motywów electro czy rave’u z niezależnym rockiem jeszcze nie było modne. Soulwax zbadali teren, skompletowali kolekcję starych syntezatorów i połączyli gitarowe petardy z tanecznym bitem. Dali zielone światło wszystkim, którzy chcieli nieco odświeżyć scenę indie opanowaną wtedy przez zespoły w stylu The Strokes czy The White Stripes. Album spotkał się ze świetnym przyjęciem i dał zespołowi zasłużoną popularność. Jednak prawdziwa rewolucja zaczęła kiełkować na obrzeżach macierzystego projektu braci Deweale.
Od flanel do garniturów
Radio Soulwax
Tutaj startuje rozdział pt. „Soulwax”, czyli zespół braci Deweale poszerzony o sekcję rytmiczną, choć tak naprawdę liczą się w nim tylko oni. Zaczyna się jednak dość kiepsko. Pierwsza płyta Soulwax ani specjalnie się nie sprzedała, ani nie była szczególnym sukcesem artystycznym. Dość przewidywalny rock, wyczuwalne wpływy umierającego już
Nie mam pojęcia, jak można mianować kolektyw producencko-DJ-ski „Latającymi Braćmi Deweale”. Ale bracia Deweale odlecieli i właśnie tak się nazwali. Zaczęło się gdzieś na wysokości „Much Against Everyone’s Avdice” i pierwszych remiksów. Niedługo potem bracia postanowili pójść w ślady ojca, do radia. Ze swoją audycją „Ra-
Ponad dekadę wcześniej jako Soulwax stwierdzili, że „każdy chce być DJ-em, każdy sądzi, że to takie proste”. Nie sposób nie przyznać im racji. Szczególnie w czasach wybuchu tanecznych odmian dubstepu czy electro. Okazało się, że jest aż zbyt łatwo. Dziś żeby być DJ-em wystarczy średni stopień opanowania prostego programu komputerowego oraz podążanie za najświeższymi trendami, które za dwa miesiące uważa się za sprane i wyrzuca do kosza. Krótko mówiąc - DJ-ów jest za dużo. „Too Many DJ’s”. W tym samym utworze Belgowie wykrzykują jednak też: „Something’s got to give”. Możliwe, że tym samym zapowiedzieli swoją wycieczkę po świecie. Wzięli ze sobą tonę winyli, hektolitry alkoholu i determinację. Bo chcieli za wszelką cenę przypomnieć ludziom, jak powinni się bawić. Jednak nie od razu poszli w tę stronę. A mój tata jest DJ-em! Polskie porzekadło mówi, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni. Belgijskie rodzeństwo to chodząca muzyczna encyklopedia. Dowodzą tego sety zawierające muzykę od
30
grunge’u ery post-cobainowej. Nieciekawie jak na przyszłych parkietowych wymiataczy. „Leave The Story Untold” z 1996 r. to dziś tylko ciekawostka dla zagorzalców. Właściwy początek to 1998 r. i „Much Against Everyone’s Advice” - pierwsze smaczki elektroniczne, pierwsze eksperymenty i pierwsze hity. W tym wyżej wspomniany utwór „Too Many Dj’s”. Krążek przyniósł zespołowi (również po raz pierwszy) rozgłos na Wyspach Brytyjskich. To była jednak tylko rozgrzewka.
est późna, zimna (choć lipcowa) noc na polu gdyńskiego lotniska Kosakowo. Niedawno swój koncert zakończyli Pearl Jam, a główną scenę zajęła Groove Armada. Tak, to Open’er Festival 2010, którego pierwszy dzień dla wielu już się skończył. Inni dopiero się rozkręcają i pędzą pod gigantyczny namiot ustawiony pierwszy raz aż tak daleko od Main Stage’a. Tam zaczyna wybrzmiewać nieco podkręcony bit z The Chemical Brothers, potem sporo lat 80. na podkładzie z klasyków techno, soczyste electro od Deadmau5a, przechodzące w „Roots” Sepultury, a na dokładkę przyśpieszony dwa razy Ian Curtis. No i James Murphy wyrzucający kolejne winyle na ożywionej okładce swojej płyty.
dio Soulwax” dobili się aż do światowej stolicy wszystkich rozgłośni, czyli do Londynu i BBC Radio 1. Przy okazji tworzenia autorskiego programu okazało się, że tak, można zmiksować Dolly Parton z Röyksopp, wziąć bit z Basement Jaxx i zmieszać go z Emerson, Lake & Palmer, a Peaches ułożyć zaraz obok The Velvet Underground. W ten sposób powstało alter ego Soulwax, kolektyw 2manydjs i seria miksów „As Heard On Radio Soulwax”. Nazwy zdecydowanie fajniejsze niż Flying Dewaele Brothers. It’s alive! Wróćmy do Gdyni. Bracia Dewaele występują tam w 2010 r. jako 2manydjs. Stoję wśród kilkunastu osób i nie mogę się zdecydować - czy czas na połamańce i wygibasy, jak chciałoby serce, czy może podziwiać to, co dzieje się na scenie, jak chciałaby głowa. Rewolucja pod tytułem „2manydjs” ma bowiem wiele poziomów. Kiedyś było prościej. DJ-ej tylko obracał płytami i czekał na pozytywną reakcję tłumu. Bracia Dewaele nie są jednak fanami łatwych rozwiązań. I nigdy nie zniżą się do poziomu prostego afterparty po fajnym festiwalu. Na imprezach to oni są headlinerami. Widać to już przy ich wejściu na scenę. A raczej wjeździe, bo rozpoczynając set Dewaele suną po jej deskach na podświetlanej platformie połączonej z gigantycznym stołem DJ-skim. Obaj w białych garniturach, które zakładali już podczas tras Soulwax. Uśmiech pojawia się na naszych twarzach? Prawdziwe szaleństwo zacznie się, gdy na telebimie pojawiają się kolejne okładki odpowiadające granym właśnie utworom. Postacie z nich ożywają, tańczą, gibają się, czasem biją z postaciami z innych okładek albo jeszcze lepiej - z literkami z tytułów płyt. Aż chciałoby się spytać: „czemu ktoś wcześniej na to nie wpadł?”. Tłum szaleje. Beethoven, Guns N’ Roses, Aphex Twin, Zombie Nation. wszystko w jednym worku z napisem „impre-
za”. Z takim repertuarem Belgowie objechali już cały świat. „To jak koncert stadionowy. Niesamowite. Ludzie wariują. Jest tak jakoś... Łooooooaaaaaa!!!” - w ten sposób niepowtarzalne show 2manydjs podsumowała Peaches. Nic dodać. A ostatnio jest jeszcze fajniej. Impreza nie umiera nigdy Od „Any Minute Now” do Open’era 2010 minęło trochę czasu. Rodzeństwo Dewaele zrobiło sporo kilometrów i jako Soulwax, i jako klubowa inkarnacja zespołu. Chłopaki stali się ulubionymi remikserami sceny niezależnej, współpracując z Justice, LCD Soundsystem (zresztą z Jamesem Murphym bardzo się zaprzyjaźnili), Gossip, ale też z elitą mainstreamu jak Kylie Minogue czy Sugababes. Zrodziła się z tego kompilacja, której skrócona nazwa to „Most Of The Remixes…” (cały tytuł zająłby pół strony). Poza tym Soulwax zremiksowali samych siebie. W ten sposób powstało „Night Versions”, czyli czwarty pełnowymiarowy album grupy. Zazwyczaj nagrywanie tego typu płyt to wyjątkowo zły pomysł, jednak im się udało. Taneczne, „nocne” wersje nie mają praktycznie nic wspólnego z tymi „dziennymi”. Są za to równie świetne. Na tym kończy się na razie dyskografia Soulwax. Sześć długich lat czekamy na ich długogrający album. I pewnie jeszcze poczekamy, bo panowie postanowili, że zrobią coś jeszcze bardziej ambitnego. Wyobrażam to sobie w ten sposób - Stephen Dewaele usiadł w pokoju hotelowym po kolejnym koncercie na niekończącej się trasie i pomyślał: „A gdyby tak zrobić set DJ-ski trwający dobę?”. Potem dorzucił: „Albo kilka takich setów?”. Przed snem przyszło mu z kolei do głowy, żeby dodać do nich wizualizacje z okładkami, bo przecież to takie fajne i na scenie się sprawdzało. I tak zaczął się koszmar. „To jak naprawdę zły narkotyk”- wspominali bracia w wywiadzie dla „Guardiana”.
„Zakończenie projektu zajęło nam dwa i pół roku. Wykończyło nas, wpłynęło mocno na psychikę. Potem spojrzeliśmy na efekt pracy i zorientowaliśmy się, że nie będzie za to praktycznie żadnej zapłaty”. Grzebanie w setkach winyli, wynajdowanie tych najlepiej pasujących, segregowanie na potrzeby podporządkowanych jednemu tematowi setów, podróżowanie po świecie, by znaleźć jedną płytę, która pasuje do układanki… Wyczerpujące. Efekt jednak okazał się niesamowity. „Radio Soulwax” - tak nazywała się ich audycja i tak nazywa się aplikacja internetowa, w której okładki płyt ożywają przez całą dobę. Działa ona również na telefonach komórkowych, dostępna jest za darmo w sklepie Androida i na iTunes. Ujawnia nie tylko nowatorskie i niekonwencjonalne podejście braci Deweale do miksowania oraz układania setów, ale również ich niesamowitą wiedzę muzyczną. O ile miksy dla publiczności stanowią zbiór tanecznych hitów, o tyle „Radio Soulwax” opiera się w dużej części na kawałkach, o których nie masz pojęcia. Wszystko poukładane tematycznie i godzinowo. Jest część przeznaczona na smutne piosenki, czas na hardcore punk, godzina zmysłowego spotkania z piękną bibliotekarką katalogującą płyty, godzina klasycznego setu „Under The Covers” itd. Lista nadal się wydłuża. A co teraz? Odpoczynek? Dobre sobie. „Nie mogę się doczekać, kiedy zrobimy drugą część”- mówi „Guardianowi” David Deweale. „Part Of The Weekend Never dies” - z nimi weekend nie umiera nigdy, jak głosi tytuł DVD Soulwax. P.S. Czasem widzę koszulki z napisem „DJ is not a musician”. Sam zamówiłbym sobie taką: „2manydjs are more than musicians”. TEKST: Marcel Wandas
31
black stage Fisz/Emade
Sentymentalne zwierzę Nie ma co ukrywać - bracia Waglewscy są potrzebni polskiej alternatywie jak tlen. Ich muzyczna bajka zdaje się nigdy nie kończyć, każda kolejna płyta staje się ogromnym wydarzeniem, na każdą czeka spora rzesza oddanych fanów. Panowie, Panie, to znów oni – „F I S Z” i „pan Emade”. Pierwszy „nadciąga 30 cm ponad chodnikami”, drugi „wali w werbel”. Znów jest pięknie.
O
d wydania ostatniej płyty duetu Fisz/ Emade minęły dokładnie trzy lata. Szmat czasu. Ale trzeba braciom oddać, że doskonale ten czas wykorzystali. Ostatnie lata to dla nich aktywność na polu „Męskiej muzyki”, multipersonalnego projektu, za którym stoi Wojciech Waglewski - prywatnie ojciec Bartka (Fisza) i Piotrka (Emade). Oprócz tego obaj, do spółki z gitarzystą Michałem Sobolewskim, powołali do życia zespół Kim Nowak, w którym z radością oddają
32
się koszmarnie niemodnemu, brudnemu, garażowemu rock ’n’ rollowi rodem z lat 70. Formacja ma na koncie płytę pod mało odkrywczym tytułem „Kim Nowak”, wydaną przez Universal w 2010 roku. W pierwszej połowie 2012 r. do sklepów trafi drugi album projektu, wcześniej jednak przyszła pora na nową płytę sygnowaną nazwą Fisz Emade. Nazwanie „Zwierzęcia bez nogi” hołdem dla Beastie Boys byłoby znacznym uprosz-
ciągnęło do tego klimatu”. O tym, że Fisz chętnie wraca do „czasów szczenięcych” najlepiej świadczą jego teksty, pełne odniesień do lat 80. czy 90. Na „Zwierzęciu bez nogi” Bartek kolejny raz wspomina bohaterów sprzed lat. Tym razem nie ma Iron Maiden, Sodom czy Anthrax, wrócił za to Slayer. Do tego doszło kilku przedstawicieli lżejszych nurtów Phil Collins, Bon Jovi. Nawiązań do popkultury jest znacznie więcej, Fisz chętnie sięga po herosów kina i telewizji. Sam zainteresowany w tytułowym kawałku mówi o sobie „Ten co tu stoi to mistrz starej szkoły”. Ma rację - zarówno w formie, jak i treści przekazu Fisz jest oldschoolowym guru. „Zwierzę bez nogi” powstawało mniej więcej przez rok. Po drodze zaistniało kilka okoliczności, przez które proces się wydłużał. A to większość lata upłynęła pod hasłem „Męskiego grania”, a to bracia zmienili wydawcę. Agora jest dla nich szansą na dotarcie do szerszej publiczności, na pokazanie się nowym ludziom. Pierwszą okazją były
muzyczne targi „Co jest grane?”, które odbyły się pod koniec listopada w Warszawie. Po zakończeniu imprezy Fisz podkreślał jej znaczenie mówiąc, że to ważne, aby pokazywać się przed ludźmi z branży i dziennikarzami, bo to oni w dużej mierze budują muzyczną świadomość Polaków. Targowy występ był jedną z pierwszych okazji do zapoznania się z koncertowymi wersjami nowych numerów braci. Wspomniany wcześniej DJ Eprom miał niebagatelny wpływ na produkcję nowej płyty. Oddajemy głos panu Emade: „Eprom pomaga mi w produkcji, razem robimy bity na płytę. To pierwsza taka sytuacja, że dzielę się pracą z kimś „na spółkę”. Mamy podobne inspiracje, Eprom ma kupę fajnego, starego sprzętu - klasyczne samplery, automaty perkusyjne”. W jaki sposób skumał się z Waglewskimi? Emade tłumaczy, że jego obecność to wynik poszukiwań DJ-a, który miał uzupełnić skład koncertowy. Fisz i Emade kombinowali stworzenie trzyosobowego kolektywu scenicznego i po prostu potrzebowali takiej osoby. „To było jakieś trzy, cztery lata
temu” - mówił kilka miesięcy temu Emade. „Od tamtej pory gramy dużo koncertów w takim składzie - bity, gramofony, wokale”. Wkład nowego członka załogi w przygotowywany materiał był tak duży, że Piotrek sugerował nawet, że płyta powinna być sygnowana jako Fisz Emade Eprom. Widocznie wytwórnia zdecydowała inaczej. Sprawa nazewnictwa w przypadku krążków Waglewskich to na ogół dość skomplikowana sprawa. Kolekcjonerzy nagrań Fisza układając albumy na półce mają ciężki orzech do zgryzienia. Raz dostają projekt Fisz Emade, innym razem Tworzywo Sztuczne. „To trochę wynika z tego, że wydajemy płyty u naszego przyjaciela Tytusa (firma Asfalt Records - przyp. red.), dzięki temu mamy całkowitą dowolność, bawimy się tymi nazwami” - tłumaczył swego czasu Fisz. Może teraz, po przenosinach do Agory, zwiększy się dyscyplina w kwestii nazewnictwa? TEKST: Maciek Kancerek
czeniem. Niemniej duch nowojorskiego trio unosi się nad większością numerów. Teledysk do tytułowej piosenki jest tego znakomitym potwierdzeniem. Bracia (oraz towarzyszący im na nowej płycie DJ Eprom) stylizowani na rześkich staruszków, specyficzne wygibasy przed kamerą, charakterystyczne ujęcia trudno o większe stężenie klimatu Beasties. Fisz tłumaczy tę fascynację tak: „Oni lubili mieszać. Poza tym byli niegrzecznymi kolesiami z sąsiedztwa, a nas strasznie w młodości
33
stories about big falls Insides
Insides
Sypialniany projekt targanych namiętnościami Kirsty Yates i Juliana Tardo mógł przejść do historii jako jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów awangardy brytyjskiego popu.
B
yć może to zbyt odległe skojarzenie, ale własnego słuchu nie sposób oszukać. Już pierwsze zetknięcie z klasycznym debiutem Insides, albumem „Euphoria”, prowadzi do nieco szokujących wniosków: ten niemal całkowicie dziś zapomniany, niszowy brytyjski zespół już w 1993 r. de facto wymyślił trip hop w jego bodaj najbardziej piosenkowej i pozornie przystępnej odsłonie. Jednak sprowadzanie duetu z Brighton wyłącznie do roli rodziców chrzestnych intymnego, kobiecego soundu spod znaku Lamb czy Portishead byłoby gigantycznym uproszczeniem. Przez blisko dekadę twórczej aktywności Insides (jeszcze na początku lat 90. występujący w szerszym składzie jako Earwig) zdołali zahaczyć o tak odległe od siebie na pierwszy rzut oka terytoria jak post-punk, noise rock, ambient, minimalizm czy jazz. Na karkołomnej ścieżce artystycznego samodoskonalenia się parze Julian Tardo/Kirsty Yates przez cały czas przyświecała jednak przede wszystkim fundamentalna idea - wycisnąć jak najwięcej kwaśnego soku z ulubionego owocu masowej kultury, muzyki pop.
Przez blisko dekadę twórczej aktywności Insides (jeszcze na początku lat 90. występujący w szerszym składzie jako Earwig) zdołali zahaczyć o tak odległe od siebie na pierwszy rzut oka terytoria jak post-punk, noise rock, ambient, minimalizm czy jazz.
34
tem sypialnianym. O całkowitej amatorce nie mogło być jednak mowy - krótko po rozpadzie Earwig nowo powstały duet podpisał kontrakt z Guernica Records, jednym z sublabeli wielkiego 4AD. Sęk w tym, że pozostawiona przez kompana na lodzie para nie miała gotowych żadnych utworów na potencjalny album. Lwia część kompozycji grupy na jej pierwszy, wydany w 1993 r. longplay „Euphoria” powstawała w ciasnym mieszkaniu Yates i Tordo podczas wielogodzinnych sesji przypominających raczej strumień świadomości, niż klasyczny proces twórczy. Była to w pewnym sensie płyta zrodzona ze strachu - przed wytwórnią i deadline’ami, koncertami z przypadkową najczęściej publiką przy wybitnie intymnym charakterze muzyki zespołu, brakiem materiału. Efektem tych lęków jest... prawdziwe arcydzieło, jeden z ukrytych skarbów muzyki lat 90.! Uwaga Tordo jak nigdy dotąd koncentruje się na wykorzystaniu technik programowania dźwięku i marginalizowaniu gitar, a część kompozycji jak otwierająca „Walking In Straight Lines” odznacza się niemal tanecznym
wydanie to większym stopniu zasługa zakochanego w nim szefa Guerniki Ivo Wattsa Russella, niż samych autorów. Mimo niemal pewnej komercyjnej klęski („Euphoria” sprzedawała się tak kiepsko, iż Yates przyznaje dziś, że prawdopodobnie poznała każdego, kto kupił krótko po premierze egzemplarz płyty), album pojawił się w dystrybucji w 1994 roku. Przynosząc tym samym kolejny dowód na wizjonerstwo duetu. To dzieło minimalistyczne w takim samym sensie jak twórczość Steve’a Reicha czy Terry’ego Rileya - ciągnący się w nieskończoność loop ksylofonu, na który nakładane są kolejne (łącznie 24) linie melodyczne. Zjednoczone w drugiej części utworu zatytułowanego nieprzypadkowo „In Search Of Spaces” anielskie zaśpiewy Yates, gitarowe błyski a la Manuel Goettsching czy przestrzenne, ambientowe drony to prawdopodobnie najpiękniejszy fragment muzyki autorstwa Yates i Tardo, a jednocześnie ostatni pod dumnym szyldem 4AD. Efemeryczny w gruncie rzeczy charakter projektu, niechęć do „profesjonalizacji” muzycznej działalności ze wszystkimi
groovem. Przeważnie jednak utwory na „Euphorii” są w środkach wyrazu tak oszczędne, jak tylko to możliwe – coraz śmielej zwracają się ku muzyce ambient czy minimalistycznej repetycji. Apogeum osiąga tu również ze swoimi tekstami Yates - frazy w stylu „I hate lovers / I hate the way they go to the bathroom in shifts after they’ve f...ed” w zestawieniu z jej słodkim półszeptem i ekonomiką melodii (czy jak w „Relentless” prawie-bitów) dosłownie paraliżują. „Euphoria” miała być w założeniu płytą podnoszącą na duchu i zarazem depresyjną - Insides w pełni zrealizowali to zadanie. Kolejnej przecież mogło równie dobrze nie być.
wyrzeczeniami w postaci wyczerpujących koncertów, żmudnych negocjacji marnych zazwyczaj kontraktów i goniących terminów oraz zwyczajny brak motywacji sprawiły, że Insides, jakkolwiek pozostało żywym organizmem, przeszło w stan długiej hibernacji.
kierunek późniejszej ewolucji. Tym co obok idealnego wyważenia proporcji między hałasem a ciszą uderza w trakcie odsłuchu kompilacji „Past” najmocniej są liryki Yates. Pozbawione najczęściej happy endu miłosne historie, zobojętniałe i namiętne zarazem, dosłownie paraliżują sugestywnością. O Kirsty można tu jeszcze mówić jako o wokalistce - przyszła sucha melorecytacja i świadome naruszanie zasad „poprawnego” wokalu ustępuje w nagraniach z 1991 r. miejsca faktycznemu śpiewaniu czy przynajmniej śmielszej, podlanej nastoletnim buntem ekspresji. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że pod względem kompozytorskim jest to dla Earwig przede wszystkim etap poszukiwania własnej tożsamości przez podchwytywanie różnorakich wzorców. Jest więc na zaskakująco spójnym mimo wszystko „Past” miejsce dla gotyckiego teatru w duchu The Sisters Of Mercy, truskawkowej słodyczy MBV, monumentalnego slowcore’u, nowave’owego artyzmu, nonszalancji The Fall czy zaraźliwej melodyki The Smiths.
Pochodzący z Brighton Tardo i Yates spotykali się (zarówno w salach prób, jak i poza nimi, pielęgnując obfitujący we wzloty i upadki romans) już od czasów nastoletnich. Ona, czyli zamknięta w sobie, obdarzona tyleż wciągającym, co niezwykle chłodnym i zdystansowanym wokalem autorka tekstów oraz basistka z przymusu. Dość zabawne, że od gry na czterostrunowcu, który wkrótce stanie się kluczowym elementem muzyki Earwig i Insides, pozostali muzycy umywali ręce. Sprowadzona specjalnie na tę okoliczność gitara musiała nawet (wzorem Kim Gordon z Sonic Youth) być koniecznie białego koloru. On - zafascynowany technikami samplingu i „psuciem” piosenek przez My Bloody Valentine czy A.R. Kane, gitarzysta-samouk. Wykrystalizowany przed pierwszym wejściem do studia skład uzupełniał znajomy pary Dimitri Voulis, człowiek od nowych technologii, współodpowiedzialny m.in. za programowanie automatu perkusyjnego i gęste, unurzane w przesterach, wczesne oblicze zespołu. Earwig w ciągu dwunastu miesięcy 1991 r. zdążyli nagrać i wydać w lokalnej wytwórni La-Di-Da Productions trzy EP-ki, skompilowane później (po lekkim okrojeniu) na składance „Past” oraz rok później jedyną w swoim dorobku długogrający płytę - „Under My Skin I Am Laughing”.
Spoglądajć w kierunku „uzdrowicieli” muzyki gitarowej, natchnieni młodzieńczym idealizmem eksperymentatorzy z Brighton wierzyli, że tym, czego tak naprawdę pragnie szersza publiczność jest skrajna innowacyjność brzmienia. Na paradoks zakrawa zatem fakt, że nagrywany z nastawieniem na bardziej piosenkowy charakter kompozycji album „Under My Skin I Am Laughing” z powodzeniem może uchodzić za dzieło wizjonerskie. Yates i Tardo prezentują tu zupełnie odmienne, antyrockistowskie podejście do gitar, co poróżni ich wkrótce z Voulisem i (wraz z wyprowadzką tego ostatniego do Hiszpanii) przyczyni się do transformacji w Insides. Migotliwe, gitarowe ściegi odsyłają tu (podobnie jak w przypadku Disco Inferno) raczej do kruchego brzmienia Factory Records z Vinim Reillym na czele. Rozbudowane, narastające w tempie dyktowanym przez metronomy basu i automatu perkusyjnego, obudowane elektroakustycznymi wprawkami kompozycje jeszcze szczelniej otacza aura niedopowiedzenia. Stłumiona w tekstach Yates nienawiść, niedokonana mała apokalipsa nadaje całości wybitnie neurotycznego nastroju i stanowi integralną całość kompozycji w pełni odzwierciedlając ich emocjonalną sinusoidę. Mieszcząc się całkowicie w granicach muzyki popularnej, para z premedytacją konstruuje jej faktyczną opozycję - pesymistyczną i introspektywną.
Mini wydawnictwa „Hardly”, „Might” i „Subtract” wyróżniają się na tle późniejszych dokonań pary Yates/ Tardo dużo śmielszym zwrotem w kierunku rocka i gitarowego tumultu, jednocześnie subtelnie sygnalizują
Odejście Voulisa nie tylko pod względem statystyki i arsenału brzmienia oznaczało przeistoczenie się z regularnego, koncertującego i nagrywającego zespołu w duet. Insides (dosłownie i w przenośni) był projek-
I rzeczywiście - fakt, że znacznie mniej znane „Clear Skin” ujrzało ostatecznie światło dzienne jest w dużej mierze efektem zbiegu okoliczności. Aby stworzyć wrażenie całkowitej płynności gry i uniknąć krępującej ciszy (bądź przeciwnie, aplauzu podpitej publiki) między utworami odgrywanymi na sporadycznych koncertach, Tardo i Yates chętnie wykorzystywali zarejestrowane przez siebie eksperymentalne taśmy. W podobny sposób „supportowali” samych siebie, skracając w ten sposób czas pozostały do rozpoczęcia występów. Będące de facto 40-minutową kompozycją „Clear Skin” pełniło pierwotnie rolę jednego z owych „zapychaczy”, zaś jego
Kirsty Yates i J.Serge Tardo przebudzili się na krótko dopiero w 2000 roku, kiedy to nakładem powołanej do życia przez dawnych idoli z A.R. Kane niezależnej oficynie 3rd Stone opublikowali swój trzeci długogrający album „Sweet Tip”. W większym stopniu jest on jednak ciekawostką dla zapaleńców, niż reprezentatywnym dla brzmienia grupy zbiorem piosenek. Silnie jazzująca płyta przynosi dojrzałe, jednoznacznie optymistyczne oblicze pary po przejściach i jedynie miejscami nawiązuje do mrocznej, przeładowanej emocjami i brutalnym romantyzmem przeszłości Insides. I chociaż status quo nie uległ zmianie, Brytyjczycy nie zakończyli definitywnie działalności, ciężko oczekiwać, aby potencjalny (choć mało realny) powrót do studia wzbudził jakiekolwiek zainteresowanie słuchaczy. Wszystko, co najważniejsze, dokonało się kilkanaście lat temu. TEKST: Bartosz Iwański 35
cooperation Band Aid
Wszyscy muzycy
Muzycy pod każdą szerokością geograficzną jednoczą się w słusznej sprawie, zgodnie z promowanym przez Voo Voo hasłem „wszyscy muzycy to wojownicy”.
to wojownicy Może nie pozostawili po sobie najlepszej piosenki, ale tak naprawdę wszystko zaczęło się właśnie od nich. W dodatku rozmach, z jakim przygotowano przedsięwzięcie pod hasłem Band Aid, a także skala pomocy sprawiają, że mamy do czynienia z największą akcją charytatywną zorganizowaną przez muzyków. W 1984 r. doszło do potężnego połączenia sił czołówki brytyjskiego popu.
P
omysł nagrania charytatywnej piosenki wypłynął od Boba Geldofa, Irlandczyka grającego wówczas w zespole The Boomtown Rats. Choć grupa odnosiła niewielkie sukcesy, sam Geldof do dziś jest bardziej znany ze swojej działalności charytatywnej, niż z muzykowania. Inna sprawa, że akurat w jego przypadku filantropia zawsze wiązała się z muzyką. Band Aid powstało w celu niesienia pomocy Etiopczykom, którzy w latach 1983-1985 doświadczyli ogromnej klęski głodu. Susza w połączeniu z ciężką sytuacją polityczną przyczyniły się do kataklizmu, który dotknął 8 milionów osób. Geldof dowiedział się o sprawie z telewizji, skrzyknął znajomych i postanowił pomóc. A że znajomych miał niebyle jakich, udało się stworzyć rzecz niemalże dziejową. Najmocniej pomógł Midge Ure, mózg Ultravox. To właśnie on jest współautorem piosenki „Do They Know It’s Christmas?”, która miała być źródłem pieniędzy dla Etiopii. Świąteczny singiel trafił do sprzedaży pod koniec listopada 1984 r. i z miejsca stał się światowym hitem. Piosenka zadebiutowała na pierwszym miejscu brytyjskiej listy przebojów i nie schodziła z niej przez 5 tygodni. W pierwszym tygodniu sprzedano ponad milion kopii, do dziś sprzedaż przekroczyła 3 miliony. Lista wykonawców zaangażowanych w przedsięwzięcie jest ogromna. Wystarczy obejrzeć pierwszych kilkanaście sekund klipu do „Do They Know It’s Christmas?”, by zobaczyć nie tylko Geldofa i Ure’a, ale np. Stinga, Boya George’a czy borykającego się w ostatnim czasie z ogromnymi problemami zdrowotnymi George’a Michaela. Mało? Paul McCartney, Bono, David Bowie, Phil Collins, muzycy Duran Duran czy dziewczyny z Bananaramy. Band Aid nie było jednorazowym przedsięwzięciem. W 1989 r. doszło do kolejnego spotkania pod szyldem Band Aid, owocującego nagraniem nowej wersji „Do They Know It’s Christmas?”. Powodem ponow-
36
nie była kolejna klęska głodu w Etiopii. Choć zabrzmi to zabawnie w przypadku tak efemerycznego projektu, w grupie doszło do ogromnych przetasowań. Na pokładzie wciąż były panie z Bananaramy, ale w miejscu pozostałych pojawili się nowi jak choćby Kylie Minogue, Lisa Stansfield czy Chris Rea. Ekipa na pewno słabsza, stąd nie było szans na dorównanie zyskom z pierwszej akcji. W 2004 z inicjatywy Madonny skrzyknięto Band Aid 20. Tym razem poszło znacznie lepiej. W słusznej sprawie znów śpiewał Bono, na basie ponownie zagrał McCartney, swoje trzy grosze dołożyli muzycy Radiohead. Jeśli chodzi o wokalistów, lista była imponująca. Róisín Murphy, Joss Stone, Dido, Skye Edwards, Katie Melua, Dizzee Rascal - można by wymieniać i wymieniać. Nie trzeba było długo czekać na naśladowców, choć w tak szlachetnej sytuacji bardziej wypada mówić o kontynuatorach idei. Już na początku stycznia 1985 r. doszło do amerykańskiego spotkania na najwyższym szczeblu. Za sprawą „We Are The World” przedsięwzięcie pod nazwą USA for Africa pomagało mieszkańcom Czarnego Lądu. Do dziś podobnych akcji można zliczyć dziesiątki lub nawet setki. Polacy na tym polu także mają swoje osiągnięcia. W 1997 r. Hey w towarzystwie licznych przyjaciół nagrał nową wersję utworu „Moja i twoja nadzieja”. Muzycy pomagali wtedy ofiarom „powodzi tysiąclecia”. Wspieraliśmy też Białorusinom i poszkodowanym podczas feralnego koncertu Golden Life w hali Stoczni Gdańskiej 24 listopada 1994 roku. Z klimatów bardziej świątecznych mieliśmy choćby Bandę Mikołaja, w skład której weszli muzycy Mafii, De Mono, Anita Lipnicka i Adam Wolski (wokalista Golden Life). Muzycy pod każdą szerokością geograficzną jednoczą się w słusznej sprawie, zgodnie z promowanym przez Voo Voo hasłem „wszyscy muzycy to wojownicy”. Wykorzystując swoją pozycję celebrytów zbierają pieniądze, pomagają zwró-
cić uwagę na istotne problemy. Przy okazji robią sobie dobry PR, choć przeważnie kategorycznie zastrzegają, że absolutnie nie było to ich celem. Geldof i Ure poczuli, że stać ich na znacznie więcej niż nagranie charytatywnego singla. W 1985 r. odbyły się dwa równoległe, gigantyczne koncerty pod hasłem Live Aid (jeden odbył się na londyńskim Wembley, drugi na stadionie JFK w Filadelfii). Dochód z imprezy wsparł głodującą etiopską ludność. W Anglii zagrali m.in. Queen, Dawid Bowie, Sting, U2, Elton John, Dire Straits, Sade, Wham! i wielu, naprawdę wielu innych. Amerykański koncert nie ustępował, zachęcając jednorazowymi reaktywacjami Black Sabbath i Led Zeppelin. Ponadto na scenie pojawili się Eric Clapton, Madonna, The Beach Boys, Tina Turner wspólnie z Mickiem Jaggerem czy choćby Bob Dylan, któremu towarzyszyli Keith Richards i Ron Wood z The Rolling Stones. Akcja wróciła 20 lat później, tym razem przybierając nazwę Live 8. Skala przedsięwzięcia przerosła wszystko, co widzieliśmy do tej pory. Tym razem odbyło się aż 11 koncertów w różnych częściach świata. Najszerzej komentowano występ Pink Floyd, którzy na potrzeby Live 8 zdecydowali się na kilkanaście minut zakopać wieloletni topór wojenny. Czuwający nad przedsięwzięciem Geldof oraz Bono (prawdopodobnie największy muzyczny filantrop XXI w.) starali się, by atmosfera wielkiego święta muzyki nie zakłóciła celu imprezy, którym było anulowanie długów krajów afrykańskich. Inicjatywa spotkała się z mieszanym przyjęciem. Naturalnie wielu jej przyklasnęło, ale znaleźli się tacy, którzy stwierdzili, że skreślenie długów doprowadzi jedynie do powstania następnych i w żaden sposób nie przyczyni się do rozruszania gospodarki krajów afrykańskich. Kto ma rację? Interpretację pozostawiam Wam. TEKST: Maciek Kancerek
37
reviews Algernon Cadwallader Parrot Flies
Class Actress Rapproacher
u
Debiutanckiego albumu tej kapeli nie udało mi się swojego czasu przełknąć ze względu na usilne i nieudolne kopiowanie z Cap’n Jazz/Joan Of Arc. Chwali się z jednej strony, że chłopaki tak się zapatrzyli w Tima Kinsellę i spółkę, a z drugiej - efekt tego był niestety mocno nieprzekonujący. Melodyjne do bólu zagrywki gitary dalekie od kunsztu starszych kolegów z Chicago, do tego jęcząco-krzyczący, okropny wokal. Stąd moje zdziwienie „Parrot Flies”. Drugi krążek Algernon Cadwallader ni stąd, ni zowąd okazuje się totalnie sympatyczny, nawet jeśli nadal w dużej mierze bazuje na tych samych schematach. Coś tu jednak przynajmniej z mojego punktu widzenia wypada całkiem fajnie i świeżo. Skoczne, energetyczne,
u
podbite przebojowością utwory wpisują się w klimat nowej fali indie emo. Najlepszym spośród nich jest bez wątpienia „Preservatives” - pochwalna pieśń o dość nietypowej tematyce wyposażona w ultra chwytliwy motyw. Srebrny medal wędruje do następującego tuż po nim tytułowego „Parrot Flies”, który łatwo skojarzyć się może z „Everyone Is My Friend” autorstwa Owls, ale to akurat nie dziwne. Cap’njazzowym szaleństwem eksploduje z kolei „Uniform”. Wokalista, a nawet wokaliści nadal wydzierają się tu wniebogłosy, czystość i porządek nie obowiązuje, nie wszystkie piosenki są też równie udane. Zrzucić to wszystko wypada na specyficzny urok i jeśli „Parrot Flies” jest odpowiednikiem „How Memory Works”, to przy dobrych lotach za kilka lat Algernon ma szansę stać się poważnym zawodnikiem. Łukasz Zwoliński
Black Box Revelation My Perception
Kiczowate, plastikowo brzmiące syntezatory wyjęte żywcem z lat 80., wokalistka bez wyrazistego głosu, piosenki powielające wszystkie możliwe miłosne klisze wykorzystane w muzyce przepisem na sukces? W przypadku Class Actress zdecydowanie tak. Wydawać się to może niewiarygodne, ale „Rapproacher” zniewala od pierwszych dźwięków „Keep You”. Elizabeth Harper po prostu hipnotyzuje swoim głosem, a przecież jest on tak zwykły, przeciętny. Jednak Harper potrafi wydobyć z niego takie pokłady zmysłowości i erotyzmu, że po prostu miękną nogi. W jej ustach nawet tak banalne i wyświechtane frazesy, jak „Do you think I care about / What we talk about / When we talk about / Love” brzmią niczym najwymyślniejsza poezja czy wyznanie uczuć.
Debiutancki album Class Actress to jedenaście takich wyznań, a jedno bardziej elektryzujące od drugiego. Z głosem Elizabeth świetnie koresponduje warstwa instrumentalna będąca prawie godzinnym hołdem dla muzyki popowej sprzed trzech dekad. Słychać przede wszystkim new romantic i Italo disco. Kompozycje uwodzą swoją powłóczystością i często zapraszają na parkiet. Jest trochę lo-fi, ale to pozorne wrażenie, syntezatorowe podkłady kipią smaczkami, choć w żadnym wypadku nie wydają się przeładowane. Johnny’emu Jewelowi z Chromatics i Glass Candy wyrósł w tej materii silny konkurent w postaci Marka Richardsona. Doprawdy nie wiem, który z nich pisze lepsze electropopowe piosenki. Chyba się zakochałem. Michał Wieczorek
zniewalające
piękno desperacji
tańczyć mi się chce
u
Złote dzieci belgijskiej alternatywy coraz głębiej sięgają w przeszłość. Na debiutanckim albumie grali niezwykle energetyczny, garażowy rock, podobny do nowej rockowej rewolucji. Na kolejnym, „Silver Threats”, przenieśli środek ciężkości na blues-rock, a teraz, po kolejnych dwóch latach grają jakby była pełnia lat 60. Na pierwszy plan wybija się pierwiastek bluesowy. To nie blues z delty Missisipi, tylko białe, przetworzone już przez Brytyjczyków granie. Black Box Revelation sprawiają wrażenie dzielenia sali prób z The Rolling Stones - gitara Jana Pater-
nostra brzmi czasem, jakby riffy podpowiadał mu Keith Richards. Nie tylko on - „Sealed With Thorns” to jeden z najlepszych i najwyraźniejszych hołdów złożonych Neilowi Youngowi, jakie ostatnio słyszałem. Płyta zaczyna się od tych stonesowych, lekkich kawałków, potem młodzi Belgowie dodają coraz więcej psychodelii i hard rocka, by skończyć prawie stonerowym „2 Young Boys” i „Lonely Hearts”. Dobrze, że jest progres w stosunku do drugiego albumu, który był przegadany i trochę przekombinowany. Jest prościej, ale nadal brakuje tej niczym nieskrępowanej energii, którą podbili mnie przy okazji debiutu i koncertu z Eagles of Death Metal. Michał Wieczorek
Blouse Blouse u
Revival syntetycznych brzmień lat 80. zasadniczo trwa już o wiele dłużej, niż cała dziewiąta dekada ubiegłego wieku. Projektom takim jak Austra czy właśnie zespołowi z Portland wydaje się to w niczym nie przeszkadzać. Debiutancki self-titled Blouse nie jest nazbyt oryginalną porcją dreampopowego grania, jednak żaden zespół lubujący się w trzydziestoletnich standardach nie może zabiegać o odkrywczość. Liczy się słuszność inspiracji, a te Amerykanie mają najlepsze z możliwych... choć także niezbyt zaskakujące - od twórczości brytyjskiego Broadcast po dyskografię 4AD. Aksamitny kobiecy wokal Charlie Hilton, sugestywny, kluczowy basik („Into Black”) i lekko cure’owe klawisze („Firestarter”)
tworzą razem chłodne, dźwiękowe mgiełki, podobne do tych zawartych na tegorocznych albumach Widowspeak czy Still Corners. Gdyby „Blouse” wydane było pod banderą większej niż Captued Tracks wytwórni, mogłoby liczyć na sukces, z jakim przyszło zmierzyć się w tamtym roku fantastycznemu krążkowi Beach House. Vicotria Legrand i Alex Scally nie byli jednak tak klasycznie eightiesowi jak portlandczycy, którzy wyraźnie stawiają na jednostajne tempa piosenek oraz klimatyczną monotonię - retro romantyczny smutek, nostalgię i okazjonalny mrok. Członkowie Bluzki doskonale zdają sobie sprawę, że pod koniec roku czasami lepiej nie wychylać nosa spod kołdry, a do rozkoszowania się tego typu przyjemnościami stworzyli właśnie doskonały soundtrack. Kamil Białogrzywy
Bombay Bicycle Club A Different Kind Of Fix u
Właściwie nie wiadomo, kiedy młodzieńcy z Bombay Bicycle Club zaczęli być naprawdę dobrym i liczącym się w stawce zespołem. Wydaje się, że to właśnie premiera „A Different Kind Of Fix” jest momentem zwrotnym - trzeci album Londyńczyków to bowiem bez wątpienia wydawnictwo absolutnie deklasujące dwóch średnich poprzedników. Zespół zatrudnił tutaj nowego producenta pod postacią Bena Allena, współpracującego wcześniej m.in. z Deerhunterem, Animal Collective czy Washed Out. Bezsensownym jest jednak doszukiwanie się wielkich konotacji brzmieniowych z Ernestem Greenem czy Bradfordem Coxem. Anglicy zapracowują na swój sukces przede wszystkim znakomitymi, klasycznie ra-
38
diowymi refrenami, pod względem muzycznym przywołującymi echa wczesnego Snow Patrol i na tyle przebojowymi, aby nie polec w bezpośredniej konfrontacji z ostatnim krążkiem kolegów z The Maccabees. Bombay Bicycle Club wreszcie dostarczają dobre gitarowe piosenki z Wysp, nie będące jednocześnie siódmą wodą po Editors, którzy i tak stanowili już jedenastą wodę po Joy Division. Pozamuzycznie synowie (i córka) Albionu wydają się być zupełnie nieciekawi, w teledyskach jedzą frytki i grają w bilard, ale w takim „Shuffle” czy „Lights Out Words Gone” wręcz błyszczą swoją nieprzeciętnością w budowaniu lekkich i zarazem inteligentnych kawałków. Skrót nazwy kapeli musi iść w parze z sukcesem w brytyjskich mediach, który w tym przypadku zasługuje na wypłynięcie zarówno poza kanał La Manche, jak i oceaniczne wody Atlantyku. Kamil Białogrzywy
Coldair Far South u
Tobiasz Biliński i muzycy skupieni wokół młodego artysty to bez wątpienia zjawisko na polskiej scenie alternatywnej (nie bez powodu patronował im Maciej Cieślak). Osobiście żywię do nich wiele sympatii i kibicuję. Trzeba jednak sobie odpowiedzieć na pytanie, czy potrzebujemy kolejnej podobnej płyty Kyst, Cieślaka i Księżniczek, jak zwał tak zwał. „Jak to?” - ktoś spyta, przecież w tym ostatnim zespole Tobiasz się nie udziela. Tak, ale wszystkie wymienione, łącznie z solowym projektem, czyli opisywanym tu Coldair, eksplorują i eksploatują już w tym momencie ten sam pomysł na granie. Kruche, akustyczne utwory, z rzadka pociągnięte barwą instrumentu spoza „żelaznego zestawu (freak)folkowca” (na „Far South” za ekstras robi trąbka), zazwyczaj snujące się, przelewające, niż wyraziste, zamknięte w pewnych ramach. Wprawdzie sam artysta twierdzi, że Coldair jest projektem bardziej piosenkowym i przebojowym niż jego trio Kyst, ale ciężko się z tym stwierdzeniem zgodzić. Owszem, mamy tu do czynienia również i z takimi utworami,
i (co ciekawe) są to zdecydowanie najlepsze momenty na tym krótki albumie – mowa o „I Won’t Stay Up”, „Together/Alone” oraz „To Know”. Resztę płyty jednak zapełniają te już dobrze znane, ulotne kompozycje. Mało tego, otwierające całość „I Wonder/Outdated” to wręcz jeden z najbardziej ekstremalnych wątków w twórczości Bilińskiego spod znaku „freak”. Żeby na openera dać tak nieprzystępny, trwający przeszło 8(!) minut numer, trzeba odwagi... lub nie liczyć się z percepcją słuchacza. I nie rzecz w poziomie skomplikowania kompozycji, ich długości - „The Summer Adventure” to dla mnie nadal jeden najdonioślejszych utworów 2010 r. Chodzi o to, że obok takiej „Wakacyjnej Przygody” za często trafia się też inna wakacyjna przygoda jak np. koncert Kyst na OFF-ie 2011, gdzie szczery entuzjazm zastępuje z każdą minutą pytanie „długo jeszcze?”...
wieczór, lampka wina i...
przeszło obok, nie zauważyłem, że było
dla wytrwałych
Łukasz Kuśmierz
rozczarowanie
Coldplay Mylo Xyloto u
Niezależnie od tego, czy ekipa Chrisa Martina faktycznie nagra album dekady, czy zamiast płyty wsadzi do plastikowego pudełka kawałek ziemniaka, ostatecznie i tak odniesie medialne zwycięstwo. Nie ma więc najmniejszego sensu rozpatrywanie sukcesu „Mylo Xyloto” pod względem pierwszych pozycji na listach przebojów, których liczba oscylowała w tym roku mniej więcej wokół dwudziestu. Bezcelowe jest także mówienie o ilości złotych i platynowych krążków zebranych przez najnowsze wydawnictwo na niemal wszystkich możliwych kontynentach. Na wysokości piątej płyty nie można już mówić o Coldplay jako o wrażliwych twórcach new acoustic movement w rozciągniętych sweterkach, co zresztą nie jest nowością już od kilku lat. Czwórka Martin-Berryman-Champion-Buckland w singlowej odsłonie swojej muzyki stała się tak nasiąknięta mainstreamem, że wypada zastanowić się nawet, która strona bardziej skorzysta na zaskakującej, gościnnej obecności Rihanny w singlowym „Princess Of China”. Londyński kwartet jeszcze chyba
nigdy nie był tak bezczelnie i nachalnie przebojowy, jak ma to miejsce w „Paradise”, „Every Teardrop Is A Waterfall” czy właśnie wspomnianej piosence wspomaganej wokalnym udziałem autorki „Umbrelli”. Twórczość Coldplay wkroczyła z dużych stadionowych przestrzeni na obiekty jeszcze większe, a rozpostarte refreny pierwszego z wspomnianych utworów czy „Charlie Brown” z powodzeniem mogłaby śpiewać cała stutysięczna Maracana. Ciężko powiedzieć, czy to dobrze, czy raczej źle, bo kiedy płyta zwalnia do akustycznych prędkości znanych z debiutu („Us Against The World”), staje się wręcz niesłuchalna, natomiast najlepszym jej fragmentem („Major Minus”) jest piosenka swobodnie mogąca wzbogacić tracklistę przebojowego „X&Y” lub zastąpić „Cemetries Of London” w spisie kawałków „Viva La Vida”. Na odwrocie artworku „Mylo Xyloto” każdą z piosenek oznaczono specjalnym piktogramem oddającym jej charakter. Wydaje się, że najbardziej adekwatnym symbolem odzwierciedlającym całość nowego albumu Brytyjczyków jest znaczek, który właśnie obserwujecie obok recenzji. Kamil Białogrzywy
gwóźdź do trumny
smaczny deser
absolutnie odkrywcze
39
Fisz Emade Zwierzę bez nogi
Crash Of Rhinos Distal
u
u
Revivalowcy indie emo z Derbyshire. Nieczęsto zdarza się, by kapele grające tę odmianę muzyki pochodziły z Wielkiej Brytanii, tak jak zresztą do niedawna rzadko zdarzało się, żeby w ogóle te brzmienia rodem z drugiej połowy lat 90. ktoś obecnie wskrzeszał. Nastała jednak teraźniejszość, rok 2009 i np. „Seasons In Verse” autorstwa My Heart To Joy, a potem to już z górki. Po Crash Of Rhinos nijak da się poznać ich pochodzenie. Wydają się raczej chłopakami gdzieś z środkowego zachodu USA, kontynuatorami tradycji Boys Life czy Christie Front Drive. Utwory mają
niezwykle dynamiczne, z gitarą i perkusją nieustannie w ruchu, wokalami przypominającymi z jednej strony American Football, z drugiej może Hot Water Music. Dzieje się w ich muzyce sporo, melodia goni melodię, rytmika żywo przełamuje kolejne etapy kompozycji, wszystko jakby pod wpływem emocji nawarstwia się i pięknie układa. Takie „Asleep” czy „Stiltwater” prezentują naprawdę solidną szkołę zajmującego, 6-7-minutowego wymiatania trochę w stylu naszych rodzimych Setting The Woods On Fire. Nie jest to wydawnictwo bezbłędne, Rhinos zgrabnie przetwarzają nie dodając specjalnie wiele od siebie. Ważne jednak, że jako pojętni odtwórcy dostarczają miłośnikom gatunku treściwej, pożywnej porcji produkowanego z głową łomotu. Łukasz Zwoliński
Daktari This Is The Last Song I Wrote About Jews Vol.1 u
„Klezmerski noise jazz”. Taką dość egzotyczną łatką jest opisywany warszawski zespół i jego debiutancka płyta. I w tym przypadku trudno się z nią nie zgodzić. Utwory trzyma w ryzach bardzo dobrze zgrana sekcja rytmiczna - Maciej Szczepański i Robert Alabrudziński. Trąbka i saksofon, na których grają Olgierd Dokalski i Mateusz Franczak, często uciekają we freejazzowe improwizacje. Gitarzysta Miron Białoszewski świetnie się do nich dopasowuje, modulując na wiele sposobów brzmienie swojego instrumentu. Muzycy często przenoszą się z jednego gatunku w drugi,
silne wpływy muzyki klezmerskiej potrafią w jednej chwili zagłuszyć nowojorską awangardą czy wręcz noise’owymi wstawkami, które kojarzą się z Sonic Youth, by za chwilę wrócić z jazzowym groove’em. Takie przemieszanie niketórych może przyprawić o ból głowy, ale mnie zafascynowało. Niezwykła jest lekkość, z jaką tworzą tę swoją mieszankę stylistyczną. W tej awangardowej i (przyznajmy to) dość trudnej otoczce ukrywają takie hity jak „Hiszpan”, „Giborin” czy „Tęsknię”. Nic dziwnego, że premiera płyty odbyła się na poznańskim Tzadik Festival - Daktari to wierni uczniowie Johna Zorna. Z każdym przesłuchaniem ich debiut tylko zyskuje, ujawniając nowe inspiracje, poukrywane smaczki, zachęcając do ponownego włączenia płyty. Michał Wieczorek
The Decemberists Long Live The King EP u
Umarł król, niech żyje król! W założeniu ta EP-ka ma być uzupełnieniem tegorocznego longplaya, jednak aby zawartość odpowiadała tytułowi, powinno się go zamienić z tytułem wydanej w styczniu płyty - „Long Live The King” to niestety najgorsza pozycja w dyskografii zespołu Meloya. Podążanie za inspiracjami czerpanymi z amerykańskiego folku sprawdziło się na albumie, ale ilość świetnych kompozycji zamknęła się w liczbie utworów zebranych na „The King Is Dead”. Tutaj mamy całkiem przy-
jemne „Foregone” oraz cover Grateful Dead, ale „Burying Davy” to kompletnie płaska reminiscencja „The Hazards Of Love”, „E. Watson” to tylko akustyk i dobry tekst, „I4U & U4Me (Demo version)” jawi się jako odrzut z przeszłości przywołujący na myśl co gorsze kawałki z „I Guess I Was Hoping For Something More” Tarkio, starej grupy Colina. „Sonnet” ratuje tekst i dęciaki. Być może oczekiwanie, że EP-ka dorówna poziomem „Picaresqueties” było nieco na wyrost, jednak siłą dokonań The Decemberists jest ich przekrojowo równy poziom, którego na „Long Live The King” nie uświadczymy. Lepiej włączyć „Calamity Song” i posłuchać o „Queen of supply-side bonhomie bone-drab”. Witek Wierzchowski
Dengue Fever Cannibal Courtship u
Scena rockowa w Kambodży w latach 60. była jednym z najszybciej rozwijających się środowisk muzycznych. Wszystko za sprawą amerykańskich wojsk stacjonujących w kraju podczas wojny wietnamskiej. Zespoły powstawały jeden za drugim, łączenie khmerskich ludowych melodii z motoryką przed beatlesowskiego surf rocka było na porządku dziennym. To fascynujące zjawisko skończyło się prawie tak szybko, jak zaczęło. Reżim Czerwonych Khmerów zmiótł z powierzchni ziemi wszelkie przejawy kultury. Zaginione dziedzictwo przed zapomnieniem ratuje amerykański sekstet. Przez dłuższy czas grali covery kambodżańskich hitów. Z biegiem czasu bracia Holtzmanowie coraz mocniej wgryzali się
w tę stylistykę, aż zdecydowali, że będą pisać własne piosenki, które dominują na szóstej płycie zespołu. Niezmiennie największą zaletą Dengue Fever jest zjawiskowa wokalistka Chhom Nimol, którą bracia znaleźli w jednym z barów karaoke w Long Beach. Nieważne czy śpiewa, po angielsku, czy w swoim rodzinnym khmerskim, jej głos przyciąga uwagę egzotyczną barwą od pierwszych sekund. Najciekawiej wypadają te utwory, w których towarzyszy jej Zac Holtzman i dośpiewuje anglojęzyczne partie jak w bardzo przebojowym „Only A Friend”. Dengue Fever wyróżniają się też instrumentarium, nieobce są im tradycyjne azjatyckie instrumenty jak chapey dong veng, dwustrunowa „gitara”, z której korzysta Zac. Egzotyki nadają im też nietypowo brzmiące klawisze i saksofon. Na szczęście egzotyka to nie wszystko, co mają do zaoferowania. Są jeszcze świetne, nienachlanie przebojowe piosenki. Michał Wieczorek
Disturbed The Lost Children u
Mogłoby się wydawać, że formuła proponowana przez Disturbed wyczerpała się już totalnie. Mimo wszystko zespołowi na każdą płytę udaje się wcisnąć masę dobrych patentów, co owocuje dobrymi recenzjami, świetną sprzedażą, a w kontekście trwającej ponad dekadę kariery doprowadziło grupę do statusu wielkiej gwiazdy ciężkiego grania, zwłaszcza za Oceanem. Nowa pozycja w dyskografii zespołu „The Lost Children” jest zbiorem stron B singli oraz nagrań uznawanych za trudno dostępne. Ryzykowne przedsięwzięcie, bo już na regularnych albumach kapeli znalazło się trochę gniotów. Jakie muszą być więc rzeczy, które nie zmieściły 40
się na te krążki? To w sumie trochę zadziwiające, ale na „The Lost Children” trafiło sporo dobrego materiału. Choć najlepiej słucha się coverów Faith No More i Judas Priest, również autorskie kawałki budzą szacunek. Weźmy np. „Hell” z ciętym riffem i przebojowymi zwrotkami. Aż dziw bierze, że to zaledwie odrzut z „Ten Thousand Fists” skoro na płycie znalazłyby się może trzy lepsze kawałki. Nie zawsze jednak jest tak różowo. „Dehumanized” z okresu „Believe” czy choćby „Mine” z „Asylum” są tak potwornie biedne, że wstydem jest wydawanie ich nawet na krążku z odrzutami. „The Lost Children” nie ucieszy zagorzałych fanów, bo ci dawno zdobyli zawarte tutaj numery. Nie będzie też atrakcją dla mniej oddanych słuchaczy, bo tacy zadowolą się regularnymi albumami zespołu. Maciek Kancerek
Bracia Waglewscy od lat grają we własnej lidze. Ich otwartość i skłonność do żonglowania stylami sprawia, że nazwanie projektu Fisz Emade hip-hopowym wydaje się być wysocie niestosowne. Czym jest więc „Zwierzę bez nogi”? Kolejną płytą braci. Tylko? Aż? Kilkanaście sekund i wiemy wszystko. „30 cm ponad chodnikami nadciąga F I S Z”. Wstawki o huraganie i inne takie. Tych leitmotivów w twórczości Bartka jest wyjątkowo dużo, ale za każdym razem bawią tak samo, bo Fisz
używa ich tylko jako drobnych akcentów. Tradycyjnie w rymowankach Waglewskiego roi się od nawiązań popkulturowych - na ostatniej płycie dominowały odniesienia do muzyki, teraz więcej miejsca poświęcono filmowym (np. w „Napoleonie”). Muzycznie mamy pewien pomost między „Heavi Metalem” a „Piątkiem 13”. Twarde, hip-hopowe bity mieszają się z funkowymi zagrywkami i samplowanymi gitarami, tu i ówdzie pojawia się transowy dub („Tak to robimy”). Miejscami więcej tu Beastie Boys niż u samych Beastie Boys. Czyli po staremu. Maciek Kancerek
Florence + the Machine Ceremonials u
Od pewnego czasu chciałem nowej płyty użytkowej, takiej, którą mogę puszczać w aucie bez konieczności przeskakiwania co kilka utworów. W założeniu miał to być album popowy, aby można było skoncentrować się na jeździe, równy i nie usypiający. Powiedzmy, że coś w stylu „Hounds Of Love”. Mimo wszystko trochę niespodziewanie kontynuacja „Lungs” spełnia te wymagania w 100%. Wszystkich przestraszonych debiutem na albumowym topie w Wielkiej Brytanii pragnę uspokoić, że dzieło Florence nie jest typowym zwycięzcą tego zestawienia. Przesiąknięty soulowymi inspiracjami, ma w sobie sporo odniesień do (jak to trafnie ujął recenzent Allmusic.com) „mgły nad Tamizą”, rozumianej jako
Future Islands On The Water
niedookreślona brytyjskość. Z pewnością Lady Welch najbliżej kompozycyjnie i wokalnie do Kate Bush, ale dominującym elementem „Ceremonials” są niekiedy może nawet nazbyt rozbudowane, quasi-orkiestrowe aranżacje, oparte głównie o smyczki i instrumenty klawiszowe. Artystce udało się jednak uciec od schematyczności i praktycznie każda z piosenek posiada ukryty smaczek. Dobrym przykładem jest sekcja rytmiczna „Heartlines”, wykorzystująca podobny, „etniczny” patent jak „Earth Intruders” Björk. Po dobrym debiucie kontynuacja świetnej passy wielu uznanym twórcom nastręczała problemy. Florence + the Machine udało się nagrać album, który może aspirować do miana popowej płyty roku, a nie tylko soundtracku do czasu spędzanego w korkach. Witek Wierzchowski
u
R
e
k
l
a
m
a
Czy mieliście kiedykolwiek sytuację, w której kilka pierwszych utworów danego albumu skutecznie uniemożliwiało Wam poznanie jego pozostałej zawartości? Jeśli tak, jednym z przykładów takiej właśnie płyty jest najświeższy longplay Future Islands. Swoimi trzema pierwszymi, fantastycznymi piosenkami „On The Water” stawia barierę nie do przejścia, stanowiąc jednocześnie przyczynę... niekończącego się repeatu. Głównym atutem drugiego krążka ekipy z Baltimore jest oczywiście absolutnie nietuzinkowa barwa głosu Samuela T. Herringa, nadająca płycie tak unikalny charakter. Stojący za mikrofonem szef projektu miota się w wokalnym amoku, przechodząc od szorstkiego jak pumeks głosu Hamiltona Leithausera z The Walkmen, poprzez niemal pastiszowe wysokości zarezerwowane dla Antony And The Johnsons i ściśnięte gardło Destroyera, po szamańską furię Careya Mercera z Frog Eyes. Każda próba uchwycenia inspiracji okazuje się jednak tak samo dokładna, jak i daleka od trafienia w sam środek tarczy, a Herring w momencie zdejmowania poprzedniej maski, automatycznie zakłada kolejną. Podobnie jest w przypadku samej muzyki „Wyspiarzy”. Ta podaje rękę zarówno „kanapowym słuchaczom” oddającym się kontemplowaniu muzycznych emocji w pozycji horyzontalnej, jak i tej części publiki, która po cichu flirtuje z tanecznymi parkietami. „On The Water” to bowiem dwie twarze indie rocka. Przesycone egzaltacją „Give Us The WInd” czy poruszające „The Great Fire” z gościnnym udziałem wokalistki Wye Oak Jenn Wasner to kontrapunkt dla nieśmiałego dance rocka, zatopionego w gitarowych reverbach, odpowiednio podciętym basie i delikatnych elektronicznych podbarwieniach. „Before The Bridge” i spektakularne „Close To None”, w którym trzyminutowe, ambientowe intro przechodzi powoli w festiwal efektownych melodii, są tego najlepszym dowodem. Gdybyśmy śladem Allmusic.com oznaczyli najlepsze kawałki tego albumu charakterystycznymi „ptaszkami”, prawdopodobnie w mgnieniu oka odleciałby on w przestworza. Kamil Białogrzywy
41
Lou Reed & Metallica Lulu
Giles Corey Giles Corey
u
u
Giles Corey to wbrew pozorom nie personalia kolejnego zwyczajnego barda siedzącego na krzesełku z gitarą, lecz nazwa alternatywnego projektu Dana Barretta z zespołu Have A Nice Life, nad którym kilka lat temu rozpływała się znaczna część muzycznej blogosfery. Najnowszy album Amerykanina to apokaliptyczny neo folk, charakterystyczny dla uduchowionych kaznodziejów, rozgrywany według schematu „cicho-głośno”. Akustyczna mantra i brzmieniowy szamanizm sprowadza twórcę z Connecticut do roli swoistego kapłana dźwięku pieczołowicie dbającego o każdą nutę. Najlepsze na „Giles Corey” są kawałki, które sącząc się nieśpiesznie zmierzają zazwyczaj do mniej lub bardziej epickiego finału, kumulującego wokalne uniesienia i akustyczno-gitarowy tumult. Świetnym
przykładem najlepsze na albumie „No One Is Ever Going To Want Me”, które po kilku minutach sennego skradania się, nagle urywa się z wściekłością ze smyczy, by uraczyć nas prawdziwym nawarstwieniem akustyków, bębnów i rozhisteryzowanych uderzeń w klawisze. Elegijny slowcore w mgnieniu oka przeradza się tutaj w prawdziwy krzyk szaleńca. Właściwe wydają się porównania z Davidem Eugenem Edwardsem, stojącym za sztandarowymi zespołami awangardowej Americany z boskim pierwiastkiem, 16 Horsepower i Wovenhand. Niegłupie jest także zestawienie tych brzmień z gotyckimi naleciałościami The Black Heart Procession (vide „The Haunting Presence”). „Giles Corey” to płyta trudna, która swoje największe zalety odsłania tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie odłoży się jej na półkę po pierwszym czy nawet drugim odsłuchu. Później wsysa bezpowrotnie.
u
akustyczna pojawia się w kilku piosenkach w drugiej części albumu, a kończące „The Owl” przypomina, jak wcześniej grał Luis. Gdy stery przejmuje gitara elektryczna, robi się bardziej rockowo, ale pierwiastek folkowy pozostaje bardzo wyraźny. Głos Cifre’a nosi silne podobieństwo do Jeremy’ego Enigka, jest podobnie rozedrgany i pełen emocji. „You’re Never Back” zaczyna się od najmocniejszej i jednocześnie najlepszej piosenki - „Goodnight”. Z każdą kolejną pozycją robi się delikatniej i zwiewniej. Niestety, im dalej w las, tym bardziej utwory zlewają się w jedną całość, trudno poza pierwszym utworem cokolwiek wyróżnić i jest to największa wada tego albumu. Michał Wieczorek
Kobiety Mutanty u
W ciągu minionych kilku tygodni kilkukrotnie przekonałem się na własne oczy, że niełatwo w dzisiejszych czasach dogodzić coraz bardziej rozkapryszonej rodzimej publice. Koncerty artystów, za których występ nad Wisłą jeszcze kilka lat temu setki osób dałyby się pokroić, wzbudzają marne zainteresowanie, czego najbardziej jaskrawym bodaj przykładem były pustki w niewielkiej przecież salce katowickiej Hipnozy w trakcie gigu Stephena Malkmusa. Być może jednak jeszcze większe zaskoczenie wzbudzać powinna ostro polaryzująca środowisko fanów recepcja czwartego już albumu Kobiet. Albumu zaznaczmy ze wszech miar znakomitego. „Mutanty” (wbrew tytułowi sugerującemu kompozytorskie wygibasy i deformacje) prezentują najbardziej melodyjne, wygładzone i sugestywne
oblicze trójmiejskiej formacji, przenosząc akcent w avant-popowej etykietce na drugi z tych dwóch członów. Brak śmielszych, zahaczających nawet o psychodelę posunięć, znanych z wcześniejszych płyt zespołu dowodzonego przez Grzegorza Nawrockiego, rekompensują „Mutanty” potężnym nagromadzeniem wyrafinowanych, ale jednocześnie szalenie zaraźliwych melodii. Wbrew mocno wątpliwym zarzutom infantylizacji brzmienia kapeli, wydaje się, że Kobiety nigdy nie brzmiały równie dojrzale i pełne samoświadomości, jak tutaj. Jednocześnie marzycielski, filmowo-malarski klimat krążka, w połączeniu z podlanymi zdrową dawką abstraktu tekstami Nawrockiego, praktycznie likwiduje granice pomiędzy grupami potencjalnych entuzjastów „Mutantów”, otwierając je tak na najstarszych, jak i najmłodszych odbiorców. Gdzie więc Twe serce i wyobraźnia, kręcący nosem polski słuchaczu? Bartosz Iwański
Late Nite Wars Who’s Going To Miss You If You Go? u
Ta jedna z lepszych tegorocznych melodicpunkowych płyt wydana została już kilka miesięcy temu. Na dzień dzisiejszy wiemy też, że jej twórcy w najbliższej przyszłości nie nagrają więcej nic. Niestety, Late Nite Wars ledwie zdążyli zabłysnąć jako bardzo obiecujący zespół na scenie, by w następnej chwili nieoczekiwanie się rozpaść. Często zdarzało się w ciągu ostatnich lat, że młode grupy perfidnie inspirowały się dokonaniami Lifetime i Kid Dynamite, ale efekt tego był zazwyczaj taki, że po prze-
42
numeru bije nudą, podkłady muzyczne trudno rozpatrywać w kategoriach kompozycji - to przypadkowo wrzucone dźwięki, które nie mają ładu ni składu. Może lepiej byłoby, gdyby Reed zorganizował odczyty swojej interpretacji dramatów niemieckiego pisarza Franka Wedekina, bo jako produkcja muzyczna „Lulu” jest po prostu beznadziejna. W Sieci sprawa jest prosta. Nie podoba ci się „Lulu”? Jesteś głupi i zwyczajnie nie zrozumiałeś. Otóż nie - zrozumiałem, ale wciąż się nie podoba. Sorry. Wielka kooperacja okazała się całkowitym niewypałem. Maciek Kancerek
Lydia Loveless Indestructible Machine u
Kamil Białogrzywy
Her Only Presence You’re Never Back Luis Cifre zaczynał sam. Jako Her Only Presence nagrał trzy solowe płyty wypełnione czymś, co można nazwać „emo folkiem”. Brzmienie gitary akustycznej łączył z depresyjnymi tekstami, melancholijnymi wokalami utrzymanymi w duchu Thursday czy Sunny Day Real Estate. Przed nagraniem czwartej płyty samodzielny projekt przekształcił się w prawdziwy, trzyosobowy zespół. Mimo poszerzenia składu muzyka Her Only Presence zachowała surowość znaną z poprzednich płyt. Gitara
Najpierw nie mogli się nacieszyć: „Lou wyzwolił w nas niesamowitą energię”, „Reed jest geniuszem”. Później przyszły pierwsze, delikatnie mówiąc chłodne opinie z zewnątrz i entuzjazm momentalnie opadł. „Ej, spokojnie, to Lulu, to nie nowa płyta Metalliki. Nie traktujcie jej w ten sposób”. Nieustanny jazgot, na tle którego słyszymy monotonne melorecytacje Reeda. Czasami na zasadzie „hej, ja też tu jestem” odzywa się Hetfield. Wtedy robi się jeszcze bardziej nieznośnie. Z każdego
słuchaniu dwóch numerów na MySpace nie miało się ochoty na dalsze z nimi obcowanie. Inaczej u piątki z Massachusetts - ich kompozycje mają kręgosłup, krew i kości, a to, że dodatkowo wyraźnie da się w nich wyczuć ducha oraz energię ekipy Ari Katza świadczy tylko na ich korzyść. Obok kipiących witalnością killerów pokroju „Bones”, „Death By Routine”, „Rock, Paper, Bitters” czy praktycznie wszystkich innych tu zawartych numerów wyróżnia się mała perełka w postaci akustycznego „New Regulars”. Najbardziej niepozorny, ale być może najistotniejszy dowód ich nieprzeciętności względem innych, rzadko przydarzających się ostatnio tak owocnych debiutantów. Łukasz Zwoliński
Pewna panna z Kanady tłumaczyła mi kiedyś dlaczego nie znosi country: „te wszystkie numery są o tym, że zdechł mi pies i z rozpaczy chlam w barze, ile można”. Jeśli macie podobny stosunek do tego gatunku, zapewne nie złagodzi Waszej opinii występujący w przypadku twórczości Lydii przedrostek „alt”. Cóż, w gruncie rzeczy to album o chlaniu... Wystarczy spojrzeć na okładkę, brakuje tylko psa. Temat znietrzeźwiania się przy pomocy etanolu jest wszechobecny, nie tylko w lirykach. Posłuchajcie banjo w „Bad Way To Go” - od razu lądujecie w środku knaj-
pianej rozróby gdzieś na środkowym zachodzie. Podobnie „Do Right” przeniesie Was na arenę rodeo, gdzie opadający kurz trzeba będzie przepłukać ciepłym piwem. „Indestructible Machine” to jednak przede wszystkim album umiejętnie łączący punkrockową zadziorność („Can’t Change Me”), klasykę country („How Many Woman”), radiowość numerów Sheryl Crow („Learn To Say No”). Dziewięć świetnych piosenek jawi się jako szansa młodej artystki na większy sukces, niż tylko występy na lokalnych piknikach i aplauz podpitej publiki za cover „Fade To Black”. Przebicia się ze swoim repertuarem życzę Lydii z całego serca, jej twórczość stanowi bowiem powiew świeżego powietrza w zadymionej i dawno nie wietrzonej spelunie o szyldzie „Alt-Country”. Witek Wierzchowski
Marla Cinger Hexagon EP u
Garażowy rock, chłód post-punku, szczypta elektroniki, może nawet odrobina reggae. W takich klimatach utrzymano najnowszą EP-kę Marli Cinger, grupy dowodzonej przez znaną z Kiev Office wokalistkę/basistkę Joannę Kucharską. Mimo że pozostali członkowie macierzystej kapeli również tu się udzielają (Michał Miegoń i Krzysztof Wroński), nie ma wątpliwości, kto jest niekwestionowanym mózgiem przedsięwzięcia. Wyrazista artystyczna osobowość Asi daje o sobie znać za sprawą muzyki, tekstów, a nawet okładki. „Hexagon” mógłby być co najwyżej w porządku jako album z typowo gitarowym graniem w rodzaju
otwierającego „All In The Wrong”. Nie w takich momentach tkwi jednak jego siła. Naprawdę interesująco robi się za sprawą sugestywnych, zmierzających gdzieś w głęboką noc kompozycji w rodzaju „Startujemy” lub nagrania tytułowego. „Czym prędzej” zwraca uwagę oryginalnym tekściarstwem jak i sprawnie skonstruowanym riffem. Ciekawie wygląda rytmika takiego „Kissing The Ground”, świetnie wpasowana w atmosferę i pojawiające się nie wiadomo skąd melodie. Jak mogliśmy zresztą zauważyć na niektórych fragmentach „Antona Globby”, liderka Marli jest mistrzynią w posługiwaniu się nastrojem. Składa się to wszystko na porządnie napisane, zagrane i wyprodukowane pięć kawałków. Raz jeszcze ok. 20 minut niebanalnej muzyki spod szyldu Nasiono Records. Łukasz Zwoliński
Megadeth TH1RT3EN u
Z wypowiedzi Dave’a Mustaine’a można wywnioskować, że jego głównym celem w dalszym ciągu pozostaje dokopanie Metallice. Artystycznie od lat nie ma się czego obawiać, bo zostawił konkurencję daleko w tyle, ale jest jeszcze aspekt komercyjny. W końcu to Metka jest megagwiazdą, a Rudy wciąż użala się nad losem odrzuconego i trochę przegranego. Choć w pierwszym tygodniu sprzedaży„TH1RT3EN” znalazła dwukrotnie więcej nabywców niż wspólne „dzieło” Lou Reeda i Metalliki, pozycja obu płyt na pewno nie zmieni układu sił. Może jednak poprawi
Mustaine’owi nastrój na tyle, że ten będzie się uśmiechał w Święta. Powodów ma mnóstwo. „TH1RT3EN” to najlepsza płyta Megadeth od lat. Zupełnie inna od zwartej „Edgame” z 2009 roku. Tym razem Rudy postawił na przebojowe, zapadające w pamięć refreny, które przywodzą na myśl czasy „Countdown To Extinction”. „Whose Life (Is It Anyways?)”, „Black Swan” czy singlowy „Public Enemy No. 1” sprawiają, że trudno rozstać się z nową propozycją Megadeth. A perełek jest więcej. Tak naprawdę jedyną rzeczą, która kompletnie się nie udała, jest szpetna i tandetna okładka. Plecy Vica Rattleheada na tle jakichś bohomazów i te 13 świeczek to jakiś koszmar. Maciek Kancerek
Mike Patton The Solitude Of Prime Numbers u
W którą stronę tym razem pójdzie Mike Patton? Czy przekroczy kolejną granicę awangardy? A może dla odmiany nagra proste ballady z gitarą akustyczną? Tego na pewno nikt by się po nim nie spodziewał. Ale sprawa z Pattonem wygląda tak, że nigdy nie możecie się spodziewać, co stanie się na kolejnej płycie. W przypadku „The Solitude Of Prime Numbers” sprawa jest stosunkowo prosta. Płyta jest ścieżką dźwiękową do włoskiego filmu z Isabellą Rossellini w jednej z głównych ról.
To następny po ubiegłorocznym „Mondo Cane” projekt artysty, który ma swoje korzenie na Półwyspie Apenińskim. Zgodnie z tytułem wszystkie ścieżki na płycie ponumerowano kolejnymi liczbami pierwszymi (od 1 do 53). Patton skupił się na zilustrowaniu kolejnych scen filmu. Nie wychyla się, robi jedynie tło. Przeważnie oniryczne, choć gdzieś podskórnie trochę zatrważające. Jest w „The Solitude Of Prime Numbers” coś, co każe się tych dźwięków bać. Nie ma natomiast niczego, co może zachwycić i zachęcić Was do ponownego sięgnięcia po tę płytę. Jeśli naprawdę nie musicie, odpuśćcie sobie. Maciek Kancerek 43
Organizm Koniec, początek, powidok
Sensible Soccers Sensible Soccers EP
u
„Jędrek Dąbrowski wzbudza we mnie liryczną zazdrość i bez wątpienia jest czołowym tekściarzem w tej części Europy”. Tak o liderze Organizmu wypowiada się nie kto inny jak Michał Wiraszko, umiejętnościami pisarskimi wokalisty zachwyca się też Kasia Nosowska. Doskonale pamiętam moment ukazania się „Terroromansu”. O ile wersy z debiutu Much były wychuchanymi opisami na GG, o tyle linijki z płyty „Koniec, początek, powidok” przypominają posty na Facebooku, gdzie zazwyczaj pisze się dużo, o pierdołach i z pytaniem o w ogóle sens publikowania niektórych rzeczy. Dąbrowskiemu czasami zdarza się błysnąć (np. niby niepozorna, ale genialna puenta „Dopóki nie odwrócę głowy / Jesteś dla mnie najważniejsza” ze „Świeżej zieleni”), ale na ogół jego teksty oscylują wokół pretensjonalności. Żeby słuchaczowi było ciężej, tematyka piosenek dotyczy głównie
u
szarpania się podmiotu lirycznego z pokręconymi uczuciami międzyludzkimi i własną seksualnością, czyt. zamęcza odbiorcę swoimi męczarniami. Żeby było ciężej po trzykroć – głównodowodzący Organizmu ma strasznie irytującą manierę wokalną, m.in. sprowadzającą się do przeciągania ostatnich sylab w wyrazie. Na szczęście cała reszta jest już na plus. Mam tu na myśli szczególnie songwriting, który wymyka się klasyfikacjom. Z jednej strony zespół prezentuje wyraźnie alternatywne, „pod prąd” zacięcie, z drugiej - „Koniec, początek, powidok” to przecież szkoła polskiej piosenki popularnej! Ale stopień skomplikowania (bądź biegłości) kompozycji jest na tyle wysoki, że radiowe szlagiery raczej nie dla nich. Trzeba też pochwalić brzmienie longplaya (nad którym czuwał Marcin Bors) oraz oczywiście piękne wydanie, wyraźny argument za kupowaniem rodzimych płyt, do czego stara się zachęcać wydawca, Wytwórnia Krajowa. Trzeba przyznać, że polityka tego labela zaczyna układać się w spójną całość. Łukasz Kuśmierz
Öszibarack 40 Surfers Waiting For The Wave u
Urzekająca swym pięknem, niesamowicie wciągająca, do tego wciąż imprezowa i przebojowa. „40 Surfers Waiting For The Wave” to zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych propozycji Öszibarack. I jedna z najlepszych płyt wydanych nad Wisłą w kończącym się roku. Dojrzałość wrocławskiej formacji objawia się tu w każdym aspekcie. Zmieniła się formuła utworów. W miejsce radosnych, odrobinę pastiszowych piosenek pojawiły się trudniejsze, bardziej poważne i złożone kompozycje. Zespół zdecydował się też opowiedzieć inne niż na po-
przednich albumach hsistorie. Na „40 Surfers...” znajdziemy choćby opowieść o należącym do polskiej armii niedźwiedziu, który towarzyszył żołnierzom pod Monte Cassino. Najpiękniejszym momentem płyty jest jej zakończenie. Leniwy, melancholijny „On My Sho” rozgrzewa lepiej, niż kubek herbaty z miodem. Głos Patrycji pozostaje w głowie jeszcze długo po zakończeniu piosenki. Sami muzycy określają nową podróż jako podróż w nieznane. To słuchacz ma nadać jej sens. „40 Surfers Waiting For The Wave” pozostawia pełną swobodę interpretacji. Jeśli tylko starczy Wam wyobraźni, możecie dotrzeć z tą płytą choćby na koniec świata.
Z kolejnej współpracy na linii Czechy-Portugalia wyłania się Sensible Soccers. Zespół z Coimbra wydał właśnie w praskim labelu AMDISCS swoją debiutancką EP-kę. Muzycznie jsą to cztery powolne, rozmarzone utwory, w których ambientowo-post-rockowa delikatność i panowanie nad nastrojem łączy się z dużą ilością psychodeliczno-elektronicznych ornamentów. Jest refleksyjnie, ale wyluzowanie, bez popadania w rozpacz czy gonienia za grobowymi nastrojami. Wyrosła
z chillwave’u i The Durutti Column muzyka tria, choć instrumentalna, dba o strukturę melodyczną na równi z niezbędnym przy takim graniu budowaniem klimatu. Zadumany nastrój burzy się tutaj tylko raz - przy krótkim, szybkim i elektronicznie poszatkowanym shoegazie „Twin Turbo”. „Sensible Soccers” to muzyka, która przypomina, że ten cały post-rock to nie tylko jojczenie zakapturzonych studentów nauk humanistycznych. Wystarczy uruchomić wyobraźnię i to wciąż może być świeży gatunek muzyczny. To wcale nie takie trudne. Trzeba tylko chcieć! Emil Macherzyński
The Soft Moon Total Decay EP u
„Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!”. Tym słynnym filmowym cytatem można by z powodzeniem podsumować imienny debiut kalifornijskiego The Soft Moon, stanowiący prawdziwą rewelację ubiegłego roku. Identycznie należy skwitować także zawartość EP-ki „Total Decay”, która pełni funkcję krótkiego suplementu do tamtego kapitalnego albumu. Główny mózg projektu Luis Vasquez jest obecnie chyba najciekawszym i najbardziej fascynującym reprezentantem sceny inspirowanej połączonymi siłami post-punku i dark wave’u, a zarazem jedynym, który potrafił na podstawie wiekowych, oplecionych pajęczynami patentów wytworzyć naprawdę nową jakość. Mikstura złożona z zapętlonych
do bólu gitar, mrocznej elektroniki i wokalnej schizofrenii tworzy tutaj z miejsca rozpoznawalne, post-industrialne brzmienie, kontynuując wcześniejsze motywy w twórczości rezydującego w San Francisco muzyka. „Total Decay” oczywiście w żadnym punkcie nie przerasta poziomem pierwszego krążka Vasqueza, a głównym tego powodem jest oczywiście fakt, że cztery kapitalne kawałki nigdy nie będą w stanie dorównać dziesiątce utworów jeszcze lepszych. Każda z nowych „piosenek” jednak niczym nie ustępuje zjawiskowym „Breathe The Fire” czy „Tiny Vipers”, a wyjęty żywcem z horroru klimat nie jest nawet o włos mniej wisielczy niż miało to miejsce na „The Soft Moon”. Amerykanin przypomina więc o sobie wystarczająco donośnie, abyśmy znów zaczęli się bać. Hello! Is anybody out there? Kamil Białogrzywy
Maciek Kancerek R
Owen Ghost Town u
Akustycznch sielanek Mike’a Kinselli ciąg dalszy. Niewiele zmieniło się od czasu „New Leaves” - tak jaki i ta, przedostatnia płyta nie różniła się wybitnie od swoich poprzedników. „Ghost Town” ma jednak własny charakter, swoje highlighty, elementy odróżnialne i wyraziste. To kolejny, naprawdę solidny album byłego perkusisty Cap’n Jazz. Dwa lata temu Owen chwalił sobie spokojne życie dzielone z jedną kobietą, dziś jego nudne, romantyczne losy toczą się dalej. W znanej z singla wydanego wraz z coverem The Smiths piosence „O, Evelyn” Mike z czułością śpiewa nam o swojej córce. W „I Believe” odżywa idea snucia rajskich, kilkuminutowych melodii niczym z pamiętnego „Bad News”. Najlepszy w zestawie
„No Place Like Home” zachwyca starannością aranżacji połączoną z urokliwością samej kompozycji. No i jest jeszcze chociażby wspaniały opener „Too Many Moons” czy też niewiele gorsze zakończenie w postaci „Everyone’s Asleep In the House But Me”. Młodszy z braci Kinsella z pomocą kilku nowych narzędzi, ale głównie tych starych i sprawdzonych, znów namalował swój mały świat w ciepłych, przyciągających barwach. Wycisnął z gitary tyle, ile ładnych, ciekawych melodii wycisnąć się jeszcze dało. Napisał kilkadziesiąt kolejnych, poetyckich wersów. Wszystko z odpowiednim sobie wdziękiem i klasą, a jakby nawet trochę i wykraczając poza dotychczasowe standardy. Jak głosi nazwa jednej z grup na Last.fm, „Mike Kinsella Is The Man!”. Łukasz Zwoliński
Prurient Time’s Arrow EP u
Tytułowy kawałek z najnowszej EP-ki Prurient daje wyraźny sygnał, że stojący za tym pseudonimem Dominick Fernow na dobre skończył już z obdzieraniem ze skóry żywych kotów. Prawie ośmiominutowy „Time’s Arrow”, nawiązujący do historii Elizabeth Short (znanej jako Czarna Dahlia) i sprawy jej nierozwiązanego po dzień dzisiejszy morderstwa to prawdziwy szok. Posępne, ambientowe słuchowisko niesie ze sobą dla radykalnego brzmieniowo projektu jednego z członków Cold Cave zupełnie zaskakujący powiew świeżości, nadając mu jeszcze wyższą jakość i przenosząc go na zupełnie nowy level. Niestety dla
44
Amerykanina odkrywanie nowych lądów kończy się, nim na dobre zdąży się rozpocząć - resztę materiału stanowią dźwięki, do których ten „noise’owy terrorysta” zdążył już wcześniej przyzwyczaić. Mamy więc szaleńcze, dobiegające z oddziału psychiatrycznego okrzyki w „Let’s Make A Slave” i „Maskless Face”, a także towarzyszącą im istną kanonadę pisków, zgrzytów, dziwacznych, niepokojących monologów i wprawiających w konsternację instrumentali („Slavery In The Bahamas”). Jednorazowe odświeżenie konwencji na początku EP-kie zasługuje na zachwyty, trzy pozostałe kompozycje stanowić mogą już jednak rozrywkę tylko i wyłącznie dla prawdziwych ekstremistów w kaftanach bezpieczeństwa.
e
k
l
a
m
a
Someone Still Loves You Boris Yeltsin Tape Club
u
Grupa z Missouri posiadająca charakterystyczną nazwę jest znana przede wszystkim z udanego albumu „Pershing” sprzed trzech lat. Ubiegłoroczny „Let It Sway” nie osiągnął już takiej popularności, chociaż jako producenta zatrudniono Chrisa Walla. Płycie zabrakło hitu na miarę „Think I Wanna Die”, który (jak mi się wydaje) pozostanie jedynym fragmentem twórczości Someone Still Loves You Boris Yeltsin zapisanym w pamięci szerszej rzeszy odbiorców. „Tape Club” to zbiór odrzutów, B-side’ów i innych nie publikowanych do tej pory utworów. Chwali się, że zespół udostępnił na swojej stronie możliwość odsłuchu piosenek. To uczciwe podejście, gdyż nawet mało wprawnemu uchu nie umknie fakt, że ma do czynienia z kawałkami, którym trochę zabrakło, żeby znaleźć się na regularnych longplayach grupy. Powyższe sprawia, że płyta jest skierowana jedynie do najwierniejszych fanów i chociaż niektóre fragmenty takie jak „Cardinal Rules”, „Yellow Missing Signs” czy „Letter Divine” wywrą korzystne wrażenie, nie wystarczy to jednak do przeskoczenia statusu „przeszło obok i nie zauważyłem, że było”. Witek Wierzchowski
Kamil Białogrzywy
45
Thrice Major/Minor u
Po inicjalnym zetknięciu się z nowym materiałem grupy Thrice, producent Dave Shiffman doszedł do wniosku, że przyjdzie mu pracować nad albumem niemalże grunge’owym. O ile wierzyć liderowi zespołu Dustinowi Kensrue, nie była to intencja zamierzona, utwory miały po prostu posiadać to „duże” brzmienie, wypaść bezpośrednio i inaczej niż na takim „Beggars” sprzed dwóch lat. Rzeczywiście nie dziwię się Shiffmanowi, bo coś w tym jednak jest, ale słowa Dustina definitywnie wyjaśniają sprawę. „Major/Minor” to ni mniej, ni więcej dobra rockowa płyta, granie mocarne, nawet jeśli niezbyt zróżnicowane. Szczerze wolałem ich takich jak na „The Alchemy Index”, gdzie ukazywali całą paletę barw, me-
lodii, nastrojów, wypadali ambitniej i ciekawiej. Tu czuć potrzebę prostego, ciężkiego przywalenia. No może prostego nie tak do końca, bo Thrice to już od dawna nie jest jakaś tam punkowa kapelka. Kensrue, Teranishi i bracia Beckenbridge posiadają naprawdę wyrobiony warsztat i podejrzewam, że nawet gdyby bardzo chcieli, nie potrafiliby nagrać przeciętnej płyty. Tu wciąż dzieją się fantastyczne rzeczy jak choćby w apokaliptycznym „Call It In The Air”. Głos Dustina jest niszczycielską siłą, która potrafi wznieść się ponad cały ten instrumentalny, permanentny hałas, wywołać ciarki i pokazać kto tu rządzi. Nie dziwię się tym, którzy przyjmują ten album w całej jego okazałości. Pomimo pewnej dozy sceptycyzmu, ja ostatecznie też dołączam do zwolenników i gratuluję kolejnego udanego powrotu. Łukasz Zwoliński
Touché Amoré Parting The Sea Between Brightness And Me u
Obok La Dispute najgłośniejsza post-hardcore’owa płyta tego roku. Podobieństw między obydwoma ekipami można doszukać się zresztą całkiem sporo. Nasycony „cierpieniem” deklamacyjny wokal, emocjonalne wychodzenie z siebie (także w tekstach), ostra, instrumentalna jazda. Touché Amoré stawiają jednak na dużo prostsze, krótsze utwory, przywodzące na myśl dokonania screamowców pokroju Converge (bardzo szybka perkusja i riffy). W tym darciu mordy znajduje się pewna metoda. Z jednej strony mamy wrażenie, że leci jeden i ten sam kawałek, podzielony na minutowe części, z drugiej - każdy z elementów jest swoistym majstersztykiem w swojej formie. O tym, aby przekonać się, jak zdolne z nich bestie i jak w istocie sensowne są owe konstrukcje, niech
poświadczy chociażby sekwencja kawałków spod indeksów 6-8. Głodowe, przecinające standardowe nawalanie dawki melodii, smakowite przejścia, pomysłowość w opracowywaniu skondensowanych rozwiązań. Widać, że inspiracje twórców „Parting The Sea Between Brightness And Me” tkwią w starym, dobrym emo i emocore, a jednocześnie czerpią równie wiele z nowszych modelów grania związanych z hardcorem, punk rockiem i post-hc. Jakkolwiek by nie było, ta płyta robi wrażenie, a lekkie zamieszanie wokół niej (Rate Your Music, Drowned In Sound, Rock Sound) w żadnym wypadku nie da się nazwać nieuzasadnionym. Touché Amoré nie są może najoryginalniejsi, ale zaangażowanie i staranność włożona w ten materiał przyniosła efekt o wiele lepszy niż przyzwoity. Przyszłorocznych wydawnictw w podobnych klimatach można powoli zacząć wypatrywać. Łukasz Zwoliński
Trophy Wife Bruxism EP u
Gdy przyjrzymy się bliżej muzycznym identyfikatorom przypiętym do koszul członków Trophy Wife, prawdopodobnie dość szybko damy sobie spokój z głębszą eksploracją ich piosenkowego dorobku. Indie z Wielkiej Brytanii teoretycznie nie może wróżyć wielkich sukcesów „na wyjeździe”. I rzeczywiście - gdyby oceniać kompozycyjną formę Anglików zgodnie z chronologiczną kolejnością ukazywania się ich poszczególnych piosenek, koniec przygody z oksfordzką kapelą nastąpiłby zapewne jeszcze przed wydaniem „Bruxism”. Kawałki wydane na przełomie 2010 i 2011 r. („Microlythe” i „Quiet Earth”) nie przekonywały, a na domiar złego zespół porwał się na dość ryzykowny pomysł zatrudnienia na debiutanckiej EP-ce aż pięciu producentów, wśród których każdy odpowiedzialny jest za inny utwór. Jednak to nie studyjna obróbka jest tutaj najważniejsza,
a jak zawsze pomysły na kompozycyjne urozmaicenie materiału. Z tym bywa różnie, bowiem w piosenkach Trophy Wife więcej jest ducha Foals, niż indywidualnego charakteru ich młodszych kolegów. Produkowane przez legendarny IDM-owy duet Plaid przebojowe „Canopy Shade” do złudzenia przypomina więc precyzyjnie zaplatane melodie swoich rodaków, a title track wraz z lekko eightiesowym „Seven Waves” i „Sleepwalks” to autorzy „Antidotes” w wersji bardziej chilloutowej. „Bruxism” nie przynosi mimo wszystko ujmy na honorze ani członków Trophy Wife, ani nie plami dorobku ekipy Yannisa Phillipakisa, odpowiedzialnego za brzmienie przestrzennego „Wolf”. Niesamowity closer tego krótkiego wydawnictwa można ochrzcić mianem drugiej, pozbawionej instrumentalnej eksplozji w końcówce „Spanish Sahary” i jednocześnie nazwać drogowskazem pokazującym najwłaściwszy kierunek dalszych poszukiwań zespołu. Póki co jest dość obiecująco. Kamil Białogrzywy
Various Artists Nasiono Records Sampler Vol. 2 u
Słuchając Nasionowego samplera towarzyszą mi odczucia podobne do tych, które pojawiają się przy okazji kolejnych kompilacji z cyklu „We Are From Poland”. Nie wszystko sprawia równie dobre wrażenie, kapele z rodzimego podwórka prezentują poziom przeróżny, a dodając jeszcze fakt totalnego stylistycznego pomieszania tworzy się tu szalenie różnorodny pod każdym względem kocioł. „Wydajemy noise’owe eksperymenty, rockowe piosenki, psychofolk, spoken word, shoegaze, space-rock i siermiężnego punka. Niech krępują się spece od szufladek” - a to i tak wyjątkowo skromnie powiedziane. Zwala z nóg chociażby wejście bałkańskiego folku Irka Wojtczaka chwila po gęstej i mrocznej elektronice grupy Prawatt. Szelest Spadających Papierków zapewnia nam pierwszego sortu ekspery46
on tour
Progresja, Warszawa, 09.11.2011
mentalny „mindf...k”, Born In The PRL kosi do bólu prostym punkiem, piano-ballada Asi i Kotów dla odmiany zmusza do zamknięcia oczu i odpłynięcia gdzieś daleko. Słynne już „Dwupłatowce” Kiev Office za sprawą przebojowości za każdym razem wkręcają coraz mocniej. Inna „gwiazda” trójmiejskiej wytwórni, Karol Schwarz All Stars świeci równie wyraźnym blaskiem za sprawą „ I Don’t Love You Anymore”, w którym szumy i dysonanse budują nietypową, ale jakże intrygującą post-rockową kołysankę. Mój osobisty faworyt to kawałek „Mosty i lasy” Marli Cinger - fascynujący klimatem i nowofalową tajemnicą zawartą w melodii. Miejsca na wszystkich niestety nie wystarczy, nie ma się co zresztą sugerować słowami. Ta próbka możliwości artystów Nasiona przerasta recenzencką wyobraźnię. Tu pomóc może już tylko skosztowanie dźwięków. Łukasz Zwoliński
Crippled Black Phoenix Obscure Sphinx
Dokładnie pół roku kazali na siebie czekać Brytyjczycy z Crippled Black Phoenix zanim znowu pojawili się w Warszawie. I to dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednio, czyli na deskach Progresji.
T
am zresztą zawitają zapewne ponownie, bo menadżer klubu należy do zagorzałych fanów grupy i mocno trzyma za nich kciuki. Tym razem występowi CBP towarzyszył jeden support w postaci rodzimego Obscure Sphinx - poruszającego się w stylistyce postowej, ale znacznie cięższego w przekazie niż gwiazda wieczoru. Głównie dzięki potężnym, dołującym dźwiękom gitar i syntezatora oraz szalonym, wywołującym ciarki na plecach krzykom i śpiewom jedynego dziewczęcia w bandzie, Zosi. Dodam tylko, że frekwencja była moim zdaniem ciut gorsza niż pół roku temu, ale winię za to Kravitza, który w tym samym czasie grał swoje hity na Torwarze. Crippled Black Phoenix swój występ zaczęli od dobrze znanego już „Troublemaker” z zeszłorocznej płyty „I, Vigilante”, sprawnie przechodząc do drugiego utworu tego wieczora, „Fantastic Justice”. Od razu rzuciło się w oczy, że zespół przeszedł w między czasie małe zmiany - oprócz m.in. Joe Volka na wokalu czy Karla i Justina na gitarach, ujrzeliśmy nowe twarze. Na pianinie zagrała Mary, zaś za bębnami zasiadł Ben. Doskonale widać, że artyści są już w pewnej symbiozie z warszawskimi fanami (oraz poznańskimi, którzy podobno wielbią ich ponad niebiosa) i doskonale się czują grając
w Polsce - cały zespół był wyluzowany i widać było, że koncert sprawia im przyjemność. Przyjemność była też po naszej stronie, bo CBP przez ponad dwie godziny czarowało nas ze sceny melancholijnym „Goodnight Europe”, „Of A Lifetime”, „444”, „We Forgotten Who We Are” i energetycznym „Rise Up And Fight”. Do tego usłyszeliśmy kilka nowych utworów z nadchodzącej płyty „Mankind (A Crafty Ape)” - „The Heart Of Every Country”, „Release The Clowns” i „The Brain/ Poznan”. Na koniec muzycy zagrali odśpiewany przez praktycznie całą salę „Burnt Reyonlds” i zakończyli swój występ „Bella Ciao” oraz mega długim, bo prawie dwudziestominutowym „Time Of Ye Life/Born For Nothing/ Paranoid Arm Of Narcoleptic Empire”. Bisów nie było. Ale i chyba nie musiało być - w ciągu 120 min. Crippled Black Phoenix zaserwowało nam koncert na naprawdę najwyższym muzycznym poziomie, pełen emocji, fantastycznych dźwięków i przede wszystkim serdeczności. Na serio, stojąc pod sceną miałam wrażenie, że to moi dobrzy kumple i że zaraz po koncercie pójdziemy na piwo. Albo, co ciekawsze, że jestem częścią tego zespołu! TEKST I ZDJĘCIA: Kara Rokita
47
Fleet Foxes
Teatr Rozrywki, Chorzów, 13.11.2011
M83
Alela Diane
Dominik. Gawronski
Regularnie szary, zimny i brudny listopad w tym roku wyjątkowo zamienił się w coś w rodzaju słonecznego schyłku lata. Dołujące kreski termometrów za sprawą festiwalu Ars Cameralis musiały podskoczyć do góry, podgrzewane gorącą atmosferą długo wyczekiwanych koncertów rozgrywanych w głównej polskiej bazie alternatywy - na Śląsku. Nie inaczej było 13 listopada w chorzowskim Teatrze Rozrywki, który gościł najlepszych z najlepszych, czyli folkujących Amerykanów z Fleet Foxes.
O
becność miękkich fotelików w teatralnej sali nie tylko zapobiegła późniejszemu upadkowi z wrażenia przez publiczność podziwiającą amerykański sekstet - pomogła także bez uczucia znużenia i zmęczenia obserwować występ poprzedzającej gwiazdę wieczoru Aleli Diane. Dziewczyna z gitarą, wspomagana przez iście rodzinny skład towarzyszących jej na scenie muzyków (czyli ojca oraz narzeczonego), zapewniła rozrywkę tyleż przyjemną i błogą, co dość szybko wylatującą z głowy. Familijna melodyjność contemporary folku wokalistki z Nevada City nie znudziła jednak na tyle, aby wchodzący chwilę później Fleet Foxes musieli budzić zaspanych słuchaczy. Powiało fajnym klimatem piosenkowej
48
Americany, której ucieleśnieniem miał być właśnie gig Bezsilnych Bluesmanów. Koncert folkowych bogów z Seattle, których ciemne sylwetki wreszcie wyłoniły się z niebieskiej poświaty, nie mógł rozpocząć się chyba bardziej piorunująco niż miało to miejsce w Chorzowie. Pierwsze dreszcze pojawiły się już w momencie inicjalnych uderzeń bębnów i pociągnięć strun niepokojącego „The Plains”, które płynnie rozkręciło się w będące początkiem prawdziwego wokalnego popisu Robina Pecknolda „Bitter Dancer”. Niestrudzona Bożena Dykiel w jednej z reklam przekonywała, że możliwe jest umycie góry naczyń jedną kroplą płynu, tymczasem wokal Pecknolda jest
Hipnoza, Katowice, 27.11.2011
w takim stopniu przesiąknięty czystością, jakby brodaty frontman codziennie po każdym posiłku dokładnie płukał owym specyfikiem całą jamę ustną. Pod tym względem Robin może rywalizować prawdopodobnie tylko i wyłącznie z Sufjanem Stevensem. Skutecznie potwierdził to fantastyczne, potężnie wybrzmiewające „Mykonos”, którego to asa zespół wyciągnął z rękawa już na samym początku. Rzeczą wprost nie do uwierzenia jest fakt, jak przytłaczającą ilość wręcz klasycznych piosenkowych pozycji zawierają zaledwie dwa albumy i jedna króciutka EP-ka nagrana przez tą brodatą formację. Wykrzyczane refreny „Your Protector” graniczące w setliście z „White Winter
Hymnal”, „Montezuma” naturalnie przechodząca w „He Doesn’t Know Why” czy niemalże zawstydzające swoją intymnością „Blue Spotted Tail” staną się obrazem niewychodzącym z pamięci uczestników tego magicznego wieczoru przez lata. Wszystko to znakomicie współgrało z cudownymi kolorowymi wizualizacjami autorstwa Seana Pecknolda, czyli nikogo innego jak brata wokalisty Lisów, który nie tak dawno przygotował prawdziwe, animowane arcydzieło do „The Shrine/An Argument”. Swoją drogą - prawdopodobnie najlepszego momentu całego show, koncertu w moim prywatnym rankingu deklasującego ubiegłoroczną wizytę The National. Koncertu, który śladem tamtego aż prosił się do podziwiania go na stojąco, co lekko niesprzyjające warunki panujące na sali chorzowskiego Teatru niestety bardzo utrudniły. Brakowało tutaj tylko charyzmy Matta Berningera - jedno pociągnięcie za sznureczki i wygodne siedziska zostałyby porzucone.
TEKST I ZDJĘCIA: Kamil Białogrzywy
Opinie dotyczące najnowszej, piątej już płyty projektu Anthony ego Gonzaleza bywają dość skrajne. Krytyka waha się między określaniem „Hurry Up, We re Dreaming” mianem pompatycznej wydmuszki a idealnie dopracowanego konceptu, kroczącego ścieżką utartą przez dość wiekowe, lecz wybitne dzieła z „Mellon Collie And Infinite Sadness” na czele. Katowicki koncert M83 tak różnych sądów generować nie powinien, a wszyscy jego uczestnicy w zgodzie ukłonią się przed niesamowitością występu Francuza i ekipy.
Z
anim jednak zostaliśmy przetransportowani do specyficznego uniwersum M83, niełatwe zadanie stanęło przed Dominikiem Gawrońskim, któremu przypadła w udziale rola supportu. Młody katowicki DJ poruszający się raczej w stricte imprezowych klimatach IDM z pewnością byłby cieplej przyjęty w warunkach afterparty, niż przedkoncertowej przekąski. Nie można mu jednak odmówić umiejętności zręcznego operowania konsoletą i wprawiania w taneczny trans, a także wyjścia obronną, miksującą ręką z tej dość ciężkiej próby wspomagania jednego ze swoich ulubionych zespołów. Główną część wieczoru
otworzył nie kto inny jak okładkowy bohater singla „Midnight City” i świata dziecięcych snów. Osobliwy potworek z dziwnymi wyłupiastymi oczami, rogami i małą śmieszną trąbą wzniósł ręce ku górze, dając symboliczny znak zespołowi, że najwyższy czas rozpocząć show (oczywiście jak zawsze jest to tylko i wyłącznie moja nadinterpretacja). Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt startowania ostatniego albumu Gonzaleza od kawałka o wymownej nazwie „Intro”, nietrudno było odgadnąć, co będzie początkowym punktem wycieczki do władanej przez niego krainy shoegaze’owomarzycielskich dźwięków. Głos Zoli Jesus umiejętnie
zastąpiła stojąca za klawiszami Morgan Kibby, która swymi drugoplanowymi, delikatnymi wokalizami dodała także całemu występowi M83 posmaku ulotności znamiennej dla wyśmienitego „Saturdays = Youth”. To jednak nie płyta z 2008 r. była repertuarową osią katowickiego koncertu. Dreampopowe pejzaże przedostatniego krążka grupy w dużej mierze zostały przygniecione intensywnym electro ambientem („Teen Angst”), gitarowoprogresywną pompą i shoegaze’ową masywnością, a o kobiecej twarzy tego gigu świadczy przede wszystkim obecność zagranego na początku
„Kim & Jessie”, „We Own The Sky” i „Skin Of The Night”, od którego rozpoczęły się bisy. Piosenki z „Hurry Up, We’re Dreaming” wyraźnie zdominowały setlistę, a zdecydowanie najkorzystniej (jak można było przewidzieć) wypadło potężne, galopujące „Reunion” i wzbudzające największy aplauz widowni „Midnight City”. To co najciekawsze i najbardziej obłędne M83 zostawili jednak na sam deser, który zaserwowany w końcówce tylko wzbudził apetyt na więcej. Kilka minut esencjonalnie dyskotekowego „Couleurs” zawierało w sobie większą ilość tanecznego potencjału niż godzina gry supportu, czyniąc Anthony’ego Gonzaleza godnym rywalem dla Dana Snaitha i tego, co Caribou zrobiło w tym roku w Gdyni za sprawą niesamowitego „Sun”. Zarówno w trakcie, jak i po zakończeniu koncertu muzycy M83 pokazywali dłońmi niezliczone serduszka - nietaktem byłoby nie odwzajemnić w ich kierunku tego wymownego gestu. TEKST: Kamil Białogrzywy ZDJĘCIA: Patryk Siedliński
49
best independent fests
Guča
Trumpet Festival Senne miasteczko w zachodniej Serbii na jeden tydzień w roku zmienia się w najgłośniejszą miejscowość Europy.
G
ucza położona jest w regionie Dragaczewo, kilkadziesiąt kilometrów na południowy zachód od Belgradu. Liczba mieszkańców - dwa tysiące. To niewielkie miasto jest typowe dla Bałkanów. Trochę senne, trochę jak z innego, dawno minionego świata. Jednak raz w roku oczy całego półwyspu kierują się właśnie na nie. Powodem jest najstarszy konkurs i festiwal bałkańskich zespołów dętych. Pierwsza edycja odbyła się w roku 1961 i była lokalnym wydarzeniem - dość powiedzieć, że wystąpiły zespoły z czterech okolicznych wiosek. Najlepszą orkiestrą został zespół Toma Jovanovicia, a najlepszym trębaczem Desimir Perišić (więcej nagród nie przyznano). Impreza rozrastała się z każdym rokiem. Obecnie trwa tydzień, poprzedzona jest regionalnymi eliminacjami (bo chętnych jest coraz
50
więcej), a nagrody są rozdzielane w ponad 10 kategoriach. Z każdym rokiem przybywa również gości. Przez Guczę w sierpniu 2011 przewinęła się zawrotna liczba 300 tys. osób, co sprawia, że można ten festiwal porównać jedynie z równie legendarnym Glastonbury. Tyle że z dęciakami.
tuowany w centrum Guczy i trwa do świtu. Wreszcie w niedzielę finiszuje międzynarodowa część zawodów, którą kończy występ kolejnej bałkańskiej znakomitości. A po nim następuje chyba najbardziej charakterystyczny element festiwalu - odtańczenie przez publiczność tradycyjnego serbskiego tańca kolo.
Najważniejsze z tygodniowej imprezy są trzy dni piątek, sobota i niedziela. Tego pierwszego odbywa się (przy akompaniamencie trąbek) parada wszystkich uczestników konkursu ulicami miasta. Drugi dzień to finał konkursu zespołów seniorskich i koncert jednej z gwiazd na miejskim stadionie (ostatnio była to orkiestra Bobana i Marko Markovićów). Po ogłoszeniu wyników impreza przenosi się pod pomnik trębacza usy-
Do Guczy (podobnie jak na opisywany w siódmym numerze „Electric Nights” Exit Festival) najłatwiej wybrać się samochodem. Jeśli nie posiadacie tego środka transportu, a podróż pociągiem i autobusem z kilkoma przesiadkami Was przeraża, możecie skorzystać z ofert rozmaitych biur podróży, które organizują wyjazdy na festiwal. Oczywiście w takiej sytuacji trzeba się liczyć z wyższymi kosztami, ale na szczęście Serbia jest ta-
nim krajem. Wstęp na samą imprezę jest wolny. Nocleg można znaleźć na dwóch oficjalnych polach namiotowych, opłata wydaje się być symboliczna - 5 euro od osoby za noc. Na polu da się korzystać z prądu, jest kantyna, w której można coś zjeść, są stanowiska do ładowania telefonów. Liczba miejsc jest ograniczona, więc należy się spieszyć z rezerwacją. Jeśli jednak nie uda się zaklepać skrawka ziemii na namiot, zawsze można wynająć pokój - mieszkańcy Guczy i okolicznych wiosek słyną z gościnności. Gdy już podejmiecie decyzję o wyjeździe, weźcie zapas aspiryny. Pobudki po całonocnej imprezie o siódmej rano zapewnione przez lokalne orkiestry nie należą do najprzyjemniejszych. TEKST: Michał Wieczorek
51
fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago
1961
Miles Davis
Someday My Prince Will Come
1991
David Bowie
Hunky Dory
Achtung Baby Co za rok! „Nevermind” Nirvany, „Ten” Pearl Jam, „czarna” Metallica, „Blood Sugar Sex Magik” Red Hotów, „Innuendo” Queen, kapitalna płyta 2Paca, debiut Cypress Hill. Naprawdę trudno znaleźć w muzyce rok bardziej obfitujący w genialne albumy. Co z tego, skoro żaden z nich nie ukazał się w grudniu. 1991 to już ten smutny czas, kiedy niewielu miało odwagę wydawać krążki w przedświątecznym okresie. U2 wypuściło „Achtung Baby” w drugiej połowie listopada, więc są najbliżej grudnia spośród wszystkich wartych uwagi płyt z tego roku. „One”, „Mysterious Ways”, „Zoo Station” - to tylko niektóre spośród hitów, które znalazły się na płycie. Dla wielu fanów to najlepszy longplay Irlandczyków, dla innych krążek ze ścisłej czołówki. Do dziś sprzedało się 18 milionów egzemplarzy. Dziś zespół hucznie świętuje dwudziestolecie „Achtung Baby”. Nie dość, że na rynek trafiło wznowienie krążka, to ukazała się też płyta, na której utwory z tego albumu wykonują m.in. Nine Inch Nails, Depeche Mode czy Jack White.
Być może w trudnej do okiełznania dyskografii Milesa Davisa są lepsze płyty, ale trudno o album z ładniejszą okładką. Znajdująca się na niej małżonka artysty Francis Davis w 1961 roku wyglądała obłędnie. Tytułowy utwór pochodzi z disneyowskiej „Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków”. „Someday My Prince Will Come” pozostaje do dziś jednym z najchętniej przerabianych jazzowych standardów. Nagrywając powyższy krążek artysta był już gigantyczną gwiazdą, stąd na jego płytach gościli m.in. John Coltrane czy Hank Mobley. Materiał powstawał w niesamowitych warunkach, nagrywano go w kultowym 30th Street Studio na Manhattanie, będącym wcześniej kościołem. Ogrom przestrzeni słychać w każdym dźwięku „Someday My Prince Will Come”, choć akurat to może wynikać bardziej z geniuszu Davisa, niż wyjątkowości miejsca.
1971
U2
2001
No Doubt
Rock Steady O ile „Return of Saturn” z 2000 r. mogła fanów No Doubt szokować, o tyle „Rock Steady” była „jedynie” potwierdzeniem radykalnej zmiany stylistycznej. Piosenki takie jak „Hey Baby” częściej niż w garażach punkowych kapel gościły na parkietach dyskotek, Gwen Stefani z kumpeli z sąsiedztwa przeistoczyła się w lanserską gwiazdę pop. No Doubt stali się na wskroś nowocześni. Niby wciąż bazowali na muzyce rockowej, ale „Rock Steady” to masa elementów tanecznych i sporo dancehallowej zabawy. Dla jednych zdrada, dla drugich odważny atak na nowe rynki. Na pewno jednak świadomy i wykalkulowany krok, który pomógł awansować do pierwszej ligi. Wystarczy wspomnieć, że w jednej z piosenek pojawił się Prince, którego obecność na jednej z wcześniejszych płyt byłaby wręcz nie do pomyślenia. No Doubt doskonale odnaleźli się w nowej stylistyce, pokazali, że mają na siebie zupełnie nowy pomysł. Szkoda, że w kolejnych latach nie starczyło im impetu, by potwierdzić swoją pozycję na rynku.
Cudowne to były czasy, kiedy spod ręki Bowiego wychodziły same genialne płyty. „Space Oddity”, „The Man Who Sold The World”, „Hunky Dory” - jedna lepsza od drugiej. Bowie dokonał niewiarygodnej rzeczy - świadomie operując kiczem doprowadził go do rangi sztuki. Płyta z grudnia 1971 r. to dla artysty powrót na łono bardziej folkowych pieśni. Po nagraniu cięższego longplaya, na „Hunky Dory” David pozwolił sobie na łagodniejsze piosenki w stylu „Changes” czy „Life On Mars?”, gdzie największe pole do popisu mieli pianiści. Skąd liczba mnoga? Oprócz samego mistrza zagrał tu także Rick Wakeman, który wkrótce po wydaniu opisywanego albumu porzucił zespół Bowiego na rzecz kariery z Yes. Jedną z kilku perełek na „Hunky Dory” jest przejmująca piosenka „Quicksand”, oparta głównie na brzmieniu gitary akustycznej i pianina. Naprawdę trudno znaleźć w dyskografii artysty utwór o większym stężeniu smutku i melancholii.
TEKST: Maciek Kancerek
1981
Wydawca: Fundacja Electric Nights, 20-828 Lublin, ul. Wołynian 33/2 Prezes Zarządu: Anna Kułakowska ak@electricnights.org Członek Zarządu: Marcin Hendzel mh@electricnights.org
Black Flag
Damaged
Henry Rollins funkcjonuje dziś w Stanach jako jeden z mędrców narodu. Dziś stara się mówić, ale na początku lat 80. głównie krzyczał. „Damaged” jest pełnowymiarowym debiutem legendy hardcore punku Black Flag, na czele którego stał Rollins. W przeciwieństwie do wielu podobnych kapel Black Flag nie negowali systemu dla zasady, ale wytykali jego wady i proponowali alternatywne rozwiązania. Polityczne zaangażowanie zawsze było znakiem rozpoznawczym grupy. Wokalista Black Flag nie oszczędzał zarówno możnych tego świata, jak i swoich fanów. Niejednokrotnie zdarzały mu się bójki z tymi ostatnimi podczas koncertów. Radykał w każdej dziedzinie. I choć sporym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że Black Flag to głównie Henry Rollins, prawdą jest, że to właśnie z nim grupa nagrywała najlepsze rzeczy. „Damaged” do dziś ma status płyty kultowej, krążek został doceniony w szeregu rankingów. „Rolling Stone” znalazł dla niego miejsce na liście 500 najlepszych płyt w historii (pozycja 340).
52
n Redaktor naczelny: Łukasz Kuśmierz naczelny@electricnights.pl
n Webmaster: Gafyn Davies technika@electricnights.pl
n Redaktor prowadzący serwisu internetowego: Emil Macherzyński prowadzacy@electricnights.pl
n Opracowanie graficzne: Kinga Słomska
n Zespół i współpracownicy:
n Adres do korespondencji: redakcja@electricnights.pl
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów. Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kamil Białogrzywy, Andrzej Cała, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciek Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Marek Kułakowski, Gosia Lewandowska, Przemysław Nowak, Rafał Nowakowski, Antek Opolski, Kara Rokita, Maciek Tomaszewski, Marcel Wandas, Michał Wieczorek, Witek Wierzchowski, Kasia Wolanin, Paweł Wygoda, Łukasz Zwoliński
Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących
n Reklama: reklama@electricnights.pl
i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.
53