2 minute read

Zgorzeleckie przypływy i odpływy

Przeglądam dokumenty mojego dziadka, którymi opiekuje się wspomniana ciocia Helena: angaż z Urzędu Skarbowego z 22 listopada 1945 roku, gdzie go zatrudniono w charakterze woźnego; uchwała US w Zgorzelcu z 1 października 1950 roku o powołaniu dziadka Edwarda na stanowisko Poborcy Skarbowego. Dziadek był pierwszym poborcą w polskim Zgorzelcu. W tym samym roku urodziłem się ja, Jerzyk. Ciocia Helena przechowuje te „skarby” w szufladzie starego kredensu do dnia dzisiejszego.

Dziadek po przejściu na zasłużoną emeryturę do końca swoich dni zajmował się działką ogrodową. Już jako dorosły czasem odwiedzałem dziadka na tej działce, z czego on się bardzo cieszył. Chodziliśmy na małe piwko z pianką, które można było kupić na przedwojennej stacyjce kolejowej Zgorzelec Ujazd. Dziadek z przyjemnością wspominał dawne czasy. Siedzieliśmy w altanie i razem rozwiązywaliśmy krzyżówki, bo to było jego hobby. Zawsze dawał mi do domu trochę warzyw i owoców z działki.

Advertisement

Migracje ludności – czasem dobrowolne, czasem pod przymusem – charakteryzowały życie naszego miasta nad Nysą Łużycką przez minione lata. Od ośmiu dziesięcioleci przez moje miasto przelewały się coraz to nowe fale migracyjne, wywołane wojną, różnej maści politycznymi dyktaturami i emigracjami. Dzisiaj w Zgorzelcu uzyskali schronienie uciekający przed tzw. ruskim mirem mieszkańcy sąsiadującej z Polską Ukrainy. Ja jednak wracam pamięcią do polskich początków Zgorzelca.

Nowa granica rozdarła miasto. Niemcy, mieszkający po prawej stronie Nysy, musieli opuścić domy. Powstało polskie miasto Zgorzelice. W 1945 roku znalazł się tu mój dziadek Edward Magier, powracający z robót przymusowych w północno-zachodnich Niemczech. Nysę przekroczył prowizoryczną drewnianą kładką w okolicach dzisiejszego mostu staromiejskiego. Opowiedziała mi o tym ciocia Helena, siostra mojej mamy i jednocześnie najmłodsza córka dziadka Edwarda. Często rozmawialiśmy przy herbatce o tamtych czasach. Oglądaliśmy stare fotografie i pożółkłe dokumenty.

Rodzina powracającego z Niemiec Edwarda

Magiera liczyła w sumie osiem osób: żona Stanisława, cztery córki i dwóch synów. Na mocy dekretu PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego) z 27 grudnia 1944 roku każdy członek rodziny otrzymał świadczenie w wysokości

100 zł miesięcznie. Przydzielono im mieszkanie w starym domu na skarpie przy ul. Dzierżyńskiego 45 (dzisiaj ul. Daszyńskiego). Budynek ten został potem rozebrany, a na jego miejscu wybudowano inny. Na pierwszym piętrze rodzina zajmowała cztery pokoje i dużą kuchnię. Domem zarządzała babcia Stanisława, którą – jak wspomina ciocia Helena, matka dwojga dzieci i babcia dorosłego już wnuka – nazywano Naszym Szefem. Babcię kochaliśmy wszyscy za jej dobroć, uśmiech i poczucie humoru. Pamiętam jak przychodziłem, przysyłany przez moją mamę, do babci po kiszoną kapustę. Na zawsze zapamiętałem zapach wypastowanych podłóg pastą marki „kiwi” oraz podsmażonych ziemniaków w talarkach, w patelni na kuchni węglowej…

Często w moim domu mówiło się o korzeniach i losach naszej rodziny. Najwięcej opowiadał dziadek Edward. Wieczorami słuchaliśmy o wojennych przeżyciach dziadka i babci. Byłem najstarszym wnuczkiem i doskonale wszystko pamiętam. Dziadek mówił: jak dorośniecie, to zrozumiecie jak cenny jest spokój, i z czułością głaskał mnie i młodszego brata po głowie. Mamy do dzisiaj stary album ze zdjęciami, który traktujemy z pieczołowitością i szacunkiem. Kartki oddzielone pożółkłym i uszkodzonym pergaminem przechowują twarze bliskich nam ludzi, których od dawna nie ma tutaj, na ziemi. Niektóre z fotografii zaopatrzone są w dedykacje i podpisy na odwrocie.

Jestem trzecim pokoleniem rodziny. Niektóre sytuacje i historie powtarzają się w kolejnych pokoleniach. Tak jak zdarzyło się i u nas, dziadek na początku żył biednie, ale starał się i zdobył wyższy status materialny dzięki swej wytrwałej pracy. Był spokojnym człowiekiem. I ja, im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej uświadamiam sobie prawdę o moich przodkach, o ich doświadczeniach życiowych i losie. Dobrze jest mieć świadomość ciągłości pokoleń. Człowiek bez korzeni musi czuć się strasznie, to tak jak roślina bez wody – przed laty tłumaczył mi mój dziadek. Dzisiaj wiem, że dni, miesiące i lata mijają, a człowiek w gruncie rzeczy pozostaje przez całe życie taki sam. Każdy musi doświadczyć tego, czym skutkują podejmowane decyzje i poczynione lub zaniechane w życiu kroki. Tak - mniej więcejmawiał mój dziadek Edward Magier. Wspominam go z wdzięcznością, przeglądając stare fotografie i dokumenty.

This article is from: