5 minute read

Sport uszlachetnia

Od zawsze fascynował się sportem. Będąc młodym prezenterem TVP, w czasach małyszomanii zyskał popularność, która nie gaśnie do dzisiaj i wykracza daleko poza ramy dziennikarstwa sportowego. O początkach pracy w telewizji oraz planach na przyszłość porozmawiałem z Maciejem Kurzajewskim.

PK: W jaki sposób zaczęła się Pana kariera dziennikarska? Czy chęć uprawiania tego zawodu pojawiła się już w dzieciństwie jako efekt fascynacji sportem, czy może rozwijała się później, z biegiem czasu?

MK: Mój tata był dziennikarzem lokalnej prasy w rodzinnym Kaliszu i tak na dobrą sprawę to on zaszczepił we mnie tego bakcyla. To on jako pierwszy zabrał mnie na zawody sportowe, wzbudzając moją fascynację nie tylko w wymiarze trenowania, ale przede wszystkim podziwiania sportowców i opowiadania o nich. Chyba wtedy jeszcze nie myślałem, że właśnie ten kierunek powinienem w przyszłości wybrać i zostać dziennikarzem sportowym.

Czarowi tego zawodu uległem na pierwszym roku studiów, kiedy Telewizja Polska ogłosiła konkurs na dziennikarzy i prezenterów redakcji sportowej.

Postanowiłem: „A co, zgłoszę się, spróbuję swoich sił”. To było takie wyzwanie, które miało mi pokazać, że jeśli kocham sport, to może uda mi się równocześnie studiować i dodatkowo robić coś ciekawego. Znalazłem się w grupie osób, która wygrała konkurs TVP i tym sposobem zaczęła się moja przygoda z dziennikarstwem sportowym w wymiarze telewizyjnym. Może to nie jest najlepsza kolejność – powinno się pewnie zaczynać od prasy przez radio aż po telewizję – ale w moim przypadku stało się inaczej. To był fantastyczny okres! Pierwsze miesiące w TVP spędziłem na zbieraniu doświadczeń oraz budowaniu warsztatu i chyba żadne studia dziennikarskie nie dałyby mi tego, co początkowo staż ze znakomitymi szkoleniami, a później możliwość kontaktu z moimi idolami dziennikarstwa sportowego, z którymi na przestrzeni lat staliśmy się bliskimi kolegami. To jest chyba najpiękniejsze, co może się człowiekowi, który kocha sport, przydarzyć.

Przemysław Babiarz przyznał kiedyś w wywiadzie, że jego konkurs rekrutacyjny do redakcji sportowej TVP należał do bardzo wymagających. Wspominał między innymi szczegółowy test z wiedzy ogólnej o sporcie przeprowadzany przez Bogdana Tuszyńskiego. Jak w Pana przypadku wyglądała procedura selekcji najlepszych stażystów?

Na etapie samej rekrutacji wymagający test z wiedzy o sporcie to jedno, druga część zaś dotyczyła predyspozycji związanych z dziennikarstwem i telewizją. Powiem szczerze, że ten nasz konkurs był wieloosobowy, wieloetapowy i trwał dobre kilka miesięcy. Polegał na selekcji – z pięciuset kandydatów do stu, później do dwudziestu, aż w końcu zostało dziesięć osób, które znalazły się na stażu w redakcji sportowej. Przy mojej rekrutacji w tej komisji nie było Bogdana Tuszyńskiego, znakomitego dziennikarza radiowego, ojca dziennikarskiego rzemiosła chociażby dla Darka Szpakowskiego, ale w grupie osób, która z nami pracowała, znalazł się legendarny Bohdan Tomaszewski. Włodzimierz Szaranowicz natomiast pełnił rolę takiego mojego opiekuna na stażu, więc byłem z nim związany od samego początku i poczytuję to sobie za ogromne szczęście, że mogłem dla niego pracować, od niego się uczyć, a później już rzeczywiście działać razem z nim.

No właśnie – w kwietniu Włodzimierz Szaranowicz, po ponad 40 latach pracy w telewizji, oficjalnie przeszedł na emeryturę. Jak Pan go wspomina jako dziennikarza i szefa na płaszczyźnie zawodowej, ale także przyjaciela?

Włodzimierz Szaranowicz to ikona dziennikarstwa sportowego i telewizyjnego. Wszyscy staramy się dążyć do doskonałości, a już Włodek zawsze chciał ją osiągać, i według mnie nie tylko otarł się o doskonałość – on po prostu był i w dalszym ciągu jest doskonałym dziennikarzem. Ma w sobie ogromną miłość do sportu, to chyba go najbardziej wyróżnia. Uwielbia sport jako rywalizację, ale też w wymiarze takiego humanizmu sportowego. To jest coś rzadko w tej chwili spotykanego, a on na to bardzo często, właściwie zawsze, zwracał ogromną uwagę. Świetny warsztat, znakomity głos i osobowość, która pozostaje w pamięci i w sercach ludzi – to jest chyba najlepsze, co można mieć. On się chyba z tym urodził, ale też pielęgnował to w sobie. Coś takiego powoduje, że jest się zapamiętanym już na zawsze.

Szaranowicz często podkreślał, że praca dziennikarza sportowego nierozerwalnie splata się z losami sportowców. Na swojej drodze spotkał wiele wybitnych postaci, jednak zdecydowanie największą popularnością cieszyły się jego komentarze do skoków Adama Małysza. Pana kariera również zbiegła się z czasami tzw. małyszomanii, ale także z sukcesami polskich lekkoatletów czy kolarzy. Gdyby miał Pan wybrać jedną osobę, która odcisnęła największe piętno na Pańskich doświadczeniach zawodowych, to kto by to był?

Mogę tylko powtórzyć za Włodkiem, że to był i jest cały czas Małysz. Ja w 2001 roku rzeczywiście trafiłem na ten najlepszy okres Adama, kiedy zaczęło się to jego fenomenalne pasmo sukcesów z tytułami Mistrza Świata, medalisty olimpijskiego i zdobywcy Pucharów Świata w skokach narciarskich. Na moich oczach przeszedł ogromną transformację nie tylko jako sportowiec, ale też jako człowiek i jest najlepszym przykładem na to, że sport uszlachetnia. Kiedy przypominam sobie moje pierwsze spotkania z nim i później całą drogę, którą przeszliśmy, to myślę sobie, że on wszedł na niebotyczny poziom szlachetności sportowej. Adam odcisnął piętno na mojej karierze w takim wymiarze czysto ludzkim, sportowym, ale też i pewnej popularności. Praca w telewizji wiąże się z mniejszą lub większą rozpoznawalnością i ja miałem tę przyjemność, honor i zaszczyt, że mogłem pracować przy wydarzeniach, których bohaterem był Adam Małysz, a które okazywały się fenomenalnie oglądane. Dzisiaj chyba już nie ma szansy, żeby zgromadzić podczas jednego wydarzenia tak liczną telewizyjną publiczność – kilkanaście milionów ludzi. Przez wiele lat zimą co tydzień oglądaliśmy serial, który cieszył się ogromnym powodzeniem.

„Siadaliśmy jak do telenoweli…”. (śmiech)

Tak, tak, jak mówił Włodzimierz Szaranowicz przy zakończeniu kariery Adama. To jest ta piękna, jasna strona dziennikarstwa sportowego, że możemy oglądać wydarzenia sportowe z bliska, relacjonując je dla czytelników, słuchaczy czy widzów, ale możemy też tych wybitnych sportowców spotykać, rozmawiać z nimi, z niektórymi nawet się zaprzyjaźnić, traktować jak dobrych kolegów. Oni są dla nas taką życiową inspiracją. W moim przypadku wielu z nich sprawiło, że sam chciałem doświadczyć tego sportu i stąd, gdy skończyłem 30 lat, pomyślałem, że muszę na własnym organizmie – w takim wymiarze amatorskim, ale przy trudnej konkurencji – doświadczyć tego trudu, z którym oni na co dzień się zmagają, przygotowując się do zawodów. Zacząłem biegać, uczestniczę w maratonach do dzisiaj i myślę sobie, że gdybym tego nie robił, nie miałbym pełnego obrazu wysiłku sportowców i nie byłbym w stanie docenić ich zaangażowania, jakie wkładają w przygotowanie najlepszej formy.

Gdyby miał Pan określić, co chciałby Pan robić za około 20 lat, to byłaby to raczej spokojna emerytura, gdzieś w domku w górach, czy może jednak dalsza praca w telewizji – na przykład w charakterze doświadczonego redakcyjnego kolegi, który wywiera wpływ na kształtowanie nowego pokolenia dziennikarzy?

Za 20 lat będę miał 66 lat – aż mi to trudno przechodzi przez gardło. (śmiech) Myślę sobie, że mamy jedno życie i dobrze jest je przeżyć tak, żeby nie żałować żadnego z przeżytych dni. Dzisiaj chyba wyobrażam sobie siebie w jakimś górskim domku z pięknymi widokami, ale też oczywiście z mocnym sygnałem telewizyjnym i dobrym internetem, żebym mógł śledzić wszystkie wydarzenia sportowe. Jak się je wtedy będzie oglądało i jak będą relacjonowane, tego nie wiadomo. Dzisiaj młodzi ludzie są tak ambitni, tak szybko chcą zdobywać pole, że chyba to oni muszą wprowadzić zmianę. Ja się o to nie obrażam i nie będę się zapierał rękami i nogami, aby jak najdłużej bronić swojego miejsca w tym medialnym świecie – nie, nie, nie. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny, kiedy zacząć już tylko korzystać z życia, żeby tę końcówkę przeżyć po prostu tak, by każdy dzień był piękny i byśmy odczuwali przyjemność z tego, że możemy cieszyć się ogromnym spokojem.

To jeszcze ostatnie pytanie – czy ma Pan jakieś marzenia stricte zawodowe? Domyślam się, że będąc postacią rozpoznawalną, gospodarzem studia olimpijskiego oraz wielu programów rozrywkowych, mającym styczność z tyloma uznanymi ludźmi, pewnie większość punktów na tzw. checkliście została już odhaczona. Czy są zatem jeszcze takie rzeczy, których chciałby Pan spróbować w kontekście dziennikarskim i telewizyjnym?

Trudno mi o tym mówić, bo w moim przypadku życie przynosi takie wydarzenia, o których ja bym siebie ani życia nie podejrzewał. To jest dla mnie najfajniejsze, dlatego nie będę niczego podawał z listy życzeń, którą jeszcze mam.

Czyli jednak taka lista istnieje! (śmiech)

Tak, w mojej głowie. (śmiech) Niech życie się dzieje, niech mnie zaskakuje – to będzie dla mnie ogromnie satysfakcjonujące.

Małgorzata Pabian malgorzata.pabian.mp@interia.pl

This article is from: