w śr
odku
miasto jest nasze maj
Warszaw a Kraków Trójmias to Łódź Poznań Wrocław Katowice
„AKTIVIST” na iPada ściągnij Z: APP.AKTIVIST.PL
167/2013 Made with
QRHacker.c
om
!
Jeszcze w kwietniu, Czapki, które mogliście uciekając na południe wygrac u nas w ubiegłym przed niekończącą się miesiącu, tak nam się zimą, wpadliśmy w paszczę podobały, że ciężko było przerażającej pluszowej namwyrzuconej sie z nimi rozstać. orki na brzeg parkingu.
„AKTIVIST” na iPada:
Dobra. Udało się. Jest ciepło, a pączki na drzewach ścigają się, które pierwsze zadebiutują jako listki. Mam nadzieję, że u was jest jeszcze cieplej. A skoro tak, to po siedmiu miesiącach narzekań, że zimno, że ciemno i nie można połazić po mieście, ot tak, przewrotnie, namawiam was, żeby zamiast na świeżym powietrzu, na trawce i kocyku, pół maja spędzić w kinie. No dobra, może nie pół, ale na pewno kilka wieczorów, które poświęcicie, owszem, na wycieczki po miastach, ale tych, które będziemy pokazywać w naszej sekcji „Miasto jest nasze” podczas Planete+ Doc Film Festivalu (o wszystkich filmach piszemy w magazynie). Zapraszamy też w ramach festiwalu na dyskusje o tym, czy Łódź stanie się miastem widmem jak Detroit, oraz o roli, jaką w rozwoju miejskiej kultury odegrało disco. Dopiero potem możecie pójść na trawkę. Sylwia Kawalerowicz redaktor naczelna
Nasza okładka Ta pani w czerwonym futrze to Azealia Banks, jedna z gwiazd Free Form Festivalu, który odbędzie się w dniach 10-11 maja w Warszawie (www.freeformfestival.pl). Azealia zagra drugiego dnia imprezy.
pomysły legium. Dobre Redakcyjne ko y hummusem. nagradzam Marz
Nasz człowiek
yliśm po fr y o tym c ytki w a reszc łą zimę. R ie na m nie ęka sięga ją zama rza. ca
Foto: Maja Mazurkiewicz
Olga Święcicka W dzieciństwie zbierała ulotki, bo chciała mieć jakąś pasję. Mama namówiła ją na kolekcjonowanie reklamówek i gazetek, bo były tańsze od szkółki jeździeckiej. Z „Aktivistem” jest więc zaprzyjaźniona od najmłodszych lat. Najpierw go tylko zbierała, potem zaczęła czytać, a na końcu zajęła się pisaniem. Po roku spędzonym w mediach internetowych zbuntowała się i odeszła. Teraz kolekcjonuje paragony, żyje na granicy przetrwania, ale za to z czystym sumieniem. Jeśli nie pisze, to pracuje w knajpach. Stara się wybierać te, które są najbliżej jej domu. Nigdy nie jechała autobusem nocnym.
/ miasto ki ę wi ź d / z Kluc
y h c u d e t ę i n z Zmar
, rzu Arktycznym o M a n c o łn ó o na p tóry ołożonej dalek p n e rg adzieckiego, k e R b u s k it z p S ią w ie Z p e ys c kiej w i zła w rę sto na norwes stępnie przes stamtąd ostatn a li n a a h , c r. e 0 yj 1 w 9 1 u Piramida, mia t tem ów w y a przez Szwed a rozmawiam órniczym. 15 la n c g o js ż le ie ło yś a m z m o e g ła rz te ta p s z zo rtą na i, eniach ko kolonię opa wykłych wraż ie dziesięć dn z p ja ie ys ją n ł w O a ta n ”. ys w ił z rz ó o d h spę duc wyk wykły em z zespołem c z niej „miasto z ią ra yn z ry c tó rawy jest niez y, k c , yp ń g w a n k la m te rk k e ft miesz fe E E erem mida”. lausenem, lid właśnie „Pira nete+ Doc Film j la e n P a ji w z yc a d e n j , z Casperem C ty te iesią ia pły ny podczas dz acji do nagran a ir z p a s k o in p c ie ją n a k ta u s sz ry zo Piramidy”, któ h c u „D t n e m u dok Festivalu
Foto: Rasmus Weng Karlsen
W jaki sposób dowiedzieliście się o istnieniu Piramidy i w jakich okolicznościach postanowiliście, że chcecie tam jechać? Jeden z naszych przyjaciół odwiedził to miasto i zrobił setki zdjęć, z których część nam wysłał. Od początku byliśmy urzeczeni jego wyjątkową aurą. W pewnym momencie, kiedy zaczęliśmy planować nagrywanie nowej płyty, zastanawialiśmy się wspólnie nad jakimś punktem wyjścia. Chcieliśmy, żeby inspiracją było niezwykłe miejsce. Przypomnieliśmy sobie o tych fotografiach i postanowiliśmy pojechać w tamte rejony. W końcu dostaliśmy zgodę na kilkudniowy pobyt od rosyjskiej spółki górniczej, która obecnie zarządza miastem. Skąd wziął się pomysł, żeby zrobić też film? To nie był nasz pierwszy projekt tego rodzaju. W 2010 r. razem z Vincentem Moonem zrobiliśmy dokument „An Island”. Kiedy jechaliśmy do Piramidy, chcieliśmy spróbować powtórzyć to doświadczenie, odnaleźć jakąś ciekawą historię. Można powiedzieć, że film i album inspirowały się nawzajem. Udało nam się umówić z Andreasem Koefoedem,
Zespół Efterklang narodził się w 2001 r. w Kopenhadze. Pierwotnie funkcjonował jako trio (wciąż stanowiące studyjny rdzeń formacji), ale na żywo skład poszerza się o kolejne trzy osoby. Duńczycy mają na koncie cztery płyty, o ostatniej – zainspirowanej pobytem w opuszczonym górniczym mieście Piramida – możecie przeczytać poniżej. Dystyngowane, indiepopowe brzmienie zespołu zostało uzupełnione postrockową aurą, która przywodzi na myśl wczesne Sigur Rós i nadaje nagraniom mistyczny charakter. Tę nieuchwytną magię mogli poczuć wszyscy, którym było dane obejrzeć występ grupy na zeszłorocznym Ars Cameralis w Katowicach. Teraz ten niezwykły spektakl będzie można podziwiać w warszawskiej Cafe Kulturalnej i we wrocławskich Niskich Łąkach.
naszym przyjacielem i uznanym reżyserem, żeby z nami pojechał udokumentować tę wyprawę. My nagrywaliśmy dźwięki otoczenia oraz zbieraliśmy pomysły na płytę, a Andreas wszystko rejestrował. Nie mieliśmy jednak określonej koncepcji dotyczącej materiału filmowego. W połowie kręcenia Andreasowi udało się nawiązać kontakt z Aleksandrem, Rosjaninem, który razem z rodziną przeprowadził się do Piramidy w latach 70. W tym momencie tak naprawdę uformował się film. A jak odnaleźliście się w swoich rolach? Łatwo jest myśleć o sobie jako o bohaterze dokumentu, wiązał się z tym stres? Myślę, że wszystko zależy od tego, kto stoi za kamerą. Kiedy tworzyliśmy „An Island” z Vincentem Moonem, czuliśmy się mniej więcej, jakbyśmy grali z nim wspólnie w zespole. Ten koleś ma mnóstwo energii i jest bardzo entuzjastyczny. Z kolei Andreasa można określić jako cichego, uważnego obserwatora. Ingerował tylko czasami, np. kiedy chciał nas o coś zapytać. Jeśli chodzi o samą obecność kamery, to myślę, że zawsze gdy jest włączona, twoje zachowanie nieco się zmienia. Patrzysz na siebie z innej perspektywy. Nam zajęło chwilę, by się przyzwyczaić, ale kiedy to się stało, zaczęliśmy wyciągać z tego emocje, które były czyste i naturalne. Wydaje mi się, że to widać w tym filmie. Jak w takim razie opiszesz Piramidę i uczucia, które wam tam towarzyszyły? Samo miasto jest od 15 lat niezamieszkane. Ludzie opuścili je w wielkim pośpiechu, więc nadal można tam znaleźć mnóstwo prywatnych przedmiotów. Przez to cały czas zastanawialiśmy się, jak wyglądało życie ludzi, którzy tam mieszkali. Jak pracowali? Jakie mieli rozrywki? Czy słuchali jakiejś muzyki? Warunki pogodowe na Spitsbergenie są naprawdę trudne. Musisz być naprawdę wytrwały i mieć motywację, by mieszkać na północy. My pojechaliśmy tam w sierpniu, ale zimą potrafią spaść nawet trzy metry śniegu. Jeśli chodzi o klimat samego miejsca, zastanawialiśmy się nad jego spirytualnym charakterem, duchami i podobnymi bzdetami, ale to miasto nie potrzebuje takiej podszewki. To bardzo spokojne miejsce, nad którym natura powoli odzyskuje władanie. Nawet duchy by tam zamarzły. (śmiech) Filmowi towarzyszy bardzo nostalgiczny nastrój, podobnie jest z waszą płytą. Czy właśnie to było punktem wyjścia w procesie tworzenia?
Zaczynając ten projekt, chcieliśmy użyć Piramidy jako punktu wypadowego, ale w trakcie nagrywania okazało się, że jest ona czymś znacznie więcej. To była mniej więcej taka sytuacja: jedziesz na wakacje i robisz zdjęcia, które łączą się z twoimi wspomnieniami. I patrząc na nie, zdajesz sobie sprawę, że twój pobyt mógł nie być tak nudny, jak ci się wydawało, i może było fajnie, a tak naprawdę – to był najlepszy moment w twoim życiu. My wpadliśmy w podobny schemat. Po dziesięciu dniach w Piramidzie spędziliśmy dziesięć miesięcy w studiu, gdzie używaliśmy nagranych w mieście dźwięków, które przypominały nam, co tam się działo. Innym ważnym aspektem była przestrzeń, ogromna i pusta, która zmusza do myślenia o tym, co działo się tam wcześniej, co dzieje się teraz i co się jeszcze stanie, oraz o tym, w jakim punkcie właściwie sam się znajdujesz. To wszystko zmusiło mnie do refleksji nad związkami między ludźmi i nad stadiami, przez które przechodzą. Doszedłem do wniosku, że to wymarłe miasto jest dobrą metaforą relacji, która się skończyła. Widzisz miejsce, w którym tętniło życie, które momentalnie się stamtąd ulotniło. Piramida stała się więc dla mnie czymś dużo ważniejszym niż tylko „miastem duchów” – stała się kluczem do myślenia o wielu kwestiach. I to właśnie była rzecz, którą chcieliśmy osiągnąć, jadąc tam. Mówisz o przestrzeni jako całości. Były jakieś konkretne miejsca, które was zainspirowały? Takich lokalizacji było przynajmniej kilka. Jedną z bardziej oczywistych jest sala koncertowa, w której nadal stoi fortepian, nazywany „Czerwonym Październikiem”. To najdalej na północ położony fortepian na całym świecie. Byliśmy też za kulisami, gdzie nadal można znaleźć mnóstwo przeróżnych, najdziwniejszych rekwizytów, oraz w starym basenie, w którym używano podgrzewanej morskiej wody. Przechodziliśmy przez opuszczone przedszkola i place zabaw. Duże wrażenie zrobił też na nas najbardziej zniszczony w całym mieście dom, w którym mieszkają
No właśnie, à propos niesamowitych doświadczeń. Nie boicie się, że trudno wam będzie znaleźć równie silną inspirację do nagrania kolejnej płyty? Trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej ekstremalnego w tej dziedzinie niż miejsce, w którym byliście. Myślę, że o podobne miejsca nie musimy się martwić. Po premierze płyty mnóstwo ludzi zaczęło nam przysyłać sugestie, gdzie powinniśmy pojechać. Nawet nasi rodzice zaczęli w tej kwestii doradzać. (śmiech) Tyle że przy następnym albumie raczej nie będziemy używać podobnego schematu. Dzięki nagrywaniu „Piramidy” nauczyliśmy się, że można użyć miejsca jako kontrapunktu w procesie tworzenia. Zaczęliśmy się też zastanawiać nad związkami muzyki z konkretnymi lokalizacjami. W dzisiejszych czasach dysponujesz sprzętem, który pozwala tworzyć muzykę w dowolnym miejscu. Mając słuchawki i odtwarzacz mp3, możesz też słuchać jej w dowolnej lokalizacji. Lubię, kiedy dźwięk oddaje charakter miejsca, w którym został zarejestrowany. Kiedy słyszysz, że coś zostało nagrane na afrykańskich stepach albo w kościele. Chcę, żeby takie rzeczy nadal były żywe, żeby cyfryzacja muzyki nie była aż tak brutalna.
roku w Katowicach, włożyliście w swój koncert mnóstwo pasji. Zawsze się cieszymy, kiedy wychodzimy po niemal roku ze studia i możemy w końcu zaprezentować innym materiał, nad którym spędziliśmy tyle czasu. Obserwowanie reakcji ludzi to dla nas czysta radość. Zawsze próbujemy stworzyć atmosferę, dzięki której czas i przestrzeń przestają mieć znaczenie, a my jesteśmy w stanie wejść w symbiozę z naszą publicznością. Chcemy ich zaangażować w to, co robimy. W ten sposób powstał też projekt Efterkids. Spisaliśmy smyczkowe partytury kilku naszych utworów i umieściliśmy je na naszej stronie, którą potem rozesłaliśmy do nauczycieli na całym świecie. Odzew był niesamowity. Wiele dzieciaków naprawdę się zaangażowało. Zagraliśmy nawet jeden koncert wspólnie z dziećmi i było to absolutnie unikalne. Sami jedyne wykształcenie muzyczne uzyskaliśmy właśnie w podstawówce i chcieliśmy pokazać młodym ludziom muzykę, która może ich zainspirować, bo właśnie pierwiastek inspiracji jest ważniejszy od technicznych umiejętności. One same przyjdą, jeśli będziesz miał dostatecznie dużo zapału. Myślę, że w dogodnym momencie wznowimy ten projekt. Chcemy inspirować ludzi, tak jak oni inspirują nas. Rozmawiał: Cyryl Rozwadowski
A co z występami na żywo? Jak do nich podchodzicie? Kiedy widziałem was w zeszłym
koncerty efterklang
17.05
wrocław
18.05
Warszawa
Pokazy filmu „Duch piramidy” w ramach 10. Planete+ Doc Film Festivalu: Wrocław
Warszawa
Dolnośląskie Centrum Filmowe
Kinoteka
17.05 start: 20.00 18.05 start: 22.00 19.05,start: 19.00
18.05 start: 20.00 19.05 start: 11.00
(po filmie spotkanie z zespołem Efterklang) i 17.00
Foto: Andreas Koefoed
ptaki, wytwarzające jedyne dźwięki w całej okolicy. To naprawdę niesamowite doświadczenie.
ł drogę, w ybiera e z ikami s w a z d c ho dn Fisz a , n w o ó p k k ię ather, źw kro lassic Le c świat d stąpał. Kolejny C ją a h z c r ta ie u bie b Przem nim nie przez sie m. t przed którą nik projektowanych alnych jak on sa za gin stawia w misow ych i or y ro p m o bezk
Reebok w Centrum Handlowym „Arkadia”, Warszawa
Olimp, ul. Prosta 38, Olsztyn
Reebok w Centrum Handlowym „Focus”, Zielona Góra
WorldBox w Centrum Handlowym „Manhattan”, Gdańsk
oraz online na: www.worldbox.pl
www.bludshop.com
www.runcolors.pl
/ DIY a h c u ż e z a/r Rew olucj
tli u b z r o d i m Po ryzanie ób na podg s o p s y w wo fy, dziś dom h ogrodnikó a ic z k s j js ie ie k m s r ż wa deale ika to orę . Hydropon Kiedyś królo u m te s y s i arzyw świeżych w misją i artystów z w tó n a li e b -re O uprawach hydroponicznych i aeroponicznych mogliście już usłyszeć. Wystarczy przypomnieć sobie któryś z filmów z narkotykami w roli głównej. „Chłopaki z baraków”, czyli Ricky Bubbles i Julian, poza nieustanną bardachą, pędzeniem i chlaniem wódy oraz permanentnym konfliktem z prawem lubili też porządnie się zjarać. Jako admiratorzy zioła wiedzieli, jak je sadzić. Niepozorna plastikowa butelka, odrobina nawozu i woda w nikim nie wzbudzały podejrzenia. Okazuje się, że niecny proceder owocuje nie tylko zyskami ze sprzedaży tego, co wyrosło. Ludzie tacy jak Ricky i Julian, eksperymentujący z butelką wody, żwirem i sadzonkami, dostarczyli know-how dla dzisiejszych ogrodów hydroponicznych.
Roślina w służbie sztuki
Koncept jest prosty. Chodzi o to, aby na małej powierzchni bez użycia ziemi wyhodować rośliny. Ci, którzy odrabiali lekcje z przyrody, pamiętają pewnie domowe zadanie polegające na uprawie fasoli albo rzeżuchy. Na poczciwej gazie i bandażu
można było tylko przy użyciu wody wyhodować swój zielony, jadalny trawnik albo pnącą się łodyżkę. Na tym opiera się mechanizm uprawy hydroponicznej. Kolejne stopnie wtajemniczenia to po prostu techniczne usprawnienia tego samego pomysłu: lepsze podłoża (np. wermikulit czy żwir groszkowy) i systemy nawadniania tworzone przez odpowiednie połączenie szeregu plastikowych butelek. W efekcie otrzymujemy zwisający spod sufitu sznur połączonych „doniczek”, wypchanych w odpowiednich proporcjach granulatem i nasączonych wodą, w których swobodnie mogą rozwijać się rośliny. Szczegółowe opisy i schematy znajdziecie na forach, głównie tych dla konsumentów zielonych przysmaków z drugiego dna szafy. Poziom znawstwa zaskakuje. Ale nie tylko domorośli hodowcy trawy interesują się hydroponiką. O domowych sposobach wykonania aparatury do upraw bez ziemi opowiadali Robert Błaszczyk i Magda Zawadzka ze stowarzyszenia Mieszadło, którzy w marcu zorganizowali warsztaty „Uprawa hydroponiczna”. Kilkunastu uczestników mogło dowiedzieć się, jak w praktyce, z butelki, rurek i podstawowych preparatów, stworzyć domowy ogród. – Po kilku godzinach pracy jestem już na
etapie poprawnego składania butelek, ale wciąż nie ogarniam systemu nawodnienia – opowiada Maciek, grafik z Katowic, który razem ze swoją dziewczyną Darią, również artystką, ma twórcze plany związane z hydroponicznymi uprawami. Nie on jeden. Rok temu Juliette Delventhal i Paweł Kruk przygotowali w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej instalację „We’re Like Gardens”. Centralnym punktem ich przedsięwzięcia był warzywny i ziołowy ogród założony na wschodniej ścianie budynku Laboratorium CSW. Niewykorzystana dotąd powierzchnia, mająca optymalne warunki nasłonecznienia, stała się źródłem żywności uprawianej przez lokalną społeczność. Koncepcja nawiązywała zarówno do tradycyjnych ogrodów kuchennych, jak i do współczesnych praktyk ogrodnictwa miejskiego. Trwającemu trzy miesiące przedsięwzięciu towarzyszyły warsztaty i weekendowe pikniki.
Brzydkie dobre warzywa
Lista zysków płynąca z posiadania domowego ogródka jest długa. Przede wszystkim cykl wegetacji mnożymy razy cztery, czyli nowalijki dostajemy o każdej porze roku. – Oczywiście nie można spodziewać się wielkich plonów – dopowiada Juliette Delventhal. – To raczej małe i niekształtne warzywa, których w sklepie nie chcielibyśmy nawet wziąć do ręki – tłumaczy. Warto jednak pamiętać, że te okazałe są mniej więcej tak naturalne jak biust Iwony Węgrowskiej. W domowym ogródku bez ziemi i pestycydów tkwi jednak głębszy sens. Dla wielu ludzi hydroponika to tylko jeden z elementów nowego podejścia do żywienia. Zależny od całej litanii ekonomicznych relacji przemysł spożywczy zyskał konkurencję w postaci różnych działań DIY, w tym właśnie upraw hydroponicznych. – Hydroponika to znakomity oręż urban gardeningu – ruchu oporu skierowanego przeciw przemysłowej produkcji żywności, a tym samym przeciw
Zrób to sam!
Potrzebne są: butelka po wodzie, plastikowy koszyk, wiaderko, elastyczne rurki, pompka akwariowa, keramzyt (kulki wypalonej gliny), włókno kokosowe, nawozy (Coco Nova lub Asavit) oraz last but not least: sadzonka. Butelkę trzeba przeciąć na wysokości 3/4 i ustawić do góry dnem, usuwając nakrętkę. Do tak przygotowanej konstrukcji wsadzamy koszyk, do koszyka keramzyt, a w to sadzonkę. Pod butelką umieszczamy wiadro z wodą i odżywkami (trzeba zmierzyć PH – płynem bądź papierkiem lakmusowym, bo każda roślina ma swój optymalny poziom zakwaszenia (GOOGLE IT). Do wiadra z wodą wkładamy rurkę i instalujemy pompkę, która doprowadzi wodę do szczytu naszej instalacji, a otwory po nakrętce pozwolą ściekać jej z powrotem do wiadra, zamykając układ. Ufff... PS Ponieważ już w połowie tego opisu straciliśmy wątek, polecamy zwrócić się po pomoc do fachowców. Edukację ułatwiają rozmaite warsztaty takie jak na przykład te organizowane w ramach projektu „Zrób to sam 2.0” w Kolonii Artystów w Gdańsku. Podczas zajęć uczestnicy budują okienną farmę pozwalającą na całoroczną uprawę warzyw, owoców i ziół w warunkach domowych. Szczegóły i dużo info o hydroponice tu: zrobtosam. medialab.ikm.gda.pl
kontroli, jaką rynek globalny sprawuje nad naszym gospodarstwem domowym. Mały ogród miejski gwarantuje choćby częściową niezależność od rynków, pokrywając w znacznej mierze zapotrzebowanie na produkty roślinne. To zmienia nasze podejście – z konsumenta stajemy się producentem. Nawet jeśli jest to działanie na małą skalę, to zawsze stanowi pierwszy krok ku kulturowej rewolucji – mówi z wiarą ogrodowego neofity Daria i zaczyna opowiadać z zapałem o ogrodniczej partyzantce miejskiej. Razem z Marcinem planują wydać zin dotyczący m.in. upraw hydroponicznych. Jednak już teraz ujawniają się ich różnice w patrzeniu na uprawy. Darię fascynuje sam kształt abstrakcyjnych figur, tworzonych przez plastikowe butelki połączone w jeden mechanizm. – Takie uprawy można by postawić w galerii jak rzeźbę i powiedzieć widzowi: „Chcesz, to zrób sobie taki w domu”, wręczając mu nasz zin – dopowiada. Maćka bardziej od artystycznego obiegu interesuje wydawnictwo, które nie będzie tylko galeryjnym artefaktem. – Myślę o drukowaniu instruktażu, chcielibyśmy rozwinąć kolportaż tych idei. Nie chodzi jedynie o to, żeby chłopaki na blokach wiedziały, jak migać się przed prawem, może raczej ich matki po to sięgną. Ale żeby rozwinąć ten system, musimy współpracować z działaczami, którzy od lat zajmują się docieraniem do potencjalnie zainteresowanych tym ludzi – zdradza Maciek. I tak od narkotyków przeszliśmy do postawy, którą można nazwać cohabitarianizmem – to ruch społeczny przekładający idee na realne, łatwo dostępne rozwiązania, działania poprawiające zdrowie lokalnych społeczności. Hydroponika, co podkreślają wszyscy, jest tylko jednym, ale być może podstawowym krokiem. Następnym razem, zanim wyrzucisz butelkę do kosza, zastanów się. Może właśnie trzymasz w ręku pierwszy element swojego domowego ogrodu, w którym pomidory wyrosną w grudniu. Tekst: Alek Hudzik, foto: Maciej Wojnicki
/ moda ie r o ist h Zdjęcia /
y n n zi d o r o l e wi Album
– Każdy z nas ma w domu album i każdy z nich kryje mnóstwo niesamowitych historii – mówi Agnieszka Pajączkowska z Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”, jedna z organizatorek akcji. – Fotografia jest nie tylko narzędziem dla profesjonalnych artystów, ale też praktyką każdego z nas. Żeby stworzyć swój rodzinny album, nie trzeba mieć ani wyjątkowych zdolności, ani sprzętu. W tej dziedzinie każdy z nas jest ekspertem. Rodzinne zdjęcia, czasem koślawe, niedoświetlone albo źle skadrowane, to cenny zapis historii – zarówno osobistej, jak i społecznej. Można z nich wyczytać informacje dotyczące kultury, ustroju politycznego czy nastrojów społecznych, ale przede wszystkim – opowieści o ciekawych, nikomu nieznanych osobach. Wielość informacji, które da się znaleźć nawet na najprostszych zdjęciach, skłoniła nas do zainicjowania tego projektu. W tym roku już po raz drugi będziemy przyglądać się rodzinnej fotografii i wraz z uczestnikami budować wspólną historię – opowiada.
Rzeka opowieści
Celem warsztatu jest stworzenie instalacji, w której będą przeplatały się różne historie. Zadaniem każdego z 17 uczestników jest zebranie reprodukcji pojedynczych zdjęć, zarówno osób bliskich, jak i nieznajomych, oraz powiązanych z nimi historii. Tematem tegorocznego Miesiąca Fotografii jest moda. Dlatego też w trakcie oglądania zbiorów uczestnicy będą razem ze swoimi rozmówcami zwracali uwagę szczególnie na odzież i przedmioty codziennego użytku. Do wspólnego albumu trafią te, których historie można opowiedzieć przez pryzmat ubrania – opowieści o wymarzonym futrze, walkmanie otrzymanym na komunię, potajemnym
wszywaniu klinów w spodnie, pierwszych dżinsach czy bluzce uszytej z zasłony. Nie jest to jednak warunek konieczny. W całym przedsięwzięciu najważniejsze jest spotkanie. Przez dwa dni warsztatów uczestnicy wymieniali doświadczenia, prowadzili dialog, słuchali. W końcu przeglądanie z kimś rodzinnych albumów to sytuacja szalenie intymna. Trzeba umieć odpowiednio rozmawiać z przepytywanym i z niekończących się opowieści wyłuskiwać to, co nas interesuje. – Jedno zdjęcie potrafi uruchomić rzekę historii. Czasem opowiadając o jednym zdarzeniu czy osobie, łapiemy się na tym, że nasza historia jest pełna wątków pobocznych i dygresji – mówi Pajączkowska.
Babcia krawcowa
– Będziemy próbować, razem z naszymi rozmówcami, wyłapywać to, co najciekawsze. Tworząc ten projekt, chcemy pokazać, że każdy człowiek ma w swoim życiu zajmującą historię, że jego zdjęcie i opowieść może być ciekawa dla innych. Dlatego też o wyborze zdjęcia decyduje rozmówca. Bo to on tak naprawdę jest tu najważniejszy – dodaje pomysłodawczyni akcji. Zdjęcia będą zbierane przez trzy kolejne tygodnie. Potem ochotnicy znów się spotkają, by razem stworzyć wspólny album. Będą drukować fotografie, przygotowywać podpisy i próbować znaleźć wspólny klucz dla swoich znalezisk. – Nie jest wcale powiedziane, że zdjęcia będą poukładane chronologicznie. Podczas warsztatów, na które każdy z uczestników miał przynieść jedno zdjęcie ze swojego albumu, okazało się, że powtarzającym się wspomnieniem jest to o babci krawcowej. Być może właśnie wokół tego klucza poukładamy nasze znaleziska. A może będzie to coś zupełnie innego? Trudno teraz to określić. Cała sytuacja z założenia
jest otwarta. Kolaż będą tworzyć zdjęcia nie tylko pozbierane przez uczestników, ale też te nadesłane przez internautów. Każdy, kto ma ochotę, może wysłać swoje pod adres warsztaty@photomonth.com i załączyć krótką historię. Wolontariusze Miesiąca Fotografii będą zdjęcia drukować i dołączać do naszego albumu – tłumaczy Pajączkowska. W zeszłym roku na jednej ze ścian Bunkra Sztuki powstała podobna instalacja. Wtedy jednak w projekcie wzięły udział osoby z Krakowa zaproszone przez animatorów z „ę”. Tym razem „Album rodzinny” oddany jest w ręce uczestników warsztatów. Na efekty trzeba będzie czekać do 18 maja. Organizatorzy są jednak bardzo dobrej myśli. – Choć zgłoszeń na warsztaty nie było bardzo dużo, to grupa, którą udało nam się stworzyć, wydaje się szalenie interesująca. Uczestnicy pochodzą z różnych stron Polski, więc nasz wspólny album będzie miał ciekawy charakter. Wśród osób, które z nami współpracują, są zarówno doświadczeni socjologowie i etnografowie, jak i amatorzy po prostu zainteresowani tematem, lubiący przeszukiwać swoje archiwa. Zależało nam na tym, żeby zaprosić do projektu osoby otwarte na dialog. Żeby wziąć udział w warsztatach, nie trzeba było mieć ani sprzętu fotograficznego, ani żadnych większych zdolności. Wystarczyły otwarta głowa i chęć słuchania. Jestem bardzo ciekawa wszystkich historii – mówi animatorka. Tekst: Olga Święcicka
Miesiąc Fotografii
16.05-16.06 Kraków
Foto: K. Pacholak
”, m rodzinny u lb A „ w tó cznych warszta uczestnicy i, z fotografi fi ie a r n g d o to g o ty F ym y a Przez trz rać po jedn ch Miesiąc ie a b y m w a r ą d w ę b ię ąs tanie wnych które odbęd fekcie pows siadów i kre e ą s W ł, . ii ió r c to ja y is z r nie j z nim h albumów p maju zawiś ć związane w a y iw r h tó c k łu , s ń y omnie zdjęciu i w wieści i wsp o p o i, fi a r g ki kolaż foto unkrze Sztu B im k s w o w krak
myslovi tz nowa płyta
plakaty / o k o / r o Horr
b u kl r horro
posoki. ektoplazmy i , in c io ym w nowiła jednak ie podaje się ta n s o jp p a h n k yc i c m ś jo a ący W większo ajomi Zn h dań. Niebęd kawiarnia Zn c o b ty lu is k rw a k k s a k w il ście, Warsza enu o k rzyć swoje m alu mają szczę k ze s lo o o p g i e m zn ra c łe zo wiec alcy sto nie kstremów byw e i m za s podaje na ekra o i k a ra to sm k je ro p erwuje się z że tę strawę s Archetypiczny hrabia Drakula kuli się na posadzce, spijając krew defloracyjną. W posiadłości nie ma już dziewic. Nie ma też ratunku dla umierającego z pragnienia kainity. Jest kołek wbity w serce, kilka histerycznie wypowiedzianych zdań, poświata księżyca i napisy. Na sali rozlegają się brawa, brzęk szklanek wzmaga się wraz z rozwojem dyskusji. Jesteśmy w warszawskiej knajpce Znajomi Znajomych, która od paru miesięcy kilka razy w tygodniu gromadzi dość nietypową klientelę. Wielbicieli filmów klasy B. Głupie, śmieszne, obrazoburcze, pretensjonalne, podniecające, miałkie, wywrotowe, pojechane, obrzydliwe, sztuczne, ekstremalne, nudne, zajebiste. Przepastny wór, w którym lądują niskobudżetowe produkcje zapaleńców i odpady z hollywoodzkiej machiny, którymi wielkie amerykańskie wytwórnie wypychają z repertuaru wszystko, co niezależne. Pełne muzycznych i operatorskich smaczków transgresyjne perełki i tandetnie zrealizowane, celuloidowe mięso. Filmy wymagające sporej dozy dystansu, ale jednocześnie niemożliwe do zbagatelizowania i wyrzucenia poza nawias kultury wartej uwagi. Przewodnikami po tym grząskim gruncie są ludzie, dla których B to znak jakości.
Czy zabiłbyś dziecko?
Derrick Ogrodny, Amerykanin polskiego
pochodzenia, chce wypełnić lukę, której nikt nie zauważa od lat. – Mimo tysięcy fanów filmy grozy
nigdy nie były traktowane poważnie przez polskich dystrybutorów. Horrory wyświetlane w naszych kinach lub w TV to w dużej mierze produkcje, które odniosły komercyjny sukces w innych krajach, a to oznacza, że zwykle są kierowane do mało wymagającego widza. Najczęściej są przeciwieństwem tego, co tak naprawdę ten gatunek ma do zaoferowania – tłumaczy i dodaje, że zawsze wkurzało go, że w polskich wypożyczalniach DVD da się znaleźć remaki klasyków, jak „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Świt żywych trupów” czy „Halloween”, a o oryginałach, które są prawdziwymi arcydziełami, można tylko pomarzyć. Organizowany przez Ogrodnego cykl filmowy „Straszne historie” ma uzupełnić ten brak, prezentując obrazy grozy – ważne i najbardziej oryginalne, a także te mniej znane, lecz równie intrygujące. Co drugi wtorek miesiąca w małej salce śródmiejskiego lokalu Ogrodny pokazuje tytuły ze swojej przepastnej kolekcji, którą obejrzeć można na stronie posterpervertion.com. Pośród setek plakatów i okładek da się na niej wyszukać filmy, które Derrick puszcza w Znajomych. Jest „Krew dla Drakuli”, wampiryczny erotyk produkcji Andy’ego Warhola, czy hiszpański klasyk survivalu, „Czy zabiłbyś dziecko?”. Ogrodny chciałby zrobić cykl wystaw z plakatami, bo – jak zapewnia – wyglądają o wiele lepiej na żywo. Zamierza też wydać album i myśli o t-shirtach. Na brak klientów nie powinien narzekać. – Fani horrorów są totalnymi pasjonatami. Potrafią rozmawiać godzinami nawet o filmach, których nie lubią. Czy tak samo zachowują się fani romantycznych komedii lub westernów? Wątpię – stwierdza Ogrodny.
Trzecim okiem
Różnic jest więcej. Miłośnicy kina klasy A rzadko kiedy kolekcjonują soundtracki, własnymi siłami tłumaczą niedystrybuowane w Polsce filmy i zbierają się wieczorami po knajpach, by wspólnie przeżywać i przegadywać losy celuloidowych bohaterów. Nigdy, ale to nigdy nie przebierają się natomiast w psycholiturgiczne szaty ku czci Oka. Cpt. Sparky i Grzegorz Nevergiveup, którzy kinową salę Znajomych przejmują co środę, poza efektowną oprawą wizualną interesują się też czymś więcej. – Chcemy, żeby filmy uruchamiały wyobraźnię, aktywizowały rejony świadomości, które w codziennym życiu bywają najczęściej uśpione. Chodzi o zapewnienie nietypowych, zaskakujących doznań duchowych poprzez oddziaływanie obrazem i dźwiękiem – deklarują twórcy „Oka Proroka” – cyklu filmowego, który z Kajaków Leżaków przeniósł się do Huśtawki, by w końcu osiąść na Wilczej. W selekcji kierują się słynnym zdaniem Alejandro Jodorowskiego, który „po filmach spodziewa się tego, czego większość ludzi oczekuje od psychodelicznych narkotyków”. Takie wrażenia podczas ich pokazów dostarczają dzieła Kennetha Angera, Jamesa Braughtona czy Shinyi Tsukamoto. Po seansach uczestnicy mogą podyskutować o swoich odczuciach, słuchając psychodelicznych setów granych przez parających się również didżejką założycieli cyklu. Ben Barenholtz – przez lata zajmujący się muzyką pomysłodawca pierwszych pokazów midnight movies, organizowanych w latach 70. w nowojorskim kinie Elgin – powiedział mi kiedyś w trakcie wywiadu, że jego koncept nie miał nic wspólnego z mityczną wolnością panującą w tamtym okresie w Stanach. Wciąż rosnąca liczba kawiarnianych klubów filmowych zdaje się potwierdzać jego opinię, że wszystko zależy wyłącznie od pasji. Krakowska „Pora Zwyrola”, gdyński „VHS Hell”, poznański „Horror Atak”, warszawskie „Bardzo złe filmy” i poszerzająca się oferta kinowa Znajomych Znajomych świadczą natomiast o tym, że prawdziwą pasję wzbudzają właśnie te produkcje, które polscy dystrybutorzy konsekwentnie omijają. Grzegorz z „Oka Proroka” nie martwi się jednak tym faktem – choć klubokawiarnia nie przeistoczy się w regularne kino, to rolę propagatora ciekawych inicjatyw kulturalnych już odgrywa nie gorzej niż wspomniany Elgin. Tutejsze projekty selekcję mają nawet lepszą. Tekst: Filip Kalinowski
rku e st u l awa w j z / y h uc Top 5 / d
! ć a b ę si h c a Str
anu iążek o P s k z m e rod y” ygodami z r p i i „Wilczyc h ” c y a ż z ę r w e c y r in ha ol „Klątwy d filmami o o jednak t z ą w ia ie a n n r ie p w s ó m ł a am się g y, że jest ka. Nie z ville, a z n h y ic c it r ą u b z ł m r u s A K ja ą o o y z cz ymi ch k ojeg hod ovecrafta olsce sw którym c i o ducha ymetalow L P v o jk a iż , y w e r n m y o h t a ie z m d is k a o H ia m Wo dyn riale nagrywan dziku. Nie ne indust m do Eda e pochwalić się bu o o z a d h c n y c u j t o z e is a m iż n l r a u b d S m oż yo ów ni, postko miasto m rii horror amawiam na m o n ie o g k d e ie s z t l N e a o . b p k a e w iona wios d ują am n t ż ź a a D ó k u a p q ł ie s s ia w h le B a c a i r ry ie), kita cu faktu, że p Pustostany, w któ a YouTub abiają Ro n r ć z ź o r m na ser le e a w . s n y ó k z k n fi o a y ie z n c w d ż u od i kr y mo nawie w siatce mki, gdzie ject” (takie rzecz a m z e y iw z p c i z t Pro raw graffi wych wyp lair Witch o B r „ e o n g le e p n a do włas ie zachęc n a w o d y zdec
1.
Willa w Jastarni
2.
Zakład psychiatryczny w Owińskach
3.
Zamek w Niedzicy
4.
Nawiedzony dom w Warszawie
5.
Droga wojewódzka nr 875
Foto: www.urb-ex.pl
Piękna nadmorska willa jest właściwie skazana na swoją opinię. Położona niedaleko kultowego (i wciąż działającego!) kina Żeglarz, już z oddali przyciąga nietypową bielą ścian. Kiedyś była tam restauracja, potem mała cukierenka. Dziś budynek bardziej niż swoim stanem straszy tym, co widać przez okna. Poustawiane równiutko małe stoliki, stosy dziecięcych ubrań i książek, a na werandzie wciąż sprawny trójkołowy rowerek. Wszystko porzucone jakby przed chwilą. Wśród mieszkańców od lat krążą pogłoski o dziwnych dźwiękach dochodzących z poddasza i zza stalowych drzwi prowadzących do piwnic. A może to tylko ktoś z grupy Villa Mama – małego zgrupowania performerskiego, które przyciągnięte romantyzmem miejsca organizuje tam guerilla warsztaty artystyczne?
Wielkopolski kompleks zabudowań pamięta pierwszą połowę XIX wieku. Przez prawie dwa wieki swojej historii mieścił m.in. klasztor, dom starców i poprawczak. Jednak w świadomości tubylców najbardziej zapisał się jako szpital psychiatryczny. Założony w 1838 r., działał aż do II wojny światowej, kiedy to została zapisana najbardziej mroczna karta jego dziejów. W trakcie akcji T4 naziści wymordowali ponad tysiąc pensjonariuszy, w tym dzieci. Krążącą wśród miejscowej ludności legendę o budzących się w listopadzie upiorach dość szybko podłapała prasa i do tej pory historia regularnie wraca na łamy kolorowego pisma „z gołą babą”. My polecamy jednak ciut bardziej ambitną interpretację dziejów Owińska przedstawioną w powieści „Przemytnik cudu” Jakuba Małeckiego.
To chyba najbardziej „komercyjna” miejscówka w naszym zestawieniu. Legenda o Białej Damie z Niedzicy sięga jeszcze XVIII wieku i prowadzi aż do Ameryki Południowej. To właśnie tam wybrał się właściciel włości Sebastian de Berzeviczy, którego córka Umina związała się ze słynnym indiańskim rodem Tupaca Amaru. Amarowie mieli na pieńku z hiszpańskimi kolonizatorami, więc po jakimś czasie Sebastian wraz z rodziną musieli zmykać do Polski. Zdradziecka dłoń dopadła jednak Uminę w bezpiecznych murach zamku nad Dunajcem. Do tej pory krąży ona tam pod postacią Białej Damy pilnującej rzekomego skarbu Inków. Co ciekawe, tajemnicza śmierć dopadła też jej potomka, polskiego polityka Andrzeja Benesza, który usiłował rozwikłać sekret znalezionego w zamku zwoju kipu.
Również stolica ma swoje diabelskie miejsce, które przyciąga coraz większą liczbę poszukiwaczy mocnych wrażeń. Samotnie stojący dom przy Szeligowskiej 32 na Bemowie dorobił się złej opinii w latach 80., kiedy to z ręki ojca zginęła cała mieszkająca tam rodzina. Horror rodem z Amityville w rodzimej wersji dopiero niedawno zaczął rozbudzać wyobraźnię. Okoliczni mieszkańcy uparcie twierdzą, że w budynku widać światła i sylwetki postaci. Część osób demaskuje upiory – to mieliby być bezdomni, którzy „straszą” przypadkowo lub całkiem świadomie podtrzymują legendę, żeby mieć święty spokój. Z drugiej strony ktoś wciąż opłaca firmę ochroniarską czuwającą nad posesją. Jedno i drugie nie odstrasza jednak znudzonych klubowymi atrakcjami warszawiaków, którzy coraz częściej zapuszczają się za drzwi nawiedzonego domu, dokumentując wszystko swoimi smartfonami.
Miejsce o tyle nietypowe, że trudno wskazać dokładny punkt, w którym „straszy”. Droga łącząca Mielec, Kolbuszową, Sokołów Małopolski i Leżajsk ma 76 kilometrów i od dawna uważana jest za nawiedzoną. Kierowcy snują opowieści o chodzącej poboczem dziewczynce czy uśmiechającej się do lusterka zjawie wylegującej się na tylnym siedzeniu. Tropiciele zjawisk paranormalnych wiążą zdarzenia z trzema metalowymi krzyżami stojącymi na poboczu. Legenda jest na tyle mocna, że kilku śmiałków zdecydowało się na nakręcenie amatorskiego horroru, mającego choć trochę spopularyzować region. Tajemnicy pewnie nie rozwikłają, ale brawa za pomysł i upór. Film zobaczycie już wkrótce na stronie nawiedzonaszosa.pl. Tekst: Michał Kropiński
awa sz r a w / o Moje Miast
y p u r o sk i a p r Ska a Edgara Bąk i k w ó c js ie skie m ne warszaw io b lu u li y z c
Placyk na skrzyżowaniu ul. Ogrodowej i Żelaznej
Pracuję tuż obok, okna naszego studia wychodzą na plac i znajdujące się na nim plastikowe budki zieleniaka, straganu z pieczywem i punktu dorabiania kluczy. Plastikowe skorupy w jaskrawych kolorach, dekadę temu charakterystyczne dla wielu miejsc Warszawy, teraz można znaleźć tylko w takich enklawach. Te zostały przywiezione spod Rotundy – powiedział mi to kiedyś taksówkarz, bo sam pod Rotundą takich konstrukcji nie pamiętam. A wracając do samego placu, to lubię go za jego lokalność. Mimo że znajduje się między al. Solidarności i al. Jana Pawła II, to jest to spokojne miejsce, niczym rynek małego miasteczka. Raczej nie ma tam przypadkowych osób, większość przechodniów mieszka w okolicy i tu załatwia swoje sprawunki.
placyk na skrzyżowaniu ul. Ogrodowej i Żelaznej
Home Africa Bar
To, że go lubię, wcale nie oznacza, że tam bywam. Ale warto wspomnieć to miejsce: didżej puszczający muzykę ze stacjonarnego peceta, głównie elektroniczne, przyspieszone wersje (prawdopodobnie ludowych) przebojów. Skuteczna odtrutka na blazę stołecznych imprez.
Dolinka Szwajcarska
Mikroskopijny park w nieoczywistym miejscu. W dodatku zagłębiony na kilka metrów w ziemi. Fajnie popatrzeć na fasadę budynku ambasady Rumunii. Generalnie całe otoczenie jest dosyć fantazyjne, a jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę spokój tego miejsca (cały czas jesteśmy w centrum!), to bilans jest dodatni. Dwa kroki i jesteśmy na ulicy Mokotowskiej, trzy kroki i można zejść po schodach na jedną z najpiękniejszych ulic Warszawy – Górnośląską.
Home Africa Bar
Skarpa Wiślana
Foto: Cezary Hładki
Foto: Anja Pietsch
Edgar Bąk
(www.edgarbak.info) zajmuje się szeroko pojętą komunikacją wizualną. Czuje się spadkobiercą tradycji polskiego projektowania graficznego: międzywojnia, PRL-u, uwolnionej gospodarki wczesnych lat 90. Bliskie mu jest poczucie humoru polskiej szkoły plakatu. Zawodowo skupia się przede wszystkim na projektowaniu tożsamości wizualnych. Zarówno rozległych systemów identyfikacji wizualnej, jak i plakatów czy okładek płyt. Laureat wielu nagród: Klubu Twórców Reklamy (siedem statuetek), Stowarzyszenia Twórców Grafiki Użytkowej, Chimery oraz Society of Publishing Designers w Nowym Jorku. Prace Edgara będzie można zobaczyć podczas drugiej edycji targów sztuki Art Yard Sale, które odbędą się 18-19 maja w budynku Ufficio Primo w Warszawie.
Ten naturalny uskok, na którym leży Warszawa, zapewnił wielu budynkom niesamowity widok z okien na to, co poniżej skarpy, i na samą Wisłę. A skoro już jestem przy Wiśle, to moim ulubionym miejscem jest betonowe nabrzeże przy ZHP – niezbyt piękne, ale przez to mało uczęszczane, dziko zarośnięte i kameralne.
Hall sali operacyjnej NBP
W banku podoba mi się już sama fasada (proj. Barbara Czerwińska, Mirosław Duchowski i Eugeniusz Karwatka), niedostępna niczym sejf. Ale najfajniej jest w środku: cała przestrzeń dostępna dla klientów to hall oświetlony słońcem wpadającym przez szklaną część elewacji. Oczywiście ze względu na szklarniowe warunki w środku nie mogło zabraknąć roślin: palm, rododendronów i innej egzotyki. Zdarzało mi się tam wpaść tylko po to, żeby posiedzieć i porysować w tym retro-nowoczesnym akwarium.
Dolinka Szwajcarska
miast o/
city
fot o/
chwil a
mom
Robi m Sorr y zdjęci a. y. na in Śledźcie Obsesy jn stag ram nas na I ie, kom p .com n /akti stagram ulsywnie vist_ ie. M , ajfo mag azyn iasto wid nem. Ja k zian e na wszysc y. szym i ocz ami
Foto: redakcja i przyjaciele
ent
je z n e rec
ety ż d ga / i śc o w / no Muzyka. Przewodnik Krytyki Politycznej Krytyka Polityczna 2013
KSIĄŻKA
Muzyka mniej popularna
RZECZ
Ufryzuj myszkę
Gumkę myszkę oczywiście. Z ładnymi gumkami do mazania problem polegał na tym, że szkoda było ich używać. W przypadku tych gumek problemu nie ma, bo z każdym maźnięciem stają się jeszcze piękniejsze! www.megawing.com.tw [wiech]
Magazyn „The Wire”, założony w 1982 r. pod komendą Chrissie Murraya, miał misję (taką samą zresztą, jak na naszym gruncie realizował Porcys, zanim jeszcze stało się to modne): misję oddzielania muzyki dobrej (niepopularnej) od złej (popularnej), misję rozegzaltowanych poszukiwań brzmień, o których nigdy nie słyszeliście (np. brazylijskie etno z lat 60.). Wydawnictwo Krytyki Politycznej to próba wskrzeszenia środowiska „The Wire” przez jednego z jego redaktorów, Roba Younga, który zaprosił do współpracy swoich kolegów po fachu. Rozdziały publikacji jasno wskazują na zainteresowania dziennikarzy: rock alternatywny, jazz, hip-hop i dział, bez którego nie może obyć się żaden egzaltowany biuletyn muzyczny: klasyka. Autorzy biorą na tapetę jednego wykonawcę, rzadziej zjawisko, analizują jego twórczość. Teksty są dosyć pobieżne, ale kto w Polsce pisze tak pięknie pobieżne teksty choćby o Mortonie Feldmanie? Każda strona, od tych dotyczących Sonic Youth, przez Sun Ra, po Stockhausena, to kopalnia cytatów i podręcznik dla piszących (nie tylko o muzyce). Skojarzenia z akademickimi antologiami są w pełni uzasadnione. Książka jest zbiorem tego, co najlepsze w „The Wire” nie tylko jako pismo, lecz także jako środowisko. I chociaż może się komuś nie podobać zrównywanie Stockhausena i Feli Kutiego, to i tak czyta się to świetnie. I teksty przednie, i tłumaczenie pod redakcją Jakuba Bożka wyborne. [Alek Hudzik]
Drugie oblicze („Place Beyond the Pines”) reż. Derek Cianfrance obsada: Bradley Cooper, Ryan Gosling, Eva Mendes, Ben Mendelsohn USA 2012, 140 min Monolith Films, 24 maja
FILM
W imię ojca
Fabularny debiut Dereka Cianfrance’a nigdy nie dotarł na polskie ekrany, ale w sercach filmożerców i tak zdobył specjalne miejsce. „Blue Valentine”, bo o tym filmie mowa, objawił niezwykłą zdolność reżysera do mówienia o emocjach – językiem boleśnie szczerym, ale niepozbawionym tkliwości, i obrazami, które zostawiają w umyśle niezatarty ślad. „Drugie oblicze” potwierdza talent tego twórcy. To opowieść o mężczyznach, którzy są nieodrodnymi synami swoich ojców i którzy walczą z codziennością najlepiej, jak potrafią. Jedni z ojcowskim ideałem się mierzą, inni funkcjonują w jego cieniu, pozostali – żyją w świecie całkowicie pozbawionym męskich wzorców. To, jak mamy oceniać bohaterów, nie jest jasne: ciemna strona mocy może się kryć na policyjnym posterunku, jasna – być domeną wytatuowanego rzezimieszka okradającego banki. Film firmowany jest uwielbianą przez tłumy twarzą Ryana Goslinga. Jednak jego – bardzo świadomą i wielowymiarową – kreację zdecydowanie przyćmiewa występ Bradleya Coopera. Podobno to dopiero Cianfrance pozwolił mu uwierzyć, że może grać bardziej złożone postaci. Nie tylko może, ale i powinien: na ekranie Cooper jest niczym kameleon, a jego warsztat dosłownie wciska w fotel. Świetną reżyserię i aktorstwo dopełniają poruszające zmysły, balansujące na granicy dosłowności i gatunkowego wyczucia kompozycje Mike’a Pattona i zrealizowane w onirycznej konwencji zdjęcia Seana Bobbitta. „Drugie oblicze” to ponaddwugodzinny trans, kinowy seans hipnozy. Cianfrance po raz kolejny udowadnia, że ma unikalną wrażliwość, i pokazuje, że najsmakowitsze emocje – i filmy – to te, które najtrudniej zaszufladkować. [Anna Tatarska, Stopklatka.pl]
MUZYKA
... Aktivist mix #4 by Tanka
Po miesiącu przerwy nasza seria aktivistowych podcastów wraca w wielkim stylu. Tanka to kolejny młody, utalentowany producent z Wielkiej Brytanii, który specjalnie dla naszych czytelników przygotował swój miks. Choć ledwo skończył 21 lat, to od ponad 24 miesięcy jest znany na międzynarodowej scenie muzycznej. Ma na koncie genialne remiksy dla legendy UK funky Zeda Biasa czy dla Py, lepszej wersji Jessie Ware. Jego brzmienie to mieszanka światowego booty house’u z typowo brytyjskim garage’em. Niecałe trzy tygodnie temu jeden z jego kawałków trafił na szczyt listy najgorętszych elektronicznych tracków portalu Beatport. A jak sam zapowiada, nadchodzące miesiące będą dla niego najbardziej pracowite w karierze. Korzystajcie z tego miksu, bo nie wiadomo, czy chłopak w ciągu najbliższych kilku miesięcy znajdzie czas na kolejny podcast. Aktivist mix #4 znajdziecie oczywiście na Soundcloud.com/Aktivist-magazyn
Tyler, The Creator „Wolf” Odd Future/Sony Music Polska
Phoenix Bankrupt! V2
MUZYKA
MUZYKA
I tak wszyscy zbankrutujemy
Są tacy, którzy uważają ten zespół za najwybitniejszą grupę „Indie 2.0”. Są też tacy, którzy marzą, by znaleźć się w szatni Phoenix po koncercie. Są w końcu tacy, którzy skręcają kostki, wiksując przy słynnej „Lisztomanii”. Francuzi nigdy nie przebili się do świadomości szerszej publiki, jednak nie przeszkodziło im to w zbudowaniu wizerunku zespołu w pewnym sensie kultowego. Wystarczyły pierwsze skrawki nowego materiału na YouTubie, a portale społecznościowe zapełniły się linkami opatrzonymi różnego rodzaju zaklęciami, mającymi przyśpieszyć nadejście wiosny. Choć ta była w tym roku wyjątkowo opieszała, to francuskie słońce praży w słuchawkach. Bo pomijając przytaczane do znudzenia argumenty o niebotycznym poziomie technicznym tej grupy, nie sposób po prostu nie zachwycić się wspaniałymi wakacyjnymi melodiami, jakie serwuje nam „Bankrupt!”. Może to jakiś symbol lub zabawny zbieg okoliczności, że właśnie ze słonecznego Południa nadciąga nad Europę widmo bankructwa, ale w najbliższych miesiącach hasło to będzie nam się kojarzyć zdecydowanie przyjemniej. Właśnie dostaliśmy idealny taneczny album, który będzie nam towarzyszył podczas setek (nie)zapomnianych letnich nocy. Olejcie techno i atonalne łupanki, w tym roku znowu bawimy się do prostych piosenek. A bankruci tańczą z nami. W końcu co mają do stracenia? [Michał Kropiński]
Wilczek
Fajny chłopak z tego Tylera. Młody, ładny, utalentowany w wielu dziedzinach i nie nazbyt grzeczny. Tyle że ja gustuję w płci przeciwnej, a w amerykańskim liceum nigdy nie postawiłem stopy. Całym sercem za to kocham hip-hop, bunt wciąż szepcze mi do ucha, a śmieję się zwykle z najmniej poprawnych żartów. Dlatego żal mi trochę, że trzeci krążek kalifornijskiego Kreatora (mody i trendów) tak miło przygrywa w tle budzącej się do życia wiośnie. Liczne osobowości ledwie 22-letniego rapera szarpią się w głośnikach, ciut zwichnięte bity wprawiają w ruch membrany, a przed oczami stają mi tabuny białych nastolatków wielbiących swojego idola w histerycznym szale. Punkowy sznyt „Bastarda” wyparła bowiem na „Wolfie” melodia, nad bezczelnością „Goblina” górę wzięła emocjonalność Patricka z Loiter Squadu, postawa anty-wszystko jest tu natomiast idealnym odzwierciedleniem okresu burzy i naporu. Bystrość Tylera nie onieśmieli tłumów, podobnie jak jego coraz sprawniejsze produkcje nie zrobią wrażenia na ludziach, którzy hip-hop znają raczej z podziemia niż z telewizji muzycznych. Nie ma w tym zresztą nic złego, bo lepiej błądzić, idąc przed siebie, niż stać w miejscu, a doszkalanie tłumów i dobry pop zawsze będą w cenie. Głównodowodzący Odd Future ma przy tym jeszcze sporo czasu, by szukać i znajdować. Lata temu wszedł jednak na scenę gość równie buntowniczy, zdolny i niebrzydki. Nagrał dwie świetne płyty, a potem stertę produktów przemielonych przez fonograficzną machinę, na którą tak narzekał. Nazywa się Eminem i do dziś nie może się pozbierać. [Filip Kalinowski]
KONKURS
Chcecie boks z filmami?
Odpowiedzcie na pytanie: Który film wygrał Grand Prix w konkursie Nowe Horyzonty podczas 12. edycji festiwalu? Maile ślijcie na adres konkursy@aktivist.pl. Czekamy do 15 maja.
BioShock: Infinite PC/Xbox 360/PS3 Irrational Games/2k Games/Cenega Polska
GRA
Nieskończenie dobry
Wciskam przycisk „start new game” i trafiam na środek morza w malutkiej łódce z obcą kobietą i starszym mężczyzną. Mam przy sobie pudełeczko, w którym znajduję pistolet i zdjęcie młodej dziewczyny, podpisane Elizabeth. Dopływamy do małej wysepki, na której nie ma nic poza latarnią morską. Pełen niepokoju wchodzę po schodach na sam jej szczyt, aby tam uderzyć w dzwony, które otworzą przede mną wrota do lepszego świata – latającego miasta Columbii. Utopii, która kieruje się zasadami wiary w Boga, wiary we własne miasto-państwo, wiary w wyższość białego człowieka. Celem naszego protagonisty jest odnalezienie dziewczyny ze zdjęcia i sprowadzenie jej na ziemię. Nie robi tego dla jej dobra czy z powodów politycznych, jest po prostu uzależnionym od hazardu cynikiem, który musi w jakiś sposób spłacić swoje długi. I choć komuś, kto nie interesuje się grami, powyższa historia może wydać się typowa, „Bioshock: Infinite” nie da się porównać do jakiegokolwiek innego tytułu. Całość opiera się na wątku ratowania młodej dziewczyny, ale gra oferuje nam dużo więcej. Nic nie jest w niej białe ani czarne. „Bioshock” skupia się na roztrząsaniu takich tematów społecznych, jak rasizm, kult jednostki czy szowinizm religijny, a to tylko te najbardziej uwypuklone. Oprócz przepięknej grafiki (idealnie dobrane pastelowe barwy), wielkiej radochy (oprócz steampunkowej broni do dyspozycji jest szereg zaklęć, które pozwalają np. na podpalenie przeciwnika) dostajemy historię pełną przemyśleń nad otaczającym nas światem. To komputerowy „Ulisses”, jedna z najlepszych strzelanek w historii i nikt szybko nie strąci jej z piedestału. [Kacper Peresada]
Boks filmowy 12. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
DVD
Nadrabianie horyzontów
Do Nowych Horyzontów niezasłużenie przylgnęła łatka festiwalu stawiającego na filmy, dyplomatycznie mówiąc, trudne – o irańskich pagórkach czy pieńkach dryfujących na wodzie. Właśnie wydany boks z tytułami z ostatniej edycji pozwala zweryfikować te opinie. Na początek „Holy Motors” Léosa Caraxa – według wielu najlepszy film zeszłego roku, na granicy komiksu, surrealistycznego snu i kpiny z francuskiego kina. Mocną reprezentację ma w zestawie Ameryka Łacińska. Debiutanckie „Od czwartku do niedzieli” z Chile o tym, że z rodziną nie można spędzać zbyt wiele czasu, oraz brazylijskie „Sąsiedzkie dźwięki”, też o rodzinie, tyle że rządzącej całym osiedlem jak mafia. Pierwszy nostalgiczny, z pocztówkowymi zdjęcia, drugi ostry, świetnie operujący dźwiękami otoczenia. Do tego „Post tenebras lux” z fluorescencyjnym diabłem, „Sekret” z polskimi diabłami i „Donoma” za 150 euro, z której sztuki filmowej powinni uczyć się polscy offowcy. [Mariusz Mikliński]
Yeah Yeah Yeahs „Mosquito” Universal Music Polska
MUZYKA
Kobieta o głosie jak messerschmitt
Yeah Yeah Yeahs jakimś cudem udało się nigdy nie nagrać słabego albumu. Piszemy „jakimś cudem”, bo praktycznie każdy z zespołów wywodzących się z Nowej Rockowej Rewolucji zaliczył spadek formy lub wręcz upadek (pozdrawiamy Interpol). Zawartość czwartego już albumu YYYs – ukryta pod wyjątkowo szpetną okładką – prezentuje się naprawdę intrygująco. Nowojorskie trio zapowiadało, że tym razem sięgnie do rootsowych i reggae’owych wzorców, obawialiśmy się więc, że „Mosquito” może u fanów YYYs wywołać gęsią skórkę. Na szczęście już pierwszy kontakt z nowym albumem wywołuje szeroki uśmiech. Gdyby wokal z otwierającego całość „Sacrilege” umieścić na chropowatym, punkowym podkładzie, mielibyśmy siostrę znakomitej „Date With the Night”. Ale Karen O z kolegami wymyślili sobie, że tym razem wolą chór gospel! I efekt jest naprawdę znakomity. Dalej mamy kołyszący lament w „Subway”, wzbogacony odgłosami toczącego się po torach pociągu. Pierwszy przebojowy cios to tytułowy „Mosquito” – z niepowtarzalnym, ostrym wokalem Karen, który tnie powietrze jak messerschmitt. Wspomniane reggae słyszymy w „Under the Earth”, numerze, który jest jednym ze słabszych fragmentów całości. Napięcie siada też nieco przy „Slave”, ale już chwilę później mamy przepełnione furią i przesterowanymi gitarami „Area 52”, a po nim zaskakujący „Buried Alive” z rapowym udziałem tajemniczego Dr. Octagona. Ale najlepszy fragment zostawili prawie na koniec. „Despair” to jedna z tych wyciskających łzy yeahyeahyeahsowych ballad, zbudowanych na momentalnie zapadającej w pamięć melodii. Dla niżej podpisanego numer ten stoi zaledwie stopień niżej na podium niż „Maps”. „Mosquito” prezentuje się solidniej i ciekawiej niż poprzednik, „It’s Blitz!”, mimo że nie zawiera tak oczywistych hitów jak „Zero” czy „Heads Will Roll”. Konstrukcją z kolei znacznie bliżej mu do znakomitego „Show Your Bones”. To co teraz? Może przyjazd do Polski? Dawno się z Karen nie widzieliśmy... [Mateusz Adamski]
Batman. Oblicza śmierci Tony S. Daniel Egmont 2013
KOMIKS
50 twarzy Batmana
„Batman: Oblicza śmierci” to próba odświeżenia postaci. Pod koniec 2011 r. oryginalny amerykański wydawca postanowił przeobrazić swoich bohaterów i całe serie wydawnicze. Wszystkie tytuły, w tym dwa sztandarowe „Action Comics” i „Detective Comics”, których numeracja nie była przerywana od lat 30., kiedy debiutowali w nich odpowiednio Superman i Batman, dostały numer jeden na okładce, żeby symbolicznie zacząć od nowa. Inicjatywę nazwano „The New 52” (bo właśnie tyle jest serii o superbohaterach). Ten w gruncie rzeczy marketingowy chwyt pozwolił uporządkować całe uniwersum. W przypadku Batmana oznacza to koniec zamieszania z tym, czy wysłać na emeryturę Bruce’a Wayne’a, a za Nietoperza przebrać kogoś innego. Twórcą komiksu „Batman: Oblicza śmierci” jest Tony S. Daniel. Autor postawił na mocne otwarcie i stworzył bardzo brutalny horror. Wiele jest scen makabrycznych, a okrucieństwo bywa wręcz przytłaczające. Batman znów ściga Jokera, ale w Gotham City pojawia się zwyrodniały seryjny morderca, który poluje także na Nietoperza. Akcja toczy się szybko, a dzięki bardzo dynamicznym rysunkom dodatkowo przyspiesza. Fabuła początkowo wciąga, ale w pewnym momencie na skutek nagromadzenia okrucieństwa emocje siadają. Samo zakończenie sugeruje zaś, że Batmanowi być może przybył nowy superwróg. W komiksie znajdziecie także historię „Rosyjska ruletka”, w której za część rysunków odpowiadał Polak, Szymon Kudrański. Powraca w niej dawny wróg Batmana, Pingwin, fabuła niczym jednak nie porywa, a komiks to po prostu fajnie narysowany klasyczny średniak. Warto za to zapamiętać nazwisko Kudrańskiego, bo będzie o nim coraz głośniej. [Łukasz Chmielewski]
Jutro przypłynie królowa Maciej Wasielewski Wydawnictwo Czarne
KSIĄŻKA
Witajcie w piekle
Mogłoby się wydawać, że jeżeli istnieje raj na ziemi, to tylko tam. Pitcairn to wulkaniczna wysepka na środku Pacyfiku o powierzchni niecałych pięciu kilometrów kwadratowych. Do najbliższego lądu płynie się stamtąd dwie doby. To właśnie na Pitcairn pod koniec XVI wieku dotarli buntownicy ze statku Bounty, a ich potomkowie, w sumie 48 osób, żyją tam do dzisiaj. Na wyspie szumią palmy, świeci słońce, pachną mandarynki – czego więcej potrzeba do szczęścia? Ten rajski obraz wyspy runął w 2004 r., kiedy siedmiu mężczyzn zostało oskarżonych o gwałty na nieletnich dziewczynkach, a sześcioro z nich skazanych. Na wyspie nie było sądu, więc urzędnicy musieli przyjechać z Nowej Zelandii. Na wyspie nie było więzienia, więc skazani musieli wybudować je własnymi rękami. Siedem lat po tej tragedii na Pitcairn dotarł polski reporter Maciej Wasielewski, podając się za badacza sag żeglarskich. Spędził tam tylko dziesięć dni, ale napisał książkę, której nie da się zapomnieć. Na kolejnych stronach rajskie palmy i mandarynkowe gaje padają jak teatralne dekoracje. „Dziewczęta chowały się po puszczy, po norach, na drzewach, bo w domu też nie były bezpieczne”, „Ojciec poradził matce – zatkaj uszy watą”, „Zarabiam 200 dolarów, bilet na statek kosztuje pięć tysięcy” – takie zdania powoli oblepiają czytelnika niby pajęczyna, wciągając w świat przerażających zależności między mieszkańcami. Pitcairn to miejsce, w którym nie rządzi demokratycznie wybrany rząd, lecz najsilniejsi mężczyźni; w którym nikt nie odważy się przeciwstawić większości, bo najbliższa osoba, która mogłaby stanąć po jego stronie, mieszka w odległości dwóch tysiący kilometrów. To świat, w którym gwałciciel i ojciec ofiary muszą razem wypłynąć na połów, bo inaczej nie będzie co jeść. Świat, od którego nie da się uciec, nawet kiedy się stamtąd wyjedzie. Tylko czy to możliwe, żeby istniało miejsce aż tak złe? [Urszula Jabłońska]
Ghostface Killah & Adrian Younge „Twelve Reasons to Die” Soul Temple
MUZYKA
Z duszą na ramieniu
To naprawdę niezwykły rok dla hip-hopu. 20. rocznica ukazania się „Enter Wu-Tang” ma być celebrowana ogólnoświatową trasą i wydaniem nowej, pierwszej od sześciu lat płyty grupy. To jednak na razie wyłącznie zapowiedzi, warto więc spojrzeć na to, co już mamy. Ghostface Killah, najprawdopodobniej najzdolniejszy członek Wu-Tang Clanu, sprezentował nam właśnie nowy album. Nagrany we współpracy z producentem Adrianem Youngiem „Twelve Reasons to Die” charakteryzuje się iście filmową narracją, którą uwypuklają klimatyczne, zagrane na żywych instrumentach podkłady czerpiące sporo z klasycznego soulu i ścieżek dźwiękowych do starych filmów akcji, ale przywodzące też na myśl dokonania The Roots. Nadają one płycie ciekawy flow, ale nie do końca zgrywają się z Ghostface’em, któremu brakuje awanturniczej brawury, znanej z jego wcześniejszych nagrań. Nie jest to jednak objaw artystycznej demencji, ale cecha tego melancholijnego wydawnictwa – jeśli więc liczycie na typowe dla Wu-Tangu wstawki z filmów kung-fu, to tu ich nie znajdziecie. Nie zrozumcie nas źle, „Twelve...” to bardzo porządny krążek, zasługujący na dorysowaną cienkopisem połówkę na czwartej kratce powyższej oceny, ale brakuje mu pazura, którym Wu-Tang zaraził nas przed laty liryczną wścieklizną. Czekamy, co będzie dalej. [Cyryl Rozwadowski]
RZECZ
Betonowy minimal
Struktu to biżuteria. Z betonu i srebra. Chropowata, miejska, minimalistyczna. Robione ręcznie kolczyki i spinki do mankietów, zapakowane w piękne pudełeczka, czekają na was w internetowym showroomie (www.shwrm.pl), na stronie projektantów (www.struktu.com ) albo u nas! Chcecie wygrać Struktu? Napiszcie do nas na adres konkursy@aktivist.pl. Kto pierwszy, ten lepszy!
Wszyscy fani Wu-Tang Clanu wiedzą, że panowie uwielbiają stare filmy kung-fu i komiksy. Zwłaszcza Ghostface – jednym z muzycznych alter ego rapera jest Tony Starks, nawiązujący do marvelowskiego Iron Mana. Teraz Ghost postanowił pójść o krok dalej i wydać własny komiks: jego pierwszy numer zatytułowany jest tak samo jak płyta. Filar Wu-Tangu razem z Adrianem Youngiem opracował koncept, który następnie powierzył sztabowi scenarzystów i czterem ilustratorom (dlatego wydawnictwo ma kilka okładek), z których każdy zajął się jednym wątkiem. Mafijne intrygi, kopanie po głowach i hektolitry krwi to tylko dodatek do świetnej fabuły. Komiks ukaże się niezależnie od płyty pod koniec maja i od tej pory będzie wydawany regularnie.
CocoRosie „Tales of a Grass Widow” City Slang
Chelsea Light Moving „Chelsea Light Moving” Matador Records
MUZYKA
MUZYKA
Czczę Sonic Youth i uwielbiam solowego Thurstona Moore’a, więc zawód, jaki sprawiło mi na Off Festivalu Chelsea Light Moving, był szczególnie bolesny – moim zdaniem brzmieli jak słaba kopia SY. Na szczęście te same kawałki, które usłyszeliśmy w Katowicach, na płycie wypadają znacznie lepiej i stanowią naturalną kontynuację poprzednich albumów Moore’a. Po akustycznych balladach papa Thurston wraca do punkowych korzeni oraz awangardowej szkoły Glenna Branki, zatem miłośnicy sonicowego jazgotu mogą skakać z radości. Piosenki z tego krążka to połączenie surowych, wręcz kanciastych melodii ze zdrową dawką hałasu – zatem eksmąż Kim Gordon wciąż jedzie na patentach, których używa od dziesięcioleci. Same teksty nawiązują w dużej mierze do ruchu kontrkulturowego oraz Nowego Jorku – i znów wszystko po staremu. Ale kto tego Thurstonowi zabroni, jeśli efektem tego jest tak przyjemnie bezpretensjonalne gitarowe granie? Z pewnością nie ja. [Krzysztof Kowalczyk]
Tworzące CocoRosie siostry Sierra i Bianca Casady dekadę temu były w awangardzie nowej freakowej, okołofolkowej muzyki. Za pomocą melodyjek rodem z pozytywki, kilku ogniskowych akordów oraz niewymyślnych fortepianowych pasaży, jakichś przeszkadzajek, zabawek czy garści dźwięków nieokreślonego pochodzenia kreowały zaczarowane krainy. Niestety, na „Tales of a Grass Widow” to, co stanowiło o wyjątkowości grupy, gdzieś się ulotniło – zarówno proste, użyte z dużą fantazją środki, jak i orzeźwiająca lekkość i podlany surrealizmem klimat. Mniej tu bezpretensjonalnej, zgoła dziecięcej wrażliwości, znanej z wczesnych płyt, więcej za to aspiracji „poważkowych” (pamiętajmy, że Sierra jest dyplomowaną śpiewaczką operową) czy eksperymentów z elektroniką. Niby nie brak na albumie frapujących pomysłów, ale całość wydaje się przekombinowana, momentami irytująco manieryczna i w sumie dość nudna. Nie pomaga gościnny występ blisko zaprzyjaźnionego z dziewczynami androgynicznego dandysa – niezmiennie zbolałego i niemiłosiernie egzaltowanego Antony’ego Hegarty’ego. [Łukasz Iwasiński]
Przyjemna rutyna
Manieryzm
Dla Ellen („For Ellen”) reż. So Yong Kim obsada: Paul Dano, Jon Heder, Margarita Levieva USA 2012, 94 min Aurora Films, 17 maja
FILM
Egzystencjalizm na bezdrożach
Jako gwiazdka rocka zdążył już zgasnąć, jako człowiek podupaść, jako ojciec przybywa do rodziny spóźniony o pół dekady. Albo i lepiej. Nikt go tu nie chce, trzeba załatwić sprawy prawne. To emoochłap Paul Dano, reprezentowany w przegranej walce z byłą żoną przez maminsynka Jona Hedera. Dwóch 30-letnich gości, których trudno nazwać facetami (dla przypomnienia: wątły duchowny z „Aż poleje się krew” plus Napoleon Wybuchowiec). W tle bar z szafą grającą Whitesnake, kręgielnia, wiejskie epicentrum handlowe, motel przy zaśnieżonej drodze na jakąś amerykańską Ostrołękę. Tak, „Dla Ellen” to nieśpieszne i nieśmieszne offbeatowe dzieło spod znaku Sundance (gdzie żadnej nagrody nie zdobyło). Choć wyszło spod ręki znanej z Warszawskiego Festiwalu Filmowego So Yong Kim („Góra bez drzew”), nie jest natchnione metafizyką koreańskiego kina. Tytuł można na siłę wytłumaczyć. Ellen to imię dziecka. Dziewczynka zagra dla ojca parę nutek „Dla Elizy”. „Dla Ellen” jest również miniaturą filmową, z tym że artystycznie rozciągniętą do obowiązkowych 90 minut. Tak jak znikąd przyjechał, tak chłopak wyruszy donikąd, by błądzić po egzystencjalnych bezdrożach. Ucieknie przed rzeczywistością w sposób typowy dla zmęczonych bohaterów, którzy nie odchodzą zwycięsko w kierunku zachodzącego słońca. Jego przyszłość znamy: to będzie Jeff Bridges z „Szalonego serca”. Jeśli zmyje lakier z paznokci. I jeśli mu trochę szczecina na brodzie zgęstnieje. [Łukasz Figielski]
The Knife „Shaking the Habitual” Universal Music Polska
Kurt Vile „Wakin On a Pretty Daze”
MUZYKA
MUZYKA
Następczyni „Silent Shout” była chyba jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt ostatnich lat. Szwedzkie duo zafundowało nam siedem lat przerwy, a to w muzyce elektronicznej cała epoka. Czy „Shaking the Habitual” spełnia oczekiwania? „Ktokolwiek dotrwał do końca, jest nawet głupszy niż ja” – powiedział kiedyś Lou Reed o „Metal Machine Music”, swoim dźwiękowym eksperymencie i prowokacji zarazem. Podobne odczucie miałem, słuchając najnowszego krążka The Knife. Utwór „Fracking Fluid Injection” to właściwie niesłuchalna zbitka dźwięków i odgłosów. Trudno też stwierdzić, co stało za 20-minutowym „Old Dreams Waiting to Be Realized” z niekończącą się ambientową partią w środku. Czy naprawdę musieli upychać na albumie prawie 100 minut muzyki? (Na szczęście na rynku dostępna jest wersja płyty bez tego utworu.) Na przeciwnym biegunie są zaś trwające niecałą minutę miniaturki „Crake” i „Oryx” – męczące ucho i drażniące kakofonią zgrzyty. Brutalny dla zmysłów, ale w jakiś sposób wciągający jest za to utrzymany w stylistyce techno „Networking”. Wyróżniają się również świetny „Raging Lung” i słodki „A Cherry on Top”. Dziwna to płyta. Pełna kontrastów, przekombinowana, momentami wręcz przerażająca! Ale w jakiś sposób intrygująca. Hardcorowi fani krzykną zapewne „arcydzieło”, a ci oczekujący nowego „Heartbeats” (albo chociaż czegoś podobnego do solowego albumu Fever Ray) zniechęcą się po pierwszym przesłuchaniu. Może więc The Knife osiągnęli właśnie taki efekt, jaki chcieli? [Mateusz Adamski]
Dokąd biegnie Kurt Vile? I czy biegnie, czy raczej człapie? A może jedzie na tylnym siedzeniu samochodu, pędzącego przez pustynie amerykańskiego Południa i totalnie zbuchany wymyśla zaskakująco jak na ten stan błyskotliwe antyafirmacje życia? Tak czy inaczej, długowłosy ulubieniec niezalowych mediów porzucił surowy styl, którym charakteryzowała się płyta „Smoke Ring for My Halo”. Czyżby pozazdrościł swojemu koledze Adamowi Granducielowi z formacji The War on Drugs, którą wspólnie z nim zakładał dziesięć lat temu? Podobieństwa między obydwoma panami nie kończą się jedynie na manierze wokalnej, podsłuchanej u Boba Dylana. Granduciel, którego album „Slave Ambient” odniósł spory sukces na scenie niezależnej zarówno w Stanach, jak i w UK, chociaż też czerpie z bluesa, wyraźnie zmiękcza te wpływy zawiesistą elektroniką. „Slave Ambient” płynie cudownie psychodelicznymi pętlami rozlanych gitar, ciągnąc w nieskończoność kompozycje przepełnione stukotem kół wielkich towarowych składów, które suną pod rozgwieżdżonym amerykańskim niebem. Prawie tak samo jak nowa produkcja Vile’a. Pięcio- i dziewięciominutowe utwory może nie mają takiego chilu – więcej tu szybkości, nerwu, czuć narkotyczną natarczywość powracających motywów. Ale z drugiej strony muzyk nie porzucił do końca surowości znanej z poprzednich płyt. W efekcie Vile zyska pewnie nowych słuchaczy, ale nie straci starych. Bo forma wciąż znakomita. [Rafał Rejowski]
Przerost formy na treścią
W kierunku zachodzącego słońca
U niej w domu („Dans la maison”) reż. François Ozon obsada: Fabrice Luchini, Ernst Umhauer, Emmanuelle Seigner, Kristin Scott Thomas Francja 2012, 105 min Kino Świat, 24 maja
FILM
U nich w głowie
Jean i Germain popołudniami zajmują się tym, co inteligenckie małżeństwa z długim stażem lubią najbardziej – pogardzają. On zżyma się na głupotę szkolnej hałastry, którą katuje literaturą, ona musi zdecydować, co bardziej przypadnie do gustu niezbyt lotnym właścicielkom jej galerii sztuki – dmuchane sekslalki z twarzami dyktatorów czy minimalistyczne fotografie. Tę stabilną monotonię burzy Claude – bystry uczeń w swoich wypracowaniach drwi z wzorowej rodziny kolegi z klasy. Domek na przedmieściach, reprodukcje klasyków na ścianach, wspólne mecze z ojcem i matka śniąca o generalnym remoncie. Germain postanawia wziąć chłopaka pod swoje skrzydła, by jego talent literacki sprowadzić na właściwe tory. „U niej w domu” nie ma nic wspólnego z lekcjami wychowawczymi spod znaku „Stowarzyszenia umarłych poetów” – mentora dręczą tu niespełnione ambicje, a podopieczny okazuje się manipulantem, który zręcznie pociąga za wszystkie sznurki. François Ozon od początku swojej kariery lubił znęcać się nad mieszczuchami (w jednej z etiud uśmiercił nawet swoich rodziców), ale jego przywiązanie do psychologicznego detalu czy wyczucie gatunkowej konwencji nie zawsze szły w parze ze zwartą, przekonującą fabułą. Tym razem pomógł mu literacki pierwowzór – hiszpańska sztuka teatralna Juana Mayorgi, dzięki której „U niej w domu” to jeden z jego większych sukcesów. Korzystając z formuły filmu w filmie, reżyser odtwarza kolejne wersje wizyt we francuskim domu, w których odbijają się literackie wskazówki nauczyciela i podrzucane przez niego lektury. Na początku na pierwszy plan wysuwa się ostrze satyry, później portret kartkującej magazyny wnętrzarskie sieroty po „Pani Bovary”, jest też ukłon w stronę wiernej publiki Ozona – męskie łydki. Nad całością zaś czuwa sprawny reżyser, który mnożąc warianty wydarzeń, dopiero pod koniec trochę gubi się w zacieraniu granicy między fikcją a rzeczywistością. Jednocześnie wraz z biegiem fabuły jest coraz mniej szyderczy – w wieku średnim zaczął chyba doceniać zalety rozpalonego kominka. [Mariusz Mikliński]
Niektórym filmowcom nie wystarczy jeden film w filmie. Taśma droga, czas cenny, a oni mają tyle pomysłów, lepiej więc w jednym filmie zmieścić dwa filmy, albo trzy. I najlepiej, by mówiły o filmowcu albo całym środowisku filmowym, albo o trudnościach przy kręceniu pierwszego filmu, lub drugiego. „Tristram Shandy”, reż. Michael Winterbottom Połowiczna ekranizacja niefilmowej, dygresyjnej powieści Lawrence’a Sterne’a. Podczas zdjęć nie wszystko idzie zgodnie z planem – aktor Steve Coogan, którego gra Steve Coogan, kłóci się z aktorem Robem Brydonem, którego gra Rob Brydon, o to, czyja rola jest ważniejsza. Na plan spóźnia się Gillian Anderson. Tak, gra ją Dana Scully. „Siedmiu psychopatów”, reż. Martin McDonagh Kolejny sfrustrowany scenarzysta – Martie ma sam tytuł i próbuje do niego dorobić historyjkę. Lepszy samuraj mściciel czy wariat z króliczkiem? Oporną wyobraźnię napędza rzeczywistość – szajka porywaczy psów, która podpada lokalnemu mafiosowi. „Kapryśna chmura”, reż. Tsai Ming-Liang Znój pracy na planie amatorskiego filmu porno na dusznym Tajwanie. Twórcom nie kończą się sprośne pomysły – jak nie scena z arbuzem, to z butelką. Znudzeni aktorzy marzą o lepszym życiu – karierze w musicalach, piosenkach o miłości i szeleszczących kostiumach. „Adaptacja”, reż. Spike Jonze Znany scenarzysta Charlie Kaufman (alter ego prawdziwego scenarzysty filmu) nie ma weny i całymi dniami ślęczy nad filmową adaptacją książki „Złodziej orchidei”. Pomaga mu brat Donald, autor sensacyjnych scenariuszy, a jego ingerencje, które mają podnieść atrakcyjność tekstu, widz śledzi na ekranie. Charlie i Donald Kaufmanowie dostali za „Adaptację” nominację do Oscara, choć ten drugi nawet nie istnieje. [Mariusz Mikliński]
konkurs
Prawdziwa historia króla skandali („The Look of Love”) reż. Michael Winterbottom obsada: Steve Coogan, Imogen Poots, Anna Friel USA/Wielka Brytania 2013, 101 min ITI Cinema, 31 maja
FILM
Niedaleko pada jabłko...
wygraj karnety na festiwal dour!
W „Prawdziwej historii króla skandali” Michael Winterbottom portretuje Paula Raymonda (świetny Steve Coogan), magnata pornobiznesu, który przez lata gościł w zestawieniu najbogatszych ludzi Wielkiej Brytanii. Mimo chwytliwego tematu reżyser – i za to mu chwała – nie próbuje oprzeć filmu na sensacyjności tej historii. To, co interesuje go najbardziej, to obsesje Raymonda. Mogłoby się wydawać, że tą największą są atrakcyjne kobiety, ale Winterbottom patrzy głębiej i wydobywa na powierzchnię skrywaną bolączkę: brak następcy. Tytułowy król skandalu, chociaż spłodził syna, nie widzi w nim godnego dziedzica, zaś potomkowi z nieprawego łoża nawet nie da szansy zaprezentować swoich możliwości. Ostatnia nadzieja leży więc w córce, urodziwej i upartej Debbie (Imogen Poots). Reżyser interesująco wygrywa kontrasty pomiędzy bohaterami. Dziewczyna w niczym nie przypomina przecież hołubionych przez tatusia pań: ma niewielki biust, krótkie nogi i typową figurę. Pod względem psychiki też nie jest lepiej: w odróżnieniu od ojca Debbie nie umie przezwyciężyć uzależnienia od narkotyków, a mężczyźni, których wybiera na partnerów, swoją aparycją nie wzbudziliby zainteresowania żadnej z towarzyszek Raymonda seniora. Mimo tych rażących różnic Raymondowie próbują porozumieć się ponad podziałami. Ich docieranie się pozwala Winterbottomowi zajrzeć za kulisy pornobiznesu i przypomnieć kilka starych życiowych prawd. O ile w pierwszej kwestii reżyser znajduje pretekst do przejścia na komediowy ton, o tyle w drugiej nie ma nic nowego do powiedzenia. Aż trudno uwierzyć, że twórca „Drogi do Guantanamo” i „Genui” sprowadza konkluzje do banałów w rodzaju „pieniądze szczęścia nie dają” czy „na szczycie jest się zawsze samotnym”. Na szczęście to nie one brzęczą w głowie po projekcji, lecz piosenka „The Look of Love”, szlagier Dusty Springfield z pierwszego „Bonda”, wspaniale wykonany w filmie przez Imogen Poots. Winterbottom zawsze miał ucho do piosenek. Dobrze, że niektóre rzeczy się nie zmieniają. [Artur Zaborski, Stopklatka.pl]
Jeśli Open’er, Off i Tauron wam nie wystarczą albo po prostu chcecie się przekonać, jak to robią gdzie indziej, mamy dla was pięć podwójnych zaproszeń na belgijski festiwal DOUR! W małej walońskiej wiosce Dour w drugiej połowie lipca od 25 lat odbywa się jeden z ciekawszych festiwali muzycznych. W zeszłym roku, wśród 130 tys. uczestników, byliśmy na nim także my. Łatwo nie było, bo Dour – oprócz świetnej muzyki – słynie także z błota, ale z całą pewnością było warto wziąć udział w tej imprezie! Tak jak w roku ubiegłym, i tym razem mamy dla was karnety! Podwójne i darmowe, oczywiście. Ale żeby nie było za łatwo, napiszcie nam, dlaczego to właśnie wy powinniście je dostać. Pięć podwójnych karnetów na festiwal czeka na pięć osób, które przyślą nam na adres konkursy@aktivist.pl najciekawsze uzasadnienie. Czekamy do 20 maja! Podczas tegorocznej edycji Doura wystąpią Wu-Tang Clan, Devendra Banhart, Flying Lotus, SMD Live, The Smashing Pumpkins, Yeah Yeah Yeahs, Mykki Blanco, Lee Scratch Perry, Darwin Deez i wielu, wielu, wieeeelu innych.
18-21.07
Dour, Belgia www.dourfestival.be
Daughter „If You Leave” 4AD
James Blake „Overgrown” Universal Music Polska
MUZYKA
MUZYKA
Blake’owi udała się nie lada sztuka. Nagrał album jeszcze bardziej intensywny niż debiut. A do tego słucha się go – przynajmniej niżej podpisanemu – po prostu przyjemniej. Przede wszystkim mniej tu pauz, które momentami potrafiły znudzić, nawet jeśli artysta operował nimi niezwykle sprawnie. Głos Jamesa jest teraz jeszcze bardziej aksamitny, a same kompozycje skręcają coraz bardziej w stronę soulu. Być może to zasługa współproducenta, legendarnego Briana Eno, ale brzmienie okazuje się dużo cieplejsze i bardziej przyjazne. Swoje producenckie palce macza tu też raper RZA, dodatkowo ubarwiając gościnną nawijką utrzymany w hiphopowej stylistyce numer „Take a Fall for Me”. W przypadku tego albumu słowo klucz to eklektyzm. Znakomicie wypada zarówno utrzymany w duchu gospel „DLM”, jak i żywy, podbity house’owymi rytmami „Voyeur”. Całość zamyka niezwykle osobisty i oszczędnie zaaranżowany „Our Love Comes Back”. Wprawdzie James Blake na brak popularności na pewno nie może narzekać, ale pewne jest, że „Overgrown” wyniesie go na zupełnie inny poziom. [Mateusz Adamski]
Daughter są skazani na sukces, także u nas. Tak sobie myślałem, słuchając dwóch EP-ek grupy, wydanych w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Narobiły mi one apetytu przed pełnoprawnym debiutem „If You Leave”. Muzyka londyńskiego tria zawdzięcza eteryczność Bat for Lashes, kompozycyjną zwiewność Reginie Spektor, dramatyzm zaś – rudej czarownicy, Florence Welch. By trafić w dziesiątkę, a przynajmniej w serce każdego wrażliwca, dorzućmy do tego chłód wschodniolondyńskich, neogotyckich produkcji, a wszystko zwieńczmy najważniejszym bodaj skojarzeniem, jeśli nie wprost inspiracją – amerykańskim Beach House. Na „If You Leave” Daughter brakuje jednak przebojowości (jeśli takiego kryterium można w ogóle użyć wobec posępnych bądź co bądź kawałków duetu z Baltimore), by z tym sukcesem poszło im tak łatwo. „If You Leave” świadczy o tym, że Daughter woli raczej ocalić swój introwertyzm i pozostać bohaterem cichych, samotnych wieczorów w sypialni. [Rafał Rejowski]
Awans do ekstraklasy
Majowe szarugi
RZECZ
Składak do potęgi
Słowo składak w kontekście roweru nabiera nowego znaczenia. Holenderski rzeźbiarz-designer Jurgen Kuipers zaprojektował rower w częściach – drewniany cruiser to model do samodzielnego składania. DIY na metapoziomie! www.053ontwerp.nl [wiech]
Atom™ „HD” Raster-Noton
MUZYKA
Każde pokolenie...
Głosy pokoleń podnoszą się zwykle na moment i nikną w medialnym szumie wraz z nadejściem kolejnej generacji. Przy wsparciu nowych narzędzi szturmem wdzierają się na salony, by dać pożywkę socjologom kultury. Najlepiej słyszalne są te, które wydają z siebie wkraczający w dorosłość nastolatkowie, i te, którym PR robią prężne agencje reklamowe. 45-letni Uwe Schmidt, znany lepiej jako Atom™, Atom Heart czy Señor Coconut – zgodnie ze ślepą pogonią za aktualnością – opowiedzieć nam może co najwyżej o życiu dobrze sytuowanych Europejczyków w wieku średnim. Zamiast komentować realia przeszklonych biurowców i mieszczańskich domostw, niemiecki eksperymentator syntetyzuje współczesny obieg informacji, technologii i sztuki. Bo gdy (pop)kulturalne dot.com kids poprzedzają kratkami kolejne ironiczne komentarze, memy i zdjęcia, coraz bardziej potrzebny staje się ktoś z głową na karku i szeroko otwartymi oczami i uszami. Enta płyta w dorobku kompozytora i producenta o duszy stańczyka zrealizowana została w full HD. Dbałość o brzmienie, do której od lat przyzwyczaja słuchaczy wytwórnia Raster-Noton, w tym wypadku nie ma nic wspólnego ze studyjnym onanizmem. Każdy wycyzelowany dźwięk służy za budulec na poły zabawnej, na poły melancholijnej, ale w pełni porywającej opowieści o kulturowym tu i teraz. Rozgrywające się w syntezatorowym bezczasie „popowe” piosenki bez litości uderzają w pustkę współczesnej muzyki i mediów. Wielbią tony, częstotliwości i prąd – one od lat pozostają niezmienne. Podobnie jak wiecznie aktualne słowa coverowanego przez Atoma hymnu The Who: „Ludzie próbują nas poniżać tylko dlatego, że widzą nas wkoło, to, co oni robią, wygląda odrażająco”. I tylko szczęście w tym, że Uwe nie umarł młodo. [Filip Kalinowski]
Injustice: Gods Among Us Xbox 360/PS3 Cenega Polska
GRA
W ryj go
Zacznę tę recenzję od tego, że grając Batmanem, skopałem dupsko Supermanowi. Tak po prostu. Rzuciłem w niego samochodem i poprawiłem, przejeżdżając go Batmobilem. Nic wielkiego. Chętnie skopię dupę Supermanowi jeszcze kilka razy. Tylko kim? Może Lex Luthor? Doomsday? Bane? Mam do wyboru 23 postaci, aby pobić człowieka ze stali. 12 dobrych charakterów i tyle samo złych. Choć nigdy nie byłem fanem bijatyk (głównie ze względu na mój całkowity brak skillsów), to „Injustice” wciągnęło mnie całkowicie. Po pierwsze, tryb historii jest ciekawy (a to zwykle najsłabszy punkt tego typu gier), ta z „Gods Amongs Us” to wręcz gotowy materiał na hitowy film. Zaczyna się, gdy Joker próbuje zdetonować bombę atomową w samym środku Gotham City, ale zanim naciśnie guzik zapłonu, trafi do równoległej rzeczywistości – razem z Człowiekiem Nietoperzem, Aquamanem, Wonder Woman i Green Arrowem. Równoległy świat okazuje się szokująco inny od tego, który znają nasi bohaterowie. Nie wgłębiając się w szczegóły, żeby nie spoilerować: Superman jest totalitarnym władcą, któremu służą inni superbohaterowie, a ci źli okazują się dobrzy. Możesz więc być dobrym Jokerem, złym Batmanem itd., itp. A wszystko to tworzy ciekawą opowieść, która do końca trzyma w napięciu. Po przejściu całości zawsze zostaje granie z kolegą lub z kimś przez internet, co w moim przypadku ze względu na wspomniany brak umiejętności było bolesne. Na szczęście moja luba ma ich jeszcze mniej, a mimo to lubi takie gry. Więc ponownie skopałem dupsko Supermanowi. [Kacper Peresada]
„Muzyka ” a n s e z c o w No V T . L B R e i n e na ant
28 pokoi hotelowych („28 Hotel Rooms”) reż. Matt Ross obsada: Marin Ireland, Chris Messina USA 2012, 82 min Bestfilm, 17 maja
FILM
Seksczkawka „Muzyka Nowoczesna” to program, który pojawi się już niebawem na antenie RBL.TV. O audycji opowiadają jej twórcy: Pezet i Rafał Grobel. Panowie, o czym będzie program? Pezet: O muzyce nowoczesnej, którą będziemy starali się podać w pigułce, niekoniecznie nadążając za tym, co się dzieje w necie. Będziemy mówić, czym się jaramy i co jest naszym zdaniem w muzyce aktualne. Rafał Grobel: Założenie jest takie: w dzisiejszych czasach jest tak dużo muzyki, taka podaż treści, przytłaczająca każdego, kto stara się znaleźć coś w internecie, że ktoś musi stać na straży jakości. Będziemy dokładali wszelkich starań, aby „kontent” naszego programu był dla odbiorcy jak najbardziej atrakcyjny.
Są siebie warci: on śmieje się z własnych żartów i nosi medalik na rzemyku, ona albo mówi o fuzjach, albo wybucha płaczem. Co jakiś czas widują się w hotelu, choć w realu mają innych partnerów. Zaczyna się od seksu i szczeniackich pogoni po korytarzach, kończy na wyznaniach miłości („Nie pisz do mnie więcej”, „Dlaczego nie napisałeś?”) i rozterkach na temat anatomii („Kto ma lepszego penisa?”) i genetyki („Szkoda, że to nie twoje dziecko”). Romansowi przygrywa muzyczka w windach. Jednym słowem – pasmo udręk przedstawicieli Pierwszego Świata. Ich utarczki rodem z podręcznika promiskuityzmu ukazane są w serii scen opartych na częstych zbliżeniach twarzy i ciał – trzeba przyznać, że operator dobrze opanował sztukę kreowania atmosfery raz zmysłowej (mleczne światło, pośladek i komplet pościelowy), raz ponurej (odbicia smutnych buzi w szybach, w tle migoce obojętne miasto). Punktem wyjścia dla debiutującego Matta Rossa był pomysł inscenizacyjny – ograniczyć akcję jedynie do pokoi hotelowych, w których spotyka się para kochanków, by w aseptycznych wnętrzach prześwietlić służbowy seks dzisiejszych yuppies. Ale nawet jeśli twórca na szczęście nie dochodzi do wniosku, że delegacja to źródło cierpień, to i tak forsuje oczywistości, a samej dramaturgii brakuje świeżego powietrza. W zamierzeniach miał to być więc Woody Allen (ten poważny) na miarę Sundance, wyszła niestety psychosztampa na 28 prześcieradeł. Doceniam jednak reżysera za to, że w przeciwieństwie do większości amerykańskich niezależnych nie przymila się, obdzielając postaci arsenałem uroczych neuroz. Jego bohaterowie – oczywiście pozbawieni imion – są jak hotele, w których się bunkrują. Nie do zapamiętania. [Mariusz Mikliński]
Zajmujecie się na co dzień nieco innymi działaniami. Jak będzie wyglądać interakcja między wami? P: Tego jeszcze nie wiemy, ale mamy podobne zajawki muzyczne, choć nasze gusta oczywiście też się różnią. Rafał jest nastawiony bardziej na elektronikę, ja bardziej na muzykę, w której się rapuje, ale to się gdzieś po drodze łączy, więc szykują się ciekawe dyskusje. RG: Dzisiejsza muzyka polega na łączeniu gatunków i stylistyk, na wszelkiego rodzaju fuzjach, często bardzo zaskakujących i nieoczywistych. Połączenie naszych ról i charakterów też przyniesie, mamy nadzieję, ciekawy, nowy efekt. A co zobaczymy w pierwszym odcinku programu? P: Na początek luźno podejdziemy do takiego gatunku jak trap. Skąd się wziął, o co w nim chodzi i jak go odkrywaliśmy w naszym życiu wcześniej. RG: Dosyć intensywnie prześledziliśmy, jak rozwijał się hip-hop na południu Stanów Zjednoczonych od początku lat 90., a później przenieśliśmy się do Europy, gdzie większość amerykańskich zajawek muzycznych ma swoją kontynuację. Efekty tego śledztwa przedstawimy w pierwszym odcinku. Rozmawiał: Marcin Bąkiewicz PREMIERA „MUZYKI NOWOCZESNEJ” w RBL.TV, w każdy poniedziałek o 22:00 POWTÓRKI w każdy piątek o 14:00 i w niedzielę o 18:00 RBL.TV możesz oglądać m.in. w: nc+ (kanał 144), Cyfrowy Polsat (wyszukiwanie ręczne), UPC (kanał 771), Toya (kanał 731), Multimedia (kanał 563), Vectra (kanał 611), SGT (kanał 308), Promax (kanał 308), Elsat (kanał 43)
Lubomyr Melnyk to kanadyjski kompozytor ukraińskiego pochodzenia, uznawany za pioniera continuous music – techniki gry na pianinie, w której dźwięki grane są z niezwykłą prędkością i zaczynają ze sobą interferować. Najlepszym wstępem do dyskografii artysty jest jego debiut – wydany w 1979 r. „KMH”. Niemal dwukrotnie od Melnyka młodszy James Blackshaw to postać nie mniej intrygująca. Wykonuje swoje instrumentalne kompozycje na specjalnej, dwunastrunowej gitarze, ale nie używa do tego kostki. Anglik przystosował do grania swoje starannie zapuszczone paznokcie. Utwory Jamesa mają mroczny, ale równocześnie niezwykle mistyczny charakter. Żeby poznać to unikalne brzmienie, posłuchajcie „The Glass Bead Game” z 2009 r.
James Blackshaw & Lubomyr Melnyk „The Watchers” Important
MUZYKA
Wszystko płynie
Muzyczne kolaboracje to bardzo śliski temat. Często po wielkich emocjach, towarzyszących oczekiwaniu na efekty współpracy dwóch osobistości, przychodzi równie wielkie rozczarowanie. Pierwsze spotkanie fortepianowego wirtuoza mieszkającego w Kanadzie, Ukraińca Lubomyra Melnyka, z podopiecznym Michaela Giry ze Swans, Jamesem Blackshawem, miało miejsce na jednym z estońskich festiwali w 2008 r. Panowie obejrzeli swoje występy i wywarli na sobie spore wrażenie. Na wspólną sesję nagraniową musieli jednak poczekać do zeszłego roku, kiedy spotkali się w jednym z londyńskich lokali. Z sześciogodzinnej improwizacji (do każdej kompozycji mieli najwyżej dwa podejścia) powstało czteroutworowe „The Watchers”. Album urzeka swoim organicznym pięknem, ale pozwala też obserwować synergię, na którą składają się potoki fortepianowych dźwięków na modłę continuous music w wykonaniu Melnyka oraz jam na 12-strunowej gitarze Blackshawa. Ta płyta, przypominająca „Hosiannę Mantrę” Popol Vuh, to jak na razie najpiękniejsza okołoklasyczna pozycja wydana w tym roku. Z uwagą patrzymy na poczynania promotorów, bo panowie mieliby szansę zdmuchnąć konkurencję zarówno na Off Festivalu, jak i na Misteriach Paschaliach. [Cyryl Rozwadowski]
Asymmetry Festival
Ciemne chmury nadciągają znów nad Wrocław. Pod żelbetową kopułą Hali Stulecia nieść się będzie ryk stalowych strun i huk perkusyjnych stóp, przypory i łuki modernistycznego gmaszyska zadrżą wraz z przepływem drone’ów, a bywalcy dolnośląskiego święta dźwiękowego tonażu wreszcie nie będą musieli cisnąć się w Firleju czy Browarze Mieszczańskim. Czego się spodziewać po niektórych z gości piątej edycji festiwalu – na podstawie ich ostatnich a lbumów wnioskują Michał Kropiński, Łukasz Iwasiński i Cyryl Rozwadowski.
Ufomammut „Oro – Opus Alter” Neurot Recordings
AmenRa „Mass V” Neurot Recordings
Plum „Emergence” Ampersand
Semantik Punk „abcdefghijklmnoprstuwxyz” LadoABC
BNNT „_ _” Qulturap
Włoskie trio konsekwentnie kroczy obraną ponad dekadę temu ścieżką. Drugi zestaw z sesji nagraniowej „Oro” to epickie rozwinięcie pomysłów znanych już z kultowego „Eve”. Ciężkie jak kowalski młot riffy przybrały jeszcze na wadze, a ozdobione syntezatorami podróże na dno piekła wydają się dłuższe i bardziej schizowe. [mk]
Belgowie to spece od zadymionych dźwięków. AmenRa nie upodabniają się jednak do rodaków i podczas swojej piątej z rzędu mszy wypruwają flaki z gorliwością, jakiej próżno szukać w niedzielne poranki w kościołach. Posthardcorowe wrzaski mieszają się ze stonerowymi gitarami i ambientowymi wstawkami. [mk]
Plum należy do ścisłej czołówki rodzimych bandów kontynuujących tradycję amerykańskiego post hardcore’u i noise’u. Ostatnia, zeszłoroczna płyta tria to zbiór wyśmienitych, nad wyraz nośnych i charyzmatycznie zagranych utworów opartych na sekcji rytmicznej oraz serwowanych z wielkim czujem szorstkich gitarowych zagrywkach. [lukiw]
Semantik Punk założyli członkowie Mojej Adrenaliny, eksperymentującej z ekstremalnym math metalem. Debiutancki album ich nowej formacji przynosi morderczą, bezlitosną, wściekle powikłaną, a zarazem zaskakująco zróżnicowaną ścianę gitarowo-perkusyjno-wokalnego hałasu. [lukiw]
Duet noise’owych audioperformerów. Jeden (Daniel Szwed) katuje bębny, drugi (Konrad Smoleński) generuje przesterowane dźwięki z czterostrunowego instrumentu własnej konstrukcji, przypominającego kształtem pocisk powietrze-ziemia. Bardziej niż w przypadku zeszłorocznego, debiutanckiego krążka ich zamysł i siłę docenić można na żywo. [lukiw]
The Mount Fuji Doomjazz Corporation „Roadburn” Parallel Corners
Wydany pod szyldem alter ego The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble krążek to medytacja, w czasie której darkambientowa magma ściera się z jazzowymi wstawkami i dubową motoryką. Podzielona na cztery części suita jest równocześnie mroczna i niezwykle klimatyczna. Co z tymi przytłaczającymi dźwiękami na żywo zrobi holenderskie combo? [croz]
Roux Spana Beat Trio „Roux Spana Beat Trio” Proporcja
MUZYKA
W groovie
Krajowa scena hiphopowa od początku dobrze wiedziała, że „tu nie chodzi o szelest – szacunkiem się płaci”. Od końca lat 90. polscy producenci, raperzy i didżeje spłacali więc długi zaciągnięte u jazzmanów, dając drugie życie ich kompozycjom i nagraniom; samplując, remiksując i tytułując swoje płyty. Poza pojedynczymi kolaboracjami druga strona jednak nie wykazuje zbyt wielkiego zainteresowania rapowym vibe’em, a ogromna część instrumentalistów wciąż nie dowierza Milesowi Davisowi, który twierdził, że oba gatunki to jedno i to samo. Dlatego cieszą mnie wszystkie bitowe projekty, w których poza sprawnie ciętymi próbkami słychać żywy groove. Trio warszawiaka Rouxa Spany – poza obsługującym MPD głównodowodzącym w skład grupy wchodzą kontrabasista Mario Pras i perkusista Kornel Kondrak – takim groove’em tętni, pulsuje i żyje. Na nie do końca znanym sobie gruncie muzycy kierują się feelingiem i duchem wolnego jam session. Rozbujane bębny oplata organiczny bas, a całości ton nadają uwalniane za pomocą padów sample. Gdzieś w kącie pokoju z aprobatą kiwa głową J Dilla, lecz w przeciwieństwie do większości podobnych nagrań w numerach Roux Spana Beat Trio poza inspiracją „pączkami” [album J Dilla pt. „Donuts” – przyp. red.] słychać też, skąd pochodzi projekt. Bo choć panowie studiują aktualnie w duńskim Odense, to na ich debiutanckim krążku pobrzmiewa też jazz z metką polish. [Filip Kalinowski]
RZECZ
Ptaszek oświetli ci drogę
Nauczeni przez doświadczenie i ród Starków, wiemy już, że zima nadchodzi. Zawsze. Nieważne, że dopiero odeszła. Ani się obejrzycie, a zaraz znowu się zacznie. Słuchajcie więc, póki możecie, śpiewających ptaszków, gapcie się w zachwycie na kwitnące drzewa, wystawiajcie mordki do słońca. A jak za chwilę będzie po wszystkim, włączcie sobie ptaszka, niech w zimowych ciemnościach zwiastuje wam kolejną za krótką wiosnę. Świecące gołębie do kupienia na www.theo-theo.com. [wiech]
Chcecie wygrać grę? Pięć pierwszych osób, które na adres konkursy@aktivist.pl przyśle nam maila zatytułowanego CHCĘ!, dostanie od nas nową jej wersję: Rummikub Infinity.
PROMO
Reebok retrorunning
Stylistyka lat 80. i 90. powróciła i ma się świetnie. W muzyce, designie czy w modzie. Najwyższy czas sięgnąć do najfajniejszych osiągnięć starej szkoły i założyć buty retrorunningowe. W tym sezonie projektanci Reebok Classic postanowili tchnąć nowe życie w historyczne modele firmy. Wśród butów, które trafiły na sklepowe półki, znajdziemy m.in. dwa niezaprzeczalne klasyki: GL 6000 i ERS 1500. Sięgnięcie do inspirującego dorobku Reeboka zaowocowało powstaniem kolekcji Always Classics, w której nie mogło zabraknąć słynnych GL 6000. Buty, które miały premierę w 1985 r., zostały zaprojektowane z myślą o ludziach traktujących bieganie poważnie – stąd połączenie imponującej wytrzymałości i niebywałej wygody. Technologie zastosowane w GL 6000 ułatwiają utrzymanie równowagi i wspomagają wybicie, zaś dzięki oldschoolowemu designowi nie są to tylko buty do biegania, lecz najprawdziwsze stylowe miejskie obuwie. Model jest dostępny w trzech klasycznych kolorach: niebieskim, czerwonym i czarnym. Technologia Energy Return System dała nazwę całej serii obuwia, która w tym sezonie powraca za sprawą modelu ERS 1500. Klasyczna estetyka idealnie oddaje to, co najlepsze w rozwiązaniach z przełomu lat 80. i 90. Nie oznacza to wcale, że ERS 1500 jedynie świetnie wyglądają – projektanci zadbali też o komfort i wygodę miłośników klasycznych sneakersów. Buty dostępne na bludshop.com.
konkurs
Rummikub
Znana i lubiana na całym świecie gra dla całej rodziny stworzona na zasadach gry w popularnego remika. Prosta, wciągająca i nieprzewidywalna - tu właśnie tkwi tajemnica sukcesu tej gry. Gra dla dzieci i dorosłych w wieku od 6 do 99 lat. Liczba graczy: od 2 do 4.
! ski j e i j m a r wer g y W ro
rs u k kon
Razem z marką Kross przygotowaliśmy dla was konkurs. Do wygrania piękne miejskie rowery!* Zaplanuj trasę rowerową w swojej okolicy. Jej opis (nieprzekraczający 1000 znaków) przyślij nam na adres konkursy@aktivist.pl do 31 maja 2013 r. Najciekawsze pomysły nagrodzimy pięknymi rowerami marki Kross. Stylowy model Classico II wyposażony jest w trójbiegową tylną piastę z hamulcem wewnętrznym, mostek o regulowanej wysokości, szerokie, wygodne siodełko, pełne oświetlenie, bagażnik i błotniki. A do tego jest piękny. Nic, tylko jechać! * Zgodnie z regulaminem konkursu, dostępnym w siedzibie redakcji przy ul. Elbląskiej 15/17 w Warszawie, zwycięzca ponosi koszt podatku od wygranej w wysokości 10% wartości nagrody.
ie r o hist nne kuche Warszawski Kraken Rum Bar wyróżnia się pod kilkoma względami. Po pierwsze: wystrój. Po drugie: kuchnia. Owoce morza w wersji odelegantyzowanej i odsnobowanej. Bezpretensjonalnie i niedrogo, ale nie kosztem smaku. I – co nie mniej ważne niż dobre jedzenie – jest czym popić. Pyszny, ciemny, pochodzący z Karaibów rum Kraken nie tylko wypełnia szklanki gości, lecz także używany jest np. do deserów – rumowego brownie. • Miks owoców morza Jako pierwsza na naszym stole zacumowała łajba z morską załogą. Ośmiorniczki wyciągały do nas rączki, rumiane krewetki się kuliły i tylko kalmary – przypieczone i wypełnione kaszą – pozostały obojętne na wymierzone w nie widelce. Głębinowa trzódka przywędrowała w towarzystwie bagietki i dwóch sosów podanych w wydrążonych połówkach cytryny. Świeżo, smacznie i nie nazbyt gumiasto, choć przydałoby się więcej czosnku. Ofiar (z) morza było więcej – wydłubywaliśmy jeszcze omułki z muszli unurzane w śmietanowym sosie na białym winie, z selerem naciowym i chili. Każdy zestaw kosztuje 23 PLN. • Śledzie z patelni Wreszcie! Nie w śmietanie, nie w occie, nie w oleju. Smażone śledzie podawane na patelni, z pysznymi ogórami i pietruszkowo-cytrynowo-majonezowym sosem z dodatkiem czili. Wrażliwcom mogą przeszkadzać ości, na tyle drobne, że trudno je wszystkie wyłowić. Do wyboru mamy więc: zignorować ości i chrupać rybkę prawie w całości albo trochę się z nią pobawić. Tak czy inaczej, warto. Warto też ją nieco dosolić, bo jak na śledzia wyjątkowo była w ten minerał uboga. 15 PLN • Kraken sandwich Chrupiąca bagietka wypełniona może być krewetkami, wieprzowiną w czerwonym curry albo stekiem z serkiem filadelfia. My zdecydowaliśmy się na wersję z kurczakiem w sosie teriyaki. W krakenowej kanapce znaleźliśmy też duuużo świeżej kolendry i warzywa julienne (czyli pokrojone w cienkie długie słupki). Pycha! 16 PLN
1
4
5 3 2
Na pierwsze ciepłe dni mamy dla was garść spożywczych propozycji, które świetnie sprawdzą się zarówno w piknikowym koszyku, jak i przy grilliku. A w dodatku będą ładnie wyglądać. +HO to napój na bazie polskiego miodu (każda butelka zawiera go prawie dwie łyżki stołowe), bez cukru, konserwantów i innych okropieństw [1]. Z kolei przetwory z Luks Pomady mogą być słodkie lub wytrawne – zwróćcie uwagę na konfitury z pomidora oraz chutney „Korzenny pomidor”, który świetnie sprawdza się w towarzystwie grillowanych potraw [2]. Wielki plus za pięknie zaprojektowane etykietki! Do kompletu dorzucamy jeszcze hummusowe trio od WhoMus?. Nie potraficie się zdecydować, jaki wam najbardziej odpowiada – naturalny, z kolendrą czy suszonymi pomidorami? Nie musicie – wszystkie są razem [3]. Waszego wewnętrznego superbohatera rozbudzą napoje Heroes. Możecie postawić na Iron Mana (z magnezem, witaminami B6 i B12 oraz żeńszeniem) albo Hulka (z tauryną i palatynozą) [4]. A w roli wisienki, a w zasadzie pomarańczki na torcie – Grand Marnier, słynny francuski likier pomarańczowy, świetny do smakowitych deserów i koktajli [5].
Sałatka z czarnej soczewicy
Przepis podaje kucharz Krakena, Kuba Prószyński
Beluga, czyli czarna soczewica (nazwa nawiązuje do kawioru), nie jest u nas jeszcze szczególnie popularna, ale bardzo ją wam polecamy. Tak jak i kucharz Krakena, który poinstruował nas, jak można ją przyrządzić. Taką soczewicę gotujemy ok. dziesięciu minut w osolonej wodzie. I, uwaga, teraz najważniejsze! Po ugotowaniu nie odcedzamy jej od razu. Trzymamy w wywarze do wystygnięcia – inaczej soczewica straci swój czarny kolor. W Krakenie podają ją z sosem spicy soya zmieszanym z octem ryżowym. Do tego zielony groszek (właśnie zaczął się sezon na świeży!), czerwona cebula, mięta i feta, najlepiej w ziołowej zalewie. I gotowe! Zjedli, sfotografowali i opisali: Sylwia Kawalerowicz, Olga Wiechnik i Mariusz Mikliński
maj Cieplutko
Kacper (kp)
Po zeszłorocznym zamarzaniu na terenie Soho Factory organizatorzy FFF podjęli decyzję, że czas spróbować zrobić festiwal w lecie. Postanowili też ściągnąć trochę świeższych muzyków i zejść odrobinę z cen karnetów. Dlatego wierzymy, że tegoroczny Free Form będzie jego najlepszą odsłoną ever. Poza tym zobaczymy skąpo ubraną Azealię Banks! [kp] Więcej w dalszej części kalendarium.
must be / must see
MIASTA NOCĄ Ach, te kluby. Zmęczeni kierujemy kroki do kolejnego ciemnego miejsca dudniącego basem. Wychodzimy na papierosa, by rozkoszować się ciepłą pogodą, choć szkoda nam tracić imprezę. Dlatego trzeba analizować. 10 maja Free Form – pierwszy festiwal tego roku, tydzień później otwarcie Miasta Cypel, a w tym samym czasie UK bass w 1500 m². We Wrocławiu uczymy się designu, a w Krakowie i Łodzi fotografii. Wystaw i imprez co niemiara. I weź teraz zdecyduj – uciekać na dwór czy kisić się we wnętrzach, gdzie też dzieje się życie. No nic. Coś wybierzemy i na pewno będziemy się świetnie bawić.
Filip (fika)
Alek (alek)
Mateusz (matad)
Ola (oz) Julia (jul)
Azealia Bank
s
10-11.05
Warszawa Soho ul. Mińska 25 • ww
w.freeformfe
stival.pl
Free Form Festival
Taneczny poligon Rafał (rar)
Kuba (włodek)
Postać Diplo wzbudza bardzo ambiwalentne emocje, ale trudno zaprzeczyć, że występ Major Lazer na zeszłorocznym Open’erze był prawdziwą bombą – jak inaczej nazwać spektakl, podczas którego jeden z widzów został wciągnięty na scenę i okradziony przez tancerki z wszystkich części garderoby? Od tego czasu kolektyw wypuścił wielki hit „Get Free” i wydał swój długo oczekiwany drugi album. Czujemy, że występ w Palladium będzie prawdziwą inauguracją lata. [croz]
Cyryl (croz)
Poleca redakcja Michał (mk)
Lucyna (lucy) Diplo
15.05 Iza (is)
Major Lazer
Warszawa Palladium ul. Złota 9 o-ahead.pl 73-80 PLN • www.g start: 19.00 • wstęp:
święto dok ów
Najważniej szy festiwal filmowy w który wykre Warszawie ował modę , na dokumen kilkanaście ty. 130 film sekcji, dzie ów, w ię Oprócz poka ć dni w ciem zów – konc nej sali. erty, debaty, Ogladajcie. masterclass [mm] Pozo y. stałe term • 12-19.05 iny: · Wrocław
14.05
+ 10. Planete Doc Film Festival
”
ij się i graj
u „Zamkn
kadr z film
10-19.05 Warszawa edocff.pl www.planet
Warszawa Torwar ul. Łazienk owska 6a start: 20.0 0 • wstęp : 128-158
The xx PLN • w
ww.alter
tart.pl
XXX
The xx od początku nie byli zbyt łaskawi dla polskich fanów. Krajowe zachwyty nad ich debiutem zostały wynagrodzone dopiero w zeszłym roku na Open’erze. Teraz romantyczni minimaliści wracają, by promować swój drugi, niestety o wiele słabszy album. [mk]
nogi
Ach, ta Beyoncé . Długie nogi, dłu gie nogi, długie długie nogi, czę nogi, świetny gło ści ciała, o któryc s, h nie powinienem na łamach tego raczej pisać pisma, świetny głos. I tańczy, i które chciała us śp iewa, i ma zdjęc unąć z internetu ia, . Ach, ta Beyon na Orange Festi cé. Jej koncert valu jest gigantyc znym wydarzenie z radością. Do m, które witam tego usłyszymy y Offspring, którzy składający się zagrają koncert z 25 utworów, któ re brzmią identy Beyoncé. [kp] cznie... Ach, ta
praca Pet era
Lindberg
ha
16.05-16
Kraków www.photo
month.com
.06
11. Miesią c Fotografii
! pstryklubią fotografię mody. Powitajcie jedyny
Wszyscy festiwal artystyczny, któremu bliżej do imprezy muzycznej niż smutnych artystowskich biennale. W tym roku wraz z organizatorami będziecie tropić relacje świata mody i fotografii. [alek] Więcej w dalszej części kalendarium.
Beyoncé
5
25-26.0
Warszawa rodowy Na skiego 1 Stadion Poniatow a Józefa al.pl iv st al. księci fe w ngewarsa www.ora
Orange Warsaw Festival
„Kto cię uczył jeździć”/„And Who Taught You to Drive?”, reż. Andrea Thiele Z metra do auta – czyli nauka prowadzenia samochodu jako przyczynek do refleksji nad różnicami kulturowymi. Pewna siebie Niemka w Indiach, zahukana Koreanka w Niemczech, Anglik zagubiony w Tokio – wszyscy chcą zdobyć prawo jazdy w nowym kraju, ale chociaż świat to globalna wioska, na drodze stają im lokalne uprzedzenia, również w ruchu ulicznym. Mirela musi spokornieć w konfrontacji z mumbajską biurokracją i zdezelowanymi autami, Hye-Won walczy ze swoją ostrożnością i porywczym instruktorem, a Jake dostaje lekcję pokory, kręcąc kółka na placu treningowym, by w końcu nauczyć się idealnie wejść w zakręt. Niemiecka reżyserka w trzech dowcipnych historiach pokazuje niewidoczną barierę, trudniejszą do przekroczenia niż ta językowa. Zarazem zauważa coś zaskakującego – auto może stać się narzędziem samowykluczenia i obrony przed innością, czy to przyjmującą postać tłoczących się w wagonach metra tokijczyków, czy hinduskich kierowców taksówek obojętnych na pośpiech podróżnych.
URBAN / DISCO / PLANETE+
MIASTO JEST nASZE Od metra w Los Angeles po zdezelowane auta w Mumbaju. Korki w Dhace lub ścieżki rowerowe w Kopenhadze. Poliestrowe wdzianka ery disco vs. ekstrawaganckie marynarki nowojorskich pimpów. Miasta zagarniające przestrzeń w ogromnym tempie i miasta znikające z mapy. Urban exploring w Detroit lub haikyo w Tokio, ewentualnie nauka jazdy samochodem w Monachium. Na dziesiątą, jubileuszową edycję Planete+ Doc Film Festivalu wraz z organizatorami przygotowaliśmy aktivistową sekcję pod szyldem „Miasto jest nasze”. Wszystkie wybrane przez nas dokumenty krążą wokół tematyki miejskiej – są blisko ulicy, z różnych perspektyw i w innej skali przyglądają się mieszczuchom i ich potrzebom. Pokazują, jak mieszkańcy oddziałują na miejską tkankę i jak miasto z jednej strony może ograniczać i wykluczać, a z drugiej – jak inicjuje interakcje, tworzy kulturę. Poszczególne tytuły wchodzą ze sobą w dyskusję, uzupełniają się, dopisują sobie nawzajem puenty – można je oglądać parami, ale najlepiej nie przegapić żadnego.
!
„Metro myśli”/„Trains of Thoughts”, reż. Timo Novotny Twórca wideoklipów Timo Novotny pod ziemią, w serpentynach ciągnących się korytarzy i szumie łomoczącej kolejki, szuka poezji współczesnej metropolii. Z tą intencją przedziera się przez pięć miast. Zaczyna w Nowym Jorku, zatrzymuje się w Los Angeles i Tokio, następnie przesiada w Hongkongu, by dojechać do Moskwy, przez całą podróż nie rozstając się z acidjazzowymi kompozycjami austriackiej grupy Sofa Surfers. Choć autor krąży po podziemnych tunelach na krańcach świata, to paradoksalnie pozostaje na powierzchni zjawiska. Nie zajmuje go socjologiczna analiza czy historia – ustępują one miejsca anegdotom i obserwacjom pasażerów, skradzionym kamerą spojrzeniom, bezdomnym, którzy nie opuszczają stacji, industrialnym pogłosom i sennym pasażom pędzących wagonów. W spokoju metra Novotny odnajduje partnera dla swoich muzycznych i wizualnych poszukiwań.
„Iceberg Slim: portret alfonsa”/„Iceberg Slim: Portrait of a Pimp”, reż. Jorge Hinojosa Dźwięczne, niepozorne słowo „pimp” w języku polskim wybrzmiewa w zupełnie innych rejestrach. Staroświecki „alfons” i wyszukany, podebrany z francuskiego „sutener” mają inny ciężar i w żaden sposób nie przystają do historii Iceberga Slima, najsłynniejszego pimpa w dziejach amerykańskiej ulicy i literatury. Pimp to autorytet czarnej ulicy pierwszej połowy XX wieku, bohater legend miejskich i filmów blaxploitation szturmujących w latach 70. ekrany niszowych kin; ktoś, kto zatrzasnął za sobą drzwi sutenery w czasach, gdy jedyną alternatywą było usługiwanie białym w restauracjach lub w mafii. Pozornie życiorys urodzonego w 1918 r. Roberta Becka to jeden z wariantów american dream, przy którego kolejnych stacjach przystaje reżyser Jorge Hinojosa (menadżer Ice’a T) wraz z wiernymi apostołami Slima, m.in. Chrisem Rockiem czy Snoop Doggiem. Są tu wszystkie obowiązkowe etapy: biedne dzieciństwo wymienione na ekstrawaganckie marynarki i monstrualnego cadillaca, narkotyki i stadko dziewczyn, które zawiodły go wprost do więzienia. Ale zamiast recydywy – siedem książek, w tym ta najważniejsza, autobiograficzny „Pimp”, który sprzedał się w kilkumilionowym nakładzie, został przełożony na kilka języków i trafił na ekrany kin. Autorzy nie przesłaniają jednak ciemnej strony tej historii – zarobione na publikacjach pieniądze zniknęły w cudzych kieszeniach, Iceberg wrócił do sutenerstwa, a jego córki przed kamerami bez skrępowania żartują z przemytu kokainy. Pozostała legenda.
! 09.05
kino iluzjon specjalny pokaz „Metra myśli”, podczas którego muzycy z Sofa Surferes wykonają muzykę na żywo.
!
„Disco-rewolucja”/„The Secret Disco Revolution”, reż. Jamie Kastner Z afroamerykańskich gett, z których ucieka się dzięki literaturze, do kiczu, lustrzanych kul i gładkich brzmień, przed którymi nie dało się uciec przez całe lata 70. „The Secret Disco Revolution” próbuje wywalczyć dla disco, nadającego ton życiu nocnemu Nowego Jorku i innych amerykańskich metropolii, miejsce w historii kontrkultury. Reżyser zmyślnie konfrontuje wypowiedzi dziennikarzy i antropologów, którzy akcentują zasługi poliestrów i szybkich ruchów bioder w rozwoju ruchu emancypacyjnego, z opiniami artystów, producentów i bywalców. „Love to Love You Baby” Donny Summer okazuje się więc feministyczną krytyką trzyminutowego seksu, a inne kawałki z „Och”, „Mhm” i „Touch” w tekstach to zakamuflowane protest songi wymierzone w skostniały porządek społeczny. Beneficjenci ery disco – oczywiście ci, którym udało się przeżyć dekadę ideowej walki na parkietach – mają odmienne zdanie. Członkowie Village People (wciąż w skórzanych kurtkach i z wąsami) bronią się przed jakimikolwiek gejowskimi konotacjami, natomiast Martha Wash („It’s Raining Men”) otwarcie stwierdza, że od polityki ważniejsze były taniec i... wciąganie. Niezależnie od intencji – trwające dekadę muzyczne stręczycielstwo to kawał historii miejskiego życia nocnego.
„Zwiedzanie na nielegalu”/„Silent Visitors”, reż. Jeroen Van Der Stock Z czym kojarzy się japońska kultura miejska? Z barami karaoke, upychaczem na stacji metra i hikikomori, zabunkrowanym w czterech ścianach geekiem niewystawiającym nosa poza próg własnego dziesięciometrowego mieszkania. Tymczasem Holender Jeroen Van Der Stock zauważa zjawisko haikyo – japońskiego urban exploringu. Tsunami z 2010 r. i wciąż trwający kryzys ekonomiczny pozostawił po sobie niezliczoną ilość sierot – porzuconych, niszczejących i z biegiem czasu przejmowanych przez przyrodę budynków, które czekają na swoich nowych odkrywców. Te nowoczesne ruiny – stare hale, szpitale czy zamknięte muzea – najwyraźniej zaspokajają potrzebę odnajdywania czegoś nowego w świecie, w którym wszystko zostało już odkryte, skatalogowane i wrzucone na Instagram.
Kinoteka debata: „Rewolucja w rytmie disco” po filmie „Disco-rewolucja” start: 19.30 wstęp wolny Czy kluby, ich parkiety, sale i bary naprawdę stanowią żyzny grunt pod społeczne, obyczajowe i kulturowe rewolucje? Czy traktowane zwykle użytkowo gatunki i trendy muzyczne wpływają na cokolwiek innego poza samą muzyką? Czy disco wpływa na mentalny krajobraz USA i jakie są skutki tych zmian? Po projekcji filmu „Disco-rewolucja” podyskutujemy z Billem Brewsterem – brytyjskim didżejem z bogatym stażem scenicznym, założycielem strony Djhistory.com i współautorem książki „Last Night a DJ Saved My Life” – o początkach DJ-ingu i jego złotej erze. prowadzenie: Filip Kalinowski – dziennikarz, muzyk, redaktor „Aktivista”
10.05
!
„Ludzki wymiar”/„The Human Scale”, reż. Andreas Dalsgaard Podobnie jak zeszłoroczni „Zurbanizowani”, dokument Andreasa Dalsgaada śledzi starania działaczy i urzędników, by w miastach dało się przeżyć (albo i nie). Jan Gehl, na którego działalności film się skupia, był jednym z pierwszych architektów przenoszących akcent w debacie na temat przestrzeni publicznej z budynków i dróg na ich użytkowników. Duńczyk walczył ze spuścizną modernizmu, który jak nic innego zabija miejskie życie – chodziło mu o przywrócenie proporcji, o odzyskanie miasta dla ludzi, o to, by było ono czyjeś. Najpierw w Kopenhadze, a następnie w Londynie, Nowym Jorku czy w Melbourne na przekór deweloperem udowadniał, że centrum nie musi być zakorkowane – otwierał je dla pieszych, na ruch rowerowy i małą architekturę, sprzyjające rozwojowi lokalnych inicjatyw. Na tym tle ciekawie prezentuje się Warszawa – przypominająca przedstawione w filmie Christchurch w Nowej Zelandii, miejscowość dotkniętą w 2010 r. trzęsieniem ziemi, która wciąż stoi przed wyborem planu odbudowy, strategii Dhaki lub strategii Kopenhagi. By stać się miastem wielopasmówek i wysokościowców lub miastem deptaków dla spacerowiczów, niskiej zabudowy i kompromisu między biznesem a funkcjonalnością.
! 10.05
„Detropia”, reż. Heidi Ewing, Rachel Grady Duet reżyserek, znanych m.in. z „Obozu Jezusa”, asystuje w powolnym tonięciu miasta widma. Z potęgi przemysłowej i najszybciej rozwijającej się aglomeracji na świecie Detroit stało się pierwszą metropolią w Stanach Zjednoczonych ograniczającą swoją powierzchnię, produktem przemiany materii w kapitalistycznym organizmie, miastem, które jest niczyje. Ewing i Grady pozostają w kręgu typowych rozpoznań, które z coraz większą siłą dochodzą do głosu w amerykańskim kinie – kryzys ekonomiczny wciąż zbiera w nich żniwo, diabeł czai się w produktach z podpisem „made in China”, a klątwą, której wszyscy się wystrzegają, jest słowo „outsourcing”. W wyludnionych dzielnicach żerują zaś domokrążni artyści i urban explorerzy, przejmujący mieszkania i całe budynki. „Detropia” zadowala się przyglądaniem rozpadowi – kikutom domów, złomowiskom, dzięki którym Stany wyrastają na potęgę w eksporcie złomu, gazetom wędrującym po chodnikach – mając w sobie coś z postapokaliptycznej rezygnacji. Co ciekawe, w jednej ze scen na stoliku działacza widać polską flagę – to tylko przypadek, ale myśl widza kieruje ona nie ku tradycji związkowców, lecz do Łodzi, również zamierającej w coraz większym tempie. Detroit jest zaraźliwe? Tekst: Mariusz Mikliński
10. Planete+ Doc Film Festival
10-19.05 Warszawa
www.planetedocff.pl
12-19.05 wrocław
klub festiwalowy Cafe Kulturalna Bill Brewster Party: Secret Disco Revolution start: 22.00 wstęp wolny Bill Brewster zagra na imprezie otwierającej działalność klubu festiwalowego.
! 15.05
kino Iluzjon spotkanie: „Atrofia miasta” po filmie „Detropia” wstęp wolny Detroit upadło, ale powoli podnosi się z ruin. Choć żyjemy tak daleko, wydaje się, że możemy lepiej niż inni zrozumieć, co się tam dzieje, bo tuż za rogiem mamy swoje Detroit – pustoszejącą Łódź. Te dwa miasta położone tysiące kilometrów od siebie zaskakująco wiele łączy – wspaniała przemysłowa przeszłość, smutna postindustrialna teraźniejszość i (być może) przyszłość wymyślona przez artystów i aktywistów. Podczas debaty postaramy się dowiedzieć, czy Detroit i Łódź naprawdę tak wiele łączy oraz czy miasto może narodzić się na nowo. uczestnicy debaty: Michał Gruda – socjolog, społecznik, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia Topografie, pracuje w Muzeum Miasta Łodzi dr Kacper Pobłocki – antropolog, współzałożyciel Kongresu Ruchów Miejskich, współtwórca „Antybezradnika przestrzennego” Łukasz Witkowski – prowadzi popularny podcast Polskie Detroit prowadzenie: Sylwia Kawalerowicz – redaktor naczelna magazynu „Aktivist”
maj
Imprezy, koncerty, wydarzenia. Mamy wszystkie (na www.aktivist.pl). Polecamy najlepsze (tu).
06.05
Majówka
01-04.05
Poznań Spot ul. Dolna Wilda 87 start: 20.30 – wstęp: 30-40 PLN www.go-ahead.pl
Warszawa Super Salon ul. Mińska 14/1 www.8hbooks.com
How to Dress Well
AKCJA Zrobić książkę w 96 godzin – spore wyzwanie. 12 uczestników podczas warsztatów selfpublishingowych, organizowanych przez 8hbooks, ma za zadanie stworzyć 12 publikacji. Wydawnictwo, które samo nazywa się latającą biblioteką, pokaże, że kultura druku nawet w internetowej rzeczywistości ma się dobrze. Sprawdźcie, na warsztatach i na wernisażu po nich. [alek]
Asymmetry Festival 5.0
02-04.05
Wrocław Hala Stulecia ul. Wystawowa 1 www.asymmetryfestival.pl
Kilimanjaro Darkjazz Ensemble
FESTIWAL Piąta edycja Asymmetry będzie wyjątkowa nie tylko ze względu na symboliczny numer. Przeprowadzkę do Hali Stulecia zaakcentują takie tuzy ciężkiego grania jak Melvins, Mayhem, Agalloch i Vader. Równie ciekawie zapowiadają się występy Kilimanjaro Darkjazz Ensemble i IconAclass. Już pastujemy nasze glany. [croz]
Modestep
03.05
Gdańsk Centrum Stocznia Gdańska ul. Wałowa 27a start: 21.30 • wstęp: 65-69 PLN www.illegalbreaks.com TRASA Drodzy promotorzy. Wyzywam was. Zabukujcie Modestep jeszcze pięć razy w tym roku. Czuję głęboko w trzewiach, że brakuje ich na koncertowej mapie Polski. Tylko trzy występy? Nie postaraliście się. To łącznie da nam niecałe dziesięć imprez z nimi jako headlinerami w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie staracie się. Foreign Beggars grali w tym samym czasie 14 razy, Modestep nie mogą być gorsi! [kp] Pozostałe koncerty: • 04.05 · Łódź · Wytwórnia · ul. Łąkowa 29 · start: 21.00 · wstęp: 65-69 PLN • 05.05 · Warszawa · Basen · ul. Marii Konopnickiej 6 · start: 21.00 · wstęp: 65-69 PLN
TRASA
Hipster r’n’b
Jesienią 2009 r. tajemniczy bloger o pseudonimie How to Dress Well zamieścił w sieci kilka utworów domowej roboty. Jego eteryczne, współczesne r’n’b szybko zdobyło popularność. Wyszło też na jaw, że pod nickiem How to Dress Well ukrywa się student filozofii Tom Krell, dzielący swoje życie między Brooklyn a Kolonię. Już w 2010 r. zebrał on wszystkie piosenki, przearanżował je w profesjonalnym studiu i wydał płytę „Love Remains”. Dwa lata później poszedł za ciosem i opublikował kolejny album „Total Loss”. Ci, którzy kochają dźwięki r’n’b, ale szerokim łukiem będą omijać koncert Beyoncé, powinni udać się na bardziej kameralny występ Toma Krella. Zagra w Poznaniu i w Warszawie. [włodek] Pozostałe koncerty: • 07.05 · Warszawa · 1500 m² do Wynajęcia · ul. Solec 18 · start: 20.00 · wstęp: 35-40 PLN
06.05
R. Stevie Moore
Warszawa Powiększenie ul. Nowy Świat 27 start: 20.00 – wstęp: 30-45 PLN
06-11.05
Gdańsk pl. Zebrań Ludowych www.technikalia.gda.pl
Technikalia
Pendragon
08.05
Poznań Blue Note ul. Kościuszki 76/78 start: 20.00 • wstęp: 80-100 PLN www.metalmind.com.pl TRASA Kiedy na początku lat 80. kontrreformacja fanów Pink Floyd i Yes próbowała posprzątać postpunkowe pobojowisko, członkowie Pendragon stali w awangardzie razem z Marillion i I.Q. Największe sukcesy przyniosły im jednak lata 90. wraz z docenionymi płytami „The World” czy „Window of Life”. Jak przedstawiciele drugiej fali art rocka odnajdują się w tej nowej, progmetalowej rzeczywistości, będziemy mogli się przekonać podczas koncertów w Poznaniu i Warszawie. [rar] Pozostałe koncerty: • 09.05 · Warszawa · Proxima · ul. Żwirki i Wigury 99a · start: 19.00 · wstęp: 80-100 PLN
Buraka Som Sistema
TRASA
Najlepszy w najgorszej jakości
R. Stevie Moore to jeden z ojców chrzestnych lo-fi. Jak sam twierdzi, w ciagu niemal 50 lat wydał ponad 400 (!) albumów i wszystkie darzy miłością – te złe nawet większą. Freakowski guru miał do nas wpaść już dwa lata temu, podczas swojej pierwszej europejskiej trasy, ale był zmuszony odwołać występy. Teraz w końcu nadrobi zaległości. Amerykanin przeczesał w swojej dyskografii niemal wszystkie nisze: od new wave’u przywołującego na myśl wczesne Devo, przez singer-songwriterskie eksperymenty, aż po totalną dźwiękową abstrakcję. Obecnie razem z zespołem gra pokręconego rock’n’rolla. [croz] Pozostałe koncerty: • 07.05 · Poznań · Dragon · ul. Zamkowa 3
CYKL
Zachodnie schematy
Technikalia, wiosenny cykl imprez Politechniki Gdańskiej, mają w tym roku sporo do zaoferowania. Główną gwiazdą wydarzenia będzie portugalski kolektyw Buraka Som Sistema (11 maja na zakończenie juwenaliów). Bazą ich twórczości jest angolskie kuduro, do którego dorzucają nowoczesne przyprawy. Finalne danie to imprezowa sensacja, o czym mogli się przekonać wszyscy, którzy zawitali na zeszłoroczny Selector Festival. Muzyka „Buraków” stała się też inspiracją dla M.I.A., która mocno inspiruje się tym charakterystycznym brzmieniem. Etnowariacje kontynuować będzie natchniony krajowym folklorem Gooral. Reszta dotychczas ogłoszonego składu to Little White Lies, Bubble Chamber i Dubioza Kolektiv. [croz]
patronaty
08-15.05
4. Przegląd Nowego Kina Francuskiego
Warszawa Kino Muranów ul. Andersa 1
kadr z filmu „Thérèse Desqueyroux”
FESTIWAL
Elegancja Francja
Można udawać, że jest się we Francji, spędzając popołudnia na popijaniu wina i podjadaniu kolejnej bagietki w Charlotte. Można też godzinami ćwiczyć charczące „r” i nosić beret z antenką. Wszystko po to, aby być bardziej francuskim niż Francuzi. Jeśli nadal wolicie być marną kopią oryginału, zostańcie na placu Zbawiciela. A jeśli chcecie odbyć podróż, jednocześnie nie opuszczając granic Polski, zaopatrzcie się w bilety na czwartą edycję Przeglądu Nowego Kina Francuskiego. Najciekawsze filmy ostatnich lat zarówno znanych reżyserów (m.in. Costa-Gavras z „Żądzą bankiera”), jak i twórców, o których świat jeszcze usłyszy, przybliżą wam kulturę i historię państwa. Po raz pierwszy zostaną zaprezentowane animacje – bajka dla dorosłych „Obraz” Jeana-Françoisa Laguione i „Kot w Paryżu” dla młodszego widza. Bilet na seans kosztuje mniej więcej tyle, co kilogram bułki tartej w Szarlocie. [is] Pozostałe terminy: • 10-16.05 · Wrocław · Kino Nowe Horyzonty · ul. Kazimierza Wielkiego 19a-21 • 21-24.05 · Łódź · Kino Charlie · ul. Piotrowska 203/225 • 24-27.05 · Poznań · Kino Muza · ul. św. Marcin 30 • 01-04.06 · Katowice · Kino Światowid · ul. 3 Maja 7 • 13-16.06 · Gdańsk · Gdańskie Centrum Filmowe · ul. Długa 57 • 17-20.06 · Kraków · Kino pod Baranami · Rynek Główny 27
08.05
Mark Knopfler
Łódź Atlas Arena al. Bandurskiego 7 start: 17.30 • wstęp: 165-616 PLN • www.livenation.pl
09.05
Slim Cessna’s Auto Club
Warszawa Powiększenie ul. Nowy Świat 27 start: 20.00 • wstęp: 45-50 PLN • www.pwevents.pl
KONCERT
Marek Piegus
Był sobie taki zespół, którego nazwy raczej nie uświadczyliście wśród naszywek na kostkach młodych fanów rocka, a który mimo to w cuglach wygrywa wszystkie rankingi gigantów. Tym zespołem było Dire Straits. Brytyjczycy na przekór punkowym modom zaczarowali wyobraźnię mas na przełomie lat 70. i 80., aby wkrótce wpaść w AOR-owy schemat, czyli: rozpad, reaktywacja i solowa kariera lidera. To właśnie gitarowy intelektualista Mark Knopfler jest chyba najbardziej rozpoznawalny z Sułtanów Swingu. Mareczek nie tylko napisał wszystkie przeboje grupy, ale też stworzył unikalny styl gry palcami. Do tego doktorat, order Imperium i cała sala śpiewa „Brothers in Arms”! [mk]
KONCERT
Diabeł chłepce benzynę
Czy są piosenki country o szatanie? Czy da się grać upiorny gospel? Zastanówcie się, jak tu jeszcze można wykoślawić tradycyjny amerykański gatunek, a Slim Cessna’s Auto Club na pewno już to zrobili. Pochodzący z Denver muzycy z lubością mieszają country z bluesem, gospel, gothabilly, a nawet z psychodelią. Do tej pory wydali pięć płyt, które ukazały się nakładem legendarnej wytwórni Jella Biafry – Alternative Tentacles. A co najważniejsze, słyną z niesamowicie żywiołowych koncertów – nie na darmo magazyny „Spin” i „No Depression” pisały o SCAC jako najlepszym koncertowym zespole z Ameryki, a „San Francisco Chronicle” stwierdziło, że rozwalają żywiołowego Nicka Cave’a. Grali nawet przed Johnnym Cashem, a ten jegomość byle komu nie pozwoliłby pętać się u siebie po scenie, nie? [rar]
maj Parachute Youth
11.05
Kraków Prozak pl. Dominikański 6 start: 22.00
Imprezy, koncerty, wydarzenia. Mamy wszystkie (na www.aktivist.pl). Polecamy najlepsze (tu).
10-18.05 Lublin www.kody-festiwal.pl
Festiwal Kody
The Residents
Wiecznie dziwni
Bądźmy szczerzy, do zespołów z 40-letnim stażem zwykle należy podchodzić z podejrzliwością, zwłaszcza jeśli chodzi o występy na żywo. The Residents skutecznie przełamują ten stereotyp. Otoczeni aurą tajemnicy członkowie formacji zawsze występują w maskach, zakładają np. kostiumy w kształcie wielkich gałek ocznych w cylindrach. Co bardziej nieufni twierdzą, że w ekipie nie ma już żadnego z oryginalnych członków, co jedynie potwierdzałoby niezwykle przewrotne podejście formacji do rynku muzycznego. Nie da się jednak zakwestionować wpływu The Residents na awangardę. Takie albumy jak „Not Available”, „Meet the Residents” czy „Eskimo” zapisały się na stałe w outsiderskim kanonie. [croz]
Hadouken
14-15.05
JUWENALIA Ależ szaleństwo! To Hadouken. Oni będą skakali, biegali, rzucali się w tłum, grali piosenki nawet. Strasznie głośno. Będzie super. W końcu mieli ten jeden fajny utwór cztery lata temu. I... mieli chyba jeszcze jakieś inne utwory? I akcenty wszyscy mają brytyjskie! No i to nie wszystko, co pojawi się na Juwenaliach – będą również The Subways, O.S.T.R., Muchy i Kamp! I jeszcze wielu. [kp]
Warszawa Basen ul. Konopnickiej 6 start: 20.00 • wstęp: 99-160 PLN
KONCERT
KONCERT W kwietniu panowie z Parachute Youth mieli pojawić się na czterech koncertach w Polsce. W związku z tym, że dostali propozycję od FFF, zrezygnowali z tej małej trasy na rzecz koncertu w Warszawie. Mieszkańcy Krakowa jednak nie muszą się dołować, ponieważ chłopcy dzień później pojawią się w Prozaku i pokażą, jak to się robi w Australii. [kp]
Kraków Kampus Uniwersytetu Ekonomicznego ul. Rakowicka 27 www.juwenaliauek.pl
10.05
Pierre Jodlowski
Festiwal
Ao049kfdjs
Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej „Kody” to wydarzenie, podczaas którego tradycyjne spotyka się ze współczesnym, a obok przedstawicieli awangardowego jazzu występują twórcy rekonstruujący archaiczną muzykę. Wszystko po to, by poszukiwać nowych sensów muzycznych i przekroczyć kolejne bariery. Jedną z największych atrakcji „Kodów” jest pierwsze w Polsce pełne wykonanie kultowego utworu artysty-wizjonera Corneliusa Cardewa. Będziecie mogli wziąć w nim udział nie tylko z pozycji widza-słuchacza, lecz także jako wykonawcy. [is]
10.05
Warszawa 1500 m² do Wynajęcia ul. Solec 18 start: 22.00 • wstęp: 20-25 PLN
Regis
IMPREZA
Cztery na techno
Karl O’Connor to pochodzący z Wielkiej Brytanii didżej i producent od prawie 20 lat flirtujący z ciemniejszą stroną muzyki elektronicznej. Współwłaściciel wytwórni Downwards, członek Ugandan Methods i połowa legendarnego duetu British Murder Boys, który współtworzył z Surgeonem. Kolaboracji i pseudonimów ma więcej, a wszystko to w służbie techno. Bezkompromisowymi produkcjami zaskarbił sobie miłość rzeszy fanów. Nie wygrywa plebiscytów, rzadko jest na okładkach magazynów. Od lat robi swoje i robi to dobrze. Jeśli chcecie się dowiedzieć, kim fascynuje się Blawan – to chodźcie! [mcq]
patronaty
10-11.05
Free Form Festival
Warszawa Soho Factory ul. Mińska 25 www.freeformfestival.pl
Wolne typy
Tegoroczny Free Form bardzo nas podniecił. Kolejni ogłaszani artyści wzbudzali coraz większą ekscytację i gdy usiedliśmy nad redakcyjnym stołem, żeby podzielić się pracą nad rekomendacjami, nie było łatwo. A tak naprawdę było łatwo, ostatnie zdanie to kłamstwo. Załatwiliśmy to w pięć minut przez maile, bo każdy bez najmniejszego trudu znalazł coś fajnego dla siebie. Przeczytajcie, co polecamy na FFF najbardziej i dlaczego.
Parachute Youth
Foto: Michał Murawski
To, że Australijczycy mają talent do wpadających w ucho, elektronicznych przebojów, wiadomo nie od dziś. Tym razem kraj kangura wydał na świat duet Parachute Youth, w którym zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia, tfu, odtworzenia. Singiel „Can’t Get Better Than This” opanował nasze głowy i nogi na długie tygodnie. Kolejne kawałki z debiutanckiej płyty nie są już takimi sztosami, ale słucha się ich z ogromną przyjemnością. Jesteśmy zatem bardzo ciekawi całej płyty (premiera 16 czerwca), a jeszcze bardziej tego, jak panowie wypadają na żywo! [oz]
Apparat Lew Tołstoj, zainspirowany dziewiątą sonatą skrzypcową Beethovena, napisał nowelę „Sonata Kreutzerowska”. Był koniec XIX wieku. Po blisko 125 latach przedstawiciele niemieckiej kultury postanowili odpłacić się rosyjskiemu pisarzowi. Reżyser teatralny Sebastian Hartmann wystawił sztukę „Krieg und Frieden”, a niejaki Sascha Ring napisał do niej muzykę. Sztuka oczywiście powstała na podstawie powieści Tołstoja „Wojna i pokój”, a sam Ring publiczności szerzej znany jest jako Apparat. Tak, to ten pan, który wcześniej współpracował z Ellen Allien i Modeselektorem, ale bity coraz częściej zamienia na bardziej urozmaicone dźwięki. Teraz zebrał swoje teatralne kompozycje, wydał płytę „Krieg und Frieden” i ruszył w trasę koncertową. Na pierwszy przystanek wybrał Free Form Festival. Czego się spodziewać? Sam czekam z niecierpliwością. [włodek]
Azealia Banks Ulubiona raperka hipsterów. Ulubiona raperka raperów. Ulubiona raperka coś tam, coś tam. Miłość do pani Banks jest wielka. I wcale nas to nie dziwi. Ciekawy flow, świetne ucho do bitów, interesujące teksty obrażające wszystkich. Azealia to trochę taka drama queen, dlatego raz na tydzień jedzie komuś na Twitterze, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Zaczęło się od Diplo, potem był diss na Angel Haze, a ostatnio pojechała Baauerowi na jego własnym bicie. Azealia nie pozwala nikomu się nudzić, nieważne, czy pisze głupoty w sieci, wygaduje głupoty w swoich kawałkach, czy robi to na żywo. Przekonajcie się, jak wychodzi jej to ostatnie. [kp]
Miss Kittin Ikona lesbijek wystąpi na Free Formie już po raz kolejny. Kociczka zaczynała swoją karierę jeszcze w czasach, kiedy większość dzisiejszych klubowiczów z przerażeniem oglądała telewizyjne relacje z siedliska rozpusty i narkomanii, jakim była Love Parade. To właśnie tam Francuzka grała podczas jednych z największych imprez w historii ludzkości. Legenda parady umarła, ale Caroline walczy dalej, przygrywając do tańca na takich festiwalach jak Mayday, Sonar czy Mutek. Jej stołeczna wizyta będzie jedną z pierwszych okazji, by na żywo usłyszeć materiał z wydanego w kwietniu albumu „Calling from the Stars”. [mk]
Hudson Mohawke Na YouTubie możecie znaleźć nagranie z 2003 r., w którym 15-letni wówczas Ross Birchard występuje jako DJ Itchy – najmłodszy finalista konkursu UK DMC. Ross zdążył od tego czasu zmienić swój pseudonim na Hudson Mohawke, wydać debiutancki album w kultowym Warp, założyć oficynę LuckyMe (dla której wydaje m.in. Baauer) i zostać podopiecznym Kanyego Westa w jego wytwórni Good Music. My Szkota ustrzeliliśmy na żywo dwa razy: najpierw w stołecznym 1500 m², gdzie totalnie rozbroił zgromadzoną publikę, oraz na Nowej Muzyce, gdzie z Lunicem jako TNGHT sprawił, że tłum zachowywał się jak na heavymetalowym koncercie. Nie możemy się doczekać, by zobaczyć, co HudMo przygotował dla nas tym razem. [croz]
Tricky Były wokalista Massive Attack zaczyna chyba powoli cierpieć na przypadłości typowe dla wieku starczego. Nie dość, że mroczne kluby coraz częściej zamienia na festyny dla niekumającej trip-hopu gawiedzi, to jeszcze po estradzie porusza się tak leniwie, że Ozzy Osbourne wygląda przy nim jak akrobata. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jeśli Tricky tylko stoi gdzieś w cieniu, paląc skręta i do znudzenia powtarza numery z „Ace of Spades”, to i tak publiczność szaleje za nim jak małolaty za Bieberem. Mroczny książę szykuje nowy album, który pewnie po raz kolejny nie dorówna kultowemu „Maxinquaye”, ale cóż z tego, skoro ten pan już zapracował na swoją legendę. [mk]
Woodkid Bardziej kompozytor, wokalista czy reżyser? W każdej z tych ról Yoann Lemoine czuje się równie dobrze. W projekcie Woodkid płynnie łączy kinematograficzny rozmach klipów z orkiestrowym patosem swoich niepokojących kompozycji. W teledyskach do „Run Boy Run” i „Iron” wykreował czarno-biały, przepełniony symboliką i pobudzający wyobraźnię fantasmagoryczny świat, w którym niepoślednią rolę odgrywa miasto przywołujące na myśl Langowskie Metropolis. Kto by pomyślał, że jego inspiracją jest nasza Warszawa? Niedawno Woodkid wydał debiutancki album „The Golden Age” – pochodzące z niego utwory najlepiej brzmią na żywo, w pełnej krasie wieloosobowego zespołu. [rar]
maj Poznań Gallery Weekend
16-19.05
Poznań www.poznangalleryweekend.pl
Imprezy, koncerty, wydarzenia. Mamy wszystkie (na www.aktivist.pl). Polecamy najlepsze (tu).
11.05
Tomasz Stańko New York Quartet
katowice galeria szyb wilson start: 20.00 • wstęp: 80-120 PLN
AKCJA Galerie wyparowują z Poznania jak etanol z krwi po weekendzie. Stolica głuszy mniejsze ośrodki artystyczne, ale w Poznaniu nie załamują rąk. Na modłę europejskiego weekendu galerii otwierają swój Gallery Weekend Poznań. 19 instytucji, prywatnych i państwowych, zaprosi na noc ze sztuką. Nie wszystkie galerie podniosły rękawice, paru placówek brakuje, ale jeśli szukacie alternatywy dla tłocznej nocy w muzeum, to właśnie ją znaleźliście. [alek]
SBTRKT
17.05
Warszawa Miasto Cypel ul. Zaruskiego 6 start: 21.00 • wstęp: 25-30 PLN iMPREZA Miasto Cypel budzi się na nowo do życia, a swoją działalność jedna z fajniejszych plenerowych miejscówek w Warszawie zainauguruje z przytupem. „Miłość. Wiosna. Lato. Nienawiść” – tak zaczyna się opis wydarzenia, które odbędzie się tam 17 maja. W ramach wielkiego otwarcia na terenie letniej miejscówki zagrają SBTRKT z DJ-setem, Koreless z live’em i przedstawiciel Friendly Fires, które będzie puszczał płyty. [oz]
Dope D.O.D.
17.05
Kraków Kwadrat ul. Skarżyńskiego 1 start: 20.00 • wstęp: 39-49 PLN TRASA O czym można rapować, jak pochodzi się z Holandii i nazywa Dope D.O.D.? Oczywiście o paleniu trawy. Gdy do tego jest się hardcorowym chłopakiem w starym stylu, który supportuje Korna czy Limp Bizkit, to droga do serc polskich fanów stoi otworem! [mk] Pozostałe koncerty: • 18.05 · Warszawa · 1500 m² do wynajęcia · ul. Solec 18 · start: 20.00 · wstęp: 39-49 PLN
FESTIWAL
Słowa w dźwięki ubrane
Historia muzyki zna wiele przykładów kompozycji inspirowanych poezją. Najlepszym tego przykładem jest Franciszek Liszt – to właśnie jemu przypisuje się stworzenie gatunku, który miał odnowić muzykę dzięki powiązaniu jej z poezją. Pomysł sprawdził się i słowa w dźwięki zaczął ubierać każdy szanujący się kompozytor. Choć Tomasz Stańko tworzy coś innego niż XIX-wieczni romantycy, to koncepcja jego najnowszego albumu „Wisława” jest podobna. Zainspirowany poezją Szymborskiej, artysta stworzył nowe kompozycje dla swojego nowojorskiego kwartetu. Teraz podzieli się efektami pracy z polską publicznością. Chcecie usłyszeć, jak brzmi połączenie klusek ze skwarkami z jazzową metafizyką? Tomasz Stańko New York Quartet w maju odwiedzi kilka największych miast Polski. [is] Pozostałe KONCERTY: • 13.05 · Warszawa · Teatr Polski · ul. Kazimierza Karasia 2 · start: 20.00 · wstęp: 100-140 PLN • 19.05 · Poznań · Sala Ziemi MTP · ul. Głogowska 14 · start: 19.00 · wstęp: 100-120 PLN • 20.05 · Wrocław · Synagoga pod Białym Bocianem · ul. Włodkowica 7 · start: 20.00 · wstęp: 50-150 PLN
11.05
Warszawa 55 ul. Żurawia 32/34 start: 22.00
Steve Bug
13.05
Warszawa 1500 m² do wynajęcia ul. Solec 18 start: 20.00 • wstęp: 40-50 PLN
XXYYXX
Efterklang
17.05
Wrocław Niskie Łąki ul. Ruska 46c start: 19.00
TRASA Cała Polska kocha skandynawskie granie. Panowie z Efterklang, na co dzień mieszkający w Berlinie, to przedstawiciele wielbionej przez wielu wytwórni 4AD. Zespół pojawi się w swoim podstawowym składzie i zagra dwa koncerty. Bo bardzo lubimy post rock. [kp] Pozostałe koncerty: • 18.05 · Warszawa · Cafe Kulturalna · pl. Defilad 1 · start: 22.30 · wstęp na koncert tylko z bezpłatnymi wejściówkami, szczegóły na www.planetedocff.pl
IMPREZA
Ciekłe kryształy IMPREZA
Uważajcie na robaki
Robaki można podzielić na uciążliwe i mało sympatyczne oraz na pożyteczne i przyjazne. Stefan Brugesch znany jako Steve Bug należy zdecydowanie do tej drugiej kategorii. Jest cenionym didżejem, producentem muzycznym oraz założycielem wytwórni Dessous i Poker Flat. Zaczynał w pierwszej połowie lat 90. i od tego czasu z każdym kolejnym wydawnictwem rósł w siłę. Warto więc wybrać się do klubu 55, aby sprawdzić, co ten pan potrafi zrobić z ludźmi na parkiecie. Na pierwszy rzut oka taniec podczas jego setów może wyglądać jak deptanie robaków. [mcq]
Amerykański sojusz z Koreą Północną? Mówiąc górnolotnie, a jednocześnie dobitnie – muzyka ma gdzieś wojenki brzuchatych generałów i nadętych dyktatorów i łączy tych, których inni chcieliby podzielić. Tak będzie tego wieczoru w 1500 m² do Wynajęcia, gdzie gęste, elektroniczne dźwięki zaprezentują producenci pochodzący z obu tych krajów. Niewątpliwą gwiazdą wydarzenia będzie Marcel Everett, znany światu jako XXYYXX, którego emocjonalne, przestrzenne produkcje, choć są mocno osadzone w tradycji Detroit house’u, to czerpią również z dubstepu. Pozostali Amerykanie to Blackbird Blackbird, Slow Magic i Giraffage. Ten pierwszy nie boi się zderzać beatlesowskich gitar z songwritingiem rodem z italo disco i współczesnym groove’em, zaś w muzyce tego drugiego słychać melancholię chill wave’u i narkotyczną euforię balearicu. Ostatni z bohaterów wieczoru, pochodzący z Korei Północnej, ale mieszkający w Stanach 17-letni Sunik Kim tworzy klawiszowe ściany dźwięku, kłaniając się tradycji shoegaze’u. Szykuje się kosmiczna podróż, której nie można przegapić. [rar]
www.g ww www.g w oo-a -ah ahe head.ppl hea
patronaty
14.05-6.01 Warszawa Muzeum Sztuki Nowoczesnej ul. Pańska 3 www.artmuseum.pl
W sercu kraju
16.05-18.08 Warszawa Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski ul. Jazdów 2 www.csw.art.pl
ZAPRASZA
Sharon Lockhart 15.05. PALLADIUM / WARSZAWA
BRETON
kadr z filmu „Milena”
WYSTAWA WYSTAWA
Wszyscy artyści
Pokazać wszystko i wszystkich, chyba taki cel obrało sobie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, organizując wystawę „W sercu kraju”. I chociaż tytuł, podebrany od J. M. Coetzeego, odnosi się do serca kraju jako kompletnej dziury, to wartość tej ekspozycji nie ulega wątpliwości. 150 prac i lista nazwisk, która zajęłaby tu całą stronę, czyli największa prezentacja zbiorów instytucji. W poprzednich latach taki przeglądowy charakter miały dwie wystawy: „Sztuka cenniejsza niż złoto” i „3 x TAK”. Od tego czasu kolekcja się rozrosła, a do grona „wybranych” trafili nowi artyści, m.in. dopiero co odkryty Leszek Knaflewski. Warto nie tylko przyjść dla takich nazwisk, ale przede wszystkim wziąć udział w programach edukacyjnych. Bo chociaż muzeum przestrzenią nie grzeszy, to dba o intelektualne potrzeby publiczności. [alek]
16.05-16.06 Kraków www.photomonth.com
Taka Beyoncé
Sharon Lockhart przyjeżdża do Polski – dla bywalców galerii to mniej więcej tak, jakby do Warszawy przyjechała Beyoncé, można ją też porównać z Erikiem Claptonem. Można powiedzieć, że Lockhart zagra swoje hity, bowiem w warszawskim CSW zaprezentowane zostaną jej najznamienitsze prace. Wielkoformatowe fotografie uzupełnione zostaną filmami, w tym jednym wykonanym w Polsce – „Podwórkami”, ilustrującymi zabawy dzieci z łódzkich osiedli. Filmy zobaczymy nie tylko w CSW, ale i podczas festiwalu Planete+ Doc. Lockhart, której dzieła normalnie znajdziemy w MoMa czy kolekcji Guggenheima, pojawi się w Warszawie osobiście. [alek]
11. Miesiąc Fotografii FESTIWAL
18.05. HYDROZAGADKA / WARSZAWA 19.05. MESKALINA / POZNAŃ
MACKLEMORE & RYAN LEWIS
23.09. PALLADIUM / WARSZAWA AMANDA PALMER AND THE GRAND THEFT ORCHESTRA
05.11. PROXIMA / WARSZAWA 06.11. STUDIO / KRAKÓW
HURTS
Moda na fotografowanie – to klasyczne i to odzieżowe – jest tematem 11. Miesiąca Fotografii, startującego w maju w Krakowie. Jedyny festiwal artystyczny, któremu bliżej do imprezy muzycznej niż smutnych artystowskich biennale, tropi w tym roku relacje łączące świat mody i fotografię. Franz Christian Gundlach, kolekcjoner i artysta, zgromadził w ciągu długiego życia tysiące różnorakich fotografii modowych i to jego kolekcja będzie głównym punktem wystawy w Muzeum Narodowym. To jednak nie wszystko. Corinne Day, odpowiedzialna za to, że w połowie lat 90. dziewczyny zaczęły przypominać uciekinierki z obozów zagłady (jedna z najbardziej wpływowych fotografek schyłku XX wieku i prekursorka stylu heroin chic w modelingu), doczekała się swojej ekspozycji w Pauzie (chyba najbardziej urokliwej galerii Miesiąca Fotografii). Organizatorzy nie zapominają też o złotej zasadzie każdego festiwalu: „dobre, bo polskie”, prezentując w MOCAK-u wystawę dzieł Tadeusza Rolke. Jak co roku odbędzie się też test sprawności dla młodych adeptów fotografii – sekcja Show Off. Chociaż jury skarżyło się, że gros z prac to „krzaki, flesz, krzaki, goła dupa, krzaki”, to pewnie z tych chaszczy wyjdzie kilka młodych talentów. Widzimy się w Krakowie. [alek]
07.11. TORWAR / WARSZAWA
CRYSTAL FIGHTERS
11.11. PALLADIUM / WARSZAWA 12.11. STUDIO / KRAKÓW
JAKE BUGG
30.11. PALLADIUM / WARSZAWA
Pfeiffer Ohne Tite W Y B O R C Z A . P L
Jeśli chcesz otrzymywać bieżące informacje o koncertach, to zarejestruj się w naszym newsletterze na stronie www.go-ahead.pl
Bilety: go-ahead.pl, ebilet.pl, eventim.pl oraz ticketpro.pl
marzec
Imprezy, koncerty, wydarzenia. Mamy wszystkie (na www.aktivist.pl). Polecamy najlepsze (tu).
16.05
Katowice Kinoteatr Rialto ul. św. Jana 24 start: 20.00 • wstęp: 49 PLN • www.5amartists.com
Sóley
17.05
Kraków Love Krove & Radar Gallery ul. Brzozowa 17 start: 22.00
Christian Löffler
TRASA
IMPREZA
Islandzkie brzmienia są bardzo popularne w Polsce (może to przez te zimy, które trwają ponad pół roku?), a Sóley jest typową przedstawicielką tamtejszej sceny (jej nazwisko, Stefánsdóttir, mówi zresztą samo za siebie!). Artystka ma na koncie debiutancki album „We Sink”, który spotkał się z pozytywnym odbiorem w całej Europie (a singiel „Pretty Face” został na YouTubie odtworzony ponad 11 milionów razy). Twórczość wokalistki, tworzącej wcześniej z kolektywem Seabear, porównywana jest do dokonań Múm, Sigur Rós, Lykke Li czy Coco Rosie. Skoro za oknem słońce, czemuż nie skusić się na odrobinę mroku, melancholii i przymrozku prosto z Islandii? [oz] Pozostałe koncerty: • 17.05 Poznań · CK Zamek – Wielka Sala · ul. św. Marcin 80/82 · start: 20.00 · wstęp: 49 PLN • 18.05 · Warszawa · Basen · ul. Marii Konopnickiej 6 · start: 21.00 · wstęp: 59 PLN
Debiutancki album Christiana, „A Forest”, siedzi na mojej mp3 od końcówki czerwca zeszłego roku, czyli od dnia jego wydania. To jedna z najbardziej przemyślanych, najlepiej wyprodukowanych i najpiękniej brzmiących płyt, jakie słyszałem w życiu. Wszystko jest tu idealne. Słychać fascynacje Album Leaf, Thomem Yorkiem czy Four Tet, nakładają się na to niemieckie minimalowe brzmienia, często zastępowane klikaczami wyjętymi z duszy Mount Kimbie. Wizyta Christiana Löfflera w Polsce jest spełnieniem moich marzeń. Bilet do Krakowa zakupiony, będę się rozpływał pod sceną. [kp]
Islandzki nastrój
17.05
Warszawa 1500 m² do Wynajęcia ul. Solec 18 start: 22.00 • wstęp: 25-35 PLN
John Talabot
Piękno
17-18.05 Cała Polska
Noc Muzeów
IMPREZA
Klubowy Banderas
Zastanawiamy się, jak mając tak wystrzałowe nazwisko jak Oriol Riverola Soto, można przybrać tak nudny pseudonim. Być może hiszpański producent pójdzie jeszcze w tej kwestii po rozum do głowy. Mimo to warto zająć się jego dokonaniami, a te są naprawdę ciekawe. John Talabot m.in. podbił zeszłoroczne podsumowania swoim świetnym debiutem pt. „ƒIN”. Oscylujące wokół balearycznych klimatów kawałki podbiły playlisty połowy klubowych imprez, a Hiszpan potwierdził swoją klasę występem na zeszłorocznej edycji Nowej Muzyki, gdzie razem z odpowiedzialnym za wokale Pionalem rozbujał cały festiwal. W 1500 m² Oriol pojawi się ze swoim autorskim DJ-setem, żeby zabrać was w dźwiękową wycieczkę po Półwyspie Iberyjskim. [croz]
AKCJA
Ciemno już
„Noc w muzeum” to jednocześnie tytuł przeciętnego filmu i marzenie niejednego z nas – może nie tak silne, jak to o nocy spędzonej w sklepie, ale jednak. Podstawową cechą, która łączy oba pragnienia, jest chęć buszowania po danym miejscu w pojedynkę. No i niestety jest to nierealne. Noc Muzeów to święto masowe, ale i w tej masówce warto znaleźć coś dla siebie, przeczesać program, doczytać i dotrzeć do muzeum piwa w Koziej Wólce, bo taka okazja, to tylko raz w roku. [alek]
17.05
Muzeum Utracone
Kraków Wawel www.muzeumutracone.pl
Odnalezieni
Trzy miasta – Warszawa, Kraków i po raz pierwszy Poznań – będą areną wydarzeń kolejnej odsłony Muzeum Utraconego. W ramach tego wydarzenia będziemy mogli za sprawą grafik, mappingów czy pokazów filmowych odkryć na nowo zaginione i zapomniane dzieła polskiej kultury. Nawet jeśli nie uda wam się pojawić na którymś z pokazów, nie martwcie się. Nagranie z tej inicjatywy trafi do 500 galerii i muzeów na terenie Polski. Aby sztuka nigdy nie była zapomniana! [kp] Pozostałe terminy: • 18.05 · Warszawa • 18.05 · POZNAŃ
Warszawa PaństwoMiasto ul. Andersa 29 www.pomada.info.pl
Warszawa Ufficio Primo ul. Wspólna 62 www.artyardsale.pl
Art Yard Sale
23.05
Warszawa Teatr Wielki – Opera Narodowa pl. Teatralny 1 www.teatrwielki.pl
Projekt P
Foto: Piotr Bartoszek / PitaParty Projekt ekspozycji: Moomoo Architects at ART YARD SALE Ufficio Primo.
AKCJA
24-26.05
18-19.05
Pomada
AKCJA
OPERA
Sprzedaż dzieł sztuki to bolączka nie tylko polskich galerii. Bo kryzys, bo artyści nie tacy, bo kto kupi worek gruzu, a przede wszystkim drogo! Że jest inaczej, przekonują nas już po raz drugi organizatorzy Art Yard Sale. Majowa impreza, choć pokrywa się z Europejską Nocą Muzeów, nie przyciąga dzikich tłumów, lecz ludzi, którzy faktycznie szukają sztuki. Ceny zaczynają się od stu złotych i kończą na ledwie kilku tysiącach. Biznesowe wnętrza Ufficio Primo zostaną w tym roku specjalnie zaaranżowane: na wielkoformatowych wydrukach prac zawisną właściwe eksponaty. Hasło tegorocznych targów Art Yard Sale – „Made in Poland” – ma pokazać, czym polska grafika i ilustracja stoi. Dowodem na to, że ma się dobrze, będą prace Edgara Bąka, Oli Niepsuj czy wciąż dorabiającego „Na dziwki i narkotyki” Marka Raczkowskiego. [alek]
Teatr Wielki to miasto w mieście. Mnóstwo pracowni, kilometry korytarzy, tajemnicze zakamarki… Na co dzień nikt nie zwraca na to uwagi, bo przecież najważniejsza jest scena główna. Wykorzystanie architektury w projektach muzycznych nie jest niczym nowym, ale i tak takie akcje są rzadkie. Na szczęście cykl spotkań z muzyką współczesną „Terytoria” przygotowany w warszawskiej Operze Narodowej odchodzi od standardów. Tym razem do współpracy nad „Projektem P” zaproszono m.in. Wojtka Blecharza – jego opera „Transcryptum” odegrana zostanie w pięciu salach teatru, a jej tematem przewodnim jest trauma psychologiczna. Druga część projektu to kompozycja Jagody Szmytki. Sprawdźcie, czy taka wizja opery wam odpowiada. [is]
Sztuko! Sprzedaj się
24-26.05 Kluszkowice
Joy Ride Fest
Muzyczna anatomia teatru
24.05-17.07 Warszawa Lokal 30 ul. Wilcza 29a/12
Filip Berendt
Calyx & Teebee praca „Tranzyt”
AKCJA
Seks, kasa, kultura
Prawda jest taka, że kultura nie ma seksualności. Na pewno nie powinna jej mieć. Jednak w dzisiejszych czasach, gdy trzeba walczyć o swoje i udowadniać normalność poprzez podkreślanie odmienności, każda fajna idea musi być jakoś zaszufladkowana. W ciągu trzech dni Pomady organizatorzy będą chcieli odpowiedzieć na wiele istotnych pytań. Czym jest sztuka nieheteronormatywna? Jak się ma queer w Polsce? Afiszować się czy nie, czy w ogóle istnieje coś takiego jak nienormatywne pożądanie? Nie wiem, czy uda im się odpowiedzieć na choćby jedno z nich, ale na pewno będą próbowali. W programie: wystawy, dyskusje, koncerty. [dub]
akcja
dwa koła
Trzy dni potrwa sportowo-muzyczne szaleństwo na górze Wdżar (najfajniejsza nazwa na świecie!) . W ciągu dnia fani bedą mogli podziwiać mistrzostwa Polski w najbardziej popularnych dyscyplinach rowerowych, a w nocy upiją się z radości w rytm dobrej muzyki. Największą gwiazdą wydarzenia jest skład Gorillaz Soundsystem – czyli zespół, który nie ma nic wspólnego z Gorillaz, oprócz nazwy i tego, że grają ich piosenki i jadą na ich fejmie. Na szczęście dla tych, którzy w ciągu dnia będą jeździć na rowerach, połączenie fizycznego zmęczenia i alkoholu sprawi, że będzie im wszystko jedno. A ci, którzy nie piją albo nie jeżdżą, będą mogli zobaczyć nowy projekt O.S.T.R. i Hadesa. I projekt Calyx & Teebee. Będzie fajnie i zdrowo. [kp]
WYSTAWA
Berendt banger
Gdyby Lokal 30 był klubem, a nie galerią, to moi koledzy od muzyki napisaliby, że w programie ma same bangery. Najpierw klasyk, Józef Robakowski, później postać jeszcze nieodkryta, Filip Berendt, i jego potencjalny hit. Fotograf wrócił z rezydentury artystycznej na Tajwanie i przywiózł stamtąd kilka zdjęć. Nie powstałyby one, gdyby nie wcześniejsze kroki artysty – studia na poznańskiej i łódzkiej ASP oraz w Royal College of Art w Londynie. Taki warsztat procentuje. W swoje prace Berendt wkłada sporo wysiłku: zaczyna od tworzenia obiektów i instalacji, następnie je fotografuje, po czym przekształca w nieoczywistą graficzną formę. Koncept, miejmy nadzieję, nie kończy się na prostych obserwacjach zmieniającej się formy, ale o tym przekonamy się dopiero w Lokalu 30. [alek]
maj
Imprezy, koncerty, wydarzenia. Mamy wszystkie (na www.aktivist.pl). Polecamy najlepsze (tu).
25.05
Breton
18.05
Warszawa Palladium ul. Złota 9 start: 19.00 • wstęp: 69-79 PLN www.go-ahead.pl
Warszawa Hydrozagadka ul. 11 Listopada 22 start: 20.00 · wstęp: 29-39 PLN
Crystal Fighters
25.05
Warszawa Cząstki Elementarne ul. Przeskok 2 start: 22.00
Delta Funktionen
TRASA Pod najpopularniejszymi klipami Brytyjczyków z Breton znajdziecie komentarze fanów, którzy dowiedzieli się o zespole dzięki grze „Sleeping Dogs”. Komercyjna otoczka jest jednak zupełnie marginalna, ponieważ inspirowane uliczną elektroniką indiebrzmienie broni się samo. Chłopaki udowodnią to podczas dwóch polskich występów. [croz] Pozostałe koncerty: • 19.05 Poznań · Meskalina · Stary Rynek 6 · start: 20.00 · wstęp: 20-30 PLN
Hospitality
18.05
Gdańsk Centrum Stocznia Gdańska ul. Wałowa 27a start: 22.00 • wstęp: 69-120 PLN
High Contrast
IMPREZA Hospitality, legendarna wytwórnia drum’n’bassowa, powraca do Polski z reprezentacją swoich najfajniejszych producentów. Pojawi się m.in. High Contrast i London Electricity Będzie fajnie. [kp]
KONCERT
IMPREZA
Historia wizyt Crystal Fighters w naszym kraju to kolejny czeski film. Najpierw grupa odwołała koncert tuż przed wydaniem mocno hajpowanego debiutu, potem zagrała na darmowej imprezie i dużym festiwalu, by teraz w końcu zaprezentować się w klubowych warunkach. Baskowie oczarowali Europę dziką mieszanką słonecznej elektroniki i etnicznych brzmień. Dwa lata temu pół kontynentu nuciło „Plage” i „Follow”. Teraz przyszła pora na tak trudny dla każdego zespołu drugi album i kolejną porcję przebojów. Płyty jeszcze nie słyszeliśmy, ale hajp chyba nie słabnie – koncert się wyprzedał. Czujne oko Ziółkowskiego nie przegapiło tej wiadomości, dlatego Kryształowi pojawią się również na tegorocznym Open’erze. [mk]
Delta Funktionen jest dzieckiem Berlina. I nie ma żadnego znaczenia, że jest Holendrem. Jego muzyczne eskapady to efekt fascynacji tym, co w elektronice najlepsze. Techno z Berlina i Detroit łączy się tu z głębokimi, wręcz dubowymi brzmieniami, czasami jednak odskakując w house’owość najlepszego sortu. Ba, zdarza mu się nawet wyciągnąć winyl z oldschoolowym electro i wpleść go idealnie w set. Jeśli nie jesteście pewni, czy warto, po prostu wpiszcie jego ksywkę w Google i przekonajcie się sami. [kp]
Baskijskie błyskotki
1000 w jednym
26.05
Warszawa Nowy Teatr ul. Madalińskiego 10/16 www.nowyteatr.org
Kabaret warszawski
28-29.05
Enter Music Festival
Poznań nad Jeziorem Strzeszyńskim ul. Koszalińska 15 www.enterfestival.pl
Kabaret warszawski 26 maja PREMIERA 18:00 28, 29, 31 maja 19:00 1, 2 czerwca 18:00 Nowy Teatr, Hala warsztatowa Madalińskiego 10/16
NOWY TEATR
Cæcilie Norby
FESTIWAL
Jazz na leżakach
TEATR
2285 m² dla warszawiaka
Stęskniliście się za teatrem Krzysztofa Warlikowskiego i jego prowokacjami? Dokładnie w Dzień Matki będziecie mogli zobaczyć jego najnowszy spektakl „Kabaret warszawski”. Premiera jest pierwszym przedstawieniem w nowej siedzibie Nowego Teatru, czyli w hali na rogu ulic Sandomierskiej i Madalińskiego. Warlikowski z 2285 m² na pewno zrobi użytek. Tym razem reżyser, zainspirowany tekstem Johna Van Drutena „I’m a Camera” i filmem „Shortbus” Johna Camerona Mitchella, zastanawia się, jak akcje typu „dla wspólnego bezpieczeństwa” ograniczają wolność przeciętnego warszawiaka w wyrażaniu siebie. Muzykę do spektaklu skomponował Paweł Mykietyn. [is]
28.05
Mudhoney
Warszawa Stodoła ul. Batorego 10 start: 19.00 • wstęp: 89-129 PLN
Zanim nad brzegiem Jeziora Strzeszyńskiego pojawią się spragnione słońca rodziny, a chłopaki z Jeżyc rozpalą grilla, swój muzyczny piknik zorganizuje Leszek Możdżer. Pianista wychodzi z sali prób po to, by zająć się organizacją Enter Music Festivalu, podczas którego zaprezentuje swój najnowszy projekt. Możdżer nie ukrywa, że program festiwalu dostosowuje do własnego gustu, ale jego wyborom można zaufać w ciemno. Trzecią edycję łagodnymi nutami rozpocznie kubańska pianistka Marialy Pacheco, a zaraz po niej jazzowo-bałkańską fuzję dźwięków zaprezentuje Adrian Gaspar. Zwieńczeniem pierwszego dnia festiwalu będzie premiera trzeciego studyjnego albumu muzycznych indywidualności, Możdżer-Danielsson-Fresco. Dzień drugi wypełnią m.in. królowa duńskiej wokalistyki Cæcilie Norby i afrykański septet Ba Cissoko. Jazz już dawno przestał być rozrywką tylko dla snobów i zamiast dusić się w zadymionych klubach można rozłożyć leżak i w przyjemnych okolicznościach przyrody posłuchać, jak dźwięki odbijają się od tafli jeziora. [is]
29.05
Warszawa Hala Koło ul. Obozowa 60 start: 19.00 • wstęp: 120-140 PLN
King Diamond
KONCERT
Diamentowy król
KONCERT
Brud, miód
W latach 90. co druga małolata latała w bazarowej koszulce z Cobainem lub Vedderem. Czasem z tego tłumu przebijało gdzieś logo Mudhoney. Ten kultowy zespół zdobył sławę w czasach, kiedy nikt nie postawiłby złamanego centa na Pearl Jam, a lider Nirvany cieciował w lokalnej szkole. Ekipa dowodzona przez Marka Arma paradoksalnie popularniejsza była na Starym Kontynencie i tak chyba pozostało do dziś. Mimo to pierwszy występ Mudhoney w Polsce odbył się dopiero w 2009 r., wpisując się w falę sentymentów 30-latków. Zespołowi najwyraźniej się spodobało, bo przyjeżdża do nas po raz drugi. Tym razem do większego klubu! [mk]
Choć trudno w to uwierzyć, to były takie czasy, kiedy heavy metal nie był popularny, a na każdym rogu nie widywało się długowłosego dzieciaka w glanach. W tej odległej epoce niejaki Kim Bendix Petersen stwierdził, że założy sobie kapelę – Mercyful Fate. Duński zespół szybko stał się kultowy i zainspirował Larsa Urlicha do przeszczepiania metalowego łojenia na amerykański grunt. Mimo sukcesów Kim zwinął biznes i pod pseudonimem King Diamond zaczął snuć muzyczne opowieści rodem z waszych najgorszych koszmarów. Od nienarodzonej Abigail, przez mroczne krypty, po obrzędy voodoo. Każdy album to wyśpiewana piskliwym falsetem, konceptualna i na maksa kiczowata historyjka o duchach, upiorach i dziwnych kultach. King wraca do Polski po wielu latach i przykrych doświadczeniach z naszymi organizatorami. Zatem rogi w górę i przywitajmy króla z honorami! [mk]
Reżyseria:
Krzysztof Warlikowski
Obsada:
Stanisława Celińska, Magdalena Cielecka, Ewa Dałkowska, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Maja Ostaszewska, Magdalena Popławska, Claude Bardouil, Andrzej Chyra, Wojciech Kalarus, Redbad Klijnstra, Zygmunt Malanowicz, Piotr Polak, Jacek Poniedziałek, Maciej Stuhr, Philippe Tłokiński
Adaptacja:
Krzysztof Warlikowski, Piotr Gruszczyński, Szczepan Orłowski Małgorzata Szczęśniak Paweł Mykietyn
Scenografia: Muzyka: Reżyseria świateł: Ruch:
Felice Ross Claude Bardouil
Patronat:
Partner:
Sfinansowano ze środków:
www.nowyteatr.org t: 22 379 33 33 bow@nowyteatr.org / www.ebilet.pl
maj Jesse Boykins III
18.05
Kraków Pauza ul. Floriańska 18
Imprezy, koncerty, wydarzenia. Mamy wszystkie (na www.aktivist.pl). Polecamy najlepsze (tu).
29.05
Warszawa 1500 m² do wynajęcia ul. Solec 18 start: 22.00
Marcel Dettmann
KONCERT Jak co roku Pauza rozpieszcza swoich fanów z okazji ciepłych dni i przygotowuje własną prywatną majówkę. Tym razem w klubie pojawi się Jesse Boykins III – jeden z najlepszych wokalistów r’n’b ostatnich lat. Bez dwóch zdań, jeśli chcecie posłuchać genialnej muzyki, musicie się tam zjawić. [kp]
IMPREZA
Prosta sprawa
Czy wiecie, jak się robi dobrą imprezę techno? Jest wiele warunków: godziny przygotowań, wybór idealnej (zamkniętej już) fabryki, klimatyczny mrok, tony nagłośnienia, ciężka selekcja. Tyle rzeczy trzeba zrobić. Chyba że bukujecie Marcela Dettmanna. Wtedy nie przejmujcie się. Brzydkie wnętrze, brzydcy ludzie i zero alkoholu czy wody w całym klubie nie popsuje w najmniejszym stopniu zabawy, jaką zapewni wam ten legendarny producent, dla którego techno to drugie imię. Jeśli mam być szczery, zdarzyło mi się raz w życiu przesłuchać cały set na Boiler Roomie i był to właśnie set Dettmanna. Gdy jeszcze nie miałem świadomości, że słucham techno, na mojej mp3 królował Marcell, a gdy zacząłem się zagłębiać w brzmienia 4/4, na mojej mp3 królował Marcell. Do tego dodajcie klub ze świetnym nagłośnieniem, w klimatycznej przestrzeni i macie genialną imprezę techno. Nawet w środę. Do zobaczenia. [kp]
Al Di Meola
19.05
Kraków Auditorium Maximum uj ul. Krupnicza 33 start: 17.30 • wstęp: 130-216 PLN www.agencja.kabaret.pl KONCERT Al Di Meola wystąpi w Krakowie w ramach trasy „World Sinfonia”. Artysta wraz z kwartetem znakomitych sidemanów (Kevin Seddiki i Peo Alfonsi na gitarach, Peter Kaszas na perkusji oraz akordeonista Fausto Beccalossi) zaprezentują przekrój całej swojej twórczości. Po latach Di Meola powrócił do mocniejszych, elektrycznych brzmień, ale wciąż jest mistrzem mieszanki fusion, jazzu, muzyki latynoskiej i flamenco. Przekonajcie się [matad]
Retro Stefson
24.05
Poznań Pod Minogą ul. Nowowiejskiego 8 start: 20.00 • wstęp: 34-39 PLN TRASA Jeśli muzyka z Islandii kojarzy wam się głównie z melancholią, to koniecznie musicie zrewidować ten pogląd i zobaczyć na żywo Retro Stefson. To jeden z bardziej żywiołowych młodych zespołów. My tylko zachodzimy w głowę, jak 7-osobowy skład zmieści się na malutkiej scenie Powiększenia. [croz] POZOSTAŁE koncerty: • 25.05 · Warszawa · Powiększenie · ul. Nowy Świat 27 · start: 20.00 · wstęp: 34-39 PLN
Troy Pierce
25.05
Kraków Prozak pl. Dominikański 6 start: 22.00
IMPREZA Portal muno.pl obchodzi kolejne urodziny i łezka nam się w oku kręci, że już tyle lat. A do tego strona jest w coraz lepszej formie. Z okazji kolejnych urodzin w krakowskim Prozaku pojawi się Troy Pierce. Nie ma to tamto. Dobra elektronika to drugie imię Muno, więc zmierzajcie na plac Dominikański. [kp]
The Beatnuts i Jeru the Damaja
26.05
Wrocław Alibi ul. Grunwaldzka 67 start: 19.00
KONCERT Beatnutsi są mistrzami bangerów, którzy nasz nadwiślański kraj zawsze lubili. Jeru the Damaja to legenda, którą wielbi wielu rapowych fanów, mimo że najlepsze lata ma już za sobą. Jednak jeśli nie mieliście okazji zobaczyć któregoś z headlinerów, to powinniście to nadrobić. Loty do Wrocławia są całkiem tanie. [kp]
31.05-02.06 Ursynalia 31.05
Warszawa Kampus SGGW ul. Nowoursynowska 166 www.ursynalia.pl
Warszawa Cząstki Elementarne ul. Przeskok 2 start: 22.00
Levon Vincent
FESTIWAL
Kawał z brodą!
Brody to ostatnio popularny fetysz. Tym bardziej nie dziwi nas, że na numetalowe Ursynalia zaproszono brodatych klasyków z ZZ Top. Połowa redakcji nie kojarzy ich przebojów, ale każdy zna ich ikoniczny zarost. Nie jesteśmy też do końca obeznani ze wszystkimi panującymi na Ursynaliach trendami, ale zdajemy sobie sprawę z tego, że drugim totalnym must see tegorocznej edycji jest inna legenda, czyli Motorhead. Lemmy i spółka przyjeżdżają do nas po raz kolejny, ale w przypadku tych weteranów nigdy nie wiadomo, kiedy nadwyrężone wódą zdrowie odmówi im posłuszeństwa. Jarać powinni się też wielbiciele love metalu. Po ponad dekadzie wracają do nas bowiem ciut mniej hardcorowi, ale równie pożądani przez płeć piękną Finowie z HIM. [mk]
IMPREZA
LV
Próba przyjazdu Levona Vincenta do Warszawy numer dwa oficjalnie ogłoszona. Gdy producent miał się pojawić w październiku, w klubie 55 zacieraliśmy łapki z podniecenia, że autor jednego z najlepszych setów w historii Boiler Roomu pokaże nam swoje skillsy. House, bass music, techno, acid, a wszystko to wymieszane w idealnych proporcjach. Wtedy z powodu opadów śniegu Vincent się nie pojawił, ale co się odwlecze... Ostatniego dnia maja, zanim wszyscy stwierdzicie, że czas odpocząć od klubów i lepiej popić sobie pod chmurką, biegnijcie co sił do Cząstek Elementarnych. Dodatkowy smaczek to fakt, że Levon ma się pojawić w ramach before party jednego z najlepszych festiwali na świecie – Dimensions. Nie wypada nie być. [kp]
patronaty
Szykuj się! 16.05–16.06 photomonth.com fb/photomonth
Projekt Miesiąc Fotografii w Krakowie 2013 organizowany przez Fundację Sztuk Wizualnych jest współfinansowany przez Unię Europejską w ramach Małopolskiego Regionalnego Programu Operacyjnego na lata 2007–2013, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Gminę Miejską Kraków.
29032013-OFF_ACTIVIST_230x100_006_o.ai
1
4/16/13
2:49 PM
Koszyki
Pełen koszyk
Koszyki wracają do korzeni. Choć z pięknej stuletniej hali targowej zostały już tylko dwa kikuty oficyn bramnych, to ich secesyjne wnętrza znowu wypełniły stragany. Koncepcja nowych Koszyków polega na połączeniu bazaru, bistro i baru w pozostałościach dawnej hali. Zacznijmy od bazaru. Ten jest jeszcze dość skromny, ale odwiedziliśmy go zaledwie w pięć dni po otwarciu. Na razie na parterze rozgościł się mięsny, na tyłach owoce, zioła i warzywa (m.in. od słynnego w Warszawie Pana Ziółko), ryby od Pana Sandacza, hodowcy spod Olsztyna (w sobotę go jednak nie spotkaliśmy), z kolei na pięterku urzęduje zawsze gotowy do snucia historii o swoich poddanych król kiełbasy, czyli Dobra Kiszka (naprawdę dobra, próbowaliśmy), jest też stoisko ze specjałami z Sycylii i Grecji, z winami, pięknymi wypiekami i świeżymi sokami z owoców. Mają się też pojawić kwiaty i owoce morza. To, co w Koszykach nas urzekło, to dbałość o estetykę całego przedsięwzięcia. Na szczęście pięknych, oryginalnych kafelków, odrzwi i szyb nie zakrzykują brzydkie reklamy z koszmarów i banery z wysypiska. Wszystkie stoły, szyldy i cenniki są spójne wizualnie, oszczędne i po prostu ładne. Oprócz bazaru jest też bistro. Na razie również prezentuje się skromnie, obsługa wydaje się nieco zagubiona, ale koncepcja i wnętrze są bezbłędne. Koszyki mają być miejscem, do którego wpadamy zrobić kompletne zakupy (świeże produkty od sprawdzonych dostawców w samym centrum miasta), w trakcie posilając się lekkim daniem przygotowanym z dostępnych na miejscu produktów. My spróbowaliśmy sałatki z kombosy, bobu i awokado (9 PLN) oraz boeuf bourguignon (14 PLN), małe porcje, smacznie, ale nie tęskni się potem za nimi. Można się tam spotykać także ze znajomymi – część barowa, serwująca drinki m.in. na bazie świeżych ziół, otwarta ma być do późna. Czyli dużo radości z jednego źródła. Ponieważ przyszłość Hali Koszyki jest wciąż niepewna, trzeba żyć jej nowym życiem, póki się da. Będziemy wpadać regularnie! [Olga Wiechnik] ul. Koszykowa 63 godziny otwarcia: wt.-pt. 10.00-20.00, sob. 09.00-20.00, ndz. 09.00-17.00 tel. 533 331 568
Pausa włoska
Pizza śpiewa
Do Pausy wchodziliśmy nieco niepewnie – atmosfera w knajpach celebrytów jest zazwyczaj równie spięta jak oni. Okazuje się jednak, że należąca do Czesława, tego, który śpiewa, praska trattoria jest miejscem zupełnie bezpretensjonalnym i sympatycznym. Wnętrze niby małe, ale stoliki są gęsto poustawiane, dzięki czemu mieści się tu spora ekipa. Kuchnia jest otwarta na salę, widać, co gotuje się na kuchence i co kucharz wsadza do dużego kamiennego pieca ustawionego w głębi. Karta jest krótka, ale treściwa. Po trzy rodzaje pizzy, pasty, dań głównych, dość duży wybór win. My zaczęliśmy od przystawkowego zestawu wegetariańskiego (13 PLN, trzy pasty – hummus i dwa rodzaje tapenady, kozi ser i bakłażan plus pieczywko), który był bardzo smakowity i rozbudził nasze nadzieje. Potem na stół wjechała pizza Rucola e prosciutto (23 PLN) oraz Conchiglioni alla norma (21 PLN), czyli duże muszle z sycylijskim sosem z bakłażanów, pomidorów, ricotty i świeżej bazylii. Co prawda z muszlami coś kucharzom nie wychodzi i zostały zastąpione penne, ale to nie przeszkadzało tak bardzo. Bardziej brakowało wyrazistości sosowi, który stracił charakter pod naporem raczej mdłej śmietanowości ricotty i sprawiał, że danie robiło się potwornie ciężkie. Bez dramatu, ale i bez szału. Pizza za to spełniła pokładane w niej nadzieje i nie można jej było nic zarzucić. Po raz kolejny okazuje się, że co jak co, ale pizza z kamiennego pieca opalanego drewnem smakuje najlepiej. Nie daliśmy już rady spróbować Pappa al pomodorro – toskańskiej zupy pomidorowej, która wyglądała bardzo zachęcająco (choć mało jak zupa, bo jest gęsta jak cholera), oraz deseru – a mieliśmy wielką ochotę. Dlatego do Pausy pewnie wrócimy. [Sylwia Kawalerowicz] ul. Ząbkowska 9 godziny otwarcia: pon.-czw. 11.00-23.00, pt.-sob. 11.00-00.00, ndz. 11.00-23.00 tel. 22 618 15 79
Stółdzielnia
Wiatr w żagle
W Warszawie – rozwijającym się mieście w kraju rozwijającym się – szczególnie lubimy to, że wielu rzeczy jeszcze nie ma. Można je dopiero wymyślić i założyć. Ten proces obejmuje też formy spędzania wolnego czasu, a raczej związane z tym miejsca: knajpy, kawiarnie, restauracje, centra kultury. Coś ciągle kiełkuje i pączkuje, rzadziej znika, ale przede wszystkim budzi emocje. Do pewnych miejsc lubi się chodzić, do innych mniej, ale na pewno o jednych i drugich lubi się rozmawiać. Stółdzielnia – powstała miesiąc temu na porastającym restauracjami jak grzybami po deszczu Mokotowie – będzie raczej należeć do tej pierwszej kategorii, bo kilka rzeczy zwiastuje jej sukces. Np. fajne logo i identyfikacja graficzna stworzona przez braci Lange. Prosty i funkcjonalny design autorstwa Moko Architects, który pewnie znajdzie wielu naśladowców (sama chciałabym do domu takie wieszaki na prasę!). No i przede wszystkim prosta i przemyślana karta. Stółdzielnia hołduje gustom włocholubnym, ale zadowoleni będą też wielbiciele świeżych owoców morza – w menu królują one w osobach krewetek, małży (vongole, brzytwy i cozze), ryb i ośmiorniczek. Przetestowane przez nas pizze (Vegetariana i Mokotosca – 30 i 35 PLN), focaccie (z lardo, czyli najprzedniejszą słoniną, oraz sauté – ok. 20 PLN), cozze (30 PLN), czarny makaron frutti di mare i ragoût z dzika (odpowiednio 35 i 33 PLN) zdały egzamin świeżości i smakowitości oraz nasyciły żarłoków. Lokal urządzony jest w czymś na kształt kotłowni, obsługa chętnie włącza się w dyskusję, a na jedzenie nie trzeba długo czekać. Gdyby tylko ceny były ciut niższe, byłby to dla mokotowian i pobliskich śródmieszczan doskonały adres na codzienny morsko-włoski obiad. Skuście się przynajmniej od święta – za jakość produktów warto czasem dopłacić, żeby ci, którym chce się nam je serwować, nie zwinęli żagli. W końcu bardzo lubimy, jak łapią w nie wiatr. [Agata Michalak] ul. Kazimierzowska 22 godziny otwarcia: pon.-ndz. 13.00-22.00
Klukovka
Wszystko w śmietanie
Do otwartej zaledwie tydzień wcześniej Klukovki wybraliśmy się w godzinach pracy, uciekając przed zabójczą monotonią codziennych obiadów w okolicznej stołówce. Głodni jak diabli zacieraliśmy z radością rączki, licząc, że tym razem nie wrócimy do redakcji z postanowieniem, że od jutra to już na pewno przynosimy jedzenie z domu. Może mieliśmy zbyt wielkie oczekiwania, może knajpce trzeba dać więcej czasu na rozruch, ale Klukovka, serwująca dania wschodnich sąsiadów, raczej nas rozczarowała i niestety nie wytrzymuje porównań z Babooshką. Jedyny plus – jest taniej. Niestety oznacza to tylko to, że jakościowo jest słabiej. Na pierwszy ogień poszły placki ziemniaczane z łososiem: wielki plus, bo z prawdziwych ziemniaków, a minus, bo zalane były śmietaną aż po dobrze wysmażone brzeżki i zamiast placków musieliśmy jeść mamałygę. Potem było trochę kłopotów ze zgraniem wydawania potraw – jedna osoba dostała swoje dwa dania naraz, inna żadnego, a jeszcze potem na stół wjechały nie te wareniki co trzeba. W końcu jednak każdy zjadł to, co zamówił. Najlepiej wypadły wareniki ukraińskie (11 PLN, ziemniaki, pieczarki, cebula), które były zupełnie bezpretensjonalne i po dosoleniu i dopieprzeniu jakoś się broniły (na wszelki wypadek poprosiliśmy o śmietanę osobno). Solanka (8 PLN) rozczarowała. To, co w tej zupie najciekawsze, czyli słono-kwaśna kompozycja smakowa – uzyskiwana m.in. dzięki składnikom takim jak kiszone ogórki (nie znaleźliśmy w niej ani jednego plasterka), cytryna i kapary – zagubiła się gdzieś pod ciężarem tony parówek i czegoś, co smakowało jak tani przecier pomidorowy. Z kolei w usze (zgodnie z deklaracją z karty to „królowa rosyjskich zup rybnych”, 7 PLN) jedyną rybą były ziemniaki, pośród których pływały drobinki czegoś, co kiedyś przypominało, zdaje się, dorsza. W smaku – cienki rosół z niewyraźną rybną nutą. Finał lekko poprawił wrażenie – na deser wzięliśmy serniczki w pysznym sosie... śmietanowym (10 PLN). Co prawda pyszne były serniczki (a właściwie racuszki z białym serem), a nie sos, który był... śmietaną posypaną tartą czekoladą, ale co tam. [Sylwia Kawalerowicz] ul. Jana Pawła II 45a, lok. 46 godziny otwarcia: pon.-sob. 11.00-23.00, ndz. 11.00-20.00
Dartburger
Mięso
Nie ma nic lepszego niż burger. Prawdziwy burger z mięsem, a nie burger, w którym kotleta udaje jakieś warzywo. Nie uznaję wegeburgerów – to znaczy nie mam nic przeciwko nim, jeśli chodzi o smak, ale mam pretensje o używanie modnego słowa, aby coś lepiej sprzedać. Burger bez mięsa to kanapka. I tyle. Nie przekonacie mnie, że jest inaczej. Dartburger w swoich burgerach ma mięso. Pyszne i soczyste. Między dwiema połówkami bułki znajduje się dobrze przypieczony na ruszcie kawał zmielonej wołowiny uformowany w kształt kolisty. Znajdziemy tam też trochę warzyw i jeśli chcemy, możemy dobrać sobie dodatki (podstawa kosztuje 18 PLN). Bierzemy bekon i ser. I dodatkowy bekon. I jeszcze dodatkowy bekon. I mamy burgera idealnego. Mimo że bułka lekko sucha, pełnia smaku samego mięsa wszystko ratuje. Zresztą jak zdradził właściciel, dzień później bułka została zmieniona, a burger powiększony o 20%, więc teraz jest smaczniej i więcej. Tym, czym różni się Dartburger od innych burgerów, są... darty. Jeśli zamówicie na miejscu jednego burgera, macie trzy rzuty – im więcej punktów zdobędziecie, tym więcej dostaniecie. A jeśli trzy razy traficie Bulls Eye (czyli rzucicie w sam środek tarczy), zjecie jedno z głównych dań za darmo. Na Dobrej są też steki serwowane w dni weekendowe. Podawane są z warzywami, a mięso wybierane jest w każdy piątek przez szefa kuchni. Jest też burrito, no i dobre męskie zupy, czyli chili. Biorąc pod uwagę to, ile miejsc burgerowych ostatnio się otwiera, sądzę, że przeżyją tylko najsilniejsi. Dartburger na pewno się do nich zalicza. [Kacper Peresada] ul. Dobra 14/16 godziny otwarcia: pon.-ndz. 12.00-21.00
nowe miejs Warsz ca awa
Bong-Ra
Pogłos / rew o lucja
Ellie G
ouldin
Benji B
g
Otwarcie sezo nu / kongotronik a
Wiosną wszystk o jest fajniejsze . Okazuje się, że koncertów. Kwie dotyczy to też cień dał nam ko lejne lekcje cro zdarte gardła, k wd surfingu, ko olejny moment, lejne który pamięta si ę przez lata Tekst: Kalinowski, Przybecka, Rejowski, Rozwadowski, Żmuda Foto: Michał Murawski/ishootmusic.eu, Bartek Bajerski/www.bajerski.org, Marcin Kin
Bong-Ra jest jednym z najbardziej zasłużonych sonicznych rzeźników, jakich wydała z siebie ta nieświęta ziemia. Bębny w jego nagraniach latają jak nawciągane, a siła, z jaką stopa uderza w ziemię, budzi diabły w najniższych nawet kręgach piekieł. Breakcore, speedcore, raggacore. Żadna inna muzyka tak głośno nie krzyczy: WYPIERDALAJ. Prosto w twarz. Albo rzucasz się w pogo, albo nie wytrzymujesz po kilku minutach. Albo machasz łbem tak, że następnego dnia masz zakwasy karku, albo nie wejdziesz do sali dalej niż na metr. Albo krzyczysz przy każdym kolejnym przejściu, albo nie zrozumiesz. W ostatni czwartek marca dolną salę warszawskiego Powiększenia rozsadzało ciśnienie akustyczne, które trudno sobie wyobrazić nawet częstym bywalcom tego miejsca. W powietrzu unosił się siarczysty zapach amfetaminy i kwaśny odór potu. Jedni pływali na rękach tłumu, inni odsuwali się, by nie oberwać z łokcia. W blasku czerwonych reflektorów i rozbłyskach fleszy Bong-Ra odprawiał swój rytuał. Od pierwszych taktów jego występu warkot rozpędzonych perkusji nie zwolnił nawet na chwilę. Numer za numerem, break za breakiem, hit za hitem. Publika odpowiadała mu wrzaskiem. Ta sama publika, która od lat przewija się przez każdy core’owy gig. Oddani żołnierze, którzy wiedzą, jaką wartość ma dobry sparing, jak zmęczenie skutecznie oczyszcza umysł i jaka forma anger managementu jest jedyną słuszną. Te dźwięki nie milkły nam w uszach, kiedy chwilę później dotarliśmy do znajdujących się na szczęście całkiem niedaleko nowych Piątek, gdzie na skutek choroby żony stic.mana M-1 samotnie reprezentował Dead Prez. Między kolejnymi numerami nieraz
rozprawiał o wojnie z systemem i społeczną niesprawiedliwością, tłumacząc tym samym, że biali Europejczycy nie są tymi samymi białymi, z którymi walczy w Stanach. Entuzjazm i energia, które włożył w blisko dwugodzinny koncert, potwierdzały każde z tych słów, a reakcja tłumu świadczyła o tym, że nikt z zebranych nie wziął sobie słów „slap a white boy” za bardzo do serca. Wspierany przez didżeja raper kawałki ze świetnych pierwszych płyt i mikstape’ów przeplatał niestety pseudohitami z najnowszego wydawnictwa, którego poziom i styl lepiej przemilczeć. Przewrzeszczeć natomiast cała sala musiała jeden z najlepszych numerów w historii rapu, napędzany warczącym basem, brudny, surowy „Hip-Hop”. Kolejny tego wieczoru crowd surfing, kolejne zdarte gardła, kolejny moment, który pamięta się przez lata. Inny pamiętny moment tego miesiąca to 10 kwietnia. Tego dnia w warszawskiej Cafe Kulturalnej wystąpił Konono No. 1, reprezentujący gorący muzyczny klimat prosto ze słonecznej Kinszasy. Nieważne, że środa, nieważne, że następnego dnia trzeba rano wstać, nieważne, że support grał za długo i że było mało miejsca pod sceną. Wraz z pierwszymi dźwiękami instrumentów, których nazw nie znamy, pod sceną zaczęły się tańce, a ostudziła je dopiero przerwa przed bisem. Nie będziemy udawać, że szczególnie interesujemy się muzyką świata i że dyskografię zespołu (którego początki sięgają podobno lat 60.) znamy na pamięć. Nie można też powiedzieć, żeby utwory spod znaku kongotroniki były specjalnie przebojowe w zachodnioeuropejskim znaczeniu tego słowa. Ale mają dwa wielkie atuty: czarujący posmak egzotyki i transowość, której nie potrafią wyczarować najbardziej rozchwytywani
didżeje elektroniki. Pięcioro Kongijczyków udowodniło, że w tej kwestii biali są kilka lat za Murzynami. Tej samej nocy udało nam się jeszcze odwiedzić w Hydrozagadce gitarowych wymiataczy z ...And You Will Know Us by the Trail of Dead. W momencie, w którym dotarliśmy na Pragę, gwiazdy wieczoru powinny już rozgrzewać nadgarstki, ale na scenę wchodził dopiero support: Norwegowie z Ribozyme. Szkoda nam papieru na opisywanie tego występu. Niech za główne punkty referencyjne posłużą wam największe hity Nickelback i Nine Inch Nails ze środkowego okresu. Muzycy zeszli ze sceny kwadrans po 21, ale Trail of Dead kazali czekać na siebie jeszcze godzinę, w międzyczasie beztrosko rozbijając się po klubie i popijając kolejne drinki. Warto też wspomnieć o frekwencji w klubie, bo ta była niestety zaskakująco niska. Teksańczycy weszli jednak na scenę z pokerowymi minami i już od pierwszego utworu nie mieliśmy innej opcji – musieliśmy im wszystko wybaczyć. Highlighty z ich dyskografii leciały jeden po drugim. Perfekcyjnie wyważyli setlistę, mieszając najlepsze utwory z dwóch ostatnich krążków z petardami z wcześniejszych albumów. Pałeczki od perkusji latały prawie pod sam sufit, reszta zespołu nie szczędziła strun i gardeł, a publiczność odwdzięczyła się niezwykle gorącym przyjęciem – pustawa Hydrozagadka zdawała się pękać w szwach. Muzycy pomiędzy serwowaniem kolejnych zabijaczy dzielili się z fanami wódką i żartowali. Medal należy się także realizatorom, którym udało się oddać specyfikę brzmienia Trail of Dead, czyniąc z niego prawdziwą żyletę. Zespół brzmiał niezwykle potężnie, ale w całym tym hałasie znalazło się też miejsce na bezbłędne melodie i emocjonalnego kopniaka w ryj. 11 kwietnia, drugi dzień urodzinowej balangi Powiększenia, ustawił poprzeczkę dla reszty wydarzeń naprawdę wysoko. Ze sztucznego tortu zamiast striptizerki wyskoczyło trzech Szwedów i jeden Austriak z formacji Swedish Azz, by wprowadzić
zdolnych muzyków, a nagłośnienie było doskonałe. nas w historię jazzu z kraju Ikei i Volvo. Po krótkiej introdukcji muzycy przystąpili do grania, ale nie był to czysty popis technicznych umiejętności. Zespół tchnął nowe życie w numery nagrane w latach 50. i 60.. Bigbandowe, bujające, ale równocześnie misternie skonstruowane partie przeplatane były przestrzennymi, ambientowymi plamami, a w kulminacyjnych momentach dźwięki kumulowały się, tworząc potężny, chropowaty, industrialny noise. Porywające melodie zderzały się z obezwładniającymi falami hałasu. Na osobny akapit zasługuje też genialna konferansjerka Matsa Gustafssona. Szwed z charakterystycznym, dyskretnym uśmiechem opowiadał o genezie wybranych przez niego kompozycji i równocześnie sprzedał publiczności naprawdę porządny kawałek stand-upu. Śmiechy cichły jednak przy pierwszym dźwięku każdego kolejnego utworu. Muzycy wyraźnie bawili się konwencjami, wywracali je na wszelkie możliwe sposoby, ale w żadnym momencie ich zaangażowanie i pasje nie słabły. Kolejny kwietniowy koncert, jaki zobaczyliśmy, to występ braci Andrew i Daniela Aged, znanych jako Inc. – nowych twarzy wytwórni 4AD, która znów jak kiedyś poszukuje dźwięków niebanalnych i efemerycznych. Błyskawicznie jak na rodzime warunki, bo niespełna dwa miesiące po premierze debiutanckiego krążka „No World”, wylądowali w stołecznym Basenie. Nadzieje mieliśmy spore, ale występ Inc. w składzie poszerzonym o klawiszowca i (megazdolnego) perkusistę niestety nas rozczarował. Chociaż początkowy groove poruszył nasze nogi i serca, szybko okazało się, że ciepła, zmysłowo-funkująca formuła nie jest w stanie obronić się bez dobrego songwritingu i interesującego wokalu. Nie pomogło też (znów) kiepskie nagłośnienie klubu, które kompletnie zabiło muzę, aż proszącą się o to, by ją porozkładać na czynniki pierwsze. Ze sceny wiało nudą – muzycy uprawiali namiętne pieszczoty ze swoimi instrumentami i taplali się w swojej wrażliwości, zupełnie nie potrafiąc przekazać tych emocji publiczności. Szkoda. Z kolei do wypełnionej po brzegi Sali Kongresowej szliśmy bez większych oczekiwań. Musimy szczerze przyznać, że nie byliśmy wielkimi fanami Imany. Ta z pozoru zwykła, ubrana w dżinsy i trampki dziewczyna ma jednak dobry głos, charyzmę i niezłą konferansjerkę. Swoje (niekiedy smętne) piosenki przeplatała udanymi coverami (m.in. Fugees czy Queen), towarzyszyło jej siedmioro niezwykle
Po dwóch godzinach w Kongresowej w pełni pojęliśmy fenomen tej skromnej, ale niezwykle uzdolnionej artystki. Długo kazał czekać na siebie Borys Dejnarowicz. Ostatni występ jego projektu Newest Zealand w stolicy odbył się chyba jeszcze w 2011 r. Od tego czasu grupa przeszła kilka zmian – i stylistycznych, i personalnych – więc korciło nas, żeby przekonać się, jak teraz wypadają na żywo. NZ, które wystąpiło na pięknie oświetlonej i nieźle nagłośnionej scenie Sztuk Sztuczek, to już niemal inny zespół. Repertuarowo skupili na kawałkach nagranych już po pierwszej płycie – rewelacyjnie zabrzmiał singlowy „Don’t Look at Venus” i „Mutual Love”, który zresztą też pewnie zostanie singlem. Nowa basistka Marta Zalewska nie tylko świetnie radzi sobie z instrumentem, ale też dostała do zaśpiewania partie wokalne. Mamy jednak wrażenie, że jej mocno rockowa maniera nieco przytłacza delikatny, postprince’owski flow numerów Dejnarowicza. Nie zmienia to faktu, że w Newest Zealand wzbiera ogromny potencjał, który wciąż nie jest w pełni wykorzystany. I nawet jeśli w Polsce trudno znaleźć amatorów takiego grania, zachodnie kluby i festiwale powinny ich witać z otwartymi ramionami. Na zakończenie bogatego koncertowego miesiąca trafiła nam się Ellie Goulding. Wypełniona po brzegi, rozśpiewana Stodoła pokazała dobitnie, że obecność w komercyjnych stacjach zrobiła swoje: Ellie ma w naszym kraju naprawdę mocny fanbase. Chociaż na żywo wokal Brytyjki nie powala (a może była zbyt cicho nagłośniona?), to artystka świetnie uzupełnia niedostatki doskonałym kontaktem z publicznością, bezpretensjonalnym, żywiołowym zachowaniem na scenie i swoim seksapilem. Przyjemnym zaskoczeniem były zmienione aranżacje praktycznie wszystkich numerów, co mniej więcej w połowie występu uwydatnił półakustyczny set. Największe hity pojawiły się pod koniec, ze „Starry Eyed” na czele, co jakieś hiperfanki podkreśliły, trzymając w rękach gwiazdki, chociaż tytuł jest raczej grą słów („starry” – gwiaździsty, „starry eyed” – zauroczony). My zamiast trzymać gwiazdki pozwoliliśmy się po prostu zauroczyć. Nie było trudno. Odbywająca się w Polsce po raz drugi, ciut pomniejszona, lokalna akademia czerwonego byka trwała już w najlepsze, kiedy jedna z sal kina Nowe Horyzonty otworzyła swoje podwoje przed wolnymi słuchaczami. Uczestnicy Bass
Campu, pośród których w tym roku znaleźli się Adrianna Styrcz, Czarny HIFI, Maciek Biegański, Marek Pędziwiatr, Deam, Patryk Niedziela, Du:It, Galus, Roux Spana, Tom Encore i Tom Bednarczyk, po nocy i przedpołudniu spędzonych przed studyjnymi monitorami, rozsiedli się w pierwszych rzędach, a resztę foteli zajęli liczni pasjonaci współczesnych dźwięków. Gość pierwszej Infosesji didżej i radiowiec Benji B jest jednym z największych speców, selekcjonerów i promotorów dźwiękowej współczesności. Podczas godzinnej pogadanki z charyzmą tłumaczył, dlaczego jego zdaniem radio nigdy nie przegra z internetem, a także że żyjemy w złotej erze muzyki. Przy akompaniamencie breakbeatowych i rapowych hitów wspominał brytyjskie lata 90., a teorię numeru, który rozrusza każdą imprezę, unausznił nowym singlem Joya Orbisona. Dużo więcej takich właśnie tjunów zaserwował w Puzzlach podczas swojego wieczornego setu. Zanim jednak wyszedł na scenę, klubowy soundsystem przejęli absolwenci Bass Campu: Galus ze swoim nowobitowym live’em, Night Marks Electric Trio z jazzowym feelingiem, funkowym groove’em i Adrianną Styrcz gościnnie na wokalu. Czarny HIFI, po raz pierwszy solo, na scenie zaprezentował materiał ze swojego albumu producenckiego, a Roux Spana dogrzał publikę skąpanymi w słońcu samplami i próbkami. Gościem sobotniej Infosesji była też Katarzyna Nosowska, która opowiedziała o realiach polskiego przemysłu fonograficznego, planach nagrania hiphopowego albumu oraz o tym, że należy przywiązywać wagę nie do sławy, mediów i kontraktów, lecz własnej wizji muzyki. Natomiast przed wieczorną imprezą przepytywany przez Benjiego B Roska mówił o początkach gatunku UK funky, a szklanka, którą rozbił siłą dźwięku jednego ze swoich numerów, była najlepszym możliwym zaproszeniem do Browaru Mieszczańskiego. Występy ekipy, w której znaleźli się m.in. Tessela, Addison Groove czy Randomer, ściągnęły do postindustrialnego gmachu przy Hubskiej wszystkich basscampowiczów. Odegrany w niewielkiej Maszynowni dwugodzinny house’owy live-act duetu Harrison Chord wprawił nas w dobry nastrój przed setem, który na głównej scenie wypuścił Roska. Brytyjski rude boy na Bass Campie przeszedł sam siebie, co zresztą skomentował celnym wpisem na Twitterze: „I dunno if I can top a set like that again. I think I might retire and go back to a 9-5. #poland.” Przez dwie godziny swojej selekcji przeszedł mocno, wojskowym krokiem, a zakończył, tańcząc harlem shake na didżejce. Czapki z głów. Dzwonienie w uszach. Powrót do domu.
ion Week h s a F / a j c a l e r Moda /
i m a n o bl Poza sza
Out of roczne pokazy Off go Te y. rz te ps em hi i an ekscytowały, a czas miss i zdesperow y, e ał w iw żo ak ró sk i, za śc d ło an sz Week Pol Faraoni przy hilosophy Fashion P n io sh Fa s za dc Schedule po ocje! k czy siak, były em rozczarowywały. Ta
dominika cybulska
herzlich willkommen
Pokazy podczas łódzkiego tygodnia mody podzielone są na mainstreamowe Designer Avenue i mniej komercyjne Off Out of Schedule. To właśnie na Offach kreowane są trendy i to tu debiutowało wielu projektantów triumfujących teraz w Alei Projektantów. Wytrwale oglądaliśmy wszystkie kolekcje na jesień-zimę 2013/14, których pokazy tym razem odbywały się w Domu Towarzystwa Kredytowego. XIX-wieczna architektura ciekawie kontrastowała z pracami młodych twórców. Niestety mała przestrzeń ograniczyła choreograficzną i scenograficzną kreatywność organizatorów. Brak orkiestry smyczkowej, świec wokół wybiegu czy instalacji z poprzednich edycji projektanci wynagrodzili uczestnikom dobrymi kolekcjami. Pierwszy dzień pokazów to przede wszystkim bardzo udane propozycje debiutujących na fashion weeku Kas Kryst i Kamila Sobczyka. Kas stworzyła nową miejsko-casualową wizję skaterów. Obszerne bluzy i krok w kolanach ustąpiły miejsca bardziej dopasowanym krojom. Wszechobecna czerń o różnych fakturach przełamana była srebrem, a wełniane swetry i ciepłe rękawice zestawione zostały z krótkimi spodenkami (w wersji męskiej) i odkrytymi brzuchami (w wersji damskiej). Mimo że widać lekkie wpływy Nenukko i Maldorora była to jedna z lepszych kolekcji podczas Offów. Z kolei Kamil Sobczyk pokazał projekty dopracowane w każdym detalu. W rytm energicznej muzyki po wybiegu maszerowali współcześni żołnierze. Klasyczne formy marynarek, koszul i płaszczy wzbogacone geometrycznymi i militarnymi elementami zyskały bardziej dynamiczny, męski charakter. Kolejny dzień pokazów zaczął się mniej udanie. Katarzyna Górecka pokazała bajkowo-kolorową kolekcję dla małych księżniczek i różowych miss. Przypuszczamy,
ima mad
kamil sobczyk
że przy jej powstawaniu nie jeden pluszak stracił życie. Modelki paradowały w tiarach i szarfach, a dominującym motywem były futrzane elementy z oskalpowanych przytulanek. Trudno uciec przed pytaniem, czy to jeszcze balansowanie na granicy kiczu, czy już jej przekroczenie. Naszym zdaniem niestety to drugie. Z całą tą słodkością kontrastowali bezdomni amisze na pokazie Dominiki Cybulskiej, w której realizacjach można doszukać się wpływów Antwerpskiej Szóstki z Margielą na czele. Natomiast Thunder Blond w tym sezonie postawiło na inspiracje Afryką i Arabią – przeważały czernie, oranże, złoto i kamuflaż. Kolekcję najkrócej można określić hasłem „faraoni przyszłości”. W sobotę, czyli trzeciego dnia pokazów, zmasakrowani po afterach fashioniści odżyli na pokazie Herzlich Willkommen, gdy z głośników popłynęła Britney Spears. Na szczęście kolekcja była daleka od cukierkowego popu. Zobaczyliśmy dobrze znane z poprzedniego sezonu nadruki, a także nowe czarne projekty – wszystko utrzymane w stylu sportowego casualu. Naszą uwagę przykuły plecaki i oversizowe kurtki. Niewątpliwie ten dzień należał właśnie do dziewczyn z Herzlich Willkommen. Za to pokaz tajemniczych Ima Mad budził skrajne emocje. Jedni uważają, że to kolekcja przemyślana, inni zaś, że to ubrania dla „zdesperowanych hipsterów”. Nie można było oprzeć się wrażeniu, że część pomysłów zainspirowana została tym, co już widzieliśmy na sklepowych wieszakach. Płaszcz à la kołdra można było zobaczyć pół roku temu w H&M, swetry z aplikacjami to nic nowego, a wszechobecny motyw oczu wydaje się trochę kiczowaty. Jeśli to świadoma zabawa konwencją sieciówek, to duży plus, jeśli nie – to gorzej. Tekst: Lucyna Seremak Foto: Lucyna Seremak, K Pictures
thunder blond
katarzyna górecka
O wrażenia z offowych pokazów zapytaliśmy tych, którzy uważnie im się przyglądali: Macademian Girl (blogerka) Mam kilka swoich typów. Kamil Sobczyk pokazał świetną kolekcję męską. Podobał mi się też minimalizm Moniki Gromadzińskiej oraz koncept i dopracowanie Ima Mad. Zabrakło mi Joanny Startek, która jest naszym niesamowitym zimorodkiem. Brakuje mi też najbardziej znanych nazwisk. Wszędzie na świecie fashion week to miejsce pokazów największych projektantów, tymczasem w Łodzi nie było chociażby Maćka Zienia czy Gosi Baczyńskiej. Harel (blogerka) Kolekcja Herzlich Willkommen była rzeczywiście zimowa. Dziewczyny pokazały to, w czym są dobre, a nawet poszły o krok dalej, przez co kolekcja była pełniejsza. Najbardziej spodobała mi się oversizowa kurtka puchowa z nadrukowanym motywem piór. Bardzo brakowało mi Joanny Startek, ale po ostatnich Offach wolałabym ją zobaczyć na Alei. Barto Palubeski (twórca marki ReBell) Najbardziej zasmakowała mi Kas Kryst. Przemyślana prezentacja, spójna streetowa kolekcja. Ucieszyła mnie twórcza konsekwencja Pauliny Plizgi – obok jej awangardowych ubrań nie można przejść obojętnie. Zabrakło mi rozwoju w prezentowanych projektach oraz frytek.
tylne wyjście będzie jarać. b lu ło ra ja , ra as ja my o tym, co n psze rzeczy e e z jl a is P n . e ż rk z a p ra ) o jt j, he ie niej, tym dziwn hype (a czasem iw y z jn d y c im k a e d ż , re m li y ie Cz ow ię – wiadomo b przed nami s je y ł z m a la z a ic n n z h ra g yc jom Nie o , że ktoś ze zna o g te la d ię s je znajdu
Powieście się Uzbrojonym okiem
Przyszła wiosna, wyciągamy zatem różne sprzęty, za którymi tęskniliśmy całą głupią zimę. Ja wyciągnąłem rower – stęskniłem się za kolarzówką, ale wiadomo, to żaden szał. Moi znajomi zaś wyciągnęli swój ślubny prezent – teleskop. W bezchmurny, ciepły kwietniowy wieczór zrobiliśmy pierwszą próbę, a widoki urwały nam głowy. Nie były to oczywiście różnobarwne plamy i chmury, jakie zwykło się widywać na zdjęciach z kosmicznego teleskopu Hubble’a – to foty bardzo odległych obiektów, w dodatku wykonywane w innych pasmach niż światło widzialne. Ale oglądane przez nas ciała niebieskie też są megainteresujące. Z jednej strony największym wypasem wydaje się Księżyc – nagle ta mała przybrudzona tarcza staje się kulą, trójwymiarowym obiektem z mnóstwem widocznych szczegółów, upstrzonym górami i równinami, których kontury wydobywa światło słoneczne. No i jest ogromny! Ale co powiecie na Saturna? Ten gazowy gigant otoczony jest imponującym pierścieniem odłamków skalnych, a jeśli dorzucimy do tego towarzyszące mu widoczne księżyce, to mamy wręcz nierealnie piękny widok. Z kolei jego większy kumpel Jowisz ma nie tylko czerwonawe pasma chmur, ale asystują mu też cztery satelity! Nie udało nam się jeszcze zobaczyć Marsa i Wenus, które (jakże romantycznie) kryją się teraz po drugiej stronie orbity słonecznej. A na obserwację czeka jeszcze tyle innych obiektów – gromada gwiezdna Plejad, galaktyka Andromedy... Zdjęcia powyżej zrobiliśmy ajfonem przytkniętym do okularu, ale wierzcie nam, widziany „na żywo”, bez pośrednictwa papieru i telefonu, robi nieziemskie wrażenie. Zadanie na weekend majowy: znajdźcie sobie znajomych z teleskopem. [Rafał Rejowski]
Okno na świat
Sesja egzaminacyjna? Brak funduszy na wakacje? Nie stać was na karnet? Noga w gipsie? Tak, znamy to uczucie, kiedy wyjazd na wymarzony festiwal ucieka nam sprzed nosa, a co bardziej perfidni znajomi zalewają smsowymi relacjami w stylu „Nie martw się, fajnie zagrali, ale mogło być lepiej”. Jest ratunek. Zajrzyjcie do sieci, bo tam może na was czekać wymarzony koncert. Streamy wideo z festiwali to coraz częstsza i coraz lepiej realizowana praktyka, a ostatnią niezłą okazją, żeby się o tym przekonać, była kalifornijska Coachella. Organizatorzy podeszli do sprawy naprawdę profesjonalnie i dali nam możliwość podglądania na żywo prawie stu występów (czyli mniej więcej połowy całego line-upu). Dzięki temu jeden z kwietniowych weekendów zamiast na zwyczajowym monotonnym balangowaniu upłynął mi pod znakiem festiwalowego szaleństwa. Zjawiskowa Karen O z Yeah Yeah Yeahs. Klnący jak szewc Nick Cave z chórem dziecięcym za plecami. Wu-Tang Clan w pełnym składzie, uzupełnionym o orkiestrę smyczkową. Japandroids, którzy mimo że grają jedynie w duecie, wypełniają swoją energią całą scenę. Phoenix, do których niespodziewanie dołącza R. Kelly (?!?!). Ilość wrażeń jest naprawdę duża, a wszystko to w jednym oknie przeglądarki i bez wydawania bajońskich sum, uciążliwej podróży i martwienia się o pogodę, do tego z własnym piwem w dłoni i dobrą szamą w zasięgu ręki. Nawet dziewięciogodzinna różnica czasu nie była nam straszna (pomiędzy poszczególnymi dniami festiwalu stream był puszczany ponownie). Następna taka okazja już pod koniec maja, kiedy to w Barcelonie odbędzie się Primavera. Zgrzewka energy drinków już czeka w lodówce. [Cyryl Rozwadowski]
Tak, teraz będzie o zawieszonej kawie. Nie, nie będziemy was przekonywać, żebyście kupili latte bezdomnemu. Nie będziemy zżymać się na tych, którzy przekonują, byście kupili latte bezdomnemu. Ani nawet na tych, którzy rysują diagramy pokazujące, ile kawałków chleba bezdomny mógłby zjeść za cenę jednego kawiarnianego cappuccino, ani na tych nawołujących, abyście zamiast zawieszać kawę roznosili po schroniskach koce. Nie będziemy też oburzać się na tych, którzy oburzają się, że – o boże – a co jeśli ich zawieszoną kawę weźmie sobie jakiś cwaniak, którego na NA NIĄ STAĆ? Ilość absurdu, jakim obrosła ta bardzo sympatyczna, bezpretensjonalna akcja, jest wręcz nie do pojęcia. A przecież sprawa jest prosta. Kupujesz sobie kawę i płacisz za następną, zawieszoną. Na kolejną osobę w kawiarni czeka więc miła niespodzianka: darmowa kawa. Każdy normalny, zdrowy społecznie człowiek odwdzięczy gest i zawiesi kolejną kawę. I tak łańcuszek życzliwości idzie sobie w świat. Oczywiście, jak uczą nas nasi mistrzowie, czyli Nietzsche i Phoebe z „Przyjaciół”, nie ma czegoś takiego jak bezinteresowny dobry uczynek. Chodzi więc po prostu o to, żeby sprawiając przyjemność innym, zrobić coś fajnego dla siebie. Tyle. Nie mieszajmy w to bezdomnych, własnych kompleksów i tej strasznej cechy, która sprawia, że każdy miły gest obcego człowieka traktujemy jak obelgę, a bycie niemiłym bez powodu mamy w ustawieniach domyślnych. Taka polska wersja brytyjskiej uprzejmości czy amerykańskiego luzu – naburmuszona mina i pretencha w głosie. Na szczęście zawieszona kawa kwitnie, można ją już dostać w grubo ponad stu lokalach w Polsce, a we Wrocławiu zawieszają nawet bilety do teatru (nie, nie dla bezdomnych). Jak wam się gdzieś trafi, pamiętajcie, że w akcji nie chodzi o to, żebyście dostali ją za darmo, tylko żeby podtrzymać miły gest. Ale jeśli akurat nie możecie, skończyła wam się kasa przed wypłatą, zapomnieliście portfela, pies wam zjadł ostatnią dychę, to trudno – i na zdrowie. Fajnie, że się komuś zawieszka przydała. [Olga Wiechnik]
REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.
Warszawa
warszawa@aktivist.pl
redaktor naczelna
Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com
zastępca redaktor naczelnej Ola Wiechnik owiechnik@valkea.com
redaktor miejski (wydarzenia)
menedżer ds. promocji i informacji miejskiej
krakow@aktivist.pl
Majka Duczyńska mduczynska@valkea.com
Łódź
dział graficzny
Poznań
Magda Wurst mwurst@valkea.com
fotoedycja / grafika
Kacper Peresada kperesada@valkea.com
Daria Ołdak doldak@valkea.com
redaktorzy
Mariusz Mikliński
Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski
Kraków
korekta
lodz@aktivist.pl poznan@aktivist.pl
Trójmiasto
trojmiasto@aktivist.pl
Reklama
Współpracownicy Mateusz Adamski Piotr Bartoszek Andrzej Cała Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Piotr Guszkowski Aleksander Hudzik Łukasz Iwasiński Urszula Jabłońska Michał Karpa Michał Kropiński Paweł Lachowicz Agata Michalak
Rafał Rejowski Julia Rogowska Cyryl Rozwadowski Lucyna Seremak Iza Smelczyńska Karolina Sulej Olga Święcicka Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Aleksandra Żmuda
Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Anna Pawliczek, tel. 607 688 292 apawliczek@valkea.com
Valkea Media S.A. 01-747 Warszawa ul. Elbląska 15/17
tel.: 022 639 85 67-68 022 633 27 53 022 633 58 19 faks: 022 639 85 69
Druk Elanders Polska Sp. z o.o.
Wrocław
wroclaw@aktivist.pl
Zgłoszenia imprez do kalendarza do 15. dnia miesiąca!
Projekt graficzny magazynu Magdalena Piwowar
Dystrybucja 4Business Logistic
Dyrektor Zarządzająca Monika Stawicka mstawicka@valkea.com
Dział Finansowy
Elżbieta Jaszczuk ejaszczuk@valkea.com
Dystrybucja
Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com
SZUKA MŁODYCH TALENTÓW!
Kategorie: grafika\ ILUSTRACJA fotografia PARTNER kategorii foto: WYGRAJ:
STAŻE U NAJLEPSZYCH TABLETY MARKI WACOM
DESIGN video Regulamin konkursu dostępny na
KONKURS TRWA:
www.exklusiv.pl
OD 15 MARCA DO 31 MAJA 2013
TEMAT KONKURSU:
PRIZE2013 Debiuty. Odkrycia. Talenty.
EXKLUSIV PRIZE: WARSZAWA Miasto kochane przez jej mieszkańców i znienawidzone przez resztę Polaków. Stolica biznesu, polityki, kultury. Jak wy widzicie Warszawę? W tym roku hasło konkursu Exklusiv Prize to „Warszawa“.Pokażcie, jakie to miasto budzi w was emocje, co was w nim denerwuje, a co chcielibyście w nim zmienić. Liczymy na waszą kreatywność, wyobraźnię, poczucie humoru i ironię.
ORGANIZATOR:
Uwaga! Żeby się nimi wykazać, wcale nie musicie być warszawiakami. Wystarczy, że wykonacie prace w jednej z powyższych kategorii. Prace oceni jury pod kierownictwem redaktora naczelnego Tomasza Kina, wyniki zostaną ogłoszone podczas gali 21 czerwca.
PARTNERZY:
PATRONI MEDIALNI:
#119/120 ... EXKLUSIV
7
delit.
Subiektywny przewodnik po najnowszej literaturze niemieckojęzycznej ÖdÖn von Horváth – dramaturg współczesny
w Hamburgu
beatlesi
Erich maria remarque – znienawidzony przez NSDAP
o sztuce i rzemiośle przekładu
jakub ekier
Łukasz Drewniak
Darek Foks
Malwina Wapińska
Marcin Sendecki
I INNI
Rahel i Hannah O Rahel varnhagen, hannah arendt – i nowoczesności pisze karolina felberg 18 kwietnia 2013 w Warszawie polską premierę miał wreszcie esej biograficzny o Rahel Varnhagen (Żydówce z epoki romantyzmu), napisany przez Hannah Arendt niemalże osiem dekad temu. Ukończona jeszcze przed wojną książka na światową premierę (w języku angielskim) czekała dwie dekady, zaś na premierę w języku oryginalnym (niemieckim) - nawet ciut dłużej. Kategoria „opóźnienia” splotła się zatem ściśle z dziejami tej książki (dziejami na tyle zajmującymi, że polska tłumaczka zdecydowała się poświęcić im niemalże 40 stron posłowia) i po dziś dzień tworzy coś w rodzaju „kondycji” tego dzieła – dość powiedzieć, że Arendt pisała je z myślą o własnej habilitacji, która, owszem, została oficjalnie uznana z datą 1 lipca 1933 roku, ale dopiero w 1971 roku, na cztery lata przed śmiercią filozofki! Nawiasem mówiąc, Katarzyna Leszczyńska zwierzyła się na wieczorze promocyjnym, że i ona wielokrotnie proponowała książkę polskim wydawcom, ale jakoś nie było odzewu. Niesłusznie. „Rahel...” nie dość, że jest dziełem pasjonującym, to jeszcze stanowi ślad pewnych doświadczeń, bez których nie sposób zrozumieć fenomenu nowoczesności w Europie. Nim jednak powiem, co mnie najbardziej zafrapowało w tej książce, przedstawię krótko powody, dla których esej ten nieodmiennie stanowi kłopot – zwłaszcza dla tzw. profesjonalnych czytelników. Po pierwsze, jest to biografia niemalże bez dat (dołączono – szczęśliwie – kalendarium). Po drugie, stawką książki nie jest opis pojedynczej biografii, ale zrozumienie szerszego fenomenu kulturowego – rozpoczętego wraz z pokoleniem głównej bohaterki procesu asymilacji w dziejach Żydów niemieckich – definitywnie zaprzepaszczonego, zdaniem autorki, w momencie, kiedy Arendt kończyła swoją biografię, a zatem wraz z dojściem Hitlera do władzy. Po trzecie, w książce tej splatają się, w sposób nierozerwalny, głos bohaterki i głos autorki. Krytycy od dawna wskazywali na niezwykłą formę tego eseju. Katarzyna Leszczyńska przypomina, że nierzadko nazywali go wręcz „autobiografią w formie biografii”, co wiązało się również i z tym, że sama Arendt nazywała Rahel swoją „najstarszą przyjaciółką” (zmarłą – dodajmy – w 1833 roku, zatem na wiek przed tekstem Arendt). O tym, jak mocny musiał być ów wpływ/splot, świadczy odautorska przedmowa, w której Arendt pisze: „Chciałam jedynie opowiedzieć historię życia Rahel tak, jak mogłaby to zrobić ona sama”. Jak przystało na romantyczkę, Rahel estetyzowała siebie, własną biografię – znać to po pozostałych po niej listach, fragmentach dziennika, najróżniejszych relacjach. Sądzę więc, że nie miałaby wcale żalu do Arendt za (nad)używanie jej osobistych historii: „Ze wzniosłym zachwytem myślę o tym moim początku i o wszystkich korelacjach losu, który jednoczy najstarsze wspomniedelit. nia rodzaju ludzkiego z najnowszym stanem rzeczy, łączy ze sobą
najbardziej odległe czasowe i przestrzenne dale” – miała powiedzieć na łożu śmierci Rahel, Żydówka nieumiejąca ani pogodzić się z własnym żydostwem, ani też – mimo chrztu i zmiany nazwiska – uwolnić się od niego. Nie trzeba przypominać, czym się skończyła historia asymilacji niemieckich Żydów. Dla Arendt już losy Rahel są niczym innym, jak (koniecznym, dziejowym) bankructwem: „Rahel stoją na drodze nie poszczególne przeszkody, które można usunąć, lecz wszystko, świat jako taki”. Choć do jej znajomych należeli Goethe i Heine, choć prowadziła w Berlinie salon, gdzie spotykali się Humboldtowie ze Schleglem i Tieckowie z Jean Paulem, to nigdy w życiu nie zbudowała prawdziwych więzi z ludźmi. Także i w tym aspekcie Rahel okazała się życiowym bankrutem. „Im więcej ludzi zrozumie Rahel, tym realniejsza się stanie” – pisała Arendt, tłumacząc w ten sposób jej nieustanną konieczność mówienia o sobie, niedyskrecję czy wręcz nierzadko jej zarzucany ekshibicjonizm. Ale czy Rahel rzeczywiście zachowywała się niestosownie? Moim zdaniem, wydawała się nie do zniesienia z tego względu, że – jak powiedzieć miał o niej Gentz – „była romantyczna, zanim jeszcze wynaleziono to słowo”, a co za tym idzie – trochę zbyt wcześnie odkryła w człowieku (konkretnie zaś: w sobie) bezkresne głębie (nieskończoności i nieprzebrane wręcz możliwości), które nijak nie dają się zbyć, zasypać, pokonać, a jednak nieustannie domagają się od nowoczesnego człowieka (twórczej) aktywności (przede wszystkim – EKSPRESJI). Nie zapominajmy, że świat mógł zaofiarować jej tylko dwie role – pariasa lub parweniusza – a więc, tak czy inaczej, kondycję życiowego bankruta. Trudno zatem się dziwić, że nigdy w życiu nie poczuła się niczym więcej niż Żydem – kłopotliwą resztą po średniowieczu. Dla mnie jednakowoż jej niedopasowanie wynikało z czegoś jeszcze innego i rzeczywiście było nie tylko dojmujące, lecz także i niezbywalne. Otóż, moim zdaniem, Rahel była (zbyt wcześnie) nowoczesna. Nie była uczona ani genialna – nie przekuła zatem swojej niezwykłej pozycji w atut, a jednak naznaczało ją to niewpasowanie – owo inne, krytyczne podejście do świata, konieczność autonomii, autoanalizy, refleksji, rewizji każdego niemalże faktu, szukania prawdy o sobie w oczach/sądach innego, wreszcie, nieprzezwyciężona konieczność nieustannego negowania rzeczywistości („Kłamstwo jest piękne, gdy je wybieramy; jest ważną częścią naszej wolności”). Nowoczesność – przekleństwo, które zaciążyło na losie Rahel i uniemożliwiło jej osiągnięcie spełnienia, spokoju, szczęścia – to taki stan, kiedy podmiot chce się dowiedzieć o sobie czy świecie tego, co dotąd pozostawało nie(ś)wiadome, i w tym celu zapada się w swoim „ja” (przepada we własnych nieskończonościach), stając się tym samym niemożliwym dla innych. delit.
Hannah Arendt „Rahel Varnhagen. Historia życia niemieckiej Żydówki z okresu romantyzmu”, przeł. Katarzyna Leszczyńska, Pogranicze, Sejny 2012
delit.
SYMFONIA WIELKIEGO MIASTA Kapitalny album o BERLINIE LAT 20. przypomina czasy, gdy niemiecka metropolia była wszechświatową stolicą polityki, sztuki, rozrywki i chuci
Marcin Sendecki Poeta, krytyk literacki. Ostatnio wydał tom wierszy zebranych „Błam. 1985 – 2011”
Fot. Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego (4)
Iwona Luba „Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka”, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2013
Wyścig na Torze Wyścigowym AVUS, lipiec 1931 Zapewne (w każdym razie statystycznie rzecz biorąc), Berlin nie prowokuje dziś do rozmarzonych westchnień i wzruszającego entuzjazmu, który tak często objawia się, ilekroć mowa o Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku. Niesłusznie, o czym można się raz na zawsze przekonać, sięgając po „Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztukę”, bogato ilustrowaną księgę, której autorką jest Iwona Luba, a wydawcą Wydawnictwo Naukowe PWN. Podtytuł jest zresztą odrobinę umowny, bo „szalone lata 20.” naprawdę kończą się w styczniu roku 1933, wraz z dojściem Hitlera do władzy, a poza tym
2
autorka daje też zwięzłą wcześniejszą historię miasta, czasem robi wycieczki w przyszłość, gdy trzeba coś dopowiedzieć. Tak czy inaczej, Berlin wyłania się z kart tej opowieści imponujący. W porównaniu z „odwiecznymi” metropoliami zdaje się pełnym szalonej energii nuworyszem, w początkach XX wieku z impetem nadrabiającym wszelkie zaległości. Berlin stolicą z prawdziwego zdarzenia stał się dopiero w XVIII wieku, ale rozwijał się i modernizował tak szybko, że – przypomina Luba – stając się w 1918 roku stolicą Republiki Weimarskiej, był już trzecią co do wielkości me-
delit.
Leni Riefenstahl na planie, lata 30.
Pokaz mody na torze wyścigów konnych Grunewald, 1930 tropolią świata. Centrum światowej polityki, nauki, handlu, sztuki i uciechy. Po porażce w pierwszej wojnie światowej wyłoniło się nowe państwo i Berlin doświadczył rewolucji, kontrrewolucji, przez chwilę niemal regularnej wojny domowej, mordów politycznych i konfliktów, z których po latach ostatecznie zwycięsko wyjdzie narodowy socjalizm. Na razie jednak, w „złotych latach 20.”, narodziło się miasto, które „nigdy nie zasypiało, a nocą żyło jeszcze intensywniej niż za dnia, miasto gwiazd kina, kabaretu i rewii (…), miasto zakazanych gdzie indziej uciech cielesnych, nurzające się w rozpuście, oferujące każdemu za pieniądze wyuzdaną miłość, mocne alkohole i wszelkie narkotyki” – pisze Luba. Z drugiej strony, Berlin przyciągał artystów z całej Europy, był mekką ekspresjonistów, dadaistów, był schronieniem dla dużej emigracyjnej wspólnoty rosyjskiej - jak chociażby dla pisarza Vladimira Nabokova. Tutaj robili teatr Bertold Brecht i Max Reinhardt, filmową rewolucję rozpoczynał Fritz Lang, Paul Klee wykładał na akademii artystycznej założonej przez Waltera Gropiusa – tę litanię nazwisk można by ciągnąć w nieskończoność. Może najbardziej niesamowitym wskaźnikiem żywotności Berlina i ruchu myśli w tym mieście są statystyki prasowe. W 1928 roku wychodziło 2486 czasopism! Wystarczy to porównać z czasopiśmiennictwem dzisiejszej Warszawy (a pewnie także dzisiejszego Berlina), żeby znaleźć dobry powód do zadumy. Iwona Luba w swojej książce zajmuje się nie tylko sztuką i mniej czy bardziej grzesznymi rozrywkami, lecz także życiem codziennym, architekturą, handlem, emancypacją kobiet, wyścigami samochodowymi i tak dalej, i tak dalej – kreśląc intrygujący, choć z konieczności
delit.
Marlena Dietrich, lata 30. nieco wyrywkowy portret niemieckiej stolicy. Ilustruje go nie tylko fotografiami, lecz także rysunkiem i malarstwem z epoki, obficie cytuje stosowne dzieła literackie, ba, z rozdziału o osobliwościach berlińskiej kuchni możemy nauczyć się nawet, jak przyrządzić sławne Entenkeulen mit Teltower Rübchen, czyli udka kacze z rzepkami z Teltow. Białe rzepki z Teltow są podobno niewielkie i dość ostre, ich smak – jak się dowiadujemy – wysoko cenił sam Goethe. O rzepki może być u nas trudno, za to Berlin sprzed lat mamy w książce PWN-u jak na talerzu. Warto się nim delektować. Jak niegdyś niezrównany Robert Walser, także cytowany przez Lubą: „Takie miasto jak Berlin to niewychowany, bezczelny, inteligentny łajdak, akceptujący to, co mu się już sprzykrzyło. Tu, w wielkim mieście, czuć naprawdę, że istnieją duchowe fale, przetaczające się niczym kipiel nad życiem towarzyskim. Tu artysta zmuszony jest nasłuchiwać” (przekład Małgorzaty Łukasiewicz). delit.
3
delit.
Szukanie głosu z jakubem ekierem, laureatem nagrody imienia karla dedeciusa, rozmawia marcin sendecki Chciałem spytać – i już właściwie odpowiedziałeś – co było pierwsze: tłumaczenie literatury czy pisanie własnych rzeczy. Powiedziałeś, że pierwsze było tzw. pisanie własne i że czegoś szukałeś dla siebie w procesie tłumaczenia, więc chciałbym spytać, czego właściwie szukałeś, tłumacząc wiersze z niemieckiego.
Najpierw, gwoli uzupełnienia, powiem, że tłumaczenie pełni dla mnie różną rolę, bo czasem bywa rzemiosłem, które wykonuję z przyjemnością. A „czego szukałem”? To proste pytanie, i jak przystało na proste pytanie – niełatwe i ciekawe. Łatwiej powiedzieć mi, co znalazłem. Znalazłem zderzenie z materią języka, z oporem materiału. Sprawdzian tego, co wiem o języku polskim, mojej zdolności uczenia się nowych rzeczy, znajdowania nowych rozwiązań i tego, czego mogę się jeszcze nauczyć. Mam poczucie, że, tłumacząc poezję i prozę, poznaję warsztat, rzemiosło pisarskie jak na przyspieszonym kursie. Dowiaduję się rzeczy, których przyswajanie teoretyczne byłoby o wiele bardziej czasochłonne i pracochłonne. To zarazem szkoła przetrwania, pod warunkiem, że się przetrwało czy – inaczej mówiąc – że uporaliśmy z tekstem. Tego, oczywiście, sam tłumacz nie wie. Kto z tłumaczonych autorów był największym wyzwaniem (zostawiając na boku Celana). Kafka?
Nagroda im. Karla Dedeciusa, którą Fundacja im. Roberta Boscha co dwa lata przyznaje wybitnym tłumaczom z niemieckiego na polski i z polskiego na niemiecki, zostanie w tym roku wręczona 24 maja w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie. Jej niemieckim laureatem jest Bernhard Hartmann
Dlaczego zacząłeś tłumaczyć?
W trakcie studiów germanistycznych zacząłem tłumaczyć poetów, którzy mnie interesowali. Miała to być – w moim dosyć świadomym zamyśle – próba znalezienia głosu dla pisania własnych wierszy. Ciekawiła mnie poezja jako gatunek, ale też, oczywiście konkretni poeci. Pierwszymi, których tłumaczyłem, byli: Johannes Bobrowski, Paul Celan, Nelly Sachs, później pojawił się Reiner Kunze. W dużej mierze jesteś im wierny.
4
delit.
Fot. Jan Zappner
Tłumaczyłem Celana, którego jeszcze nie wydałem w postaci książkowej. Może kiedyś to zrobię. W jego wierszach można i trzeba dłubać przez długie lata, bo pomysły translatorskie muszą dojrzewać, inaczej nie będą adekwatne. Natomiast Reinera Kunzego tłumaczę konsekwentnie jako jednego z głównych „moich” autorów. Jego książka „Remont poranka” – nie wiem, czy skromność nie zabrania powiedzieć tego, co powiem – książka ta wzbudziła pamiętną dla mnie reakcję autora. Kiedy dostał egzemplarz, powiedział mi przez telefon: „Tak długiej książki jeszcze nie napisałem”.
Pewnie pod każdym względem Kafka: z racji swojego niewykończenia – między innymi. Niewykończenia, które sprawia, że tłumacz jest chwilami kimś na granicy redaktora czy wręcz redaktorem. A być może, co gorsze, nie wie, kim ma być: czy redaktorem, czy tłumaczem przyjmującym wszystko za dobrą monetę. W Kafce jest także mnóstwo niedookreślenia. Studentka na zajęciach prowadzonych przeze mnie na Uniwersytecie Warszawskim powiedziała rzecz, której pewnie by się nie odważył powiedzieć ani „gotowy tłumacz”, ani „gotowy literaturoznawca”: „A mnie to Kafka irytuje. U niego każde zdanie można zrozumieć na najróżniejsze sposoby”. To jest ta trudność, pewnego rodzaju wieloznaczność, czasami wręcz celanowska hermetyczna zamkniętość i otwartość sensu jednocześnie. Ale z drugiej strony „Proces” jest powieścią, a powieść nie może się składać z samych tylko mikrokosmosów słowa czy zdania. To musi być kosmos całości, rzecz musi być płynna, spójna, nie może w każdym słowie czy zdaniu stawiać oporu - większego, niż powinien być. Trudnością innego rodzaju jest Kunze ze swoim – jak byśmy to nazwali po polsku – dyskretnym lingwizmem, ze swoimi odniesieniami kulturowymi, ze swoją subtelnością i cieniowaniem środków wyrazu, które, z jednej strony, trzeba oddać w ich specyficzności, a z drugiej strony, nie można przedobrzyć. Tutaj jednak może mi trochę pomaga jakieś pokrewieństwo temperamentu. Innego rodzaju trudnością był – mający ukazać się w przyszłym roku (w wydawnictwie W.A.B. w ramach serii Kroki) – wczesny dziennik Maxa Frischa, którego najwcześniejszy tom przełożyłem - obok Krzysztofa Jachimczaka, który przełożył środkowy tom, i Małgorzaty Łukasiewicz, która przełożyła niepublikowany
za życia Frischa tom najpóźniejszy. Gradacja stylów u wczesnego Frischa, to, jak on oscyluje między prostotą, z której go znamy jako dojrzałego autora, a pewną dobrze pojętą barokowością, i swoista surowość, bo w tym dzienniku pozostały nawet literówki niewychwycone przez korektę – wszystko to jest zaskakująco trudne translatorsko, chociaż nie ma się takiego poczucia, kiedy się tę książkę czyta w oryginale. No ale podobnie jak przy innych trudnych przekładach, pomagała mi świadomość obcowania z arcydziełem, poczucie, że chcę pokazać ludziom coś, co uważam za kapitalne. Czy są jakieś rzeczy, które chciałbyś wziąć na warsztat, a dotąd z jakiś względów ci się to nie udało?
Niechętnie opowiadam o jakichś odleglejszych planach, więc tylko ogólnie wspomnę, że chodzą mi po głowie pomysły na tłumaczenie poezji z różnych epok. Nie byłyby to tzw. ponowienia przekładowe, jakie dotychczas popełniałem kilka razy, ale raczej autorzy w Polsce nieznani.
Czy widzisz jakieś dotkliwe luki, jeśli chodzi o polskie przekłady literatury niemieckiej czy niemieckojęzycznej? Czy są jakieś rzeczy, które koniecznie należałoby zrobić, bo albo zostały zrobione dawno temu i nieszczególnie dobrze, albo nie zostały zrobione w ogóle, a bez tego trudno mówić o jakimś całościowym obrazie.
Myślę, że luki są potężne. Dotyczą, ogólnie biorąc, przede wszystkim tego, co powstało do drugiej wojny światowej. Praktycznie nieznany w Polsce jest niemiecki barok, słabo znany niemiecki romantyzm – w naszej potocznej świadomości mylony z klasyką: Goethem i Schillerem. Nieprzełożony jest w dużej mierze kanon prozy niemieckiej i austriackiej – dziewiętnastowiecznej zwłaszcza. Wynika to pewnie stąd, że zainteresowanie literaturą niemiecką miało swoje przypływy, a zwłaszcza odpływy, po drugiej wojnie światowej - uzasadnione psychologicznie. Ale chyba również - w dziewiętnastym wieku, o czym pisał swego czasu Andrzej Kopacki – istniała tutaj pewnego rodzaju odrębność rozwoju kulturowego i problemów, jakimi żyły obie nacje. Być może dlatego nie przyswajano na bieżąco tego, co się działo. Oczywiście, teraz literatura dawniejsza jest ciekawa o tyle, o ile przekracza swoją ówczesną, doraźną aktualność. delit.
KONKURS! Uwaga! Ogłaszamy jedyny i niepowtarzalny konkurs majowego delit. Cenne nagrody książkowe! Dwa proste pytania konkursowe! Szukajcie, a znajdziecie na www.fwpn.org.pl/delit delit.
Nie tylko literatura i nie tylko na półce,
czyli maj z kulturą niemieckojęzyczną Kraków, Goethe-Institut, 7 maja Jan Philipp Reemtsma i Joachim Kersten czytają i omawiają fragmenty powieści Arno Schmidta „Republika uczonych”; moderuje tłumacz i wydawca powieści Jacek St. Buras. Warszawa, Teatr Ateneum, 8, 9, 10, 14, 15 maja Spektakle głośnej sztuki „Ja, Feuerbach” Tankreda Dorsta z Piotrem Fronczewskim w roli tytułowej. Wybitny aktor jest także – po raz pierwszy – reżyserem przedstawienia. Kraków, Goethe-Institut, od 14 maja do 9 czerwca Wystawa „Tripp & Tripp” prezentująca oryginalne rysunki Franza Josefa Trippa, wybitnego ilustratora książek dla dzieci, uzupełnione pracami jego syna – znanego niemieckiego malarza i rysownika Jana Petera Trippa. łódź, hotel savoy, 15, 16, 23, 24 maja „Hotel Savoy” – instalacja teatralna na podstawie powieści Józefa Rotha w reżyserii Michała Zadary. Warszawa, Stadion Narodowy, 16-19 maja Jak co roku na Warszawskich Targach Książki na prowadzonym przez Frankfurckie Targi Książki stoisku niemieckim (147/D14) czytelnicy będą mogli zapoznać się z nowościami wydawniczymi rynku niemieckiego (beletrystyka, literatura faktu, nauka, książki dla dzieci i młodzieży, grafika i architektura). Do 20 maja można składać wnioski o powołane przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej, Instytut Książki i Literarisches Colloquium Berlin Stypendium im. Albrechta Lemppa. Jego celem jest doskonalenie sztuki przekładu i pisania w duchu standardów literackich i translatorskich bliskich patronowi oraz upamiętnienie jego wkładu do polsko-niemieckiej wymiany literackiej. Aplikować mogą pisarze i tłumacze z Polski i Niemiec. Wszystkie informacje na: http://fwpn.org.pl/wnioski/stypendiai-biezace-konkursy/stypendium-im-albrechta-lemppa. Kraków, 30 maja W klubie Bill Hickman przy ulicy Józefa 11 monodram „Enigma Emmy Göring” Wernera Fritscha oraz pokaz filmów autora. Będzie to pierwsza odsłona poświęconego niemieckiej dramaturgii cyklu Dramstein. Warszawa, redakcja „polityki”, 21 maja Spotkanie z prozaikiem i eseistą Robertem Menassem o jego książce „Demokracja nie musi być narodowa. Unia Europejska: pokój na kontynencie a oburzenie obywateli“. Prowadzenie Adam Krzemiński.
5
delit.
A skąd macie te czarne golfiki? Choćby nie wiadomo co działo się w kulturze, choćby największe kataklizmy komercji bezlitośnie kruszyły jej perełki, a mądrale od sprzedaży przekonywali ostatnich twardzieli, by się do nich przyłączyli, zawsze coś ocaleje. Na przykład czarne golfy, czarno-białe filmy i czarno-białe komiksy Fot. Materiały prasowe, Piotr Zatoń
Darek Foks Poeta i prozaik, redaktor „Twórczości”, ostatnio wydał powieść „Kebab Meister” i tom wierszy „Liceum”, który nominowano właśnie do tegorocznej nagrody poetyckiej Silesius
Arne Bellstorf „Baby’s in Black. Historia Astrid Kirchherr i Stuarta Sutcliffe’a”, przeł. Grzegorz Janusz i Katarzyna Legendź-Janusz, Kultura Gniewu, Warszawa 2012
Niespełna dwadzieścia lat temu wszedł na ekrany kin film „Backbeat” (akurat barwny, jeśli dobrze pamiętam, ale zawsze można go sobie puścić w wersji czarno-białej) wyreżyserowany przez Iaina Softleya. Obraz ten opowiada o heroicznym pobycie The Beatles w Hamburgu, od roku 1960 poczynając, i skupia się głównie na przyjaźni Johna Lennona (świetny Ian Hart) ze Stuartem Sutcliffem (subtelny Stephen Dorff) oraz miłości Sutcliffe’a do młodej adeptki fotografii (śliczna Sheryl Lee). Bardzo ładny film. Nie tylko dobrze się go ogląda, lecz także wyśmienicie słucha, ponieważ wczesne kawałki z repertuaru The Beatles nagrali
6
na tę okazję wykonawcy kojarzeni z różnymi odmianami punk rocka, co doskonale współgra z niehigienicznymi warunkami i trybem życia przyszłych megagwiazd. Arne Bellstorf (urodzony w 1979 roku), oglądany i czytany także w Polsce za sprawą głośnego komiksu „Piekło, niebo”, mieszka i pracuje w Hamburgu. I zapewne ten fakt zaważył na decyzji opowiedzenia komiksem historii, którą znamy z „Backbeat”. Podobnie jak scenarzyści filmu Softleya, oparł się głównie na rozmowach z Kirchherr, wokół której koncentrują się obie hamburskie opowieści. Jego wersja jest bardziej poetycka
delit.
i trochę sentymentalna, co raczej dodaje całości uroku, bo odbiór takich historii w dużej mierze oparty jest na sentymencie. U źródeł całej opowieści stoi Klaus Voormann, chłopak, a na kolejnych planszach były chłopak i kumpel Astrid, z którą łączy go także czarny golf i zamiłowanie do powoli wygasającego w Europie egzystencjalizmu. Akurat w tej części Hamburga egzystencjalizm trzyma się jeszcze całkiem mocno, co na początku znajomości z Beatlesami naraża naszych niemieckich bohaterów na bezwzględne pytanie Lennona: „A skąd macie te czarne golfiki?” i jego równie niegrzeczną uwagę filozoficzną: „Pewnie czytałaś całego tego Sartre’a, Camusa i takich tam...”. Ale zanim do tego spotkania dochodzi, za sprawą Klausa poznajemy niemal undergroundowy świat klubu Kaiserkeller, w którym The Beatles zarabiali na bułkę z masłem, piwo i nocleg na piętrowych łóżkach w starym kinie. Astrid i Klaus to młodzi ludzie z dobrych domów. Ich związek przechodzi kryzys. Kłócą się. Klaus wychodzi i spaceruje bez celu po Hamburgu. I nagle trafia do Kaiserkeller, akurat na występ The Beatles. Jego szczegółowa relacja z tego koncertu, którą
zdaje Astrid, i w której wspomina o basiście wyglądającym jak James Dean, sprawia, że dziewczyna decyduje się wyskoczyć z nim do podejrzanej spelunki, gdzie widzi, że basista wygląda lepiej niż Dean. Ten basista to Sutcliffe. Nie tylko basista, ale i zdolny malarz. Tak rodzi się jedna z ładniejszych miłości rockandrollowej kultury, którą porównać można chyba tylko z tragicznym związkiem lidera Joy Division Iana Curtisa z Belgijką Annik Honoré, opowiedzianym przez Antona Corbijna w świetnym filmie „Control” z 2007 roku (tym razem czarno-białym od urodzenia). Sutcliffe, podobnie jak Curtis, umiera zdecydowanie przedwcześnie. Astrid oprócz tego, że zakochała się w Stu, zasłynęła też jako pierwsza porządna fotografka Beatlesów. Kiedy pokazuje im efekty sesji, Lennon przemawia już innym językiem: „Nie mogę uwierzyć, że to my jesteśmy na tych zdjęciach”. Niedługo potem panowie przenoszą się do klubu Top Ten, którego właściciel proponuje im miejsce w swoim mieszkaniu, z ciepłymi kołdrami, grzejnikiem i porządną łazienką. Machina ruszyła, świat się zmienił, ale czarno-białe komiksy wciąż działają. delit.
gula w gardle Na polskim rynku wydawniczym od pewnego czasu trwa spore zamieszanie. Jedni mówią, że nie jest dobrze, inni po cichu liczą na jakieś pozytywne zmiany. Pożyjemy, zobaczymy. Tymczasem Sława Lisiecka, której zasług translatorskich dla literatury niemieckojęzycznej nie sposób przecenić, zakłada wydawnictwo i publikuje powieść pisarza ważnego, a u nas mało znanego. Lektura nawet krótkiego biogramu Uwe Johnsona (1934-1984), członka słynnej Grupy 47 i, swego czasu, berlińskiego sąsiada Güntera Grassa, pokazuje, że „Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę” to książka oparta na biografii autora, której kosmetyczne próby zamazania twarzy prawdziwych bohaterów tylko dodają uroku. Rzecz rozpoczyna się w roku 1888 i dochodzi do 1946. Dotarłaby pewnie dalej, ale zmarły przedwcześnie autor powieści nie dokończył. Życie Johnsona, podobnie jak jego ojca, który zmarł w radzieckim obozie specjalnym, było mocno naznaczone przez historię Niemiec. Historyczną gulę w gardle pisarza wyczuwa się podczas lektury tej chwilami niezwykle detalicznej kroniki. Ale jest tu jeszcze równie niezwykłe poczucie humoru i ironia najwyższej próby. Kalendarium można pisać na różne sposoby. Oto sposób Johnsona. W czasie, kiedy Hitler postanawia wziąć się za Austrię i Czechosłowację: „W sprzedaży jest volkswagen, którego będzie używał w charakterze jeepa”, chwilę później: „W marcu wojska niemieckie zajmują Czechosłowację. W Pradze pada śnieg. Czesi jeszcze kiedyś zwyciężą – jedenastego stycznia 1940 roku, w hokeja na lodzie, 5:1”, a na koniec coś z naszego podwórka: „Katyń albo nie Katyń, oto jest pytanie”. Lepiej późno niż wcale. – Darek Foks
delit.
7
Uwe Johnson „Dziś, w dziewięćdziesiątą rocznicę”, przeł. Sława Lisiecka, Wydawnictwo OD DO, Łódź 2013
delit.
Malwina Wapińska Krytyczka literacka
Pacyfista, obywatel świata erich maria remarque nie tylko polityczny W 1928 roku w Niemczech ukazała się książka nieznanego dotąd nikomu autora, „Na Zachodzie bez zmian”. Jak Erich Maria Remarque mówił potem w wywiadach, sam tekst powstał w zaledwie kilka tygodni. Wspomnienia z frontu pierwszej wojny światowej, na którym, podobnie jak wielu jego rówieśników, przyszły pisarz znalazł się w 1917 roku, musiały dojrzeć do tego, by przeobrazić je w literacką formę. Nie wiadomo zresztą, jak potoczyłaby się kariera Remarque’a, gdyby nie szum, jaki wywołała w kraju jego debiutancka powieść. „Na Zachodzie…” wkrótce okrzyknięto pierwszym niemieckim superbestsellerem, ale narodowym socjalistom, którym już marzyły się kolejne batalie, ponury obraz wojny odartej z patosu i heroizmu, jaki przedstawił niespełna trzydziestoletni pisarz, nie mógł przypaść do gustu. W Niemczech szybko rozpoczęła się nagonka, a wrogiem numer jeden książki okazał się Joseph Goebbels. Naziści zarzucali Remarque’owi antypatriotyzm i osłabianie narodowego ducha. Chcąc podważyć wiarygodność pisarza, rozsiewano najrozmaitsze plotki, które tu i ówdzie powracały przez lata. Opowiadano, że Remarque naprawdę nazywa się Kramer i ma żydowskie pochodzenie, fałszowano jego akt urodzenia, próbując udowodnić, że autor głośnej powieści nigdy nie był na froncie.
gdybym wynalazł tych ludzi i te zdarzenia, to teraz byłbym bardziej pewny siebie, bardziej pogodny. Wiedziałbym dokładnie, że jestem dobrym pisarzem. Niekiedy jednak bardzo w to wątpię, zwłaszcza na przyszłość” – mówił w wywiadzie z 1929 roku. Ale pisał dalej. Jeszcze w Niemczech powstała „Droga powrotna”, opowiadająca o nieprzystosowaniu i osamotnieniu weteranów, powracających z wojennych okopów. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej dawno był emigrantem, przebywając głównie w Szwajcarii i Ameryce. Powstałe w latach 50. książki „Iskra życia” o zbrodniach nazistowskich obozów czy „Czas życia i czas śmierci” o rozterkach młodego żołnierza, stawiającego sobie pytanie o współwinę za hitlerowskie dzieło zniszczenia, zmuszony był odwoływać się do relacji świadków. Łatwo było zarzucić Remarque’owi fałsz i opieranie własnych powieści na relacjach z drugiej czy trzeciej ręki. Niemcy jednak nigdy nie przestały go obchodzić. W 1944 roku wyrażał niepokój, że po zakończeniu wojny potworności nazizmu łatwo ulegną zatuszowaniu. „Winą za przegraną [niemiecki sztab generalny] obciąży tylko nazistów i Hitlera. Zdumiewający będzie zakres, w jakim rozpocznie się wybielanie” – pisał. Nawet te z jego powieści, które nie dotykają bezpośrednio spraw wojennych, jak „Noc w Lizbonie” czy „Łuk Triumfalny”, będący z pozoru
Kiedy w 1930 roku w Niemczech oficjalnie zakazano dystrybuowania zrealizowanego w Hollywood filmu na podstawie książki, niemiecka elita intelektualistów i przeciwników nazistowskiego reżimu zorganizowała manifestację poparcia dla autora „Na Zachodzie bez zmian”. Sam pisarz na temat własnej powieści wypowiadał się powściągliwie lub wcale. Nagabywany, mówił, że jego książka miała mieć wymiar czysto ludzki, on sam zaś „nie zamierza pomniejszać niesłychanych dokonań żołnierza niemieckiego”. Nie wiedział jeszcze, że za swój literacki debiut zapłaci dramatycznie wysoką cenę. Nie mogąc dopaść Remarque’a naziści brutalnie zamordują jego siostrę Elfriedę, on sam zostanie zaś pozbawiony niemieckiego obywatelstwa, resztę życia spędzając na emigracji. Tajemnicą sukcesu „Na Zachodzie…”, było jednak to, że powieść Remarque’a nie była w gruncie rzeczy książką o Niemcach. Opowieść o traumie młodych mężczyzn, lądujących nagle w centrum frontowego piekła, okazała się bliska czytelnikom angielskim, francuskim i wielu innych narodowości. Sam Remarque przeżywał z kolei rozterki debiutanta, który niespodziewanie odniósł wielki sukces. „Gdyby słuszne były zarzuty, jakie mi się stawia,
historią miłosną, rozgrywającą się w scenografii Paryża lat 30., w rzeczywistości okazują się opowieściami o losach niemieckich emigrantów i politycznych wyborach. W latach 60. Remarque wielokrotnie wyrażał zresztą rozgoryczenie faktem, że powojenne Niemcy nie zdobyły się na akt rehabilitacji i przywrócenia mu obywatelstwa. A jednak bylibyśmy w błędzie, postrzegając Remarque’a wyłącznie jako tułacza i „wojującego pacyfisty”, jak zwykło się go nazywać. Prawda jest taka, że popularność jego książek, chętnie adaptowanych przez Hollywood, dawała mu finansową swobodę, pozwalając stać się obywatelem świata i bywalcem salonów. Postawny, z urodą filmowego amanta, sam próbował sił jako aktor, a jak głosi plotka, jego wyjazd do Ameryki w 1939 roku miał być nie tyle ucieczką przed wojną, co szaleńczą pogonią za Marleną Dietrich, z którą przeżywał burzliwy romans. Warto dostrzec i tę z twarzy autora „Czasu życia i czasu śmierci”. Warto, sięgając choćby po „Łuk Triumfalny”, dostrzec w nim nie tylko powieść polityczną, ale i urok miasta tętniącego nocnym życiem, kawiarenek i spelunek, miejsc spotkań artystycznej bohemy. delit. Na tym polu Remarque również okazuje się mistrzem.
Od kilku lat dzieła Remarque'a, często w nowych przekładach Ryszarda Wojnakowskiego,wydaje poznański Rebis
8
delit.
U siebie i nie u siebie Dwa spojrzenia wstecz
Melinda Nadj Aboni
Fot. Gaëtan Bally, archiwum autorki
W krajach niemieckojęzycznych dorastają właśnie dzieci emigrantów, którzy przemieszczali się po Europie pod koniec dwudziestego wieku, uciekając przed przeróżnymi politycznymi kataklizmami lub po prostu w poszukiwaniu lepszego życia. Niemiecki jest ich drugim językiem, ale to w tym języku właśnie decydują się pisać i publikować swoje utwory. W krajach, do których przenieśli się wraz z rodzicami w poszukiwaniu lepszego życia, zazwyczaj czują się prawie jak u siebie. Chociaż „prawie” – rzecz jasna – robi różnicę. Dyżurnym tematem tej prozy jest bowiem poszukiwanie korzeni, kształtowanie swojej tożsamości w oparciu o miejsca i tradycje, które im przyszło opuścić jako dzieciom. Doskonałym przykładem tych sentymentalnych wycieczek do źródeł są książki niemieckojęzycznych autorek, które ukazały się nie tak dawno na polskim rynku wydawniczym, a które niemal w całości poświęcone są tak zwanym powrotom do korzeni. Pierwsza z tych autorek to Melinda Nadj Aboni. Jej „Gołębie wzlatują” wydało w 2012 roku wydawnictwo Czarne. Ta szwajcarska autorka węgierskiego pochodzenia urodziła się w 1968 roku w Serbii, skąd w wieku pięciu lat wyemigrowała z całą rodziną do Szwajcarii. Ukończyła germanistykę oraz historię na uniwersytecie w Zurychu. Debiutowała w 2004 roku powieścią „Im Schaufenster im Frühling”. „Gołębie wzlatują” to powieść wydana w 2010 roku, która zyskała uznanie krytyki i przyniosła autorce dwie ważne nagrody: Deutscher Buchpreis oraz Schweizer Buchpreis. Miejsce, które opuściła narratorka książki, Ildikó Kocsis, to Wojwodina, serbska prowincja, zamieszkiwana
delit.
również przez mniejszość węgierską. Pewnego pięknego poranka rodzice bohaterki pakują ją, jej siostrę i manatki do samochodu i zamiast udać się w kierunku wymarzonej Australii, wyprowadzają się do Szwajcarii. Od tej pory Wojwodina staje się dla Ildikó synonimem utraconego spokoju i szczęścia. Tym bardziej, że zostaje tam spora część rodziny dziewczynki, w tym jej ukochana babcia Mamika. Zresztą – postać Mamiki i mgliste wspomnienia Wojwodiny na poziomie symbolicznym są niemalże tym samym. Rodzinę w Serbii odwiedza się od czasu do czasu z okazji małych kataklizmów, takich jak śluby czy pogrzeby. Te pielgrzymki do rodzinnej ziemi ustają wraz z wybuchem jugosłowiańskiej wojny. Status mniejszości węgierskiej w Serbii staje się, delikatnie rzecz ujmując, problematyczny, i idylliczny obraz Wojwodiny, składający się głównie z chwiejących się na wietrze topól, musi ulec pęknięciu. Od tej pory mała Ildikó staje się osobą bez ojczyzny. Mimo, że rodzina Kocsisów raczej bez większych problemów układa sobie skromne, szwajcarskie życie, dziewczyna wciąż nie może poczuć się tu u siebie, ale o Wielkiej Serbii również trudno jej myśleć jak o domu. „Gołębie wzlatują” to powieść o przywiązaniu do tradycji, o wartościach rodzinnych. O tym, że bezpaństwowcom jest ciężko, ale bez krewnych jeszcze ciężej. W tle tej narracji dzieje się, co prawda, wielka i dramatyczna historia, ale w gruncie rzeczy ma ona niewielki tylko wpływ na dość pogodny charakter książki. Tytułowe wzlatujące gołębie odnoszą się, rzecz jasna, do hodowanych przez Mamiko i kuzyna Béla ptaków. Praktycznej babci Ildikó zdarza się gotować na nich rosół, kuzyn natomiast traktuje je z pietyzmem, są dla niego symbolem wolności i przywiązania, które karze im wracać do kochających gospodarzy. Wydaje się, że Abonji buduje w oparciu o tę metaforę swoją wizję emigranckich losów. Druga emigrantka, która zdecydowała, że niemiecki stanie się językiem jej książek, to Nino Haratischwili. Autorka jest z pochodzenia Gruzinką, na stałe mieszka w Hamburgu. Oprócz prozy pisze także sztuki teatralne, jest laureatką nagrody Adalbertvon-Chamisso-Förderpreis przyznawanej autorom, dla których niemiecki nie jest językiem ojczystym. „Mój łagodny bliźniak” to książka o skomplikowanych relacjach przybranego rodzeństwa, przynajmniej według informacji, którą wydawca zamieścił na okładce. Z książki wynika bowiem jasno, że Ivo i Stella, główni bohaterowie powieści, nie są ze sobą spokrewnieni, a jedynie wychowywali się razem. Ale zostawmy na boku wątek romansowo-rodzinny, który Haratischwili nakreśliła wyjątkowo grubą kreską. Interesujące wydaje się bowiem to, co główni bohaterowie, targani wichrem namiętności, rzecz jasna, robią, by wyprostować swoje życiowe ścieżki. Wybierają się oni w podróż do Gruzji, kraju ich dzieciństwa. Podobnie jak Wojwodina u Abonji, Gruzja Haratischwili to kraina porządnych ludzi, żyjących jakby w cieniu tragicznej historii swojego państwa. To tam udaje się rozwikłać zagadki, które uniemożliwiają bohaterom poprawne choćby funkcjonowanie w ich przybranych ojczyznach. Co łączy obie autorki, obie te narracje? Z całą pewnością przekonanie o tym, że rozwiązaniem zagadki losów bohaterów jest ich pochodzenie, przynależność do dalekiej, mitycznej wręcz, narodowej wspólnoty. Nieco, być może, naiwna wiara w to, delit. że gdzieś, nie tu, bywa się bardziej u siebie.
9
Barbara Klicka Poetka, ostatnio wydała tom „same same”, nominowany do tegorocznej nagrody poetyckiej Silesius
Melinda Nadj Abonji „Gołębie wzlatują”, przeł. Elżbieta Kalinowska, Czarne, Wołowiec 2012
Nino Haratischwili „Mój łagodny bliźniak”, przeł. Małgorzata Bochwic-Ivanovska, MUZA, Warszawa 2013
delit.
Piekło prawa
„Ferdinand von Schirach „Sprawa Colliniego”, przeł. Anna Kierejewska, W.A.B., Warszawa 2013
Rozbiegówka
Elfriede Jelinek „koniec / ende”, przeł. Ernest Dyczek i Marek Feliks Nowak, Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012
Twórczość prozatorska i dramaturgiczna Elfriede Jelinek od czasu ekranizacji jej „Pianistki” przez Michaela Hanekego (i literackiego Nobla, rzecz jasna) została w Polsce nieźle zaprezentowana w książkach i na scenach teatralnych. Temu całkiem przychylnemu i chwilami nawet rozumnemu odbiorowi sprzyjał w ostatnich latach polityczny klimat mocniej niż zwykle obecny w naszym życiu kulturalnym, a przynajmniej w sporej jego części. Autorka „Ulrike Marii Stuart” idealnie wpisała się w falę radykalnej krytyki kapitalizmu i nacjonalizmu, która przewaliła się przez deski ważnych teatrów i łamy opiniotwórczych pism. Książka poetycka „koniec / ende” ukazała się w momencie, kiedy wyraźnie widać zmęczenie polityką, a teatry i wydawnictwa coraz gwałtowniej rozglądają się za jakimś znośniejszym towarem, bo rynek też się po swojemu zradykalizował. Na ten dwujęzyczny zbiór składają się wiersze z lat 1966-1968. Jelinek dopiero co przekroczyła wtedy dwudziestkę. I taka też jest ta poezja. Polski czytelnik od dekad przyzwyczajony jest do innego typu wiersza. Próby liryczne autorki „Wykluczonych” najlepiej chyba opisuje zdanie z okładki książki: „Te wiersze mogą wytrącić statystycznego czytelnika z naiwnego przeświadczenia, że zupełnie już rozpracował metodę pisarską autorki”. Statystyczny czytelnik miał sporo okazji do rozpracowania metody Jelinek, jednak nie sądzę, żeby zbiór „koniec / ende” był w stanie zmienić ogląd całości jej dorobku. To po prostu dokument, który pokazuje, jak rodziła się nieokiełznana, niezwykle trudna czy wręcz niemożliwa do przełożenia językowa rebelia. – Darek Foks
www.literatur.pl to pierwszy i jedyny w Polsce serwis gromadzący linki do stron, na których znajdują się informacje o literaturze niemieckojęzycznej, o współczesnych pisarzach z Austrii, Niemiec i Szwajcarii – prozaikach, poetach, dramatopisarzach, eseistach, twórcach literatury dziecięcej i młodzieżowej; o premierach książek na polskim rynku wydawniczym, spotkaniach autorskich, spektaklach teatralnych i innych projektach związanych z literaturą. www.literatur.pl powstał z inicjatywy i przy współpracy Austriackiego Forum Kultury w Warszawie, Goethe-Institut, Szwajcarskiej Fundacji dla Kultury Pro Helvetia i serii wydawniczej Kroki/Schritte.
10
delit.
Fot. Piper Verlag
Emerytowany włoski robotnik Fabrizio Collini podstępnie i okrutnie morduje Hansa Meyera, szacownego przemysłowca w podeszłym wieku. Nic nie wskazuje na to, by ich drogi kiedykolwiek wcześniej się zeszły, a zabójca odmawia zeznań na temat motywów swego czynu. Prawda wychodzi na jaw - w dramatycznym finale książki - dzięki dociekliwemu młodemu adwokatowi, który wezwany zostaje, by bronić Colliniego z urzędu. Ferdinand von Schirach, kompetentny prawnik, który został pisarzem i powoli wyrasta na nowego klasyka niemieckiego kryminału (choć w jego przypadku nie jest to kryminał klasyczny), jest także wnukiem szefa Hitlerjugend Baldura von Schiracha – i ma to zapewne głęboki związek z jego książką. Więcej zdradzać nie wypada – klasyczny czy nie, kryminał jest kryminałem i niech każdy sam doczyta się rozwiązania. Na uwagę zasługuje oszczędny, precyzyjny, niemal przezroczysty tryb Schirachowskiej narracji. Bo jeśli pisarz potrafi chwytać za gardło bez stylistycznych popisów i fajerwerków, to znaczy, że dobrze zna się na swoim fachu. Najbardziej fascynujące jest wszakże to, że intryga ma w „Sprawie Colliniego” znaczenie ledwie pretekstowe, a istotą tekstu – co także okazuje się w finale – jest swego rodzaju medytacja nad istotą pozornie bezosobowego prawa i jego ludzkich strażników, z której wyciągnąć można zarówno nader przerażające, jak umiarkowanie pokrzepiające wnioski. Także praktyczne. Jak czytamy w nocie towarzyszącej powieści, w styczniu 2012 roku, kilka miesięcy po jej wydaniu niemiecka minister sprawiedliwości powołała komisję do zbadania nazistowskiej przeszłości w kierowanym przez nią resorcie. – Marcin Sendecki
delit.
11
delit.
Łukasz Drewniak Krytyk teatralny
Chyba nie tylko ja poznałem Ödöna von Horvátha najpierw jako postać z dramatu Christophera Hamptona „Opowieści Hollywoodu” zrealizowanego dla Teatru Telewizji przez Kazimierza Kutza w połowie lat osiemdziesiątych. To musiało być doświadczenie całego pokolenia 1. Najpierw podejrzewaliśmy, że to falsyfikat, postać fikcyjna, wymyślony pisarz, potrzebny Hamptonowi do ukazania postaw niemieckiej emigracji w Stanach Zjednoczonych podczas drugiej wojny światowej. Potem okazało się, że rzeczywiście był ktoś taki, zginął w absurdalnym wypadku tuż przed rozpoczęciem wojny: Hampton po prostu darował mu kilka bezsensownych lat życia nie na swoim miejscu, poza społeczeństwem i poza językiem. Pokazał artystę udręczonego pisaniem byle jakich scenariuszy dla Fabryki Snów, zderzonego ze złudzeniami niemieckich autorytetów moralnych – Tomasza i Henryka Mannów, Bertolta Brechta… W końcu i tak upominała się o niego tamta śmierć – hamptonowski von Horváth tonął w basenie już po wojnie gdzieś w Kalifornii, niepotrzebny i zapomniany. Zafascynowani jego fantomową biografią, zaczęliśmy szukać i sprawdzać, co naprawdę mógł pisać, i jak pisał ten człowiek wyrwany ze swojego losu w ten inny, dziwniejszy, niedorzeczny? Dlaczego tak bardzo nienawidzili go naziści? I wtedy okazało się, że sztuki von Horvátha egzystują od dawna w polskim teatrze, może nie w głównym nurcie, ale pamięta się o nim i wystawia. Może nawet czyta. Ale to Kazimierz Kutz uratował dla nas tego autora. Jeden spektakl oświetlił na nowo całą jego znaną i nieznaną twórczość. Nazwijmy ten zabieg projekcją wsteczną. 2. Paryż, 1 czerwca 1938 roku. 37-letni emigrant z faszystowskich Niemiec, sierota po C.K. monarchii, lokalny patriota południowoniemieckiego miasteczka Murnau i szczęśliwy posiadacz węgierskiego paszportu Ödön von Horváth wracał właśnie wieczorową porą z premiery kolorowego, animowanego filmu Disneya „Królewna Śnieżka i 7 krasnoludków”. Rozpętała się burza z piorunami, Horváth przystanął pod olbrzymim platanem, żeby schronić się przed deszczem. Uderzył go w głowę konar i zabił na miejscu. Po co on łaził do tego kina? Wiadomo, że czekały go rozmowy z hollywoodzkimi reżyserami i producentami, że chciał wyjechać do Ameryki. Może chciał zobaczyć, jak się robi kinowy przebój, poznać nowe techniki, przekonać się, jak funkcjonuje kolor na ekranie. Nieważne. Umarł. Czy jego śmierć była w jakimkolwiek stopniu symboliczna? Zginął przecież w Paryżu pełnym emigrantów z połykanej już powolutku przez Hitlera Europy. W Paryżu, który mógł być i był przez chwilę jakąś namiastką przednazistowskiego Berlina z jego kabaretami, bohemą, knajpami, w których spotykali się do czasu weimarczycy, komuniści i faszyści. I był, w jakiejś swej cząstce, Niemcami czyli krajem na walizkach, tymi dobrymi, praworządnymi Niemcami, które musiały zniknąć z granic III Rzeszy. Ale ci uciekinierzy to nie było to społeczeństwo, które Horváth portretował w swoich dramatach. Horváth nie grzebał w bohemie, grzebał w duszach drobnomieszczan, badał ich język i świadomość. Czym był więc dla niego tamten Paryż, portretowany choćby w prozie Ericha Remarque’a? Nie azylem, lecz drastycznym odwykiem i artystycznym czyśćcem. Coś się nieodwracalnie kończyło w jego twórczości, został wyrwany z Niemiec z korzeniami. I nie wiem, co pisałby w Ameryce. Hampton też nie wiedział i dlatego właśnie wymyślił „Opowieści Hollywoodu”. Bo może ta niepotrzebna śmierć w Paryżu nie była karą za urojone,
12
Fotografie z „Opowieści lasku wiedeńskiego” w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, premiera w roku 2008 antyniemieckie winy tylko nagrodą, darem od losu. Oto pisarz powiedział wszystko, co trzeba było powiedzieć w jego epoce. I wtedy spadł ten konar. 3. Długo czytano Horvátha jako kronikarza międzywojennego kryzysu. Tylko że nie w sferze ekonomicznej, lecz moralnej. Pokazywał jak w ludziach zdycha „wiara, nadzieja, miłość”, jak zwycięża cynizm i bezwzględność. Nie pytał dlaczego, raczej stwierdzał, że istnieje nowa zbrodnia i nie ma żadnej kary. Horváth był profetą, który przewidział dojście nazistów do władzy, więc czytano, filmowano i wystawiano jego utwory po wojnie jako ostrzeżenie, spełnioną przepowiednię. Nie posłuchaliśmy go, bo był za ostry, zbyt gniewny, za dosadny – mówili Niemcy. W polskiej recepcji spełniał funkcję dyżurnego „dobrego Niemca” i „dobrego Austriaka”, antyfaszysty nieuwikłanego i skompromitowanego ideologicznie w takim stopniu jak choćby Bertolt Brecht. Horváth zginął w samą porę – zdążył być niesłuchaną Kasandrą. Dzisiaj jednak taka historyczna lektura jego tekstów nie ma sensu. Lepiej myśleć o Horvacie jako autorze par excellance współczesnym. W jednej ze scen jego „Wieczoru włoskiego” przedstawiciele różnych ugrupowań politycznych debatują o teraźniejszości i przyszłości państwa. Zza okna dochodzą śpiewy i stukot podkutych butów faszystowskiej bojówki. Idą gdzieś z pochodniami. Zebrani
delit.
Fot. Bogdan Krężel, Magdalena Sztandara (zdjęcia ze spektaklu)
Ödön von Horváth „Dramaty zebrane”, tłumacze różni, redakcja Maciej Ganczar, ADiT, Warszawa 2012
Horváth, nasz współczesny
w sali liberałowie i socjaliści uspokajają się wzajemnie: „Oczywiście nie może być mowy o żadnym zagrożeniu republiki”. I nikt nic nie robi. Wystarczy założyć, że ta scena dzieje się w Warszawie lub Lublinie AD 2013 11 listopada. Za oknami, Marszałkowską lub Krakowskim Przedmieściem idzie Marsz Niepodległości. Nie wiedzieć, kiedy zbrunatniał, został zawłaszczony przez postfaszystowskie ugrupowania. To nie Horváth był prorokiem, to historia w jakimś sensie się powtarza, nabiera w usta tej samej populistycznej wody... Weźmy cytat z jego sztuki: „Co słychać w wielkim świecie, Martin? Proletariusze płacą podatki, panowie przedsiębiorcy oszwabiają republikę na prawo i lewo, ale to przecież nic nowego…” albo „W Niemczech jest pełno ludzi, którzy nie mają pojęcia kto nimi rządzi”. Ze sztukami Horvátha można w lekturze i w teatrze zrobić tylko jedno: podmienić realia na współczesne, niemieckie nazwiska na środkowoeuropejskie i będziemy w Warszawie i w Budapeszcie. Horváth przejrzał na wylot mechanizmy polityczne i społeczne. Nie przypadkiem tak długo badał klasę średnią i jej mentalność, czyli klucz do zrozumienia triumfu wszelkich ekstremizmów. 4. Oczywiście, pod względem formalnym sztuki Horvátha są dość konwencjonalnymi dramatami obyczajowymi, często ironicznie opatrywanymi nazwą „komedia”. Daleko im od naturalizmu i dydaktyzmu, przestrzegają zasad „sztuki dobrze skrojonej”. Ich drapieżność polega na wprowadzeniu bohaterów pełnych cynizmu i wierzących w nową moralność, nieobciążoną żadnymi społecznymi i rodzinnymi obowiązkami. W „Opowieściach lasku wiedeńskiego” matka i babka bohaterki zabijają nieślubne dziecko młodej bohaterki, żeby córusi i wnusi było łatwiej, żeby zrobiła karierę w showbiznesie, miała szansę na dobre małżeństwo. I nic się nie dzieje. Rodzina przechodzi nad tym do porządku dziennego, nie ma żadnej kary. Jak dziś. „Wiem tylko, że cię kocham, bo masz teraz 10 tysięcy marek” – mówi kandydat na męża ze sztuki „Pod pięknym widokiem.” I od razu się zastrzega: „Nie możesz ode mnie wymagać, bym cię kochał na wieki, tylko dlatego że masz ze mną dziecko”. Prawda, jak to dobrze brzmi po naszemu, jakbyśmy już gdzieś obok nas słyszeli takie frazy. W „Wierze, nadziei i miłości” młoda dziewczyna, Elżbieta, przychodzi do Instytutu Anatomii i chce sprzedać swoje ciało za życia na laboratoryjne eksperymenty za 150 marek, bo chce wykupić kartę zawodową. Dziś pewnie sprzedałaby nerkę albo dziecko. Horváth lubił się przyglądać zbiorowościom, ludziom w sytuacji święta. Poza murami ich domów. Akcja jego najciekawszych tekstów dzieje się na festynach ludowych („Kazimierz i Karolina”), w parkach („Opowieści lasku wiedeńskiego”), knajpach („Wieczór włoski”) i pensjonatach („Pod pięknym widokiem”. Na dworcu kolejowym („Sąd ostateczny”). To miejsca publiczne, w których, chcąc nie chcąc, straszni mieszczanie roztapiają się w tłumie. I ten tłum, jego energia, wola i ruch demaskuje prawdziwe pragnienia jednostek. Nie ma ludzi, jest bydło. Ale znajdziemy też lokalizacje bardziej symboliczne: jak granica w „Tu i tam” – opowieść o człowieku, który wydalony z jednego kraju, nie może wjechać do drugiego, został uwięziony w strefie ziemi niczyjej. Scenerią sztuki „Do Juan wraca z wojny” staję się całe widmowe miasto, w którym zdają się mieszkać tylko same kobiety, wszyscy mężczyźni zginęli na wojnie. A ten, który wrócił i tak goni tylko za upiorem dawnej narzeczonej. 5. Po lekturze „Dramatów zebranych” Ödöna von Horvátha nie dziwię się, że przez ostatnie 10 – 15 lat tak często inscenizowali
delit.
go młodzi reżyserzy. Bo każdy znajdował w nim swoje tematy. Maja Kleczewska w opolskich „Opowieściach lasku wiedeńskiego” dokonywała wiwisekcji społecznej plaży, lokalnej zbiorowości nie czującej odpowiedzialności za nic i nie dążącej do niczego poza przyjemnością. Agnieszka Glińska wykorzystywała Horvátha do studiów psychologicznych, pytała, co w nas pękło, co się skończyło, jak zaraża nas zło. Grażyna Kania chciała w „Wierze, nadziei, miłości” pokazać punkt graniczny, w którym kończy się altruizm a zaczyna bezwzględna walka o przeżycie. Co człowiek może zrobić, co w sobie zabije, by wygrać w nowym systemie. Jan Klata w „Kazimierzu i Karolinie” zamieniał Oktoberfest w galerię handlową i szedł tropem ludzi zagubionych w nowej świątyni konsumpcji. Miłość jest w takim świecie niemożliwa, o ile nie stoją za nią pieniądze czy stabilizacja ekonomiczna. Bezrobotny chłopak jest nikim wobec dziewczyny z aspiracjami. A w tle walki o miłość, obok kryzysu związków, toczyła się w jego przedstawieniu symboliczna „walka o krzyż”, przeniesiona z Krakowskiego Przedmieścia, efekt pomieszania pojęć, postaw i wartości. Horváth w polskim teatrze jest po trosze moralistą, po trosze publicystą. I dlatego tak dobrze się ma. 6. Oglądam uważnie te dwa szare tomy wydane przez ADiT, niezmordowany w uzupełnianiu naszych luk lekturowych i intuicja mi podpowiada, że za chwilę coś musi się zmienić w generalnej zasadzie edytowania dramatów, tak, by nie były tylko uzupełnieniem biblioteczki teatromana, zbiorem sztuk widzianych kiedyś w teatrze, przypominanych sobie od czasu do czasu przed kolejną premierą, lecz nieczytanych samodzielnie… Skoro współczesna scena tak bardzo żyje Horváthem, czerpie z niego pełnymi garściami i trawestuje, dlaczego nie uzupełnić książki o zdjęcia ze spektakli zrealizowanych na podstawie jego sztuk? Albo wybrać inny klucz wizualizacji: na przykład kadry z niemieckich i austriackich filmów, zrealizowanych na ich podstawie, dać zestaw fotografii z życia autora, rozmieścić obficie zdjęcia kontekstowe z epoki. Wiem, że to podniosłoby koszty, ale w końcu ileż razy wydaje się w Polsce obcemu pisarzowi „dramaty zebrane”? Raz na stulecie? Idealna od strony graficznej książka z twórczością Horvátha zawierałaby pewien rodzaj napięcia między tekstem a jego recepcją, redaktorzy usiłowaliby otworzyć jego dramaty obrazem, oddać klimat czasów, w jakich powstawały, podpowiedzieć tropy inspiracji, ewentualnie ukazać scenograficzne strategie przekładania Horváthowego świata na nasz. Tego oczywiście w dwóch tomach ADiTu nie znajdziemy i szkoda. Są za to dwa eseje, dublujące zawarte w nich informacje i niektóre tezy eseje o dramaturgii i życiu Horvátha – Elżbiety Baniewicz (dobry) i Macieja Ganczara (raczej kiepski). Istnieje też jakiś szczątkowy, bo ograniczony do kilku tytułów spis powojennych scenicznych realizacji Horvátha. I przykro mi, że redaktor tomu zdaje się nie wiedzieć, że Jan Klata wystawił „Kazimierza i Karolinę” w Teatrze Polskim we Wrocławiu na jesieni 2010 roku, bo nigdzie (ani w spisie, ani w otwierającym zbiór tekście) o tej inscenizacji nawet się nie zająknął. 7. Hampton dał Horváthowi drugie, fikcyjne życie. Polski teatr sprawia, że jego prawdziwy dorobek funkcjonuje na naszych scenach bez żadnych strat i uproszczeń. Czytamy i wystawiamy Horvátha nie jako zadośćuczynienie za tamten paryski wieczór, burzę, konar i śmierć. Horváth nie potrzebuje literackich falsyfikatów, żeby z nami rozmawiać. Tak więc mamy Horvátha – w najlepszym z jego wcieleń. Autora tnącego jak skalpel, bezwzględnego i odważnego. delit.
13
delit.
Thomas Bernhard „Korekta”, przeł. Marek Kędzierski, Czytelnik, Warszawa 2013
thomas bernhard na „HÖllerowskiej mansardzie” Ktoś, kto jest pisarzem, nie tworzy swojego dzieła tylko tym, co publikuje – dziełem jest także on sam - piszący. Dlatego tak ważny jest stosunek pisarza do własnych książek. Podmiot, który pisze, należy do dzieła. Thomas Bernhard istnieje tylko i wyłącznie w stosunku do swoich książek. Nie istnieje poza nimi, ponieważ za ich pośrednictwem komunikuje się ze światem. To właśnie tam, wewnątrz języka, którego formą konstytutywną staje się nerwica, możemy dostrzec znaki jego obecności. Tylko tam Thomas Bernhard jest naprawdę obecny. Styl określa pozycję piszącego i zarazem umożliwia samo pisanie. Co to znaczy: pozycję? Chodzi o zewnętrze pole, wykluczone w sposób konieczny ze społeczeństwa, o „neutralne miejsce”, w którym może dojść do głosu myślenie. W twórczości Bernharda bohaterowie przemawiają zawsze dopiero po zajęciu przez siebie z góry upatrzonej pozycji. To rodzaj taktyki. I tak, na przykład w „Dawnych mistrzach” pozycję określa sala muzealna, w której wisi „Sinobrody mężczyzna” Tintoretta. W „Wycince” - „uszaty fotel”. W „Korekcie” (w doskonałym tłumaczeniu Marka Kędzierskiego), Höllerowska mansarda. To właśnie „tu, na mansardzie Höllerowskiej, jak pisze, stało się dla mnie możliwe wszystko to, co poza Höllerowską mansardą zawsze było dla mnie niemożliwe, tu mogłem swobodnie po-
dążać śladem własnych uzdolnień, a przez to rozwijać intelekt, tudzież uczynić postępy w mojej pracy, jeśli bowiem poza Höllerowską mansardą w swobodnym rozwijaniu intelektu zawsze mi coś przeszkadzało, to przecież na Höllerowskiej mansardzie mogłem go rozwijać z konsekwencją stricte logiczną, na mansardzie Höllerowskiej wszystko ułatwiało mi myślenie, było mi życzliwe, na mansardzie Höllerowskiej mogłem do woli wykorzystywać cały swój kapitał umysłowy, na mansardzie Höllerowskiej ustawała naraz cała presja świata zewnętrznego na moją głowę i na moje myślenie, a tym samym na całą moją konstytucję umysłową, to, co było nie do pomyślenia, na Höllerowskiej mansardzie naraz przestawało być nie do po-myślenia, najbardziej niemożliwe (myśleć!) przestawało być niemożliwe. Na Höllerowskiej mansardzie miał zawsze zapewnione najbardziej mu sprzyjające warunki niezbędne do myślenia, mógł tam, niczym nieskrępowany i bez najmniejszych zakłóceń, wprawić w ruch swój mechanizm myślenia, wystarczyło, że przyjechał na mansardę Höllerowską, nieważne skąd, a jego mechanizm natychmiast zaczynał działać, bez zakłóceń”. Trudno mówić o Bernhardzie, trudno o nim pisać. Powinno się go jednak - jedynie - czytać, wciąż od nowa, nie tracąc wiary w to, że psychoza ma sens. delit.
Niemiecki wędrowiec
Wolfgang Büscher „Hartland. Pieszo przez Amerykę”, przeł. Katarzyna Weintraub, Czarne, Wołowiec 2013
Wolfgang Büscher dał się już poznać jako amator pieszych wypraw w znane i nieznane, z których zapisy z niemałym sukcesem publikuje. Znają go także polscy czytelnicy: z książek „Berlin-Moskwa” i „Podróż przez Niemcy”, które wydawało Czarne. Tym razem Niemiec brnie przez środek USA – od kanadyjskiej granicy aż do Rio Grande – trochę pieszo, trochę korzystając z podwózek, trochę nawet z publicznego transportu (mamy więc ładny opis podróży autobusem). Rzecz jest niezwykle atrakcyjna, jak to zwykle bywa, gdy dostajemy zapis rajzy przez krainy nieczęsto przez obcych odwiedzane, bo kto by się pchał do jakiejś zapadłej dziury, powiedzmy, w Dakocie, Nebrasce czy Teksasie? A dla Polaków, nieodmiennie w Ameryce zakochanych, książka ma walor dodatkowy, bo pokazuje nie tylko Stany mniej znane, lecz także pokazuje je z perspektywy – częstokroć kompletnie odmiennej – wędrowca z Niemiec. Jest co czytać, jest o co pytać autora, pewnie nawet byłoby o co poważnie się z nim pokłócić. Może będzie okazja, gdy zawędruje nad Wisłę. – Marcin Sendecki
Marcin Sendecki Redaktor prowadzący
Kaja Kusztra Projekt makiety
Monika Lipska Brand manager
Sylwia Kawalerowicz Redaktor naczelna „Aktivista”
Daria Ołdak Opracowanie graficzne i przygotowanie do druku
Małgorzata Gmiter Koordynatorka FWPN Ewa Dziduch Project manager
Suplement Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej do „Aktivista”, nr 167 Copyright: Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej 2013
Więcej o projekcie na stronie www.fwpn.org.pl/delit Zapraszamy na nowe strony Fundacji www.fwpn.org.pl
delit.
Fot. Archiwum autora
Adam Radecki Publicysta, dramaturg
śladem własnych uzdolnień
W ŚRO
DKU!
MIASTO JEST NASZE MAJ
Warszawa Kraków Trójmiasto Łódź Poznań Wrocław Katowice
167/2013
„AKTIVIST” na iPada ŚCIĄGNIJ Z: APP.AKTIVIST.PL
4/24/13 8:28 PM
ach w Warszawie, sc iej m ch ny wa no cjo lek se wy w 120 tys. egzemplarzy nakładu akowie oraz Katowicach, Kr , cie ieś ójm Tr u, wi cła ro W iu, Krakowie, Poznan w wersji na ipad.aktivist.pl az or .pl ist tiv ak w. ww na e lin on w wersji 01_okladka_A167.indd 1
Posłuchaj nas! aktivist_magazyn
Polub nas! MagAktivist
Obserwuj! aktivist_magazyn
MIASTO JEST NASZE delit.
delit.
delit.