AKTIVIST.PL
NUMER 199, WRZESIEŃ 2016
MIASTO MODA DIZAJN MUZYKA LUDZIE WYDARZENIA
ISSN 1640-8152
KONFLIKT • KOMPOST • OFFSPACE
THIS IS NOW Poznaj modelkę i aktywistkę społeczną Elisę Sednaoui Dellal i zainspiruj się jej stylem na sezon jesień-zima – teraz na zalando.pl
Kurtka TOPSHOP, Sukienka SECOND FEMALE, Bransoletka SABRINA DEHOFF, Kolczyki SELECTED FEMME, Torebka MAX&CO., Rajstopy FALKE, Botki KENNEL&SCHMENGER
WRZESIEŃ 2016
EDYTORIAL WRZESIEŃ
W NUMERZE WYWIAD:
JAN P. MATUSZYŃSKI OPOWIADA O PRACY NAD „OSTATNIĄ RODZINĄ” Tekst: Mariusz Mikliński
4 SZTUKA:
KTO MALOWAŁ SZPARAGI I INNE DZIWNE FAKTY Z HISTORII SZTUKI Tekst: Sylwia Kawalerowicz
8 LUDZIE:
UCHODŹCY GOTUJĄ, CZYLI KUCHNIA KONFLIKTU Tekst: Olga Wiechnik
12 DODATEK SPECJALNY:
REEBOK: 25,915
AKTIVIST.PL
NUMER 199, WRZESIEŃ 2016
MIASTO MODA DIZAJN MUZYKA LUDZIE WYDARZENIA
Nasza okładka: Conner Youngblood zagra w pierwszy dzień jesieni, 22 września w Cafe Kulturalna w Warszawie
Od jakiegoś czasu próbujemy swoich sił na Snapczacie. Sprawdźcie, jak nam idzie.
FERMENT W ZAUŁKACH Nie pomaga ani wyprawa na stację benzynową po batoniki i żelki, ani zrobienie herbaty. Ani czipsy. Solone. To ostateczny dowód na czarną dziurę w mózgu. Złośliwa wena, co to raz jest, a raz jej nie ma, najwyraźniej nie wróciła jeszcze z urlopu. Ja chcę na swój wyjechać, samolot już grzeje silniki, pozostaje mi jednak do spełnienia ostatni obowiązek przed odlotem do krainy, w której nie dopadną mnie deadline'y, korekty do nanoszenia i za długie podpisy do zdjęć. Ostatnim przedurlopowym tchem zapraszam więc do lektury numeru, którym zamykamy letni i rozpoczynamy jesienny sezon – przeczytajcie o tym, jak powstawał najgłośniejszy film tej jesieni, opowiadający mroczną, acz bardzo ludzką historię Beksińskich, i sprawdźcie, co i dlaczego gotują uchodźcy w Kuchni konfliktu, która jest chyba najfajniejszą inicjatywą mijającego lata – nie dość, że dobrze karmią, to jeszcze oswajają to, co obce i coraz częściej budzące niepokój, koniunkturalnie podsycany przez tych, którym to na rękę. Zapraszamy też do ogródków działkowych, garaży na blokowiskach i salonów w wynajętych mieszkaniach, gdzie artyści otwierają nowe przestrzenie prezentacji sztuki – funkcjonujące poza tradycyjnym galeryjnym obiegiem i dyktatem kuratorów. To chyba lubimy najbardziej – trafiać w dziwne miejsca i odkrywać kryjący się w nieoczekiwanych zakamarkach twórczy ferment. Sylwia Kawalerowicz redaktorka naczelna
ISSN 1640-8152
KONFLIKT • KOMPOST • OFFSPACE
A3
AKTIVIST
MAGAZYN WYWIAD
BEKSIŃSCY • REALITY SHOW • WIKIPEDIA
PIERWSZY WIDZ Rozmawiał: Mariusz Miklińki
Czy dobry polski scenariusz można znaleźć tylko na Wikipedii? Jak zmierzyć się z mitem kultowego artysty i kto wymyślił reality show? Z Janem P. Matuszyńskim rozmawiamy o jego długo oczekiwanym filmie „Ostatnia Rodzina” opowiadającym o Zdzisławie Beksińskim i jego bliskich.
Kawiarnia Relaks na warszawskim Mokotowie. Czekam na Janka, wiedząc, że nie będzie miał dużo czasu na rozmowę. Na koniec sierpnia przypada bowiem najbardziej intensywny okres przygotowań do wrześniowej premiery „Ostatniej Rodziny”. Gdy wpada do środka, najpierw podchodzi do stolika, przy którym siedzi dziewczyna pochylona nad laptopem. To Anna Zamecka, reżyserka dokumentu „Komunia”. Przed tygodniem oboje wrócili z festiwalu w Locarno, gdzie ich filmy zdobyły nagrody – to właśnie tam Andrzej Seweryn został wyróżniony za rolę Zdzisława Beksińskiego. Z kolei gdy zamawiamy kawę, wita się z nami Paweł Juzwuk, konsultant muzyczny „Ostatniej Rodziny”, i entuzjastycznie gratuluje. Janek jest zaskakująco skromny – „Dzięki, ale to sukces Andrzeja, on zdobył nagrodę”, mimo że film zebrał też bardzo dobre recenzje w prasie zagranicznej. A4
Przed tłumem uciekamy do pobliskiego parku. Rozmawiamy, siedząc na ławce z papierowymi kubkami w dłoni. Jesteśmy rówieśnikami, więc – nie ukrywam – trochę ci zazdroszczę. Masz 32 lata i debiutujesz w fabule jednym z najbardziej oczekiwanych filmów sezonu. Smarzowskiemu udało się to po czterdziestce, Borys Lankosz był niewiele młodszy. Jak to się robi?
Ale ja przecież poniosłem porażkę. Dawno temu postanowiłem sobie, że zadebiutuję w tym samym wieku co Orson Welles. „Obywatela Kane’a” nakręcił, gdy miał zaledwie 26 lat. Z drugiej strony później wpadł w tarapaty – przez całe życie musiał się mierzyć z piętnem twórcy arcydzieła. W końcu wszystko, co później stworzył, było cieniem tego filmu. Jestem więc w uprzywilejowanej sytuacji. To, że
WRZESIEŃ 2016
„Ostatnia Rodzina” nie dostała najważniejszej nagrody na najważniejszym festiwalu na świecie, paradoksalnie oznacza, że jest przede mną perspektywa rozwoju. Na tym nie koniec porażek. Nie dostałeś się na łódzką Filmówkę.
Odrzucili moją teczkę, odpadłem na pierwszym etapie. W tamtych czasach obowiązywało dziwne przekonane – i pewnie wciąż tak jest – że reżyseria to studia quasi-podyplomowe, że trzeba mieć jakiś bagaż doświadczeń i wiedzę z innego kierunku. W tym samym roku jednak dostałem się na Wydział Radia i Telewizji w Katowicach, który już wtedy był równorzędną szkołą filmową wobec łódzkiej. Za pierwszym razem, od razu po maturze, co jest już sporym osiągnięciem. Jeśli zaś chodzi o wiek, w którym najlepiej zacząć reżyserię, mam raczej przeciwne obserwacje. Z mojego roku to ja i Kuba Czekaj [reżyser „Baby Bump i „Królewicza Olch” – przyp. red.], też rocznik ’84, jesteśmy najbardziej aktywni. Zainteresowanie filmem i kamerę wyniosłeś z domu?
Rodzice zawsze mieli ambicje artystyczne, ale nie pochodzę z rodziny filmowej. Mój ojciec chciał być aktorem, sporadycznie grywa w spektaklach niezależnych. Brat skończył akademię muzyczną, ja zaś wymyśliłem sobie tę robotę, mając jakieś dziesięć lat. Spędzałem wtedy mnóstwo czasu w kinie. Z perspektywy lat wydaje mi się, że szczególnie jedno wydarzenie z tamtego czasu można w moim życiu nazwać inicjującym. Seans „Krótkiego spięcia 2” w w kinie. Końcówka lat 80., miałem wtedy nie więcej niż cztery lata.
Foto: Hubert Komerski/Aurum Film (3)
Amerykańska historia o mechanicznym Pinokiu, robocie wojskowym, który ożywa. Ostatnia rzecz, o jakiej marzy, to walka.
Pod koniec filmu główny bohater umiera, chyba rozładowuje mu się bateria. Pamiętam, że przy tej scenie zacząłem ryczeć na całe kino. Tak bardzo, że nie zorientowałem się, że udało się go uratować. Po latach to doświadczenie uświadomiło mi, jak silne emocje może wywołać film. Na początku lat 90. na moim osiedlu pojawiła się wypożyczalnia kaset wideo. Czekając na nowości, przegadałem niezliczoną ilość godzin z jej właścicielem, panem Zbyszkiem. Oglądałem wszystko – i sensacje ze Stevenem Seagalem, i kino ambitne, Kubricka czy Altmana. I właściwie zostało mi to do dzisiaj w pracy – inspiruje mnie zarówno arthouse, jak i kino bardziej komercyjne. Widać to bardzo dobrze po „Ostatniej Rodzinie”, gdzie obok scen intelektualnych jest też miejsce na silne emocje i poczucie humoru. Lubię, kiedy film jest konstrukcją piętrową – sprawia radochę na poziomie podstawowym, a jednocześnie kryje coś głębiej – tak jak np. produkcje Wesa Andersona czy Davida Lyncha. Najlepszy jest złoty środek. Poza tym to wpisuje się w moje przekonanie, że film musi być widowiskiem, angażować, niezależnie, czy to „Gwiezdne wojny”, czy „Biała wstążka”. Wciąż jestem kinomanem. Potrafię obejrzeć jeden film kilkanaście razy, bo to najlepsza szkoła rzemiosła.
A w byciu reżyserem, co cię najbardziej pociągało?
Reżyser to pierwszy widz filmu, którego jeszcze nie ma – bardzo mi się podoba to stwierdzenie. Często nie myślę o sobie jako twórcy, ale jako o widzu, dlatego chcę robić takie rzeczy, które chciałbym sam obejrzeć. A że gust mam wymagający, to sprawiam sobie tym w życiu zawodowym dużo kłopotów. Na szczęście póki co przynosi to wymierne efekty. Liczę więc, że moje myślenie się nie zmieni. Trzeba przyznać, że mam bardzo dużo szczęścia. Jak dotąd mogłem konsekwentnie dążyć do tego, co zaplanowałem. Cieszę się, że nie wchłonęła mnie rzeczy mniej ciekawe, choć były takie pokusy. Robiłem making-ofy, teledyski, zawsze było to mniej lub bardziej związane z reżyserią. Odpowiedniego scenariusza szukałeś podobno cztery lata. To twój wymagający gust czy polskie teksty są na tak niskim poziomie?
Po pierwsze, sam nie piszę, więc to była dodatkowa przeszkoda. Przez cały ten czas przeczytałem około 140 scenariuszy – dokładnie to podliczyłem. Część wyszperałem, część podrzucali mi różni ludzie. Większość z nich nie doczytałem, nie czułem ich, nie sprawiły mi żadnej frajdy. Dopiero po czterech latach przypadkowo trafiłem na tekst, który mógł się stać podstawą ciekawego filmu, a jednocześnie dawał mi przestrzeń do pracy reżysera. Jego autor, Robert Bolesto, przez lata szukał reżysera i producenta, ale nikt się nie odważył. Scenariusz był go-
Czytałem stronę poświęconą Beksińskiemu na Wikipedii i wśród przypisów po prostu znalazłem odnośnik do scenariusza. towy w 2009 r. Ja już wcześniej interesowałem się życiem Zdzisława i Tomka Beksińskich, ale nie potrafiłem znaleźć punktu zaczepienia. A jak tekst Bolesty tekst wpadł mi w ręce? Wciąż się uśmiecham, gdy o tym myślę. Czytałem stronę poświęconą Beksińskiemu na Wikipedii i wśród przypisów po prostu znalazłem odnośnik do niego. Banalne! Przeczytałem i od razu zadzwoniłem do swojego przyjaciela, operatora Kacpra Fertacza, który pracował z Robertem przy „Hardkor disko” Skoniecznego. Nie był przekonany, stwierdził: „nie dogadacie się”. I ten jeden jedyny raz się mylił. Po czym zaczęła się droga pod górkę. Spory o ostateczny kształt scenariusza?
Z tym akurat nie było problemu. Jeśli pojawiały się spory, to na poziomie kreatywnym. Prowadziliśmy długie rozmowy. Nie odbyło się to tak jak zwykle: „kupujesz tekst i mówisz scenarzyście do widzenia”. Robert ma ogromną wiedzę o Beksińskich, konsultował wiele spraw, A5
przychodził z sugestiami na plan. Gdy dziennikarze powtarzają ciągle pytanie – na szczęście ty tego nie zrobiłeś – co było najtrudniejsze w trakcie pracy, odpowiadam: „znalezienie producentów”. Na szczęście spotkałem na swojej drodze Leszka Bodzaka i Anetę Hickinbotham z Aurumfilm. Pomogli w skomplikowanym kwestiach formalnoprawnych. Choć najbliższej rodziny czy spadkobierców Beksińskich nie ma, musieliśmy porozumieć się z wieloma podmiotami i pozostać z nimi w zgodzie. W końcu muszę jednak zadać pytanie, które zadają wszyscy. Dlaczego było warto przenieść życie Beksińskich na duży ekran? Czasem mam wrażenie, że ich historia jest traktowana jak tania sensacja.
ANDRZEJ SEWERYN wcielił się w rolę Zdzisława Beksińskiego, jego syna Tomka zagrał Dawid Ogrodnik (na zdjęciu na kolejnej stronie).
Słyszałem już zarzuty, że rzuciliśmy się na kontrowersyjną historię o morderstwie i seksie. Wystarczy jednak obejrzeć film, by przekonać się, że nie takie były intencje. Zapadło mi w pamięć to, co powiedział zdaje się Krzysztof Kieślowski: „Jeśli pojawia się pytanie, na które nie ma prostej odpowiedzi, to może to być temat na film”. Podobnie było z „Ostatnią R odziną”. Po Beksińskich pozostało wiele trudnych pytań, ale też bogate archiwa, które otwierają
AKTIVIST
przestrzeń do domysłów, dlaczego tak wyglądało ich życie. Mogliśmy więc sobie pozwolić na szukanie odpowiedzi, odtworzenie perspektyw wszystkich trzech osób – Zdzisława, Tomka i Zofii – które tworzą rodzinną konstelację. Moją motywacją była też zwyczajna niezgoda na etykietowanie Beksińskich krzywdzącymi, jednoznacznymi określeniami – „dziwacy” czy „patologia” – które pojawiały się w artykułach. Irytuje mnie to tabloidowe myślenie, wszechobecne zwłaszcza po śmierci Zdzisława – bzdury o fatum czy efekciarskie zdania typu „przyszedł po niego szatan, którego malował”. Malarstwo jest w tym filmie właściwie na drugim planie.
Nie do końca, ma bardzo konkretną funkcję. Choć wychodzi dużo publikacji o Beksińskim i jego rodzinie, to tylko w filmie można pokazać, co oznacza żyć wśród tych obrazów. Ale faktycznie nie interesowało mnie kino biograficzne. Malarstwo to tylko jedna z gałęzi artystycznej działalności Beksińskiego. Robił również świetnie awangardowe zdjęcia. Sam cenię je bardziej niż obrazy. Pisał opowiadania, które ostatnio zostały u nas wydane – bardzo mocna rzecz. Można też pokusić się o stwierdzenie, że Beksiński wymyślił reality show 20 lat przed pojawieniem się w Polsce pierwszego „Big Brothera”. Nie rozstawał się z kamerą wideo, rejestrował sytuacje rodzinne. Nazywał to dziennikiem, mam wrażenie, że w ten
JAN P. MATUSZYŃSKI Reżyser filmowy urodziny w 1984 r. w Katowicach. Ukończył reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W 2013 r. wyreżyserował dokument „Deep Love”, który zdobył wiele nagród na festiwalach. „Ostatnia Rodzina” jest jego debiutem fabularnym. Zaczynał od kręcenia teledysków.
sposób próbował zapanować na trudną rzeczywistością. Jednocześnie są tu dwie równorzędne postaci – syn Tomek, też ważny dla świata kultury, i żona Zofia, która była podporą, jakby podstawą domku z kart. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, powiedział kiedyś: „Jak Zosi zabraknie, to wszystko się rozpadnie”. I to właśnie pokazuję w filmie, te trzy osoby jako niepodzielną konstrukcję. Urzeczywistniasz pewien mit tej rodziny, który w ostatnich latach ożywił reportaż Grzebałkowskiej. Obawiasz się reakcji tych osób, których wyobrażenia nie będą zgodne z twoją wizją?
Tego się nie uniknie. Przykro mi, gdy słyszę opinię upraszczające to, co chcę przekazać. Zdarzały się krytyczne głosy przy moim dokumencie „Deep Love”, teraz pewnie będzie ich więcej. Przypuszczam, że postać Tomka – najbardziej tajemnicza i trudna – może wzbudzić kontrowersje. „Nie ta fryzura”, „On by tak nie powiedział”. Tymczasem chociaż „Ostatnia Rodzina” jest fabułą, to pracowaliśmy nad nią jak przy dokumencie. Wcielający się w tę rolę Dawid Ogrodnik wynajdował nagrania Tomka, o których istnieniu fani Beksińskiego mogą nie wiedzieć. Zresztą za każdym razem, gdy mieliśmy wątpliwości, czy dana sytuacja wydarzyła się naprawdę, zwracaliśmy się do Roberta Bolesty. Od razu pokazywał nam źródła. Oczywiście ten film – tak jak „Portret A6
podwójny” czy „Leży we mnie martwy anioł” Wojciecha Tochmana – to tylko jedna z perspektyw, a nie prawda objawiona. Nie miałeś poczucia, że naruszasz granice intymności? Odsłaniasz bohaterów bardziej, niż jest to możliwe w książce.
W filmie są wyłącznie sceny, które uznaliśmy za niezbędne, pełnią określoną funkcję w scenariuszu. Nie chodzi o epatowanie, tylko zniuansowanie. Nie mam poczucia, że weszliśmy w sferę, która szkodzi bohaterom. Dużo o tych trudnych scenach rozmawialiśmy podczas zdjęć, każdy odnajdywał w nich jakiś odprysk własnych problemów. Sam na historię Beksińskich spojrzałem inaczej, gdy zostałem ojcem. Chciałbym, żeby przejrzeli się w niej widzowie. Każda rodzina ma jakiś bagaż, który czasem strach otworzyć. Tematycznie twoje dwa filmy, „Deep Love” i „Ostatnia Rodzina”, wydają mi się powiązane. Ten pierwszy jest historią o człowieku, który stara się pokonać swoje ograniczenia, tymczasem drugi mówi o ludziach, którzy nie mogą tego zrobić. Albo nie chcą.
Jeśli miałbym szukać jakichś punktów wspólnych między tymi filmami – choć tego nie lubię i podczas realizacji w ogóle o tym nie myślałem – to powiedziałbym, że to oba opowiadają o wolności, o jej potrzebie.
SKŁADAJĄC HOŁD WSZYSTKIM NIEPOKORNYM! Carrera przedstawia kolekcję Maverick i jej pierwszego ambasadora – Jareda Leto. Wyjątkowe okulary z kolekcji Maverick imponują lekkością oraz komfortem noszenia. Przekonały już prawdziwego indywidualistę – Jareda Leto. Teraz czas na Ciebie!
Kup okulary Carrera* i odbierz swój rabat! 25 lat x 3 = 75zł *Oferta dotyczy okularów przeciwsłonecznych i korekcyjnych w wybranych salonach optycznych. Sprawdź adresy na www.viscom.pl. Oferta ważna od 1.09 do 31.12.2016.
AKTIVIST
MAGAZYN AKCJA
CODZIENNA PORCJA SZTUKI
PORNO • MUZEUM • NET
Tekst: Sylwia Kawalerowicz
Które z potworów namalowanych przez Boscha wyglądają jak Pokemony? Kim jest mężczyzna przypominający Chewbaccę z duńskiego obrazu z 1580 r.? Jakie obrazy oglądać, by pozbyć się kompleksów związanych z figurą? Serwis DailyArtDaily codziennie serwuje dawkę mniej lub bardziej dziwacznych informacji z historii sztuki, które pozwalają odpowiedzieć na te i podobne pytania. Na DailyArtDaily trafiłam w momencie, kiedy świat zachwycił się Prismą. Aplikacja, która pozwala przerabiać za pomocą filtrów zdjęcia na grafiki odwołujące się do twórczości znanych malarzy, przez kilka dni była prawdziwym hitem internetów. Błądząc po zakamarkach sieci, trafiłam na artykuł, którego autorka wzięła na warsztat zdjęcia swojego kota przerobione przez filtry Prismy. Fachowo przeanalizowała, na ile powstałe dzieło przypomina dokonania artysty, którego twórczość ma imitować. Lekko, zabawnie, ale posługując się konkretną wiedzą z zakresu historii sztuki. Spodobało mi się. Autorką tekstu oraz twórczynią serwisu, na który trafiłam, okazała się Zuza Stańska – absolwentka historii sztuki, która od jakiegoś czasu z powodzeniem łączy zamiłowanie do sztuki z nowymi technologiami.
Muzeum w komórce
Zaczęło się od stażu w rzymskim Musei Capitolini, gdzie Zuza przez trzy miesiące pracowała przy uzupełnianiu bazy danych mobilnej aplikacji, dzięki której informacje o dziełach pojawiały się na telefonach komórkowych gości zwiedzających muzeum. Praca nie była szczególnie wymagająca intelektualnie – polegała na przyklejaniu informacji o starożytnych mistrzach rzeźby z włoskiej Wikipedii do systemu, ale doświadczenie to zapadło w pamięć Stańskiej. Cztery lata później narodziło się Moiseum – projekt oferujący muzeom i instytucjom kultury usługi z dziedziny nowych technologii. Ekipa pod wodzą Stańskiej tworzy aplikacje, strony internetowe i przeróżne systemy, które mają pomóc skostniałym instytucjom zaistnieć w świecie nowych mediów i dotrzeć do nowych odbiorców takimi kanałami jak chociażby Snapchat, Spotify czy Tumblr. Z usług Moiseum korzystało m.in. Muzeum w Wilanowie, Muzeum Historii Żydów Polskich czy Muzeum Powstania Warszawskiego. Zuza prowadzi też swoje autorskie projekty – jest m.in. twórczynią aplikacji Daily Art, która codziennie przedstawia użytkownikom jedno dzieło sztuki i ciekawą historię z nim związaną. DailyArtDaily – jej najnowsze dziecko – ma wspierać aplikację w przestrzeni internetu. W czasach kiedy masową wyobraźnią rządzą memy i gify, DAD serwuje informacje o najwybitniejszych twórcach w takiej
właśnie formie. – Chcemy pokazywać historię sztuki w jak najbardziej ciekawy i zabawny sposób. Tak by przyciągnąć uwagę także tych użytkowników sieci, którzy na co dzień niespecjalnie interesują się dokonaniami Degasa czy van Gogha – tłumaczy Zuza. Jest więc cotygodniowa dawka gifów wykorzystujących najrozmaitsze dzieła malarstwa, są dziwaczne fakty dotyczące artystów (kto malował pornosy, kto tworzył pod wpływem narkotyków) i rozmaite zestawienia typu „Czterech artystów najbardziej znielubionych przez Hitlera” czy „Osiem obrazów, które sprawią, że przestaniesz mieć kompleksy na punkcie swojej figury”.
Szparagi na półtnie
Zuza i Magda, która jest drugą redaktorką w DailyArtDaily, codziennie przeszukują zdigitalizowane zasoby muzeów świata – bez wielkiej bazy Google Art Project ich projekt byłby niemożliwy do zrealizowania – katalogi i albumy, wyszukując ciekawostki, kojarząc fakty i zbierając okruszki informacji, które potem łączą w zgrabne całości i okraszają zabawnym komentarzem. Tak powstają nietypowe zestawienia dzieł sztuki, na których pojawiają się ojcowie artystów albo które udowadniają, jak inspirujące dla twórców na przestrzeni wieków potrafiły być szparagi. Są też rankingi najciekawszych wakacyjnych celów podróży, do których mogą przekonać obrazy mistrzów. Etap przekopywania się przez odmęty muzealnych archiwów jest najprzyjemniejszy. – Największą frajdę daje odkrywanie rzeczy, o których samemu nie miało się pojęcia – tłumaczy Zuza. – Pamiętam, jak trafiłam na pornograficzne obrazy Schielego. I w jakim byłam szoku, że coś takiego malował. Chciałam tym uczuciem podzielić się z innymi – śmieje się. Wspomina też, że dużą radość dało jej np. odkrycie istnienia filmów pokazujących klasyków sztuki współczesnej przy pracy – Moneta, Renoira czy Rodina. – Kiedy znajduję takie perełki, cieszę się, że być może komuś sprawi to taką samą radość jak mnie – dodaje. Najpopularniejszym wpisem jest „Pięć dzieł van Gogha, których być może jeszcze nie znasz”. Van Gogh, impresjoniści, Klimt klikają się najlepiej. Ich życie i twórczość to zresztą kopalnia ciekawostek. Tych na DailyArtDaily nie brakuje. Nie brakuje też odbiorców. – Ludzie czują potrzebę obcowania ze sztuką. Wiem, że brzmi to pretensjonalnie, ale sztuka to coś, A8
co dodaje wartości naszemu życiu. Czyści duszę z codziennej warstwy kurzu, jak powiedział Picasso – mówi Zuza. – Tym, którzy są przyzwyczajeni do skrolowania, trzeba po prostu ją pokazać tak, by zatrzymała ich uwagę, zaserwować w sposób, który jest im bliski.
AKTIVIST
MAGAZYN AKCJA
RESZTEK NIE TRZEBA Tekst: Olga Święcicka, foto: Stan Baranski
Robi się samo, choć samo się nie zrobi. Co to takiego? Kompostownik. Ruszyła akcja budowania ich przy miejskich blokach. Wystarczy garść obierek i drewniana skrzynka. Reszta zrobi się sama. „Chyba pani zwariowała! To nie wieś”, usłyszała znajoma Julii, kiedy pierwszy raz poszła do zarządu wspólnoty z propozycją założenia sąsiedzkiego kompostownika. Nie dała się jednak wystraszyć. Napisała petycję, zebrała podpisy od mieszkańców i z satysfakcją wróciła do zarządu wspólnoty. Wieś wydarzyła się pół roku później. Jest drewnianą skrzynką z płyty pilśniowej, na której wypisane są reguły kompostowania. Stoi w rogu podwórka i jest dostępna dla wszystkich mieszkańców osiedla przy ul. Krasińskiego, którym niestraszna segregacja. Mimo że atrybut wiejski, to patrząc na nasze miasta, zupełnie luksusowy. W całej Warszawie miejsc, gdzie można wyrzucić obierki, pestki z owoców i inne organiczne resztki, jest dosłownie kilka. Julia i Kaśka, aktywistki należące do inicjatywy Oddam Odpady, postanowiły tę sytuację zmienić. – Impulsem były maile, które dostawaliśmy od mieszkańców Warszawy. Ludzie pisali do nas, że dzielnie segregują śmieci, że mają i mokre, i suche, tylko z tymi mokrymi nie wiedzą, co zrobić – opowiada Julia. – Wtedy wpadłyśmy na pomysł stworzenia mapy
miejskich kompostowników i przewodnika, który ułatwi przydomowe kompostowanie – dodaje.
Śmierdzący problem
Bo choć sam kompostownik to rzecz raczej prosta, wystarczy drewniana skrzynka, konsekwencja i dobre maniery, to już założenie go na osiedlu wymaga kilku pozwoleń. – Chcemy, żeby ludzie czuli się współodpowiedzialni za całą akcję, dlatego nie dajemy gotowych rozwiązań, tylko instrukcję – tłumaczy Kaśka. Znajdują się w niej wzory dokumentów, informacje, gdzie uzyskać wsparcie, są też wypisane obowiązki opiekuna kompostownika i czas, jaki trzeba mu poświęcić. Dodatkowo przewodnik będzie zawierał wskazówki, jak ocenić stan kompostownika (co zrobić, gdy jest za suchy albo zbyt wilgotny), i sekcję z najczęściej zadawanymi pytaniami, które tak naprawdę sprowadzają się do jednego: czy to śmierdzi? Julia i Kaśka zgodnie odpowiadają, że nie, a przynajmniej nie powinno. I polecają, żeby zamiast koncentrować się na ewentualnych niedogodnościach, skupić się na korzyściach. – Oczywiście z kompostowaniem nie jest jak ze zbieraniem butelek zwrotnych. Nie przekłada się to na natychmiastowy zwrot pieniędzy, ale w dłuższej perspektywie jest oszczędnością. Poza tym kompost pomaga budować zdrową glebę na podwórku i może być stosowany zamiast sztucznych nawozów do balkonowych kwiatków. Od biedy można też na nim wyhodować pomidory i na nich zaoszczędzić – śmieje się Kaśka. Pieniądze to rzecz drugorzędna. Liczy się środowisko. A osób, którym nie jest ono obojętne, jest coraz więcej. Do programu kompostowego zgłosiło się już kilkadziesiąt osób z całej Polski. Mapa kompostowników jest inauguracją większego projektu Oddam Odpady. W jego ramach powstanie mapa Polski z miejscami, gdzie A10
OBIERKI • FERMENT • WIEŚ
można oddać odpady wszelkiej maści. Od obierek, przez zużyte baterie, po lustro z łazienki. Dodatkowo na mapie pojawią się miejsca, gdzie można naprawiać przedmioty. W ten sposób mieszkańcy będą zachęcani do bardziej świadomego życia. Zużyło się – napraw, chcesz wyrzucić – lepiej oddaj komuś, kto to jeszcze wykorzysta.
Niemarnowanie jest proste
– Chcemy pokazać, że niemarnowanie wcale nie jest trudne. W wyszukiwarkę będzie wpisywało się rodzaj przedmiotu, który mamy, i to, co chcemy z nim zrobić, czy szybko się pozbyć, czy oddać komuś do przetworzenia albo przeznaczyć na cel charytatywny, jak nakrętki – tłumaczy Kasia. Mapa całości ma ruszyć pod koniec roku, kompostowa do końca sierpnia. Znajdą się na niej informacje, kto jest opiekunem kompostownika, w jakich godzinach działa, i zasady korzystania. – Każdy ma swoje. Jedni akceptują cytrusy, inni zgadzają się na stare kartony czy gazety – mówi Julia. Podstawą dobrego funkcjonowania kompostu są jego komponenty. Do najważniejszych zadań opiekuna należy więc informowanie mieszkańców, co wrzucać, i kontrolowanie przebiegu kompostowania. – Znajoma z Poznania ze swojego kompostownika potrafiła wyciągnąć i choinkę. Żeby tego uniknąć w naszym przewodniku podpowiadamy, jak edukować mieszkańców – tłumaczy Julia i dodaje, że wbrew pozorom kompost to nie fizyka kwantowa. – Nie ma czego się bać. Robi się samo – śmieje się. No, może niezupełnie samo, bo przy zaangażowaniu mieszkańców. Biorąc pod uwagę fakt, że alternatywą jest pojemnik z dżdżownicami w mieszkaniu, który w internecie przedstawiany jest jako kompostownik domowy, to zdecydowanie lepiej zainwestować w sąsiedzki. Będzie okazja do poznania pani z naprzeciwka.
SMAK KOŃCA LATA Rozmawiała: Ola Pakieła
Jabłko, miód, torf. Jak smakuje jesień? A jak pachnie? Czy rozpoznawania subtelnych aromatów, składających się na unikalny charakter każdej odmiany whisky, można się uczyć? Czy nos można trenować jak mięśnie? Jakie tajemnice skrywają dębowe beczki? W rozmowie z Mateuszem Zabiegajem, ambasadorem marki Grant’s, obalamy stereotypy, bierzemy trunek pod lupę i zaczynamy się z nim zaprzyjaźniać. W końcu nadchodzą jesienne chłody, a wraz z nimi ochota na coś rozgrzewającego. Jak duże znaczenie ma rodzaj beczki, w której odbywa się proces dojrzewania whisky?
70% smaku zapewnia właśnie beczka. Nasza whisky Select Reserve dojrzewa w trzech bardzo charakterystycznych typach beczek. Nowe beczki z amerykańskiego dębu zapewniają bardzo dużo słodkich, delikatnych, kokosowych nut. Drugi rodzaj to najczęściej używane obecnie beczki w Szkocji, czyli beczki po bourbonie, które sprawiają, że trunek jest słodszy i ma waniliowy posmak. Ostatni typ to beczki po bourbonie wykorzystane po raz drugi. Oddają wtedy głęboką karmelową słodycz.
z pewnością pomóc… woda! Dolanie nawet kilku kropel wody uwolni aromaty, sprawi, że będą dla nas łatwiejsze do rozpoznania i nazwania. Whisky kojarzona była do niedawna powszechnie jako alkohol typowo męski. Czy obserwujesz jakąś zmianę? Kobiety zaczynają częściej po nią sięgać?
Prowadząc prezentacje i szkolenia na temat whisky, spotykam na nich coraz więcej kobiet. Zauważyłem też, że panie są dużo bardziej otwarte na nowe smaki, dużo chętniej eksperymentują, dlatego też bardzo często zaczynają swoją przygodę z whisky od koktajli.
Aromat bourbonu w beczce ma istotny wpływ na smak?
Nie, zdecydowanie ważniejszy jest gatunek dębu i to właśnie dlatego tak chętnie używana jest beczka po bourbonie. Beczki te, zgodnie z regulacjami prawnymi, muszą być wykonane z amerykańskiego dębu, który zawiera najwięcej cukrów w swojej strukturze.
Często słyszę, że mieszanie whisky z napojami niealkoholowymi jest profanacją...
Czy można wyrobić w sobie umiejętność rozpoznawania tych nut smakowych?
Picie whisky ma przede wszystkim sprawiać przyjemność, a każdemu przyjemność sprawia coś innego. Zawsze każdego będę przekonywał, żeby spróbować whisky, zanim doleje się do niej coli, soku jabłkowego czy czegokolwiek innego, ale absolutnie nigdy nie będę odradzał miksowania.
Można to wypracować tylko i wyłącznie w jeden sposób – próbować, próbować i jeszcze raz próbować. To całkiem przyjemna metoda nauki. W rozpoznawaniu smaków, aromatów i zapachów w whisky może nam
Mówi się, że każda dojrzała whisky ma swój charakter. Czy do docenienia swojej ulubionej odmiany także trzeba dojrzeć?
Tak, zdecydowanie! Nasze smaki i gusta zmieniają się cały czas. Gdy po raz pierwszy próbujesz piwa, nie smakuje ci jego gorzki smak. Tak samo jest z whisky, do pewnych smaków po prostu trzeba dojrzeć. Czym różni się Grant’s Select Reserve od whisky w klasycznym wydaniu?
Każda whisky mieszana ma swoją własną charakterystykę. Są blendy słodsze, są blendy dymne – w wypadku Grant’s Select Reserve smak ten jest wypośrodkowany. To whisky jednocześnie słodka i dymna, mocno aromatyczna. Czyli jesienne nuty smakowe.
Tak jest! To smak końca lata i ciepłej jesieni. Już sam zapach zapowiada, że będą one głębokie, pełne i słodkie. Wyraźnie wyczuwamy dojrzałe owoce z mocną nutą torfu. Idealna na długie, chłodne wieczory. A wasz charakterystyczny, trójkątny kształt butelki? To już nie jest kwestia smaku…
Nie, to nie ma żadnego wpływu na smak, ale idealnie pasuje do ręki, a położona na boku na pewno nie spadnie ze stolika. Projekt naszej oryginalnej butelki to prezent, który rodzina Grant otrzymała od Hansa Schlegera, bardzo znanego architekta i twórcę, który zaprojektował również logo londyńskiego metra. Trójkątna butelka symbolizuje szkockie zboże, wodę i powietrze, czyli najważniejsze składniki whisky Grant’s.
AKTIVIST
MAGAZYN LUDZIE
GOTUJ Z NAMI, UCHODŹCAMI
KUSKUS • PIEROGI • WOJNA
Tekst: Olga Wiechnik, foto: Ola Pakieła
Kuchnia konfliktu ma konflikty zażegnywać i im zapobiegać – poprzez wspólne gotowanie i jedzenie. Od kilku tygodni nad warszawskim brzegiem Wisły przybysze z różnych państw ogarniętych konfliktami dzielą się z nami kuchnią swoich rodzin i ojczyzn. Przekonują, że nie taki obcy straszny, jak go malują. Przez żołądek do rozsądku!
Jarmiła z Polski współorganizatorka Kuchnia konfliktu ruszyła pod koniec lipca. Wsparcie internautów – pieniądze zbierane były przez crowdfounding – i artystów (m.in. Sasnal i Raczkowski przekazali swoje prace na aukcję, z której dochód dodatkowo zasilił budżet projektu) pozwoliło zebrać przyjezdnych z m.in. Czeczenii, Pakistanu, Iraku, Białorusi, Gruzji, Iranu, Tunezji i Algierii pod wspólnym foodtruckowym dachem. Menu przygotowywane pod okiem Justyny Rzepeckiej i Asi Gawrońskiej zmienia się co tydzień. Sytuacja w moim kraju? Nazwałabym ją pogarszającą się. Ja czuję się bezpiecznie, ale cudzoziemcy już nie. Według danych Rzecznika Praw Obywatelskich raz w tygodniu dochodzi w Polsce do pobicia na tle rasowym. Ale wciąż wierzę, że każdy z nas może ten kraj zmieniać na lepsze. Dbałość o to, żeby stół był zastawiony, chęć ugoszczenia, podzielenia się, zachęcanie do niekończącego się brania dokładek – ta polska gościnność i otwartość dziś jest coraz mniej widoczna i dlatego robimy ten projekt. Chcemy pokazać, że Polska nie jest tylko ksenofobicznym i zamkniętym na innych krajem, że jest tu mnóstwo otwartych i mądrych ludzi. Zastanawialiśmy się, czy nie poświęcić jednego tygodnia kuchni polskiej, bo też jesteśmy krajem konfliktów, bardzo różnych konfliktów. Ostatecznie się na to nie zdecydowaliśmy, bo jest jeszcze wiele innych krajów, którym uwagę chcemy poświęcić najpierw. Do każdego dania dodajemy ulotki z materiałami o danym państwie przygotowane przez jego mieszkańca. Piszą je nie tylko po to, żeby uświadomić nam tamtejsze trudności, ale też żeby podzielić się pozytywnymi wspomnieniami z domu. Ten projekt ma jednak nie tylko aspekt edukacyjny, ale i praktyczny – chodzi o to, żeby tym ludziom dać pracę. Sytuacja uchodźców na rynku pracy jest tragiczna. Historie, których się nasłuchałam, są straszne. Od pół roku staramy się o pozwolenie na pracę dla chłopaka z Kurdystanu i nic się nie udaje zrobić. Wśród osób zaangażowanych w projekt jest sporo takich o statusie uchodźcy, ale niestety nie jest możliwe, żeby to oni rozmawiali z dziennikarzami. Po pierwsze, mówią bardzo słabo po angielsku, a polskiego dopiero zaczynają się uczyć. Po drugie, są to osoby, które często nie chcą opowiadać o tym, przez co przeszły. Sytuacja w Tunezji, Algierii czy Iranie jest bardzo niebezpieczna dla osób, które choćby skrytykują władzę, nawet na Facebooku. Jedzenie, które kojarzy mi się z domem? Pierogi mojej babci. Z dużą ilością cebulki zrobionej na złoto. A latem zupa owocowa, bardzo dziwna potrawa, niespecjalnie ją nawet lubię, ale to dla mnie wspomnienie dzieciństwa. A12
WRZESIEŃ 2016
Hamza z Algierii student stosunków międzynarodowych Dzięki couchsurfingowi poznałem wielu Polaków przyjeżdżających do Algierii, polubiłem ich. Chciałem najpierw studiować we Francji, ale pomyślałem: czemu nie Polska? Nauczę się nowego języka, poznam nową kulturę. We Francji byłoby mi dużo łatwiej, język już znam, a francuska kultura jest dla nas, Algierczyków, dużo mniej egzotyczna. Najpierw mieszkałem we Wrocławiu, potem w Białymstoku. Od czasu do czasu przyjeżdżałem do waszej stolicy na rozgrywki Etnoligi [międzynarodowy projekt piłkarski stworzony przez Fundację dla Wolności – przyp. red.]. Studia kończę już na Uniwersytecie Łazarskiego. W Warszawie jest łatwiej, bo więcej tu obcokrajowców. Gdy przyjechałem do Polski w 2014 r., było inaczej, przez ostanie dwa lata nastawienie Polaków bardzo się zmieniło, szczególnie do obcokrajowców pochodzenia arabskiego. Ludzie coraz częściej stawiają mur, nie akceptują inności. Nie próbuję nawet ich do siebie przekonywać, są tak zamknięci. Ale spotykam też wielu wspaniałych, otwartych, ciekawych mojej kultury ludzi. Sytuacja w Algierii? Jest bezpiecznie, ale dobrze nie jest. Nasz rząd jest beznadziejny, jak to mówicie w Polsce. Ci sami ludzie rządzą od 15 lat. Nie ma żadnego rozwoju. Algieria jest dużym producentem ropy i gazu, ale my tych pieniędzy nie widzimy. Algierczycy się nie zbuntują, bo jeszcze mają w pamięci ostatnią wojnę domową tocząca się w latach 90. To była katastrofa. Gdy zaczęła się arabska wiosna, Algierczycy mówili sąsiadom: „nie róbcie, tego, my wiemy, jak to się kończy”. Teraz wolimy się zmieniać małymi krokami, nie siłą. Ludzie, którzy rządzą naszym krajem, w końcu odejdą. Prędzej czy później. Raczej prędzej, bo choć jesteśmy bardzo młodym narodem – 70% Algierczyków ma poniżej 32 lat – rządzą nami 80-latkowie. Prezydent ma 83 lata, jest schorowany, a może nawet już nie żyje – nie wiemy, bo nie widzieliśmy go od ponad roku. Domowe jedzenie? Chleb mojej mamy, bardzo pikantny, pyszny! No i kuskus! Algierska kuchnia jest bastionem długiego oporu wobec francuskiego kolonializmu. Nasze babki i prababki gotowały dla naszych żołnierzy. To był ich sposób walki o niepodległość. Dla gości Kuchni konfliktu przygotowałem m.in. merguezy, algierskie pikantne kiełbaski i coco – pieczone pierogi z farszem wegetariańskim z sosem jogurtowo-miętowym. Polska kuchnia? Uwielbiam pierogi z jagodami. I schabowe! Ale tatara nie znoszę.
Foroogh z Iranu studentka psychologii
Jedna z moich koleżanek studiowała w Polsce. Zapytałam ja: „jak tam jest?”. „Strasznie zimno!”, odpowiedziała. Chciałam przy okazji studiów poznać inną kulturę, więc pomyślałam, że skoro inni dają radę, to ja też dam. Okazało się, że to nie chłód jest problemem, problemem jest ciemność. Tych kilka godzin światła zimą to strasznie mało, życie bez słońca – to dopiero jest trudne. To mój trzeci rok tutaj. Polacy na pierwszy rzut oka nie rozpoznają we mnie obcej, często zagadują po polsku, pytają na ulicy o adres itp. Chłopakom jest na pewno trudniej. Nie noszę hidżabu, więc ludziom nie przychodzi do głowy, że mogę nie być stąd, bo rzadko spotykają cudzoziemców. Sytuacja w moim kraju? Poprawia się. W porównaniu z tym, jak Iran wyglądał jeszcze kilka lat temu, jest na pewno lepiej. Przemiany państw i społeczeństw to bardzo długi i powolny proces, który musi odbywać się wewnętrznie. Zewnętrzne ingerencje siłowe wyrządzają tylko krzywdę, niczego nie naprawiają. To, co bardzo lubię w Polsce, to sposób, w jaki prowadzicie samochód. Ruch jest tu taki spokojny! Gdy wracam do domu na wakacje, przez pierwszych kilka dni w samochodzie jestem sparaliżowana ze strachu – dlaczego te wszystkie samochody są tak blisko, dlaczego tak szybko się poruszają? Ale potem znowu się przyzwyczajam. Ze smaków dzieciństwa najlepiej pamiętam pastę z orzechów i granatów, moja babcia robiła ją fantastycznie. Kuchnia irańska jest bardzo różnorodna, to w końcu ogromny kraj. Tęsknię za świeżymi rybami. W polskiej kuchni ryby praktycznie nie istnieją. Podczas irańskiego tygodnia w Kuchni konfliktów Polakom serwowałam m.in. ghormeh sabzi, potrawkę z kurczaka w ziołach z czerwoną fasolą, i koofteh adas, wegetariańskie kotleciki z suszoną śliwką. A13
AKTIVIST
Alina z Białorusi dziennikarka Stosunek Polaków do obcych? Mnie jest łatwo, bo wtapiam się w tłum. Poza tym obracam się w gronie mądrych, otwartych ludzi. W Polsce jestem od dziesięciu lat, skończyłam uniwersytet na Białorusi, ale miałam poczucie, że te studia nie dały mi tego, czego oczekiwałam. Przyjechałam tutaj, dostałam się na studia uzupełniające na Uniwersytecie Warszawskim. Chciałam się dalej rozwijać, zaczęłam robić doktorat. Na Białorusi byłoby to niemożliwe, bo pisałam o strachu. A czegoś takiego oficjalnie na Białorusi nie ma. Teraz jestem dziennikarką, pracuję w telewizji Biełsat, zajmuję się polityką międzynarodową, więc temat kryzysu migracyjnego jest mi bliski. W ojczyźnie nie mogę legalnie pracować, jeździmy tam robić materiały, ale centrala jest tu, w Warszawie. Na Białorusi nie ma wolności, nie ma swobody słowa. W międzynarodowych rankingach jesteśmy gdzieś między Bahrajnem a Birmą. Domowa kuchnia kojarzy mi się ze wspólnym gotowaniem z babcią. Z drożdżowymi pierożkami z różnym farszem, każdy robił takie, jakie lubił najbardziej. W gotowaniu zawsze najważniejsze dla mnie było, żeby to robić razem z innymi. Do Kuchni konfliktu trafiłam przez internet. Prowadzę bloga kulinarnego po białorusku – 1000i1koushyk.blogspot.com – pierwszego w tym języku. Wcześniej czegoś takiego nie było, wszystkie przepisy są po rosyjsku. Ludzie je rozumieją, więc niby po co komu po białorusku? Ale ja się uparłam, dla zasady. Język jest ważny. Nie zależało mi na wejściach, zależało mi na języku. I okazało się, że nie tylko mnie, bo ludzie czytają i często pytają o różne rzadziej używane słowa, np. co to znaczy „tarka”. Albo piszą do mnie z pytaniem, jak po białorusku będzie „kalafior”. Sama tego wcześniej nie wiedziałam. Dzięki jedzeniu odkrywam własny język – i karmię nim innych.
Ali z Tunezji kucharz
O Kuchni konfliktu dowiedziałem się od swojej żony. Kiedy tu przyszedłem i poznałem tych ludzi, byłem zachwycony, jak otwarci, jak mili wszyscy są. Bardzo chciałem stać się częścią tego projektu. Pierwszego dnia okropnie się denerwowałem, a gdy okazało się, że ludziom smakuje kuchnia tunezyjska, byłem szalenie szczęśliwy. W Polsce jestem od półtora roku. Przyjechałem z miłości – do dziewczyny, którą poznałem w Tunezji, Polki, która spędzała u nas wakacje. Pobraliśmy się po pół roku, w mojej ojczyźnie, ale zależało jej, żeby mieszkać w Polsce. Na początku było mi trudno, choć na szczęście nie spotykam się z rasistowskimi uwagami, bo nie wyglądam wyraźnie inaczej. Kuskus z kurczakiem i harissą! Ale nie ten, który ja robię, tylko taki, jaki przyrządzała moja mama. Dokładnie taki. Nic nie może się z nim równać. W Kuchni konfliktu wspaniałe jest to, że można poznać dania z tak wielu stron świata. Bo kuchnia to kultura. Ta różnorodność jest piękna. Kuchnia tunezyjska jest bardzo ostra, bardzo mocno przyprawiana, gorąca jak mój kraj. W Polsce bardzo trudno dostać naprawdę ostrą paprykę. Polskie jedzenie? Lubię zupy! I pieczonego kurczaka. Moja żona uwielbia gotować. Ja dawniej nie lubiłem, ale gdy okazało się, że coś, co robię, smakuje innym, daje im radość, bardzo się do gotowania zapaliłem. W domu łączymy kuchnię polską i tunezyjską, wychodzi świetnie. Polskie potrawy z tunezyjskimi przyprawami zyskują nowy smak. A14
AKTIVIST
MAGAZYN SZTUKA
To nie galerie, chociaż w większości z nich prezentowane są wystawy. To przestrzeń, która, jak mówi współprowadzący niewielką Różnię Karol Komorowski, ma stwarzać klimat do działania, a nie skupiać się na efektach pracy. Przede wszystkim jednak offspace to miejsce istniejące pomimo niesprzyjających warunków – sytuacji ekonomicznej czy nieprzychylności instytucji sztuki, które z takich czy innych powodów, zwykle przez zaniedbanie, blokują młodym artystom możliwość udziału w ważnych wystawach, pokazach czy wydarzeniach. Tradycja przestrzeni alternatywnych w Polsce sięga daleko w przeszłość. W latach 80. funkcjonowała Komuna Otwock. Wcześniej przestrzeni dla siebie szukała chociażby grupa Neue Bieriemiennost’, w której rozpoczynał karierę Mirosław Bałka – dziś jeden z najpopularniejszych polskich artystów i guru wielu młodych, których można spotkać w offspace’ach. W PRL-u powodem samoorganizacji był system, dziś młodzi artyści nie obwiniają ani ustroju, ani sytuacji, w jakiej się znaleźli. Po prostu nie do końca wierzą, że zachodnioeuropejski model rynku sztuki, w którym galeria stawia na nadrzędnym miejscu sprzedaż prac artystów, ma jeszcze sens. Nie znają odpowiedzi na pytanie, jak ma wyglądać inna droga, a samoorganizacja w galeriach, które sami założyli, jest dla nich poligonem doświadczalnym.
Kurator przy koksowniku
Wystawa Stacha Szumskiego w Różni
ART IT YOURSELF
DZIAŁKI • SZTUKA• INTERES
Tekst: Alek Hudzik
Bez funduszy, w salonie wynajętego mieszkania, w garażu albo na terenie ogródków działkowych rodzą się najciekawsze przestrzenie sztuki. Offspace’y to poligon doświadczalny dla młodych artystów, którzy chcą tworzyć nowy system obiegu sztuki. A16
Poligon to nazwa jednego z najbardziej efemerycznych offspace’ów w Warszawie, który działa w olbrzymiej przestrzeni przy ulicy Nowogorodzkiej. Powołał go do życia duet projektantów wystaw – Paulina Tyro-Niezgoda i Piotr Matosek. Szukali oni miejsca na pracownię, ale przestrzeń, którą znaleźli – 150 m2 w starej kamienicy – aż prosiła się, by zrobić w niej coś więcej. Galeria rozpoczęła działalność w maju, zakończyła zaś jesienią w ubiegłym roku. W ciągu kilku miesięcy twórcy zorganizowali szereg wystaw – do najciekawszych należała prezentacja Gregora Różańskiego, który w galerii pokazał wielkie „M” z logo McDonald’s – wyszabrowane podczas rozbiórki pierwszego w Polsce „Maca” przy ulicy Świętokrzyskiej. Dobór artystów bardzo często dyktowały uwarunkowania towarzyskie i to właśnie towarzystwo budowało to miejsce. Bez środków na promocję i bez nadmiernego reklamowania własnych działań w galerii podczas każdego wernisażu gromadziły się tłumy. Na ostatnim pojawiło się kilkaset osób, taka frekwencja jest rzadkością nawet w najpopularniejszych galeriach stolicy. Poligon funkcjonował w samym centrum Warszawy – trafić było łatwo. Znacznie bardziej offowym offspace’em jest niewielki ROD – Realny Obszar Działań prowadzony przez dwoje artystów: Łukasza Sosińskiego i Magdę Łazarczyk. Nie robią wydarzenia na Facebooku, nie ma grupy czy fanpage’a, a informacje o wernisażach organizowanych co kilka tygodni trafiają do skrzynek mailowych zainteresowanych. Wejście na wystawę może przypominać trochę wstęp do Fight Clubu, ale w rzeczywistości wystarczy poprosić o dołączenie do listy zapraszanych, najlepiej osobiście. ROD słynie nie tylko z dyskretnego stylu działania. Podczas gdy Poligon powielał schemat, według którego funkcjonuje większość polskich galerii – czyli lokal w kamienicy, nobliwy, ale lekko zaniedbany – ROD znalazł swoje miejsce pośród ogródków działkowych na północnej flance Saskiej Kępy. W niewielkiej działkowej daczy Sosiński i Łazarczyk zakleili okna, a wnętrze wymalowali na biało. Ponad dwa lata funkcjonowania miejsca zaowocowały wystawami artystów, których zapraszają również duże instytucje kultury: prace pokazali tu m.in. Gizela Mickiewicz, Mateusz
WRZESIEŃ 2016
Stroboskop mieści się w jednym z osiedlowych garaży na warszawskiej Woli. Choróbski, Dawid Misiorny czy Anna Orłowska. Wielu z nich zaprezentowało się w Rodzie, zanim jeszcze usłyszeli o nich kuratorzy, niektórych kuratorzy poznawali właśnie tu, zimą przy koksowniku, a latem w altance.
Sztuka w dużym pokoju
Nie wszyscy prowadzący małe niekomercyjne galerie chcą nazywać swoje przestrzenie „offspace”. Wielu artystów woli posługiwać się nazwą „artist-run space”. Chodzi o to, żeby podkreślić, że miejsca te prowadzą sami artyści radzący sobie bez pomocy kuratorów. Na takich warunkach działa Różnia Karola Komorowskiego i Anny Sidoruk. Chociaż akurat w tym duecie tylko Komorowski jest artystą – fotografem współpracującym do niedawna z galerią Lookout. Sidoruk zajmowała się promocją kultury, pracując w telewizji i magazynach artystycznych. Galeria powstała dość spontanicznie. Karol i Ania wynajęli mieszkanie przy ulicy Puławskiej 16, a gdy na wiosnę prace Komorowskiego wracały z zagranicznej wystawy, postanowili je pokazać u siebie. W dużym pokoju. W pustym salonie pojawiło się kilka eksperymentów fotograficznych Komorowskiego, a dobra atmosfera na wernisażu i namowy znajomych doprowadziły do tego, że do sierpnia zorganizowali u siebie pięć kolejnych ekspozycji. Na niedawnej wystawie dyplomowej prac Stacha Szumskiego w mieszkaniu w roli gości pojawili się m.in. Mirosław Bałka, Katarzyna Kozyra czy Grzegorz Kowalski. Do galerii ściągnął ich jeden z najciekawszych dyplomów artystycznych tego roku. Ale wielu ludzi przychodzi do Różni, bo atmosfera łącząca klimat hipsterskiego klubu, akademickiego kółka dyskusyjnego i domówki przyciąga bardziej niż sztuka. Komorowski śmieje się, że właśnie to jest sednem ich działań. Uważa, że spędzanie ze sobą czasu i rozmowa liczy się bardziej niż wspólny interes, do którego sprowadza się działanie wielu komercyjnych galerii. Kilkaset metrów od Różni mieści się niewielkie miejsce, które od ponad roku robi dla performansu więcej niż stołeczne instytucje razem wzięte. Nazwę XS narzuciła przestrzeń – skromne 30 m2 przeszklonej oficyny. Za działania XS odpowiada Wojtek Ziemilski, który podobnie jak Karol Komorowski jest artystą, a jego prace wystawiane są na co dzień w BWA
Warszawa. Podczas wystaw rola artysty sprowadza się jednak do ustawienia w przestrzeni kilku obiektów. W XS liczy się interakcja z publicznością, a artyści dosłownie wychodzą z odważnymi działaniami w przestrzeń osiedla, wywołując ferment na mieszczańsko-emeryckim i zwykle sennym Górnym Mokotowie.
Kombinat w garażu
Jednym z najmłodszych warszawskich offspace’ów jest Stroboskop. Aktywność tego miejsca to doskonała ilustracja wspólnotowego działania, które tak często powraca w rozmowach z artystami prowadzącymi przestrzenie alternatywne. Funkcjonująca od wiosny tego roku galeria jest biurem, miejscem spotkań i wreszcie przestrzenią wystawienniczą prowadzoną przez grupkę znajomych – historyka sztuki, eksperta od spraw prawnych z zakresu kultury i pary artystów. Głosem grupy jest Norbert Delman, który zanim jeszcze zaangażował się w Stroboskop, odpowiadał za tak dziwne inicjatywy, jak chociażby wystawa w samochodzie, starym oplu, który na kilka godzin obwiesił pracami swoimi i swoich znajomych. W maju otworzył Stroboskop w jednym z osiedlowych garaży przy ulicy Siewierskiej na Woli. Pośród starych bud, gdzie zwykle unosi się zapach smaru, oleju silnikowego, a na ścianach wiszą pożółkłe plakaty z „Twojego Weekendu”, stoi dopieszczony white cube. Regularnie prezentowane są w nim wystawy artystów, którzy zdaniem grupy mają już tyle do powiedzenia, że warto ich promować, ale nikt jeszcze tego nie zrobił – pokazano m.in. zbiorową wystawę prac wideo i postinternetowe malarstwo absolwentki wrocławskiego ASP Jagody Dobeckiej. Żywot offspace’ów bywa jednak krótki. Działają do momentu, w którym skończy się dotacja albo zapał prowadzących, niektóre odbijają w kierunku działań komercyjnych. Galeria Wschód, prowadzona przez młodego kuratora Piotra Drewkę, jeszcze rok temu uczestniczyła w Warsaw Gallery Weekend, z doskoku prezentując wystawę w podupadającej siedzibie Domu Słowa Polskiego. W tym roku będzie pełnoprawnym uczestnikiem WGW. Drewko myśli o biznesie, ale wyżej stawia chęć pomocy artystom swojego pokolenia. W końcu A17
najmłodsze galerie prezentujące sztukę jednego pokolenia, takie jak Leto czy Stereo, mają już prawie dziesięć lat, a twórcy tam pokazywani to czterdziestolatkowie. Offspace’y w przeciwieństwie do galerii komercyjnych rozwijają się podobnie we wszystkich większych miastach Polski. Warszawa, zasobna w małe galerie komercyjne i możliwość choćby otarcia się o rynek sztuki, nie zmusza do działania aż tak jak Wrocław czy Poznań, gdzie galerie komercyjne, jeśli nawet są, to lepiej o tym nie wiedzieć. Niektóre offspace’y funkcjonują tylko w dniach wernisaży i po telefonicznym umówieniu, tak jak poznańska galeria Łęctwo. Niektóre otwierają się tak nieregularnie, że niemal przypadkowo, albo przenoszą swoją siedzibę przy każdej wystawie, jak wrocławskie SUW-y. Niektóre robią dla miasta więcej niż podporządkowane dobrej zmianie duże instytucje sztuki, tak jak np. toruńska galeria Miłość. Natalia Wiśniewska, która razem z kuratorem Piotrem Lisowskim prowadzi ją w centrum miasta, od początku miała ambicje, by stworzyć niekomercyjną, a jednak profesjonalną przestrzeń wystawienniczą, płacić artystom wynagrodzenie, zapewniać im nocleg i wyżywienie. Wystąpiła o dotację, udało się. Jeszcze rok temu niewielka galeria płynęła na wznoszącej fali ze wsparciem finansowym rzędu 40 tysięcy złotych. Obecnie pieniądze się kończą, a to dla przestrzeni takiej jak Miłość oznacza poważne kłopoty. Sylwester Gałuszka z gdańskiej Kolonii Artystów, przypominającej raczej dom kultury niż offspace, ale podobnie jak one napędzanej siłą aktywistów i artystów, twierdzi, że granty pozwalają realizować zaplanowane projekty, ale w ich logikę nie wpisuje się organizowanie wydarzeń nieoczekiwanych, a takich jest u nich dużo. Kolonia wymyśliła jednak dobry patent na zbieranie funduszy: „sprzedaje” czas. Za godzinę obcowania ze sztuką, mikrobiblioteką, a także kawą widzowie płacą symbolicznie – 10 złotych. Historia Kolonii Artystów sięga 2001 r., kiedy grupa 20 twórców założyła w jednym z budynków byłej Stoczni Gdańskiej pierwszy legalny squat. Da się? Da się i nie trzeba wierzyć, że jedynym rozwiązaniem dla artystów i sztuki jest sprzedawanie prac, a galeria to tylko i wyłącznie dobry interes.
AKTIVIST
MAGAZYN TOP 5
NIECH ŻYJE PAPIER!
PLANY • PTAKI • OBSESJA
Kochamy papier. Kochamy zeszyty, notesy i wszystko, co się wiąże z zapisywaniem. Nasze dzieciństwo przypadło na papierową posuchę. Były co prawda kolorowe karteczki, którymi wymienialiśmy się na korytarzach, ale poza tym tornistry wypełnione były dość siermiężnymi zeszytami z podobiznami zachodnich boysbandów na okładkach. Niedostatki dzieciństwa odbijamy sobie w dorosłości. Na imprezę magazynu „Zwykłe Życie” organizowaną pod hasłem „Niech żyje papier!” cieszymy się więc jak na własne urodziny. Jeśli chcecie sprawić komuś papierowy prezent, to mamy pięć pomysłów.
2
1 RZECZOWNIK
To spełnienie marzeń o miejscu, które gromadzi drobne przyjemności – kartki, ilustracje, notesy, papiery do pakowania i inne pięknie wykonane drobiazgi. Rzeczownik gromadzi produkty papierowe wytwarzane na całym świecie, a na blogu będącym częścią Rzeczownika możecie sobie dodatkowo poczytać o tych cudeńkach. Wprawdzie nie na papierze, ale też dobrze!
OPRAWA TREŚCI
Kiedy widzimy ich notesy, do głowy przychodzi nam tylko jedno słowo: „kosmos”. Tak przynajmniej wyobrażamy sobie powierzchnię różnych planet. Okładki notesów powstają poprzez rozprowadzenie farby na tafli wody. Ale oprócz tworzenia unikalnych notesów Oprawa Treści zajmuje się również oprawą i renowacją książek. Ten młody projekt powstał bowiem pod skrzydłami rodzinnej introligatorni funkcjonującej od dekad.
3 NEBO
Projekt promujący ukraińskich dizajnerów w Polsce. Dobrze wiedzieć, że nie samym złotkiem i brokatem nasz wschodni sąsiad żyje. Jak widać, hipsterzy wszystkich krajów łączą się. Inaczej faktu ubóstwiania Wesa Andersona wytłumaczyć się nie da. Wśród zeszytów kijowskiej marki znajdziemy zarówno te inspirowane filmem „Moonrise Kingdom”, jak i prezentujące reprodukcje obrazów Breughla.
5 ZAGRYWKI
Piękne i rzadkie okazy fauny można odkrywać nie tylko w dziczy. Możesz to robić także na papierze – dosłownie i w przenośni. Gry typu memory, autorstwa ilustratorek Magdaleny Stadnik i Kasi Walentynowicz, przedstawiają przeróżne stwory, którym grozi wyginięcie. Jest m.in. „Dzika zgraja”, są „Ptaki”, a w każdym zestawie pięknie zilustrowanych kart są także obszerne informacje o prezentowanych zwierzętach. Odkryj je, zanim będzie za późno!
WONDERMARKET
4
Ten sklep internetowy sprzedaje z kolei wyłącznie produkty projektowane i produkowane w Polsce. Ich flagowy produkt to wszelkiego rodzaju „plannery”, czyli notatniki, które oprócz tego, że cieszą oko, pomogą ci też ogarnąć życie. Wonder Taste porządkuje przepisy, menu Planner rozplanuje posiłki na cały tydzień, Shopping Planner zapanuje nad zakupami, a Daily Planner uporządkuje codzienny chaos. A18
CITY MOMENT
MIASTO • FOTO • CHWILA
Robimy zdjęcia. Obsesyjnie, kompulsywnie, ajfonem. Jak wszyscy. Sorry. Śledźcie nas na Instagramie. Miasto widziane naszymi oczami na instagram.com/aktivist_magazyn
A19
AKTIVIST
MAGAZYN DIZAJN
PROSTO • POLSKO • TYLKO
PAŃSKIE MEBLE
Możesz nie tylko zdecydować o jego kolorze, wysokości, szerokości, rozstawie i układzie półek. Dzięki funkcjonalności rozszerzonej rzeczywistości możesz go od razu wirtualnie ustawić w swoim mieszkaniu, żeby sprawdzić, jak będzie się na wybranym miejscu prezentował. Twórcy rewelacyjnej (i rewolucyjnej) aplikacji Tylko będą tylko jednymi z gości festiwalu dizajnu, który przez cały wrzesień trwa w Warszawie Powiśle. Taki obrazek. Wielki magazyn pełen smutnych mebli. Czekają w ciemnościach, aż ktoś zabierze je do domu. Postawi lampkę, ułoży płyty, wypełni książkami. Ale wiele z tych mebli nigdy nie znajdzie domu… Ten gotowy scenariusz na kolejną kreskówkę Pixara dla zbyt empatycznych dorosłych w przypadku Tylko nigdy nie zostanie zrealizowany. – Nie produkujemy bezpańskich mebli. Każda rzecz, którą tworzymy, ma swojego właściciela, swój dom – podkreśla Benjamin Kuna, gdy spotykam się z nim w siedzibie firmy w warszawskim Soho. Zaczynali w piątkę: Mikołaj Molenda, Michał Piasecki (już z nimi nie pracuje), Hania Kokczyńska, Jacek Majewski i Benjamin. Teraz zatrudniają 25 osób, kolejnych pięć pracuje w niedawno otwartym biurze w Berlinie. Długo debatowali nad nazwą. – Wciąż mamy googledocsa z setkami propozycji, to był traumatyczny okres w naszym życiu – śmieje się Benjamin. „Tylko” ma tę zaletę, że na obcych rynkach nie odstrasza, nie narzuca skojarzeń, a na polskim kusi obietnicą prostoty. – Chodziło przede wszystkim o uproszczenie. To, czym jesteśmy, to efekt usunięcia wszystkich zbędnych elementów z procesu zakupu mebli. Jest tylko fabryka, my i klient. Nie ma pośredników, dostawców, sklepów, sprzedawców. Nic, co nadmuchuje marżę – tłumaczy. Prosty jest też proces kastomizacji każdego mebla. Budujemy go za pośrednictwem aplikacji, korzystając z elementów udostępnionych przez projektanta. Jak tłumaczy mi Benjamin, chcieli
uniknąć zjawiska zwanego „analysis paralysis”, polegającego na tym, że mając zbyt duży wybór, nie dokonuje się żadnego. Ale chodziło też o to, aby kastomizując, nie udało się mebla popsuć. – Autorem naszych mebli jest designer, który zapewnia pewne spektrum możliwości – podkreśla Benjamin. – Klient dostosowuje je do swoich potrzeb. Ale to spektrum jest na tyle ograniczone, że charakter mebli, ich proporcje czy styl zawsze zostaną zachowane – zapewnia. Kiedy pytam go o meble z młodości, Benjamin nie mówi o meblościankach ani o zestawie wypoczynkowym Kontiki, które nie tak dawno stały w każdym polskim domu. W jego pierwszym mieszkaniu, podobnie jak u niemal wszystkich jego znajomych, królowała Ikea. – Te meble były po prostu w zasięgu portfela, ale były też do niczego, szybko się psuły, a żeby je kupić, trzeba było jechać na wycieczkę za miasto i chodzić po tym labiryncie w poszukiwaniu czegoś, co nam w miarę odpowiada – wspomina. – Ikea była jedyną dużą rewolucją w świecie mebli przez ostatnie dziesięciolecia, czas by już coś z tym zrobić. Marka Tylko ma być krokiem w stronę tej rewolucji – deklaruje. I coś w tym jest, bo gdy świat opłakiwał wycofanie jednego z najpopularniejszych ikeowskich regałów, jeden z francuskich portali wskazał mebel Tylko jako jego następcę. Posypały się zamówienia od didżejów. – Nasze regały wypełniają się płytami winylowymi w całej Europie! [Olga Wiechnik] A20
Wrzesień z designem w Warszawa Powiśle 1.09
Mateusz Halawa ze School of Forms rozmawia z Dorotą Kabałą o projektowaniu dla sportu i usportowionego ciała
3.09
Adam Mazur i Łukasz Gorczyca przeprowadzą analizę projektową i merytoryczną wybranych photobooków.
7.09
Rene Wawrzkiewicz i Patryk Hardziej. Jak zaprojektować logo. Rozmowa o projektowaniu symboli znaków graficznych.
8.09
Mateusz Halawa ze School of Forms rozmawia z Jolą Starzec o projektowaniu przestrzeni publicznej i tym, jak jej kształtowanie jest kształtowaniem relacji społecznych
14.09
Agata Szydłowska rozmawia z Michałem Szotą
16.09
Łukasz Dziedzic i Adam Twardoch o projektowaniu fontów i rodzinach krojów „CLAN” i „LATO”
21.09
Agata Szydłowska rozmawia z Małgorzatą Gurowską i Joanną Ruszczyk
22.09
Mateusz Halawa ze School of Forms rozmawia z Mikołajem Molendą o TYLKO i zmieniających się relacjach między projektantem a użytkownikami w kontekście „adaptable authorship”
28.09
Agata Szydłowska rozmawia z Dominikiem Cymerem
WRZESIEŃ 2016
KALENDARIUM WRZESIEŃ
Olga Święcicka (oś)
Filip Kalinowski (fika)
Mateusz Adamski (matad)
Michał Kropiński (mk)
Eric Chenaux FESTIWAL Kacper Peresada (kp)
Tu i teraz Rafał Rejowski (rar)
Cyryl Rozwadowski [croz]
Alek Hudzik [alek]
Iza Smelczyńska [is]
MÓZG FESTIWAL
15-17.09
BYDGOSZCZ
ul. Gdańska 10
19 lat grania. I ani jednej nagranej płyty. W dzisiejszych czasach, w których posiadanie EP-ki jest wstępem do jakichkolwiek występów, trudno uwierzyć w tę historię. Jednak punkom z Kalifornii się udało. Pod szyldem Yawning Man grają od 1986 r., a dopiero w 2005 nagrali coś na kształt płyty. Wcześniej po prostu krążyli po amerykańskich pustyniach swoim wanem, rozkładali scenę i grali transowe kawałki, które według relacji fanów najlepiej wchodziły na kwasie. Żyli razem, grali razem i razem przechodzili wszystkie uzależnienia. We wrześniu przyjeżdżają do Warszawy i radzę wam tego wydarzenia nie przegapić, bo mimo że panowie nie mają już 20 lat, to nadal kipi w nich rebelia. Na koncercie nie usłyszycie ulubionych kawałków, bo ich nie ma. Nie będziecie krzyczeć, żeby w końcu zagrali singla, bo on nie istnieje. Koncert to spotkanie, a nie odtwarzanie płyty na „żywym nagłośnieniu”. Schowajcie więc telefony, wyrzućcie z głowy oczekiwania i się otwórzcie. Na pustyni może być ciekawie, w najgorszym wypadku trochę sobie poziewacie i pójdziecie. [Olga Święcicka]
K21
Art not war Mózg to przede wszystkim spotkanie. Między gatunkami, stylami, rodzajami ekspresji. Co roku o tej porze do Bydgoszczy zjeżdżają się artyści z całego świata, tworząc przez trzy dni coś na kształt muzycznej rodziny. Wpadek w programie nie ma. Od lat poziom Mózgu zaskakuje, jest ambitnie, ale nie snobistycznie, różnorodnie, ale zawsze jakościowo. Tegoroczny festiwal wybrzmi gitarami. Wśród artystów znalazł się m.in. Rhys Chatcham, który na koncie ma projekty nawet na 200 gitar elektrycznych. Sam gra na trąbce, fletach i oczywiście gitarze, na której wtóruje takim artystom jak Jean-Marc Montera czy Jean-François Pauvros. Francuskie klimaty nie są też obce Ericowi Chenaux, który jest znanym eksperymentatorem z Toronto. Mieszkający obecnie w Paryżu muzyk zgrabnie łączy folk z psychodelicznym popem i muzyką kameralną. Jego utwory to gitarowe ballady okraszone ciepłym, męskim głosem. W Bydgoszczy nie zabraknie też artystów z Polski. Oprócz „starych wyjadaczy”, jak Trzaska czy Mazolewski, pojawią się też stosunkowo nowe twarze. Do artystów, których na pewno nie można przegapić, należy Hania Piosik, która jest jedną z głównych przedstawicielek nowej fali. Jej utwory zebrane na albumie „Joy Pop” od pewnego czasu można usłyszeć w radiu, są idealnym przykładem tego, jak muzyka popularna może łączyć się z ambitnymi inspiracjami. Na festiwalu nie zabraknie też filmów, które zostaną pokazane w cyklu „Films against war”. Przegrzanie mózgu gwarantowane! [oś]
KALENDARIUM KONCERT
KONCERT
08.09
05.09
THE FLYING EYES
DEERHOOF
WARSZAWA Klub Hydrozagadka
WARSZAWA Plac Zabaw
ul. 11 Listopada 22 20.00 30-40 zł
Bulwar Grzymały-Siedleckiego wstęp wolny
Minione dekady
Przyjaźń zwycięża
Psychodeliczno-rockowy kwartet The Flying Eyes z Baltimore odwiedzi Warszawę w ramach swojej trasy odbywającej się z okazji 10-lecia istnienia zespołu. Muzycy inspirują się zarówno dźwiękami rodem z delty Missisipi, jak i muzyką Danzig czy The Doors. Zresztą wystarczy posłuchać wokalisty, żeby przekonać się, jak blisko mu do mrocznej maniery Jima Morrisona. The Flying Eyes znakomicie przywołują klimat rocka minionych dekad, jednocześnie ani przez chwilę nie brzmią staroświecko. Jeśli lubicie Dead Meadow, The Black Keys,
Royal Blood i podobne kapele, to obowiązkowo musicie stawić się w pierwszy poniedziałek września w Hydrozagadce. Jako support wystąpi formacja Clockmaid, zgrabnie łącząca bluesrockowe klimaty z vintage’owym brzmieniem i lekko psychodelicznymi odjazdami. [matad]
Najznamienitsza w historii odsłona cyklu Lado w Mieście nieubłaganie zmierza do końca, a jej finał zapowiada się naprawdę wystrzałowo. Ostatni czwartkowy wieczór na scenie nadwiślańskiego Placu Zabaw uświetni występ jednego z filarów amerykańskiej rockowej awangardy – Deerhoof. Działająca od ponad 20 lat kapela ma na koncie 13 albumów studyjnych, a ostatni z nich jawi się jako powrót do rock’n’rollowej bezpośredniości, przy czym muzycy zachowali wszystkie atuty swojego ekscentrycznego brzmienia.
Połamane piosenki brzmią jeszcze lepiej dzięki charyzmatycznej wokalistce i basistce Satomi Matsuzaki oraz genialnemu perkusiście Gregowi Saunierowi. Wieczór ten będzie ukoronowaniem przyjaźni zespołu z wytwórnią Lado ABC, która wydała w Polsce poprzedni krążek Deerhoof. Rozgrzewkę poprowadzą z kolei najważniejsze postaci oficyny: Macio Moretti oraz Piotr Zabrodzki, którzy zaprezentują swój materiał pod szyldem LXMP. [croz]
KINGS OF LEON
Warsaw Festival, wcześniej wystąpili dwa razy na Open’erze. Muzycy świetnie czują się na festiwalach, o czym świadczy fakt, że regularnie występują na Coachelli czy Rock Im Park, ale to koncerty u nas wspominali jako jedne z najlepszych w karierze. Tym razem będzie to ich pierwszy indywidualny występ w naszym kraju. Zespół istnieje już od 16 lat. Złożony z trzech braci: Caleba, Nathana i Jareda Followillów oraz ich kuzyna Matthew, ma na koncie sześć albumów, w tym „Only By the Night”, który sprzedał się w nakładzie 6,5 miliona płyt. Poza tym chłopaki zdobyli cztery nagrody Grammy, a ich
hity takie jak „Use Somebody” i „Sex on Fire” przewodziły na listach przebojów. Możemy mieć nadzieje, że na koncercie usłyszymy któryś z najnowszym kawałków zespołu, gdyż w sylwestrową noc w swoim rodzinnym mieście Nashville panowie ogłosili, że właśnie kończą nowy album. Premiera ma się odbyć pod koniec tego roku. Muzycy zdradzili, że chcą ożywić swój repertuar. Jeśli uda im się przebić krążek „Youth and Young Manhood”, który został uznany przez magazyn „NME” za jeden z najlepszych albumów minionej dekady, to w Krakowie podskokom nie będzie końca. [jul]
KONCERT
08.09
KRAKÓW Tauron Arena Kraków
ul. Stanisława Lema 7 20.30 249-349 zł
W górę! Po dwóch latach do naszego kraju wraca Kings of Leon. Ostatnio mogliśmy chłopaków zobaczyć w 2014 r. na Orange
K22
WRZESIEŃ 2016 FESTIWAL
KONCERT
09-11.09
08.09
Samuel Kerridge
POP. 1280
OPEN SOURCE ART
WARSZAWA Znośna Lekkość Bytu
SOPOT
30-80 zł www.osafestival.pl
ul. Lubelska 30/32 20.00 25 zł
Piewcy zagłady Z laickiej perspektywy industrialowa odnoga post punku wydaje się ślepą i od dawna zapomnianą uliczką. Na tej scenie dzieje się jednak sporo, a jednym z powodów, by otworzyć się na te brzmienia, są Pop. 1280. Kwartet, zawdzięczający swoją nazwę kultowej w pewnych kręgach kryminalnej powieści Jima Thompsona, na swoich trzech albumach wplata świetne pomysły w syntezatorowy jazgot, który jest dodatkowo doprawiony zainspirowanymi dystopijną prozą science fiction tekstami o dehumanizacji rasy ludzkiej w obliczu technologicznego postępu.
Światło w tobie Właśnie tę formułę wykorzystuje ostatni krążek kapeli, ironicznie zatytułowany „Paradise”. Spodziewajcie się mocnych tez w ekstremalnej formie. Przed nowojorczykami na scenie pojawią się lokalsi z Nameless Creations, którzy poruszają się w podobnych stylistycznych rewirach. [croz]
Jeśli myśleliście, że światło to jedynie dodatek sceniczny, to koniecznie przejedźcie się na festiwal OSA i zobaczcie, jak gra się światłem. Wśród gości festiwalu, którzy będą próbowali połączyć te dwie materie, znaleźli się m.in. Wilhelm Bras, śląski eksperymentator, który na scenę nie wychodzi bez górniczej czołówki, król techno mroku Samuel Kerridge czy pochodzący z Polski, a tworzący w Berlinie Błażej Malinowski związany z labelem Minicromusic. Oprócz koncertów w programie instalacje kinetyczne, które odbędą się w Teatrze na Plaży,
K23
i instalacje świetlne w przestrzeni miasta. Przy układaniu programu wyznacznikiem doboru artystów była umiejętność połączenia światła i dźwięku w innowacyjny sposób, który pozwoli za pomocą nowych mediów przekroczyć granice gatunkowe i stylistyczne. Jak piszą organizatorzy: „Światło ma pełnić funkcję przejścia między tym, co rzeczywiste i wirtualne, być narzędziem krytycznym, pozwalającym uchwycić i wyrazić najważniejsze przemiany dokonujące się we współczesnym świecie”. Miejcie światło w sobie, jak pewna Natalka. [dup]
KALENDARIUM FESTIWAL
FESTIWAL
10.09
16-24.09
Úlfur Úlfur
Czarodziejska góra”, reż. Paweł Mykietyn
”
NEW NEIGHBORHOODS FESTIVAL
MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL MUZYKI WSPÓŁCZESNEJ
WARSZAWA Bar Studio
www.warszawskajesien.art.pl
WARSZAWA
pl. Defilad 1 20.00
Wiatr zmian Co łączy Polskę i Islandię? Chyba miłość. A przynajmniej z polskiej strony to bardzo silne uczucie, które wyraża się permanentnym wzdychaniem do muzyków z wulkanicznej wyspy. Od Björk zaczynając, na Sigur Rós kończąc. New Neighborhoods Festival, platforma służąca współpracy pomiędzy artystami z Polski i Islandii, jest na pewno przejawem tego uczucia. Festiwal ma formę jednodniowego wydarzenia i odbywa się zarówno w Reykjaviku, jak i w Warszawie. 20 sierpnia Islandczycy mieli okazję usłyszeć, co w polskiej trawie piszczy. 10 września my będziemy zaś mogli posłuchać,
W oparach opery o czym śpiewa wyspa. Wśród artystów wystąpi raperski duet Úlfur Úlfur, który podbija islandzki rynek muzyczny, czy Pan Thorarensen, który wystąpi ze swoim solowym projektem Beatmakin Troopa, łączącym leniwe electro z energetycznym jazzem. W Barze Studio nie zabraknie też polskich artystów. Ze swoim materiałem wystąpi nagradzany przez „Aktivista” Baasch czy rock’and’rollowy The Stubs. Będziemy się jednać, wznosić toasty i kombinować, jak sąsiadami stać się naprawdę, a nie tylko w sercu. [oś]
10
Mieszczańska rozrywka, wielka scena z cycatymi diwami, teatr wymarły, misterium dla garstki zapaleńców, a może – jak to określał kolega – zwykłe darcie ryja. O co tyle hałasu? O operę właśnie – motyw przewodni tegorocznej Warszawskiej Jesieni. Już we wrześniu znów pokłóci się o nią kilku krytyków, publiczność wybuczy jakiegoś kompozytora, a innego nagrodzi brawami. Kiedyś każda podstawówka zmuszała do ubrania się „na galowo” i wywoziła uczniaków ikarusem do miasta na jakieś dzieło Mozarta. Jeśli to wasze ostatnie wspomnienie z wycieczki do opery, to wiedzcie, że od tego czasu dużo się
września 1979 r.
Po koncercie we Florencji Patti Smith przed 85 tysiącami swoich fanów ogłosiła koniec kariery. Do grania wróciła jednak dekadę później.
The Prodigy
K24
zmieniło. Przede wszystkim opery już wychodzą z opery. Nie zobaczycie też w kanale przysypiającego perkusisty, bo muzyka często leci z taśmy. Zdarzają się oczywiście wyjątki. Zresztą wybierzcie się na Warszawską Jesień i zobaczcie sami. Z wielkich dzieł do obejrzenia i posłuchania „Czarodziejska góra” z muzyką Pawła Mykietyna, „Le malentendu” Fabiána Panisella i „Zagubiona autostrada” – opera na podstawie scenariusza Davida Lyncha i Barry’ego Gifforda. W programie również mniejsze utwory, mądre pogadanki o muzyce, dźwiękowe instalacje i „operki” dla małych melomanów. [is]
WRZESIEŃ 2016 PROMO
www.KennyG.com KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL
17.09
oraz w kasie klubu Warszawa, ul. Batorego 10
the baseballs Gdańsk, Stary Maneż Warszawa, Klub Stodoła
BRACIA FIGO FAGOT Warszawa Klub Stodoła
julia pietrucha Warszawa Klub Stodoła
LAO CHE Warszawa Klub Stodoła
HAPPYSAD Warszawa Klub Stodoła CYDR LUBELSKI SPRAGNIENI LATA LUBLIN Błonia pod zamkiem
the janoskians Warszawa, Klub Stodoła Kraków, Klub Kwadrat
ul. 11 Listopada 22a 18.00 wstęp wolny
fisz emade tworzywo Wielki finał „Projekt Biały Album ewoluuje jak ewoluowali The Beatles przez całe lata 60. Lubelski finał trasy Cydr Lubelski Spragnieni Lata to będzie koncert jakiego jeszcze nie było!”, zapowiada Piotr Metz, dyrektor muzyczny radiowej Trójki. Na Błoniach pod Zamkiem w festiwalowej atmosferze z kultowymi piosenkami The Beatles z „The White Album” zmierzą się Natalia Przybysz, Natalia Grosiak, Krzysztof Zalef Zalewski, dyrektor artystyczny trasy Tymon Tymański i gość specjalny Monika Brodka. Niezwykły wieczór będzie siódmym, ostatnim koncertem tego lata. Świeże, współczesne interpretacje hitów bandu wszech czasów będzie można usłyszeć na żywo już tylko w Lublinie. „Specjalnie na ten dzień szykujemy trzy nowe utwory, czyli w sumie 18 piosenek
z The White Album!”, zapowiada Tymon Tymański. „Nasz skład jest duży, na tle bębnów i basu dwie gitary i klawisze oraz sekcja dęta robią swoje, a wokaliści, właściwie każdy z innej beczki, nadają naszej interpretacji różnorodności i głębi”. Jak podkreśla Piotr Metz, to nie będą po prostu covery. Będziemy świadkami przełomowego odkrycia The Beatles przez kolejne pokolenie współczesnych artystów. Zabrzmią rockowe kawałki przerobione na elektronikę, ostre numery przekazane dziewczynom, zaśpiewane często w bardzo delikatny sposób. Koncertom towarzyszyć będzie cydrowe miasteczko z food truckami. Producent Cydru Lubelskiego jest sponsorem koncertu finałowego Spragnieni Lata 17.09.2016 r., Lublin
Białystok, Toruń, Rzeszów Kraków, Katowice, Wrocław Warszawa, Szczecin, Łódź
ørganek Warszawa Klub Stodoła
AGNES OBEL Gdańsk, Stary Maneż Warszawa, klub Stodoła
asaf avidan Warszawa Klub Stodoła
27.09 28.09
30.09
2.10
14.10
20.10
27.10 28.10 2.11 - 9.12 3.11
11.11 12.11 13.11
KALENDARIUM KONCERT
KONCERT
18.09
21.09
YAWNING MAN
GANG OF FOUR
WARSZAWA Chmury
WARSZAWA Proxima
ul. 11 Listopada 22a 20.00 50-60 zł
ul.Żwirki i Wigur 99a 19.00 65-85 zł
Bez ziewania
Nowa banda
Są zespoły kultowe i są zespołu ultrakultowe. Do tej drugiej kategorii zalicza się Yawning Man. Stonerowcy z Kalifornii to prawdziwi weterani scen, którzy czyszczą struny z pustynnego kurzu już od 30 lat. Pojawili się w czasach, kiedy chłopaki z Kyussa i Fu Manchu dopiero zarabiali na pierwsze gitary, i jako jedni z pierwszych przenieśli na pustynię brzmienia doskonale zadomowione w europejskich klubach. Ten zespół jest interesujący z jeszcze jednego powodu. Od momentu powstania w 1986 r. aż do 2005 nie miał w swoim dorobku ani jednego albumu. Punk i pełna olewka,
o której tylko mogą marzyć przemykający warszawskimi ulicami ubrani w dresy wytatuowani fani alternatywy. Yawning Man debiutowali dopiero albumem „Rock Formations”. I od tej pory nie za bardzo wysilają się na rynku wydawniczym. Częściej goszczą na splitach i różnego rodzaju składankach, niż wchodzą do studia, by zarejestrować pełnometrażowy materiał. Teraz chyba rozumiecie, dlaczego ich pierwsza wizyta w Polsce to dla fanów undergroundowego gitarowego grania wydarzenie porównywalne ze Światowymi Dniami Młodzieży. [mk]
22
Założone w Leeds w 1977 r. – w tym samym czasie, gdy został wydany debiut Sex Pistols – Gang of Four to jeden z kluczowych przedstawicieli rewolucji ważniejszej niż ta sygnowana twarzą Sida Viciousa – narodzin post punku. Skupiona na krytyce konsumpcji grupa ma w dyskografii płytę, która stała się jednym z kamieni milowych gatunku: debiutanckie i do dziś brzmiące niezwykle świeżo „Entertainment!”. Działająca z długimi przerwami kapela wróciła na stałe w 2004 r. pod wpływem zespołów reprezentujących „new rock revolution”, które chętnie odwoływały
września 1969 r.
„The London Daily Mirror” podał wiadomość o śmierci Paula McCartneya. Plotka obiegła cały świat i nadal powstają teorie spiskowe dotyczące domniemanej śmierci artysty. K26
się do twórczości Bandy Czworga i zwróciły jej muzyce dawny blask. Oryginalny skład jednak się przerzedzał i w tej chwili jedynym członkiem kapeli pamiętającym jego początek pozostaje gitarzysta AndGill, który na ostatnią płytę, „What Happens Next”, zaprosił m.in. Alison Mosshart z The Kills oraz Robbiego Furze. [mk]
WRZESIEŃ 2016 KONCERT
FESTIWAL
22.09
22-24.09
DARKHER
ASSYMETRY FESTIVAL
CONNER YOUNGBLOOD
WROCŁAW Klub Firlej
WARSZAWA Cafe Kulturalna pl. Defilad 1
ul. Grabiszyńska 56 assymmetryfestival.pl
21.30 35-39 zł
Asymetryczny sezon Sezon festiwalowy zazwyczaj kończy się wraz z ostatnim dniem wakacji. W tym roku są jednak imprezy, które sprawią, że emocje związane z oglądaniem kilkunastu artystów w ciągu dwóch dni wrócą jeszcze pod koniec września. Wrocławski Assymetry od kilku lat zmienia swoje oblicze, ale główna idea pozostaje ta sama – spotkanie fanów najbardziej pokręconych dźwięków świata. Kiedyś na asymetrycznej scenie królował stoner i sludge. Dziś te gatunki ustąpiły miejsca projektom, które na pierwszy rzut ucha wpisują się w kompletnie inną stylistykę. W tym roku zobaczymy choćby speców od alternatywnego country ze Slim Cessna’s
Skandynawskie Dallas Auto Club, mroczny folk w wykonaniu DARKHER czy prawdziwy hit 2016 r., czyli kolaborację Jesu i uwielbianego w Polsce Sun Kil Moon. Ten ostatni booking to prawdziwa duma organizatorów. Nie byłoby jednak Assymetry bez trochę cięższych brzmień. Nas najbardziej jarają doomowy Conan i kultowe Discharge. Tradycyjnie na uwagę zasługuje też obowiązkowa delegacja ze Skandynawii, tym razem reprezentowana przez deathdoomowe Swallow the Sun. Jeśli do tego wszystkiego dorzucimy jeszcze You, Sinistro czy Black Cobrę, to nagle okaże się, że Assymetry ma jeden z najlepszych tegorocznych składów w kraju! [mk]
Utalentowany multiinstrumentalista i wokalista z Dallas niedawno poprzedzał występy Aurory, a teraz przyjedzie do Warszawy solo. Conner Youngblood to artysta, który wygląda jak młody Basquiat, świetnie jeździ na desce, uwielbia Becka, Sufjana Stevensa i Gorillaz. Ukończył prestiżowy uniwersytet Yale, gdzie – poza siedzeniem w bibliotece i skateboardingiem – trenował zapasy i pisał swoje piękne piosenki. Sporo grywał też w „Tony Hawk’s Pro-Skater”. Jak mówi, jego ulubionym bohaterem był gwiazdor europejskiego skateboardingu Rune Glifberg, dlatego m.in. nauczył się duńskiego. W Kopenhadze czuje się
K27
zresztą jak w Dallas. Najwyraźniej ze Skandynawami dogaduje się całkiem dobrze, bo w tym roku na swoją trasę koncertową zabrała go wschodząca gwiazda norweskiej sceny – Aurora. Debiutancka EP-ka Youngblooda „The Generation of Lift” to pełna swobody fuzja folkowej melodyki, subtelnej elektroniki i hiphopowego luzu. Nic dziwnego, że nagrania zachwyciły nie tylko krytyków, ale też szefów Ninja Tune, którzy niedawno podpisali z Connerem kontrakt na debiutancki album. Ma on się ukazać w 2017 r. nakładem Counter / Ninja Tune. Czekamy! [dup]
KALENDARIUM AKCJA
FESTIWAL
24.09
23-25.09
FaltyDL
NIECH ŻYJE PAPIER!
UP TO DATE FESTIVAL
WARSZAWA Muzeum Etnograficzne
BIAŁYSTOK 18.00
ul. Kredytowa 1
59-139 zł www.uptodate.pl
Papier, nożyce, kamień
Rap w filharmonii
Być może jest to jeden z tych problemów, które określa się mianem problemów pierwszego świata. Być może to fanaberia i dziecinada, ale faktem jest, że znalezienie pięknego notesu jest równie trudne, co kupienie spodni dżinsowych bez przetarć. Jasne, notes nie jest artykułem pierwszej potrzeby i od biedy z tym kołonotatnikiem z logo firmy farmaceutycznej też można pójść na wywiad, ale jednak to nie to samo. I jak nie stać mnie na brylanty, manicure i czesanie u fryzjera, tak notesów nie odpuszczę. Niech żyje papier! – święto
papieru, które już po raz drugi organizuje magazyn „Zwykłe Życie” to idealna okazja, żeby zaopatrzyć się w karteczki na kilka lat. Wśród wystawców piękne, małe manufaktury, jak Oprawa Treści, która nie zrobiła nigdy dwóch takich samych zeszytów, małe wydawnictwa m.in. Kultura Gniewu czy Dwie Siostry i papierowi potentaci, jak internetowy sklep Papierniczeni. Nazwa, trzeba przyznać świetna, bo miłość do papieru to rzeczywiście rodzaj bzika. Nieszkodliwego, jedynie łatwopalnego. [oś]
Jeśli nie wiecie, z czym skojarzyć Białystok, zapamiętajcie nazwę Up to Date Festival. Wydarzenie od 2010 r. prężnie ewoluuje i obecnie jest jednym z najciekawszych festiwali muzycznych w naszym kraju. Możemy na nim usłyszeć muzykę elektroniczną i hiphopową, innowacyjnie połączoną z tzw. sztuką wysoką. W tym roku wystąpi aż 36 artystów z Polski i zagranicy. Będziemy mogli zobaczyć m.in. mistrza w łączeniu gatunków FaltyDL z Nowego Jorku, Acronyma – króla techno ze Szwecji, Umwelta, który od lat działa na rave’owej scenie Lyonu, czy Architecturala
z Hiszpanii, miksującego muzykę jazzową i mroczne techno. Festiwal będzie też okazją do usłyszenia wschodzących gwiazd, chociażby Rommka z Londynu, który niedawno zadebiutował w wydawnictwie Blueprint Records. Hiphopową stronę mocy będzie reprezentować m.in. Pezet, który na scenę, powraca po dłuższej przerwie i Ten Typ Mes. Lista artystów jest bardzo długa. Up to Date Festival przygotował dla nas trzy sceny: dwie z nich będą na krytym parkingu Stadionu Miejskiego, a Centralny Salon Ambientu odbędzie się w Operze i Filharmonii Podlaskiej. [jul]
WARSAW GALLERY WEEKEND
i towarzyszące im wydarzenia specjalne. My szczególnie zapraszamy do Galerii Propagandy (ul. Foksal 11), gdzie Adam Jastrzębski przygotował wystawę opowiadającą o chaosie. Zobaczymy na niej m.in. obrazy złożone z setek plastikowych kulek zamkniętych w ramie, które dzięki swojej formie ulegają ciągłym przemianom, przez co nigdy nie osiągają stałego kształtu. Artysta pokaże też wycięte z winylowej folii formy, które nazwał vinylowcami. Brzmi banalnie, ale najciekawszy jest proces powstawania tych prac. Część z nich jest tworzona w innowacyjnym programie komputerowym
nazwanym generatorem Vinylogosu. Trzeci projekt Jastrzębskiego polegał na współpracy z przypadkowymi osobami. Twórca analizował z nimi sposób funkcjonowania abstrakcyjnego myślenia w różnych momentach życia. Uczestnicy inicjatywy dostali matrycę, w której przypadkowo zapełniali układy. Powstał w ten sposób chaos, zależny jednak od tworzącej go osoby. Ze wszystkich matryc została ułożona praca uporządkowana na podstawie wieku uczestników i sposobu, w jaki były wypełniane matryce. [jul]
AKCJA
23-25.09
WARSZAWA
warsawgalleryweekend.pl/2016
Vinylowce W ramach szóstej edycji Warsaw Gallery Weekend 21 najciekawszych galerii sztuki współczesnej zaprasza na wernisaże
K28
25,915
NIE ZMARNUJ ANI CHWILI!
– Nazywam się Alan Andersz i zostało mi 17,233 dni – mówi jeden z bohaterów naszego dodatku specjalnego. 25,915 tyle statystycznie dni żyje człowiek według Światowej Organizacji Zdrowia. Ten czas minie, czy tego chcesz, czy nie. Inny nasz bohater, Tadeusz Andrzejewski, z liczb nic sobie nie robi. – 50 lat biegania, 80 tysięcy pokonanych kilometrów, 80 maratonów, 40 razy na podium, 300 pucharów i chyba ze dwa razy tyle medali. Ale moim największym sukcesem jest to, że mając na koncie ponad 900 startów, jeszcze ani razu się nie wycofałem – mówi ten 83-letni rekordzista. Dwadzieścia pięć tysięcy dziewięćset piętnaście. To dużo? Czy mało? Tyle czasu mamy na poznanie świata, spotykanie ludzi, przekraczanie swoich granic. Mamy tylko jedno życie, które warto wykorzystać w pełni! Każdy z nas dostaje 25,915 możliwości na to, by przeżyć swoje życie najlepiej, jak to możliwe. Trzeba tylko chcieć z nich dobrze skorzystać. Tak jak Alan Andersz, Kamila Szczawińska, Olga Frycz, Tadeusz Andrzejewski, Damian Sztejkowski oraz członkowie grupy biegowej Gorilas Run Warsaw. Wszyscy nasi bohaterowie potwierdzają, że każdego dnia warto założyć buty, wyjść i po prostu biec. Nie zmarnuj ani chwili!
Zdjęcia: Bart Pogoda Teksty: Urszula Jabłońska Produkcja: Ewa Dziduch & Milena Kostulska
17,233 W momencie, w którym zrozumiałem, że każde życie się kiedyś skończy, zacząłem skupiać się wyłącznie na tym, co mnie naprawdę uszczęśliwia. W 2012 r. miałem wypadek, spadłem ze schodów i uderzyłem głową w donicę. Spędziłem tydzień w śpiączce i jak mówił lekarz, ostro walczyłem o życie. Jeżeli chodzi o kruchość życia, naprawdę wiem, o czym mówię, byłem jedną nogą po tamtej stronie. To miało dla mnie różne skutki. Większością przemyśleń nie dzielę się z każdym. Wam mogę opowiedzieć o paru rzeczach. Po pierwsze, od tamtej pory bardziej dbam o siebie. Po drugie, postanowiłem koncentrować się w życiu na tym, co mi sprawia przyjemność, więc skupiam się na aktorstwie. Teraz gram w teatrze Capitol w sztuce „Hawaje, czyli przygody siostry Jane”. To moja pierwsza pełnowymiarowa rola w teatrze, podobała mi się praca nad nią, budowanie postaci. Lubię próbować nowych rzeczy, w końcu życie jest tylko jedno. A po trzecie, przestałem robić plany na daleką przyszłość. Dziś wiem, że to nie do końca ode mnie zależy. W 2012 r. miałem wyznaczone cele na cały rok i w jednej sekundzie nieco się one zmieniły. Staram się w pełni cieszyć tym, co jest teraz. Więc biegam wtedy, kiedy mam ochotę. Nie planuję tego. Wieczorami, kiedy czuję, że wciąż mam nadmiar energii, potrzebuję oczyścić głowę po całym dniu, zaczynam biec i całkowicie się temu oddaję. Czasem w ten sposób się relaksuję lub biegam dłuższe dystanse, żeby się dotlenić, kiedy indziej mam ochotę bardziej docisnąć i się zmęczyć. Ostatnio wyciszam się też chodząc po górach – panuje tam całkowita cisza, nie ma zasięgu, jesteś otoczony ludźmi, którym musisz w pełni ufać. Mam taką życiową filozofię, żeby na maksa wykorzystywać daną chwilę, ponieważ przyszłość jest nieznana. Jeżeli w pełni korzystasz z daru, którym jest każda sekunda, to zaczynasz wierzyć, że twoje życie nie będzie za krótkie.
ALAN ANDERSZ
aktor
Reebok ZPump Fusion 2.5 KOSZULKA REEBOK ONE SERIES RUNNING SHORT SLEEVE ACTIVCHILL SZORTY REEBOK ONE SERIES RUNNING GRAPHIC BOARD SHORT
18,666
OLGA FRYCZ aktorka
Nigdy nie byłam typem sportowca. Wychowywana raczej pod kątem artystycznym, chodziłam do szkoły muzycznej i na kółko teatralne, więc na sport nie było już czasu. Generalnie jestem najlepszym przykładem na to, że przygodę ze sportem można zacząć w każdym momencie. Do biegania namówił mnie mój przyjaciel, w czasie gdy mało rzeczy sprawiało mi radość. No i spodobało mi się. Z dnia na dzień całkowicie zmieniłam tryb życia i wyszło mi to na dobre, bo widzę zmiany w samopoczuciu i sylwetce. Na początku gdy zaczynałam biegać, trochę się wstydziłam, bo wydawało mi się, że inne kobiety tak super wyglądają, jak biegną, są takie zgrabne, a w moim przypadku to jest trochę pokraczne. Ale teraz już się tym nie przejmuję, najważniejsze jest dla mnie to, żeby mieć fajną muzykę w uszach. Biegnę, słucham muzyki i nie myślę o niczym. Staram się biegać dwa, trzy razy w tygodniu, ale nic na siłę. Nie lubię rozmawiać podczas biegania, więc biegam sama albo z moim psem. Dopiero niedawno go tego nauczyłam, bo wcześniej wydawało mu się, że skoro biegnę, to znaczy, że przed kimś uciekam i trzeba szczekać na każdego, kto przebiega obok. W październiku skończę 30 lat, to taki moment w moim życiu, że zastanawiam się, co dalej. Póki co pracuję i trenuję tajski boks. Nareszcie mam czas i wolną głowę na to, żeby robić coś tylko dla siebie.
Reebok ZPump Fusion 2.5 KOSZULKA REEBOK ONE SERIES RUNNING ACTIVCHILL SPODENKI REEBOK ONE SERIES PRINTED RUNNING
TADEUSZ ANDRZEJEWSKI emeryt, biegacz hobbysta, przez lata prezes KB Reebok
Sukcesy? Już wyliczam: 50 lat biegania, 80 tysięcy pokonanych kilometrów, 80 maratonów, 40 razy na podium, 300 pucharów i chyba ze dwa razy tyle medali. Mam w domu dla nich specjalne miejsce. Ale moim największym sukcesem jest to, że mając na koncie ponad 900 startów, jeszcze ani razu się nie wycofałem. Bywało trudno, np. kiedy na dziewiątym kilometrze dopadł mnie potworny ból kolana. Ale przebiegłem kolejne 33 kilometry i wcale nie byłem na mecie ostatni! Bieganie to jest mój nałóg. Miałem też inne nałogi, w technikum np. paliłem papierosy, ale kiedy zacząłem biegać, straciłem ochotę na palenie. Nigdy nie biegałem zawodowo. Całe życie miałem zwykłą pracę, z wykształcenia jestem mechanikiem, pracowałem w Hucie Warszawa, ale sport zawsze był gdzieś obok. Głównie bieganie, ale też strzelectwo i siatkówka. Dawniej moja rutyna była taka – dwa dni treningu, jeden dzień odpoczynku. W tygodniu przebiegałem nawet 100 kilometrów. Teraz jest na odwrót – dwa dni odpoczynku, jeden
treningu, a 100 kilometrów przebiegam w miesiąc. Rano piję kawkę, wskakuję w strój, rozciągam się i biegnę. Mam różne trasy treningowe – 7, 10, 15 kilometrów. Niestety, musiałem przestać biegać maratony. To nie ma nic wspólnego z wiekiem, po prostu trochę dokucza mi noga. Jak tylko przestanie, chciałbym biegać więcej, trochę żałuję, że w tym roku nie przebiegłem nawet jednego półmaratonu. Wiek jest problemem tylko dlatego, że w biegach nie mieszczę się już w żadnej kategorii wiekowej. Bieganie daje mi zdrowie i kondycję, ale też powoduje, że czuję się potrzebny. Podczas zawodów tylu młodych ludzi do mnie zagaduje, pyta, ile mam lat i jak długo biegam. Raz jedna dziewczyna nawet mnie wyściskała. Teraz przede mną kilka biegów, na które się bardzo cieszę, np. Grand Prix Warszawy, to jest ćwierćmaraton. Nie ma mowy, żebym kiedykolwiek przestał biegać. To byłby dla mnie wyrok – musiałbym siedzieć przed telewizorem i oglądać program za programem. A do tego to się w ogóle nie nadaję.
-4,481 REEBOK ZPUMP FUSION 2.5 KOSZULKA REEBOK ONE SERIES RUNNING SHORT SLEEVE ACTIVCHILL SZORTY REEBOK ONE SERIES RUNNING GRAPHIC BOARD SHORT
17,917
Zaczęłam biegać dwa i pół roku temu, kiedy zdecydowałam się wziąć udział w akcji „Pomoc mierzona kilometrami”. Wcześniej nigdy nie myślałam, że będę biegać, wydawało mi się to męczące, myślałam, że nie będę umiała odpowiednio oddychać. A dzięki akcji razem z mężem i dziećmi codziennie biegaliśmy, jeździliśmy na rowerach, spacerowaliśmy, a każdy kilometr pomagał w zbiórce pieniędzy dla niepełnosprawnych maluchów. Potem nie mogłam już przestać. Zainwestowałam w ubrania, w sprzęt do muzyki. Moją główną pasją jest jazda konna, jeżdżę trzy razy w tygodniu, więc nie biegam codziennie, tylko od czasu do czasu. Bieganie to taki czas dla mnie. Daje mi możliwość oczyszczenia umysłu, pobycia sam na sam z ulubioną muzyką, a ponieważ 24 godziny na dobę zajmuję się dziećmi, nie mam tego czasu zbyt dużo. Dzięki temu mogę być lepszą mamą. Pracuję jeszcze trochę jako modelka, piszę też bloga, w przyszłości chciałabym zostać terapeutką, ale teraz koncentruję się na byciu mamą. Potrzebowałam tego. Przez osiem lat bardzo intensywnie pracowałam, byłam w ciągłej podróży, ciągle pod telefonem, czekając na kolejne zlecenia. Nie miałam zbyt wiele czasu, żeby o siebie zadbać. Przykład? Przez pięć tygodni uczestniczyłam w pokazach od szóstej rano do pierwszej w nocy. Kiedy wracałam do domu, zmywałam makijaż, nakładałam na twarz maseczkę nawilżającą i kładłam się spać. Pod oczami zrobiły mi się rany od ciągłego zmywania mocnego makijażu. Ze zmęczenia miałam krwotoki z nosa, przysypiałam, jak tylko usiadłam na chwilę w samochodzie. Nic dziwnego – byłam drugą modelką na świecie pod względem liczby pokazów. Kiedy zaszłam w ciążę, uznałam, że to dobra okazja, żeby zwolnić. Dzieci potrzebują rutyny, stabilizacji: najpierw jedzenie, potem kąpiel i książeczka. Kiedy panuje chaos, są niespokojne. Ja też potrzebowałam stabilizacji. Teraz mamy ułożone życie, co nie znaczy, że jest nudno. Julek ma siedem lat, Kalina pięć i pół roku, cały czas jesteśmy w ruchu – rower, kajaki, spacery. Ja w dzieciństwie też spędzałam czas aktywnie – chodziliśmy na grzyby, na spacery i staram się im to zapewnić.
KAMILA SZCZAWIŃSKA mama, modelka, blogerka
Reebok ZPump Fusion 2.5 BIUSTONOSZ RUNNING ESSENTIALS SPODENKI RUNNING ESSENTIALS
GORILAS RUN WARSAW
RAFAŁ BARTEK EWELINA
Bieganie jest matką wszystkich sportów. W żadnej dziedzinie nie osiągniesz swojego maksimum, nie przekroczysz swoich granic, jeżeli do treningu nie dołączysz biegania. Wzmacnia ciało, pomaga zgromadzić w organizmie paliwo do innych aktywności. Na co dzień w Academii Gorila trenujemy sporty walki – muay thai, boks, MMA, brazylijskie jiu-jitsu, są też zajęcia z crossfitu. Wiadomo, że wszyscy biegają. Postanowiliśmy więc biegać razem. I tak powstała grupa biegowa. Na początku była tylko dla osób z klubu. Łatwiej się zmobilizować do biegania, kiedy robi się to w grupie. Ale z czasem pojawił się pomysł, żeby dołączyły również osoby z zewnątrz. Do tej pory biegaliśmy raz w tygodniu, planujemy zwiększyć liczbę spotkań do dwóch. Spotykamy się zwykle pod siedzibą klubu przy ul. Kopernika w Warszawie. To ważne, żeby była baza, przy której można zrobić rozgrzewkę przed treningiem, a potem wziąć prysznic i chwilę odpocząć. Biegamy różnie – czasami po prostu robimy osiem, 12 kilometrów, kiedy indziej włączamy sprint na bieżni, żeby pracować też nad wydolnością i kondycją. Bieganie w grupie ma dużo zalet. Po pierwsze, biega się pod okiem trenerów, którzy wprowadzą początkującą osobę w tajniki treningu. Po drugie, łatwiej się zmobilizować i ruszyć z domu, kiedy jest z góry ustalony termin ćwiczeń. A po trzecie, wzrasta motywacja. Ktoś przychodzi i nie nadąża za grupą, ale poznaje inną osobę, która zaczęła trzy miesiące wcześniej i już sobie radzi dużo lepiej. Jeżeli ktoś nie daje rady, jeden z trenerów biegnie na końcu, żeby go mobilizować. W zależności od pogody na biegu czasem pojawia się sześć osób, a czasem 26. Chcielibyśmy rozwijać grupę biegową, liczymy na to, że osoby, które zaczną biegać, zainteresują się też innymi dziedzinami sportu.
15,262 BARTEK WALCZEWSKI Reebok ZPump Fusion 2.5 KOSZULKA REEBOK ONE SERIES RUNNING ACTIVCHILL SZORTY REEBOK ONE SERIES RUNNING 2-IN-1
18,620 EWELINA KUPCZAK Reebok ZPump Fusion 2.5 KOSZULKA REEBOK ONE SERIES RUNNING ACTIVCHILL SPODENKI RUNNING ESSENTIALS
14,712 RAFAŁ KORCZAK Reebok ZPump Fusion 2.5 KOSZULKA REEBOK ONE SERIES RUNNING SHORT SLEEVE SZORTY REEBOK ONE SERIES RUNNING GRAPHIC BOARD SHORT
sprinter, uczestnik Mistrzostw Europy Juniorรณw Mล odszych U18
DAMIAN SZTEJKOWSKI
Reebok ZPump Fusion 2.5 KOSZULKA REEBOK ONE SERIES RUNNING SHORT SLEEVE ACTIVCHILL SZORTY REEBOK ONE SERIES RUNNING 2-IN-1
Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy biegam z pasji czy po to, by wygrywać zawody. W sporcie te rzeczy się ze sobą łączą. Kochasz to robić, to jasne, ale ciągle myślisz o tym, żeby pobiec szybciej, lepiej, pobić swój rekord chociaż o ułamek sekundy. Sport był w moim życiu od zawsze. Już w pierwszej klasie mama zapisała mnie na basen, bo miałem problemy z kręgosłupem. I potem musiałem już coś ćwiczyć, nie wytrzymywałem bez ruchu. Więc była piłka, był skok w dal, dopiero w gimnazjum trener zaproponował bieganie. Biegałem, było w porządku, ale tak naprawdę dopiero kiedy zacząłem osiągać sukcesy, stało się to dla mnie ważne. Kiedy cztery lata temu pojechałem na pierwsze Mistrzostwa Polski Młodzików, od razu zdobyłem srebro w biegu na 100 metrów. To mnie uskrzydliło. Na kolejnych mistrzostwach było już złoto, a do tego jeszcze złoto w sztafecie. Zrozumiałem, że to jest to, co chcę robić w życiu. To niesamowite uczucie, kiedy stajesz na podium i wiesz, że cały twój wysiłek, wszystkie treningi przynoszą efekt – jest coraz lepiej, wyniki poprawiają się o kolejne ułamki sekundy. A trenuję ostro. W poniedziałek i czwartek mam trening siłowy, przysiady z obciążeniem, we wtorek i piątek trening szybkości na krótkich dystansach, a w środę i sobotę wytrzymałościowy na długich. Do tego co miesiąc dwutygodniowy obóz. Oczywiście, że są przeszkody. Mam problem, żeby pogodzić treningi z nauką. Dwa tygodnie w miesiącu nie ma mnie w szkole, więc na obozach muszę sam się uczyć, koledzy przysyłają mi notatki. To wymaga dyscypliny. Teraz chciałbym skupić się na Mistrzostwach Europy. W tym roku byłem w Gruzji, zająłem szóste miejsce, ale w sztafecie udało się wywalczyć brąz. Teraz jadę do Włoch i chciałbym, żeby było lepiej. Moje rekordy to 10,74 sekundy na 100 metrów, 22,01 na 200 i 6,96 na 60. Jak bardzo uda mi się je poprawić?
20,471
CSW— ZAMEK UJAZDOWSKI
WRZESIEŃ 2016
Na początku myślałem, że tańczę
16.06 — 16.10.2016
AT first I thought i was dancing
K45
KALENDARIUM KONCERT
FESTIWAL
29.09
27.09-02.10
kadr z filmu Blind Sun” ”
ARS INDEPENDENT
FLATBUSH ZOMBIES
KATOWICE
WARSZAWA Palladium
ul. Złota 9 19.00 99-120 zł
Młody rumak W Katowicach festiwalowym czarnym koniem według wielu pozostaje Tauron Nowa Muzyka. Ale w kategorii filmowej nie ma sobie równych inny młody rumak – Ars Independent, festiwal skupiony na prezentacji filmów niezależnych i poszukujących, którego zwycięzca otrzymuje nagrodę zwaną Czarnym Koniem. Organizatorzy Arsu nie biją się o produkcje z Cannes czy innych wielkich festiwali, do swojego konkursu starannie selekcjonują
Inwazja zombie mniejsze tytuły – wyłącznie pierwsze i drugie filmy obiecujących reżyserów. W tym roku program jest skromniejszy, ale warto na pewno obejrzeć odważną koreańską „Komunikację i kłamstwa” czy „Motel Mist” sprowadzony z festiwalu w Rotterdamie. Tegoroczny festiwal kryje i inne niespodzianki – sekcję poświęconą niezależnym grom wideo i teledyskom czy cykl pokazów kina grozy. Wybierzcie swojego czarnego konia. [mm]
Raperzy lubią rozmach, zatem kompletnie nas nie dziwi, że Flatbush Zombies wzięli szturmem sceny światowych festiwali, alternatywne playlisty, a nawet konta naszych znajomych w mediach społecznościowych. Pochodzący z Nowego Jorku Meechy Darko, Zombie Juice i Erick Arc Elliot grają razem od 2010 r. Nazwę zawdzięczają dzielnicy Brooklynu zwanej Flatbush. Pierwsze laury zaczęli zbierać już w 2012 r. po wydaniu mikstape’u zatytułowanego „D.R.U.G.S”. Jednak dopiero w marcu tego roku pojawił się ich debiutancki album „3001: A Laced Odyssey”. Panowie współpracowali już
z takimi tuzami raperskiego świata jak ASAP Rocky czy Danny Brown. Zdążyli też zagrać na SXSW czy Roskilde, a w Polsce zamykali tegoroczną edycję Off Festivalu. Ci, którzy zgromadzili się pod katowicką sceną, na długo zapamiętają snujące się w mroku postacie i pogo, które rozkręcało się przy niektórych numerach. Warszawski koncert będzie jednak już trzecią wizytą składu w Polsce. Poza Offem trio w 2015 r. wraz z The Underachievers zagrało wyprzedany koncert w stołecznym Palladium. We wrześniu jako gość specjalny podczas koncertu wystąpi ASAP Twelvyy. [mk]
FILM
29.09
THE FOURTH PHASE WARSZAWA Multikino Złote Tarasy, ul. Złota 59
20.00
30-35 zł
Płaska jak deska
Xxxx
Co prawda do początku sezonu jeszcze chwilka, ale powoli można już zacząć nakręcać się na białe szaleństwo. A nic tak nie działa na zmysły jak filmy szalonego snowboardzisty Travisa Rice’a. 29 września w warszawskim Multikinie, a potem 3 października w innych miastach odbędzie się premiera jego trzeciego filmu „The Fourth Phase”. Będzie jak zwykle ekstremalnie, K46
niebezpiecznie i dziko. Travis ze swoją ekipą dokonają niemożliwego i będą wręcz latać po ekranie. Do naśladowania nie namawiamy, bo chłopak igra ze śmiercią, ale patrzy się miło. Na szczęście nasze rodzime stoki nie dają takich możliwości, więc jesteśmy bezpieczni. Tak czy siak, miło się patrzy na ludzi, którzy spełniają swoje marzenia. [oś]
WRZESIEŃ 2016
Chcesz więcej? Sprawdź! HANDROLL.PL ul. Hoża 54 ul. Oboźna 11 ul. Francuska 32 sushi@handroll.pl facebook.com/handrollgo Instagram: @handrollgo
K47
KALENDARIUM FESTIWAL
30.09-08.10 FESTIWAL CIAŁO/UMYSŁ WARSZAWA
2016.cialoumysl.pl
Poruszyciele
Sidways Rain”
”
We wrześniu po raz 15. rusza festiwal zainaugurowany przez tancerkę i choreografkę Edytę Kozak. Przez lata stał się największym tanecznym wydarzeniem w Polsce. Jubileuszowa edycja pod tym względem nie zawodzi. W programie znajdziemy dziewięć różnorodnych spektakli, które udowodnią nam, że taniec ma wiele twarzy, a formy ekspresji są niezliczone. Wśród artystów, którzy przyjadą do Warszawy szczególną uwagę warto zwrócić na brazylijskiego choreografa Guilherme’a Botelho, który pojawi się ze swoim kultowym spektaklem „Sideways Rain” opowiadającym o cyklu życia człowieka za pomocą ciał. Tancerze tworzą w nim jedną masę, która rytmicznie przesuwa się od jednego do drugiego końca sceny, wykonując przy tym jedynie minimalistyczne gesty. Drugą gwiazdą jest
reżyser Bojan Jablanović, który podjął się stworzenia przedstawienia tanecznego w oparciu o IX symfonię Bethovena. Opowiada ono historię koni lipicańskich. Rasa wyhodowana w imperium austro-węgierskim, przeżyła jego upadek, a następnie szaleńcze plany modyfikacji genetycznej przeprowadzane przez reżimy Hitlera, Stalina i Ceauşescu. Odkrywanie historii zwierzęcia rzuca nowe światło na ideę ludzkiej krwi i jest komentarzem do współczesnych wydarzeń w Europie. Po wszystkich spektaklach odbędą się spotkania i dyskusje z twórcami. Głowę warto mieć otwartą, bo współczesny taniec dawno już przestał być łatwą rozrywką. [dup]
PRESENTS
WITH SUPPORT FROM O.S.T.R. & AN INTERNATIONAL B-BOY SHOWCASE
SATURDAY 24 SEPTEMBER 2016. TAURON ARENA KRAKÓW. UL.LEMA 7 31-571 POLAND. DOORS 18:00
*CONDITIONS APPLY PLEASE GO ONLINE FOR DETAILS
FREE TICKETS REGISTER ONLINE*
AKTIVIST
NOWE MIEJSCA
Warszawa
ul. Nowy Świat 39 tel. 697 097 718
Big Adriano
Głęboka pizza
Do niedawna hasło „deep dish” kojarzyło mi się nie z jedzeniem i Chicago, ale z muzyką i Sacramento. Był rok 2005 i amerykański duet o nazwie Deep Dish wydał właśnie płytę, na której hitem był utwór zatytułowany „Sacramento” właśnie. Teraz jest rok 2016 i na warszawskim Ursusie otworzyło się Big Adriano, miejsce serwujące ten chicagowski rodzaj pizzy – ponoć pierwsze w Polsce. Deep dish to bowiem przede wszystkim pizzo-zapiekanka pieczona w wysokim okrągłym naczyniu, pełna sera, sosu z kawałkami pomidorów i innych dodatków. Ale deep dish pizza nie jest jedynym amerykańskim smakołykiem, jakie w Big Adriano zjecie. Choć nam nie udało się złapać ani skrzydełek, ani krążków cebulowych (chwilowy brak), a „ręcznie robione frytki” „ręcznie robione” są w Belgii – jak zapewniła nas gorliwie obsługa – skąd przyjeżdżają w formie głęboko mrożonej. Ale nie bądźmy małostkowi, w końcu w Big Adriano bohaterem jest wielka pizza. A ta, jak przystało na gwiazdę, kazała na siebie długo czekać. Po mniej więcej 50 minutach na stół wjechały ulepione z ciasta, wypełnione serem michy. Po spróbowaniu dwóch wersji (ser + bekon, 17,95 zł i Chicago Classic – pepperoni, pieczarki i cebula – 19,95 zł) doszliśmy do wniosku, że w przypadku tego dania prostota to najlepsze rozwiązanie. Jeśli w pizzy najbardziej lubicie roztopiony ser, deep dish przypadnie wam do gustu. Jeśli jednak szukacie subtelności i lekkości, szukajcie dalej. Niezależnie od stopnia wysublimowania podniebienia każdemu może zdarzyć się dzień po ciężkiej nocy, kiedy najlepszym ratunkiem będzie danie nura w deep disha. Ale zamiast jechać na Ursus i martwić się o miejsce parkingowe pod zamkniętym osiedlem, możecie równie dobrze zamówić coś z Big Adriano do domu. Sądząc po liczbie wynosów, jakie opuszczały kuchnię, zanim wreszcie wyszło z niej nasze stacjonarne zamówienie, interes zdalny się kręci. A na miejscu i tak straszą dwie plazmy, emitujące okropne dźwięki i jeszcze straszniejsze obrazy telewizji pseudomuzycznej, więc ryzyko niestrawności podczas konsumpcji wzrasta... [Olga Wiechnik]
ul. Dzieci Warszawy 27a lok. 2 pon. 15.00-22.00 wt.-czw., niedz. 12.00-22.00 pt.-sob. 12.00-00.00 tel. 503 503 507
Don Caruso
Połowa połowy
Lubimy, kiedy coś nas zaskakuje. Najlepsza pizza w mieście odnaleziona w budce na socjalistycznym blokowisku, proste danie w wykwintnej restauracji znanej głównie z artystycznych maziajów na talerzach. Dlatego nie boimy się ani wypraw w najdalsze zakamarki miasta, ani odwiedzin na turystycznym deptaku. W przypadku Don Caruso skusiło nas zapowiadane w informacjach prasowych połączenie włoskiego streetfoodu z klimatem peerelu. Tak absurdalne, że aż intrygujące. Co to może być? Do tego w menu widnieje „pizza na metry” – po tegorocznych włoskich wakacjach w mojej głowie pojawiły się same miłe skojarzenia z pizzą ciętą niby materiał na dowolne kawałki. Zaciekawieni trafiliśmy więc na Nowy Świat, na którym wrażeń kulinarnych nie szukamy zbyt często. Zagadka szybko się wyjaśniła – klimat peerelu zapewnia odnaleziona pod warstwami tynku oryginalna mozaika z lat 60., którą właściciele odkryli podczas remontu i postanowili wyeksponować. Decyzja to bardzo słuszna, bo mozaika okazała się najciekawszym punktem naszej wizyty. Obok peerelowskich kafelków na ścianach zagościły niestety psujące klimat potworne bohomazy, które mogą utrudnić trawienie nawet najtwardszym jednostkom. Żeby nie psuć sobie nastroju, zasiedliśmy na zewnątrz – dla odmiany przy paskudnych okrągłych kawiarnianych stoliczkach w wyjątkowo denerwującym żółtym kolorze, na których nic się nie mieściło. Przede wszystkim zaś nie mieściła się pizza, której nametrowość polega na tym, że jest prostokątna i mierzy 50 centymetrów. Można zamówić połowę. Z czystym sumieniem mogę polecić pizzę Don Caruso z aromatycznym i wyraźnym w smaku ragù (39 zł). Reszta była poprawna – ciasto bardzo ok, ale czy z karczochami (35 zł), czy z szynką i grzybami – miał im towarzyszyć ser brie, niestety go nie było (35 zł), smakowała tak samo – raczej nijak. Zamówiliśmy też ryżową bombę (czyli sycylijskie arancini, 6 zł) w wersji wegetariańskiej oraz nadziewane oliwki smażone w panierce (14 zł). Zupełnie niepotrzebnie, mogliśmy wziąć jedno danie. Wszystko smakowało dokładnie tak samo – panierką. Ale mozaika jest bardzo ładna. [Sylwia Kawalerowicz]
A50
WRZESIEŃ 2016
Japonia w wersji light
Mojo Picón
Wino na ratunek
Zawsze zaskakuje mnie to, że w tapas-barach jest tyle tłustych rzeczy. Hiszpański upał i wino nie do końca komponują się ze smażeniną, panierką i podrobami. Polski upał też niekoniecznie. Ale chyba tylko ja mam takie problemy, bo Mojo Picón otworzyło ostatnio swoją trzecią knajpkę w Warszawie. Na Szpitalną, gdzie wcześniej była nijaka sieciówka, przychodzę w ostatni letni weekend. Jest gorąco i duszno jak na Półwyspie Iberyjskim, tyle że zamiast szumu morza towarzyszy mi warkot silników. Najwyraźniej każdy ma taką Hiszpanię, na jaką zasłużył. W środku jest bezpretensjonalnie, kolorowe stoliki są nieco odrapane, a wina stoją na drewnianych skrzynkach, uświadamiając, że nie o pozory i fine dining tu chodzi. W długim menu rozpisanym na kredowej ścianie królują więc smażenina, panierka i podroby. Są też owoce morza. Ryzykuję. Ogonowi byczemu tym razem daruję, biorę natomiast ośmiornicę po galicyjsku (28 zł), tradycyjną tortillę (20 zł), kaszankę zwaną morcilla (20 zł) i – by jakoś to wszystko przetrwać – gazpacho (10 zł) i białe wino. Kucharz nie wydziwia – dania są proste, nieduże, jak przystało na tapasy, ale sycące. Talarki morcilli z ryżem, a nie kaszą są panierowane i podane ze słodkim sosem z karmelizowanej papryki. Ośmiornica zaś, gotowana, a następnie grillowana, podawana jest na plasterkach ziemniaka i oprószona papryką. Dzięki temu że nie utonęła w żadnym sosie, czuć jej delikatny smak. Tortillę – omlet z ziemniakami – bardzo łatwo popsuć i wykąpać w dużej ilości tłuszczu, choć wydaje się banalnie prosta. W Mojo Picón jest idealna i świetnie się komponuje z dwoma sosami – z awokado i paprykowym – które wcześniej dostałem jako przekąskę do chleba. Najbardziej zaskakujące było za to gazpacho – gładkie i prawdopodobnie z dodatkiem śmietany. Po tym dość ciężkostrawnym posiłku zrozumiałem, jak sobie z tym radzą Hiszpanie. Wino – tanie, dobre i odpowiednio schłodzone [Mariusz Mikliński]
Warszawski Rakowiec nie jest miejscem kojarzącym się z gastronomiczną klęską urodzaju, dlatego cieszy tutaj każdy nowy lokal, który nie jest budką z kebabem. Z odsieczą na tę restauracyjną pustynię przybył tu rodowity Japończyk, Sato. Kulinarny samouk, od wielu lat na emigracji, kucharskie szlify zdobywał m.in. w Wielkiej Brytanii i Niemczech, Z kolei w Austrii poznał Polkę, która sprowadziła go do nas. Jego niedawno otwarty lokal, choć prezentuje się schludnie i dość elegancko, jest bezpretensjonalną knajpą z kuchnią japońską, gdzie ważniejsza niż forma jest treść. Logo restauracji na witrynie, podobnie jak menu, to na razie wydruki na kartce A4, jedzenie natomiast jest przygotowywane w pełni profesjonalnie i na oczach odwiedzających. Otwarta kuchnia pozwala nam podziwiać wyczyny kucharza, ale powoduje, że zapach przygotowywanych potraw wnika nie tylko w nasze nozdrza, lecz także ubrania. Sztuka, również kulinarna, wymaga jednak poświęceń. Bardziej wrażliwi, jak ja, mogą usiąść na zewnątrz. Ceny nie należą do najniższych, ale część potraw można zamówić w wersji okrojonej o połowę, za adekwatnie niższą kwotę. Na początek spróbowałem sardynek panierowanych w sezamie (15 zł), którym nie można nic zarzucić, poza tym, że liczące cztery osobniki stadko szybko zniknęło z talerza. Następnie przyszła kolej na onigiri z łososiem (6 zł), podobno modną dziś przekąskę, którą zjadłem tutaj, ze smakiem, po raz pierwszy. Moi towarzysze, którzy wrócili niedawno z trzytygodniowej podróży po Japonii, uznali, że nie odbiega od oryginalnego, natomiast dla jednej koleżanki, która nigdy nie zawitała w Kraju Kwitnącej Wiśni, było zbyt słone, ale kto by jej słuchał. Po udanym początku miałem chwilę zadyszki przy bulionie rybnym z makaronem udon, tofu i wodorostami (26 zł). Poszczególne składniki były smaczne, robiony na miejscu makaron też niczego sobie, całość jednak, właśnie ze względu na bulion, wydawała się trochę bez wyrazu. Nie jest to z pewnością lokal dla osób lubiących ostre potrawy – wszystkie tutaj są delikatne, być może czasem nazbyt. Piszę to ja, przeciwnik ostrych smaków. Później spróbowałem bliźniaczo podobnej potrawy, ale pozbawionej wodnistej zawartości, czyli udonu na zimno z tofu (24 zł). Tutaj było znacznie lepiej niż w przypadku zupy. Brak bulionu oznacza radość z makaronu i dodatków. Na koniec deser – panna cotta z zieloną herbatą matcha (7 zł). Słodycz przemieszana ze smakiem kojarzącym się z sushi to ciekawe doznanie. Restauracja cierpi na zrozumiałe choroby wieku dziecięcego – nie ma koncesji (można jednak spożywać swój alkohol za niewielką dopłatą), a płacić możemy tylko gotówką. [Karol Owczarek]
ul. Szpitalna 4 tel. 787 695 924
A51
ul. Adolfa Pawińskiego 24 śr.-sob. 16.00-22.00
SATO gotuje
AKTIVIST
MOJE MIASTO RADOM
PRZY BLACIE
czyli ulubione radomskie miejscówki KęKę
KĘKĘ, czyli Piotr Siara. Polski raper pochodzący z Radomia, urodził się tam w 1983 r. Jeden z najbardziej uznanych raperów undergroundowych. Po sukcesie dwóch pierwszych albumów (Złota Płyta za „Takie rzeczy”, Platynowa za „Nowe rzeczy”) wraca, aby domknąć cykl – album „Trzecie rzeczy” ukaże się we wrześniu. Swoich fanów przekonuje szczerymi i emocjonalnymi tekstami. Najwięcej czasu spędza w domu, który jest jego miejscem pracy, i w samochodzie, kiedy jeździ w trasy.
Sklep Ataf
Fajny sklep ze stylowymi butami. Często przychodzę tam na kawę, siadamy razem z chłopakami na parapecie i rozmawiamy. Mają spory wybór porządnych sneakersów i dobrych ciuchów.
Strefa g2
Największy klub w Radomiu. Kiedy koncertuję w rodzinnym mieście, to właśnie tu gram. To w tym klubie planujemy premierowy koncert z okazji wydania mojej najnowszej płyty zatytułowanej „Trzecie rzeczy”, która ukaże się we wrześniu.
Matrioszka
Świetna restauracja z kuchnią wschodnią współprowadzona przez Adriana Plecha, basistę znanego radomskiego zespołu Carrion. Można tu zjeść barszcz ukraiński, różnego rodzaju pierogi, w tym znakomite gruzińskie chinkali. W karcie nie ma wielu dań, ale wszystkie opierają się na bardzo dobrym mięsie – są pyszne i w przystępnych cenach.
Dom
Jest dla mnie najważniejszym miejscem. Siadam z komputerem przy blacie w kuchni i spędzam tu większość czasu. To moje biuro. Tu załatwiam interesy, piszę teksty i spędzam czas z rodziną. A52
AKTIVIST
MAGAZYN KUCHNIA
Bristol Warszawa
SAŁATKA Z MARYNOWANYCH POMIDORÓW
Z galaretką z pomidorów, z marynowanymi borówkami. Pomidor pomidorowi nierówny. Odmiana, której używa szef kuchni Bristolu, Portugalczyk Carlos Teixeira, jest bardzo smaczna, ale nie wiem, czy jest na świecie pomidor, który z przemiany w galaretkę wyszedłby z godnością. Z marynowaniem jest już znacznie lepiej.
Książęta i prosięta
HOMAR NA SAŁATCE WARZYWNEJ
Bristol onieśmiela. Ponoć jednym z zadań, jakie stawiano przed studentami dziennikarstwa, było wejść do Bristolu, usiąść w tamtejszej kawiarni i coś zamówić. Brzmi niewinnie, a jednak nie każdego na to stać, i nie chodzi nam tu bynajmniej o kwestie finansowe. Na szczęście Bristol wychodzi do ludzi. Mieszcząca się tam restauracja Marconi otwiera się na Warszawę. Pierwszą tego oznaką jest jej udział w Restaurant Weeku, drugą – nasza tam obecność. Włodarzom restauracji zależy na tym, żeby każdy poczuł się tu dobrze. W końcu to miejsce publiczne przeznaczone nie tylko dla gości hotelowych, wśród których było akurat dwóch saudyjskich książąt (dość wymagających, szczególnie w kwestii częstotliwości sprzątania, jak zdradziła nam „w tajemnicy” obsługa). Niech was saudyjscy książęta nie onieśmielają, do Bristolu zajrzeć warto, szczególnie na doskonałe wina, jakimi podlewano każde z dań. „Polacy wciąż się smaków uczą, lubią próbować, a menu degustacyjne jest do tego najlepszą sposobnością”, przekonywała obsługa i właśnie menu degustacyjne nam zaserwwowała (195 zł bez win, 265 zł z winami). Każde z pięciu składających się na nie dań dostępne jest też w formie pełnej. Oprócz nich w karcie znajdziecie np. „polski zakątek” (a w nim żurek, tatar i śledzik), dania z grilla (polędwice, jagnięciny i krewetki), dania makaronowe (m.in. ravioli z królikiem) i autorskie dania szefa kuchni (np. panierowany oscypek z karmelizowanymi figami, kurkami i cykorią). Do Marconi można też zajrzeć na wciąż mało u nas popularne aperitivo, czyli popołudniowe spotkanie przy drinku i przekąskach na zaostrzenie apetytu i rozluźnienie nastroju przed kolacją. W Marconi urządza się je na patio, przy dźwiękach muzyki. Uwaga, niektórzy ponoć nawet zdejmują krawat.
Bristol ul. Krakowskie Przedmieście 42/44 Zjadły, sfotografowały i opisały: Olga Wiechnik, Urszula Jabłońska i Sylwia Kawalerowicz
MARYNOWANY DORSZ ATLANTYCKI
• homar (albo krewetki) • marchewka • seler • ziemniak • groszek • czarny kawior • szczypiorek • sok z cytryny • majonez • sól, pieprz • „Połówka kanadyjskiego homara, zimna sałatka warzywna, kawior, emulsja koralowa”. Jak zapewnia szef kuchni, homara można zastąpić krewetką. Tylko czym zastąpić emulsję koralową? Tak czy inaczej, homara skrapiamy cytryną i gotujemy w osolonej wodzie. Przygotowujemy klasyczną polską sałatkę warzywną: podgotowane i pokrojone w kostkę ziemniaki, marchewka, seler mieszamy z groszkiem, szczypiorkiem, majonezem, solą i pieprzem. Formujemy z niej okrągły placek, na jego wierzchu układamy kawior, a na nim kawałki homara lub krewetki. Dekorujemy świeżymi ziołami i kwiatami. A54
Zwycięzca dnia. Soczysty, mięsisty i pełen smaku kawałek ryby z pyszną „posypką z musztardy Pommery, ciastkiem pancetta z ziemniakami i sosem z czerwonego wina”. To było zdecydowanie najsmaczniejsze i najpiękniejsze danie spośród tych, które spróbowaliśmy. W wersji „pełnotalerzowej” danie to kosztuje 90 zł, może być warte swojej ceny.
PROSIĘ GOTOWANE 36 GODZIN…
…na wolnym ogniu. To brzmi jak tortura. Dla prosięcia, nie dla nas, choć i dla nas wielką przyjemnością danie nie było. Może to kwestia zbytniej sugestywności opisu, ale z całego zestawu najsmaczniejszy okazał się kalafior, choć w formie mazów, oraz buraczki. Nie wiemy, jak długo były pieczone.
WRZESIEŃ 2016
7 5
3 3 6 2
4
8 1 Dzieci! Wasze zdrowie. Właśnie skończyło się kolejne piękne lato. Zanim jednak noce zrobią się mroźne, trzeba koniecznie wypić toast w plenerze. Alkoholu pić nie wolno, więc proponujemy różne soki. Zupełnie zdrowe, jak ten z brzozy (1) czy przecier z mango
Poproszę wszystko
(2), i takie z lekkimi dopalaczami. Milk Espresso (3) to wybór dość oczywisty. Podobne pobudzające doznania, ale zupełnie inny smak przyniesie Chai Kola (4), która łączy w sobie moc herbaty z ekstraktem z orzeszków kola. Znajdziemy je również w Dr. Pepperze (5), który dodatkowo podkręcony jest smakiem wanilii. Wolicie klasykę? To napijcie się Arizony (6). Podobno od 1972 r. smakuje tak samo. Chyba że preferujecie coś gęstszego. Wtedy albo Aloe Vera King (7) z kawałkami aloesu, albo Mogu Mogu (8) na bazie galaretki kokosowej. Do dna!
Z tabbouleh, harissą i granatem? A może z jajkiem sadzonym i fasolką w pomidorach? Hot dogi od dogidogi nie przypominają tych, na które w chwilach kryzysu zdarza nam się wpadać na pobliską stację benzynową. To nie tylko pyszne, domowe bułki, ale i dobre kiełbaski z wieprzowiny, wołowiny albo jagnięciny. Dobra podstawa to nadal nie wszystko. Do dogidogi wpada się na dodatki. Trzeba przyznać, że chłopcy mają fantazję. Tworzą z myślą, że dobrej bułki i dobrej kiełbaski nic nie może zepsuć. I chyba mają rację. Szukajcie ich na Nocnym Markecie. Nie pożałujecie!
Ale kicha! „Kiedy późno w nocy w moim domu zapadnie cisza, słyszę, jak moi towarzysze radośnie bulgoczą. Ten dźwięk sprawia mi olbrzymią przyjemność, bo wiem, że moje drobnoustroje są szczęśliwe”, pisze we wstępie do książki „Sztuka fermentacji” przyjaciel Sandora Elixa Katza i dodaje, że nic nie dało mu tyle odwagi, co lektura dzieła przyjaciela. Biorąc pod uwagę, że to książka kucharska, to po takim wstępie można spodziewać się wiele. I faktycznie „Sztuka fermentacji” nie zawodzi. Trudno ją nawet nazwać książką kucharską, bo to raczej rozprawa naukowa, gdzie o kiszeniu, zakwaszaniu, bakteriach, bulgotaniu i wszystkich słowach związanych z fermentacją pisze się z niebywałą czułością. Autor, który od 20 lat żyje wyłącznie słoikami, przeprowadza nas najpierw przez historię kiszenia, potem opowiada o niezbędnych do rozpoczęcia swojej przygody narzędziach, aż w końcu podaje przepisy na kiszenie wszystkiego. Nasze ogórki i kapusta bledną przy
kiszonych miodach, ciastach czekoladowych i rybach. Katz jest w stanie włożyć do słoika wszystko i o wszystkim opowiada z cudowną nonszalancją. „Spleśniała ci kiszonka? Nie martw się. Ściągaj pleśń i jedz co pod spodem” – radzi i sam opowiada o swoich kulinarnych porażkach. Apogeum jednak osiąga pod koniec książki, gdzie uświadamia, jak można wykorzystać fermentacje poza kuchennym blatem. Opisuje, jak za pomocą konkretnych bakterii zutylizować ludzkie zwłoki czy wykorzystać fermentację do produkcji tkanin. Szaleństwo, ale podane w tak uroczy sposób, że od książki nie można się oderwać. Poza tym kiszenie oprócz tego, że ciekawe pod kątem chemicznym, ma jeszcze jedną zaletę. Nigdy nie wiesz, co ci wyjdzie i jak będzie smakowało. W świecie, gdzie wszystko jest z szablonu, zaimprowizowany słoiczek tego czy tamtego, to prawdziwa rozkosz. Kupcie Katza i nie kiście. To trzeba podać dalej! A55
Więcej cukru! Kolorowe, puszyste i niemożliwie słodkie. Pianki od Miss Mellow to przeciwieństwo wszystkich tych wegańskich, zdrowych, bezcukrowych i Bóg wie jakich słodyczy, które zalały nasz rynek w ostatnich latach. Ala Gabillaud, makijażystka i współtwórczyni nagradzanego przez nas Super Salonu, zabrała się za wypieki i robi je jak należy. Zalewa karmelem, dodaje tonę masła i topi w lukrze. Jej słodkości można dostać na Nocnym Markecie, czyli gastrobazarze, który otworzył się kilka miesięcy temu na nieczynnym dworcu Warszawa Główna. Nam szczególnie do gustu przypadły opiekane pianki i popcorn w karmelu. Wykręca od słodkości.
AKTIVIST
MAGAZYN MODA
ZŁOTA TRÓJKA
Tekst: Magdalena Zawadzka / kroljestnagi.com
Złota Nitka to najstarszy i najbardziej prestiżowy konkurs dla młodych projektantów mody w Polsce (choć o randze międzynarodowej, bo do rywalizacji mogą stawać designerzy z całego świata). To właśnie na wybiegu Złotej Nitki szerszej publiczności dali się poznać duet Paprocki i Brzozowski, Maria Wiatrowska czy Łukasz Jemioł. Finał tegorocznej, 23. edycji konkursu odbył się 27 maja w Łodzi w postindustrialnych przestrzeniach dawnej elektrowni EC1. I nie skłamiemy, mówiąc, że to najlepsza impreza tego typu, na jakiej byliśmy w ostatnim czasie. W dużej mierze to zasługa Magdaleny Rozenfeld, która swoją dynamiczną choreografią sprawiła, że każdy z minipokazów stanowił odrębny show. Z 11 prezentowanych kolekcji wybraliśmy trzy – nie tylko ciekawe pod względem artystycznym, ale i takie, które z powodzeniem sprawdzą się na ulicy. W roli głównej – płaszcze. W końcu jesień tuż-tuż...
OVERSIZE • PŁASZCZE• GUZIKI
ANNA ZAŁUCKA-KUCZERA Flashbacks
Oficerski płaszcz sięgający ziemi, nonszalancka kurtka uszyta z dżinsu w dwóch odcieniach i zapinana na wielkie rogowe guziki albo sukienka midi o nietypowej strukturze – oto, co szczególnie wpadło nam w oko z propozycji Anny Załuckiej-Kuczery. Zresztą nie tylko nam, bo za swoją kolekcję projektantka otrzymała nagrodę jury medialnego. Niewielu jest w stanie umiejętnie zestawić ze sobą materiały nonszalanckie z eleganckimi. Absolwentce SAPU się to udało.
DAGNA KRZYSTANEK Steppe
Minimalizm w sportowym wydaniu – tak można by podsumować kolekcję laureatki tegorocznej Złotej Nitki. Obok eleganckich spodni z kantem – w różnych odsłonach: od cygaretek poprzez kuloty aż po szorty – na wybiegu pojawiły się miękko otulające sylwetkę luźne sukienki i robione na drutach swetry (w tym peleryna o intrygującej fakturze). Hit? Pikowany dresowy płaszcz o kroju bomberki.
VIOLA JAGOS Simplicity
Spacer z psem w wesji chic. Utrzymaną w klasycznych kolorach (czerń, szarości i beże) i obfitującą w sprawdzone kroje kolekcję wzbogaciły nadruki z dalmatyńczykiem w roli głównej. Kolejny znak rozpoznawczy to rozmiary XXL. Z chęcią wskoczylibyśmy w przeskalowane płaszcze z ogromnymi połami czy ultraszerokie spodnie. Albo dzianinową sukienkę z golfem i celowo zbyt długimi rękawami (w nadchodzącym sezonie to standard). Plus za praktyczne pakowne torebki.
Foto: Joanna Jaroszek, Edyta Potrząsaj
A56
LUTY/MARZEC 2016
POLACY CORAZ CHĘTNIEJ JADAJĄ W RESTAURACJACH I KAWIARNIACH Sezon wakacyjny powoli zbliża się ku końcowi. I choć Polacy wracają z letnich wojaży, wcale nie oznacza to, że we wrześniu i w kolejnych miesiącach zamierzają rezygnować z wizyt w restauracjach i kawiarniach. Na przestrzeni ostatnich lat mogliśmy wyraźnie zaobserwować, że coraz więcej Polaków jada posiłki poza domem. W tym roku padł nowy rekord. Okazuje się, że już 41 proc. Polaków przynajmniej raz w tygodniu stołuje się na mieście. Ten swoisty renesans wiąże się z wyższymi oczekiwaniami co do ofert restauracji i kawiarni, w których chcemy miło spędzić czas. Coraz częściej zależy nam, aby wizyta w tego typu miejscach wiązała się zarówno z doznaniami smakowymi, jak i estetycznymi. Od maja w kanale HoReCa, czyli w hotelach, restauracjach i kawiarniach, można zamówić nową wodę – Kroplę Délice. To najnowsza propozycja od firmy Coca-Cola w segmencie wód premium. Dlaczego warto po nią sięgnąć? Kropla Délice nie tylko wzbogaci smak posiłku czy drinków, ale dzięki eleganckiej szklanej butelce będzie również idealnie prezentować się na stole. To, co na pewno zwróci waszą uwagę, to prosty i przejrzysty kształt szklanej butelki Kropli Délice, bardzo dobrze korespondujący z charakterem tej wody, jej naturalnością i smakiem. Tę gazowaną, naturalną wodę mineralną z terenów Beskidu Sądeckiego od maja możecie już zamawiać w opakowaniach o pojemności 330 ml oraz 750 ml. Aby w pełni docenić jakość Kropli Délice, kelner powinien podawać ją w temperaturze 12°C, czyli tej, zbliżonej do panującej w źródle. To sprawia, że zachowuje ona swoje unikatowe walory smakowe. Co jeszcze wpływa na wyjątkowe walory nowego produktu od Coca-Cola? Z pewnością region, z którego ta woda pochodzi. Ujęcie Kropli Délice znajduje się w miejscowości Tylicz, na terenie Beskidu Sądeckiego. Jest to jeden z najczystszych ekologicznie regionów Polski. Kropla Délice to woda średnionasycona dwutlenkiem węgla jego stężenie osiąga do 3000 mg/l CO. Ogólna mineralizacja Kropli Délice znajduje się na poziomie 1249,0 mg/l. Jeśli jesteście ciekawi świata i aktywni, a korzystanie z oferty hoteli i restauracji jest częścią waszego stylu życia, to Kropla Délice zapewne jeszcze nieraz będzie towarzyszyć wam podczas biznesowego lunchu, wieczornego drinka czy romantycznej kolacji we dwoje.
MASZAP
MUZYKA FILM KSIĄŻKA KOMIKS
MASZAP WRZESIEŃ
MUZYKA
Trim „1-800 Dinosaur presents Trim” 1-800 Dinosaur
Cóż to za maniery?
Hulajbroda Co jak co, ale drzewa to Ameryka robić potrafi. Ach, te parki narodowe, ach, te sekwoje! Z drewna też użytek co poniektórzy robią niezły: chicagowscy meblarze z 32 & Change robią nie tylko dziwne zegary, koślawe stoliki i pokraczne ławy – wszystko z litego drewna – ale także deskorolki. Przepraszam, longboardy. www.31andchange.com
„Ej, to zaczyna być powoli nudne. Kalinowski od kwartału za każdym razem, kiedy sięga po rapy, to tylko Brytyjczyków” – mógłby ktoś do nas napisać, gdybyśmy tylko prowadzili rubrykę listów od czytelników. I miałby rację, ale co zrobić, skoro swoje nowe płyty wydaje ostatnimi czasy i wyspiarska mikrofonowa generalicja w osobach Kano czy Skepty, i tak barwni, cudaczni newcomerzy jak Gaika. Co zrobić, kiedy amerykański hiphopowy mainstream zajmuje się głównie pompowaniem reklamowych budżetów, a tamtejszy underground od dłuższego czasu zjada własny ogon. Co zrobić innego niż pisać, kiedy się słyszy, jakie bity Trim dobrał na swój najnowszy album. Bodajże najmniej znany z grimeowych weteranów tym razem nie poszedł na żadne kompromisy. Zakwaszona, psychodeliczna balladka od Bulliona stanowi równie dobry podkład pod jego wersy jak industrialno-etniczny roller Airheada. Głęboki dubstepowy hymn Happy pozwala mu płynąć równie wartko jak syntezatorowy, soundsystemowy bękart autorstwa… Jamesa Blake’a. Bez względu na to, czy instrumentalna warstwa numeru daje mu oparcie w równych bębnach, czy tylko pozwala się odbić od grubej, basowej podściółki, ten rymujący indywidualista trzyma ją w cuglach i zagania do bitowego kąta. Tam może spokojnie wyłożyć na niej swoje pretensje do zamkniętej w klikach, rozkokoszonej sceny i kurczowo trzymających się schematów rywalizujących ze sobą MCs. I choć tematy te z odkrywczością nie mają zbyt wiele wspólnego, to sposób, w jaki je traktuje ów potomek jamajskich emigrantów, wywołuje uśmiech i budzi podziw dla jego muzycznej otwartości. Budzi to wszystko, co dźwięki w człowieku budzić powinny, a czego amerykańska scena dostarcza mi aktualnie niezwykle rzadko. Więc ok, obiecuję wam, że to już ostatni angielski rap, przynajmniej na kilka najbliższych miesięcy, ale nie miejcie do mnie pretensji, że piszę to ze skrzyżowanymi palcami. Przecież o dobro muzyki, a nie narodowe podziały czy inne Brexity w tym wszystkim chodzi. [Filip Kalinowski]
M58
WRZESIEŃ 2016
KOMIKS „Kurczak ze śliwkami” Marjane Saptrapi Egmont
FILM „Ostatnia rodzina” reż. Jan P. Matuszyński
Beksińskich portret własny Są takie filmy, na które czeka się z dużo większą niecierpliwością niż na inne. Czy to z uwagi na podejmowany temat, osobę reżysera czy też aktorskie kreacje. „Ostatnia rodzina” jest rzadkim przykładem produkcji, w której każdy z tych elementów odgrywał niepoślednią rolę. Po pierwsze, to fascynująca opowieść o balansującej na granicy życia i śmierci rodzinie Beksińskich, „odczarowanej” ostatnio za sprawą świetnej biograficznej książki Magdaleny Grzebałkowskiej. Po drugie, za kamerą stanął zdolny dokumentalista, a jednocześnie fabularny debiutant Jan P. Matuszyński (rocznik ’84). Przed nią zaś pojawili się świetni aktorzy, reprezentujący nie tylko różne pokolenia, ale i szkoły – Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik i Aleksandra Konieczna. Efekt? Trudno opisać go w prosty, jednoznaczny sposób. Studium wojeryzmu, podszyty humorem danse macabre film, po którym niełatwo się otrząsnąć. Mówi się, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu. Beksińskich to nie dotyczyło, choć dla Zdzisława, jednego z najbardziej oryginalnych i kontrowersyjnych polskich malarzy, rejestracja rzeczywi-
stości (w formie zdjęć, audio czy wideo) stała się rodzajem obsesji. Zresztą jedną z wielu w tej rodzinie, bynajmniej nie tą najbardziej ekstremalną. Matuszyński skupia się na warszawskim okresie życia Beksińskich, od chwili gdy Tomek, później znany radiowiec i tłumacz, wprowadza się do swojego mieszkania. Młodego reżysera nie interesują specjalnie realia historyczne, nie robi też kina biograficznego ani nie skupia się na twórczości malarskiej. Bardziej fascynuje go, jak żyje się pośród obrazów, bo od tego, co na zewnątrz, zdecydowanie ważniejsze jest to, co w środku. To portret rodziny we wnętrzu, a raczej w dwóch wnętrzach – mieszkaniu Zdzisława i Tomka (świetnie odegranych przez Seweryna i Ogrodnika). Tam rodzą się demony, tam króluje mrok, przełamywany często specyficznym poczuciem humoru. Bo wydaje się, że to dla Beksińskich było płaszczyzną porozumienia. Zresztą niejedyną, czego wyraz daje Matuszyński w swoim bardzo dojrzałym debiucie, zrealizowanym według scenariusz Roberta Bolesty. Naprawdę warto było czekać. [Kuba Armata] obsada: Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna Polska 2016, 122 min, Kino Świat, 30 września
Śmiertelna miłość Iran, lat 50. XX wieku. Mistrz gry na tarze traci instrument. Żaden inny nie może go zastąpić. Mężczyzna postanawia umrzeć. Przez osiem dni leży w łóżku, czekając na śmierć i wspominając swoje życie. Ten swoisty rachunek sumienia to komiksowe arcydzieło Marjane Satrapi, autorki głośnego „Persepolis”. W „Kurczaku ze śliwkami” artystka także postawiła na prawdziwą historię, choć tym razem potraktowała ją jako punkt wyjścia do filozoficzno-mistycznego traktatu o szczęściu i sztuce. Satr api pokazuje przekonująco dramat bohatera, ale jego zachowanie, wybory, jakich dokonywał, świadczą przeciwko niemu. Nie można mu współczuć mimo zrozumienia tragizmu jego życia. Każda wychodząca spod jego palców nuta wybrzmiewała niespełnioną miłością. Dzięki muzyce jego uczucie żyło, a on miał cel. Satrapi bardzo umiejętnie konstruuje opowieść, operując retrospekcjami, które stopniowo odkrywają więcej szczegółów. Pozwala to także świetnie rozegrać fabułę na poziomie emocji. Recepcja komiksu może być skrajnie różna. Dobrze to widać na przykładzie dość oczywistego finału, który można zinterpretować i jako nagrodę, i jako karę. „Kurczak ze śliwkami” to zdecydowanie jeden z najlepszych komiksów, jakie wydano w Polsce. [Łukasz Chmielewski]
Smutna prawda
KSIĄŻKA
„Ganbare! Warsztaty umierania” Katarzyna Boni Agora
Było. Nie ma. Ta zbitka słów powtarza się w reportażu Katarzyny Boni wielokrotnie. Był dom. Nie ma. Był syn. Nie ma. Był samochód, przyjaźń, praca, nagrobki, rytuały, las, zwierzyna. Nie ma. „Ganbare! Warsztaty umierania” opowiadają o Japonii po katastrofie z 2011 r., kiedy trzęsienie ziemi wywołało olbrzymie tsunami, czego konsekwencją była katastrofa atomowa w Fukushimie. Trzy żywioły, jedna wyspa. Zginęło 15 tysięcy osób, z czego ponad pięć wciąż uznaje się za zaginione. Katarzyna Boni kilka lat po najdroższej katastrofie naturalnej na Ziemi przyjeżdża do Japonii, żeby liczby zamienić w historie. Oczywiście każdej opowiedzieć się nie da, dlatego Boni wielokrotnie ucieka się do tworzenia list. Listy przedmiotów wyłowionych z morza u brzegu Alaski, listy zakazanych słów, których po katastrofie się nie wypowiada, listy rzeczy, które trzeba zabrać podczas ewakuacji. Wymienia wszystko wciąż i wciąż, tworząc swoiste fale, które jak tsunami zalewają czytelnika kolejnymi obrazami tragedii. Bo przecież tragedia ma wiele wymiarów, nie tylko ludzki. Znajdziemy tu przejmujący obraz skażonego raju, do którego już nikt nigdy nie wejdzie, gdzie każdy M59
grzyb, jabłko i ryba pływająca w strumyku jest radioaktywna. Boni nie skupia się wyłącznie na ofiarach tsunami, ale maluje obraz państwa, które od początku swojego istnienia żyje ze świadomością nieuchronności katastrofy. Trzęsienia ziemi i tsunami to w tak położonym i ukształtowanym rejonie rzecz nieunikniona i prędzej czy później dotknie tam każdego. Jak sobie z tym radzić? Budować domy w górach, nauczyć się ewakuować w kilka sekund, przygotować się na najgorsze. Każdy z bohaterów ma swój sposób. Jedni chodzą na warsztaty z umierania, gdzie uczą się odchodzić, inni dosiadają się do buddyjskiego mnicha, który organizuje wieczorki narzekania. Jest herbata, ciastka, można usiąść przy stole i wylać z siebie wszystkie lęki i żale. Nieważne, czy ktoś słucha, ważne, że można powiedzieć to głośno. Tak jak do telefonu, który po katastrofie stanął w jednym ze zniszczonych miast i służy do rozmowy ze zmarłymi. Można zadzwonić do syna, którego porwały fale, popłakać się w słuchawkę zabitemu kochankowi czy rodzicowi. Bo w Japonii duchy istnieją naprawdę. Po przeczytaniu reportażu Boni trudno uwierzyć, że zwykły człowiek mógłby aż tyle udźwignąć. [Olga Święcicka]
MASZAP
FILM MUZYKA
Miles Davis i ja („Miles Ahead”) reż. Don Cheadle
Gonjasufi „Callus” Sonic
Narkotyczne jam session
Blizny wokalne
„Miles Davis i ja” nie ma nic wspólnego ze sztampową biografią w stylu „Raya”. Brawurowy debiut reżyserski Dona Cheadle’a przypomina raczej narkotyczne jam session, podczas którego Quentin Tarantino spotyka się z Thomasem Pynchonem i Big Lebowskim. Film Cheadle’a jest – zupełnie jak jego bohater – narcystyczny i kapryśny. Jest również przesycony obsesją na punkcie stylu. W „Miles Davis i ja” liczy się nie tyle pretekstowa intryga fabularna, ile frajda płynąca z zainscenizowania rewii mody lat 70. i naszpikowania scenariusza celnymi bon motami. Chyba od czasu „Wady ukrytej” Paula Thomasa Andersona nie oglądaliśmy filmu, który wypadałby na ekranie tak bardzo cool. Emanująca z „Miles Davis i ja” nonszalancja nie ma w sobie nic efekciarskiego, lecz stanowi przemyślany środek artystyczny. Hipnotyczna mieszanka buddy movie, komedii i filmu gangsterskiego doskonale oddaje barwną osobowość bohatera. Portret Milesa byłby jednak niepełny, gdyby ograniczył się wyłącznie do perspektywy luzackiej fantazji na temat mistrza jazzu. Cheadle doskonale wie, kiedy przełamać
MUZYKA
Scott Walker „The Childhood of a Leader OST” 4AD
beztroską narrację przebłyskiem melancholii, goryczy i niespełnienia. Odseparowany od głównej intrygi, powracający na zasadzie obsesyjnego refrenu wątek tęsknoty Davisa za utraconą miłością tylko z pozoru wydaje się konwencjonalny. W rzeczywistości sprawia, że geniusz przez krótkie chwile wydaje się postacią zdjętą z piedestału, osiągalną i możliwą do rozszyfrowania. Za każdym razem gdy tak się dzieje, w tle rozlega się jednak muzyka, która przypomina, jak wielki dystans dzieli Milesa od zwykłego śmiertelnika. [Piotr Czerkawski] obsada: Don Cheadle, Ewan McGregor, Keith Stanfield USA 2016, 100 min UIP, 2 września
„Callus” to, z łaciny, grupa komórek nagromadzonych wokół zabliźniającej się rany. Trudno o lepszy tytuł dla muzyki w tak ewidentny sposób bolesnej. Muzyk, mieszkający rzekomo w wanie zaparkowanym pod jednym z waszyngtońskich Wallmartów, na pełnoprawnego następcę swojego albumu „A Sufi and a Killer” kazał nam czekać sześć lat. „Callus” nie ma w sobie zbyt wiele ani z oniryczności neo noiru, ani z osadzonych w stylistyce lo-fi i podlanych orientem hiphopowych bitów znanych z poprzedniego krążka. Jest dziełem zdecydowanie bardziej emocjonalnym, utrzymanym w żałobnym tonie. Gonjasufi obnaża mroki swojej duszy w sposób dotychczas niespotykany. Jego psychodeliczny soul wydaje się jednak miejscami zbyt ciężki, a słuchanie tej jednostajnej stylistycznie, rozpisanej na 19 utworów elegii jest zajęciem wyczerpującym. Tym brudnym i strapionym, wymykającym się stylistycznym klasyfikacjom brzmieniem Sumach Ecks wkracza na nowe terytoria, ale efekt jest przyswajalny w całości tylko dla najbardziej odpornych psychicznie. [Cyryl Rozwadowski]
Dyktatorowi co... przytłaczające „Film dobry, ale ten chłopiec, który gra główną rolę, nie do końca ją udźwignął. To jest taka trochę mniej udana «Biała wstążka» Hanekego, a z całości i tak najbardziej wryła mi się w pamięć muzyka” – krótką relację z projekcji „Dzieciństwa wodza” na Nowych Horyzontach zdała mi moja żona. Od kilku dni słuchałem akurat ciągle ścieżki dźwiękowej do tego właśnie obrazu i nagle naszło mnie, żeby również zobaczyć film. Zwiastun mnie zachęcił, małżonka zniechęciła, ale że polska premiera jest zapowiadana dopiero na listopad, odpuściłem, by na powrót zanurzyć się we frazach, które Scott Walker wypreparował dla debiutującego na wielkim ekranie Brady’ego Corbeta. Niewielu artystów wydaje się lepiej wykwalifikowanych, by opowiadać o dyktaturze za pomocą muzyki niż Noel Scott Engel – jak naprawdę nazywa się ów twórca – autor przejmującej ballady „The Old Man’s Back Again”, zadedykowanej neostalinowskiemu reżimowi, a także wstrząsającego utworu „Clara”, opowiadającego o egzekucji Mussoliniego i jego kochanki. 73-letni Brytyjczyk z wyboM60
ru, który dekady temu porzucił karierę w głównym nurcie na rzecz swoich ambicji twórczych, jak rzadko który kompozytor ma dar do prowadzenia narracji jedynie za pomocą dźwięku. Nawet nie rozumiejąc jego misternie poukładanych, literackich tekstów, da się z łatwością odczuć to, o czym opowiada na swoich solowych płytach. Przy pracy nad „The Childhood of a Leader” nie miał do dyspozycji swojego głosu i nie korzystał również z gitary, na której często komponuje. 18 utworów składających się na soundtrack filmu napisał na 46 smyczków, 16 dęciaków, orkiestrę i okazjonalne syntezatorowe wtręty. Rozpisał ją na lęk, podejrzliwość i słabość, na gniew, agresję i nienawiść, na wszystkie emocje, z których lepi się dyktatury. I napisał ją do filmu, ale nie wiem, jaki ten film musiałby być, żeby udźwignąć taki ciężar. Niewiele bowiem scen w historii kina jest tak podniosłych, przytłaczających i przejmujących, jak atak helikopterów w „Czasie apokalipsy” Coppoli, a tematom Walkera nie jest wcale tak daleko do „Cwału Walkirii”. [Filip Kalinowski]
WRZESIEŃ 2016
FILM
MUZYKA
Wild Beasts „Boy King” Sonic
Aż do piekła („Hell or High Water”) reż. David Mackenzie
Azymut na techno-funk
No pasarán
Cztery poprzednie płyty Wild Beasts trzymały tak diabelnie wysoki poziom, że zachowanie go na nowym albumie graniczyło z cudem. Po wygładzonym, raczej melancholijnym krążku „Present Tense” zespół zapragnął bardziej chropowatych, odhumanizowanych brzmień. Na stanowisku producenta zatrudnił Johna Congletona (odpowiedzialnego za ostatnie dokonania Swans czy St. Vincent) i nagrał album pełen pulsujących, syntetycznych pasaży. Taki np. „Tough Guy” ma charakterystyczny dla Wild Beasts nerwowy, marszowy rytm, ale sprytnie wplecione pauzy upodobniają kompozycję do dokonań Muse, natomiast brudne gitary budzą skojarzenia z The Black Keys. „Celestial Creatures” przykuwa uwagę niepokojącym, syntezatorowym tłem. Ale i tak największe wrażenie robi chyba najbardziej „przebojowy” fragment całości – „2BU”. Jak skutecznie i bez obciachu połączyć funkową pulsację, syntezatorowe plamy, których nie powstydziłby się Trent Reznor, z tym z miejsca rozpoznawalnym, utrzymanym w wysokich rejestrach wokalem? Uczcie się od Wild Beasts. [Mateusz Adamski]
Co by się stało, gdyby Clint Eastwood nie stał na baczność przed amerykańską flagą? Może w końcu nakręciłby spełniony gatunkowo i intelektualnie, autentyczny obraz z nieprzewidywalnej prerii. Ktoś go jednak ubiegł – David Mackenzie, reżyser „Aż do piekła”. Spotkania rodzinne nie zawsze przebiegają w miłej atmosferze. Niektóre kończą się niezłą rozróbą. Jeden z braci to natural born robber, który sprawnie wybija zęby normom społecznym. Drugi to żółtodziób w branży, którego wyższe cele popychają do współpracy z bratem. Tannerowi przyświeca potrzeba pozostania teksańską legendą, choć to droga w jedną stronę. Toby chce zaś ocalić rodzinną farmę i pragnie, by biedy nie odziedziczyły po nim jego dzieci. Jedynym sposobem spełnienia tych postanowień w kraju, w którym gospodarka jest zrujnowana, okazuje się okradanie banków. Za duetem podąża dwóch strażników, których charyzmatyczna relacja i niewinne złośliwości wpisują się w narrację demitologizującą Amerykę. Reżyser nie bez przyjemności inhaluje się ciężkimi wyziewami przetrawionej whiskey, tworząc kino moc-
no zaangażowane, poruszające ważne kwestie historyczne i umiejętnie opowiadające o zapaści USA. David Mackenzie próbuje zrobić z naszych bohaterów trochę Robin Hoodów, ale nie wykuwa ckliwych historyjek o szlachetnych łobuzach. To więcej niż sowizdrzalski trip do wnętrza świata samotnych wilków, to parafraza „Jądra ciemności” znajdującego się w samym centrum Ameryki. Tak, tej, która tak długo tkwiła w swoim śnie, że zaspała. Śniony koszmar okazał się jawą. „Aż do piekła” jest szalenie temperamentną historią, która pokazuje nie rewolwerowców w samo południe, lecz gorzką refleksję o walce klas przez całą dobę. [Bernadetta Trusewicz] obsada: Jeff Bridges, Chris Pine, Ben Foster USA 2016, 102 min Kino Świat, 2 września
Człowiek w ruinie
KOMIKS „Testując apokalipsę” Tom Kaczynski Wydawnictwo Komiksowe
„Testując apokalipsę” – antologia komiksów pochodzącego z Polski niezależnego twórcy amerykańskiego Toma Kaczynskiego – rozczarowuje, ale nie na tyle, żeby po nią nie sięgnąć. Warta jest uwagi ze względu na dwie kwestie. Po pierwsze, z powodu ciekawych i celnych spostrzeżeń dotyczących relacji międzyludzkich i tego, jak miasto wpływa na człowieka. Po drugie, za sprawą oryginalnej i nowatorskiej formuły samej opowieści. Ostatecznie Kaczynskiego interesuje człowiek, ale opowiada o nim przez pryzmat architektury i urbanistyki. Widok za oknem ma nie tylko znaczenie estetyczne, ale i ontologiczne. Nowy wieżowiec zmienia przestrzeń i mieszkańców. Zmiany mają często ambiwalentny charakter, bo w cieniu nowego apartamentowca dla bogatych marnieją stare kamienice i ich mieszkańcy. „Testując…” to wprawdzie antologia, ale poszczególne epizody powiązane są ze sobą tematycznie i układają się w spójną całość. Niestety niemal żaden komiks nie wywołuje emocji, a fabuła została poprowadzona w sposób M61
zwyczajnie nudny. To o tyle zaskakujące, że w scenariuszu nie brakuje tragicznych wydarzeń. Komiks jednak czyta się z trudem, denerwuje niewykorzystany potencjał. Szkoda, bo Kaczynski jest wnikliwym obserwatorem, który potrafi dostrzec to, co ważne i nieoczywiste. Najlepiej wypada najnowsza i najdłuższa historia, traktująca o dehumanizacji, wyobcowaniu i nieudolnej próbie powrotu do pierwotnego i prostego życia. To ona jest też najciekawsza pod względem warsztatu komiksowego, a to dobrze rokuje Kaczynskiemu jako twórcy, bo widać, że robi postępy. [Łukasz Chmielewski]
MASZAP
MUZYKA
FILM Thee Oh Sees „A Weird Exits” Castle Face
„Mając 17 lat” („Quand on a 17 ans”) reż. André Téchiné
O śpiewających nietoperzach
Kto się czubi, ten się lubi
John Dwyer, zapracowany przy wydawaniu przynajmniej jednej płyty rocznie i niekończących się, pełnych wystrzałowych występów trasach koncertowych, nie ma zapewne czasu, by pójść do lekarza, który właściwie zdiagnozowałby jego twórcze ADHD. Jedenasty w ciągu ośmiu lat album to świadectwo niesamowitej zdolności do redefiniowania niewywrotnej formuły, którą na własne potrzeby opatentowali Thee Oh Sees. „A Weird Exits” jest kopalnią fabuł o żywych trupach, śpiewających nietoperzach i myślących galaretach przełożoną na barwny, garażowy język. Rozrywkowy łomot jest jednak przeplatany najbardziej kosmicznymi akcentami w historii zespołu – syntezatorami skradzionymi ze studia Conny’ego Plancka oraz powolnymi psychodelicznymi jamami. Nie ma chyba obecnie zespołu, który z większą lekkością i częstotliwością odświeża swoje brzmienie, trzymając się jednocześnie założeń programowych. A w dodatku świetnie przekładającego to, co najlepsze w Cartoon Network, na własne dźwiękowe uniwersum. [Cyryl Rozwadowski]
Każdy, kto miał 17 lat, wie, że nie jest to najłatwiejszy moment w życiu. Burza hormonów, pierwsze „dorosłe” doświadczenia i koniec sielskiego dzieciństwa. Dwaj główni bohaterowie najnowszego filmu weterana francuskiego kina, André Téchiné, trudy i uroki nastoletniości przeżywają szczególnie intensywnie. Thomas, urodzony w Afryce i adaptowany przez ubogich rolników samotnik, nie radzi sobie z nauką, połowę dnia spędza na dojazdach autobusem do szkoły, a mimo to wydaje się pogodzony z życiem. Damien, wychowany w dostatku syn lekarki i żołnierza, komunikującego się z rodziną przez Skype’a, jest natomiast nieco zblazowany i zagubiony, a życiową pustkę próbuje zapełnić, szukając mocnych doznań. Pochodzących z zupełnie różnych światów chłopców łączy zamiłowanie do bójek – obaj zamiast rozmawiać o dziewczynach i narzekać na nauczycieli, wolą okładać się wzajemnie pięściami. Jak wiadomo, od nienawiści do miłości droga krótka, szybko więc się okaże, że agresja jest tu przede wszystkim formą wyrażania tłumionej erotycznej fascyna-
cji. Swoim popędom mogą dawać upust nie tylko w szkole, gdyż wspaniałomyślna w stopniu wręcz karykaturalnym mama Damiena postanawia pomóc jego koledze i przygarnia Thomasa do ich domu. Tak oto otrzymujemy kolejnego reprezentanta charakterystycznego dla francuskiego kina dramatu społecznego. „Mając 17 lat” dotyka problematyki różnic klasowych i rasowych, dojrzewania, edukacji i poszukiwania własnej tożsamości, głównie seksualnej, a równolegle otrzymujemy tu pełną napięć i sprzeczności skomplikowaną uczuciową relację. W sprawnie poprowadzonej fabule widać rękę doświadczonego rzemieślnika, który jednak zbyt łatwo popada w schematyzm i dosłowność. Po kilkudziesięciu minutach filmu możemy się mniej więcej domyślić, jak potoczą się dalsze wydarzenia. Jednak zanurzony w realiach urokliwej francuskiej prowincji i w tutejszej kulturze film ma swój przyciągający uwagę nastrój, który z pewnością docenimy, jeśli lubimy kino w stylu „Życia Adeli” Abdellatifa Kechiche’a czy „U niej w domu” François Ozona, których echa są tu widoczne. [Karol Owczarek] obsada: Sandrine Kiberlain, Kacey Mottet Klein Francja 2015, 116 min, Aurora Films, 16 września
Heliotropes „Over There That Way” The End Records
Nie idź tą drogą!
MUZYKA
Zastrzygłem uszami, kiedy dowiedziałem się, że w tym roku wyjdzie nowy album Heliotropes. Nowojorskie dziewczyny zrobiły mi totalną wodę z mózgu recenzowanym w „Aktiviście” debiutem „A Constant Sea”. Na tej płycie było dokładnie wszystko, czego oczekuję od rock’n’rolla XXI wieku. Tymczasem okazuje się, ze dziewczyńskie kłótnie i swary nie służą muzyce, a wymiana trzech czwartych składu zespołu na facetów nie sprawia, że zabrzmi mocniej. Mógłbym pisać o kompleksie drugiego albumu, ale problem jest chyba o wiele głębszy. Zamiast jeszcze większej, pełnej mroku i niepokoju rzeźni, na „Over There That Way” mamy zestaw
M62
sympatycznych piosenek, które kilka lat temu mogłyby wypełnić b-side singli Vivian Girls… I to jest właściwie koniec. Niestety płyta ta zachwycić może tylko osoby, które dopiero zaczynają przygodę z takim graniem. Sytuacji nie ratuje nawet całkiem niezły środkowy fragment albumu. Numer tytułowy oraz pierwsza z dwóch części piosenki „Dardanelles” brzmią jak żywcem wyjęte z debiutu. Widać zatem, że piękna Jessica Numsuwankijkul nie zapomniała, jak się klei dobre melodie. Czemu to charakterne stworzenie nie umiało skompilować dziesięciu równych i wciągających utworów, pozostanie dla mnie chyba na zawsze tajemnicą. [Michał Kropiński]
WRZESIEŃ 2016
MUZYKA
MUZYKA
Naturalna uroda
Hypnopazūzu „Create Christ, Sailor Boy” House of Mythology
Księga tajemnicza. Prolog Hypnos to w mitologii greckiej bóg i uosobienie snu. Pazuzu to w wierzeniach asyryjskich i babilońskich demon świata podziemnego, król złych wiatrów, który jednak nie tylko sprowadza na ten padół wszelkie plagi, ale również chroni go przed zgubnym działaniem otchłani. Hipnangogia tymczasem to stan przejściowy pomiędzy jawą a snem, moment tuż przed zaśnięciem, kiedy nachodzą nas wyraziste wrażenia sensoryczne. Co więc znaczy Hypnopazūzu, nazwa, którą przyjęli David Tibet i Youth? To hymn pochwalny na cześć tego świata, czar zaklinający jego niedefiniowalność, halucynacyjna wizja będąca jego obrazem. David Michael Bunting – jak nazywał się Tibet, zanim został Tibetem – jest jednym z tych nielicznych prawdziwych magów współczesnej popkultury. Dziesiąta muza ma Alejandro Jodorowsky’ego, jedenasta – jaką nazywany jest czasem komiks – Alana Moore’a, a Polihymnię otacza grupka akolitów, pośród których właśnie David Tibet jest jednym z najbardziej chłonnych i zdolnych. Lata temu, jeszcze jako część Psychic TV, zaczął zgłębiać
tajniki mistycyzmu, teologii i okultyzmu, medytacji, magii i pisania runów, wiedzy na temat tego świata pochodzącej z wszelkich kultur i religii. Następne stopnie wtajemniczenia na drodze do zrozumienia i okiełznania otaczającej nas rzeczywistości pokonywał natomiast na kolejnych krążkach swojej macierzystej formacji Current 93. I to właśnie podczas nagrywania pierwszego albumu tego więcej niż zespołu, płyty „Nature Unveiled”, współpracował po raz pierwszy z Martinem Gloverem znanym lepiej jako Youth – basistą Killing Joke i producentem płyt takich artystów jak Take That, Tom Jones czy The Orb. Od tamtej pory minęło ponad 30 lat, przez które obaj muzycy konsekwentnie podążali obranymi przez siebie drogami, by w połowie 2016 r. znów trafić do wspólnego studia. Za pomocą natchnionych słów, eterycznych syntezatorów i hymnicznych fraz gitary znów straszą i chronią ten nasz ziemski padół. [Filip Kalinowski]
KSIĄŻKA
„Historie warte Poznania” Filip Czekała Wydawnictwo Poznańskie
Shintaro Sakamoto „Love If Possible” Zelone
Shintaro Sakamoto w swojej ojczystej Japonii jest prawdziwym bohaterem undergroundu. Przez ponad dwie dekady stał na czele Yura Yura Teikoku – zespołu, który w psychodelicznego rocka włożył mnóstwo serca i songwriterskiej elokwencji, ale nie był w stanie przełamać językowej bariery i przebić się poza granicami Kraju Kwitnącej Wiśni. Zmęczony powtarzalnością Japończyk zamknął jednak ten rozdział w 2010 r. i poświęcił się karierze solowej. „Love If Possible” to jego trzeci album wydany pod własnym nazwiskiem (jeszcze czekający na premierę na Zachodzie). Niemal 50-letni Sakamoto udowadnia nim, że jest jednym z najzdolniejszych twórców gęstych i mocno połamanych, ale niezwykle urokliwych piosenek. Mac DeMarco po przesłuchaniu tego materiału mógłby się śmiertelnie zakrztusić dymem ze swojego viceroya. Muzyka tego przeoczonego geniusza posiada charakterystyczny dla jego rodaków introwertyczny rys, ale nasączona jest akcentami z całego świata: hawajskim lap steelem i egzotyczną polirytmią. Sakamoto płynnie łączy tonące w psychodelicznej mgle ballady z nieśmiałym disco, a z tego stylistycznego huraganu wyłania się kandydat do tytułu najbardziej bezpretensjonalnej płyty w tym roku. [Cyryl Rozwadowski]
Opowieści z Pyrlandii Opowiadanie historii własnego miasta nie jest proste, na szczęście Filipowi Czekale udało się napisać o nim świetną ksiażkę. „Historie warte Poznania” – mówiąc najprościej – poznania są warte. W ostatnich latach popularne stało się wydawanie książek opisujących miasta z perspektywy budynków. Nagle zapyziały PRL-owski pawilonik stawał się sercem i miasta, a podupadła w bryle i fundamentach kamienica okazywała się kluczowym świadkiem historii. Czekała swoją narrację oparł o żywych bohaterów i chwała mu za to. W każdym z rozdziałów poznajemy fascynującego człowieka (choćby starego ślusarza robiącego rowerki dla dzieci i wózeczki dla sparaliżowanych psów), a wraz z nim kawałka historii stolicy Wielkopolski. Prawie stuletnia pani Łucja wspomina przedwojenną Powszechną Wystawę Krajową, która uczyniła z Poznania okno na świat, w powojennych czasach zastawione coca-colą, egzotycznymi owocami i jaguarami. Poznań to też Ludwik
M63
Misiek – wybitny szybownik – rekordzista świata w długości przelotu; to Przemysław Windorpski, który miał szczęście urodzić się półmilionowym obywatelem tego miasta; to „Blondyna” – właścicielka sklepu spożywczego na Łazarzu, w którym zainstalowała specjalne urządzenie do podświetlania jajek. Autor umiejętnie splata drobne, prywatne historie z wielkimi wydarzeniami, nie odchodząc nawet na krok od swoich rozmówców. O ile ciekawiej jest czytać o Ratajach nie jako o olbrzymim blokowisku (niech i nawet urbanistycznie wybitnym), ale miejscu gdzie we wciąż stojących domkach przetrwały stare bamberskie rodziny Hoppelów czy Rothów. Nie trzeba być poznaniakiem, by sięgnąć po tę książkę, tak jak nie trzeba być fanem piłki nożnej, by z zainteresowaniem śledzić losy poznańskiego Kolejorza w jednym z rozdziałów. Warto też do Poznania się wybrać. Ostatnią znaną osobą, która tego nie zrobiła (rozdział trzeci) był Hitler. [Wacław Marszałek]
MASZAP
MUZYKA
FILM Dinosaur Jr. „Give a Glimpse of What Yer Not” Mystic Production
Fuocoammare. Ogień na morzu („Fuocoammare”) reż. Gianfranco Rosi
Jest miłość
Widok cudzego cierpienia
Weterani gitarowej alternatywy nadal są w formie. Przez cztery lata, jakie minęły od premiery „I Bet on Sky”, nie stracili energii i na „Give a Glimpse...” udowodnili, że czas jest dla nich niezwykle łaskawy. Pierwszą połowę albumu definiuje w zasadzie pilotujący całość singiel „Tiny”. Jest naprawdę melodyjnie, zwięźle i przebojowo. Gdyby ktoś miał ochotę zorganizować domówkę pod hasłem rocka alternatywnego, to spokojnie mógłby zapętlić nowy album Dinosaur Jr. Kombinowanie zaczyna się w części drugiej. Ale oczywiście bez rewolucji, mówimy przecież o Dinosaur Jr. Na pierwsze dźwięki „I Walk for Miles” z zainteresowaniem zastrzygą uszami fani Nirvany. To czysty grunge, zagrany w sposób zbliżony do tego, co Kurt i spółka zaprezentowali na „In Utero”. Najchętniej wracam jednak do dwóch najspokojniejszych numerów – kawałków napisanych przez basistę Lou Barlowa. „Love Is...” i „Left/Right” to bardzo ładne piosenki, kojarzące się z tym, co Barlow robił w szeregach grupy Sebadoh. Dobra, niezwykle równa płyta. [Mateusz Adamski]
Nie ma dnia bez kolejnych doniesień o kryzysie migracyjnym, nie sposób też spojrzeć na Facebooka i nie zobaczyć niekończących się dyskusji między ksenofobicznie usposobionymi obrońcami „wartości chrześcijańskich” i „kultury europejskiej” a idealistami gotowymi uchylić uchodźcom wszystkie drzwi, choć najczęściej nie własnego domu. Największa katastrofa humanitarna XXI wieku wywróciła do góry nogami politykę Zachodu i budzi skrajne emocje, szczególnie wśród tych, którzy z napływającą ludnością mają najmniejszy kontakt, jak Polacy. Symbolem tego dramatu jest należąca do Włoch niewielka wyspa Lampedusa, według danych statystycznych zamieszkiwana przez nieco ponad 6000 osób. To właśnie tutaj od lat trafiają rzesze uciekinierów z Afryki szukających ocalenia i lepszego życia, którzy zwiększają tutejszą populację rocznie o około 150 tysięcy. Pochodzący z Erytrei reżyser, Gianfranco Rosi, autor nagradzanego filmu „Rzymska aureola”, postanowił przyjrzeć się temu problemowi chłodnym okiem dokumentalisty. Zestawia codzien-
ność mieszkańców Lampedusy z sytuacją emigrantów ryzykujących życie wyprawą do ziemi obiecanej przez Morze Śródziemne na przeludnionej kilkukrotnie łodzi. Głównym bohaterem filmu uczynił rezolutnego chłopca cierpiącego na wadę wzroku i tajemnicze napady stanów nerwowych, który spędza czas na strzelaniu z procy i martwieniu się o swój stan zdrowia. Staje się on tym samym metaforą stosunku zachodnich społeczeństw do przybyszy z południa, które próbują nie dostrzegać tragedii i żyć normalnie, a jednocześnie są pełne strachu i trapione wyrzutami sumienia. Zamiast „hordy najeźdźców” widzimy w filmie wycieńczonych i zdesperowanych ludzi owiniętych w termoizolacyjne folie, taśmowo sprawdzanych przez urzędników. Zamiast wojujących narodowców, mamy tu zwykłych mieszkańców wyspy, bardziej przejętych połowami ryb na morzu niż trafiającą tu obcą ludnością. Reżyser nie epatuje cierpieniem ani go nie estetyzuje, nikogo też nie potępia. Ukazuje banalne oblicze patowej sytuacji, upominając się tylko i aż o empatię. [Karol Owczarek] Obsada: Samuele Pucillo Francja, Włochy, 108 min Aurora Films, 2 września
Elektro z mlaśnięciem
MUZYKA V/A „Woza Mixtape. Gqom Special Stash Out of the Locations” Gqom Oh / Crudo Volta
No i dorobiliśmy się po latach gatunku, którego nazwy nie sposób wymówić. Były już co prawda zespoły czy artyści tacy jak !!! czy oOoOO, którzy stawiali swoich fanów przed wyzwaniem, jak powiedzieć kumplom, czego się słucha, ale południowoafrykański gqom to bodajże pierwszy nurt, który każe mi z bezsilności pokazywać znajomkom ekran odtwarzacza. Wywodząca się z Durbanu house’owa hybryda miano zaczerpnęła bowiem z zulu – języka tonalnego posługującego się różnego rodzaju mlaśnięciami. Jeśli więc spodoba wam się składak, o którym właśnie piszę, możecie zacząć trenować wymowę: „gq” – pojedynczy, dźwiękonaśladowczy odgłos konia stępującego po bruku – „ooo-m”. A szansa, że wam się spodoba, jest tym większa, że z zalewu egzotycznych tanecznych ciekawostek, w których w czasach internetu lubuje się światowa prasa muzyczna, wykrystalizowała się forma nie tylko intrygująca i świeża, ale jednocześnie już w pełni ukształtowana i wściekle porywająca. Poniższa kompilacja, dopiero co wydana we współpracy z włoskim radiem Crudo Volta, stanowi świetne podsumowanie już blisko dziesięciu lat M64
rozwoju surowego, minimalistycznego, perkusyjnego rytmu, który dyktuje kroki mieszkańcom południowoafrykańskich dzielnic nędzy – tamtejszym hipsterom, raverom, ćpunom i… taksówkarzom. Bez względu bowiem na to, czy właśnie żrą piguły na nielegalnych imprezach, czy wożą się wizualnie stuningowaną, klimatyzowaną złotówą, durbańscy młokosi – wszyscy jak jeden mąż – słuchają Mafia Boyz, Formation Boyz i Cruel – a jakże – Boyz. Podobnie jak Bmore club z Baltimore czy footwork z Chicago, gqom łączy hiphopową zgrzebność i czupurność z house’ową ikrą i chwytliwością. Tak jak wymienione wyżej gatunki produkowany jest zwykle przez tancerzy, a dodatkowo jeszcze pobrzmiewa nieznośnym upałem, wybuchową mieszanką etniczną i mobilizującą do działania trudną sytuacją socjalną. Bas lepi się do ciała, gęsto cięte sample z dzwonków, darabuk i plemiennych zaśpiewów odbijają się echem od ścian, a bębny prowadzą wprost na wojenną ścieżkę. I nie ruszyć do tego nóżką zupełnie nie sposób. Podobnie jak nie sposób powiedzieć ziomkowi, do czego się właśnie pląsa. [Filip Kalinowski]
WRZESIEŃ 2016
„Bracia Burgess” Elizabeth Strout Wielka Litera
Rodzina jako źródło cierpień Jak pisał Tołstoj w zdaniu rozpoczynającym „Annę Kareninę”, wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Członkowie rodu Burgessów, ukazani w kolejnej wydanej u nas powieści nagrodzonej Pulitzerem Elizabeth Strout, tworzą wyjątkowo trudny, a co za tym idzie niezwykle interesujący rodzinny splot. Główni bohaterowie to rodzeństwo – Bob, Jim i Susan – wychowane w Shirley Falls, położonym w Maine, najbardziej na północ wysuniętym stanie USA, naznaczającym swoich mieszkańców piętnem prowincjalizmu. To jednak niejedyny bagaż, z jakim cała trójka musi się zmagać przez całe życie. Jeszcze jako kilkulatkowie uczestniczyli w wypadku, który spowodował śmierć ich ojca – jedno z nich było przypadkowym sprawcą. Poznajemy ich jako dojrzałych ludzi wiodących pozornie stabilne życie. Jim i Bob wcześnie opuścili rodzinne strony, by robić karierę prawniczą w Nowym Jorku. Są jak ogień i woda. Pierwszy to zdolny i pewny siebie człowiek sukcesu, który jako pracownik kor-
MUZYKA Horseback „Dead Ringers” Relapse Records
Diabelskie sztuczki
poracji po trupach idzie do celu. Drugi zaś, wiecznie w cieniu starszego brata i znacznie bardziej ideowy od niego, próbuje sobie poradzić z odejściem żony i wciąż wracającymi bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Drogi rodzeństwa łączą się, gdy Susan, która jako jedyna pozostała w Shirley Falls, wzywa braci, by pomogli jej w sprawie oskarżonego o przestępstwo na tle religijnym niezaradnego i chorowitego syna. Przybycie Jima i Bob tylko pogarsza sytuację. Zaczynają wypływać tuszowane dotąd wzajemne animozje, do głosu dochodzą diametralne różnice charakterów i doświadczeń. Powieść, choć pisana oszczędnym i przystępnym językiem, traktuje o jak najbardziej poważnych i skomplikowanych sprawach. Utrata bliskich, odzieranie ze złudzeń, nieprzepracowane traumy i rodzinne piekiełko, a w tle kryzys finansowy, 67x134_Aktivist_RODZINA_2.indd napięcia między metropolią a prowincją i ważny w tej książce problem asymilacji przybyszy z biednego afrykańskiego kraju. Mimo takiego stężenia dramatów autorka w umiejętny sposób je dawkuje i nadaje tej prozie pogodny, a wręcz optymistyczny wydźwięk. Każdy bohater jest tu kłębowiskiem wad, ale budzi naszą sympatię. Strout pokrzepia serca, ale nie ukrywa tkwiących w nich zadr. [Karol Owczarek]
OSTATNIA
RODZINA
Pamiętacie fantastyczną wyprawę Zbigniewa Cybulskiego w filmie „Rękopis znaleziony w Saragossie”? Słuchając debiutanckiej płyty projektu Horseback, nie mogłem się pozbyć wrażenia, że to właśnie Jenks Miller mógłby stworzyć nową ścieżkę dźwiękową do tego wybitnego dzieła. Projekt znanego z Mount Moriah Jenksa to jednak nie kojarzony zwykle z jego osobą black metal, tylko granie tak przystępne, jakby jakiś diabeł przyłożył do niego swoje kopyto. Muzyk wraz z dwoma kumplami ożywił całą hordę piekielnych maszkar, które zatańczyły w rytmie mrocznych sampli, klawiszowych wariacji i gitarowych jęków. Ta płyta powinna być nieprzystępna i dzika jak koń o dziesięciu nogach. Tymczasem to jedna z przyjemniejszych wycieczek, na jakie możecie wybrać się tej jesieni. Jeśli jesteście fanami gier planszowych, seansów spirytystycznych czy czytania po nocy Malcolma Lowry’ego, to po prostu musicie dodać ten zestaw do swojej playlisty. Jeśli jednak nie przepadacie za demonami, zachowajcie bezpieczną odległość, bo te zamieszkujące między tymi ośmioma piosenkami potrafią zatruć umysł niczym mauretańskie księżniczki rezydujące w gospodzie Venta Quemada z książki Potockiego. [Michał Kropiński] M65
1
8/24/16 9:54 PM
MASZAP
GRA
„No Man’s Sky” Hello Games
FILM
Samotność we wszechświecie
Julieta reż. Pedro Almodóvar
Papierki po cukierkach Pedro Almodóvar to znawca kobiecych dusz, który jak nikt inny we współczesnym kinie potrafi zrozumieć ich emocje i myśli. Ten frazes – sugerujący, że istnieje manufaktura, gdzie składa się tę uniwersalną kobiecą duszę (zapewne męskimi rączkami) – jest odmieniany przez wszystkie przypadki przy okazji premiery każdego nowego filmu Hiszpana. Nie inaczej będzie w przypadku „Juliety” – tym razem kobiety powinny się jednak obrazić na autorów tych słów, z kina zaś wyjdą ze wzruszeniem ramion. Tytułowa bohaterka pewnego dnia wpada na przyjaciółkę córki, co w okamgnieniu burzy jej spokój. Julieta krąży po mieście z opuchniętymi oczami, cierpi prześladowana widmami przeszłości, ale nigdy nie zapomina o modnym płaszczyku. Porzuca dotychczasowe życie i zamknięta w czterech ścianach długie listy pisze. Adresatką jest córka, która zerwała kontakty z matką, bo ta ciągle cierpiała prześladowana widmami przeszłości. Krąg tragicznych okoliczności zaciska węzeł na szyi Juliety. Każdy obraz Almodóvara łatwo sprowadzić do
takiego absurdalnego streszczenia, ale dotychczas zawsze potrafił on obudować szkielet rodem z telenowelowych klisz filmowymi mięśniami. Emancypował inność, kamerę zwracał ku tym, którzy u innych twórców byli co najwyżej humorystycznym ozdobnikiem, niepokoił moralną niejednoznacznością, wywracając oczekiwania widzów na nice. Tym razem reżyser zaskakuje jedynie ciężką ręką – melodramatyczna narracja z offu nuży, a liczba tragedii co prawda imponuje, ale w żaden sposób nie angażuje. „Julieta” to mamiące kolorami pozłotko, w którym atrakcyjni aktorzy miotają się w atrakcyjnych wnętrzach. Po seansie pozostaje wrażenie, że jedynym przykuwającym uwagę bohaterem z krwi i kości w „Juliecie” jest wygenerowany komputerowo jeleń. [Mariusz Mikliński] obsada: Emma Suárez, Adriana Ugarte, Darío Grandinetti, Rossy de Palma Hiszpania 2016, 96 min Gutek Film, 2 września
160714-POLPHARMA-Starazolin Hydrobalance-Oko-PRASA-230X75-Activist-v014cv.ai
1
29/07/16
M66
15:19
„No Man’s Sky” miało zmienić świat gier komputerowych. Gra oparta na eksploracji wszechświata, który składa się 18 kwintylionów planet, miała dać nam nieograniczone możliwości. I dała nieograniczone możliwości powtarzania tych samych czynności w pierdyliardzie miejscówek. Historia w grze wygląda następująco – budzicie się na dziwnej planecie po tym, jak wasz statek kosmiczny się na niej rozbił. Musicie odnaleźć surowce, które pozwolą wam na naprawę silników. Na tym kończy się jakakolwiek historia w „NMS” – od tego momentu jesteście zdani sami na siebie, a waszym celem jest eksploracja wszechświata. Pierwsze godziny z grą zachwycają. Odnajdując dziwacznie wyglądające stwory, ulepszając i konstruując przedmioty czujecie się jak prawdziwi odkrywcy. Niestety powtarzalność tej gry wali po twarzy już po trzech godzinach. Każda kolejna planeta wygląda mniej więcej tak samo. Nie ma tutaj multiplayera, nie ma walki, nie ma niczego, co mogłoby utrzymać człowieka na dłużej przy grze, która kosztuje 250 zł. „NMS” jest jedną z tych gier, które warto kupić, jeśli znajdziecie ją gdzieś z 80% przeceną i pomyślicie: „e, w sumie spróbuję”. W każdym innym wypadku trzymajcie się od niej z dala. Za dużo wspaniałych premier przed nami, aby marnować pieniądze na grę, którą zabił jej własny potencjał. [Kacper Peresada]
WRZESIEŃ 2016
Ambasador Przeglądu Warszawskiego, Michał Będźmirowski, znany jako Modny Tata, opowiada o sobie. Ulubiona książka: Wszystkie książki Harlana Cobena Ulubiona płyta: Obecnie „Annoyance and Disappointment” Dawida Podsiadły Ulubiony zapach/kosmetyk: Thierry Mugler, A Men Ulubione miejsce w Warszawie: Flaming & Co Modowy must have: Sztyblety
Anastazja Kawiorska
Fot. Szymon Brzóska
Fot. Szymon Brzóska
Życiowe motto: Nie szukaj inspiracji, bądź inspiracją
Ewa Gabryszewska
Urszula Steppa
Fot. Szymon Brzóska
Katarzyna Domańska
Fot. Szymon Brzóska
Fot. Szymon Brzóska
NIE BÓJ SIĘ FOTOGRAFA! WEŹ UDZIAŁ W PRZEGLĄDZIE WARSZAWSKIM
Vladyslav Kulyk
WIĘCEJ INFORMACJI NA WWW.PRZEGLĄDWARSZAWSKI.PL
AKTIVIST
RELACJA OFF
NIENARUSZONY Tekst: Cyryl Rozwadowski, foto: Ola Pakieła
O odwołanych koncertach kluczowych artystów tuż przed startem festiwalu lub już w jego trakcie mieliście pewnie szansę przeczytać gdzie indziej. Dziury w repertuarze (często zresztą sprawnie łatane) nie naruszyły jednak podstawy katowickiej imprezy – okazji do ciągłych muzycznych odkryć i konfrontacji z uwielbianymi artystami pozostającymi poza mainstreamowym radarem nie brakowało. Pierwsze i najmocniejsze w czasie trzech dni imprezy uderzenie zgotowała Jenny Hval. Norweżka swój esej na temat bycia kobietą we współczesnym społeczeństwie ubrała w 45 minut muzyki zjawiskowej, ale równocześnie chętnie odsłaniającej mroczną podszewkę. Ważne deklaracje usłyszeliśmy ku swojemu zaskoczeniu podczas występu Napalm Death. Grindcore’owy kwartet, którego członkowie wyglądają na kandydatów do bypassów, oprócz ogłuszającego łomotu przygotował także wprowadzenie w historyczne okoliczności powstawania swoich półtoraminutowych, intensywnych protest-songów. – Aż tak bardzo mi na was nie zależy – powiedział w połowie występu przewodzący legendzie Barney. – Zależy mi na tych z was, którzy weszli tutaj, pomyśleli: „co to, kurwa, za hałas?”, i mimo wszystko zostali. Te słowa najlepiej streszczają magię OFF-a, która kryje się w otwartości publiczności.
porwały tłumy pod sceną T-Mobile Electronic Beats. A ci, którzy po koncercie wysławiali nieoczekiwanego headlinera, okazję do powtórki mieli po północy. Trio wróciło na wielce wyczekiwany bis, by zastąpić Wileya, który postanowił nie wsiadać w samolot i zrobić sobie wolne.
To właśnie ona zdecydowała o sukcesie największych zwycięzców tegorocznej edycji. Przed występem Islam Chipsy mało kto byłby w stanie postawić nawet podarte festiwalowe bony na niepozornego Egipcjanina. Z pomocą dwóch perkusistów i dzięki obłędnej choreografii jeden niewielki keyboardzista zapewnił jednak niespodziewaną, ekstatyczną imprezę jeszcze przed wybiciem 19.00. Przyspieszone do 140 BPM-ów arabskie syntetyczne dźwięki
Warci wyróżnienia są także tytani noise rocka z Lightning Bolt. Pierwszy od wielu lat polski występ tego perkusyjno-basowego duetu był oczekiwanym sukcesem. Kocioł, jaki rozegrał się pod sceną, był większy nawet od tego na koncercie Napalm Death, a ci, którzy zapomnieli zatyczek do uszu, boleśnie tego żałowali. Popisowo spisali się także Andrew Weatherall i Roman Flugel – zagrali B2B na imprezie, która raczej nie jest przyzwyczajona do występów
Drugim czarnym koniem okazał się Ata Kak. Mieszkający od dawna w Kanadzie, pochodzący z Ghany raper i wokalista zaskarbił sobie miłość słuchaczy dzięki zeszłorocznej reedycji jego jedynego jak dotąd albumu. Wydane w 1994 r. „Obaa Sima” to eksplozja nagranego w lo-fi house’u i outsiderskiego rapu. Będący już dobrze po pięćdziesiątce artysta oczarował zgromadzonych niespożytą energią i nieschodzącym z twarzy uśmiechem. Jeśli gdzieś można szukać historii podobnej do triumfu Sugarmana, to wydarzyła się ona na Scenie Eksperymentalnej.
didżejskich. Weteran psychodelii przez prawie półtorej godziny mocował się z legendą techno zza Odry, a ich starcie było przykładem prawdziwej synergii. Jeśli gdzieś można szukać dziury w line-upie OFF-a, to zdecydowanie ujawniła się ona w jego gitarowej odnodze. Legendy w postaci Mudhoney i Lush pokazały jedynie, że metryka ich repertuaru słusznie budzi wątpliwości. Z kolei nowe nadzieje w postaci FIDLAR i Beach Slang zaprezentowały mnóstwo energii, która nie przekładała się w żaden sposób na jakość ich muzyki. Czy można na tej podstawie wyciągać ogólne wnioski na temat kondycji rock’n’rolla? Może i tak, ale lepiej tę grupową niedyspozycję zrzucić na karb przypadku i czekać na następną edycję OFF Festivalu. Poprzeczka ustawiona jest bardzo wysoko.
KONKURS BURN RESIDENCY SZUKA NIEODKRYTYCH JESZCZE TALENTÓW POŚRÓD DIDŻEJÓW Z CAŁEGO GLOBU
POZNAJCIE TRZECH FINALISTÓW
Na tropie najlepszych BURN Residency oferuje rezydenturę na okres lata we współpracy ze słynnymi klubami na Ibizie takimi jak Sankey, Ushuaia, Cafe Mambo czy Privilege, a dodatkowo nagrodę główną w wysokości 100 000 euro na dalszy rozwój kariery. Artyści, których sety trafią na finalną listę, wezmą udział w bootcampie dla doświadczonych didżejów. Te legendarne warsztaty prowadzone przez międzynarodowe sławy odbywają się w promieniach lipcowego słońca na Balearach. BURN Residency ogłosił już trzech finalistów wyłonionych podczas 21-dniowego szkolenia pod okiem specjalistów. Finalistami są: Mira Joo z Węgier, Ayman Awad z Austrii oraz Lorenzo Gianeri z Włoch, który występuje pod pseudonimem Lollino. Cała trójka została wybrana przez jury w składzie: przewodniczący Philipp Straub, Carl Cox, znany hiszpański producent UNER, John Digweed, szef wytwórni płytowej Bedrock Records, bracia Mambo oraz właściciel Sankeys Dawid Vincent. Podczas dziesięciu tygodni finaliści Mira, Ayman oraz Lorenzo będą rezydentami w trzech najbardziej prestiżowych nocnych klubach na Ibizie. „Chcielibyśmy, aby uczestnicy, którzy przylecieli na wyspę, dalej mogli rozwijać swoje umiejętności”, wyjaśnia główny mentor programu Philipp Straub, „Ci młodzi didżeje będą mieli okazję grać w takich klubach jak Sankeys, Cafe Mambo czy Privilage. Każdy z nich będzie oceniany pod względem umiejętności dostosowania się do otoczenia, wyobraźni, pewności siebie i błyskotliwości za konsolą. Czasem będziemy dołączać do nich w trakcie występu. A w studiu UNERa finaliści będą mogli rozwinąć swoje umiejętności producenckie”. Po dziesięciu tygodniach rezydentury zostanie wyłoniony zwycięzca, który zdobędzie nagrodę w wysokości 100 000 euro na rozwój kariery. Jednak tak naprawdę wygrani są wszyscy finaliści BURN Residency!
AKTIVIST
TYLNE WYJŚCIE REDAKTOR NACZELNA Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com
Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami. 1
ZASTĘPCA RED. NACZ. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com REDAKTORKA MIEJSKA (WYDARZENIA) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com REDAKTORZY Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski
1 Polska Bauma
Trudno znaleźć w przestrzeni miejskiej inny element z urbanistycznej palety, który równie widocznie i dosłownie wrył się w jej krajobraz. Charakterystyczna jak puzzle, tworzy niekończące się układanki zawsze pasujących do siebie elementów, wylewających się na podłoże ulicznego płótna. To teraz szczypta historii: Bauma jest spółką założoną przez trzech warszawiaków w roku 1989. Inwestorzy szybko stali się potentatami betonowych prefabrykatów. O mały włos, a kostka bauma położyłaby się również i w polskich mieszkaniach, ale jej agresywną taktykę powstrzymał kapitalistyczny wolny rynek i bogactwo form betonowych zza Odry. Ale co się stało, to się nie odstanie i kostka jak była, tak wciąż jest wszędzie, stanowiąc podłoże, po którym stąpają Polacy. Jak widać na załączonym obrazku, kostka bauma przedarła się również do świata sztuki, stała się inspiracją do stworzenia kompozycji szablonowej, tak jak w ulicznej rzeczywistości budowanej kostka po kostce. Można by tak układać i układać, odbudowując polbrukową potęgę… [vlep[v]net]
2 Zwyczajne niezwyczajne
Foto: Brian Ebbitt (2)
2
3
Kompletnie nie czaję zajawki na podglądanie w sieci życia znanych ludzi. Potrzeba stalkingu całkiem przypadkiem przybrała jednak w moim życiu zupełnie inny wymiar. Zaczęło się od polubienia przypadkowego zdjęcia czy dodania tagu. Kilka godzin później orientuję się, że obserwuje mnie Brian z USA. Odklikuję i szybko okazuje się, że Brian to spoko typ, który z pewnością skoczyłby ze mną na testowanie piw. Brian pracuje w firmie logistycznej i objeżdża kalifornijską pustynię, odwiedzając miejsca takie jak Joshua Tree czy bazy Marines. Jego sierpniowa seria zdjęć po prostu zapiera dech w piersiach, ale z wymiany komentarzy wiem, że moje wycieczki po Warszawie i Europie też robią wrażenie na człowieku, który nigdy nie był na Starym Kontynencie. Imponować potrafi też swaggerka Ahmada. Pochodzący z Kuwejtu młodzian kocha lans i Polskę, w której studiuje. Rozbijając się między Trójmiastem a rodzinnym krajem, smakuje oscypki, by jakiś czas później sączyć drinki z palemką albo palić sziszę w towarzystwie ubranych w galabije kumpli. Kompletnie nie rozumiem, o co w tym chodzi, ale fajnie wiedzieć, że nie tylko w Polsce starsi członkowie rodziny mają sumiaste wąsy. To właśnie chyba ta namacalna normalność i świadomość tego, że wszystko zależy od perspektywy, z jakiej spojrzymy, sprawiły, że nawet moje instagramowe polowanie na wspomnienia przybrało całkiem inny wymiar. [Michał Kropiński]
DIGITAL MANAGER Piotrek Żmudziński pzmudzinski@valkea.com PR MANAGER, PATRONATY Daniel Jankowski djankowski@valkea.com DYREKTOR ARTYSTYCZNY Krzysztof Pietrasik kpietrasik@valkea.com MŁODSZA GRAFICZKA Aleksandra Szydło aszydlo@valkea.com PROJEKT GRAFICZNY MAGAZYNU Magdalena Piwowar KOREKTA Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje WSPÓŁPRACOWNICY Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Aleksander Hudzik Urszula Jabłońska Michał Kropiński Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Karol Owczarek WYDAWCA Beata Krawczak REKLAMA Milena Mazza, tel. 506 105 661 mmazza@valkea.com Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Brajan Pękała, tel. 721 211 130 bpekala@valkea.com
DYSTRYBUCJA Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com
DRUK Elanders Polska Sp. z o.o.
3 Nieś swoje miasto w świat
Miasto jest piękne, choć często jest to piękno nieoczywiste. Najpiękniejsze jest właściwie wtedy, kiedy wcale pięknym być nie próbuje. Takie, dajmy na to, wzory na studzienkach ściekowych. Co miasto, to inne. Ba!, co dzielnica, to inne wzornictwo. Na pomysł przenoszenia miejskich ulic na koszulki wpadł berliński kolektyw artystyczny Raubdruckerin. „Pirate printers”, jak się o nich mówi, tuszują miejskie brudy i robią z nich wzory na koszulkach, bluzach, plecakach, torbach i plakatach. Zaczynali w Berlinie z czterema podstawowymi wzorami: „Kreuzberg”, „Mitte”, „Neukölln” i „Friedrichshain”. Teraz w ofercie mają też ulice Paryża, Amsterdamu i Lizbony. Koszulki możecie kupić na ich stronie (www.raubdruckerin.de), ale nie do tego chcemy was tu zachęcić. Patrzcie pod nogi! Gdziekolwiek jesteście, w Warszawie, Radomiu czy Stoczku Łukowskim, w Nowym Jorku, Tel Awiwie czy Bratysławie – ulica prawdę wam powie. A na pewno pokaże coś ciekawego. [Olga Wiechnik] A70
VALKEA MEDIA S.A. ul. Elbląska 15/17 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00, faks: 022 257 75 99
REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.
październik
wrzesień
nowy sezon 16
pt
19.30 Dziewczyny do wzięcia
scena mała
17
so
19.30 Dziewczyny do wzięcia
scena mała
18
nd
18.00 Dziewczyny do wzięcia
scena mała
24
so
19.00
premiera Wściekłość
scena duża
25
nd
17.00 Wściekłość
scena duża
27
wt
19.00 Wściekłość
scena duża
28
19.00 Wściekłość
scena duża
śr
19.30 Minimum
scena mała
29
cz
19.30 Minimum
scena mała
1–12 października XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów dla Dzieci i Młodzieży Korczak 15
so
16.30 Calineczka dla dorosłych
scena mała
16
nd
18.00 Calineczka dla dorosłych
scena mała
20
cz
18.00 Księgi Jakubowe
scena duża
21
pt
18.00 Księgi Jakubowe
scena duża
22
so
18.00 Księgi Jakubowe
scena duża
23
nd
17.00 Księgi Jakubowe
scena duża studencki wtorek / środa zniżka dla studentów
www.mozg.pl
stolpowszechny.com
www.powszechny.com Patroni medialni
stół powszechny Partnerzy
mózg powszechny
dzień seniora zniżka dla seniorów