AKTIVIST.PL
NUMER 195, KWIECIEŃ 2016
MIASTO MODA DIZAJN MUZYKA LUDZIE WYDARZENIA
ISSN 1640-8152
HEY • BARSZCZ • PORAŻKA
01_cover2.indd 1
29.03.2016 22:06
KM-STREET_Aktivist_230x297_DRUK_V1_15-02-2016.pdf
02_Lechpol_A194.indd 7
1
2016-02-15
14:04:34
15.02.2016 16:22
KWIECIEŃ 2016
EDYTORIAL KWIECIEŃ
W NUMERZE WYWIAD:
PODGLĄDAMY ZESPÓŁ HEY PODCZAS PRÓB PRZED TRASĄ KONCERTOWĄ
4
Tekst: Filip Kalinowski
SZTUKA:
Z WIZYTĄ W PRACOWNI KUBY BĄKOWSKIEGO Tekst: Alek Hudzik
12 TOP 5:
NAJCIEKAWSZE SERIALE DOKUMENTALNE Tekst: Cyryl Rozwadowski
18 KALENDARIUM:
21 AKTIVIST.PL
NUMER 194, LUTY/MARZEC 2016
Na okładce tym razem pojawiła się Julia Marcell. Recenzję płyty „Proxy” przeczytacie w numerze.
MUZYCZNE ODKRYCIA SPRING BREAK I 20 NAJCIEKAWSZYCH IMPREZ KWIETNIA
Od jakiegoś czasu próbujemy swoich sił na Snapczacie. Sprawdźcie, jak nam idzie.
MIASTO MODA DIZAJN MUZYKA LUDZIE WYDARZENIA
KASTROWANIE RZECZYWISTOŚCI Nie wiem jak wy, ale ja wyjątkowo nie lubię, kiedy nawet najinteligentniejszy program podejmuje decyzje za mnie. Wie lepiej, o co mi chodzi. Co lubię. Co bym chciała zobaczyć. Taki jest pomocny. Usłużnie zamieni tytuł filmu Woody'ego Allena z „Melinda i Melinda” na „Melina i melina”. Podsunie najciekawsze wydarzenia spośród postowanych przez znajomych. Wszyscy polubili tańczącego kotka, polub i ty. Nie zobaczysz nic więcej. Sorry. Wybrałem dla ciebie NAJCIEKAWSZE. Nie dyskutuj. Uparcie klikam i odhaczam, ale tego, że nie chcę oglądać najciekawszych, program się nie chce nauczyć. W końcu wie lepiej. Algorytm staje się wyrocznią. Bóstwem, które powie, jak zbudowany ma być twój świat. I wszystko to z myślą o naszym dobru. Za moment będą nas otaczać wyłącznie ludzie, którzy myślą tak samo, i treści, które polubiły masy. Rzeczywistość skrojona na miarę. Jeszcze kilka lat temu wydawało się to całkiem obiecującą perspektywą. Dzisiaj ta wizja budzi trwogę. Przeraża mnie świat, w którym wszystkie treści będzie dla mnie segregował automat, który wyda wyrok – to cię nie zainteresuje. Nie zobaczysz niczego, co wykracza poza twoje, wynikające z klików, zainteresowania. Dla dziennikarza szukającego wciąż nowych tematów to dramat. Kastrowanie rzeczywistości z tego, co małe, inne, nietypowe, czekające dopiero na odkrycie. Ale nawet jeśli to będzie coraz trudniejsze, nie ustaniemy w wysiłkach, by pokazać wam świat, który was zaskoczy. Inicjatywy, które nie mają milionów lajków, ludzi, którzy nie liczą followersów w setkach tysięcy. Ale mają coś do powiedzenia. Być może coś, co warto usłyszeć, nawet jeśli nie polubili tego wszyscy wasi znajomi. Wszystkie treści w tym numerze wybrali dla was żywi ludzie. Nie algorytm.
HORROR • ZINY • PTAKI
ISSN 1640-8152
Sylwia Kawalerowicz redaktorka naczelna
A3
03_edytorial_A195.indd 3
04.04.2016 16:33
AKTIVIST
MAGAZYN WYWIAD
Tekst: Filip Kalinowski, foto: Mateusz Nasternak
MAGNOLIA-KAMIKADZE PUNK • PIOSENKI • POLITYKA Za stołem (od lewej) Marcin Macuk, Robert Ligiewicz, Katarzyna Nosowska, Filip Kalinowski.
Na przełomie marca i kwietnia Hey rusza w trasę, która poprzedza wydanie krążka, a nie – jak zazwyczaj to się robi – następuje po nim. Czego możemy się spodziewać po „Błysku”, którego premiera ustalona jest na 22 kwietnia, postanowiłem dowiedzieć się u źródła, w znajdującej się na warszawskiej Pradze sali prób zespołu. Nigdy nie byłem fanem Hey. Prawdę powiedziawszy, w czasach ich największej popularności szczerze ich nie znosiłem. Teraz jednak, ku własnemu zdziwieniu, trzeci raz z rzędu z niekłamaną przyjemnością odpalam najnowszą płytę zespołu. W międzyczasie mój brat pyta, czy wpadnę do niego posiedzieć, zapalić, pogadać. Brat jest młodszy, pracuje w trybie
nienormowanym, a w gustach muzycznych jest dosyć radykalny i ortodoksyjny jednocześnie. Pewnie można by go nazwać punkiem, gdyby znaczenie tego terminu nie rozrzedziło się w nieustannym przepływie popkulturowego szamba. Kiedy mówię mu, że nie dam rady, bo jadę na Pragę, żeby posłuchać podczas próby tego zespołu, którymi mi w tle
akurat przygrywa, braciak kwituje z dezaprobatą: „Ojej, ale z Hey?” A ja się zastanawiam, czemu sam już tak nie reaguję. I co sprawia, że bezwiednie odtwarzam ponownie numer, na którym nie skupiłem się, rozmawiając na czacie. Mój ulubiony na razie z całego albumu „Szum”. „Męczy mnie szum, zmęczył wszechwiedzący tłum, chcę jechać…”
A4
04-07_hey_A195.indd 4
04.04.2016 16:34
KWIECIEŃ 2016
*** Jadę taksówką na Pragę. Gadka z kierowcą się klei, bo gość po dziennikarstwie i latach pracy w agencji PR-owej opuścił Babilon, żeby za trzy razy mniej pieniędzy żyć normalnie i rozmawiać sobie z drugim człowiekiem. Jak człowiek. Jeździ wysłużonym „przewozem osób”, więcej rzeczy go cieszy, pozytywów widzi w świecie co niemiara i nawet kiedy poprzedniego dnia oglądał program Kuby Wojewódzkiego, to goszcząca u niego Katarzyna Nosowska wydała mu się dużo weselsza niż kiedyś. – Zawsze miałem wrażenie, że to jakaś mroczna, zdystansowana i w gruncie rzeczy smutna postać, a tu wczoraj właściwie każdą swoją wypowiedź kwitowała żartem. O nowej płycie Heya mówiła, że to pierwsza, z której jest w 100% zadowolona, i nawet kiedy wspominała o tym, że nie czuje się zbyt komfortowo ze swoim ciałem, to mówiła o tym z dystansem i sporą dozą ironii – opowiada kierowca, dodając, że wokalistka powiedziała nawet, że chciałaby mieć swoją głowę i ciało Wodzianki. Co może nie jest zbyt miłe dla Wodzianki, ale ją samą za tę wypowiedź bardzo polubił. A ja myślę sobie, że coś pewnie jest na rzeczy, skoro Nosowska śpiewa na nowym krążku, że „to pierwszy taki rok, gdy samotność znużyła mnie, pierwszy taki rok, gdy przez fosę rzuciłam most”. *** Słońce świeci, jakby już była wiosna. Błękit nieba współgra z zielenią traw i krzewów, które – jak
magnolia-kamikadze z piosenki „2015” – wypuszczają pąki niepomne niedawnych mrozów. Przemierzając tereny Soho Factory w poszukiwaniu kawiarni, na tyłach której salkę prób ma Hey, mijam zastępy pracowników tutejszych agencji reklamowych i biur architektonicznych. Docieram na miejsce, zamawiam kawę i choć czuję pod stopami niemożliwą do zupełnego wytłumienia potężną siłę basu, pytam obsługę, czy to tu znajduje się miejsce, którego szukam. Okazuje się, że tak, ruszam więc w stronę dźwięku. Idąc długim postindustrialnym korytarzem, coraz wyraźniej słyszę partie gitary, tętent werbli i frazy syntezatora. Bez pomyłki wybieram drzwi, za którymi wita mnie wesoła, serdeczna ekipa. Część zespołu od razu wykorzystuje przerwę, by wyjść na papierosa. Reszta rzuciła bądź właśnie rzuca, ale cała piątka chętnie angażuje się w rozmowę o rezonansie magnetycznym, dzięki któremu można ponoć rzucić ten nałóg, jakże przecież bliski muzykom. Na tyłach praskiej kawiarenki Hey próbuje od dwóch lat. Marcin Macuk, klawiszowiec i kompozytor części materiału na nową płytę, mówi, że niełatwo znaleźć w pobliżu centrum przestrzeń, która byłaby stosunkowo duża i niedroga, nawet jeśli nie musi być sterylnie czysta i nad wyraz reprezentacyjna. – Zostają nam doki – stwierdza pół żartem, pół serio, wertując bazy dźwięków do kolejnego numeru. Kiedy po kilku minutach wszyscy zajmują swoje miejsca w kilkunastometrowej, jasno oświetlonej salce, pada komenda „ten co wczoraj” i rozbrzmiewa charakterystyczna fraza klawiszy,
Klawiszowiec i współkompozytor piosenek z „Błysku”, Marcin Macuk za swoim stanowiskiem pracy. Wolną przestrzeń na ścianie zarezerwował już dla kadru z „Kaliguli” Tinta Brassa.
która rozpoczyna znany już szerszej publiczności pierwszy singiel „Prędko, prędzej”. *** Równy, perkusyjny rytm niesie się po sali, podbijana syntezatorem siła basu wprawia wszystko w drżenie, a ja nie słysząc głosu Nosowskiej, jeszcze intensywniej niż rano zaczynam zastanawiać się nad społeczną wymową tej energicznej, chwytliwej piosenki. Przekazem, którego wcześniej próżno było szukać w tekstach Katarzyny. Kiedy bowiem przed południem moi znajomi wrzucali na Facebooka wspomniany singiel, wielu z nich interpretowało słowa piosenki zgodnie ze swoimi preferencjami politycznymi. Lewa flanka wynotowała sobie fragment „tęcza w czerń”, podczas gdy ci, którym bliżej na prawo, wyciągali frazę: „do loftów gdzie wino, śpiew (…) do magistrów sztuczek i sztuk”. „Derby kraju, derby co dzień”, śpiewała mi tymczasem wokalistka, celnie komentując konflikt targający naszym krajem i… Facebookiem. – Nigdy nie byłam, nie jestem i nigdy raczej nie będę publicystką. Słowa, których używam są mi potrzebne jako narzędzia, po to żeby powiedzieć coś znacznie ważniejszego. Chcę posłużyć się tym tematem, który wszystkich teraz tak bardzo interesuje, po to, żeby im powiedzieć, że… kurde, to życie jest zbyt krótkie, żeby się tak napinać. Jadę do tych wszystkich ludzi, których wymieniam – i tych bogatych, i tych, którzy cierpią niedostatek, i do dzieciaków, którym się wydaje, że wszystko
A5
04-07_hey_A195.indd 5
04.04.2016 16:34
AKTIVIST
Gitarzysta Marcin Żabiełowicz w skupieniu ćwiczy. Znajdujące się naprzeciwko niego miejsce drugiego gitarzysty zespołu i kompozytora większości utworów z nowej płyty Hey'a, Pawła Krawczyka, czeka puste na koniec przerwy.
mogą, i tych zupełnych maleństw, które nie wiadomo co czeka, biorąc pod uwagę decyzje, jakie zapadają na stanowiskach piastowanych przez ludzi dorosłych; jadę do nich wszystkich, żeby im powiedzieć, że poza tym, w co dzisiaj tak wiele osób mocno się angażuje, jest coś jeszcze, jakaś magia jest tu pomiędzy tym wszystkim – z entuzjazmem mówi wokalistka, kiedy po skończonej próbie siedzimy w kawiarni za wielkim drewnianym stołem. Nasza rozmowa zbacza na tematy, w których fizyka kwantowa splata się z metafizyką. – Ja naprawdę uważam, że nie mogę się wieloma kwestiami zajmować, bo mam wrażenie, że mi życie ucieka, że moje komórki co siedem lat się wymieniają i nie mogę marnować znajomości z tym konkretnym zestawem komórek na rzeczy, które są zupełnie nieistotne z perspektywy istnienia świata – tłumaczy Nosowska i dodaje: – Nam jest tak trudno uwierzyć w to, że jesteśmy tylko pstryknięciem. – Nosowska dźwięcznie pstryka palcami. – Człowiek bardzo chętnie się chowa, ucieka w te „wielkie” sprawy. I tak naprawdę, to to jest bardzo niebezpieczne, bo ci ludzie nie przebywają w ogóle w sobie. Ludzie walczą o wolność, tyle się mówi dzisiaj o wolności, a ja uważam, że człowiek prawdziwie wolny jest tylko w sobie – w ciele, w głowie, w sercu. Tam jesteśmy wolni i mało tego bardzo niebezpieczni. Bo tych, którzy wychodzą na ulicę, może spałować policja. A człowiek, który siedzi, patrzy, nie ocenia i nie czuje gniewu, to jest dopiero niebezpieczna jednostka i z tym nic się nie da zrobić. Człowiek w karcerze potrafi być wolny, jeśli ma tu… – Katarzyna wskazuje na swoją przyozdobioną małym koczkiem głowę, szuka przez chwilę odpowiedniego słowa i z rozmarzeniem kończy – …pięknie. – I pięknie – kwituje pierwszy z odegranych po przerwie utworów Marcin Macuk. – Tylko trzeba jeszcze dopracować to, żebyśmy wszyscy kończyli naraz, a nie tak, że ktoś sobie zostaje na chwilę i gra dalej swoje – dodaje gitarzysta Marcin Żabiełowicz. Przed rozpoczynającą się 31 marca
w katowickim kinoteatrze Rialto trasą koncertową instrumentalna część zespołu ćwiczy codziennie po kilka godzin. Teraz ogrywają każdą z dziesięciu kompozycji składających się na „Błysk”, przearanżowują je pod kątem grania na żywo, zyskują pewność i swobodę. – Musimy się tego najzwyczajniej w świecie nauczyć – mówi perkusista zespołu Robert Ligiewicz. – Piosenki, które napisali Marcin (Macuk), Jacek (Chrzanowski) i przede wszystkim Paweł (Krawczyk), bardzo często diametralnie się zmieniają podczas nagrywania w studiu. Musimy się więc do nich trochę przyzwyczaić – dodaje. – Dynamika płyty jest zupełnie czymś innym niż dynamika koncertu – przychodzi mu w sukurs Marcin Macuk. Panowie tłumaczą, że na płycie forma zazwyczaj jest bardziej skondensowana, na koncertach zaś można popuścić wodze fantazji. W sali prób weryfikują też brzmienie, bo w studiu dysponują całą masą urządzeń, które sprawiają, że wszystko brzmi tak, a nie inaczej. A na scenie wolą raczej ograniczać liczbę sprzętów. – To jest ciekawy proces, chociaż zdarzają się tarcia. W końcu w zespole jest sześć osób, i to osób bardzo świadomych. Jeden chce to, inny tamto, ale ostatecznie to estetyka zawsze bierze górę i pojawiają się fajne rzeczy – tłumaczy Macuk. – Jakbyśmy cię nie słuchali, to byśmy byli dużo bardziej popularnym zespołem – jakby na potwierdzenie tych słów słychać gdzieś z sali. Żartom i żarcikom nie ma końca, a atmosfera na próbie przypomina taką, jaka panuje w salkach młodych i entuzjastycznych zespołów garażowych dopiero co rozpoczynających swoją przygodę ze sceną. Praca wre, stal się kuje, a kiedy pozwalam sobie na uwagę, że brakuje panom już tylko gołej baby na ścianie, jak w męskim warsztacie samochodowym, Marcin szybko ripostuje, że już ma wydrukowane „dwie dzierlatki takie z Kaliguli”. – Następnym razem gdy wpadniesz, będą wisiały – zapewnia. *** „2015”, „Ku słońcu”, „Cud”. Kolejne numery wprawiają w drżenie ściany sali prób. Zas-
tanawiam się, co o tym podkładzie muzycznym myślą sobie bywalcy znajdującej się za ścianą kawiarni. W końcu ktoś rzuca żartem: – Dobra panowie, kończymy, bo znowu przyjdzie Kaśka i się na nas wkurwi. I jak na zawołanie kilka sekund później w drzwiach staje Katarzyna Nosowska. – Ja mam kłopot z przychodzeniem na próby – mówi wokalistka, ubiegając moje pytanie o jej nieobecność. – Szczególnie na te, które mają na celu odświeżyć starszy materiał. Kompletnie mnie one nie interesują. Unikam tego rodzaju podejść, bo wiem, że pamiętam wszystkie piosenki i jeżeli mam się pomylić, to się pomylę, choćbym nawet ćwiczyła przez dwa tygodnie non stop. Takie próby zabijają całą przyjemność ze śpiewania, więc na nie po prostu nie chodzę – tłumaczy artystka. Teraz jednak, tuż przed trasą promującą nowy materiał, będzie musiała zacząć przychodzić, żeby – jak mówi – „pojawiła się taka bardzo pożądana swoboda śpiewania tych nowych rzeczy”. A jest tu co śpiewać, bo na całą nową płytę składają się dosyć proste, energetyczne i rytmiczne piosenki, piosenki, od których ostatnimi czasy Hey się trochę zdystansował. – Ja byłam trochę umęczona poprzednią płytą Heya. Kiedy gadaliśmy z chłopakami, to bardzo nalegałam, żebyśmy zaczęli znowu robić piosenki – zaznacza z przejęciem Nosowska. – W życiu zespołu są takie momenty, kiedy pojawia się potrzeba, żeby udowodnić sobie, że nas też stać na eksperymenty, że możemy sobie pozwolić na to, żeby dorobić tych falban, żeby skomplikować konstrukcję tego, co proponujemy. Ale ja po poprzedniej płycie stwierdziłam, że nie ma żadnego wstydu, a wręcz przeciwnie, powinniśmy czerpać siłę z tego, że jesteśmy zespołem, który gra piosenki. Nie jesteśmy jazzmanami i nigdy nie będziemy uprawiać skomplikowanych, niekończących się improwizacji na koncertach, bo to nie jesteśmy my. Moglibyśmy sobie złamać kość w umyśle, spróbować to zrobić i być może to by się nawet udało, ale ja nie wiem po co. Trzeba szanować to, że potrafimy zagrać piosenkę, która najnormalniej w świecie porusza słuchacza – że jest mu weselej,
M6
04-07_hey_A195.indd 6
04.04.2016 16:35
KWIECIEŃ 2016
czuje się wzruszony, czuje, że nie jest sam. To jest dla mnie podstawa naszej działalności i dlatego tak strasznie im jęczałam: „Błagam, błagam, tylko nie róbcie już utworów, róbcie piosenki, proszę, proszę” – śmieje się Nosowska. *** I piosenki właśnie wypełniają cały „Błysk”. Dziesięć porywających i emocjonalnych, podsyconych syntezatorami i rockowym wygarem piosenek, które po premierze płyty, 22 kwietnia, będzie śpiewać już nie tylko Katarzyna, piosenek, których instrumentalne wersje jeszcze przed chwilą niosły się po Soho Factory w blasku wiosennego słońca. A teraz już ekipa pakuje swoje graty, ktoś ucieka oddać wypożyczony gitarowy efekt, ktoś jedzie odebrać dzieciaki ze szkoły. I skoro już jesteśmy przy dzieciakach, nie sposób nie zapytać o to, czy nie mają one – i ich gusta – wpływu na to, jak brzmi współczesny, doprawiony elektroniką
Hey. – Zawsze byłam przejęta i wzruszona tym, czego słuchają nasze dzieci – wspomina wyraźnie ożywiona tematem wokalistka. – Kiedy były jeszcze małe, ale już wystarczająco duże, żeby zwrócić się w stronę muzyki, słuchały Nirvany, Dezertera, gitarowego grania, które ja też kiedyś bardzo lubiłam. Myślałam sobie, że ekstra, fajnie, nie jest ze mną tak źle. Później Mikołaj poszedł w rap, a Maks, syn Pawła, w minimal techno i oba te gatunki okazały się dla mnie bardzo bliskie. Naprawdę podoba mi się to, czego słuchają, i może nie powinnam się do tego przyznawać, bo jestem stara, ale mnie to kręci. Lubię, jak jest bęben i tłusty bas – przyznaje Nosowska. Na „Błysku” można znaleźć i to, i to, ale nic nie jest bezmyślną kalką współczesnych, zagranicznych patentów. Płyta to efekt otwartości i gotowości na zmiany, jaką od 25 lat pielęgnuje w sobie wywodzący się ze Szczecina zespół. Wypadkowa entuzjazmu, który rządzi niepodzielnie ich salą prób i pazurów, których
„Błysk”, który ukaże się 22 kwietnia to album, który najlepiej opisują takie słowa jak ruch i rytm, melodia i magia, głód i głos, bębny i blask.
nie stępiły im żadne – a przecież liczne – sukcesy i nagrody. Bo jak już na odchodnym rzuca Katarzyna, choć ludzie mówią, że z punk rocka się wyrasta, to nie trzeba go grać, żeby wciąż go czuć w duszy. – Z niego się nie wyrasta, trzeba go tylko w sobie pielęgnować – podkreśla. I tym miłym moim uszom antysystemowym akcentem żegnamy się w ciepłej atmosferze. Kaśka jedzie po chleb, „nasz powszedni” jak zaznacza, a ja chyba przejadę się do brata i puszczę mu cały, tajny jeszcze odsłuch „Błysku”, na co zespół wyraził zgodę. Mam to nagrane! Posiedzimy sobie, zapalimy i pogadamy o punk rocku. O tym, co dzisiaj znaczy być bezkompromisowym i zaangażowanym, o tym, czym się karmi entuzjazm, a czym zasila gniew, o tym, czy przypadkiem najbardziej punkową postawą aktualnie jest nie darcie szat, lecz robienie swojego, po swojemu, w zgodzie ze sobą i… bez większej spiny. Bo jeśli ma się w sobie choć odrobinę niepokory, to i tak to zawsze wyjdzie na wierzch. Błyskiem.
A7
04-07_hey_A195.indd 7
04.04.2016 16:35
AKTIVIST
MAGAZYN AKCJA
zastanowienia i każdy potrafi znaleźć w swoim życiorysie historię porażki – dodaje Jarek, który również wystąpił na jednym ze spotkań FuckUp Nights. – Pod koniec lat 90. zamarzyło mi się zrobienie gry komputerowej. Wymyśliłem, że będzie to gra w modnym wtedy gatunku „wacky adventures”. Z grubsza polega on na tym, że kreskówkowa postać przechodzi przez kolejne plansze. Na przekór opiniom swoich kolegów z firmy uparłem się, że nazwę ją… „Wacki”. Porażka była nieunikniona. W końcu każdy rodzic chętniej sięgnie po grę „Smoki” czy „Przygody rycerzy” niż „Wacki”… – tłumaczy Jarek, śmiejąc się. Dystans jest tu niezbędny. Bez niego trudno byłoby opowiedzieć historię rodzinnej firmy Samuela, która poniosła milionowe straty po tym, jak jeden z wujków wytoczył proces krewnym. Przydał się też Iwonie, która przyznała się, że przyszła w charakterze tłumacza migowego na dużą międzynarodową konferencję zupełnie nieprzygotowana. Do tego stopnia, że siedzący na sali głuchoniemi w pewnym momencie zaczęli sami do niej migać, że nic nie rozumieją, i opuszczać wykład. – Większość osób, które decydują się wystąpić, jest już pogodzona ze swoją porażką i potrafi o niej opowiedzieć jak o lekcji. Czasem jednak zdarzają się łzy – opowiada Jarosław.
Sukces porażek
NOC FUCKUPÓW
ŻENADA • PORAŻKA • DRAMAT
Tekst: Olga Święcicka, ilustracja: Ewa Juskowiak
Zawaliłeś projekt? Idealnie! Straciłeś pracę? Jeszcze lepiej. A może nabrałeś kredytów i masz długi? Tym barwniejsza będzie twoja historia. Od roku grupa ludzi raz w miesiącu spotyka się w barze, żeby prześcigać się w opowiadaniu o biznesowych porażkach. „Mam na imię Samuel i w zeszłym roku poniosłem milionowe straty”, „Jestem Agata i zorganizowałam najgorszy event w historii swojej firmy”, „Nazywam się Iwona i rumienię się na samą myśl o konferencji, którą przyszło mi tłumaczyć. A właściwie nie przetłumaczyć”. Wbrew pozorom nie są to zdania, które padły w terapeutycznym kręgu, ale początki przemów, które usłyszałam podczas 13. edycji FuckUp Nights Warszawa. Brzmią strasznie, ale nie towarzyszyły im łzy, tylko szczere uśmiechy, a czasem nawet salwy śmiechu. Samuel, Iwona i Agata zdecydowali się wyjść przed pokaźne grono i w świetle jednego reflektora opowiedzieć
o swojej porażce w sposób, w który większość chciałaby opowiadać o swoich sukcesach. Lekko, zabawnie i zwięźle przedstawili historię swoich błędów i ich konsekwencji. Wszystko w myśl maksymy, że najlepiej uczy się na błędach. Szczególnie cudzych.
Wacki nie dały rady
– Kiedy zapraszam kolejnych prelegentów na nasze spotkania, to na początku reagują zdziwieniem. Mało kto swoje życie zawodowe rozpatruje pod kątem porażek – opowiada Jarek Łojewski, organizator trójmiejskich i warszawskich FuckUpów. – Wystarczy jednak chwila
Najważniejszym elementem wystąpienia nie jest jednak sama opowieść, ale wnioski, które z niej wynikają. Każda z dziesięciominutowych przemów kończy się podsumowaniem. Dowiaduję się więc, że w biznesie trzeba bardzo rozważnie umawiać się z rodziną, że nie można mierzyć za wysoko i trzeba znać swoje miejsce w szeregu, i że czas nigdy nie działa na naszą korzyść. Po krótkich wystąpieniach jest czas na pytania. Trzeba wykazać się dużą odpornością, bo publiczność bywa bezwzględna. Zgromadzeni pytają wprost: „Dlaczego się nie przygotowałaś?”, „Dlaczego nie podpisałeś umowy?”, „Jak to się stało, że nie pomyślałaś o tym wcześniej?”. Porażki rozkłada się tu na czynniki pierwsze i nikogo nie oszczędza. – Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Po jednym z pierwszych spotkań, które zorganizowałem prawie rok temu, podszedł do mnie chłopak i powiedział, że słuchanie o cudzych błędach dało mu siłę i odwagę. Poczuł, że nie jest sam, i zaryzykował z kolejnym biznesem. Dziś jego firma świetnie prosperuje – opowiada Jarek. Podobna historia spotkała pomysłodawców FuckUp Nights, którzy również swoją porażkę przekuli w sukces. Pomysł na dzielenie się „fuckupami” narodził się cztery lata temu w Meksyku, kiedy grupa przyjaciół zaczęła się licytować w knajpie na największe biznesowe porażki. Tak im się spodobało rozmawianie o swoich błędach, że postanowili zorganizować spotkanie dla znajomych, podczas którego każdy mógł opowiedzieć o swoich potknięciach i naukach z nich wyciągniętych. Pomysł chwycił i zaczął się rozrastać. Dziś tego typu spotkania odbywają się średnio co miesiąc w 150 miastach na całym świecie, a paczka przyjaciół z Meksyku założyła fundację, która zarabia na udzielaniu „fuckupowych” licencji. – Zawsze powtarzam, że inwestycja w pracownika, który poniósł porażkę, to najlepsza rzecz, jaką może zrobić pracodawca. Skoro ktoś raz upadł tak nisko, to upłynie dużo czasu, zanim to się powtórzy – mówi Jarek. I choć historie prelegentów są różne, to wszystkie można by podsumować maksymą: „Róbcie błędy, póki możecie”. A potem przyjdźcie na spotkanie i opowiedzcie o nich. Wstęp wolny.
A8
8_fuckup_A195.indd 8
29.03.2016 22:08
9_warner_A195.indd 9 AKTIVIST.indd 1
05.04.2016 15:14 4/5/16 1:36 PM
AKTIVIST
MAGAZYN AKCJA
Tekst: Jacek Baliński, foto: Maciek Kiepurski
STREET ART W PEŁNI Co łączy Polskę z Tajlandią? Wydawałoby się, że niewiele – u nas jakby trochę zimniej, buddystów trochę mniej, a ostatniego króla pożegnaliśmy dłuższy czas temu. Mimo to trzech warszawiaków postanowiło przeszczepić z Azji do Polski ideę cyklicznych imprez, które odbywają się w każdą pełnię księżyca. Full Moon Party obchodziło niedawno drugie urodziny. KSIĘŻYC • SPREJE • DWOREK Raz w miesiącu, przy blasku idealnie okrągłego księżyca, plaża Haad Rin Nok na tajskiej wyspie Koh Phangan jest miejscem zabawy na cztery fajerki. Jeśli wierzyć relacjom, bawi się wtedy na niej kilkanaście tysięcy osób z całego świata, które sączą alkohol – czemu by nie – z wiaderek, zapominając do godzin porannych o bożym świecie. Dla mniej wytrwałych przygotowane są specjalne strefy do spania, a żądni kolejnych wrażeń mogą ostrzyć sobie zęby choćby na odbywające się dwa razy w miesiącu Half Moon Party – tym razem już nie na plaży, lecz w dżungli. Do Tajlandii jednak daleko i bilety nie najtańsze – na szczęście Warszawa ma własne Full Moon Party.
280x180
Podczas Full Moon Party swoje wielkoformatowe prace przygotowali m.in.: Autone Krik Koxu
– To była zupełnie spontaniczna inicjatywa – wspomina jeden z organizatorów, streetartowiec SC Szyman. – Razem z Jarkiem Chrobocińskim i Piotrkiem Świąteckim spotkaliśmy się któregoś razu i od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że chcemy coś wspólnie zrobić. Piotrek akurat wrócił parę dni wcześniej z Tajlandii i był zachwycony tym, co tam się dzieje, więc pomysł narodził się spontanicznie – wyjaśnia. Stołeczna edycja jest nieco skromniejsza, ale ma wielką wartość dodaną, o którą zatroszczył się właśnie Szyman. – Każdy z nas wniósł do tego projektu coś od siebie: Jarek udostępnił lokal, a ja zaproponowałem, żeby na nasze wydarzenia zapraszać artystów, którzy na żywo malowaliby wielkoformatowe obrazy – tłumaczy. Formuła ta najwyraźniej się przyjęła, bo od startu w lutym 2014 r. odbyło się już ponad 20 imprez, na których malowały znaczące postaci rodzimego urban artu. Przez dłuższy czas Full Moon Party odbywało się w Paterze na ul. Świętokrzyskiej, dwie ostatnie edycje gościły natomiast w Planie B na placu Zbawiciela. Lokalizacja najprawdopodobniej jeszcze się zmieni – tak samo jak zmienne są dni, w które można wpaść na FMP. Z naturą się nie wygra, dlatego jeśli chce się zobaczyć, jak kolejni artyści pokrywają sprejami płótno o wymiarach 280 na 180
centymetrów, to trzeba poświęcić niekiedy wieczór w środku tygodnia. Jak zauważa Szyman, frekwencja na wszystkich imprezach jest podobna – niezależnie od tego, czy pełnia księżyca w danym miesiącu przypada na wtorek czy na sobotę. – Udało nam się stworzyć imprezę środowiskową, ale zarazem otwartą na osoby z zewnątrz, które przychodzą do nas pogadać, poznać twórców i po prostu dobrze się bawić. Zależy nam na kameralnej atmosferze, żeby wszyscy czuli się swobodnie, zarówno artyści, jak i publika – wyjaśnia.
Z przyczajki
Do tej pory w ramach cyklu malowali (oraz przygotowali okolicznościowe koszulki z autorskimi nadrukami) m.in. Roem, Pener, Seikon, Wiur, Krik, Someart czy Simpson – te ksywki nie są obce żadnemu fanowi urban artu. Zapytany o swoją ulubioną pracę, która powstała podczas Full Moon Party, Szyman odpowiada wymijająco: – Nie potrafię wskazać jednej konkretnej, ale jeśli chodzi o sam proces tworzenia, najbardziej zapadł mi w pamięć częstochowski duet Monstfur. Brali się do tego płótna z przyczajki – coś tam kombinowali, podchodzili, nie podchodzili – ale gdy ruszyli, to pół godziny i pół pracy gotowe. Później przerwa na piwo, drugie pół godziny i skończone – śmieje się. Tak jak w grudniu, kiedy to pełnia księżyca wypadła w Wigilię, w marcu czeka nas chwilowa przerwa od Full Moon Party. Powód? Panowie szykują na 7 kwietnia wystawę podsumowującą to, co działo się na ostatnich 12 imprezach, składających się na drugi sezon cyklu. Podobny wernisaż odbył się przed rokiem w Centrum Promocji Kultury na Pradze i – jak podkreśla Szyman – spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Tym razem wielkoformatowe płótna będzie można obejrzeć na Brackiej 20 w starym dworku, w którym do niedawna działał klub Huśtawka. Panowie mają w planach także wydanie albumu podsumowującego wszystkie dotychczasowe edycje – ale zanim to nastąpi, czeka ich kolejny rok fullmoonowych eventów.
A10
10_fullmoonparty_A195.indd 10
04.04.2016 16:36
LUTY/MARZEC 2016
A3
11_diamante_A195.indd 3
29.03.2016 22:12
AKTIVIST
MAGAZYN SZTUKA
KRÓL CHWASTÓW SPOTYKA BIAŁEGO MISIA Tekst: Alek Hudzik, foto: Ewa Dziduch
ROBAL • GWIAZDY • BARSZCZ
Artysta i fotograf Kuba Bąkowski jest permanentnie „out of office”. Chociaż jego pracownia przypomina laboratorium naukowe, to najlepsze prace powstają nie tu, lecz setki kilometrów od Warszawy. Twórca niedawno wyjechał w podróż do Kanady, by przywieźć stamtąd jedną fotografię. – Wsiadaj – rzuca Kuba Bąkowski, zatrzymując się na czerwonym świetle. Artysta zgarnia mnie samochodem z ulicy, sam nigdy nie trafiłbym w zaułki ulicy Podskarbińskiej. Przez strzeżoną bramę wjeżdżamy do opuszczonej fabryki. Kiedyś urzędowały tu zakłady wojskowe, podobno produkowano w nich specjalistyczny sprzęt lotniczy, dziś produkują się tu artyści. Oprócz Kuby Bąkowskiego pracownie ma tu jeszcze kilku młodych artystów. Wieczorem poza znudzoną ochroną nie ma tu nikogo. Przekręcając klucz do pracowni przypominającej laboratorium botanika, Bąkowski ostrzega – nie wie, co zastaniemy, nie było go tu od kilku tygodni, bo właśnie wrócił z Kanady. Drogę tarasuje nam wielka metalowa bryła przypominająca gigantycznego robala. Ruchoma rzeźba zajmuje resztki
wolnego miejsca na podłodze. Nie powinno mnie to dziwić. Urodzonego na początku lat 70. artystę interesują przede wszystkim dwie skrajności – najnowsza technologia i historia naturalna. Rozsiadamy się, a Bąkowski podłącza rzeźbę do prądu. Kupa żelastwa zaczyna „gadać” alfabetem Morse’a. „I don’t pay for my pleasure”, powtarza i piszczy litera po literze. Sygnał szybko zmienia się w ciąg liter wyświetlanych na niewielkim ekranie przytwierdzonym do konstrukcji. Mechaniczne piski towarzyszą nam cały czas. Mam wrażenie, jakby każde nasze słowo komentował siedzący w kącie R2D2.
Bio vs. tech
Nie zdążę zapytać co to, a już dowiaduję się, że żelazny robal to strunowiec Cephalochordata
– bezczaszkowiec, pierwotna forma życia, która potrafi wyczuwać różnice między światłem a ciemnością i organizować się w gromady. Bąkowski, tworzący przede wszystkim obiekty i instalacje, opowiada o swojej fascynacji naukami biologicznymi i najnowszymi technologiami – te są jego zdaniem tak bardzo rozwinięte, że przejawiają znamiona inteligencji. Wizja świata łącząca pierwotność natury i cyberpunkową przyszłość pociąga Bąkowskiego od lat. Artysta w swoich działaniach nie udaje jednak badacza, zastanawia się raczej nad tym, ile ze współczesnej nauki można podkraść w celach artystycznych. W 2008 r. w pracy „Kronosaurus Queenslandicus” wykorzystał zdjęcie szkieletu prehistorycznego morskiego gada zrekonstruowanego w 1958 r. w Muzeum Zoologii Porównawczej
A12
12-13_bakowski_A195.indd 12
29.03.2016 22:15
KWIECIEŃ 2016
w Bostonie. Fotografię wyświetlił na żeberkach kaloryfera, budując hybrydę na styku fotografii i rzeźby. Innym razem stworzył maszynę plującą kolorowym światłem, nawiązującą do malarstwa pierwotnych ludzi, którzy w grocie El Castillo w północnej Hiszpanii 41 tys. lat p.n.e. pokrywali ściany farbami. Inna jego praca to rzeźba przedstawiająca Hulka, który rozmawia z butelką-figurką w kształcie Abrahama Lincolna za pomocą słów wyciętych ze ścieżki dźwiękowej „Planety małp”. Bąkowski jest twórcą instalacji, okazjonalnym fotografem, a przede wszystkim erudytą. O każdej pracy opowiada jak o wielkiej przygodzie. Nic w tym dziwnego, większość jego dzieł to historie samograje, opowieści nadające się na scenariusz filmu dokumentalnego. Najciekawsze realizacje w formie lightboxów – pudeł skonstruowanych tak, by można było podświetlać od wewnątrz wydrukowane na jednej ze ścian zdjęcie – rozgrzewają się powoli. Gdy fotografia jest wreszcie odpowiednio wyeksponowana, Kuba zaczyna o niej opowiadać. Na wstępie zaznacza jednak, że samo zdjęcie traktuje jak proces – obraz jest tylko obiektem, stoi za nim cała historia koncepcji i przygód, do których doszło podczas realizacji. Taki jest właśnie cykl, którym artysta zasłynął w świecie sztuki. Rozpoczął go w 2007 r., gdy wybrał się na południe Polski i poprosił grupkę wyjeżdżających na powierzchnię górników z kopalni Bobrek Centrum w Bytomiu, by z lampek przytroczonych do kasków utworzyli kształt przypominający konstelację Wielkiego Wozu. Zdjęcie stało się początkiem jednego z najciekawszych cyklów współczesnej fotografii w Polsce.
Biały miś
Polarną, wciąż jednak do kompletu brakowało mu Małego Wozu.
Król chwast
Wizyta na lodowej pustyni nie zakończyła projektu Bąkowskiego. Siedem lat po wizycie na Spitsbergenie wybrał się w miejsce jeszcze bardziej odległe i niedostępne – w północne ostępy Kanady, jedno z największych pustkowi na naszej planecie. Bazą artysty była wioska u wybrzeży zamarzniętego zimą Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Przesiadek było sporo. Najpierw Toronto, stamtąd lot do Calgary, wreszcie przelot awionetkami do stolicy prowincji Yellowknife i oddalonej od niej osady. Wreszcie artysta dotarł do Deline, niewielkiej wioski położonej na wysokości Grenlandii. – Ostatni odcinek można przez sześć tygodni w roku pokonać, jadąc po tafli zamarzniętego jeziora. Temperatura w lutym spada tu zwykle do 30 stopni poniżej zera, a mimo to globalne ocieplenie widać gołym okiem – tłumaczy artysta, pokazując zdjęcie ciężarówki, która niedawno ugrzęzła w roztopach niespotykanych na tych terenach od lat. Miasteczko było niegdyś miejscem wydobycia uranu na użytek amerykańskiego programu nuklearnego. Co ciekawe, to właśnie tutaj, w Deline, w 1827 r. grupka brytyjskich żołnierzy, ślizgając się po lodzie, wymyśliła grę przypominającą dzisiejszy hokej. Bąkowskiego zaskoczyli mieszkańcy, którzy na zupełnym odludziu żyją jak przeciętni Europejczycy. Tubylców zadziwił przyjezdny – nic dziwnego, ostatniego Polaka widzieli tu w latach 80., a każdy przyjazd obcokrajowca jest tu czymś wyjątkowym. Bąkowski
miał dwa tygodnie, by poznać społeczność i zaaranżować fotografię. Czasu nie marnował. Udało mu się wybrać na wyprawę w głąb lasu, spotkać wilki, poznać duchowego przywódcę pielęgnującego lokalne zwyczaje religijne i nauczyć się kilku słów w języku, którym wciąż posługują się mieszkańcy wsi. Uczestniczył też w dziwacznych zawodach w śpiewach rytualnych – najważniejszej imprezie w całej okolicy. Kiedy po prezentacji zdjęć Bąkowski włączył światło, mogłem zauważyć coś więcej niż jaśniejące w półmroku lightboxy. Dopiero teraz poczułem się naprawdę jak w brytyjskim Muzeum Historii Naturalnej. W kącie pracowni czai się ogromne zielsko, ususzony barszcz Mantegazziego, krewny popularnego barszczu Sosnowskiego – złośliwa roślina, która swego czasu uciekła naukowcom z Ogrodów Królewskich w Anglii i rozsiała się po Wyspach. Mieszkańcom dała się we znaki tak bardzo, że zespół Genesis zaśpiewał o niej utwór „The Return of the Giant Hogweed”. Tak też zatytułował swoją wystawę Bąkowski, dodając roślinnemu gigantowi przydomek królewski. Jeszcze nie wie, czy zielsko wstawi do galerii. Oby! Trzymetrowe rośliny wystraszą wszystkich, którzy nasłuchali się o morderczym „panu barszczu”. Niech zatem ortodoksyjnych fanów Petera Gabriela nie zdziwi „The Return of the Giant Hogweed King” w biuletynie Centrum Sztuki Współczesnej. To w warszawskiej galerii odbędzie się wystawa prezentująca prace Bąkowskiego, wśród których zostanie pokazany tryptyk „gwiazdozbiorów”, w tym najnowsza, wcześniej niepokazywana praca przywieziona z północy Kanady.
Prawdziwą popularność przyniosła Bąkowskiemu druga fotografia zatytułowana „Polaris. Summer” Powstała w 2009 r. na Spitsbergenie. Najpierw artysta wystarał się o dofinansowanie Instytutu Geofizyki. Pieniądze te pozwoliły mu na podróż statkiem na największą z wysp Morza Arktycznego – Spitsbergen właśnie. Bąkowski w enklawie badaczy koła podbiegunowa okazał się egzotycznym gościem, a momentami wręcz nieproszonym. Fotograf opowiada, że już w pierwszych dniach skonfliktował się z szefem placówki i wbrew jego rozkazom opuścił bazę, co ze względu na przebywające w pobliżu niedźwiedzie polarne rzeczywiście nie było najmądrzejszym posunięciem. Najlepszy kontakt nawiązał z pracownikami technicznymi, kucharzami i monterami, którzy wolny czas spędzali przy wysokoprocentowych napojach i opowieściach. To oni pomogli artyście w zrobieniu fotografii, która okazała się jedynym artefaktem przywiezionym z podróży. – Najpierw polarnicy stworzyli dla mnie małą rzeźbę: strusia, który tłukąc dziobem w lód, przebija się symbolicznie na drugą stronę kuli ziemskiej – Bąkowski czule wspomina inicjatywę. Potem pracownicy stacji pomogli mu w wykonaniu finalnej fotografii. Ze zdjęcia spogląda na nas człowiek w stroju polarnika i z głową niedźwiedzia podobnego do tych, z którymi turyści robią sobie fotografie na Krupówkach. W rękach postać trzyma włócznię, na której zawieszona jest latarka podświetlająca Gwiazdę Polarną – niewidoczną podczas trwającego cztery miesiące dnia polarnego. Bąkowski miał już więc sfotografowane Wielki Wóz i Gwiazdę A13
12-13_bakowski_A195.indd 13
29.03.2016 22:16
Areta Szpura W jej ciuchach chodzi Justin Biber, Miley Cyrus i Rihanna. Stworzona przez nią (razem z koleżanką Karoliną Słotą) uliczna marka Local Heroes wkroczyła na czerwone dywany. Dzięki ogromnej determinacji dziewczyn niemal z dnia na dzień ich koszulki z hasłami „Doing real stuff sucks”, „I look better online” czy „Just another day of being rich and famous” stały się supermodne. Były dosłownie wszędzie. – W pewnym momencie chciałam przystopować. Bałam się, że to za dużo, że nas przerośnie – wspomina Areta. Znalazła w sobie jednak siłę, żeby udźwignąć ten nagły sukces, wyzwoliła furię, która pchnęła ją jeszcze dalej. Teraz Areta kursuje między Los Angeles a Warszawą i nie zwalnia tempa ani na chwilę. – Nie potrafię siedzieć w jednym miejscu. Kocham Warszawę, jeżdżąc po świecie chce zbierać pomysły, zajawki i energię, żeby przywozić ją tutaj – deklaruje. – Mam wciąż tyle pomysłów, że nie nadążam z ich realizacją. Zanim skończę jeden, w mojej głowie już pojawiają się następne!
14-17_Reebok_A195.indd 10
05.04.2016 14:41
FREE YOUR
fury
Jeśli to, co robisz, nosisz, mówisz czy myślisz, nie podoba się innym, to inni mają problem, a nie ty! Uwolnij wewnętrzną furię i podążaj własną drogą, niezależnie od wzbudzanych kontrowersji. Zachęca nas do tego Reebok Classic #freeyourfury – uwolnij energię z ambasadorami marki. W unikatowej formie Furylite nietrudno znaleźć liczne nawiązania do kontrowersyjnego modelu Instapump Fury, który w 1994 r. postawił na głowie wyobrażenie o tym, jak może wyglądać sportowe obuwie. Zaawansowany dizajn Furylite to nie tylko odważny kształt, ale też modna kolorystyka i najlepsze materiały – podeszwa wykonana z pianki 3D Ultralite czy cholewka ze specjalnej siatki – które pozwalają stopie oddychać, zapewniając jej idealną amortyzację. Model FuryLite dostępne na www.reebok.pl i w sklepach Reebok, salonach Sizeer, Worldbox i Citysport.
14-17_Reebok_A195.indd 11
06.04.2016 09:18
Radzimir Dębski W jego przypadku pasja i furia pojawiły się równocześnie, walczyły ze sobą i wzajemnie się podsycały. JIMEK bardzo nie chciał dać się zamknąć w szkolnych trybach, w które próbowano go wtłoczyć. Jeszcze nie rozumiał, że muzyka to jego pasja. Zbuntował się i rzucił szkołę muzyczną. Gdy już nie musiał do niej chodzić, zrozumiał, dlaczego chce do niej chodzić. I wrócił. Przerwa w edukacji muzycznej trwała trzy lata, więc JIMEK z prawdziwą furią rzucił się do nadrabiania zaległości, do szlifowania talentu, który już w sobie czuł. Teraz o JIMKU mówi cały świat, zachwyca się nim Beyoncé, Niki Minaj, Ashton Kutcher i chłopaki z Prodigy. A on nie zwalnia i konsekwentnie robi swoje.
14-17_Reebok_A195.indd 12
05.04.2016 14:41
Natalia Nykiel Zadebiutowała jako 19-latka i z marszu podbiła polski rynek muzyczny kawałkami z płyty „Lupus Electro”, nad którą pracowała z takimi gwiazdami jak Kasia Nosowska, Paulina Przybysz, Karolina Kozak. Jak to się udało młodziutkiej wokalistce? Natalia Nykiel odnalazła w sobie furię, która pozwoliła jej podążać własną drogą, nieustannie dodawała energii do działania. – Pamiętam, jak w swojej łazience śpiewałam piosenki Hayley Williams z Paramore, skakałam, machałam głową i byłam najszczęśliwsza na świecie. Potem, kiedy miałam swój rockowy zespół, przemycałam podobną energię na scenę. Wciąż chcę to robić i dopóki nie zabraknie mi sił, będę szaleć na swoich koncertach – opowiada.
14-17_Reebok_A195.indd 13
05.04.2016 14:42
AKTIVIST
MAGAZYN TOP 5
TAŚMY PRAWDY
Wysokobudżetowe, ekstrawaganckie fabuły to nie jedyny sposób, w jaki twórcy seriali starają się przyciągnąć widzów przed ekrany telewizorów i komputerów. Do łask wraca zakurzony format serialu dokumentalnego, przez wiele lat utożsamiany z tanimi reality show. W nowych produkcjach śledzimy losy faktycznie istniejących bohaterów oraz jesteśmy świadkami autentycznych wydarzeń. Tekst: Cyryl Rozwadowski
MORDERSTWO • KOSMOS • TRAWKA
1 „MAKING A MURDERER”
Wyprodukowany przez Netflix niespodziewany hit ostatnich miesięcy. Przygotowywany przez niemal dekadę serial opowiada o losach Stevena Avery’ego, który zostaje niesłusznie skazany za brutalny gwałt i wypuszczony z więzienia po 18 latach. Na wolności mężczyzna musi stawić czoło jeszcze większym problemom. Obraz brutalnej walki obywatela z policyjno-urzędniczą machiną potrafi zmrozić krew w żyłach. Serial okazał się także wyzwaniem dla detektywów amatorów, którzy zaczęli szukać nowych dowodów w tajemniczej i niewyjaśnionej sprawie. „Making a Murderer” to jednak nie tylko napisany przez życie pasjonujący thriller. To przede wszystkim przygnębiający portret mieszkańców północnoamerykańskiej prowincji, którzy zostali odtrąceni przez otaczający ich świat i pozostawieni sami sobie.
3
„HIGH PROFITS”
Kiedy w 2013 r. w Kolorado zalegalizowano marihuanę także w celach rekreacyjnych, w Stanach zawrzało. Zrealizowana przez CNN produkcja pokazuje ten moment na przykładzie historii Caitlin i Briana, młodej pary z małego miasteczka Breckenridge, którzy postanawiają założyć pierwsze amerykańskie imperium specjalizujące się w sprzedaży konopi. „High Profits” oprócz dość kontrowersyjnych bohaterów, pokazuje też pozornie bardziej prozaiczny, ale równie pasjonujący wątek – jak trudno jest założyć odnoszący sukcesy biznes w świecie wielkich korporacji oraz politycznych układów.
2
„THE JINX”
Wyemitowany na początku zeszłego roku przez HBO miniserial przetarł drogę dla „Making a Murderer”. „The Jinx” opowiada historię Roberta Dursta, spadkobiercy nowojorskiego imperium mieszkaniowego, który był zamieszany w trzy morderstwa popełnione w różnych stanach. Oprócz kryminalnej intrygi serial ukazuje też konfrontację reżysera z enigmatycznym bohaterem i moralne dylematy związane z pracą nad tą historią. Najbardziej sensacyjny jest jednak fakt, że Durst został aresztowany w przededniu emisji finałowego odcinka, który za sprawą niespodziewanego zwrotu akcji wywracał całą historię do góry nogami.
5 „ZAGADKI WSZECHŚWIATA Z MORGANEM FREEMANEM”
Dobra, przyznajemy, pomysł jest nieco głupkowaty, ale okazał się niezwykle nośny. Podobno badania przeprowadzone na amerykańskich telewidzach wykazały, że najbardziej kompetentną osobą do objaśniania naukowych tajemnic nie jest utytułowany profesor, ale Morgan Freeman – aktor, który wcielał się m.in. w Nelsona Mandelę, prawą rękę Batmana czy samego Boga. Nieco niefortunnie nazwane po polsku „Zagadki wszechświata” (oryg. „True the Wormhole”) to chyba najlepszy współczesny program eksplorujący takie tematy jak możliwość istnienia równoległych uniwersów, rolę bozonu Higgsa oraz prawdopodobieństwo wystąpienia apokalipsy z udziałem zombie. Sam serial nie tylko używa prostych metafor pomagających zrozumieć omawiane zjawiska i przemyca nawet niezły humor, lecz także w dość ciekawy sposób przedstawia samych badaczy wyręczających Freemana w tłumaczeniu meandrów otaczającego nas wszechświata.
„DARK NET”
Programy o nowinkach technicznych to norma w każdej większej stacji telewizyjnej. Wyprodukowany przez Showtime „Dark Net” odświeża tę formułę i odsłania mroczniejszą stronę zaawansowanej technologii. Twórcy serialu pokazują więc m.in. młodego Japończyka będącego w kilkuletnim związku z programem komputerowym, organizację umożliwiającą dostęp do broni za pomocą druku 3D czy biohackerów, którzy na własną rękę usprawniają swoje własne ciała. Sensacyjny ton całej produkcji może być budzić wątpliwości, ale „Dark Net” analizuje zjawiska, o których raczej nie pogadacie ze znajomymi w komentarzach na Facebooku.
4 A18
18_top5_A195.indd 18
29.03.2016 22:21
CITY MOMENT
MIASTO • FOTO • CHWILA
Robimy zdjęcia. Obsesyjnie, kompulsywnie, ajfonem. Jak wszyscy. Sorry. Śledźcie nas na Instagramie. Miasto widziane naszymi oczami na instagram.com/aktivist_magazyn
A19
19_citymoment_A195.indd 19
29.03.2016 22:55
AKTIVIST
MAGAZYN DIZAJN
URZĄD • IMPREZA • PIES
REKREACJA I REHABILITACJA
Dizajn jest dobry wtedy, gdy wieczko od jogurtu jest tak zrobione, że przy otwieraniu się nie zachlapiesz. Dobry dizajn sprawia, że myślisz sobie: kurczę, fajnie, że ktoś o tym pomyślał!, mówi Joanna Żaboklicka, która razem z Agatą Hoffą i Radkiem Rejslem tworzy NOTO Studio. Poznali się na studiach i postanowili połączyć siły. – Kluczem do sukcesu jest kreatywność i dyscyplina. Zarówno na poziomie detali, jak i organizacji całego projektu. Trudno znaleźć jedną osobę, która miałaby wszystkie te cechy. Dlatego właśnie potrzebne są trzy – śmieje się Joanna. Na swoją siedzibę wybrali jedno z pomieszczeń Nowej Jerozolimy, starej kamienicy w centrum Warszawy, dawniej mieszczącej szpital dziecięcy, od kilku lat wypełnionej pracowniami projektantów i salkami prób zespołów. – Lubimy być blisko miasta i w centrum wydarzeń. Godzinę sprawdzamy na zegarze Pałacu Kultury – mówi Radek.
towali kiedyś narzędzie badawcze. Brzmi groźnie, a wygląda dość niewinnie. Możecie je zobaczyć na zdjęciu powyżej: tekturowa rakieta kosmiczna do składania, kolorowe pisaki, pudełeczka. – Żeby się czegoś dowiedzieć, nie wystarczy zadać pytania. Chodzi o to, żeby wydobyć z badanych informacje głębokie – tłumaczy Joanna. Za pomocą takich zestawów wciąga się ludzi w interakcję, obserwuje ich reakcje, pobudza refleksje. – Trzeba poznać także te potrzeby badanych, których sami sobie jeszcze nie uświadamiają albo nie potrafią ich wyartykułować – dodaje.
Jajo, bączek i panna młoda
Teraz, w dużo swobodniejszej i bardziej twórczej atmosferze Joanna, Agata i Radek łączą swoje doświadczenia, robiąc rzeczy tak różne jak oprawa wizualna imprez i meble do rehabilitacji. To obecnie ich najważniejszy projekt. – Prezentowaliśmy go na konkursie Startup Art #2. Został uznany za najlepszy, co dodatkowo nas zmotywowało. Prace są już bardzo zaawansowane – opowiada Agata. NOTO Studio chce pokazać, że meble dla osób niepełnosprawnych mogą być nie tylko funkcjonalne, ale też po prostu ładne. – Zaprojektowanie sprzętu do rehabilitacji od podstaw łączy się z wieloma ograniczeniami – mówi Joanna. – Kwestia estetyki jest tu wynikiem dopracowania detali, a nie naszego widzimisię. Takie podejście do projektowania wymaga przede wszystkim empatii, która moim zdaniem jest kluczową umiejętnością projektanta – podkreśla Agata. A Joanna dodaje: – Chcemy tworzyć rzeczy potrzebne, takie, które ułatwiają życie, nie generując śmieciowych potrzeb. [Olga Wiechnik]
Radkowi marzy się zaprojektowanie superwarzywa, które byłoby tanie, łatwo dostępne, smaczne i ładne. Na razie jednak wziął się za jajka – razem z zespołem studentek z SGGW opracował recepturę wegańskiego jajka, które łączy właściwości, smak i wartości odżywcze tego odzwierzęcego, od którego Radek, jako weganin, trzyma się z daleka. Agata dla Studia Rygalik zaprojektowała drewniane zabawki, pokazywane później m.in. podczas festiwalu Łódź Design czy w Nowym Jorku. Z kolei Joanna podczas wakacyjnego stażu w Centralnym Ośrodku Informatyki opracowywała nową wersję wniosków dla urzędu stanu cywilnego – nie brzmi to jak praca dla projektanta? A jednak. Joanna, zanim z Agatą i Radkiem założyła NOTO Studio, pracowała przez chwilę jako specjalista ds. user experience. – Na czym polega user experience? Najprościej wytłumaczyć to na przykładzie – mówi mi Joanna. Dla dużej telefonii komórkowej zaprojek-
Słowa na wagę złota Londyński artysta Jeremy May robi biżuterię ze starych książek. Wycina z nich dziwne kształty, które potem laminuje i pokrywa błyszczącą powłoką. Następnie umieszcza je z powrotem w papierowej dziurze, robiąc w ten sposób z książki pudełko na powstały z jej wnętrzności pierścionek czy bransoletkę. Niektórzy uznają to za barbarzyństwo, innym nie przyjdzie do głowy żałować wypatroszonych książek. Artysta zapewnia, że na materię tej papierowej biżuterii wybiera tylko wartościowe dzieła… littlefly.co.uk.
Stół z powyłamywanymi nogami
Parking dla psów Miejmy nadzieję, że w miastach zacznie przybywać parkingów. Parkingów dla psów. Pod koniec zeszłego roku w Nowym Jorku ruszył projekt www.dogparker. com – pod wybranymi kawiarniami, spożywczakami czy urzędami pocztowymi stanęły takie oto pojemniki na psa. Zamiast przywiązywać przyjaciela do drzewa, można go zostawić w… klatce. Pudło jest bowiem zamykane, więc ewentualny złodziej psów odejdzie z kwitkiem. Abstrahując od tego, czy zagrożenie jest realne, pomysł parkingu dla psów jest świetny – ale bardziej nam się podoba w prostszej, wzorniczo-użytkowej odsłonie: ładnie zaprojektowanych plakietek z haczykiem na smycz, przytwierdzanych do fasady budynków. Widzieliśmy jedną taką na warszawskim Muranowie. Może może być ich więcej?
A20
20_Dizajn_A195.indd 20
04.04.2016 16:39
KWIECIEŃ 2016
KALENDARIUM KWIECIEŃ
Olga Święcicka (oś)
Filip Kalinowski (fika)
Michał Kropiński (mk)
Kacper Peresada (kp)
Rafał Rejowski (rar)
Cyryl Rozwadowski [croz]
Alek Hudzik [alek]
Iza Smelczyńska [is]
Kuba Gralik [włodek]
Fot. Marcin Świdziński
Mateusz Adamski (matad)
MUST SEE
22-24.04
Do kina czy na...?
KRAKERS: CRACOW GALLERY WEEKEND KRAKÓW
cracowgalleryweekend.pl
To było dziesięć lat temu. Kanapa przy barze w Czułym Barbarzyńcy, który wtedy nie tylko istniał, ale też przeżywał czas prosperity. Pamiętam, że wzięliśmy jedno kakao na spółkę, bo na więcej nie było nas stać. Strasznie byliśmy zakochani. Strasznie to była zimna zima. Z namiętnego pocałunku wyrwał mnie głos kelnerki, która stanowczym tonem powiedziała, że sobie nie życzy. Nie wiem, ile trwało to miłosne uniesienie. Może kwadrans, a może godzinę. Wyszliśmy zarumienieni. Od tamtej pory na randki chodziliśmy na tanie poniedziałki do Luny. W ostatnich rzędach były podwójne kanapy. Nie byliśmy jedyni, którzy przeżywali tam pierwsze miłostki. Mimo że nadal żenuję się na wspomnienie głosu kelnerki, to wiele bym dała, żeby znów móc chodzić codziennie do kina albo nawet na dwa seanse z rzędu. Obiecuję, że tym razem uważałabym na filmie. Niestety czasu mi na to raczej nie starczy, ale jeśli wy macie go więcej, to wykorzystajcie fakt, że w kwietniu zaczyna się sezon festiwali filmowych. Afrykamera, Kino na Granicy, Tydzień Kina Hiszpańskiego, LGBT Film Festival, Wiosna Filmów. Trzy razy zdążycie się zakochać, odkochać i sparować. Olga Święcicka
Sztuka i demokracja Od Muzeum Narodowego do piwnic i offspace’ów. Krakowski Gallery Weekend będzie w tym roku jedną z bardziej demokratycznych imprez poświęconych sztuce. Tegoroczny Krakers odżegnuje się od pustych debat o kolekcjonowaniu i kupowaniu sztuki, która w Polsce i tak nieczęsto trafia w ręce prywatnych kolekcjonerów. Główna dyskusja będzie toczyć się wokół historii krakowskiej sztuki i tego, ile z niej wciąż w Krakowie zostało. – Krakers ma przypomnieć historię znanych formacji, np. Grupy Krakowskiej czy Ładnie, a także poruszyć historie efemerycznych zjawisk, niezbadanych albo zapomnianych inicjatyw krakowskiej sztuki – tłumaczy Małgorzata Gołębiewska, organizatorka festiwalu. Na cykl paneli dyskusyjnych zaprasza Muzeum Narodowe, ale atrakcji nie zabraknie także w mniej oficjalnych przestrzeniach. Nocne miejsce festiwalowe przy ul. Szpitalnej stworzy Roman Dziadkiewicz ze studentami. Pełny program wydarzenia dostępny na stronie. Warto się tam zgubić. [alek]
K21
21-33_kalendarium_ A195.indd 21
04.04.2016 17:25
KALENDARIUM AKCJA
KONCERT
04-05.04
02.04
Black Coffee
KONFERENCJA MUZYCZNA AUDIORIVER
MICHAEL GIRA WARSZAWA Pardon, To Tu
GDAŃSK Olivia Business Centre
pl. Grzybowski 12 20.30 50 zł
al. Grunwaldzka 472 25-35 zł
Do dwóch razy
Branżunia Konferencja Muzyczna Audioriver jest integralną częścią projektu Rynek Niezależny – inicjatywy mającej wpierać rozwój branży związanej z muzyką alternatywną. Organizowane od 2011 r. wydarzenie odwiedziło już cztery miasta i pięć uczelni. Podczas dotychczasowych edycji poruszano takie tematy jak pozycja kobiet na scenie muzyki elektronicznej, sponsoring prywatny i publiczny, tworzenie skutecznych kampanii marketingowych i wiele innych. Adresatami inicjatywy są zarówno osoby już działające w branży, jak i ci, którzy dopiero rozważają wejście w ten świat. W tym roku spotkanie otworzy dyskusja pt. „Czy praca w branży
muzycznej jest dla ciebie?” oraz warsztat o negocjacjach w biznesie muzycznym. Po konferencji organizatorzy zapraszają do Sfinks700, gdzie zagra Black Coffee. Teoretycznie można pójść na koncert, ominąwszy konferencję, ale z całego serca odradzamy. Po dyskusjach muzyka smakuje lepiej. [oś]
Michael Gira to lider legendarnej grupy Swans oraz eksperymentalnego projektu Angels of Light, a także założyciel wytwórni Young God Records, odkrywca i mentor Devendry Banharta czy muzyków Akron/Family. Po dwóch latach przerwy ponownie będzie gościł w Pardon, To Tu. I to przez dwa dni z rzędu! Gira zdecydował się zakończyć działalność Swans w 1997 r. Zadebiutował solowo w 1995 r. albumem „Drainland”. Od tamtej pory wokalista wydał aż dziewięć autorskich płyt. Ostatnia, „I Am Not Insane”, ukazała się w 2010 r. W styczniu tego samego roku na oficjalnej stronie wytwórni Young God Records muzyk ogłosił reaktywację Swans i od tego czasu nagrał
pod tym szyldem trzy świetnie przyjęte krążki. Podczas dwudniowej rezydencji w Warszawie (jedyne podwójne występy w ramach całej tegorocznej trasy!) Gira zaprezentuje zarówno solowy materiał, jak i repertuar z katalogu Swans. Specjalnym gościem i równocześnie supportem Giry będzie Christoph Hahn, kolega z zespołu. [matad]
FESTIWAL
07-21.04
Filmowy tapas
16. TYDZIEŃ KINA HISZPAŃSKIEGO RÓŻNE MIASTA
kadr z filmu „Jak być normalną”
Kino hiszpańskie to nie tylko Pedro Almodóvar. Dobrze o tym wiedzą widzowie Tygodnia Kina Hiszpańskiego, który już od 16 lat przyciąga tłumy w kilku miastach Polski. Organizatorzy odsłaniają mniej oczywiste rejony kinematografii Półwyspu Apenińskiego, nie zapominając o tym, że Hiszpanie świetnie sobie radzą w kręceniu kina środka – obyczajowych komedii czy thrillerów nieobojętnych na społeczne problemy. Festiwal otworzy lekkie „Teraz albo nigdy” Marii Ripoll o weselu, które może
się nie odbyć przez niespodziewany wybuch wulkanu. W programie znalazło się 13 polskich premier – w tym „Jak być normalną”, bezpretensjonalny portret 30-latki na zakręcie, sensacyjny „Nieznany” z Luisem Tosarem, który wciela się w postać kierowcy prowadzącego samochód z ładunkiem wybuchowym, czy też „Zabłąkani”, dramat o pozbawionych perspektyw Hiszpanach szukających szczęścia w Berlinie. Nie przeoczcie, bo po festiwalu najbliższy adres, pod którym większość filmów będzie można obejrzeć, to Madryt. [mm]
K22
21-33_kalendarium_ A195.indd 22
04.04.2016 17:25
2
KWIECIEŃ 2016
KWIECIEŃ 2016
KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL
KONCERT
07.04
BILETY: KASA KLUBU STODOŁA - warszawa, UL. BATOREGO 10
domowe melodie 5.04 - warszawa klub stodoła
ania dąbrowska 6.04 - warszawa klub stodoła
PIOTR ROGUCKI 7.04 - warszawa klub stodoła DEATH HAWKS
OPEN stage
BRACIA FIGO FAGOT
WARSZAWA Chmury
8.04 - warszawa klub stodoła
ul. 11 Listopada 22 20.00 39-49 zł
Fińskie plemię Brodaci szamani z Death Hawks po dwóch latach wracają do Polski. Po znakomitym koncercie w ramach trójmiejskiego SpaceFestu Finowie zagrają w warszawskich Chmurach. Death Hawks to połączenie kraut rocka i psychodelii rodem z lat 70. W tym strumieniu brzmień odurzający, szamanistyczny rytm łączy się z chłodną, minimalistyczną linią saksofonu, surowym, agresywnym dźwiękiem gitary i intrygującymi, eleganckimi partiami klawiszy. Death Hawks z jednej strony są typowym rockowym zespołem, a z drugiej stanowią jego całkowite przeciwieństwo. Jak wystawić im trafną jednozdaniową laurkę? Wyobraźcie sobie, że Jefferson Airplane organizują krautrockowe jam session z Neilem Youngiem
2
i Nickiem Cave’em. Chłopaki mają na koncie trzy albumy, z których szczególnie warto zwrócić uwagę na ten drugi – wydany w 2013 r. i zatytułowany po prostu „Death Hawks”. To na nim znalazł się plemienny numer „Black Acid” będący rewelacyjną wizytówką muzyki grupy oraz leniwy „Grim-Eyed Goat”, faworyt niżej podpisanego. Ostatnie studyjne dokonanie Death Hawks to płyta „Sun Future Moon” z listopada ubiegłego roku, najbardziej eklektyczna i najbogatsza brzmieniowo. Na rozgrzewkę przed daniem głównym posłuchamy psychodelicznego, klasycznego rocka w wykonaniu warszawiaków z Blue Horizon. Chodźcie koniecznie! [matad]
14.04 - warszawa klub stodoła
birth of joy 15.04 - warszawa klub stodoła
OPEN stage
rebeka 16.04 - warszawa klub stodoła
kaliber 44
kwietnia 1993 r.
22.04 - warszawa klub stodoła
Stephen Wyman, syn Billa z The Rolling Stones, zaręcza się z Patsy Smith. Patsy jest matką byłej żony jego ojca.
21-33_kalendarium_ A195.indd 23
ira
edyta bartosiewicz acoustic trio
26.04 - warszawa klub stodoła
kayah 20 lat płyty „kamień” K23
9.05 - warszawa teatr muzyczny roma 04.04.2016 17:25
KALENDARIUM
KONCERT
09.04
KONCERT
KONCERT
11.04
14.04
Shigeto
KARMA TO BURN
KRÓL
WARSZAWA Progresja
WARSZAWA Hydrozagadka
Fort Wola 22 20.00 60-73 zł
ul. 11 Listopada 22 20.30
Stare dziady
Senki
Dokładnie 20 lat temu Amerykanie jako pierwsi wprowadzili na światowe salony nie tylko stoner, ale i całą instrumentalną muzykę rockową. Kojarzone do tej pory z progresywnymi jazdami lat 70. instrumentalne granie w końcu doczekało się zespołu w rockowym stylu. Co prawda wytwórnia Roadrunner Records naciskała, żeby do ekipy dołączył wokalista, ale ten wyleciał z zespołu szybciej niż Zawisza Bydgoszcz z europejskich pucharów. Świadczy to o tym, że takiej muzyki nie robi się zza biurka, a sukcesu muzycznego nie da się zaplanować na papierze. Tym bardziej że Karma to Burn to nie długonoga lolita z wielkim biustem, lecz trzech śmierdzących wódą dziadów. Dziad jest jak wino – im starszy, tym bardziej wysmakowany. Tak też jest w przypadku tego składu. Zamiast odgrzewać kotlety panowie postanowili zmierzyć się z wyzwaniem coverowania swoich idoli. Metallica 2.0? Tylko jak zrobić to bez wokalu? Jeśli ktoś ma karmę płonącą jak ostatni piekielny krąg, to nie powinno być to aż tak trudne. [mk]
GORGUTS WARSZAWA Proxima
ul. Żwirki i Wigury 99a 20.00 65-75 zł
Masakra z przygodami Prawie co miesiąc piszemy zapowiedzi koncertów dla fanów najcięższych brzmień. Wiadomo, Polska od wielu lat stoi death i black metalem, a odbywające się kilkanaście razy do roku koncerty przyciągają rzeszę fanów spragnionych masakry nie tylko muzycznej, ale i alkoholowej. Tym razem powód do pokoncertowego kaca będzie jeden, ale za to konkretny, prawie taki jak srebrne gody ciotki Grażyny i wuja Pawła. Nad Wisłę w końcu dociera kanadyjska legenda metalu, Gorguts. Na czele projektu stoi Luc Lemay, który odpowiada za wokale i gitary. Opowieść o wszystkich innych członkach, zmianach składu i perypetiach tej grupy trwałaby tyle co bełkotliwa historia znad kieliszka. Pomimo długiego stażu Gorguts to w ostatnich sezonach jedna z najgorętszych grup
w line-upach metalowych festiwali na całym świecie. Kapela wróciła trzy lata temu w blasku i chwale dzięki albumowi „Colored Sands”, który zaskoczył fanów partiami nagranymi na instrumentarium klasycznym. Na szczęście obyło się bez wiejskich wycieczek do krainy romantyzmu. Luc i jego nowi koledzy nie spuścili z tonu i po 12 latach milczenia zafundowali fanom zespołu prawdziwie szatańską jazdę. Co ciekawe, to dopiero piąte oficjalne wydawnictwo grupy, więc facebookowa podjarka tym wydarzeniem jest jak najbardziej uzasadniona. W ramach supportów zaprezentują się bardzo egzotyczne ekipy z australijskim Psycroptic oraz włoskim Nero Di Marte na czele. [mk]
Błażej Król trafił do masowej świadomości jako wokalista i gitarzysta duetu UL/KR. O zespole, który stworzył z Maurycym Kiebzakiem-Górskim, napisano w ostatnich dwóch latach właściwie wszystko. Najczęściej przewijające się zdanie to: „Najbardziej spektakularny debiut ostatnich lat”. Debiut z 2012 r. uznany został za płytę roku przez większość branżowych rankingów i blogosferę. Rok później zespół wydał „Ament”, przejechał Polskę wzdłuż i wszerz, zaliczając przy tym najważniejsze festiwale, znów narobił zamieszania w podsumowaniach i… postanowił zawiesić działalność. W styczniu 2014 r. światło dzienne ujrzał pierwszy singiel Króla – „Szczenię”, zapowiadający płytę „Nielot”. Drugim singlem zostało „Powoli”, a cały album od momentu wydania utrzymuje się na liście sprzedaży OLiS. Natomiast w połowie marca ukazał się krążek „Przez sen” będący swego rodzaju słuchowiskiem utrzymanym w sennej aurze. Obecność obowiązkowa. [matad]
WIĘCEJ NA:
www.odetchnijspokojnie.pl PRZYGOTUJ SIĘ NA WSTRZĄS!
UCZULAMY ALERGIKÓW
21-33_kalendarium_ A195.indd 24 Reklama_230x75mm.indd 1
ADR-WZF/148/11-2015
REAKCJA NA CZAS RATUJE ŻYCIE! K24
04.04.2016 17:25 2016-03-07 17:41:36
67X134 NOVA.pdf
1
10/03/16
12:30
KWIECIEŃ 2016
NOWY ALBUM JUZ W SPRZEDAZY
67x134_JANIS.pdf
1
10/03/16
16:23
Tu jest miejsce na twoją reklamę
ADR-WZF/148/11-2015
S
07 17:41:36
K25
21-33_kalendarium_ A195.indd 25
04.04.2016 17:25
KALENDARIUM
TRASA
KONCERT
FESTIWAL
15.04
15.04
15-22.04
t
kadr z filmu „Kocur”
FRANK TURNER & THE SLEEPING SOULS
7. LGBT FILM FESTIVAL RÓŻNE MIASTA
WROCŁAW Firlej
Kocury i seniorzy
ul. Grabiszyńska 56 19.00 59 zł
Plus do minusa Niewiele osób pamięta, że ten pyskaty, uśmiechnięty muzyk grał kiedyś w posthardcorowej kapeli Million Dead. Cóż, minęło 12 lat, Frank i jego zespół zdążyli natłuc sześć płyt z zupełnie inną muzyką, a on sam dał się poznać publiczności jako błyskotliwy showman. Mieszanka punkowej zadziorności, folkowego rozbujania i chwytliwego indie rocka przyciąga na jego koncerty tłumy. W maju zeszłego roku Frank wrócił z płytą „Positive Songs for Negative People”, która była próbą odzyskania dawnej świeżości i energii. „To mój szósty album, co samo w sobie nie jest szczególnie ekscytujące. Kiedy grupa nagrywa swój pierwszy krążek, wchodzi do studia i z zapałem gra. Jest w tym ekscytacja, którą zespoły często tracą” – tłumaczył w wywiadach. Czy udało mu się ją odnaleźć na nowo, będziemy mogli się przekonać już wkrótce. [rar]
16.04 WARSZAWA Proxima
ul. Żwirki i Wigury 99 19.00 59-70 zł
9
KIASMOS WARSZAWA Progresja
Fort Wola 22 20.00 79-110 zł
Obce światy Kiasmos to spece od nastrojowego połączenia minimalistycznej, inkrustowanej akustycznymi brzmieniami ambientowej elektroniki z electro popem. Po tym jak zachwycili publiczność zeszłorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka, Ólafur Arnalds i Janus Rasmussen wracają do Polski, tym razem na koncert klubowy. Pierwszy z muzyków jest cenionym na całym świecie kompozytorem i multiinstrumentalistą, zdobywcą nagrody BAFTA. Jego utwory były wykorzystywane na ścieżkach dźwiękowych takich filmów jak „Igrzyska śmierci”, „Kolejny szczęśliwy
dzień” czy „Broadchurch”. Arnalds współpracował z Nilsem Frahmem czy Alice Sarą Ott. Jego „partner w zbrodni”, Janus Rasmussen, na co dzień jest członkiem irlandzkiego kwartetu Bloodgroup. Choć muzycy zaczęli grać w 2009 r., to ich pierwszy wspólny projekt, EP-ka „Throw”, ujrzał światło dzienne dopiero po trzech latach. Sukces przyniosła im wydana w 2014 r. debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Kiasmos”, o której prasa muzyczna pisała, że to oryginalny, perfekcyjny amalgamat brzmień i tekstur. Tworząc nową estetykę, Arnalds i Rasmussen wykorzystali nie tylko swoje indywidualne preferencje, lecz także wspólne fascynacje elektroniką. W efekcie ich muzyka idealnie sprawdza się zarówno w domowym zaciszu, jak i na koncertach. [rar]
Mam problem z kinem LGBT. Filmy, które docierają na nasze ekrany, zazwyczaj powielają pewien schemat fabularny. Przepis jest prosty: mamy chłopaka, obowiązkowo przystojnego, najlepiej reprezentanta środowiska niekojarzonego z tolerancją – policjanta, piłkarza, względne neonazistę – który odkrywa, że nie tylko ze względów higienicznych zaczął dłużej przesiadywać pod prysznicem z kolegami. Oczywiście chłopak zakochuje się w przystojnym kumplu z największym bicepsem. Ten trochę by chciał, trochę się brzydzi, trochę ma żonę. I jest dramat. Ten stereotyp obalają organizatorzy LGBT Film Festivalu, który już od siedmiu lat odkrywa bogactwo tego nurtu zasilanego przez twórców z całego świata. Tym razem jednym z kryteriów doboru tytułów był klucz narodowy. Zobaczymy więc filmy z dwóch różnych światów – Indii, gdzie homoseksualizm wciąż jest karany, i Izraela, gdzie zalegalizowane są konkubinaty jednopłciowe, a od 2008 r. pary mogą adoptować dzieci. Festiwal to także wiele nowości, m.in. austriacki „Kocur”, który dwa miesiące temu został uznany za najlepszy film LGBT na festiwalu w Berlinie, czy „S&M Sally”, odważna komedia o praktykach BDSM. Warto też zwrócić uwagę na cykl „Seniorzy”, który skupia się na pomijanym temacie osób homoseksualnych w podeszłym wieku. [mm]
kwietnia 1976 r.
21-33_kalendarium_ A195.indd 26
Na ekrany kin wchodzi film „Wszyscy ludzie prezydenta” Alana Pakuli. Historia ujawnienia kulis afery Watergate zgarnęła kilka najważniejszych nagród i dziś jest wymieniana jako najlepszy film traktujący o dziennikarskim śledztwie. K26
04.04.2016 17:25
KWIECIEŃ 2016
K27
21-33_kalendarium_ A195.indd 27
04.04.2016 17:25
KALENDARIUM
FESTIWAL
FESTIWAL
15-24.04
18.04-09.05
kadr z filmu „Z podniesionym czołem”
kadr z filmu „Historie naszego życia”
WIOSNA FILMÓW
AFRYKAMERA
WARSZAWA Kino Praha
RÓŻNE MIASTA
afrykamera.pl
ul. Jagiellońska 26 Kino Apollonia
Afrykańskie rewolucje
al. Solidarności 62 8 zł
Kinolot W 80 filmów dookoła świata. Takim hasłem mógłby się reklamować festiwal Wiosna Filmów, na którym co roku można obejrzeć najciekawsze filmy sezonu. Jeśli więc nie udało wam się być w Cannes, Berlinie, Wenecji, Karlowych Warach, Toronto czy na Sundance, bo – nie oszukujmy się – mało kto może sobie pozwolić na taką wycieczkę, to przeprawcie się na jedną ze stron Wisły i wybierzcie się w podróż w fotelu. Za osiem złotych będzie można obejrzeć wiele perełek. Jako film otwarcia widzowie zobaczą komediodramat „Subtelność”, nagrodzony za scenariusz i główną rolę męską
na MFF w Wenecji. Poza tym premierowo będzie można zobaczyć m.in. nagrodzony Złotym Niedźwiedziem w Berlinie świetny dokument „Fuocoammare. Ogień na morzu”, film otwarcia ostatniego festiwalu w Cannes „Z podniesionym czołem” z Catherine Deneuve w roli głównej czy „Pychę”, uwodzicielską i pełną tajemnic czarną komedię, w której nic nie jest takie, jakie się wydaje. Filmy zostały podzielone na dziewięć sekcji w trzech pasmach: „mistrzowie reżyserii”, „oklaski dla scenarzysty” i „polskie kino na świecie”. Przebierać można jak w tanich lotach. [oś]
Zajawka na Afrykę i jej kulturę opanowała w ostatnim czasie prawie wszystkich. Czarny Kontynent to jednak nie tylko najbardziej ciekawa muzyka ostatnich lat, ale też mnóstwo problemów. Afryka kipi jak wielki kocioł, a mnogość kultur i panujące na kontynencie upały tylko podgrzewają tę rewolucyjną mieszankę. 11. edycja festiwalu Afrykamera będzie się odbywać pod hasłem „Stany rewolucji”. Festiwal skupi się na porewolucyjnym kinie Afryki Północnej, w szczególności z Tunezji i Egiptu, krajów, które przodowały w politycznych zmianach i z których pochodzi wielu uzdolnionych młodych twórców. Drugim z motywów przewodnich edycji 2016 będzie postać dzielnej afrykańskiej kobiety. To jednak tylko część atrakcji, bo choć Afrykamera nie jest wielkim festiwalem, to
tak jak kontynent, któremu wydarzenie patronuje, potrafi zachwycić bogactwem doznań. W planach tegorocznej edycji są też wystawa zdjęć cenionego na świecie fotografa Mosa El Shamy, koncert tunezyjsko-szwajcarskiej piosenkarki Sorai Ksontini, a także warsztaty coraz popularniejszej w Polsce kuchni północnoarabskiej. Na przełomie kwietnia i maja najbardziej afrykański festiwal filmowy odwiedzi aż sześć polskich miast. [mk]
K28
21-33_kalendarium_ A195.indd 28
04.04.2016 17:26
KWIECIEŃ 2016
KONCERT
20.04
TRASA
KONCERT
21.04
21.04
TY DOLLA $IGN
MODERAT
WARSZAWA Proxima
POZNAŃ Hala 2 MTP
al. Żwirki i Wigury 99a 20.00 89-100 zł
ul. Głogowska 14 21.00 110-130 zł
Znak jako$ci
Berlin na linii
Tyrone Griffin Jr., lepiej znany jako Ty Dolla $ign, zaczął swoją karierę od gościnnego występu na albumie „Toot It and Boot It” YG, a z jego usług jako „pana od refrenów” skorzystali też Wiz Khalifa i Lupe Fiasco. To była jednak dla Tya jedynie rozgrzewka przed jego pierwszym, solowym albumem – „Free TC”. Na płycie będącej miksem nowoczesnego r’n’b i hiphopowych bangerów pojawiła się gromada znamienitych gości, wśród których znaleźli się np. Kanye West, Kendrick Lamar, R. Kelly, Future, Rae Sremmurd, E-40 czy Fetty Wap. Hollywoodzka obsada i przebojowy potencjał to jednak nie wszystkie atuty longplaya młodego wokalisty. Ty zadedykował bowiem płytę swojemu bratu, Big TC, który odsiaduje w więzieniu dożywotni, podobno niesprawiedliwy wyrok za zabójstwo. Fragmenty telefonicznych rozmów obu braci dodają powagi tej gwiazdorskiej fieście. Do Warszawy charyzmatyczny Ty wpadnie w pojedynkę, by rozkręcić porządną imprezę. [croz]
To jeden z najbardziej gorących zespołów nie tylko w elektronice, ale w muzyce popularnej w ogóle. Berlińskie trio już za chwilę będzie zbierać pochwały za swój najnowszy, trzeci album będący równocześnie zamknięciem muzycznej trylogii. Chwilę później pojawi się na koncertach w Polsce. Ta supergrupa jest obecna na scenie już od 14 lat. Członkowie zespołu, zaabsorbowani innymi projektami, od początku postawili sobie za cel, by tworzyć muzykę odmienną od tego, co robią na co dzień. Trio, którego siła tkwi właśnie w pracy zespołowej, przeszło długą drogę od mniej konwencjonalnych utworów po bardziej klasyczne, wręcz piosenkowe formy. Ich kompozycje są niezwykle filmowe. Bronsert, Szary i Ring wciągają słuchacza w świat dźwięków i wyobraźni w podobny sposób, w jaki czyni to choćby Hans Zimmer z tradycyjną orkiestrą. [rar]
LUST FOR YOUTH WARSZAWA Hydrozagadka
ul. 11 Listopada 22 20.00 45-50 zł
Coraz cieplej Skandynawia to kolebka surowego metalu, ekscentrycznego elektronicznego popu oraz coraz bardziej interesującej sceny garażowej, na której punk miesza się z zimnokrwistym industrialem. Lust for Youth, projekt pochodzącego ze Szwecji, a obecnie mieszkającego w Kopenhadze Hannesa Norrvide’a, to twór, w którym łączą się wszystkie wspomniane wpływy i gatunki. Pierwsze, głównie atonalne i chaotyczne kompozycje 28-latka onieśmielały przytłaczającym chłodem. Dwie ostatnie płyty, „International” oraz świeżo wydana „Compassion”, świadczą o tym, że Norrvide nadal pozostaje pod wpływem lat
15
80. , ale jego uwaga przeniosła się z piwnicznych eksperymentów na sceny, na których królowali New Order, Depeche Mode czy The Human League. Nowe, bardziej popowe i wypolerowane brzmienie nie wyparło jednak immanentnego mroku i nostalgii, które są cechami charakterystycznymi Lust for Youth. Warszawski występ w koncertowym sercu ponurej Pragi będzie pierwszą i jak na razie jedyną okazją, by zobaczyć Hannesa na żywo. Jako support wystąpią także pochodzący ze stolicy Danii First Hate, którzy wkładają mnóstwo uczucia w swój zimnofalowy materiał. [croz]
22.04 WARSZAWA Progresja
ul. Fort Wola 22 22.30 110-130 zł
kwietnia 1967 r.
Piosenka „Somethin’ Stupid” nagrana przez Nancy i Franka Sinatrę jako pierwszy w historii duet ojca i córki dociera do pierwszego miejsca list przebojów w USA.
21-33_kalendarium_ A195.indd 29
K29
04.04.2016 17:26
KALENDARIUM
FESTIWAL
21-23.04
ENEA SPRING BREAK SHOWCASE FESTIVAL & CONFERENCE POZNAŃ
89-100 zł
105 artystów, trzy dni i kilkadziesiąt godzin muzyki. Po raz trzeci w Poznaniu odbędzie się Spring Break, festiwal i konferencja, na której prezentują się wszyscy młodzi, zdolni i obiecujący. Ogarnąć to wszystko trudno, więc zrobiliśmy wam małą ściągę z artystów, których w Poznaniu trzeba zobaczyć.
ZIMOWA
Wbrew mroźnej nazwie projekt Zimowa to ciepła elektronika. Aneta Maciaszczyk i Michał Mentel tworzą zawiesiste, gęste od pogłosów, transowe utwory przywodzące nieco na myśl dokonania School of Seven Bells. I podobnie jak Amerykanie, którzy czerpią głównie z elektronicznych brzmień, członkowie Zimowej chętnie przyznają się do inspiracji noise popem i alternatywą przełomu lat 80. i 90. Chociaż w notce o sobie użyli słowa „piosenki” w odniesieniu do swoich utworów, ja bym tak nie szafował tym określeniem. To raczej mgliste szkice piosenek, w których nieustrukturyzowanej formie jest dużo siły i uroku. [dup]
BROOKS WAS HERE
PEPE.
Jak wieść gminna niesie, Piotr Rajski, wielkopolski producent ukrywający się pod pseudonimem Pepe., zanim zabrał się za muzykę elektroniczną, grał w szerzej nieznanej garażowej kapeli. Może dlatego, kiedy zerka na parkiet, zaczyna czuć melancholię i – jak powiedział w niedawnym wywiadzie dla redbull.pl – błądzi gdzieś po trasie Sub-Pop – Londyn. Na tym właśnie szlaku sampling spotyka się z żywym instrumentarium, wokal wtula się w szum, a taneczna rytmika tonie w splinie. Jak brzmią zapisy tych eskapad, można się przekonać w zaśpiewanym przez Petera the Pana utworze „Yoko” – rozklekotanej, onirycznej kołysance, dzięki której na niedawnego debiutanta zwróciła uwagę ekipa Flirtini. Pod szyldem tej wytwórni niedługo ukaże się debiutancka EP-ka Pepe. Czego jeszcze można się spodziewać po pochodzącym z Ostrowa, mieszkającym w Poznaniu newcomerze, przekonacie się podczas jego coraz częstszych występów na żywo. „Let the Children Disco”. [fika]
Krajowa scena posthardcorowa z każdym miesiącem nabiera rozpędu. Pochodzący z Warszawy Brooks Was Here przez prawie pięć lat szukali właściwej formuły dla swojego zespołu. Zaczynali od materiału na pograniczu screamo i melodyjnego college rocka, by w końcu pod koniec zeszłego roku pokazać światu swój debiutancki album „III”. To nieco ponad kwadrans pokiereszowanego i bardzo mięsistego grania z napisanymi z głową tekstami po polsku. Tylko dwa numery na całej płycie nieśmiało przekraczają dwie minuty, a skondensowana formuła idealnie współgra z emocjonalną wylewnością frontmana grupy Mateusza Romanowskiego. To będzie najpewniej najmniej wypolerowana i być może najbardziej szczera propozycja, jaką usłyszycie na tegorocznym Spring Breaku. [croz]
K30
21-33_kalendarium_ A195.indd 30
04.04.2016 17:26
KWIECIEŃ 2016
BEMINE
Kolejny przykład na to, że czego się nie tknie Tobiasz Biliński, to jest to co najmniej interesujące. W przypadku projektu Bemine, w którym muzyk zajął się aranżem i produkcją, miał on ułatwione zadanie, bo piosenki śpiewającej i grającej na instrumentach klawiszowych Joanny Longić to dobry punkt wyjścia do stworzenia ciekawego materiału. Świadczy o tym fakt, że Bemine zadebiutowało w audycji „BBC Introducing” poświęconej obiecującym młodym twórcom. Efekt ich współpracy, wydana rok temu EP-ka „Hopscotch”, przyniósł cztery udane numery, chwytliwe i dobrze brzmiące, aranżacyjnie oszczędne, ale dopracowane. Dowodem zaś tego, że same kompozycje bronią się w innym anturażu, jest małe wydawnictwo ,„Organic Live”, z wybranymi kawałkami z „Hopscotch” kameralnie zaaranżowanymi na kwartet smyczkowy. [dup]
NIEMOC
Dysputa o tym, jaki gatunek muzyczny uprawia Niemoc, może się wydać trochę jałowa i pewnie zajęłaby jeszcze trzy podobnej długości paragrafy. Zielonogórskie trio znalazło jednak dla siebie całkiem dobrą łatkę – ukuty przez nich termin „post-wave” dobrze zdradza nowofalowe (także polskie!) inspiracje i instrumentalny, zahaczający czasem o ambient charakter ich kompozycji. Chłopaki z pewnością mają już za sobą kontakt z płytami Klausa Mittfocha czy Aya RL z jednej strony i Harmonii czy The Durutti Column z drugiej. Zwiewna sekcja rytmiczna i syntezatory to powiew świeżości na scenie zdominowanej przez schemat „śpiewająca dziewczyna i chłopiec z laptopem”. Niemoc swoim istnieniem udowadnia przede wszystkim dwie ważne rzeczy: że można być przebojowym, nie korzystając z usług wokalisty, oraz że historia muzyki nie kończy się na podsumowujących rok listach publikowanych na zagranicznych portalach, w co wielu polskich muzyków zdaje się wierzyć. [croz]
JAAA!
To, że to trio musimy jeszcze zachwalać, zakrawa na mały skandal. Panowie wystąpili na naszej grudniowej gali rozdania Nocnych Marek i swoim audiowizualnym show skradli cały wieczór. Ich wydany jesienią zeszłego roku debiutancki album „Remik” to nowatorska propozycja na scenie krajowej elektroniki – pełna dźwiękowych niuansów konceptualna opowieść o tytułowym Remiku, małym chłopcu izolującym się od otaczającego go świata. Wielowarstwowe i nielinearne kompozycje JAAA! przywodzą na myśl, choć to dość łatwe skojarzenie, ostatnie solowe eksperymenty Thoma Yorke’a oraz dorobek Moderat. Tylko że, i nie boimy się w tym miejscu kontrowersji, są one zdecydowanie bardziej interesujące. Trio nie wzięło się jednak z powietrza. Jego członkowie współtworzyli tak różne formacje jak Napszykłat, How How i Contemporary Noise Quartet. Jeśli zdążyliście już się zapoznać z „Remikiem”, to pewnie nie musimy was do niczego przekonywać. Jeśli nie, to pora przestać spać. [croz]
SOTEI
Pod tą nową dla większości słuchaczy nazwą ukrywa się dwóch dobrze znanych perkusyjnych kombinatorów – bitowy akrobata Teielte i poszukujący bębniarz Sobura. Obaj związani z rodziną U Know Me Records, obaj też mocno zaangażowani w rytmiczną ekwilibrystykę, która wytyczyła dukt dla wszystkich ich solowych nagrań. Ich ścieżki nieraz zresztą przeplatały się na różnych wydawnictwach i scenach, na których występowali wspólnie, choćby jako support podczas warszawskiego występu Flying Lotusa. To, że połączą kiedyś siły we wspólnym projekcie, dla co baczniejszych obserwatorów było więc tylko kwestią czasu. I stało się – samplingowa dezynwoltura producenta, którego album „Homeworkz” stanowi kamień milowy w dziedzinie krajowych „nowych bitów”, zderzyła się z instrumentalnym wolnomyślicielstwem pałkera znanego choćby z występów z Nosowską czy Skubasem. Efektem współpracy jest jak na razie basowy roller „Opus”, ale dopiero w klubie ten duet dowiedzie zapewne swojej siły i kreatywności. [fika]
DREWNOFROMLAS
Ten trójmiejski zespół o jakże uroczej, ekologicznej nazwie puścił mi po raz pierwszy kolega, który choć horyzonty muzyczne ma bardzo szerokie, ostatnimi czasy polubił tempo 160 bpm i chicagowski sznyt sceny juke/footwork. Kiedy więc z głośników dobiegł ckliwy gitarowy akord i lounge’owy stukot perkusji, doszedłem do wniosku, że na pewno pomylił linki. Z bądź co bądź przyjemnego odrętwienia wybudził mnie najpierw dubowy wystrzał. Potem zwichnięte elektroniczne tropy zaczęły gęstnieć, a perkusja rozpędziła się do tych wyczekiwanych 160 uderzeń bębna na minutę. Kłopotów z przyswojeniem tego materiału, zatytułowanego „Trudne wakacje”, w żadnym momencie nie miałem. Pomorski kwintet szybko urzekł mnie swoim niesztampowym podejściem do muzyki. Progresywnej, acz przystępnej, eklektycznej, acz spójnej, miękkiej, acz energetycznej. I wygląda na to, że nie tylko mnie, bo obie płyty dfl zostały sfinansowane w akcjach crowdfundingowych przez rosnące rzesze słuchaczy zespołu. [fika]
YOACHIM
Swoją muzyczną przygodę Yoachim rozpoczął jeszcze we wczesnym dzieciństwie. I to ona skłoniła go do ukończenia Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach na Wydziale Kompozycji, Interpretacji, Edukacji i Jazzu. Na szczęście w jego przypadku edukacja nie okazała się zbędnym balastem, często bowiem bywa, że zamienia ona młodych muzyków w sprawnych instrumentalistów pozbawionych chęci poszukiwania artystycznej tożsamości. Yoachim komponuje, pisze, śpiewa, produkuje. Od kilku lat jest mocno związany z niemiecką sceną klubową, dał się poznać jako zdolny autor remiksów, czego ukoronowaniem był album „EHC” wydany w 2012 r. nakładem Parquet Recordings. W zeszłym roku wypuścił swój pierwszy singiel – nośny, niepokojący, electropopowy „Forest”. Doskonały utwór zapowiada planowaną na ten rok EP-kę „Isn’t That, Gone”. [dup]
K31
21-33_kalendarium_ A195.indd 31
04.04.2016 17:26
KALENDARIUM
FESTIWAL
KONCERT
28.04-03.05
28.04
kadr z filmu „Żelary”
18. PRZEGLĄD FILMOWY KINO NA GRANICY
MAŁE MIASTA I ABEL WARSZAWA Hydrozagadka
CIESZYN
ul. 11 Listopada 22 20.30 30-35 zł
Na granicy z porno Nie ma Cieszyn szczęścia do festiwali. Z tego urokliwego miasteczka przy granicy z Czechami po pięciu edycjach wyprowadziły się Nowe Horyzonty, a po dwóch latach zwinęła manatki Nowa Muzyka. Daleko, ciasno, pociągi nie jeżdżą. Oba uciekły jak licealistki znudzone prowincjonalnością i marzące o wielkim świecie. Jest jednak jeden przegląd, który bez marudzenia doczekał się w Cieszynie swojej osiemnastki. Trudno sobie zresztą wyobrazić inne miejsce, w którym miałby się odbywać festiwal Kino na Granicy. Organizatorzy od lat skupiają się na prezentacji kinematografii Europy ŚrodkowoWschodniej. Jest i klasyka, i nowości – to często jedyna okazja, by na wielkim ekranie
zobaczyć nowe czeskie i słowackie produkcje, bo po trwającej kilka lat modzie na kino z tego regionu dystrybutorzy ostatnio trochę o nim zapomnieli. W programie znalazł się też cykl „Parno nie porno”, nocny przegląd filmów erotycznych, przeglądy dzieł Ladislava Helgego i Dušana Trančíka, a także – w ramach retrospektyw aktorskich – produkcje z udziałem popularnej Ani Geislerovej i Agaty Kuleszy. A oprócz kina niezobowiązująca atmosfera – seanse pod chmurką, czeskie piwo i kojące widoczki nad Olzą. [mm]
16
Ludowy rap W ramach trasy „Uliczny stosunek” podczas wspólnego koncertu zaprezentują się Małe Miasta oraz Abel. Małe Miasta będą promować album ,,KOŃ” wydany w październiku 2015 r. Materiał był już grany na żywo na wszystkich najważniejszych letnich festiwalach, m.in. na Open’erze, Tauronie Nowej Muzyce, Hip-Hop Kempie, Off Festivalu czy Spring Breaku. Zespół doceniła również kultowa amerykańska stacja radiowa KEXP, która zaprasiła chłopaków do udziału w swoich słynnych sesjach nagraniowych. Na drugim albumie Małych Miast nie zabrakło ciekawych gości, np. Taco Hemingwaya, Palucha, donGURALesko czy Wojtka
Mazolewskiego. Natomiast pochodzący ze Słubic raper Abel dał się poznać jako członek grupy Smagalaz, wyróżniającej się na scenie brzmieniem i pomysłami. Po dwóch wydanych w 2006 i 2010 r. płytach przyszedł czas na materiał solowy. Ubiegłoroczny album „Ostatni sarmata” to przemyślany, osobisty materiał w nowoczesnym, eklektycznym opakowaniu, czerpiący zarówno z rapu, jak i muzyki ludowej. Płyta została doceniona przez fanów oraz krytyków, a portal Interia.pl. okrzyknął ją mianem debiutu roku. Na scenie Ablowi towarzyszy Brat Jordah, producent płyty oraz współtwórca duetu Małe Miasta. [matad]
kwietnia 1991 r.
21-33_kalendarium_ A195.indd 32
Ukazuje się jedyna płyta grunge’owej supergrupy Temple of the Dog, dedykowana tragicznie zmarłemu Andy’emu Woodowi, wokaliście Mother Love Bone.
K32
04.04.2016 17:26
KWIECIEŃ 2016
Ambasadorem akcji Mazda Sounds jest Lost Frequencies, który remiksem piosenki „Are You With Me” wdarł się na pierwsze miejsca list przebojów w całej Europie. Belgijski Tomorrowland to jeden z największych festiwali EDM-u na świecie
ZMIKSUJ SWOJE JUTRO
Jeśli chciałbyś pojawić się na tegorocznej edycji belgijskiego festiwalu Tomorrowland i jesteś gotów stanąć w szranki z zastępami innych chętnych, na ratunek przyjeżdża Mazda. Jeśli tylko jesteś didżejem, bo o miejsce na scenie, a nie w rozbawionym tłumie, rozgrywa się ta batalia. Barcelona. Słoneczne marcowe przedpołudnie. Przeciągły odgłos klaksonu idealnie wpisuje się w miarowy EDMowy bit. Wyprzedzając nas, młody chłopak uśmiecha się za kółkiem czerwonego roadstera Mazda MX-5. Szybko znika z pola widzenia, przemykając pomiędzy samochodami na obwodnicy miasta. Nagłe wejście transowej, syntezatorowej partii prowokuje, by dodać gazu i ruszyć za nim. Kilkanaście godzin później wiozący nas taksówkarz wyraźnie ożywia się na hasło The Sutton Club i przez całą drogę na miejsce wspomina, jak kilka lat temu był w tym „jednym z najlepszych i najbardziej ekskluzywnych klubów w Barcelonie”. Jako że nasze ubrania nie budzą zaufania bramkarza, musimy pokazać zaproszenia. W końcu otwiera przed nami drzwi, do których ciągnie się długa, wyfiokowana kolejka. Przechodząc przez bramę tajemniczego ogrodu, witani przez filuterne wróżki, przemykamy po czerwonym dywanie w stronę dźwięku. Roznegliżowani, strojni jak pawie tancerze i tancerki zastygają w bezruchu, parkiet krzyczy, piszczy i gwiżdże. Dum, dum, dum, dum – zaczyna się kolejny syntetyczny szlagier. Za didżejką, pod którą ktoś w nieznany nam sposób podjechał srebrną Mazdą MX-5, wznosi palec do góry ten sam chłopak, którego mijaliśmy rano na obwodnicy. Uśmiecha się podobnie zawadiacko,
gdy miksuje najświeższy, dance’owy hit z „Bongo Bong” Manu Chao, a sala faluje w miarowym tempie, podśpiewując dawno niesłyszany przebój. Ten młodzieniec nazywa się Felix De Laet, ale lepiej znany jest jako Lost Frequencies, ledwie 23-letni, belgijski producent elektroniczny, który swoim remiksem piosenki country „Are You With Me” dwa lata temu wdarł się na pierwsze miejsca list przebojów w całej Europie. Jest on muzycznym ambasadorem akcji Mazda Sounds, którą japoński producent samochodów zorganizował w tym roku w kooperacji z jednym z największych festiwali EDM-u na świecie, obchodzącym w zeszłym roku dziesięciolecie belgijskim Tomorrowland. Do Barcelony Felix przyjechał opowiedzieć o tym, że sam jeszcze przed chwilą był nikomu nieznanym muzykiem, po czym zainaugurował konkurs. Wspólna inicjatywa dwóch zdawałoby się różnych marek jest bowiem turniejem didżejskim. Sześciu wyłonionych podczas niego laureatów wystąpi na jednej ze scen festiwalu przed dziesiątkami tysięcy jego bywalców. Jak mówią organizatorzy, to właśnie pęd ku czemuś, dynamika i droga, którą przebywa się czy to samochodem, czy podczas dobrego miksu, połączyłyły ich w tej wspólnej akcji.
Pierwszy etap zawodów trwa od 24 marca do 1 maja. W tym czasie trzeba umieścić w serwisie mixcloud swój 30-minutowy set i oznaczyć go hashtagiem #mazdasounds. Autorzy 20 miksów, które zbiorą największą liczbę lajków, zostaną zaproszeni w czerwcu do Barcelony na specjalne warsztaty i ostateczny pokaz swoich umiejętności w klubie. Dla 14 z nich ta przygoda zakończy się na jednym z katalońskich parkietów, natomiast sześciu szczęśliwców wystąpi w lipcu w belgijskim miasteczku Boom na festiwalu, na który rokrocznie ponad 300 tys. biletów sprzedaje się w mniej niż godzinę, a chętni są później gotowi odkupywać je od koników za tysiące euro. Wszystko po to, żeby choćby przez jeden dzień znaleźć się po drugiej stronie lustra, w magicznej krainie, której tempo nadaje house’owy rytm i ryk masywnego syntezatora. W fantazyjnym świecie, którego królami są didżeje tacy jak Armin van Buuren, Skrillex, Avicii czy Martin Garrix. Jak Lost Frequencies. I jak być może ty. Jeśli tylko nagrasz wystarczająco oryginalny, intrygujący i taneczny set, wrzucisz go na mixcloud i oznaczysz #mazdasounds. Będziemy ci na pewno kibicować, żebyś to ty podjechał mazdą pod jedną ze scen na Tomorrowland. Tylko jak już będziesz to robił, pamiętaj, żeby zatrąbić na mijanych ludzi. Klaksony świetnie pasują do EDM-u.
K33
21-33_kalendarium_ A195.indd 33
04.04.2016 17:26
AKTIVIST
Foto: Łukasz Nowosadzki / Archilens.pl
NOWE MIEJSCA
Warszawa
Souvlak City
Charlotte Menora
Mniej bywania, więcej jedzenia
Kiedy usłyszałam, że w lokalu po dawnej restauracji Menora, w miejscu, o którego przejęcie toczyły bój różne instytucje kulturalne, ma się otworzyć Charlotte, miałam mieszane uczucia. Przehajpowana piekarnia z placu Zbawiciela wydawała mi się jakoś nie na miejscu, szczególnie na placu Grzybowskim. Ale krótka wizyta w nowej Charlotte przekonała mnie, że pomysł na to miejsce jest fajny i nowa knajpa (otwarta zresztą pod kuratelą Muzeum Żydów Polskich – Polin) ma szansę bezkolizyjnie wpisać się w krajobraz okolic Próżnej. Nie wykluczam, że na wrażenie to mógł mieć wpływ fakt, że na moje oko w nowej knajpce mniej młodzieży w ray-banach rozglądającej się, czy wszyscy widzą ich nowe najki i torebkę od Michaela Korsa. Jakby mniej bywania, a więcej jedzenia. Przy stolikach rodziny, starsze osoby, plotkujące krawcowe. Wnętrze też robi dobre wrażenie. Lśniąca stal, lekko postindustrialny charakter, wielkie lustra, które sprawiają, że lokal robi się dwa razy większy, a pieczonych na miejscu chlebów wystawionych w koszach dwa razy więcej. Dobrze jest też w menu. Jedna trzecia klasycznego jadłospisu Charlotty, który modni warszawiacy znają na wyrywki, została zastąpiona żydowskimi specjałami. Co godne pochwały, serwowana tu kuchnia żydowska to nie mocno wyeksploatowana przez restauratorów opcja śródziemnomorska z szakszuką, falafelem i hummusem, lecz nasza rodzima, wschodnioeuropejska, w poszukiwaniu której właściciele ruszyli, niespodzianka, do Nowego Jorku, gdzie żydowska tradycja kulinarna z naszych okolic zachowała się najlepiej. Są więc chałka, białysy (drożdżówki z cebulą), chanukowe rugelach (kruche rożki z orzechowo-czekoladowym nadzieniem) czy gęsi pipek. W karcie pojawiły się też kawior po żydowsku (chałka grillowana z siekaną wątróbką) i blintzes (naleśniki z serem, wodą różaną i skórką pomarańczową). Wszystko, czego próbujemy, jest bez zarzutu. Dwa rodzaje bajgli – z pstrągiem alpejskim piklowanym w buraczkach i z solidną porcją pastrami – wypadają znakomicie. Są soczyste i dobrze skomponowane z dodatkami – odpowiednio – marynowaną cebulą i śmietaną oraz musztardą dijon z ogórkiem kiszonym. Niczego nie można też zarzucić kanapce ze śledziem marynowanym w occie, z cebulką, kaparami i szczypiorkiem. Być może rugelach nie smakowały tak jak te z żydowskiego sklepu na Williamsburgu, których próbowałam jakiś czas temu, ale nie wykluczam, że tamtym uroku dodawała okolica. [Sylwia Kawalerowicz]
pl. Grzybowski 2 godziny otwarcia: pon.-czw. 07.00-24.00 pt. 07.00-01.00 sob. 09.00-01.00 niedz. 09.00-22.00
ul. Skarbka z Gór 51a pon.-czw. 12.00-20.00 pt.-niedz. 12.00-21.00 531 534 904
Udawaj Greka
O kuchni greckiej wiem mniej więcej tyle, ile o tym, jak dojechać autem na Białołękę. W obu miejscach byłam raz w życiu. I to z rodzicami. O ile sprawę dojazdu do tego drugiego rozwiązuje nawigacja (choć i ta nie jest bezbłędna, bo jadąc na Skarbka z Gór dwa razy wyjeżdżałam i wjeżdżałam do Warszawy), o tyle odnalezienie idealnego smaku Grecji, nawet jeśli się go zna, w kraju, gdzie słońce zwykle ogląda się na zdjęciach na Facebooku, jest po prostu niemożliwe. Do Souvlak City trzeba więc podejść jak do miejsca, które odważyło się stworzyć wariację na temat kuchni greckiej. Piszę „odważyło”, bo w naszym mieście miejsc podających souvlaki, halloumi czy prawdziwą grecką sałatkę jest jak na lekarstwo. Pewnie też dlatego założyciele Souvlak City postanowili najpierw zbadać rynek i wypuścili na nasze miasto foodtrucka. Po udanym wiosenno-letnim sezonie osiedlili się na stałe. Choć z tą stabilizacją bym nie przesadzała, bo ich lokal to coś na kształt garażu. Przytulnego, trzeba przyznać, ale mieszczącego raptem kilka krzeseł i toaletę na zapleczu, do której trzeba brnąć przez białołęckie błoto. Swoją drogą wybór miejsca nadal jest dla mnie zagadką. Zagubiona wśród osiedli budka może i jest miejscem, gdzie spotykają się sąsiedzi, ale nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny do niej trafił. Tym bardziej że – jak na kraj strzeżonych osiedli przystało – pod Souvlakami nie da się zaparkować. Trzeba więc krążyć między szlabanami, nie spuszczając budki z oczu, bo łatwo zgubić ją w plątaninie osiedlowych alejek. Położenie rekompensuje jednak kuchnia, a przede wszystkim ceny dań (zdaję sobie sprawę, że powinnam je podawać w formacie x zł + benzyna, ale będę dobroduszna i o tym nie wspomnę). Menu jest prościutkie i podzielone na trzy sekcje. „Do ręki” – tu trzy rodzaje pit z wkładką mięsną bądź wege (10-12 zł), „na większy głód” – trzy zestawy z pitą, frytkami, sałatką (19-23 zł) i „na mały głód” – możemy domówić ekstra frytki (6 zł), grillowaną pitę (5 zł) czy ser halloumi (12 zł). Ja zdecydowałam się na pitę z biftekami, czyli wołową, grillowaną koftę i box z halloumi. Dania były świeże, sycące i, co rzadkość, serwowane z pysznymi sosami – lekko miętowym tzatziki i ostrym, pomidorowym o korzennym posmaku. Świetna alternatywa dla ciężkiego kebaba czy ogranego burgera. Wycieczka do Souvlak City jest wyprawą niemal na miarę prawdziwej wycieczki do Grecji. Wprawdzie taniej, ale po jedzeniu nie można położyć się nad morzem. [Olga Święcicka]
A34
34-35_Nowe Miejsca_A195.indd 34
04.04.2016 16:43
Foto: Łukasz Nowosadzki / Archilens.pl
KWIECIEŃ 2016
Deseo
Smak 3D
Na wizytę w Deseo cieszyłyśmy się już od dawna. Cukierniczy talent Piotra Chylareckiego poznałyśmy, gdy jeszcze współtworzył Odette. Teraz, gdy został pastry chefem w Deseo, nie mogło nas tam zabraknąć. W Deseo je się najpierw oczami. Wszystko, co wychodzi spod palców Piotra i jego ekipy, wygląda jak dzieło sztuki. Zanim dane nam było te dzieła zdekonstruować, zajrzałyśmy do części warsztatowej, bo to tam dzieją się cuda. W pokoju czekoladowym i praliniarni mogłyśmy podejrzeć, jak wygląda nowoczesne cukiernictwo, słodkości tworzone przy użyciu zaawansowanych technologii kulinarnych, ale za pośrednictwem ludzkich rąk. Deseo łączy smaki typowo deserowe z nutami charakterystycznymi dla dań wytrawnych – naszym faworytem okazało się ciastko z musem na bazie infuzji z liścia laurowego z cytryną i powidłami śliwkowymi z paloną kawą (16 zł). Żywo wspominamy też pralinę o wdzięcznej nazwie „Boro”, będącą połączeniem smaków borowika i ciemnego piwa z nutką jalapeño. Ale smak to nie wszystko. W Deseo zabawa zaczyna się już na poziomie faktury. W przypadku pralin sprawa jest jeszcze dość prosta, choć efekt niełatwy do osiągnięcia (pralinę ocenia się po grubości czekoladowego korpusu, im cieńszy, tym praliniarz wyższej klasy), ale ciastka to już prawdziwe cudeńka dizajnu. Tu coś chrupnie, tam coś się rozpłynie, smaki się mieszają, warstwy przenikają, całość przykrywa idealnie owalna kopuła o zamszowej teksturze i kosmicznym, ale w 100% organicznym kolorze. Deseo ma już dwa lokale – na Nowym Świecie i na Saskiej Kępie. W tym drugim mieści się też pracownia – siedząc wygodnie w pięknym kawiarnianym wnętrzu, możecie przez oszkloną ścianę podglądać cukierników przy pracy. A praca to często widowiskowa – takie np. ręczne aerografowanie czekoladowych bucików to widok raczej niecodzienny. Do Deseo warto wpadać częściej niż od święta (albo święto robić sobie częściej niż kalendarz wskazuje), bo wszystkiego naraz spróbować nie sposób, a nie spróbować – wielka szkoda! ul. Angorska 27 tel. 22 617 63 04
A35
34-35_Nowe Miejsca_A195.indd 35
04.04.2016 16:43
AKTIVIST
MOJE MIASTO
POZNAŃ
GUMOWE SPAGHETTI
Czyli ulubione poznańskie miejscówki zespołu Rebeka
REBEKA Iwona Skwarek i Bartosz Szczęsny tworzą wspólnie od 2010 r. Wcześniej Rebeka była jednoosobowym projektem Iwony. W marcu ukazała się druga płyta zespołu zatytułowana „Davos”. Nazwa albumu nawiązuje do „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna. Tak jak tytułowa czarodziejska góra wpływa na mieszkańców Davos, tak muzyka zespołu ma nas przenosić nas w magiczne miejsca, odrywać od rzeczywistości, przemieniać. Pierwszym singlem promującym album jest utwór „Perfect Man”.
Pracownia Rebeki
Poddasze pełne syntezatorów, gdzie można potknąć się o wijące się wszędzie kable, takie gumowe spaghetti. Atmosfera trochę jak z górskiego schroniska, malutka kuchnia, gdzie musi być kawa, bo bez niej nie ma tworzenia. Na małej antresoli można natknąć się na któreś z nas w trakcie drzemki między nagrywaniem hitów.
Stołówka Jowita
Czynna od 12. do 16. Najlepsze schabowe i kompot. Tanio i szybko. Przepraszamy wszystkich wegetarian, ale mamy słabość do dobrego kotleta z surówką. Bartek, jeżeli nie zje obiadu między 14. a 16., staje się zombiakiem, więc Jowita ratuje Rebekę w kryzysowych sytuacjach. Bartek nagle ożywa, przestaje majaczyć, a wzrok mu się wyostrza.
Park Sołacki
Nasz ulubiony park w Poznaniu, trochę baśniowy, z większym stawem, bluszczem oplatającym stare pnie. Jeśli ktoś umie i lubi spacerować, to ten park jest do tego idealny. Bartka można spotkać na placu zabaw.
Brzeg Warty za cytadelą
Można się poczuć przez chwilę dziko, jak w podróży po egzotycznych krainach. Dużo drzew, rzeka prześwituje spomiędzy krzaków. Każda pora roku oferuje inne doznania. Kiedyś, po skończeniu pracy o piątej rano, wracałam tą ścieżką, mgła unosiła się nad wodą i wydawało się, że Poznań stał się nagle kompletnie nierzeczywistą krainą.
Tłok
Supermalutka knajpka z przepysznym sernikiem i świetną kawą. Panuje tam bardzo przyjacielska, luźna atmosfera i zawsze gra dobra muzyka, bo właścicielem jest prawdziwy, a nie winampowy didżej. Są superkrzesła i filiżanki jak z z PRL-u. Zawsze można wziąć kawę na wynos i iść na spacer do parku Sołackiego.
A36
36_mojemiasto_A195.indd 36
29.03.2016 22:27
37_pgnig_A195.indd 37
05.04.2016 18:02
GORĄCY KONIEC ZIMY
agnieni
11 muzyków w trzech składach: Rita Pax, The Dumplings i Gooral. Siedem miast, tysiące przejechanych kilometrów i ponad 25 godzin energetycznej muzyki. To bilans 4. edycji trasy koncertowej „Spragnieni Lata”, która po raz kolejny dostarczyła publiczności dużą dawkę emocji i pozytywnego brzmienia. „Spragnieni Lata” to cykl koncertów, latem plenerowych a zimą klubowych, prezentujących najnowsze projekty młodych polskich muzyków, którzy choć zaczynają karierę są już rozpoznawalni i znakomicie sobie radzą poza mainstreamem. Od pierwszej edycji „Spragnieni Lata” uzupełnili ofertę polskiego rynku festiwalowego, pokazując, że na mapie wydarzeń muzycznych wciąż jest miejsce dla świeżych projektów z pomysłem na siebie. – „Spragnieni Lata” to cały wachlarz współczesnych brzmień. Prezentujemy dobrą, ambitną muzykę, artystów, którzy świetnie rozumieją trendy, są energetyczni i intrygujący. W 4. edycji połączyliśmy klasyczny analogowy skład RITA PAX z energią Goorala i The Dumplings, muzykami, którzy choć tak młodzi i na początku drogi, są „gotowym” zespołem – mówi o projekcie Dyrektor Artystyczny trasy Tymon Tymański.
Na scenie i za kulisami
Czwarta edycja sponsorowanej przez Cydr Lubelski trasy koncertowej „Spragnieni Lata” wystartowała 22 stycznia i w ciągu miesiąca zawitała do Radomia, Częstochowy, Bydgoszczy, Białki Tatrzańskiej, Lublina, Warszawy i Rzeszowa. – To były intensywne tygodnie i moc wrażeń. Każda godzina spędzona na próbach była warta tej niesamowitej muzycznej podróży, w jaką zabrali nas Rita Pax, The Dumplings oraz Gooral. Mieliśmy najwspanialszą publiczność, której żywiołowe reakcje na każdy kolejny utwór i każdy skład, dały muzykom niespotykany zastrzyk pozytywnej energii. Atmosfera za kulisami była równie gorąca jak pod sceną, ale to właśnie wyróżnia naszą trasę. Z zawiązanych na scenie przyjaźni czasem tworzą się nowe duety – podsumowuje mijającą edycję „Spragnionych Lata” Robert Walewski, Manager Eventów firmy AMBRA S.A., producenta Cydru Lubelskiego. Efektem tworzenia artystycznych relacji była dotychczas np. współpraca Xxanaxx i Mariki przy okazji utworu „Tabletki”.
Niekończący się festiwal
– Dla mnie „Spragnieni Lata” to taki festiwal, który się ciągle powtarza w różnych miastach w całej Polsce i to jest super. Graliśmy w bardzo zimne dni, ale przełamaliśmy tę mroźną aurę – mówiła po trasie Paulina Przybysz z Rita Pax. A Kuba Karaś z The Dumplings dodaje: – Każdy z nas gra inną muzykę, na którą ludzie inaczej reagują, dzięki temu nasza stała publiczność miesza się z fanami pozostałych artystów. Zagranie dla tak różnorodnej publiczności jest dużym wyzwaniem, z którego zaproszeni muzycy wywiązali się bez najmniejszych problemów, za to z dużą przyjemnością. – Ogromnie się lubimy z pozostałymi uczestnikami trasy, więc wszystko wychodzi bardzo naturalnie! – mówi ze śmiechem Justyna Święś. Obok ambitnej, dobrej muzyki wyróżnikiem trasy „Spragnieni Lata” jest również oprawa i lokalizacje koncertów, którym towarzyszą m.in. pokazy street artu i wystawy komiksów. – Koncerty zimowe odbywają się w najlepszych klubach, takich jak Wytwórnia w Łodzi, Stary Klasztor we Wrocławiu czy Palladium w Warszawie. Latem wybieramy najmodniejsze miejskie plenery: Bulwary Nadwiślańskie w Warszawie, Off Piotrkowską w Łodzi, Maltę w Poznaniu czy Plac Napoleona pod Wawelem. Każdorazowo gościmy też w Lublinie, rodzinnym mieście Cydru Lubelskiego. Duża frekwencja, pozytywny odbiór zarówno publiczności, jak i środowiska artystycznego, motywuje nas do dalszego rozwijania projektu. Aktualnie planujemy 5. edycję trasy, która z pewnością będzie niepowtarzalnym wydarzeniem muzycznym, źródłem inspiracji i autentycznych emocji – zapowiada Robert Walewski, Manager Eventów, firmy AMBRA S.A. Trasie towarzyszą strefy orzeźwienia Cydru Lubelskiego.
Producent Cydru Lubelskiego jest sponsorem koncertu finałowego „Spragnieni lata” 17.09.2016 r., Lublin. Więcej informacji na facebook.com/Cydr Lubelski
38-39_cydr_A195.indd 38
04.04.2016 16:45
38-39_cydr_A195.indd 39
04.04.2016 16:45
AKTIVIST
MAGAZYN KUCHNIA
The Cool Cat
Warszawa
TAPASY
Na nasz stół wjechały najpierw przystawki: kimchi na czipsach ryżowych (7 zł), sałatka z glonów wakame z sezamem i kolendrą (10 zł) i czipsy z warzyw (5 zł). O ile kimczi to rozrywka specyficzna, powiedzielibyśmy, dla koneserów, o tyle już reszta nie wzbudziła kontrowersji (glony), a nawet wywołały zachwyt (czipsy).
Nie taki kot straszny, jak go ugotują Wygląda na to, że w Cool Cacie się bywa. W sensie gramatycznym – bo menu zmienia się często, zawsze więc można trafić na coś nowego – i w sensie frazeologicznym, bo w ciągu półtorej godziny spotkaliśmy co najmniej dwie znane osoby. Ale ponieważ nasze rozeznanie w osobach znanych nie jest najlepsze, mogło ich być więcej. Ale nie przyszliśmy sobie do Cool Cata popatrzeć (choć zarówno wnętrze, jak i dania prezentują się tam bardzo dla oka przyjemnie), tylko pojeść. O popisowej potrawie, czyli tatarze z popcornem z prosa, słyszeliśmy już wcześniej nie raz, postanowiliśmy więc dać szanse jej mniej popularnym koleżankom. Cool Cat to Zosia Pazik i Jakub Kaftański, którzy, porzuciwszy Miłość na Kredytowej, wzięli się za biznes. Własny – dotąd ukrywali się w kuchni, teraz muszą czasem wyjść do gości. Skromni i zaangażowani w swoją pracę nie karmili nas głodnymi PR-owymi kawałkami, lecz od razu przystąpili do rzeczy. Serwowana przez nich kuchnia to, jak mówią, azjatyckie fusion. Gotują to, co w kuchni azjatyckiej najbardziej im smakuje, ale robią to tak, jak chcą. Napotykają lekki internetowy opór smakoszy przywiązanych do ortodoksji bądź własnej wizji świata („byłem w Azji i kolendry w ramenie nie widziałem!”, „jadłem bao w Wietnamie i wyglądało inaczej” – cytują z przekąsem facebookowych specjalistów). W Cool Cacie fusion mogą być nie tylko poszczególne dania, ale i całe posiłki – zarówno śniadania, jak i alkohol serwuje się tu cały czas, można więc zacząć dzień od zupy i szampana, a skończyć jajecznicą i koktajlem (albo w wersji bardziej egzotycznej: kanapka ban-mi z jajkiem, koreańskim pasztetem, chrupiącym boczkiem, piklowanymi warzywami i kolendrą). Nasza przeprawa przez kartę Cool Cata była przyjemna, pozbawiona może szczytów gastronomicznej euforii i zaskakujących zwrotów akcji, ale ciekawa, równa i satysfakcjonująca. The Cool Cat, ul. Solec 38 Zjedli, sfotografowali i opisali: Olga Wiechnik, Sylwia Kawalerowicz i Mariusz Mikliński
OŚMIORNICZKI W TEMPURZE
• 1 kg baby ośmiorniczek • 40 ml sosu Sriracha • 1 źdźbło trawy cytrynowej • 5 liści kafiru • 4 ząbki czosnku • sól, pieprz • sok z 2 limonek • 1 łyżka cukru trzcinowego • 1/2 szklanki oleju TEMPURA • 1/2 szklanki mąki kukurydzianej • 1/2 szklanki mąki pszennej • 1 żółtko • zimna woda gazowana Wszystkie składniki marynaty dobrze wymieszać, obtoczyć w niej ośmiorniczki i odstawić je na noc do lodówki. Następnego dnia dolać wody i gotować na małym ogniu ok. 45 min, aż będą miękkie (nie gumowate). Przygotować tempurę: wymieszać wszystkie składniki (ciasto powinno mieć konsystencję śmietany). Miskę z ciastem postawić na lodzie. Osuszone i ostudzone ośmiorniczki zanurzać w tempurze i wrzucać na chwilę do wrzącego głębokiego oleju. Jeść gorące – polecamy z majonezem wymieszanym z odrobiną pasty miso.
BAO
Czyli pyszne azjatyckie bułeczki drożdżowe robione na parze. Ich zawartość bywa różna, my trafiliśmy na trzy rodzaje: z boczkiem, orzeszkami ziemnymi, ogórkiem i kolendrą (14 zł, nasz faworyt), z polikiem wołowych, czipsami marchewkowymi, porem, marynowaną cebulą i sosem z kwasu chlebowego (15 zł) i z kurczakiem w chrupiącej panierce panko, dymką, piklowaną rzodkwią daikon i wasabimajo (13 zł). A, była jeszcze kanapka z gąbką, czyli z tofu, i pięknymi grzybkami.
PRZEPIÓRKA
W miodzie i czerwonych pomarańczach, z cytrynową polentą i miętową sałatą. Dużo tu aromatów jak na taką jedną malutką przepióreczkę (39 zł). Widok tego ciała ruszy pewnie sumienie osób z żywszą wyobraźnią, potwory bez uczyć docenią natomiast chrupkość skórki. A my pewnie wrócimy spróbować pierożków z rakami i dzikiem oraz rybnego wywaru, bo po przepiórce zabrakło nam już miejsca. Niepozorna bestia.
A40
40_kuchnia_A195.indd 40
04.04.2016 16:46
KWIECIEŃ 2016
1
2
3
4
3
6
7 8
5
Niech kwiecień upłynie wam upojnie. Głównie na piciu. Do wyboru rzeczy egzotyczne, niedostępne niestety w Polsce, jak smakowe mleko Breakfast (1) czy wielbłądzi nektar (2), oraz te przywiezione z podróży, jak Cajuina (3) – brazylijski napój z owoców caju, który od niedawna dostępny jest w naszych sklepach. Miłośnikom owocowego orzeźwienia polecamy sok Cherry Tree (4). Napoje w małych dawkach można pić w miarkach (5) dostępnych na makutra.com, a jeśli nie lubicie się ograniczać, to polecamy dania na bogato z książki Mamuszka (6) o kuchni bliskowschodniej. W najgorszym wypadku wiosnę przywitacie kluskami (7) i liofilizowanymi obiad-
Take away „Kantan” po japońsku znaczy „łatwy”. Taki w obsłudze jest też jednorazowy dripper, który wypuściła na rynek znana wszystkim kawoszom marka Kalita. Kartonowe „siteczko” służące do parzenia kawy idealnie nadaje się do użycia w plenerze. Wystarczy wsypać do środka od 12 do 16 g kawy i zalać 200 ml gorącej, ale nie wrzącej wody. Parzenie alternatywnej kawy jeszcze nigdy nie było tak „kantan”!
kami od Lyofood (8). Wystarczy wlać wrzątek i wiosenna uczta gotowa!
Sodówa do głowy Nieważne są kalorie, skład czy to, że produkt jest eko. Najważniejsze okazuja się smak (Marta lubi kwaśny i gorzki) oraz opakowanie. To ono ostatecznie rozstrzyga, ile napój dostanie punktów w rankingu Marty Skassa, który od roku można śledzić na jej Instagramie. Soda_ Dreams, bo tak nazywa się to konto, to zbiór pięknych zdjęć napojów i krótkich komentarzy. – Odkąd pamiętam, w supermarketach najwięcej czasu spędzałam w dziale z napojami, zwłaszcza na wakacjach. Świat napojów jest niesamowicie różnorodny i nierzadko piękny, jeśli chodzi zarówno o smaki, jak i opakowania – opowiada Marta. – Dziwne „sody” znajduję w przeróżnych miejscach. W Polsce są to najczęściej sklepy typu „kuchnie świata”
Jadą wozy kolorowe
oraz rozmaite kawiarnie, bary i knajpeczki. W innych krajach często wystarczy zwykły supermarket, żeby znaleźć zupełnie niezwykłe rzeczy – dodaje. Jej marzeniem jest spróbowanie wszystkich 74 rodzajów fanty, które dostępne są w Japonii, oraz schweppesa o smaku waty cukrowej. Na razie jednak zadowala się wszystkim, co dziwnie wygląda, śmiesznie się nazywa albo po prostu budzi ciekawość. Na Soda_Dreams znajdziecie zarówno napojowe porażki, np. napój A&W, którego smak Marta porównuje do lekarstwa, jak i odkrycia takie jak BOS, czyli mrożoną herbatę rooiboos. Generalnie zanim dostaniecie kaca i sodówa uderzy wam do głowy, zajrzyjcie na profil Marty. Inspirujący. Nie tylko alkohole na świecie.
Z burgerami, frytkami, ciastkami i wszystkim innym, co zmieści się do ciężarówki. 9 i 10 kwietnia na błoniach Stadionu Narodowego rusza kolejny sezon Żarcia na Kółkach, czyli festiwalu food-trucków. Ciężarówek będzie kilkadziesiąt, więc warto zadbać o dużo wolnego miejsca w żołądku. Jeśli coś wam się nie zmieści, nie bójcie się. Będzie jeszcze kilka okazji na obżarstwo na kółkach. 14-15 maja ekipa będzie na placu Defilad, 21-22 maja przyjedzie do Poznania, a 27-28 sierpnia znów podbije Narodowy. Trudno będzie nie zamienić się w ciężarówkę po tym wszystkim.
A41
41_kuchnia-trendy_A195.indd 41
04.04.2016 16:47
AKTIVIST
MAGAZYN MODA
EKO • RESZTKI• NIEBO
NOWE ŻYCIE CIUCHA Tekst: Magdalena Zawadzka / kroljestnagi.com
Do stworzenia swojej ostatniej kolekcji wykorzystała włóczki z odzysku oraz resztki tkanin. I zdobyła pierwszą nagrodę w prestiżowym konkursie Eco Chic Design Award, odbywającym się w Hongkongu. Poznajcie Pat Guzik – jedną z prekursorek zrównoważonej mody w Polsce. Na ogłoszenie o konkursie pochodząca z Krakowa projektantka natknęła się, poszukując w internecie informacji na temat odpowiedzialnej mody. – W skrócie chodzi o tworzenie nowych rzeczy tak, by w jak najmniejszym stopniu szkodzić środowisku – tłumaczy. W praktyce oznacza pozyskiwanie materiałów z odpadów (jak choćby z ubrań znalezionych w second-handach), wykorzystywanie ścinków tkanin oraz myślenie o tym, jak konstruować stroje, by niepotrzebnych skrawków było jak najmniej. Pat Guzik zaczęła się zastanawiać, co ona sama – młoda projektantka bez dużego kapitału finansowego – może zrobić w tym kierunku. Okazało się, że jest na dobrej drodze, mimo że nie do końca sobie to uświadamiała.
Po pierwsze, nie wyrzucaj!
Większość proekologicznych technik produkcji Pat wykorzystywała już podczas pracy nad poprzednimi kolekcjami, choćby ze względów oszczędnościowych – włóczka kupiona w szmateksie potrafi kosztować dziesięć razy mniej niż w zwykłym sklepie – albo sentymentalnych. – Kiedy miałam wyrzucić ścinki materiałów z nadrukami projektu Mateusza Kołka (chłopaka projektantki i ilustratora, z którym regularnie współpracuje), serce mi pękało. W końcu na każdym z kawałków znajdował się jakiś element jego rysunku – wspomina Pat. Dlatego też postanowiła zrobić z nich
bluzy. W najnowszej, konkursowej kolekcji zatytułowanej „Heaven Is a Place on Earth” ze ścinków stworzyła spektakularną patchworkową tkaninę. Wykorzystała technikę opartą na tradycyjnych metodach produkcji dywanów (tzw. tufting). Puchate elementy – powstałe z włóczek odzyskanych z niepotrzebnych już swetrów, czapek czy szalików – wstrzeliwała w tkaninę za pomocą specjalnej maszyny wyglądem przypominającej karabin maszynowy. We współpracy z Kołkiem Pat nowe życie dała też uszkodzonym tkaninom poliestrowym. Skazy zniknęły pod malarskimi printami w duchu tradycyjnego japońskiego wzornictwa. To, co zostało, pocięła na niewielkie kawałki do dalszego wykorzystania albo pruła, by w ten sposób stworzyć frędzle – jeden z charakterystycznych elementów strojów i modny w tym sezonie detal.
Z głową w chmurach
„Heaven Is a Place on Earth” to druga po „Heaven Is a Place Where Nothing Ever Happens” kolekcja z niebem w tytule. Najpierw Pat poszukiwała stanu idealnego, próbując zdefiniować, czym on właściwie jest. Wyszło na to, że to umiejętność odnalezienia w życiu balansu. Docenianie zwyczajnych chwil, które choć banalne i powtarzalne mogą być po prostu fajne. Kolekcja konkursowa to kontynuacja poprzednich rozważań. Tym razem jednak opowiada
o poszukiwaniu swojego miejsca na świecie. Miejsca spokojnego, w którym czujemy się bezpiecznie. Ale inspirację Pat Guzik potraktowała też bardziej dosłownie. Zafascynowana kolorami nieba o zachodzie słońca, uczyniła je głównymi bohaterami swojej kolekcji. Fioletowo-różowe są więc półgolfy o prostych krojach, kimonowe marynarki i spodnie kuloty (szerokie, do połowy łydki). Ubrania są też ozdobione architektonicznymi plisami. Wszystko to zachwyciło jurorów Eco Chic Design Award (oraz słynną blogerkę Susie Bubble, która zdjęcia kolekcji Pat udostępniła na swoim Instagramie). W ramach konkursu projektantka miała okazję uczestniczyć w sześciodniowych warsztatach i panelach dyskusyjnych mających na celu wymianę doświadczeń ludzi z całego świata, którzy interesują się ekologiczną modą. Odwiedziła też chińską fabrykę, by przekonać się, jak krok po kroku powstają koszule. Na własne oczy zobaczyła, jak pozornie nieistotna ingerencja w projekt wpływa na proces powstawania ubrania – angażuje kolejne osoby, zwiększa zużycie prądu i wody. Teraz tworzyć będzie jeszcze bardziej świadomie. W czerwcu wraca do Hongkongu na cztery miesiące, by wspólnie z firmą Shanghai Tang zaprojektować kolejną upcyklingową kolekcję. Już nie może się doczekać, bo skala przedsięwzięcia jest ogromna – ubrania wejdą do produkcji masowej. A to potrafi już wiele zmienić.
A42
42_moda_A195.indd 42
04.04.2016 16:48
LUTY/MARZEC 2016
Ósma rano - cała sala tupie. Można było podglądać przez szybę albo dołączyć do tańca. Znalazo się kilku odważnych. Techno tańczy się solo. Niestety.
SŁUCHAJ MIASTA A najlepiej słuchaj trzech miast. „3 cities” to utwór Radzimira Dębskiego skomponowany w ramach projektu #SłuchajMiasta, któremu patronuje Wyborowa. To, co połączyło JIMKA i markę Wyborowa, to fascynacja nocnym życiem trzech metropolii – Warszawy, Paryża i Nowego Jorku. Każde z tych miast ma w sobie coś wyjątkowego, co fascynuje i przyciąga. Nowy Jork ma tempo, w którym żyją jego mieszkańcy; Paryż – nonszalancję i dyskrecję wąskich uliczek; Warszawa – mieszankę pamięci z przyszłością, z tym charakterystycznym bałaganem, który nas ukształtował i sprawia, że jesteśmy tacy, a nie inni – mówi Radzimir. Utworem „3 Cities” JIMEK wraca do swojego rozpoznawalnego już nie tylko w Polsce klubowego wcielenia. Pierwszy raz od czasu głośnego remiksu dla Beyoncé bierze na warsztat muzykę klubową. I znowu zaskakuje, bo – jak sam podkreśla – „3 Cities” to nie jest kawałek stricte klubowy. – Jego klubowa część trwa może z siedem sekund – mówi. – Ale cały numer jest takim metaforycznym skrótem całego
przedsięwzięcia, jakim jest impreza: przygotowania, wychodzenia z domu, pójścia na fajną kolację, w końcu wyjścia na miasto, kiedy już wszystko zaczyna nabierać tempa, wieczór przyspiesza, wpadasz w kompletne szaleństwo i… budzisz się rano. Niby wiesz, co się wydarzyło, ale to wspomnienie jest tak szybkie i mgliste, że chcesz je powtórzyć: „łoł, co to było? Dobra, jeszcze raz!” I to ci się nie nudzi właśnie przez ulotność tego doświadczenia – opowiada. Przekonajcie się, co JIMEK ma na myśli, i ściągnijcie numer za darmo ze strony wyborowa.pl. – Jestem muzykiem i chcę dotrzeć do ludzi, najlepiej na całym świecie. Dlatego kręcą mnie takie projekty. Połączyliśmy siły, bo Wyborowa to marka, której nie muszę nikomu przedstawiać. Dlatego napisałem „3 Cities” – mówi
Radzimir. A przedstawiciel Wyborowej dodaje: – Jesteśmy marką rozpoznawalną na całym świecie, dlatego do współpracy przy #SłuchajMiasta zaprosiliśmy artystę, który – podobnie jak my – nie boi się wyzwań i jest kosmopolitą – mówi Mikołaj Szymborski z Wyborowa Pernod Ricard. Aby uwiecznić tę współpracę, marka stworzyła klip do utworu JIMKA oraz limitowaną edycję butelek i kieliszków. Nowa kolekcja to prawdziwa gratka dla kolekcjonerów. Butelki sygnowane symbolami trzech miast – warszawską Syrenką, paryską wieżą Eiffla i nowojorską Statuą Wolności, – zostały wzbogacone fragmentem partytury utworu „3 Cities” oraz podpisem Radzimira Dębskiego. Aby go obejrzeć, wystarczy wejść na stronę internetową projektu www.sluchajmiasta.pl, fanpage Radzimira Dębskiego na Facebooku lub na oficjalny profil marki Wyborowa.
A43
43_Radzimir_A195.indd 43
04.04.2016 16:49
MASZAP
MUZYKA FILM KSIĄŻKA KOMIKS
MASZAP KWIECIEŃ
PJ Harvey „The Hope Six Demolition Project” Universal Music Polska
MUZYKA
Korespondentka wokalna
Ptasie oczko Jesteś obserwowani. Na ulicy, w parku, pod sklepem. Czułe oko monitoringu miejskiego spoczywa na tobie częściej, niż myślisz. A gdyby tak z charakterystycznej metalowej budki zamiast kamery CCTV śledziło cię ruchliwe oczko rudzika? Albo mądrym wzorkiem wodził za tobą lokalny gawron? Karmnik zamiast kamery? Ktoś już na to wpadł. Możecie takie cudo kupić m.in. na donkey-products.com. [wiech]
Nie tak dawno temu w tej samej galaktyce dorośli śpiewali z charakterystyczną emfazą „zoOmbie, zoOmbie, zoOmbie” przy wtórze radia, a ich nastoletnie dzieci zdzierały w tym samym czasie gardła, wrzeszcząc „fuck you, I won’t do what you tell me” w blasku kineskopu telewizora. Media głównego nurtu niosły w świat antysystemowy przekaz, muzyka popularna – przynajmniej w części – była zaangażowana w coś więcej niż tylko wizerunek, a później… skończyły się lata 90. Kilku starszym ludziom co prawda wciąż leży na gitarze dobro świata, a w międzyczasie pojawiła się też garstka młodocianych buntowników, którym niechęć do rocka zupełnie nie przeszkadza w pisaniu protest songów, ale politykę śledzić dziś przez pryzmat piosenek byłoby bardzo trudno. Hippisi ścięli włosy i poszli do pracy w korpo, punki siedzą na squatach i załamują ręce nad kapitalizmem, a hiphopowcy zarabiają kasę, nie oglądając się na nic i nikogo. Komu więc pozostaje trząść zastanym, upasionym systemem i wyrywać jego beneficjentów z błogiego, apatycznego wygodnictwa? Polly Jean Harvey, drobna, wrażliwa Brytyjka, na przełomie ostatnich dwóch dekad odnalazła swój nowy głos. Dosłownie – śpiewając zupełnie inaczej niż na poprzednich krążkach – i metaforycznie – traktując go po raz pierwszy jak broń wymierzoną w niesprawiedliwości tego świata. W 2011 r. PJ wprawiła Anglię w drżenie, poruszając na swojej ósmej płycie tematy takie jak bitwa o Galipolli czy więzienie Guantanamo. Po tym albumie została jej druga w karierze nagroda Mercury i znajomość z Seamusem Murphym, irlandzkim fotografem wojennym, laureatem World Press Photo. Od tamtej pory ich drogi często się schodzą – on zyskał komentarz do swoich obrazów, ona możliwość pokazania tego, o czym śpiewa; razem byli w ostatnich latach w Kosowie, Afganistanie czy… Waszyngtonie, razem wydali tomik wierszy „The Hollow of the Hand” i teraz – poniekąd też razem – wydają „The Hope Six Demolition Project”. Płytę, która antywojenną perspektywę Polly poszerzyła o kontekst Bałkanów, Bliskiego Wschodu i Stanów Zjednoczonych, zaobserwowanych tam ludzkich tragedii, systemowych patologii i ponadpaństwowych interesów. Płytę, która folkrockowej formule przywraca funkcję mównicy, a jednocześnie wciąż testuje jej stylistyczne granice, wykorzystując nagrania terenowe, dawne instrumenty i jazzowe dęciaki. Płytę, której zdarza się co prawda omsknąć w rejony sensacyjnego reportażu, który cały świat odmalowuje w najciemniejszych barwach, ale ten radykalizm jest zwykle potrzebny, żeby skłonić ludzi do powtarzania za artystą tekstów takich jak choćby: „what we do, why we do, I have no excuse”. Płytę ważną i potrzebną, poruszającą jednocześnie ciało, umysł i sumienie. [Filip Kalinowski]
M44
42-49_mushup_A195.indd 44
04.04.2016 16:53
KWIECIEŃ 2016
MUZYKA
Iggy Pop „Post Pop Depression” Universal Music Polska
FILM
Pop wraca do jądra ciemności
„Git” („Dope”) reż. Rick Famuyiwa
Różowe lata 90. Dawno żaden film nie sprawił mi tyle radości co „Git”. Dlaczego? Można długo wymieniać. Świetnie poprowadzona narracja, poczucie humoru, zabawne dialogi, fantastyczny montaż i – last but not least – cała warstwa ikonograficzna: od gangsterskiej dzielni kalifornijskiego Inglewood i złotych łańcuchów po kolorowe ciuchy, jordany oraz nieodłączne walkmany przy pasku. Film Famuyiwy to niespełna dwugodzinny hołd dla lat 90. i królującej wtedy w Stanach Zjednoczonych kultury hiphopowej. Tak właśnie nosi się troje głównych bohaterów – Malcolm, Jib i jedyna przedstawicielka płci pięknej w tym towarzystwie Diggy – którzy wzbudzają powszechną wesołość na licealnych korytarzach. Podczas gdy ich rówieśników interesuje przede wszystkim dilerka i łatwy zarobek, Malcolm i spółka należą raczej do geeków, szkolnych kujonów, których aspiracje sięgają samego Harvardu. I choć reżyser odchodzi od stereotypowego wizerunku czarnoskórego nastolatka, to pokazuje jednocześnie, jak trudno wyrwać mu się ze swojego środowiska. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której po pewnej
imprezie zakończonej strzelaniną (a jakże!) w swoim plecaku Malcolm znajduje broń i sporą porcję narkotyków. Fabuła filmu „Git” skupia się w dużej mierze na próbach pozbycia się tego feralnego pakunku. A że można przy okazji, korzystając ze szkolnego laboratorium, rozkręcić całkiem nieźle prosperujący biznes, to zupełnie inna sprawa. Młodzi bohaterowie zostają wrzuceni w sam środek komedii pomyłek, gdzie jedno zdarzenie pociąga za sobą wiele kolejnych. Pomimo wyraźnego przesłania „Git” to przede wszystkim kino rozrywkowe. I to z tej najwyższej półki. Z jednej strony co rusz wywołujące salwy niczym niewymuszonego śmiechu, z drugiej wzbudzające sentyment za rzeczywistością, którą tak dobrze znamy z MTV czy kolorowych czasopism. Mówi się, że w kinie dużo łatwiej wzruszyć niż rozbawić. Amerykańskiemu reżyserowi udało się i jedno, i drugie. [Kuba Armata] obsada: Shameik Moore, Tony Revolori, Kiersey Clemons USA 2015, 103 min, 1 kwietnia
Iggy Pop zebrał w studiu wyśmienitych kompanów. Skrzydłowym naszego bohatera został Josh Homme, który nie tylko podjął się produkcji krążka, ale także napisał kilka piosenek i okrasił je partiami instrumentów. Za plecami Popa w perkusję walił Matt Helders z Arctic Monkeys, a na basie wymiatał Dean Fertita znany m.in. z The Dead Weather. Zacny skład, prawda? Na szczęście nie trzeba zasłaniać się tu nazwiskami, bo zawartość muzyczna „Post Pop Depression” broni się sama. To bardzo mroczna i poważna płyta. Pilotujący ją lekko prześmiewczy singiel „Gardenia” może więc wprowadzać w błąd. Dużo bardziej reprezentatywny jest najlepszy na płycie, zamykający ją „Paraguay”, który autentycznie wywołuje ciarki na plecach. Poszczególni muzycy odcisnęli na albumie autorskie piętno. Ewidentnie stonerowo brzmi „In the Lobby”, a rozbuchany produkcyjnie „Sunday” idealnie pasowałby na któryś z ostatnich albumów Arctic Monkeys. Mimo nieśmiałych wzmianek o przejściu na muzyczną emeryturę to raczej nie jest ostatnia płyta 68-letniego Iggy’ego. Gdyby jednak (odpukać!) „Post Pop Depression” okazała się jego łabędzim śpiewem, to wstydu nie ma. [Mateusz Adamski]
Trudny lot
KSIĄŻKA
„Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u” Anna Sulińska Czarne
Zakonnice, stewardesy i prostytutki. Te trzy kobiece profesje wyjątkowo mocno rozbudzają wyobraźnię. Można nimi sprzedać każdą historię, bo każda z nich kryje jakieś tajemnice. O ile jednak o zakonnicach i prostytutkach napisano już wiele, o tyle o stewardesach do tej pory milczano. Mimo że w pewnym sensie łączą oba pozostałe zawody. Są bliżej nieba i zaspokajają ludzkie potrzeby. Jest z pewnością coś perwersyjnego w pani w mundurku rytmicznie machającej rękami, której praca, polegająca na obsługiwaniu rozkapryszonych pasażerów, wymaga świętej cierpliwości. Święte kusicielki wniebowzięte. Często na zawsze, bo ta praca, mimo wielu bonusów, wiąże się z ogromnym ryzykiem. Mówią o tym wszystkie bohaterki reportażu, które skrupulatnie przepytuje dziennikarka. Sulińska to pilna uczennica. Każde usłyszane zdanie ogląda po wielokroć, a każdą przytoczoną historię sprawdza u kilku źródeł. Czuć, że temat ją pochłonął – na zdobywaniu informacji spędziła kilka lat. Jej „Wniebowzięte” to kompleksowa historia polskiego lotnictwa. Sporo w niej przytaczania historycznych dokumentów i archiwalnych znalezisk, mniej sensacyjnych historyjek i zwykłych ludz-
kich opowieści. Nawet jeśli takie się pojawiają, to podane są niestety w dość sztywny, reporterski sposób. Jednak mimo tego – na moje oko trochę zbyt powściągliwego – stylu „Wniebowzięte” to bardzo ciekawa pozycja, która pokazuje kulisy „najbardziej pożądanej” pracy świata. Szczególnie ciekawe są te pierwsze, pionierskie opowieści o czasach, kiedy nie było jeszcze wiadomo, czy stewardesa jest tylko dodatkiem do samolotu czy jego niezbędnym elementem. Dalsze rozdziały książki to kolejne etapy wtajemniczenia. Z każdą otwartą trasą (początkowo samoloty latały tylko po Polsce) poznajemy historie przemytów, romansów z pilotami, koleżeńskiej zawiści, ale też silnych więzi i spektakularnych przygód. Są też katastrofy lotnicze, łzy i cudowne ocalenia. Całość jest jednak jak długi rejs do Ameryki. Pod koniec trochę nie możesz się doczekać, aż ta podróż się skończy. [Olga Święcicka]
M45
42-49_mushup_A195.indd 45
04.04.2016 16:53
MASZAP
MUZYKA
FILM
„Głośniej od bomb” („Lauder Than Bombs”) reż. Joachim Trier
Blizny po mamie Typowa rodzina – gdyby nie więzy krwi, nie zamieniliby ze sobą nawet słowa. Nadopiekuńczy ojciec, starszy syn skupiony na rozwoju akademickiej kariery i młodszy, wchodzący w trudny wiek dorastania. Wszystkich trzech łączy tragedia sprzed lat – niespodziewana śmierć Isabelle, żony i matki, która była cenioną fotoreporterką wojenną. Zbliżająca się retrospektywna wystawa jej prac oraz publikacja artykułu, który ma ujawnić sensacyjne okoliczności śmierci kobiety, na nowo otworzy rany. Szwedzki reżyser w swoim anglojęzycznym debiucie buduje historię z prozaicznych momentów, prób nawiązania kontaktu, uporczywych snów i reminiscencji, wokół których krążą myśli Gene’a i jego synów. Nie mogą oni uwolnić się od Isabelle jak ćmy od lampy – wcześniej żyli w cieniu jej kariery, teraz są sparaliżowani jej nieobecnością. Trierowi udało się stworzyć zniuansowany, wnikliwy pejzaż emocjonalny niepełnej rodziny, która nie umie skonfrontować się z przeszłością. By nie faworyzować żadnej postaci, reżyser często zmienia perspektywę, subiektywizuje wydarzenia, stopniowo odkrywa kolejne karty, ale nie mówi za wiele. Film
nie popada przy tym w ckliwość, o którą łatwo w przypadku takiego kina. Mówi o sprawach w kinie wielokrotnie prezentowanych, ale dzięki połączeniu czułości, cierpkiego humoru i obserwacji codzienności nie ogranicza się do przeglądu telenowelowych banałów. Nie udałoby się to, gdyby nie trio aktorów. Eisenberg odkrywa tu swój potencjał dramatyczny jako 30-latek uciekający, tak jak matka, przed stabilizacją, Reed raz porusza, raz odpycha jako zamknięty w sobie geek, zaś Byrne zaskakuje rolą zagubionego ojca, który zrezygnował dla rodziny z kariery aktorskiej – z poczucia obowiązku czy ze strachu przed tym, że nie ma takiego talentu jak żona? Ale to towarzysząca im Isabelle Huppert jednym spojrzeniem jest w stanie udowodnić, że nawet po śmierci to ona w tej historii rozdaje karty. [Mariusz Mikliński] obsada: Jesse Eisenberg, Isabelle Huppert, Gabriel Byrne Dania/Francja/Norwegia 2015, 105 min Aurora Films, 1 kwietnia
The Last Shadow Puppets „Everything You’ve Come to Expect” Sonic Records
Ciekawscy i ciekawi Trochę to trwało. Wielu fanów pewnie straciło już nadzieję, że drugi album The Last Shadow Puppets ujrzy światło dziennie. Pierwsze nieśmiałe zapowiedzi kontynuacji znakomitego longplaya „The Age of the Understatement” pojawiły się jeszcze w zamierzchłym 2009 r. Miłośników grupy z hibernacji nieoczekiwanie wybudził wydany w styczniu tego roku singiel „Bad Habits”. Ta doskonała, skrząca się od ciekawych pomysłów piosenka – podobnie jak pozostałe single pilotujące album – dawała nadzieję, że The Last Shadow Puppets nie zatracili nic ze swojego charakterystycznego stylu, ale jednocześnie nie boją się wyjść ze strefy komfortu i nastawiają ucha na nowe trendy. „Everything You’ve Come to Expect” to płyta bardzo równa, bez ewidentnych hitów, ale i bez wypełniaczy. Turner i Kane brzmią szczerze, ich fascynacja retroklimatami sprawia wrażenie autentycznej. Całość jest świetna, momentami bardziej przekonująca niż elektryzujący debiut, a dla niżej podpisanego ciekawsza nawet niż ostatnie (znakomite przecież) dokonania Arctic Monkeys. Koncert The Last Shadow Puppets na tegorocznym Open’erze będzie z pewnością jednym z highlightów festiwalu. Tak jak nagrana przez grupę piosenka do kolejnego Bonda może się okazać najciekawszym elementem filmu. [Mateusz Adamski]
Satrapi w spodniach
KOMIKS „Arab przyszłości: Dzieciństwo na Bliskim Wschodzie (1978-1984)” Riad Sattouf Kultura Gniewu
Riad Sattouf to gwiazda francuskiego komiksu. Pół Francuz, pół Syryjczyk dzieciństwo spędził w Libii i Syrii, a studiował na Sorbonie. Przez dziesięć lat co tydzień rysował pasek komiksowy dla „Charlie Hebdo”, dostał Cezara za film „Les Beaux gosses”, a w zeszłym roku pierwszy tom jego autobiograficznego cyklu „Arab przyszłości” uznano za najlepszy komiks na festiwalu w Angoulême, najważniejszej w Europie imprezie tego typu. W pierwszej części „Araba…” historia opowiadana jest z punktu widzenia dziecka. Ojciec dwuletniego bohatera postanawia wyjechać do Libii, by następnie przenieść się do rodzinnej Syrii. Porównania do „Persepolis” Marjane Satrapi są oczywiste i zdecydowanie nie na wyrost. „Arab przyszłości” to wnikliwe, pełne niuansów, ale jednocześnie przystępne i ujmujące studium rodziny i sytuacji społeczno-politycznej na Bliskim Wschodzie przełomu lat 70. i 80. XX wieku. Paradoksy rzeczywistości Libii i Syrii świetnie wybrzmiewają w narracji z perspek-
tywy dziecka. Muzułmańska niechęć do psów, antysemityzm czy propaganda władz stają się tak samo ważnymi elementami świata jak jedzenie bananów, plastikowe kapcie czy nauka arabskiego. Najbardziej zaskakuje portret rodziny. Ojciec zdaje się mieć rozdwojenie jaźni: to jednocześnie zateizowany karierowicz i Arab przywiązany do tradycji. Matka, biała Francuzka wychowana w socjalistycznej rodzinie, pokazana została jako kobieta bierna, niezauważająca żadnych zmian. Sattouf operuje odrealnioną, cartoonową kreską, która świetnie pasuje do opowieści dziecka, a prosty zabieg użycia innego koloru dla każdego kraju pozwala łatwo orientować się w przeprowadzkach. Pozycja absolutnie obowiązkowa! [Łukasz Chmielewski]
M46
42-49_mushup_A195.indd 46
04.04.2016 16:53
KWIECIEŃ 2016
FILM „Wyznania nastolatki” („The Diary of a Teenage Girl”) reż. Marielle Herrel
Uprawiałam dziś seks, a ty? Los Angeles, lata 70. Tytułowa nastolatka przeżywa utratę dziewictwa. Pierwszy stosunek nie zaspokaja jednak jej ciekawości, wręcz przeciwnie – otwiera puszkę Pandory. Ale być może właśnie tego potrzebuje nastolatka, by po raz pierwszy w życiu zaakceptować siebie. Główna bohaterka debiutu Marielle Herrel robi tylko to, na co ma ochotę. Pewnego dnia idzie do łóżka z chłopakiem swojej matki, niezbyt czułym i lotnym intelektualnie dryblasem, którego obecność na tym świecie zdają się usprawiedliwiać jedynie muskuły (tak, chodzi o Alexandra Skarsgårda). Na jednym razie oczywiście się nie kończy – seks staje się narkotykiem, a Minnie zaczyna wydawać się, że poczucie spełnienia może osiągnąć jedynie w łóżku. Chaos lat 70. także nie pomaga w odnalezieniu siebie… „Wyznania nastolatki” są pociągające, obsceniczne, przejmujące i chwilami niezwykle autentyczne w ukazywaniu nastoletniej niefrasobliwości. Seksualnego przebudzenia bohaterki widzowie doświadczają intensywnie dzięki uwodzicielskiej warstwie wizualnej. Groteskowo-komiksowy entourage fil-
Kula Shaker „K 2.0” Strange Folk
MUZYKA
Boska interwencja Niektórzy twierdzą, że Kula Shaker to najbardziej niedoceniony brytyjski zespół lat 90. Coś w tym jest, bo Crispian Mills
mu pozwala wejść „pod skórę” Minnie i poczuć zarówno jej złość, szaleństwo, zagubienie, jak i ekstatyczną rozkosz. W filmie nikt jednak nikogo nie ocenia i nie poucza młodziutkiej bohaterki, jak powinna się prowadzić, dokonywać życiowych wyborów czy radzić sobie z zalewającym ją hormonalnym sztormem. Dorosłość jawi się tu jako niewdzięczny moment, w którym nad bolesnymi sprawami zapada zasłona milczenia, i żeby dać sobie z nimi radę, trzeba pokusić się o odrobinę hipokryzji. Ale dorosłość nie musi być utożsamiana z dojrzałością. Reżyserka udowadnia, że aby móc dojrzeć, trzeba zaspokoić swoje potrzeby i zaliczyć taką samą liczbę rozczarowań co przyjemności. A jedynym możliwym sukcesem jest bycie w zgodzie z samym sobą. [Diana Dąbrowska] obsada: Bel Powley, Alexander Skarsgård, Christopher Meloni, Kristen Wiig, USA 2015, 102 min UIP, 15 kwietnia
skomponował kilka porządnych bangerów, ale nigdy nie udało mu się zdobyć pozycji, jaką osiągnęli sąsiadujący z nim na listach przebojów Damon Albarn czy Jarvis Cocker. Czas leci, młodzi się starzeją i w końcu przyszła pora na powrót mody na muzykę sprzed ćwierćwiecza (!). I tu niespodzianka – „K 2.0” to nowa jakość, choć zbudowana ze znanych patentów. Już pierwszy numer zapowiada, co będzie grane. Singlowy „Infinite Sun” to nie tylko gitary, ale również sitary oraz fantastycznie zrealizowane mantrowe chórki. Mills pomodlił się do kogo trzeba, bo chyba tylko boskie siły pozwoliły mu zrobić dobrze znaną muzykę w kompletnie nowy sposób. Pomieszał folk, blues, rock i country z brzmieniami wschodnioazjatyckimi. Dzięki tym 11 przebojowym kawałkom po raz kolejny uwierzyłem, że starzy wyjadacze nie muszą zamykać się w krainie wspomnień o dawnej świetności. Uwierzyłem też, że zachodni przemysł muzyczny ciągle potrafi produkować albumy interesujące mnie przez dłużej niż tydzień. Jedyne, w co nie mogę uwierzyć, to to, że to dopiero piąta studyjna płyta tego świetnego składu. [Michał Kropiński] M47
42-49_mushup_A195.indd 47
04.04.2016 16:53
MASZAP
FILM
„High Rise” reż. Ben Wheatley
Seks, wieżowiec i Ballard
Rick Bragg Bra
Witamy na 27. piętrze! To właśnie tutaj niedawno wprowadził się nieziemsko przystojny dr Robert Laing. Mężczyzna wiedzie spokojne, uporządkowane życie i – tak jak każdy w wieżowcu – zajmuje wyznaczone mu miejsce w strukturze społecznej. Ale nie od dziś wiadomo, że drabiny społeczne powstały po to, aby się po nich wspinać albo z nich spadać. Wiedzą o tym szczególnie mieszkańcy niższych pięter, którym marzy się luksus i idylla u boku pięknych kobiet o urodzie Sieny Miller. W pewnym momencie skandalizujący dokumentalista Richard Wilder wszczyna więc bunt. Do czego doprowadzi ta rewolucja? Kogo zgładzi, a kogo zamieni w bohatera? Ben Wheatley, enfant terrible brytyjskiego kina, sięgnął po literacką klasykę. Do tej pory z niezwykle sugestywną prozą J.G. Ballarda mierzyli się tacy twórcy jak David Cronenberg („Crash”) i Steven Spielberg („Imperium słońca”). Wheatley wytrzymuje porównania z mistrzami – „High Rise” to bez wątpienia bezkompromisowe i wizjonerskie widowisko. Reżyser pokazuje, że pod zgrabnie skrojonym gar-
MUZYKA
Tak rodził się rock’n’roll.
CZARNE.COM.PL
Mark Gergis „Radio Vietnam” Sublime Frequencies
Wietnam w pięciu smakach Jak brzmi muzyka kraju, który z wiadomych powodów w Polsce kojarzy prawie każdy? Odpowiedzi na to trudne py-
niturem może się kryć osobowość niezrównoważona, skłonna do atawistycznych zachowań. Zainspirowana twórczością Stanleya Kubricka wizja brytyjskiego reżysera potrafi być zarówno elegancka, zmysłowa, jak i wyuzdana. O ile anarchizm Wildera można postrzegać jako relikt przeszłości i symbol kontrkultury, o tyle bierność i nieczułość Lainga ma w sobie coś współczesnego. Diagnoza nie jest więc optymistyczna – skłonność do destrukcji drzemie w każdym z nas. A jeśli nie uda się w jednym wieżowcu, zawsze można przenieść się do następnego – dzieje ludzkości nieraz udowadniały, że społeczeństwu opornie idzie wyciąganie wniosków z własnych błędów. [Diana Dąbrowska]
obsada: Tom Hiddleston, Luke Evans, Jeremy Irons, Sienna Miller Wielka Brytania 2015, 112 min M2 Films, 15 kwietnia
tanie próbuje nam udzielić Mark Gergis. „Radio Vietnam” to jedna wielka audycja lub raczej surf po falach radiowych dalekowschodniego kraju. Gałką kręci Gergis, który zamiast własnej muzyki prezentuje nam miks fragmentów utworów, które w 2014 r. królowały na falach wietnamskiego radia. Starocie? Uwierzcie, że będzie to wasz najmniejszy problem. Żeby dokopać się do warstwy muzycznej, najpierw będziecie musieli przebić się przez dziesiątki radiowych pogadanek. Reklamy, fragmenty karaoke, serwisy newsowe, prognozy pogody, lekcje języka, a nawet dzwoniąca nagle komórka. To właśnie one są przerywnikami pomiędzy fragmentami poszczególnych piosenek. Fragmentami, bo w całości nie usłyszymy tu chyba ani jednego utworu. „Radio Vietnam” to mocno szarpany i cholernie wymagający w odbiorze zestaw popu, rocka, muzyki etnicznej, elektronicznej i sam nie wiem jakiej jeszcze. Wyłania się z tego bardzo ciekawy obraz dalekiego kraju: słodziutkiego jak japońskie kawaii, przaśnego jak Bollywood, psychodelicznego jak akustyczna muzyka z małych wiosek, ale też wiksiarskiego jak hity z nadmorskich kurortów. Kompletnie nie do uchwycenia. Jak tajemniczy uśmiech tego fantastycznego narodu. [Michał Kropiński]
M48
42-49_mushup_A195.indd 48
04.04.2016 16:53
KWIECIEŃ 2016
MUZYKA
MUZYKA
Król „Przez sen” Kayax
Między lękami Król znowu zwiastuje wiosnę. To od pięciu lat czas premier jego kolejnych wydawnictw: najpierw w tandemie, pod szyldem UL/KR, teraz już solowo. Zastanawiam się, ile takie tempo pracy musi kosztować artystę – w sferze przede wszystkim emocjonalnej. Król nieustannie dokonuje wiwisekcji najbardziej intymnych skrawków ludzkiej duszy; emocji, które dochodzą do głosu w sytuacjach niepewnych, granicznych, wymagających, w pół jawie, pół śnie. Konstytuuje go to jako najodważniejszego polskiego twórcę, potrafiącego bez ogródek przyznać się do porażek i wątpliwości. Jego dokonania trudno zdefiniować, łapiemy chwile, skojarzenia, szukamy analogii do czegoś znajomego, ale już po chwili okazuje się to niewystarczające. „Przez sen” jest chyba jeszcze bardziej klaustrofobiczne niż poprzednie albumy, a zagmatwane, pełne metafor teksty (w gruncie rzeczy napisane prostym językiem), nie poddają się prostym interpretacjom. Król paradoksalnie świetne się bawi, fetyszyzując kruchość i ulotność. Jego najnowszy album to kolejny portret kogoś-kto-zbyt-mocno-czuje. Trochę się go boję, bo mam wrażenie, że mówi o tym, co ja najchętniej schowałbym gdzieś głęboko. Lęki podsyca jeszcze wyobraźnia pobudzana chyba najbardziej plastycznym w dorobku Błażeja materiałem. [Maciej Tomaszewski]
Kano „Made in the Manor” Parlophone / Bigger Picture Music
Angielska robota Nie żeby spędzało mi to sen z powiek, ale dosyć często zastanawiam się, czemu grime nie wyszedł w Polsce z zupełnej niszy, na którą równie obojętnym wzrokiem patrzy scena rapowa i elektroniczna. Dizzee Rascal status ponadgatunkowej gwiazdy zdobył przecież także nad Wisłą, Popek Monster, król Albanii i trendingu, widnieje na anglojęzycznej Wikipedii na nie tak znowu długiej liście przedstawicieli gatunku, a i pośród reszty naszych krajan nie brakuje zdolnych MCs, poruszających się w obrębie tej stylistyki. Czemu więc żaden letni festiwal nie ogłosił jeszcze występu Skepty, ulubieńca Drake’a i autora najlepszego singla zeszłego roku? Który z rodzimych fanów Damona Albarna – a nie brakuje ich przecież – kojarzy, kim jest Kano? No dobra, z Kano sprawa jest o tyle specyficzna, że choć ma ucho do chwytliwych, popowych wręcz bitów i gościł m.in. u Gorillaz czy The Streets, to o jego istnieniu zapominają czasem nawet na Wyspach. A Kano raperem jest doprawdy przednim – jeśli chodzi zarówno o ostry, ale melodyjny, podszyty jamajską spuścizną
flow, jak i o żywe, bystre i zarazem refleksyjne teksty, które skrzą się od społecznych i muzycznych nawiązań. Nieważne, czy nawija akurat emocjonalne przesłanie do niedawno poznanej przyrodniej siostry, cieszy się słoneczną pogodą na wschodniolondyńskim blokowisku czy zrzuca werbalne bomby na samochwalczych trackach – w każdym momencie swojego piątego albumu brzmi szczerze, zaangażowanie i… wciągająco. I podobnie jak w tekstach, pełnych odniesień do brytyjskiej kultury soundsystemowej, tak w bitach, które dobrał na „Made in the Manor”, Kano szuka nitek wiążących teraźniejszość z przeszłością. Pobrzmiewają one pełnym spektrum tonów i fraz, które w ciągu ostatnich dwóch dekad docierały do nas z angielskich klubów, fur i wielkich płyt. Płyta, która powstała na ich kanwie, też jest poniekąd wielka. Najprawdopodobniej jest to najbardziej dojrzały i świadomy krążek w historii całego gatunku, a na pewno najciekawszy przykład jego niedawnego renesansu. I niestety zapewne przejdzie w Polsce bez echa. [Filip Kalinowski]
KSIĄŻKA
„Więc wejdź w tę muzykę...”
„Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka” Cezary Łazarewicz Czarne
Gdybyśmy wyszli z warszawskiego Empiku na tyły Domów Centrum nie dzisiaj, ale 33 lata temu, może zobaczylibyśmy setki opadających na pasaż Wiecha ulotek, które Barbara Sadowska chwilę wcześniej wyrzuciła z okna mieszkania na ostatnim piętrze bloku. W bramie stałby jej kilkunastoletni syn sprawdzający, czy przechodniom uda się zebrać je przed przybyciem milicji. Może przebiegłby później przez Świętokrzyską do liceum przy Elektoralnej albo (co pewniejsze, bo szkoła go nudziła) skręciłby z przyjaciółmi w stronę Wisły. Jeśli byłaby to połowa maja, mógłby nam mignąć na placu Zamkowym w grupie roześmianych maturzystów. Ani nam, ani jemu nie przyszłoby do głowy, że za chwilę podejdzie do niego zomowiec, że godzinę później zostanie skatowany w komisariacie przy Jezuickiej, że przez kolejne dwa dni będzie konał ze zmiażdżonymi wnętrznościami. Że stanie się jedną z tragicznych ofiar stanu wojennego, a jego
śmierć – „sprawą Grzegorza Przemyka”, w czasach PRL-u wypaczoną przez aparat służb, a w wolnej Polsce nigdy nie osądzoną. Książka Grzegorza Łazarewicza to pierwsza tak obszerna publikacja poświęcona Przemykowi. „Padło na mnie”, stwierdza autor, gdy w aktach sprawy znajduje list matki chłopaka przewidującej, że ta śmierć nieprędko stanie się książkowym przykładem niesprawiedliwości. Dzięki mrówczej pracy Łazarewicza Przemyk odzyskał ciało, a my pamięć. Reportażysta wspaniale pokazał złożoną postać jego matki, z niebytu wyciągnął przyjaciół, którzy zastraszani przez służby nie dali się złamać. Pokazał Kiszczaka, Jaruzelskiego i Urbana z całą ich niegodziwością i wyrządzonym przez nich złem. Porównać ten reportaż można chyba tylko z „My z Jedwabnego” Anny Bikont. Łazarewicz dopisuje historią Przemyka kolejne rozdziały w czarnej księdze polskich przewin. [Wacław Marszałek]
M49
42-49_mushup_A195.indd 49
04.04.2016 16:53
MASZAP
FILM
KSIĄŻKA FILM „Mustang” reż. Deniz Gamze Ergüven
Emancypacja w czasach popkultury Turecka prowincja, choć skąpana w słońcu, tkwi w mrokach XIX wieku, czasów sprzed emancypacji kobiet i rewolucji seksualnej. W tym aspirującym do bycia częścią nowoczesnej Europy państwie myślenie patriarchalne ma się nadzwyczaj dobrze. Gorzej z jego ofiarami. W debiutanckim filmie Deniz Gamze Ergüven śledzimy losy pięciu osieroconych sióstr, które muszą zmierzyć się z siłą tradycji reprezentowaną przez babcię i wujka, pod których opieką dziewczęta znajdują się od lat. Troskliwi (w swoim mniemaniu) i restrykcyjni dorośli chcą uchronić je przed zejściem na złą drogę i zhańbieniem. Grozą napawają ich „skandaliczne” zabawy nastolatek i chłopców na plaży, o którym to incydencie doniosła życzliwa sąsiadka, stojąca na straży moralności. Niewinne młodzieńcze flirty jawią się lokalnej społeczności jako wyuzdanie i nierząd, a jedynym ratunkiem dla sióstr ma być przygotowanie ich do ról kur
domowych i jak najszybsze wydanie za mąż. Oczywiście narzeczonych wybiorą opiekunowie. Dziewczyny wolą jednak korzystać z uroków młodości i omijają zakazy. Bawią się potajemnie z chłopcami, paradują przed domem w skąpych strojach, naigrawają się na różne sposoby z konserwatywnych obyczajów. Dorośli nie dają za wygraną i wymyślają kolejne kary. Z czasem siostry przyjmą narzuconą im rolę w społeczeństwie. Jedynie najmłodsza z nich, rezolutna Lale, będzie walczyć do końca. To właśnie niejako z jej perspektywy ukazywana jest akcja. Dzięki temu pozornie naiwnemu, dziecięcemu spojrzeniu film zyskuje lekkość i wdzięk, a absurd zachowań dorosłych staje się wyraźniejszy. Łączący cechy kina młodzieżowego i społecznego oraz mieszający humor z powagą „Mustang” to przejmująca i wciągająca opowieść o walce o godność i wolność, mająca w istocie uniwersalny wymiar. Pod każdą szerokością geograficzną można bowiem znaleźć ludzi, którzy chcieliby dostosować czyjeś życie do jedynego słusznego wzorca. [Karol Owczarek] obsada: Güneş Şensoy, Doğa Zeynep Doğuşlu, Elit İşcan Francja/Niemcy/Turcja/Katar, 97 min Gutek Film, 8 kwietnia
„Dziewczyna z zespołu” Kim Gordon Czarne
Autoportret z gitarą Chyba żadnemu czytelnikowi „Aktivista” nie trzeba tłumaczyć, kim jest Kim Gordon i jaką rolę odgrywała w Sonic Youth, absolutnej legendzie rockowego niezalu. Za sprawą wydanych właśnie wspomnień artystki możemy nie tylko poznać szczegóły z okresu, gdy była basistką i kompozytorką, ale też odkryć jej mniej znane oblicze kochającej żony i czułej matki. Na kolejnych stronach czytamy więc nie tylko opisy muzycznych wojaży, spotkań na celebryckim szczycie czy mozolnej drogi na rockowy Olimp. Dużo miejsca Kim poświęca dorastaniu, zmaganiom z artystycznym niezrozumieniem czy seksistowskimi uprzedzeniami. Nawet jeśli wasza znajomość Sonic Youth ogranicza się do „Teenage Riot”, nie obawiajcie się kontaktu z tą książką. Wyrywkowa znajomość dyskografii Amerykanów nie jest konieczna do zrozumienia lektury i czerpania z niej przyjemności. „Dziewczynę z zespołu” można traktować jako doskonały, niezwykle celny dokument o formowaniu się amerykańskiej popkultury. Kim Gordon z wyczuciem opisała zmieniające się mody, trendy i obyczaje. W końcu wiele z nich sama zapoczątkowała. [Mateusz Adamski]
Baśnie z 1001 ogłoszeń
KSIĄŻKA
„Polak sprzeda zmysły” Konrad Oprzędek Dowody na Istnienie
Nie ma formy twórczości bliższej życiu niż „literatura z ogłoszeń” – pisze na początku swojego zbioru reportaży Konrad Oprzędek. Autor postanowił wykorzystać pomysł Krzysztofa Kąkolewskiego, legendy polskiej szkoły reportażu, który w książce sprzed ponad 50 lat „Trzy złote za słowo” na podstawie drobnych ogłoszeń prasowych stworzył portret polskiego społeczeństwa. Czasy i obyczaje się zmieniły, ale treść anonsów to niezmiennie kopalnia niezwykłych historii i zarazem wytrych do naszych najbardziej intymnych lęków i pragnień. Oprzędek dzwonił lub pisał do kolejnych ogłoszeniodawców czasem jawnie, a czasem podstępem, starał się wyciągnąć od nich jak najwięcej, niczego jednak nie kupował – poza opowieściami. Wybierał zarówno typowe oferty, które – jak się okazało – często miewają dramatyczne tło, jak i ogłoszenia, które z powodu swojej nietuzinkowości od razu wydawały się samograjami. Poznamy np. losy kobiet sprzedających zużyte majtki albo „złoty deszczyk”, czyli mocz (choć tak naprawdę to her-
bata), czy też szukających jednorazowego partnera do zapłodnienia. Są także rozpaczliwe oferty sprzedaży nerek i anonse zdesperowanych osób, które szukają pracy. Staje się to okazją do krytycznego spojrzenia na kapitalizm, wytwarzający zastępy prekariuszy niepewnych jutra i pozbawionych wsparcia państwa. Wzruszają tutaj wyznania bohaterów szukających drugiej połówki czy też próbujących pozbyć się odziedziczonych sakralnych figurek i obrazków. Zastosowana przez autora metoda opisu współczesnych realiów oraz gwałtownych przemian społecznych i obyczajowych daje świetne rezultaty. Przezroczystym, prostym językiem Oprzędek ukazuje efekty swoich łowów i oddaje głos uciemiężonym rodakom, których na pozór banalne oferty otwierają całe rozdziały życia. Aż się prosi o kolejną część – jak wielu z nas wie z autopsji, ogłoszenia o sprzedaży/wynajmie mieszkań mogłyby zawstydzić Szeherezadę z jej „Baśniami z tysiąca i jednej nocy”. [Karol Owczarek]
M50
42-49_mushup_A195.indd 50
04.04.2016 16:53
KWIECIEŃ 2016
FILM
„Opiekun” („Chronic”) reż. Michel Franco
Opiekun bez życia Najnowszy film Michela Franco stawia niewygodne pytania o ludzi, którzy decydują się pracować w sąsiedztwie śmierci. Dlaczego to robią? Komu w ten sposób pomagają – pacjentom czy sobie? Głównym bohaterem „Opiekuna” jest David (Tim Roth), pielęgniarz zajmujący się osobami, którym pozostało niewiele czasu. Reżyser pokazuje, jak profesjonalny opiekun pokonuje kolejne granice intymności. Zbliża się do chorego bardziej niż krewni. David ma nad nimi jedną przewagę: rozumie, co mówią ludzie z uszkodzonym przez udar aparatem mowy. Wie też, jak zaskarbić sobie ich przyjaźń. Podczas gdy rodzina doświadcza tragedii, on spokojnie stoi z boku. I gdy bliscy po kilku godzinach krzątaniny wracają do swoich codziennych obowiązków, on zostaje. Jest dla pacjenta na wyłączność. Trudno Davida jednoznacznie ocenić. Z jednej strony mężczyzna dwoi się i troi, by osoby, którymi się opiekuje, swoje ostatnie chwile przeżyły
Julia Marcell „Proxy” Mystic
Rak, internet i dmuchawce Pisząc o tej płycie, jest się z góry skazanym na porażkę. Po pierwsze: trudno uciec od truizmów, których pełne są teksty
godnie, by nie dały się przytłoczyć świadomością zbliżającej się śmierci. Z drugiej – David poza nimi nie ma życia prywatnego. Jest pracoholikiem, a swoich pacjentów wykorzystuje, by wypełnić pustkę i udawać, że nie jest samotny. Reżyser tak konstruuje film, że nie sposób potępić bohatera. Ale jednocześnie niełatwo go lubić. I w tej dwuznaczności tkwi siła „Opiekuna”. Złowieszczy nastrój budowany przez długie, zimne ujęcia, wszędobylską ciszę i oszczędne aktorstwo przełamywany jest chwytającymi za serce scenami, w których David i jego aktualny pacjent spędzają ze sobą wspólne chwile. To wtedy przychodzi refleksja na temat natury głównego bohatera. Czy można przymknąć oko na jego wady, skoro osobom, które otrzymały wyrok śmierci, pozwala na chwilę o nim zapomnieć? [Artur Zaborski] obsada: Tim Roth, Sarah Sutherland, Robin Bartlett USA 2015, 93 min, Gutek Film, 29 kwietnia
o niej („pierwsza płyta Julii po polsku, wreszcie będą grać ją radia!”, „Nosowska ma mocną konkurencję!”, „prawdziwy kobiecy rock’n’roll!”). Po drugie: erudycyjność „Proxy” onieśmiela, recenzent wie, że nie ma szans dorównać artystce w słownej woltyżerce (używanie w tekście słów typu „woltyżerka” sprawy nie załatwi). A tak zupełnie serio, to już dawno teksty żadnej polskiej płyty nie sprawiły mi tyle przyjemności. Marcell postawiła sobie za zadanie uchwycić „tu i teraz”, życie w czasach, gdy „szyby niebieskie” są nie od telewizorów, ale od monitorów laptopów. Jej diagnoza pokolenia 30-latków – przytwierdzonych do swoich maków, rozładowujących codzienne lęki przypadkowymi wirtualnymi kontaktami – jest przenikliwa i ironiczna. Smutno się tego wszystkiego słucha, bo wiele pięknych i celnych metafor jeszcze bardziej uwydatnia głupotę naszych czasów. I niestety wcale nie uważam, że Julię będą teraz grać radia. Polska to nie Wielka Brytania, dla rozgłośni dla mas te kompozycje są zwyczajnie za mądre, skłoniłyby jeszcze słuchacza do niepotrzebnej refleksji. [Maciej Tomaszewski] M51
42-49_mushup_A195.indd 51
04.04.2016 16:53
AKTIVIST
MAGAZYN LUDZIE
POGŁOS TOWARZYSKI Niedawno Finlandia Frost zaprosiła swoich gości na niezwyczajną domówkę. W kuchni gotował Pascal Brodnicki, a spontaniczny koncert dali m.in. Fair Weather Friends. Finlandia serwowana była tego wieczoru w drinkach i shotach, które goście mogli brać bezpośrednio z lodowych bloków.
SPONTANICZNY KONCERT FAIR WEATHER FRIENDS PODCZAS DOMÓWKI FINLANDII
MEWA TOWARZYSKA WYGRAŁA PARTY CHALLENGE BY DESPERADOS
Wielki Finał Party Challenge by Desperados zagościł w marcu postindustrialnych przestrzeniach Instytutu Energetyki. W szranki stanęli ostatecznie Flirtini, Mewa Towarzyska, Szpadyzor Records oraz Wiadomo, gościnnie wystąpili zaś SBCR (The Bloody Beetroots), White Lies, Auer i Bshosa. Ostatecznie tytuł pierwszego Mistrza Polski Twórców Imprez zdobył klub Mewa Towarzyska z Trójmiasta.
KAMP! ZAGRAŁ NA OTWARCIU SKLEPU CONVERSE
W warszawskiej Arkadii został otwarty pierwszy monobrandowy sklep Converse. Fani marki będą tu mieli dostęp do limitowanych kolekcji swoich ulubionych sneakerów, będzie też duży wybór odzieży oraz akcesoriów, które dotąd nie były dostępne w Polsce na tak szeroką skalę. Na otwarciu salonu zagrał zespół Kamp!
KATARZYNA WARNKE I PIOTR STRAMOWSKI NA PREMIERZE MARTINI RISERVA SPECIALE
W Na Lato miała premierę miał nowy Vermouth di Torino Martini Riserva Speciale. Dwa warianty wermutu: Rubino i Ambrato zostały skomponowane przez Mistrza Zielarstwa Martini, który stworzył niezwykłą mieszankę piołunu z rumianem rzymskim, korą chinowca żółtego i rzewieniem chińskim w przypadku (AMBRATO), oraz świętym ostem włoskim i pterokarpusem sandałowym (RUBINO). Na premierze trunków kosztowali m.in. Marika oraz Katarzyna Warnke z Piotrem Stramowskim.
A52
52_eventy_A195.indd 52
04.04.2016 17:02
Laureaci od lewej: Eduards Tromicuks z Łotwy, Paweł Rodaszyński z Polski, Angelika Larkina z Estonii.
SZKLANKI STAJĄ W SZRANKI
Koktajl „GENESIS” Jak przygotować koktajl „GENESIS”:
W połowie marca odbył się regionalny finał jednego z najważniejszych konkursów barmańskich na świecie – BACARDI Legacy Global Cocktail Competition. Wielkim zwycięzcą, a tym samym najlepszym barmanem w Polsce, okazał się Paweł Rodaszyński, którego autorski koktajl „Genesis” zdobył największe uznanie wśród członków jury. Jak zaciekłe są to zmagania, wie tylko ktoś, kto w nich uczestniczył. Nie wystarczy ogromna wiedza o smakach, zapachach i skomplikowanych tajnikach miksologii. Nie wystarczy doświadczenie, które czyni mistrza. Potrzebne są także stalowe nerwy. Podczas konkursów barmańskich tej rangi liczy się każdy gest, ruchy muszą być precyzyjne i pewne, dyscyplina żelazna, ale jednocześnie przydaje się ułańska fantazja. Na ocenę finałowych koktajli wpływa nie tylko pomysł i smak, ale także technika przyrządzania i maestria podania. A materia, z którą barmani mają do czynienia, bywa delikatna – szlachetne trunki są kapryśne, a świeże dodatki nie wybaczają błędów! Oglądanie spektaklu, jakim jest BACARDI Legacy Global Cocktail Competition, to przeżycie iście szampańskie. Głównym jego bohaterem jest jednak rum BACARDI.
Poszukiwanie mistrza świata
Finał konkursu miał miejsce 15 marca 2016 r. w Pałacu Prymasowskim. W Warszawie spotkało się ośmiu finalistów z Polski, Estonii i Łotwy. Z każdego kraju została wyłoniony jeden zwycięzca: z Polski Paweł Rodaszyński, z Estonii Angelika Larkina oraz Eduards Trofimcuks z Łotwy. Już wiosną zwycięzcy pojadą na światowy finał konkursu do San Francisco, gdzie rzucą wyzwanie najlepszym barmanom z ponad 130 krajów! Organizatorem konkursu jest marka BACARDI, producent najpopularniejszego i najbardziej utytułowanego rumu na świecie.
Tajemnica złotego trunku
Głównym celem konkursu BACARDI Legacy Global Cocktail Competition nie jest jednak tylko wyłonienie najlepszego barmana na świecie, lecz przede wszystkim stworzenie kolejnego koktajlu legendy – na miarę Daiquiri, Mojito czy Cuba Libre, których historia również zaczęła się od rumu BACARDI i którymi można raczyć się w tysiącach koktajlbarów na całym świecie! Głównym składnikiem zwycięskiego koktajlu „Genesis” Pawła Rodaszyńskiego jest kultowy złoty rum BACARDI Carta Oro, którego nuta idealnie pasuje do brandy morelowej, trawy cytrynowej, cytryny i ziela angielskiego. Jeśli zwycięski drink wydaje wam się nieco zbyt skomplikowany, możecie spróbować klasyki – oto przepis na tradycyjne BACARDI Mojito. Legenda głosi, że koktajl ten powstał w 1586 r., kiedy kapitan Richard Drake, postanowił dodać do aguardiente (niezbyt wyrafinowanego przodka rumu) cukru, limonki i mięty, by poprawić jego smak. Żeglarze nazwali tę miksturę „El Draque” i rozpowszechnili ją na Kubie. W latach 30. XX w. dla tych, którzy uciekali na Kubę od jarzma prohibicji, BACARDI Mojito oznaczało smak wolności. Od tamtego czasu drink przeżywa swój złoty okres i nieprzerwanie jest jednym z najpopularniejszych koktajli. Niektóre z pierwszych przepisów, które zachowały się do dzisiaj, wymieniają rum BACARDI jako jego kluczowy składnik.
Składniki: 40 ml BACARDI Carta Oro 10 ml morelowej brandy 10 ml syrop z ziela angielskiego i trawy cytrynowej 20 ml soku z cytryny Sposób przygotowania: Najpierw przygotuj syrop cukrowy: do 1 kg cukru i 0,5 l wody dodaj jedną łodyżkę trawy cytrynowej i 15 średniej wielkości ziaren ziela angielskiego. Wszystkie składniki zmiksuj i przecedź. Umieść syrop wraz z pozostałymi składnikami w shakerze i wstrząsaj mocno, aż wszystko się połączy. Wrzuć do szklanki whiskówki dużą kostkę lodu i wlej zawartość shakera.
Oto przepis na tradycyjne „BACARDI MOJITO”: Składniki: 50 ml BACARDI Carta Blanca 2 połówki limonki pokrojone w łódeczki 12 listków mięty kruszony lód 1 łyżeczka białego cukru Sposób przygotowania: Delikatnie zgniatamy kawałki limonki z cukrem. Następnie rozcieramy listki mięty w dłoniach i wrzucamy je do szklanki, wcześniej przecierając miętą jej krawędzie. Umieszczamy w niej do połowy kruszony lód, dodajemy rum BACARDI Carta Blanca i mieszamy. Na koniec dopełniamy szklankę kruszonym lodem, dopełniamy wodą sodową i całość dekorujemy listkiem mięty.
A53
53_bacardi_A195.indd 53
05.04.2016 20:25
AKTIVIST
TYLNE WYJŚCIE
1 O BOR-ze
Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami. 1
2
Warszawski krajobraz vlepkarski nie jest zbyt urozmaicony – lepiących nie ma zbyt wielu, oryginalność samoprzylepnych form również pozostawia wiele do życzenia. Jednak co jakiś czas mamy do czynienia z wielką erupcją. Tak było w 2005 r., kiedy to Adam-X ogłosił: „Ziemianie! Ja jestem Adam-X, robię, co mi się podoba, i dlatego w środę 2 marca vlepię w Warszawie 1000 vlepek”. Jak powiedział, tak zrobił. I kleił dalej, skończył na 1055 vlepkach. To prawdopodobnie wciąż niepobity rekord w kategorii „kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty”. Bezdyskusyjnym pretendentem do miejsca na podium w 2011 r. był przebojowy BOR, niezwykle produktywna i progresywna ekipa. Jej vlepkarski performance poraża rozmachem. Nie odpuścili żadnej szczelinie. Projekt miał premierę podczas pierwszej wizyty Baracka Obamy w Polsce, na trasie przejazdu prezydenckiej kawalkady. Tę piękną robotę do dziś można podziwiać chociażby na Nowym Świecie. Proszę Państwa, przed Wami Biuro Ochrony Rządu. [vlep[v]net]
2 Maria Dupa
Jeden kolega raper, z którym gadaliśmy ostatnio o poziomie dyskusji na hiphopowych portalach, porównał czytanie komentarzy do szukania w Google’u odpowiedzi na pytanie „boli mnie brzuch, co to może być?”. Nawet jeśli przeżarłeś się w święta czy cierpisz na niestrawność po wczorajszym jajeczku, wyjdzie na to, że masz raka jelita. I z tego właśnie powodu kumpel ten, który na YouTubie oglądany jest przez miliony, a on sam w anonimowych wpisach określany był już każdym hasłem ze „Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów”, nigdy się hejtingiem nie przejmował. Termin to ostatnio nader popularny, w zależności od kontekstu oznaczający zupełnie co innego, więc de facto nie oznaczający nic. Termin, który Maria Peszek zestawiła niedawno z… Holocaustem. Ok, nie mnie oceniać, co artystka (osoba najprawdopodobniej bardziej ode mnie wrażliwa) czuje, gdy czyta, że jest ścierwem. Nawet jeśli czuje się, jakby wymordowano właśnie na jej oczach wszystkich bliskich, a ona czeka teraz głodna i naga na niechybną śmierć, to pierwsza osoba, która przeczytała powstały na bazie tych przeżyć tekst, powinna była jej powiedzieć: „ty, Maria, pierdolnij się w łeb, co ty ze sobą porównujesz?”. Tej samej rady można by udzielić nauczycielom ze szkoły podstawowej nr 9 w Opolu, z których śledczych zapędów śmieje się połowa Polski. Ta sama połowa, która szydzi z całej tej z dupy wyciągniętej akcji, z przejęciem niesie w świat przesłanie Marii. Tylko że kiedy ktoś cię obrazi w internecie, to to nie jest Holocaust! To jest po prostu głupota, zawiść, gówniarstwo, ignorancja, brak ciekawszych rzeczy do roboty i pewnie z setka jeszcze innych – wszystkich maluczkich i bardzo ludzkich – powodów, ale nie jest to Holocaust. Nie da się tego porównać z tym, co robił Hitler i Stalin. Śpiewanie takich bzdur jest natomiast tym samym, co testy grafologiczne przeprowadzane na opolskich dzieciach i ktoś za to powinien polecieć z roboty. Bo kiedy – jak to pięknie ujęła ostatnio Kasia Nosowska – derby kraju trwają w najlepsze, wielu zbyt łatwo zapomina, że cel nigdy nie uświęca środków. Szczególnie jeśli celem ma być tolerancja i wolność. [Filip Kalinowski]
3 Azja z pierwszej ręki
3
Każdy kojarzy żart o japońskich turystach fotografujących wszystko i wszędzie. W połowie drugiej dekady XXI wieku robienie zdjęć w Azji to jednak nie tylko sposób zachowania wspomnień, ale też międzypokoleniowa rozrywka, jak gra w zośkę czy badmintona. Kiedy zachodzi słońce, a tropikalne morze staje się dzikie bardziej od Bałtyku, plażę w wietnamskim kurorcie Nha Trang wypełniać zaczyna tłum. Nie są to jednak rosyjscy turyści, którzy władają nią w ciągu dnia, tylko wietnamska młodzież i przyjezdni z Malezji, Chin czy Japonii. Nie zraża ich zapadająca ciemność. Na tle spienionych fal pozują kolejne elegancko ubrane osoby wyposażone w selfie sticka. Trzy dziewczyny i dwóch chłopaków zaczynają na murku. Potem seria zdjęć zza palmy i na schodkach. Zanim dotrą na piasek, minie kwadrans. Droga nad brzeg to kolejne postoje, głupie miny i układy. Czas pochłania ocena efektów. Chwilę to trwa, bo mają pięć telefonów i dwa „kijki”. W końcu jeden z chłopaków siada i zapala papierosa. Pozostali bawią się jeszcze przez kilkanaście minut, a plażę opuszczają z piskiem i chichotem, wciąż oglądając zdjęcia. Nad brzegiem pozostaje kilkadziesiąt osób fotografujących się na tle coraz czarniejszego morza. Rano schodzimy na śniadanie. Przy stoliku obok trwa już nowa impreza. Wymalowana dziewczyna strzela selfie sobie i chłopakowi. Zanim zamówią wołowe pho, wyśle Snapchata. W oczekiwaniu na kluchy powtórzy serię i wrzuci na Instagram. Na każdej ulicy i w każdym turystycznym zakamarku spotkacie tłumy z selfie stickami fotografujące się bez przerwy i bez wstydu. W 2016 r. prawdziwe oblicze Azji można uchwycić tylko „z ręki”. [Michał Kropiński]
REDAKTOR NACZELNA Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com ZASTĘPCA RED. NACZ. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com REDAKTORKA MIEJSKA (WYDARZENIA) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com REDAKTORZY Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski DIGITAL MANAGER Piotrek Żmudziński pzmudzinski@valkea.com PR MANAGER, PATRONATY Daniel Jankowski djankowski@valkea.com DYREKTOR ARTYSTYCZNY Tomasz Chwinda tchwinda@valkea.com MŁODSZA GRAFICZKA Aleksandra Szydło aszydlo@valkea.com PROJEKT GRAFICZNY MAGAZYNU Magdalena Piwowar KOREKTA Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje WSPÓŁPRACOWNICY Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Aleksander Hudzik Urszula Jabłońska Michał Kropiński Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Karol Owczarek WYDAWCA Beata Krawczak REKLAMA Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Milena Kostulska, tel. 506 105 661 mkostulska@valkea.com Brajan Pękała, tel. 721 211 130 bpekala@valkea.com
DYSTRYBUCJA Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com
DRUK Elanders Polska Sp. z o.o.
VALKEA MEDIA S.A. ul. Elbląska 15/17 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00, faks: 022 257 75 99
REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.
A54
aaa 54_tylne wyjscie_A195.indd 54
29.03.2016 22:48
CHANGE. YOU CAN.
www.ice-watch.com
2016-03-22-Ice-Watch-ICEglitter-AKTIVIST-230x297.indd 1
22/03/2016 13:51:10
AKTIVIST
A56
56_tplink_A193.indd 56
17.12.2015 21:42