Aktivist 194

Page 1

AKTIVIST.PL

NUMER 194, LUTY/MARZEC 2016

MIASTO MODA DIZAJN MUZYKA LUDZIE WYDARZENIA

ISSN 1640-8152

HORROR • ZINY • PTAKI

01_cover.indd 1

12.02.2016 19:59


KM-STREET_Aktivist_230x297_DRUK_V1_15-02-2016.pdf

02_Lechpol_A194.indd 7

1

2016-02-15

14:04:34

15.02.2016 16:22


LUTY/MARZEC 2016

EDYTORIAL LUTY MARZEC

W NUMERZE WYWIAD:

RADZIMIR DĘBSKI OPOWIADA O CHÓRACH I SAMOCHODACH

6

Rozmawiała: Olga Wiechnik

SZTUKA:

Z WIZYTĄ W PRACOWNI RAFAŁA DOMINIKA Tekst: Alek Hudzik

10 TOP 5:

NAJCIEKAWSZE POLSKIE ZINY

Tekst: Sylwia Kawalerowicz

18 KALENDARIUM:

23 NAJCIEKAWSZE WYDARZENIA LUTEGO I MARCA

21 Na okładce w pomarańczowym futerku wdzięczy się Santigold. Artystka 26 lutego wydała płytę „99¢". Fot. Warner Music Poland

MÓJ GRECKI CHÓR To jest ten moment w miesiącu, kiedy wydaje mi się, że tym razem naprawdę się nie uda. Pierwsza strona magazynu pójdzie do druku z wielką białą plamą zamiast tekstu. Nie mam zdania na żaden temat. Mózg odmawia przypomnienia sobie jakiegokolwiek wydarzenia z ostatnich tygodni, do którego mogłabym nawiązać i lekko przejść do spraw związanych z najnowszym wydaniem magazynu. Odwrotnie też nie działa – błyskotliwe i ciekawe wypowiedzi postaci, z którymi rozmawiamy w tym numerze, nie budzą żadnego skojarzenia, którym mogłabym się podzielić z kimkolwiek. Taki Jimek np. podczas rozmowy wspomina, że ma w głowie „swój własny grecki chór”, który cały czas ocenia to, co on robi. Ciekawe. Mam tak samo. Tylko co dalej? Czy zainteresuje was to, że ten grecki chór, który trzeźwo ocenia moje życiowe perypetie, nie pozwala mi na przykład wziąć sobie do serca i wypróbować na własnej skórze porad zawartych w recenzowanej przez nas, skądinąd pożytecznej pewnie dla wielu, książce „Slow Sex”? Ogłuchłabym od śmiechu wewnętrznego chóru, stojąc przed lustrem i w ramach treningu samoakceptacji przemawiając do wszystkich części swojego ciała po kolei. Z pewnością są sposoby na zakneblowanie złośliwego towarzystwa. Skuteczny wydaje się alkohol. Ale ten z kolei sprawia, że czuję się tak jak dzisiaj. Niby nikt w środku nie krytykował moich tanecznych popisów podczas sobotniej nocy. Muzyka grała, a w środku cisza. Ale pewnie dlatego teraz niebezpieczeństwo białej plamy na początku magazynu wydaje się bardziej niż prawdopodobne. I jak tu żyć? Sylwia Kawalerowicz redaktorka naczelna

A3

03_edytorial_A194.indd 3

15.02.2016 16:58


AKTIVIST

MAGAZYN WYWIAD

HORROR TO NIE ROLLERCOASTER Rozmawiał: Mariusz Mikliński

Do domku na prowincji do swoich synów bliźniaków wraca matka. Po operacji, z twarzą w bandażach, szybko traci nerwy. Odrzuceni chłopcy zaczynają podejrzewać, że to obca kobieta. By ustalić jej tożsamość, sięgają po coraz bardziej niekonwencjonalne środki. Z Austriakami Veroniką Franz i Severinem Fialą, twórcami „Widzę, widzę”, jednego z głośniejszych i bardziej intrygujących horrorów sezonu, rozmawiamy o tym, dlaczego lubią kino grozy, jak smakują karaluchy i co drażni ich w filmach Michaela Hanekego.

Zaczęłaś współpracę z Ulrichem Seidlem przy jego debiucie fabularnym – „Upałach” z 2001 r. Jesteś współautorką scenariuszy do najbardziej cenionych filmów Austriaka, przede wszystkim trylogii „Raj”. Z kolei Severin jest kuzynem reżysera. Nic dziwnego, że „Widzę, widzę” wydaje się bardzo seidlowskim filmem, ale opowiedzianym w konwencji horroru. Veronika: Gdy pracowaliśmy nad trylogią

z Ulrichem i pisaliśmy kolejne sceny, nieraz powtarzałam: „Jeszcze krok, a zrobimy z tego horror”. Z Severinem uwielbiamy takie kino, zarówno klasykę spod znaku „Oczu bez twarzy” Georges’a Franju, jak i współczesne slashery. Severin: Można powiedzieć, że jesteśmy filmowymi dziećmi Seidla. „Raj” czy „Upały” są dla mnie takimi socjologicznymi horrorami. My zaczęliśmy od podobnego punktu wyjścia, ale postanowiliśmy iść w zupełnie innym kierunku. Moja współpraca z Veroniką zaczęła się ok. 15 lat temu, kiedy zostałem niańką jej syna. Do Wiednia przyjechałem z prowincji, gdzie nie docierały

najciekawsze tytuły. Veronika była wówczas krytyczką, wspólnie oglądaliśmy filmy na kasetach wideo. Okazało się, że mamy podobną wrażliwość i wizję kina, tego, jak powinno wyglądać, ale nie planowaliśmy stanąć za kamerą. Wszystko zmieniło się za sprawą austriackiego aktora Petera Kerna. Veronika uznała go za ciekawego bohatera. On też tak uważał, ale pomstował: „Nikt nie ośmieli się zrobić o mnie filmu”. To był trudny człowiek. W 2012 r. pożyczyłem kamerę ze szkoły. Zaryzykowaliśmy. Powstał dokument o aktorze, który wszystkich obraża, włącznie z wami. Antypatyczna postać rodem z fabuł Seidla. Widziałem ten film. Severin: Naprawdę? Jesteś wybrańcem. To była

największa frekwencyjna porażka w historii austriackiego kina. Film obejrzało czterystu widzów. Na szczęście miał minimalny budżet. Nic dziwnego, że do naszego kolejnego projektu nie ustawiła się kolejka producentów. Ale postanowiliśmy nadal pracować razem. Może się wydawać, że na planie filmowym nie ma miejsca dla dwóch reżyserów, ale my się świetnie uzupełnialiśmy. Gdy Veronika chciała coś zmienić, wiedziałem, że nie robi tego tylko dlatego, że chce po prostu postawić na swoim. Poza tym pisanie scenariusza w pojedynkę to prawdziwy horror. Traci się dystans, rozeznanie w tym, co jest dobre. Pracując z kimś, od razu masz pierwszą publiczność, widzisz, jak twój tekst działa.

A4

04-05_wywiad_A194.indd 4

12.02.2016 20:00


LUTY/MARZEC 2016

Veronika: Podczas zdjęć ekipa filmowa była

bardzo zaskoczona, że mówimy wspólnym głosem. Byli zadowoleni. Nakręciliśmy wszystko w ekspresowym tempie, więc mieli sporo wolnego. Spory zaczęły się dopiero w montażowni, ale godził nas nasz świetny montażysta. „Widzę, widzę” to film, w którym dzieci stają się agresywne wobec swojej matki. W recenzjach wasz horror stawia się obok „Funny Games” Michaela Hanekego. Mnie podczas seansu do głowy przyszło za to skojarzenie z „Białą wstążką” Hanekego... Veronika: Nie chcę tego słuchać (śmiech).

Nie znoszę tego filmu. Gdzie widzisz związek? Dzieci i agresja. Dzieli je kilka pokoleń, ale dla bohaterów obu filmów przemoc jest sposobem komunikacji. Pytanie, czy zło jest immanentne, czy też wyzwala je społeczeństwo, w obu też pozostaje bez odpowiedzi. Veronika: Oczywiście tworzymy w pewnym

kontekście kulturowym, od którego nie da się uciec. Szanuję Hanekego, znam te filmy, jedne lubię, inne – może nie powinnam tego mówić – doprowadzają mnie do szału. Takie skojarzenia powstają jednak raczej w głowie widza, który chce nasz film skatalogować, postawić go na półce wśród innych obejrzanych tytułów. Severin: Ale to i tak lepsze skojarzenie niż z „Funny Games”. Nie chcieliśmy na pewno wchodzić w dialog z kinem Michaela Hanekego i nie widzimy punktów wspólnych. Cenię jego twórczość, ale „Funny Games”, do którego jest porównywane „Widzę, widzę”, to przecież kino nieznośnie moralizatorskie. Haneke potępia horror jako gatunek. Robi filmy z tezą, po kwadransie wiesz, że albo piętnuje popkulturę, albo krytykuje patriarchat. Zna odpowiedzi. Zachowuje się jak belfer, który diagnozuje współczesność i w filmowej przemocy widzi ogromne zagrożenie. Podczas gdy my uwielbiamy horror, również w tych formach ekstremalnych. I uważamy, że za pomocą tego języka można coś powiedzieć o społeczeństwie. Uznajecie swój film za diagnozę austriackiego społeczeństwa? Veronika: Inaczej byśmy go nie zrobili.

Austriacy, w przeciwieństwie np. do Niemców, którzy są znacznie bardziej otwarci, nie potrafią rozmawiać ze sobą o swoich problemach. Nie tylko o tym, że Hitler był Austriakiem. Są specjalistami w wypieraniu. To nie tylko stereotyp. Zamykają się w swoich domostwach z wysokimi ogrodzeniami i zasłoniętymi żaluzjami. I zamykają się w sobie. Ale w końcu te nagromadzone emocje muszą znaleźć ujście. Wybuchnąć. Zderzyć się. Severin: I do takiego zdarzenia dochodzi w „Widzę, widzę”. Świadomie podzieliliśmy film na dwie części. Pierwszą, w której widz empatyzuje z chłopcami i potępia ich nieczułą matkę, która ma zabandażowaną twarz. Miała wypadek czy to tylko operacja plastyczna? Jest ofiarą czy egoistką? Świadomie gramy

Uwielbiamy horror, również w formach ekstremalnych. I uważamy, że za pomocą tego języka można coś powiedzieć o społeczeństwie. na tej dwuznaczności. W drugiej części role się odwracają. To chłopcy stają się agresywni. Rzeczywistość się komplikuje. Ale my nie diagnozujemy. Veronika: Horror zawsze jest podporządkowany poetyce przesady. Ale za fasadą brutalnego slashera kryje się też refleksja o samotnym macierzyństwie. I dzieciach, które przejmują całkowitą kontrolę nad życiem matek. Zwykle za agresję dzieci odpowiedzialnością obarcza się kobiety. Świadczy o tym choćby fakt, że niektórzy widzowie żartują, że nasz film to przestroga dla młodych matek, by nie robiły sobie operacji plastycznych. To do zasygnalizowania tych problemów potrzebna nam była przemoc.

Nie wszyscy. Podczas mojego seansu reakcje były skrajne. Niektórzy śmiali się histerycznie, sporo osób wyszło. Myślę, że nie chodzi o samą przemoc, która w bardziej ekstremalnych formach pojawia się w innych filmach. Sednem sprawy jest przemoc dzieci

cała przemoc. Severin: To nie było naszą intencją, ale chyba

naruszyliśmy tabu. Podczas pokazu w Wenecji kilka kobiet wstało podczas premiery, jedna z nich krzyknęła: „Matki wychodzą”. W Austrii kilka osób zemdlało podczas seansu. Za to w Niemczech film stał się pretekstem do dyskusji na temat sytuacji kobiet i macierzyństwa. Wszystkie te reakcje nam się podobają, bo świadczą o tym, że horror działa. A jak działał na 11-letnich odtwórców głównych ról? Veronika: Spoczywała na nas duża odpowie-

dzialność. Chłopcy byli pod stałą opieką psychologa. Pomogła też nasza technika pracy, którą przejęliśmy od Ulricha Seidla. Kręciliśmy chronologicznie i nie zdradzaliśmy aktorom szczegółów scenariusza, więc Elias i Lukas nie wiedzieli, co się stanie później. Chcieliśmy, by scenariusz potraktowali jako grę detektywistyczną, tajemnicę do wyjaśnienia. Dzięki temu ich podejrzliwość wypadła na ekranie autentycznie. Ważne było też to, że nie mogliśmy sobie pozwolić na zbyt dużo dubli – kręciliśmy na taśmie 35 mm. Inaczej niż w przypadku kamer cyfrowych kolejne rolki to znacznie większe koszty. Cały czas staraliśmy się więc podtrzymać uwagę chłopców.

Wyłożyliście tę myśl dobitnie – za pomocą nożyczek, kleju i nici dentystycznej. Nie brakuje osób, które uważają, że takie brutalne kino jest szkodliwe. Uodparnia na przejawy agresji i cierpienie, pozbawia empatii. Veronika: To hipokryzja. To samo moż-

na powiedzieć o kinie superbohaterskim. W „Transformersach” umiera mnóstwo ludzi, a dzieciaki oglądają to bez cienia refleksji. Oczywiście nie ma krwi i głównym bohaterom nie spada włos z głowy, ale w tych wszystkich wybuchach i walących się budynkach ginie anonimowy, pozbawiony tożsamości tłum. Nikt o tym nie myśli, ale to właśnie jest niebezpieczne. Sprzedaż przemocy w bajkowym, kolorowym opakowaniu. Tymczasem horrory zazwyczaj pokazują przemoc taką, jaka ona jest. Poza tym my nie traktujemy jej jako rozrywki, nie jest celem samym w sobie. Severin: Horror to nie rollercoaster. Nie chodzi w nim tylko o zabawę. To nie jest łatwy gatunek. Znacznie prościej zrobić klasyczne kino arthouse'owe, które w Europie wypracowało rozpoznawalny język filmowy – niezależnie od tego, czy to Bułgaria, czy Szwecja – i ma stałą publikę, która dobrze się czuje, śledząc statyczne ujęcia. My też od tej konwencji zaczynamy, ale później za pomocą tych nożyczek ją wybebeszamy. Veronika: Interesuje nas horror, który pozwala dotknąć ciemnych stron naszej osobowości. Opowiedzieć o rzeczach, o których ludzie zazwyczaj nie chcą słyszeć czy myśleć, w taki sposób, by chcieli to zobaczyć.

wobec matki. Veronika: Rodzina – przecież to tu zaczyna się

Słoik z karaluchami, który stoi w ich filmowym pokoju, na pewno w tym pomógł. Severin: O to mieliśmy spore obawy. Podczas

VERONIKA FRANZ I SEVERIN FIALA – duet reżysersko-scenopisarski z Austrii. Veronika od 15 lat współpracuje z Ulrichem Seidlem, jest współautorką scenariuszy m.in. do trylogii „Raj”. Severin Fiala, kuzyn Seidla, tworzy filmy od 11. roku życia. W 2012 r. zadebiutowali razem dokumentem „Kern” o austriackim aktorze Peterze Kernie. Ich debiut fabularny, „Widzę, widzę”, okazał się sukcesem na całym świecie.

castingów pytaliśmy kandydatów, czy mają coś przeciwko owadom. Elias i Luka stwierdzili, że boją się tylko pająków. By się oswoili z karaluchami, daliśmy im parkę jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Nazwali je Rocky i Rambo i bardzo się do nich przywiązali. W końcu zaczęli się obawiać, że przed kamerą będą musieli im zrobić krzywdę. Veronika: Co ciekawe, karaluchy okazały się wyjątkowo inteligentnymi aktorami. Na tyle, że przysporzyły nam sporo problemów na planie. W jednej ze scen chcieliśmy, by owad wszedł do otwartych ust śpiącej Susanne Weast, wcielającej się w rolę matki. Do skóry twarzy się przyzwyczaił, ale do ust za nic nie chciał wejść. Wiedział, że to otwór gębowy innego stworzenia i nic dobrego z tego nie wyniknie. Za to Susanne nie miała żadnego z tym problemu. W domu zrobiła próbę z karaluchem i stwierdziła, że całkiem dobrze smakuje. My nie próbowaliśmy. A mama chłopców nie ma teraz problemów? Nie boi się o swoją przyszłość? Severin: Przeciwnie. Po dwóch miesiącach,

które wszyscy spędziliśmy na planie, stwierdziła, że stali się znacznie bardziej odpowiedzialni. Ale nie widzieliśmy się od jakiegoś czasu (śmiech)… Veronika: Chłopcy nie obejrzeli filmu do końca na premierze. Ale ostatnio wyszło DVD w Austrii. Nie wiem, co się teraz u nich w domu dzieje.

A5

04-05_wywiad_A194.indd 5

12.02.2016 20:00


AKTIVIST

MAGAZYN WYWIAD

UCHO DO UCZUĆ

ZŁOŚĆ • SŁUCH • SAMOCHODY

Rozmawiała: Olga Wiechnik

Z Radzimirem Dębskim nie jest łatwo się spotkać. Najlepszym dowodem, jak bardzo jest zajęty, jest fakt, że wciąż nie wydał solowej płyty. Komponuje muzykę do filmów (ostatnio także w Hollywood), przekłada historię hip-hopu na język katowickiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia (czym wzbudził zachwyty za Oceanem) i przygotowuje się do roli gospodarza podczas koncertu JIMEK+ na festiwalu Solidarity of Arts. Znalazł jednak czas, żeby opowiedzieć nam o... pieniądzach, samochodach i medytacji. Serio. A6

06-09_Radzimir_A194.indd 6

12.02.2016 21:44


LUTY/MARZEC 2016

Dziwny mam moment w życiu, szczerze mówiąc. Niby nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. To jest taki moment, kiedy zaczynasz się zastanawiać, czy nie za dużo tego wszystkiego.

w ciągu jednego pokolenia zmieniło się u nas tak wiele. Ogromne nierówności, które wytworzyły się od upadku komunizmu, tym bardziej nas bolą, że jeszcze niedawno prawie wszyscy mieliśmy podobne możliwości, startowaliśmy z tego samego miejsca. Jeśli ktoś sobie dobrze poradził, to dla innych to jest problem, szczególnie jak to jest twój kolega z klasy, który przed chwilą był tam, gdzie ty.

Chodzi ci o pracę?

A jaki jest twój stosunek do pieniędzy?

Chodzi mi o takie filozoficzne gdybanie o życiu. Ciągle za czymś gonimy i gdy przychodzi moment, że uda się to coś dogonić albo po drodze złapać coś innego, wtedy zaczynasz się zastanawiać: co jest przyjemniejsze – gonienie czy łapanie? Łapanie wiąże się z odpowiedzialnością.

Moi rodzice byli muzykami, więc ja w tym wyścigu nigdy nie uczestniczyłem. Pieniądze są po to, żeby realizować cele, a nie żeby być celem. Gdy byłem dzieckiem, raz było bardzo dobrze, raz było bardzo źle. Bardzo wcześnie zacząłem sam się utrzymywać i było tak samo: raz dobrze, raz źle. W mojej branży jest tak, że raz na jakiś czas przydarza się strzał i w jednej chwili stajesz się bogaty. Ale nie wiesz, kiedy pojawi się kolejny, jeśli w ogóle. I nikt oprócz ciebie nie zdaje sobie sprawy, ile na ten strzał trzeba było pracować. Gdy nagrywasz muzykę do filmu, to możesz pracować pół roku, dziesięć miesięcy albo rok. Nie wiadomo. A następny film może się pojawić za trzy lata. Więc to dużo pieniędzy czy mało? W tej branży relatywność finansowa jest ogromna, dlatego trzeba się od tego uniezależnić. Dopóki nie mam dzieci, nie muszę się tym przejmować.

Dużo się u ciebie wydarzyło, odkąd świat, a po nim Polska, poznali cię jako „tego chłopaka od remiksu dla Beyoncé”. Co się dzieje teraz?

Powiedziałeś kiedyś, że pracujesz zawsze z myślą o potencjalnym odbiorcy. Stąd ta presja?

Nie, bo ten odbiorca nie jest nikim konkretnym. To raczej taki grecki chór we mnie, który mnie punktuje. Gdyby go nie było, nie starałbym się tak bardzo. Ale on we mnie jest, więc muszę mu udowadniać, że jestem dobry w tym, co robię. Zawsze miałeś w sobie takiego autokrytyka?

Tak, ale uświadomiłem to sobie niedawno, przy okazji któregoś z wywiadów. Wywiad to taka dziwna sytuacja, w której musisz się zastanawiać nad swoim życiem albo, co gorsza, karierą. A z tą wewnętrzną presją to jest trochę tak jak w sporcie. Wchodzisz na boisko i myślisz sobie: „zaraz ich wszystkich rozwalę, pokażę im!” Taka sportowa złość jest dobra. Złość nie jest destrukcyjna? Może być pozytywnym uczuciem?

Oczywiście. Często to powtarzałem mojej siostrze i mamie – a może one mi to mówiły, a ja to potem przyjąłem za swoje. Gdy widziałem, że są smutne, mówiłem im, żeby były złe. Nie smuć się, że coś ci się przytrafiło, tylko się na to wkurz. Walnij pięścią w stół i zrób z tym coś. Niech ta złość da ci energię. Złość jest świetną motywacją, ale to musi być złość sportowa, czyli niewymierzona przeciwko nikomu konkretnemu. Nie chodzi o to, żeby kogoś nienawidzić, żeby czuć złość do kogoś. Nie. Tego właśnie uczy sport: wychodzisz na boisko, masz w sobie złość, która pomaga ci zrobić totalną demolkę, rozwalić kogoś. Albo dajesz się rozwalić, ale potem z szacunkiem podajesz mu rękę. W sporcie nie ma miejsca na pogardę. Denerwuje mnie gdy ludzie mówią, że nie lubią sportu, a przecież sport to sztuka i styl. Możesz wygrać, możesz przegrać, ale liczy się styl, w jakim to robisz. Można przegrać w pięknym stylu i to jest sztuka. W muzyce jest miejsce na sportową rywalizację?

Pytanie, czy w muzyce w ogóle jest miejsce na rywalizację. Wydaje mi się, że nie. Może trochę w popie, w którym liczy się sprzedaż. Ale my w ogóle w Polsce mamy problem z rywalizacją. Moim zdaniem jest to związane z tym, że

kontynuują rolę mecenasów. Przecież gdy nagrywam muzykę, którą następnie sprzedaję w formie płyt, to też robię i sztukę, i biznes. To, co dla mnie we współpracy z Wyborową jest najważniejsze, to możliwość dotarcia do zupełnie nowych odbiorców i zrobienia czegoś nietypowego. Bo w sumie pierwszy raz od czasu remiksu dla Beyoncé robię coś klubowego. Choć „3 Cities”, moja kompozycja nagrana w ramach projektu „Słuchaj miasta”, nie jest stricte klubowym kawałkiem, bo jego klubowa część trwa może z siedem sekund. Ale cały numer jest dla mnie metaforycznym skrótem imprezy – całego przedsięwzięcia: przygotowania, wychodzenia z domu, pójścia na fajną kolację, w końcu wyjścia na miasto, kiedy już wszystko zaczyna nabierać tempa, wieczór przyspiesza, wpadasz w kompletne szaleństwo i… budzisz się rano. Niby wiesz, co się wydarzyło, ale to wspomnienie jest tak szybkie i mgliste, że chcesz je powtórzyć: „łoł, co to było? Dobra, jeszcze raz!”. I to ci się nie nudzi właśnie przez ulotność tego doświadczenia.

Nie tęsknisz czasem za stabilizacją?

Pewnie. Tak jak ludzie, którzy mają systematyczny tryb życia, tęsknią za szaleństwem i nieprzewidywalnością. To, czy mamy fajne życie, zależy od nas, nie od pieniędzy. Oczywiście, wszyscy dajemy się złapać w sidła chęci posiadania fajnych przedmiotów. Ja np. uwielbiam motoryzację, więc mam fajny samochód i fajny motor. Ale fajny samochód wcale nie musi być drogi, natomiast zdecydowana większość drogich samochodów jest niefajna. Oczywiście jeśli jesteś gówniarzem i zarabiasz pierwsze pieniądze, to ogromną frajdą jest je wydawać. Gdy zmądrzejesz, to wiesz, że nie musisz. No właśnie, do tego trzeba dojrzeć, a to jest coraz trudniejsze, bo zewsząd atakuje nas komunikat, że jesteśmy tym, co mamy.

Komunikat, który mnie przeraża, to ten, który pod pozorem indywidualizmu sprawia, że wszyscy stajemy się tacy sami. Bardzo dla mnie ważna jest obrona dwóch bastionów: wolności i kreatywności. Jedno łączy się z drugim. A nie boisz się, że biorąc udział w komercyjnych przedsięwzięciach, takich jak współpraca z konkretną marką i wykorzystywanie swojej kreatywności dla jej celów marketingowych, jest sprzedawaniem tych wartości?

To nie jest takie proste, a ten świat nie zaczął się wczoraj. Przecież, dajmy na to, XVI-wieczni kompozytorzy mieli mecenasów, dzięki których pieniądzom mogli pracować. Mógł to być król, Kościół albo lokalny przedsiębiorca. Czy to w czymkolwiek ujmuje ich muzyce? Biznes i sztuka chodzą w parze od zawsze, marki

RADZIMIR DĘBSKI ur. w 1987 r. kompozytor, producent muzyczny. Świat usłyszał o nim w 2012 r., kiedy zachwycona jego remiksem Beyoncé zadzwoniła do niego na Skajpie. Od tego czasu Jimek nie próżnował. Jego najnowszy utwór, „3 Cities”, powstał we współpracy z marką Wyborowa w ramach projektu #SuchajMiasta.

Najwięcej czasu poświęcasz chyba jednak komponowaniu muzyki filmowej. To coś bardzo różnego od świata remiksów i muzyki klubowej.

Robienie muzyki do filmu jest zajęciem służebnym, bo to nie dzieło kompozytora jest najważniejsze. Ba, często zdarza się tak, że świetna muzyka działa w filmie źle, nie pomaga mu. Ale z kolei bywa też tak, że bardzo mierna muzyka świetnie współgra z obrazem. Gdy pierwszy raz zdałem sobie z tego sprawę, trochę pękło mi serce. To co decyduje o tym, czy muzyka „zagra” w filmie czy nie?

Najważniejsza jest tu inteligencja emocjonalna. Bo muzyka filmowa ma działać na emocje, wywoływać konkretne uczucia, a z tym wielu kompozytorów ma problem, obserwowałem to całe życie. Jest wielu świetnych muzyków, którzy nie mają ucha do uczuć. Często ta sama partia smyczków przeniesiona oktawę niżej lub wyżej jest już kompletnie inną emocją. To jest jak wybór odpowiedniej czcionki do drukowanej książki. Pisarz zwykle w ogóle o tym nie myśli.

A7

06-09_Radzimir_A194.indd 7

12.02.2016 21:44


AKTIVIST

Tworzenie muzyki do musicalu jest czymś innym? Zostałeś zaproszony przez Setha Epsteina do pracy przy nowej wersji „West Side Story”. Jak do tego doszło?

To jest zupełnie odlotowa sprawa. Reżyser sam do mnie napisał, tak po prostu, na fanpage’u na Facebooku, bo zobaczył moją „Historię hip-hopu”. A ja wcześniej, wielokrotnie przejeżdżając w Los Angeles ulicą, na której było jego studio, zastanawiałem się, co zrobić, żeby któregoś dnia z nim pracować. Okazało się, że tym czymś był powrót do Katowic. Praca z choreografami – miałem przyjemność pracować z najlepszymi, zresztą Justin Biber wziął ich potem do swojego teledysku – jest interakcją. To jest wzajemne kształtowanie swoich pomysłów. Ja rzadko pracuję z ludźmi, zwykle wszystko robię sam, nie mam nawet realizatora, więc nie lubię, jak ktoś się w moją pracę wtrąca. Ale to było zupełnie co innego. To nie byli muzycy, to byli tancerze, więc przekładali od razu muzykę na inny język, język ciała. I to było dla mnie coś niezwykle świeżego, całkiem nowe doświadczenie. Językiem muzyki są nuty. Zapis fragmentu twojej kompozycji znalazł się na etykiecie limitowanej serii Wyborowej. Dla większości ludzi jest to język niezrozumiały, dla mnie zupełnie magiczny. Jak to działa? Patrzysz na nuty i słyszysz muzykę?

U każdego trochę inaczej – w zależności od tego, jak długą przeszedł drogę edukacji muzycznej. 90% muzyków w ogóle nie czyta nut i to nie musi być nic złego. Jeśli grasz w kapeli i porozumiewasz się słowami, to ci to niepotrzebne. Ale jeśli jesteś przygotowywany do bycia wirtuozem instrumentalistą, to jest to dla ciebie tak podstawowa sprawa jak umiejętność czytania dla aktora. Taki muzyk musi czytać a vista, czyli dostaje kartkę z nutami po raz pierwszy i musi od razy być w stanie grać. Każdego da się nauczyć języka muzyki?

Nie. I widać to doskonale już w dzieciństwie, bo słuch jest w dużym stopniu kompetencją dziedziczną, choć dziedziczenie nie jest tu normą. Mój ojciec ma słuch niemal absolutny – jak widzi nuty, słyszy wysokości wszystkich dźwięków w hercach. Ja w jakimś stopniu też słyszę napisaną muzykę, ale już inaczej, bardziej w wyobraźni niż w głowie. To jest tak jakby mieć linijkę w oczach, stanąć w pokoju i podać wymiary pomieszczenia w centymetrach, szerokość budynków wokół w metrach i odległość do skrzyżowania w kilometrach. I się nie mylić. To jest dar czy też jednak w pewnym stopniu efekt ciężkiej pracy?

Zwierzęco ciężkiej. Ale bez naturalnej predyspozycji nawet najcięższa praca będzie nieskuteczna. Ja tę predyspozycje też miałem – tak mi w każdym razie mówiono w szkole, gdy byłem mały.

mnie wykształcić. I nie chodzi o to, że byłem takim buntownikiem w imię idei. Po prostu totalnie mi nie szło. Chciałem grać w koszykówkę, a nie ćwiczyć. A nie nauczysz się muzyki, nie ćwicząc. I ja po prostu nie chciałem tego robić. Jak jesteś dzieciakiem i wychodzisz z domu o szóstej rano, bo mieszkasz pod miastem, idziesz do jednej szkoły, potem do drugiej i wracasz o 22, to w pewnym momencie mówisz: „dziękuję, ja tego nie będę robił”. Mnie się w pewnym momencie wydawało, że nienawidzę muzyki. Zbuntowałem się, odszedłem. Ale potem zorientowałem się, że po prostu nienawidzę szkoły. I jak już nie musiałem do niej chodzić, zrozumiałem, dlaczego muszę chodzić. I wróciłem. Żeby nadgonić, żeby nie zaprzepaścić tego, czego już się nauczyłem. Ta przerwa trwała mniej więcej trzy lata: przez pierwszy rok grałem tylko w kosza, podczas drugiego zacząłem sam się uczyć gry na trąbce, a w trzecim chodziłem już jako wolny słuchacz, zanim wróciłem na dobre. Szkoła nauczyła cię systematyczności pracy? W zawodach kreatywnych często jest z tym problem. Bo natchnienie nie przychodzi, bo na pomysł trzeba poczekać.

Nauczył mnie tego mój dziadek, który też był kompozytorem. Jeżeli chcesz być zawodowcem, jeśli pracujesz na zlecenie, a więc ktoś na tobie polega, ktoś na ciebie czeka, jest termin, jest orkiestra – to siadasz na dupie i pracujesz. Ok, czasem pójdzie lepiej, czasem gorzej, ale jesteś zawodowcem, to jest twój świat, jak nie

Jest wielu świetnych muzyków, którzy nie mają ucha do uczuć. Często ta sama partia smyczków przeniesiona oktawę niżej lub wyżej jest już kompletnie inną emocją. To jest jak wybór odpowiedniej czcionki do drukowanej książki. Pisarz zwykle w ogóle o tym nie myśli. idzie jedną metodą, to spróbuj inną. Można muzykę pisać analitycznie, można instynktownie. Dziś, mając komputer, można samemu tworzyć wirtualne instrumenty, co ja zresztą uwielbiam robić – dobierać sobie własne narzędzie. To tak, jakbyś sobie szyła własne ciuchy. Masz materiał i możesz go np. odwrócić na lewą stronę, wyprać w 80 stopniach z kamieniami, powiedzmy, różowymi, w które powbijano szpilki. Wtedy ten twój wyjściowy materiał nabierze innych właściwości, a ty kształtując go nagle dostrzegasz to, czego nie widziałeś wcześniej. I to cię inspiruje.

Ale nie chciałeś słuchać swoich nauczycieli.

Jedno z największych wyzwań, jakie czekają cię w tym roku, to koncert Jimek+ podczas festiwalu Solidarity of Arts.

Bo nie chciałem dać się zamknąć w szkolnych trybach, w które próbowano mnie wtłoczyć, by

Tak, to jest ogromna presja, bo zostałem gospodarzem koncertu, który wcześniej prowadziły

największe osobowości światowe, np. Marcus Miller czy Quincy Jones. I teraz kogo bym nie zaprosił do udziału, a będą to na pewno goście dziesięciokrotnie bardziej znani ode mnie, to środowisko jazzowe, które z tym festiwalem jest mocno związane, będzie do końca bardzo nieufne. Jest wielu ludzi, którym się ta decyzja nie podoba, więc mam dużo do udowodnienia. Ale też nie mam obaw, bo zapracowałem sobie na tę pozycję. Na szczęście to nie jest konkurs na to, kto jest bardziej znany, bo moją rolą będzie przygotowywanie aranży dla innych artystów, często bardzo różnych. Dotąd występowałem zawsze z pozycji underdoga, teraz musze sprostać bardzo wysokim oczekiwaniom. Oprócz zawodowego zajmowania się muzyką amatorsko ścigasz się w wyścigach samochodowych. Skąd ci się to wzięło i co ci to daje?

Chyba wzięło się to stąd, że w moim domu interesowanie się samochodami było „ujemne”, jak ja to mówię. Mój ojciec powtarzał, że samochodami interesują się wyłącznie debile. Zdarza mi się pisać felietony do magazynów motoryzacyjnych, robiłem testy samochodów i to jest kolejny dowód na to, że do marzeń można dochodzić różnymi drogami. Nie stać cię na drogie samochody, a chcesz nimi jeździć – możesz zostać dziennikarzem motoryzacyjnym. A co samochody dają mnie? Klarowność zasad. Medytację. Medytację?

Gdy się ścigasz, chodzi o to, żeby być szybszym. To jest bardzo proste. Tak durne, że aż piękne. Na torze jeździsz w kółko i masz po prostu być pierwszy. Oczywiście są na to różne metody – czasem np. trzeba przez chwilę jechać wolniej, żeby wybić przeciwnika z rytmu – więc jest też jakaś strategia. Ale przede wszystkim jest instynkt. W pewnym momencie przestajesz racjonalizować, przestajesz świadomie podejmować decyzje i po prostu jedziesz. I to jest dla mnie formą medytacji. To przychodzi najczęściej przy dużym zmęczeniu. Jechałem np. w mistrzostwach Francji w 24-godzinnym wyścigu: jest jeden samochód i trzech kierowców, którzy zmieniają się co dwie godziny. Przez dwie godziny prowadzisz, potem idziesz na trochę spać i znowu twoja kolej. I gdy zmęczenie dochodzi do wartości krytycznej, wpadasz w medytację. Muzyka pomaga w jakiś sposób być dobrym kierowcą?

Tak, bo rozwija koordynację. Jeśli moje dziecko będzie głuche, to i tak wyślę je do szkoły muzycznej, żeby ćwiczyło obie półkule. Jeśli nie zostanie muzykiem, będzie mogło latać helikopterem.

#SŁUCHAJMIASTA

Chcecie wygrać bilety na ekskluzywny koncert z udziałem Jimka, organizowany przez markę Wyborowa? Zajrzyjcie na stronę projektu www.sluchajmiasta.pl.

A8

06-09_Radzimir_A194.indd 8

12.02.2016 21:44


LUTY/MARZEC 2016

Ósma rano - cała sala tupie. Można było podglądać przez szybę albo dołączyć do tańca. Znalazo się kilku odważnych. Techno tańczy się solo. Niestety.

TAK BRZMI MIASTO, TAK WYGLĄDA MUZYKA Zachwyca się nim Nicky Minaj, Prodigy, M.O.P., Ashton Kuther. No i Beyoncé, ale ona zwróciła na niego uwagę, zanim to było modne wśród amerykańskich gwiazd. Teraz Jimek, czyli Radzimir Dębski, w ramach projektu #SłuchajMiasta, któremu patronuje Wyborowa skomponował utwór „3 Cities”, będący wynikiem fascynacji życiem nocnym trzech metropolii – Warszawy, Paryża i Nowego Jorku. Radzimir Dębski postanowił połączyć trzy różne światy – Warszawę, Paryż i Nowy Jork – w jednym temacie muzycznym: utworze „3 Cities”. Jak sam przyznaje: „Miasta nocą mają w sobie coś niezwykłego. Po zmroku jest zupełnie inaczej – widzę rzeczy, których w ciągu dnia nie zauważam, kolory są mocniejsze, bardziej nasycone, dźwięki są czystsze”.

miast – warszawską Syrenką, paryską wieżą Eiffla i nowojorską Statuą Wolności – zostały wzbogacone fragmentem partytury utworu „3 Cities” oraz podpisem Radzimira Dębskiego. Teledysk do najnowszego utworu JIMKA można obejrzeć na stronie internetowej projektu www.sluchajmiasta.pl, fanpage’u Radzimira Dębskiego na Facebooku lub na oficjalnym profilu marki Wyborowa.

Mieszanka pobudzająca zmysły

#SłuchajMiasta i wygrywaj nagrody

Najnowszy projekt marki Wyborowa to połączenie wrażliwości i dobrego smaku. Jak tłumaczy Mikołaj Szymborski, Vodkas Marketing Manager, Wyborowa Pernod Ricard: „Wyborowa jest marką rozpoznawalną na całym świecie, dlatego do współpracy przy #SłuchajMiasta zaprosiliśmy artystę, który – podobnie jak my – nie boi się wyzwań i jest kosmopolitą. Współpraca z Radzimirem pozwoliła połączyć wielki talent i międzynarodowe doświadczenie, dzięki czemu stworzyliśmy projekt, który zachwyci zarówno fanów dobrej muzyki, jak i sympatyków odkrywania miejskiego stylu życia”.

W ramach projektu #SłuchajMiasta marka Wyborowa organizuje koncert z udziałem Radzimira Dębskiego. Fani JIMKA mogą powalczyć o wejściówki na to ekskluzywne wydarzenie. Ale to nie wszystko – co tydzień 20 osób będzie miało szansę wygrać ubrania z limitowanej kolekcji Jacoba. Szczegóły na stronie projektu www.sluchajmiasta.pl!

Aby uczcić tę współpracę, Wyborowa stworzyła klip do utworu JIMKA oraz limitowaną edycję butelek i kieliszków. Nowa kolekcja to prawdziwa gratka dla kolekcjonerów. Butelki sygnowane symbolami trzech A9

06-09_Radzimir_A194.indd 9

12.02.2016 21:44


AKTIVIST

MAGAZYN SZTUKA

JELEŃ • ŚWIETLIK • DISCO Rafał Dominik w pracowni.

ARTPOL.SA Tekst: Alek Hudzik, foto: Ewa Dziduch

Rafał Dominik mógłby z powodzeniem stać się ulubionym artystą nowych władz, gdyby tylko „dobra zmiana” miała elementarne poczucie humoru. Jego sztuka jest kolorowa i tętni energią szybkich samochodów, a sam artysta uznaje muzykę disco polo za nasze narodowe dobro kultury. Dominika odwiedzam w pracowni, którą odziedziczył po dziadku. W samym sercu Warszawy. Zanim wejdziemy do środka, zdążymy jeszcze pobawić się z psem, Smugą. Suczce, która ostatnio miała dwie operacje łap, nie służą wyścigi po schodach na ostatnie piętro kamienicy, gdzie mieszka Dominik. Miejsce służy za to artystom. Przeszklony dach przydawał się dziadkowi, grafikowi, który na stare lata porzucił tradycyjne techniki graficzne, usiadł przed komputerem i w latach 90. zajął się grafiką cyfrową, co – jak

półżartem tłumaczy Dominik – uczyniło go pierwszym net-artystą w Polsce. Dominik też malował. Zaczynał na podwórku jednego z osiedli na Ochocie, kopiując logotypy klubów NBA na tablicy do kosza. Do swojego talentu i rodzinnych predyspozycji podszedł poważnie – ukończył malarstwo na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni wybitnego malarza Leona Tarasewicza. W dawnych czasach przeszklony sufit w domu dziadka rozjaśniał płótno, które pokrywał farbami artysta. Teraz sercem

pracowni jest niewielkie biurko. Zamiast machać pędzlem Dominik woli tworzyć na komputerze wizualizacje, filmiki, a ostatnio projekt 3d i gigantycznego mema. Do smug malowanych pędzlem może jeszcze kiedyś wróci. Póki co Smuga łasi się u stóp.

Kossak vs. eurodance

30-latek już od kilku lat pracuje niemal wyłącznie nad realizacjami wideo i instalacjami. Gros z tych prac można odnaleźć na YouTubie.

A10

10-11_rafaldominik_A194.indd 10

12.02.2016 20:11


LUTY/MARZEC 2016

Przykładem może być wideo „Technopaintings” z 2007 r., w którym „samplował” klasyków polskiego malarstwa. Od popularnych „kossaków” – dla wielu wciąż ideału „dobrze namalowanego” dzieła, godnego prezentacji w galerii – po współczesnych artystów, jak chociażby Paweł Susid. Fragmenty obrazów animował w rytm kiczowatych melodii eurodance. Wieśniaczka znana z obrazu Józefa Chełmońskiego „Babie lato” tupie bosą stopą, słuchając dyskotekowego hitu – Dominika nie interesuje bowiem klasyczne malarstwo, lecz to, co nam po „wielkich mistrzach” zostało. Ten pozorny mezalians sztuki wysokiej i popkultury jest podstawowym chwytem, który stosuje Dominik. Chociaż wielu krytyków i akademickich interpretatorów jego sztuki nie może zrozumieć banalnych prawd zawartych w prostych gestach, to artysta chce sprawić, by na sztukę, nawet tę najpoważniejszą, patrzyło nam się trochę łatwiej. Dominik podkreśla, że nie ma zamiaru niczego tłumaczyć. Woli zmiękczać, szukać dla dzieł miejsca w codzienności, rozmawiać i pokazywać swoje i nie tylko swoje prace ludziom, którzy nie zajmują się sztuką na co dzień. W mieszkaniu-pracowni pod ścianą ustawiono wielką drukarkę, którą dziadek kupił kilkanaście lat temu. Dziś nie tylko bezużyteczna, ale i bezwartościowa – przypomina futurystyczny cyberpunkowy mebel, czekający na czasy, gdy będzie ją można sprzedać jako antyk. Czyli pewnie już niedługo. W pokoju stoi też potężnych rozmiarów plastikowy jeleń z wydrylowanym tułowiem, w który wpasowano gramofon. To akurat pozostałość po firmie dizajnerskiej Mebleks założonej przez Dominika zaraz po studiach. – Założyłem firmę projektującą absurdalne przedmioty takie jak np. unikatowy marker, którym można było pisać po brudnych szybach – tłumaczy, rozsiadając się w fotelu. Monstrualny jeleń był kolejnym irracjonalnym produktem Mebleksu. Problemy pojawiły się, gdy ludzie zaczęli zamawiać produkty na niemalże masową skalę i firma stanęła przed wyborem: otworzyć regularną linię produkcyjną albo zamknąć firmę. Dominik wybrał to drugie.

własne utwory. Chociaż po podłodze salonu walają się płyty Roya Orbisona i rapsy, Dominik z zapałem opowiada o tym, że ostatnio na wielkim internetowym szrocie portalu Chomikuj.pl dokopał się do kolejnych warstw muzyki disco polo z bitem, który buja, i tekstem rzewnym jak słowiańska dusza. Zachęca, żeby posłuchać chociażby utworu „Spokojne sny” zespołu Power Kids z refrenem: „popatrz, jak słońce zachodzi, zasnąć już nikt ci nie przeszkodzi”. Jednak firma z gadżetami i boysband to nie jedyne biznesowe koncepty Dominika. Kolejnym był Czosnek Studio. Grupa projektowa założona m.in. przez artystkę Kasię Przezwańską i kolegę Dominika z czasów studiów Tymka Borowskiego, tegorocznego laureata Paszportów „Polityki” w kategorii Sztuki Wizualne. Borowski, porzuciwszy malarstwo, postanowił założyć studio projektowe wykorzystujące estetykę, którą Dominik nazywa „kwaśną”. Jest to wypadkowa polskiego typopolo, chałowatego dizajnu lat 90. i wizualnego śmietnika internetowych chwastów. W pionie kreatywnym tej mikrokorporacji nie mogło zabraknąć Rafała Dominika rozkochanego w takiej stylistyce. Wspólnie zaprojektowali okładki książek, np. „Dobrego trola” autorstwa Jasia Kapeli, i kilka stron internetowych, m.in. dla magazynu artystycznego „Szum”. I tu zaczęły się problemy – interes ruszył z kopyta, a zlecenia zaczęły spływać lawinowo. Artyści wycofali się z biznesu, by skupić się na solowych karierach artystycznych.

radio samochodowe. Artysta przygotowuje też wystawę w białostockiej galerii Arsenał. Ma zamiar zaprezentować olbrzymi wolnostojący silnik – zdaniem Dominika symbol siły i witalności, a zarazem industrialny instrument, który dzięki odpowiedniemu spowolnieniu obrotów potrafi wydawać z siebie niemal dronową muzykę. Ta wystawa jest jednak dopiero w planach. Na razie w pracowni widać ślady po najnowszej produkcji – w oko wpada sterta pudełek po grach z niebieską obwolutą PS4. Brak tylko konsoli. Tę Rafał przekazał stołecznej Zachęcie na czas trwania swojej wystawy „Sztuka w naszym wieku”, która jest poświęcona przenikaniu się sztuki i życia oraz wpływom szeroko rozumianej kultury wizualnej na codzienność. Konsolę podarował Zachęcie oczywiście jako dzieło sztuki, bo – jak tłumaczy – tylko tego przedmiotu brak w jej kolekcji. Dominik wspomina, że zanim z kuratorem Szymonem Żydkiem stworzyli ekspozycję wystawy, musiał przejrzeć archiwa galerii. Obrazek po obrazku, w tym także kurioza zebrane w kolekcji Zachęty, która jako galeria narodowa ma obowiązek przyjmować prace od artystów. To m.in. z tych dziwadeł stworzył jedną z najciekawszych realizacji prezentowanych na wystawie, która jest oparta na schemacie znanego internetowego mema „Jak widzą cię znajomi, rodzice, przyjaciele, jak widzisz się sam”. Dominik, rzecz jasna, postawił to pytanie w kontekście osoby artysty. W wyobrażeniach rodziców jest on malującym abstrakcje kulturalnym człowiekiem, w oczach przyjaciół – wernisażowym ochlapusem, sam zaś widzi się jako zasęJedna z instalacji zaprezentowanych na wystawie „Sztuka w naszym wieku”, którą można było oglądać w warszawskiej Zachęcie.

Słowiańska dusza

Podobnie zaskakującym zainteresowaniem cieszył się zespół Galactics, boysband disco polo, który Dominik założył kilka lat temu wraz z Krzysztofem Czajką i Michałem Grzymałą. – Myślę, że disco polo jest jednym z niewielu autentycznych produktów, z których ten kraj może być dumny. Zwłaszcza w starszym wydaniu z lat 90., gdy triumfy święcił program „Disco Relax”, a amatorskie nagrania zupełnie nie przejmowały zamerykanizowanej estetyki dzisiejszego popu – tłumaczy Dominik i dodaje, że z przekory chciał warszawskiej publiczności udowodnić, że odpowiednio rozbawiona może imprezować do najbardziej przaśnej muzyki. Okazało się, że projekt Galactics spodobał się, a duet zagrał chociażby w 2013 r. na festiwalu The Artist organizowanym przez Zachętę. Dziś trio woli raczej grać sety złożone z najlepszych discopolowych znalezisk niż wykonywać

Drony z silnika

Na co dzień Dominik jeździ skuterem Suzuki Burgman 125, ale jego pasją są samochody. Poświęcił im jedną ze swoich prac – film wideo zrealizowany z artystą Wojtkiem Rytlem pt. „322 tysiące kilometrów”, czyli w przybliżeniu tyle, ile liczy powierzchnia Polski. Kilkunastominutowa produkcja to kompilacja widoków, które ogląda turysta podróżujący samochodem przez Polskę: łąki, lasy, bezdroża, Chrystus w Świebodzinie. W podkładzie warkot silnika i od czasu do czasu rzężące eurodance’em

pionego osobnika dumającego nad losem swoim, a może i sztuki. Ilustracją do każdej z tych postaw były prace z kolekcji Zachęty i ING. Po wystawie jeden z krytyków zasugerował, że w ten sposób artysta rozprawia się z językiem popkultury. Nic bardziej mylnego. Dominik jeszcze mocniej wyolbrzymia popularne stereotypy o artyście i nie odmawia nam prawa do popadania w kulturowe klisze. I to kolejny sens twórczości Dominika, który w memach i disco polo posługuje się prostym dowcipem, nigdy nie robiąc sobie żartów z widza.

A11

10-11_rafaldominik_A194.indd 11

12.02.2016 20:11


AKTIVIST

MAGAZYN LUDZIE

Wspólnotowy ogródek to jeden z pomysłów na rewitalizację hydroforni. Kiedyś służyły do pompowania wody na najwyższe piętra, dziś stoją między blokami zapomniane i opuszczone. Brygida Zawadzka i Duong Vo Hong, para architektów, która stworzyła 40 pomysłów na rewitalizację hydroforni.

HYDROZAGADKA

zły wizerunek blokowisk. Kondycji budynków nie jesteśmy w stanie poprawić. Dlatego chcemy zająć się przestrzenią między nimi. Ulepszając ją, dajemy drugie życie podwórkom – dodaje Brygida.

Tekst: Olga Święcicka

Pomysłów na to ulepszenie jest 40, ale architekci są otwarci na potrzeby mieszkańców. W katalogu znajdziemy chociażby projekt wspólnotowego ogródka warzywnego na dachu, skate parku i placu zabaw czy miejsca spotkań kulturalnych. Katalog zawiera pomysły zarówno na to, co może wydarzyć się na dachu, jak i w środku budynku, bo zwykle hydrofornia składa się z jednej, ok. 60-metrowej przestrzeni. Projekty są tańsze i droższe. Łatwiejsze i trudniejsze w utrzymaniu. Wymagające zaangażowania mieszkańców, jak chociażby ogródek, który trzeba pielęgnować, albo zupełne samograje, jak plac zabaw. – Katalog pomysłów powstał na podstawie ankiet, rozmów z mieszkańcami i analizy przestrzeni publicznej. Idea jest taka, że mieszkańcy będą dodawać do katalogu własne pomysły. Tak stało się chociażby na warszawskim Słodowcu, gdzie wspólnota wpadła na pomysł stworzenia w hydroforni parkingu rowerowego – mówi Brygida. – Sami na to nie wpadliśmy, ale uważamy, że to absolutnie genialne – śmieje się Duong. Mieszkańcy zwykle reagują entuzjastycznie. Problemy zaczynają się, kiedy rozmawiają o finansach – żali się Brygida. Projekt udało się zgłosić do budżetu partycypacyjnego na Słodowcu. Jest szansa, że w 2017 r. zostanie zrealizowany. Architekci nie chcą jednak poprzestać na jednym osiedlu. Spotykają się więc ze wspólnotami, wysyłają projekty mieszkańcom i po cichu liczą, że uda im się wkrótce stworzyć „hydrometamorfozę”.

DACH • BAZA • BLOKI

Kiedyś niezbędne na każdym osiedlu, chociażby ze względów towarzyskich, dziś absolutnie zapomniane. Problemem blokowych hydroforni postanowiła zająć się para architektów. Razem stworzyli katalog 40 pomysłów, które w łatwy sposób pozwolą dać tym pomieszczeniom drugie życie. Budynek jest niepozorny, wielkości trzypokojowego mieszkania. Płaski dach. Kilka tajemniczych schodków w dół, kilka w górę. Całość wysokości trzepaka.. Mało kto wie, jaka jest funkcja tej budowli, którą znajdziemy na co drugim blokowisku.

Osiedlowa baza

Kiedyś odpowiedzialne za pompowanie wody do najwyższych pięter bloku. Dziś kliniki weterynaryjne, małe biznesiki, a w większości pustostany, które w zależności od osiedla służą albo „rozwydrzonej młodzieży”, albo „hałaśliwym dzieciakom”. Hydrofornie. Zwykle jednak nie służą nikomu, bo młode pokolenie woli spędzać popołudnia przed komputerami. Duong Vo Hong, jeden z pomysłodawców akcji mającej na celu rewitalizację hydroforni, wychował się na osiedlu na warszawskiej Woli, gdzie czas spędzało się głównie na betonowym dachu hydroforni. – Budynek stał dosłownie przed moim blokiem. Nie widzieliśmy, co to właściwie jest,

ale szybko założyliśmy tam naszą bazę. Bawiliśmy się tam, gadaliśmy godzinami i dorastaliśmy. Centralna lokalizacja, łatwy dostęp i możliwość obserwacji z góry praktycznie całego osiedla sprawiły, że było to idealne miejsce spotkań – opowiada Duong. I mogłoby nim zostać do dzisiaj, gdyby nie fakt, że wszyscy już dorośli i trochę głupio siedzieć na pustym, betonowym dachu. O hydroforniach jednak nie zapomnieli. Przynajmniej Duong, który w międzyczasie został architektem i do osiedlowej bazy postanowił powrócić. Hydrofun – projekt zawierający 40 pomysłów na rewitalizację hydroforni – narodził się w głowach Duong Vo Honga i Brygidy Zawadzkiej (oraz ich współpracowniczki – Katarzyny Korczak) trochę z sentymentu. A trochę z potrzeby zmiany oblicza blokowisk. – Dziś architekt to nie tylko specjalista i wizjoner, ale i miejski aktywista. Sam diagnozuje problemy dręczące miasta i próbuje je rozwiązać – tłumaczy Brygida. – Hydrofornie są naprawdę wszędzie, mijamy je codziennie, ale nie zauważamy. Drugi problem to

Ogródek z widokiem

A12

12_hydrofornie_A194.indd 12

12.02.2016 20:13


Czarne złoto

PREM 15 LUTIERA E NA HB GO O

MARTIN SCORSESE, MICK JAGGER I TERENCE WINTER ZABIORĄ WAS DO NOWEGO JORKU LAT 70. „VINYL”, NAJNOWSZA PRODUKCJA HBO, TO SZALONA, DEKADENCKA PODRÓŻ PRZEZ CIEMNĄ STRONĘ ŚWIATA MUZYCZNEGO W PRZEDEDNIU ERY PUNKA, DISCO I HIP-HOPU.

MATERIAŁ PROMOCYJNY

„Przypomnij sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś piosenkę, od której włosy stanęły ci na głowie, która sprawiła, że natychmiast chciałeś tańczyć albo iść skopać komuś tyłek. Tego właśnie chcę. Tak właśnie działa rock‘n‘roll – jakby ktoś nagle walnął cię w tył głowy”. Od tych słów zaczęła się nasza przygoda z serialem „Vinyl”. Wypowiada je Bobby Cannavale, grający Richiego Finestrę, szefa wytwórni płytowej American Century Records. Jego życie to niekończąca się impreza – piękne kobiety, zdolni muzycy i członkowie nowojorskiej bohemy. Teraz wytwórnia ma zostać przejęta, a Finestra próbuje ją ratować. Nagłe wydarzenia przewracają jego życie do góry nogami, rozbudzając w nim na nowo namiętność do muzyki. „Vinyl” to nowy serial HBO stworzony przez niezwykłe trio – słynnego reżysera Martina Scorsese, lidera zespołu The Rolling Stones Micka Jaggera oraz znakomitego scenarzystę Terence‘a Wintera („Wilk z Wall Street”, serial HBO „Zakazane imperium”). Odtwórcy głównej roli, Bobby‘emu Cannavale, towarzyszy plejada znakomitych aktorów: Olivia Wilde w roli żony Devon, wielokrotny laureat nagrody Emmy Ray Romano jako partner biznesowy Finestry, Juno

Temple w roli ambitnej asystentki w wytwórni muzycznej czy duńska aktorka Birgitte Hjort Sørensen jako Ingrid Superstar, muza Andy‘ego Warhola i przyjaciółka domu. Serialowi towarzyszy buzująca energią ścieżka dźwiękowa. To dynamiczna kompilacja nowatorskiego popu, rocka, disco i soulu w wykonaniu kultowych artystów – Otisa Reddinga, Dee Dee Warwick, Egara Wintera, zespołów Foghat, Jimmy Castor Bunch czy The Meter. Pojawią się również piosenki grupy Soda Machine i zespołu Tya Taylora Vintage Trouble. Taylor użycza głosu Lesterowi Grimesowi, jednemu z bohaterów serialu. W pierwszym odcinku widzowie usłyszą utwór „Rotten Apple” autorstwa Jamesa Jaggera, Micka Jaggera, Luisa Felbera i Jamesa Dunsona. Utwór ten wykonuje pojawiający się w serialu zespół Nasty Bits, którego frontmanem jest James Jagger. Polska premiera serialu – równoczesna z jego światowym debiutem – odbędzie się w poniedziałek 15 lutego o godz. 03.00 w nocy. Kolejna emisja jest zaplanowana na godz. 20.10 również w poniedziałek w HBO. Serial będzie dostępny w HBO GO. „Vinyl” składa się z 10 odcinków.

A47

13_vinyl_A194.indd 47

12.02.2016 21:34


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

NIE CAŁKIEM OD CZAPY

NICI • WAKACJE • PARIS

Tekst: Magdalena Zawadzka / kroljestnagi.com

Kiedy Łukasz Hendzel postanowił produkować czapki, w ten pomysł wierzyli tylko on i jego dziewczyna. Specjaliści, którzy mieli zająć się podwykonawstwem, byli nastawieni mniej entuzjastycznie. Bo kto słyszał o bejsbolówkach robionych ręcznie i w pojedynczych egzemplarzach? W Warszawie rzemieślników jest coraz mniej, a czapników można policzyć na palcach jednej ręki. Kiedy Łukasz opowiadał im o swoim pomyśle, wszyscy odsyłali go z kwitkiem, twierdząc, że szycie jego projektów nie ma sensu. – Wielokrotnie słyszałem: niech pan lepiej tego nie robi, kto to będzie kupował... – wspomina Hendzel i dodaje, że większość rzemieślników to ludzie starej daty, którzy nie za bardzo są otwarci na współpracę. Robią własne rzeczy, na mikro skalę, często już tylko z przyzwyczajenia. Trudno się więc dziwić, że nie pałali entuzjazmem, gdy pojawił się ktoś, kto chciał ich przekonać do zupełnie nowego pomysłu. W końcu jednak Łukaszowi udało się znaleźć przychylnie nastawionych ludzi i warsztat zaopatrzony w odpowiednie maszyny do szycia, prasy, zgrzewarki. Następnie, aby móc rozpocząć działalność, trzeba było stworzyć wykrojniki, prototypy i formy. Początkowo wieloma rzeczami Hendzel zajmował się sam. Rysował na tekturze elementy czapek, wycinał je i zszywał, by zobaczyć, jak wszystko będzie wyglądało. Dziś nie ma już na to czasu, ale wciąż na własnej skórze testuje prototypy.

Do polówki

Wszystkie czapki Paris+Hendzel Handcrafted Goods, a teraz także kapelusze, powstają z naturalnych, wysokogatunkowych tkanin i zgodnie z zasadami rzemiosła. Bo tradycja ma dla Łukasza ogromne znaczenie. Może dlatego zdecydował, że w nazwie marki pojawią się rodowe nazwiska rodziców (Paris to panieńskie nazwisko matki, Hendzel – ojca), a logotypem zostaną dwa lwy trzymające w łapach lustro. To rodzinny herb szlachecki z 1370 r. Tradycji kapeluszniczych jednak w rodzinie nie było. Chyba że uznamy za takie młodzieńczą słabość samego Łukasza do czapek z daszkiem. – Kiedy miałem kilkanaście lat, nosiłem czapki bez przerwy. Do polówki, opuszczonych spodni i na łysą głowę – śmieje się Hendzel, który dziś ma długie włosy i ubiera się o wiele bardziej szykownie. – Należałem do środowiska rapowego. Czapki były nieodłącznym elementem stroju, tyle że nie bejsbolówki z mocno wygiętym daszkiem, czyli tzw. „wpierdolki”, ale pięciopanelówki, bo to był w końcu polski rap – tłumaczy. To właśnie pięciopanelówki są jednym z bestsellerów marki. Jak sama na-

zwa wskazuje, składają się z pięciu fragmentów tkaniny i daszka. Wyposażone są także w podszewki, co jest rzadkością. Inne firmy tego nie robią, bo to zwiększa koszty. Za to wygląda to porządnie. Podobnie jak skórzane paski do regulacji rozmiaru i precyzyjnie dobrane nici.

Pamiętnik z wakacji

Oprócz czapek w ofercie Paris+Hendzel Handcrafted Goods znajdziecie bejsbolówki (nie wysokie, ze sztywnymi przodami, jak te noszone przez koszykarzy, ale miękkie, łatwo uginające się), a od niedawna także kapelusze fedora z króliczej wełny. Wszystkie mają swój numer i są przepięknie opakowane. Łukasz jest bowiem także grafikiem, właścicielem studia projektowego, które specjalizuje się w kreowaniu komunikacji wizualnej. Przydaje się to w prowadzeniu czapkarskiej marki. Hendzel samodzielnie projektuje nie tylko czapki, zdobiące je nadruki i naszywki, ale i wszystko, co jest z nimi związane. Wspólnie z dziewczyną wymyśla koncepcje kampanii reklamowych – jeden z lookbooków zrobili np. podczas wyprawy do Indonezji. – To trochę jak pamiętnik z wakacji – śmieje się i opowiada, że w fajnych miejscach po prostu wyciągali aparaty i robili zdjęcia. Ich czapki też dużo podróżują. Ostatnio wysyłali zamówienie na Sri Lankę, do Singapuru i do Los Angeles. Zadowoleni właściciele przesyłają później swoje zdjęcia, które trafiają na fanpage i Instagram Paris+Hendzel Handcrafted Goods. – Cieszymy się, że czapki przynoszą ludziom radość. Po to je robimy – mówi Łukasz.

A14

14-15_moda czapki_A194.indd 14

12.02.2016 20:23


LUTY 2014

A15

14-15_moda czapki_A194.indd 15

12.02.2016 20:23


AKTIVIST

MAGAZYN LUDZIE

STRZĘPEK • RANIUSZEK • OGON

ROZMOWA MIĘDZYGATUNKOWA Zawsze staram się siadać przodem do okna – żartuje Stanisław Łubieński na początku rozmowy i po chwili sam się poprawia, bo zdaje sobie sprawę, że znów robi z siebie dziwaka. O ptakach nie jest jednak w stanie zapomnieć. Tylko podczas naszego wywiadu rejestruje stado jemiołuszek i jednego myśliwca. Tekst: Olga Święcicka, foto: Michał Szczepański

Czasem łapię się na tym, że idąc do parku, automatycznie chowam lornetkę pod koszulkę. W Polsce oglądanie ptaków to rodzaj dziwactwa. Jakaś niezdrowa obsesja – opowiada z szelmowskim błyskiem w oku, bo od dziecka zmaga się z żarcikami, które towarzyszą wyznaniu „interesują mnie ptaki”. Swoje hobby, z przerwami na „młodzieńcze wyszumienie”, uprawia od ponad 25 lat, a od dwóch lat prowadzi bloga Dzika Ochota, który opowiada o jego codziennych spacerach po parku Szczęśliwickim. Właśnie wydał książkę „Dwanaście srok za ogon”, która jest próbą spojrzenia na przyrodę oczami humanisty. Zamiast jednak dziełem kulturoznawczym, Stanisław woli ją nazywać „książkowym kundlem”, bo łączy w sobie co najmniej kilka gatunków literackich. Znajdziemy więc tu reportaże, chociażby z wyprawy autora do Lusin, gdzie poszukuje śladów po przedwojennym ornitologu – Friedrichu Tischlerze, są tu też pamiętniki z obozów ornitologicznych,

podczas których obrączkuje się ptaki, i eseje opowiadające m.in. o bocianach u Chełmońskiego czy pasji ornitologicznej pisarza Jonathana Franzena. – Trudno było mi cały ten przyrodniczy kosmos uporządkować, więc zdecydowałem się na formę, która pozwala czytać książkę na wyrywki – opowiada autor. – Tę moją próbę dogodzenia wszystkim czuć nawet w tytule. Powstał podczas jednej z rozmów z Michałem Cichym, którego książka „Zawsze jest dzisiaj” była dla mnie wielką inspiracją. Zwierzyłem mu się, że mam tyle wątków w mojej książce, że nie wiem, którą srokę za ogon złapać. Michał użył swojego redaktorskiego zmysłu i zauważył, że to świetny tytuł – dodaje. Brylantowe oczko Przysłowiowe „łapanie srok” towarzyszyło Stanisławowi przez cały proces pisania, do którego podszedł w dość niestandardowy sposób. – W Polsce brakuje literatury

A16

16-17_ptaki_A194.indd 16

12.02.2016 20:29


LUTY/MARZEC 2016

o ptakach, która nie byłaby stricte ornitologiczna. Źródeł szukałem więc na Ebayu, gdzie trochę losowo, bo sugerując się jedynie króciutkimi opisami, wybierałem i zamawiałem książki. Sugerowałem się komentarzami, nawiązaniami do innych tytułów. Część z nich okazała się kompletną pomyłką, ale kilka naprowadziło mnie na tropy, które zainspirowały mnie do pisania – tłumaczy. Tak trafił na Johna A. Bakera, angielskiego ptasiarza amatora, który w wieku 41 lat zadebiutował dziełem swojego życia „Sokołem”, literackim dziennikiem o ptasiej obsesji. Książka nie jest monografią naukową (niektórzy ptasiarze wręcz podważają wiarygodność Bakera, bo w latach 60. praktycznie nie było już sokołów w Anglii), to raczej opowieść poetycka. Język Bakera mocno odbiega od „przyrodniczej normy”, a „Sokół” pełen jest zdań typu: „martwy ptak dyndał na szubienicy ze szponów” czy „zimorodek błyszczał w błocie na brzegu; jak brylantowe oczko; poplamiony krwistą czerwienią strzępek”. – Język od początku sprawiał mi problem. Nie chciałem opisywać ptasiego świata za pomocą naukowej terminologii, ale bałem się też popaść w nadmierną egzaltację. Nie jestem ornitologiem, wystrzegałem się pisania fanowskiej książki, ale zależało mi na tym, żeby również moi koledzy ptasiarze znaleźli tu coś dla siebie – tłumaczy Stanisław. Nazwy gatunków ptaków są tu sprytnie wplecione w główną narrację, ale „Dwanaście srok za ogon” nie może służyć za atlas ornitologiczny. Tym bardziej że poza sroczą okładką nie ma tu żadnej ilustracji. – Zakładam, że jeśli czytelnika zainteresuje, jak wygląda raniuszek czy kopciuszek, to zdjęcia poszuka w internecie. Ja chciałem jedynie obudzić w ludziach świadomość, że te ptaki istnieją. W mieście raczej nie spotkamy dużego ssaka (poza dzikiem na Białołęce) czy płazów, natomiast ptaki widzimy wszędzie – dodaje. Sęp z głosem żurawia Przynajmniej Stanisław wszędzie je widzi. Żartuje, że rozpoznaje u siebie wymyślony przez Petera Cashwella „Birding Compulsive Disorder”, czyli syndrom, który nakazuje mu z piskiem opon zawracać, kiedy w lusterku samochodu zobaczy ptaka, lub zaprzestawać rozmowy, kiedy usłyszy nieznany trel. Na ptakach nie zawiesza się tylko w terenie, ale również obcując z kulturą. – Fakt, że nie jestem ani ornitologiem, ani biologiem, pozwala mi zwrócić uwagę na rzeczy, które dla moich kolegów są niezauważalne. Mam antropologiczne skażenie. A równocześnie ten focus na ptaki sprawia, że wyłapuję błędy w filmach. W „Katyniu” Wajdy w lutowym Krakowie słychać jerzyki (przylatują w maju), a komputerowe sępo-kruki w „Królestwie niebieskim” Ridleya Scotta nawołują głosem żurawi. Nie umknie mi też Kaczyński, który podczas obrad sejmowych ukradkiem czyta o orliku grubodziobym – śmieje się Stanisław. Nie ma w nim jednak cienia żalu. Ani do historyków sztuki, którzy większość ptaków na długich nogach nazywają bocianami, ani do pani od przyrody z podstawówki, która nie rozpoznawała podstawowych gatunków: – Będę zadowolony, jeżeli ludzie po przeczytaniu książki zaczną po prostu trochę zadzierać głowy.

STANISŁAW ŁUBIEŃSKI Absolwent filologii ukraińskiej i Instytutu Kultury Polskiej. Autor reportażu historycznego „Pirat stepowy” o ukraińskim anarchiście Nestorze Machno. Publikuje m.in. w „Lampie”, „Tygodniku Powszechnym” i „Nowych książkach”. Ornitolog amator, prowadzi bloga Dzika Ochota poświęconego przyrodzie miasta.

Ażurowy zwierz nad Glinkami Gdybym był ptakiem, autor atlasu napisałby, że „prowadzę wybitnie osiadły tryb życia”. Od urodzenia mieszkam w tym samym miejscu. Od ponad trzydziestu lat oglądam na Szczęśliwicach każde lato, jesień, zimę i wiosnę.(...) Jest we mnie coś z wróbla, który rzadko opuszcza swoją najbliższą okolicę. A jak ona wygląda, nie wiem, nie potrafię spojrzeć na nią cudzymi oczami. Chyba jest spokojna, z rzadka tylko ktoś pośród nocy ryknie jak ranny zwierz: „Leeegiaaa!” albo połamie ławkę. Blokowisko z lat siedemdziesiątych, wielka spółdzielnia mieszkaniowa, szarzyzna przykryta morelowym lukrem styropianu. Na szczęście smog i jakieś porosty nadały mu już trochę patyny. Ale najcenniejszy jest park. Wyrósł na dzikich polach, niedobitkach podmiejskich sadów i śmietniskach. Łąkach, na których obozowali Cyganie. Na cegielnianych wyrobiskach wypełnionych wodą. Dlatego nie ma tu wiekowych drzew ani architektury, która budziłaby zachwyt pięknem klasycznych form. Rodowód parku jest plebejski. (...) Pagórkowaty step z oczkami glinianek ucywilizowano pod koniec lat sześćdziesiątych. Dwa jeziorka połączono kanałem, górce nadano kształt. Nowy park Szczęśliwicki obsadzono topolami, krótkowiecznymi prymusami, które pierwsze pchają się w wyścigu do słońca. Wierzby zwiesiły ciężkie, kudłate łby nad brzegiem glinianki. Zasadzono sosnowy las, dziś miejsce załatwiania potrzeb fizjologicznych. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych od południa opasywały górkę pola kapusty i nieużytki. Z chaszczy wylatywały z furkotem spłoszone bażanty. Cicha, ruderalna i niezbyt bezpieczna okolica z zapyloną drogą gruntową prowadzącą do torów. Gdzieś tam pochowaliśmy mojego pierwszego psa, ale jego szczątki nie zaznały spokoju. Lata dziewięćdziesiąte przeprowadziły na okolicy nieudaną operację plastyczną. Wokół parku wyrósł las dźwigów, które długimi ramionami wygrażały górce. Ściśnięte kartonowo-gipsowe osiedla, jakby przeszczepione z tanich śródziemnomorskich kurortów, rozpełzły

się po okolicy. Na obrzeża parku, zręcznie wykorzystując polityczną koniunkturę, wślizgnął się też kościół. A na samej górce wzniesiono pomnik nowych czasów – Całoroczny Stok Narciarski. (...) Pochmurny zimowy poranek spowija mgła. W ciszy siedzą dziesiątki mew. Najwięcej jest śmieszek z ciemnym sierpem za okiem, pomiędzy nimi kilkanaście mew siwych, zwanych dawniej pospolitymi. Nazwę zmieniono, bo jak chronić ptaka, którego liczebność z definicji nie powinna być przedmiotem troski? Mewy nocują na skutej lodem gliniance, nieruchome i czujne. Koło ósmej rzucą się z wrzaskiem między okoliczne bloki. Oblecą śmietniki, zajrzą na znajome skwery. Tam zawsze leży chleb– ciemny, biały i zielony od pleśni. Nic nie umknie ich uwagi. Niestrudzenie nękają ptaki, które znalazły gdzieś gnaty z rosołu. Ścigają do skutku, aż szczęśliwi znalazcy porzucą swą zdobycz. To zresztą ciekawe, że pierwszym odruchem schwytanej mewy jest zwrócenie wszystkiego, co ostatnio zeżarła. Bo o co innego może chodzić prześladowcom jak nie o jedzenie? (…) Dopiero pod koniec lutego coś zaczyna się dziać. Weselej pogwizdują sikory, wrony zabierają się do remontu gniazda. (…) Przebudzenie to wysiłek, dlatego wiosna budzi się niechętnie. Otwiera jedno oko, ale zaraz znowu je zamyka. Mróz na chwilę odpuszcza, ale za moment ponownie chwyta lodowatym uściskiem. Kałuża to rozmarza, to znów pokrywa się cienką błonką lodu. Pod koniec lutego gdzieś wysoko leciały skowronki, słyszałem z nieba ich zgrzytliwe głosy. Szpaki pogwizdywały już na początku marca, ale ostateczny sygnał końca zimy dają mewy, które znikają w połowie miesiąca. Niedługo potem wracają grzywacze i od razu park zapełnia się ich zachrypniętym gruchaniem. Natychmiast biorą się do pracy, wiją swoje liche, płaskie jak patelnia gniazda. Terytoria zajmują sikory, pierwiosnek odlicza swoim donośnym „cilp-calp”. Niemcy, naród pragmatyczny, nazwali go właśnie tak: der Zilpzalp. Białe kwiaty wiśni strzelają na początku kwietnia. To tylko kilka dni i białe płatki osypią się na ziemię. Wiosna to pośpiech i niespodzianki. Bo kto by się spodziewał, że tu, w środku miasta, na otoczonym osiedlami jeziorku siądą raptem dwie płochliwe gęsi gęgawy? I że wyciągając niespokojnie szyje, będą dryfować przez pełną godzinę? (...)W połowie miesiąca wraca pierwszy śpiewak parku, kapturka, ale piosenkę ma jeszcze cichą i krótką, jakby ćwiczyła przed poważnym występem. Za moment przyleci świstunka, mały żółtawy ptaszek o świdrującym głosie przypominającym dźwięk toczącej się po marmurowym blacie monety. (…) Maj to już nieporadne pisklęta nawołujące rodziców z gałęzi drzew, z ławek i trawników. I masa trupów, bo przyroda jest bezlitosna dla słabych i wybrakowanych. Nawet w tym miłym, rodzinnym parku. Czerwiec nieprzyzwoicie pachnie berberysem.

Fragment książki „Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego Czarne

A17

16-17_ptaki_A194.indd 17

12.02.2016 20:29


AKTIVIST

MAGAZYN TOP 5

MYDŁO I PAPROTKI

DIY • GRAFFITI • XERO

Wydawnicze DIY w najczystszej postaci. W czasach tumbrlów, PDF-ów, blogów i snapczatów wciąż nie brakuje ludzi, którzy kochają papier. Lubią zadrukować go tym, co im się podoba, bez oglądania się na kogokolwiek. Punkowa proweniencja, mikronakłady, eksperymenty z formą, pokątna dystrybucja i finansowanie z własnej kieszeni. Współczesne ziny niewiele mają wspólnego z antysystemowymi drukami lat 80. Łączy je jedno – całkowita wolność w podejściu do tematu.

SICKWELL

Okolicznościowy zin grafficiarsko-raperski, który pozwala sprawdzić, jak trzyma się stołeczna scena graffiti i dokąd nasi lokalni writerzy wybierają się na wycieczki. Niestety, ten jubileuszowy wydruk ekipy JWP/BC – która równie mocno jest związana z mikrofonem co z puszką farby – najprawdopodobniej jest tylko jednorazowym strzałem odpalonym z okazji premiery płyty i urodzin składu. Liczymy jednak na sequel. Zdjęcia kolejek nigdzie bowiem nie wyglądają tak dobrze jak na papierze, a internet rzadko kiedy pozwala wrócić do wywiadów sprzed lat.

4

1

TOUR THE ROWER ZINE

Kwiatek, grafik i społecznik, ma dwie pasje – rower i sitodruk. Pewnego razu postanowił je połączyć i tak narodził się „Tour the Rower Zine”, kolektywny, ręcznie robiony zin prezentujący prace 29 artystów inspirowane dwoma kółkami. Wśród zaproszonych do pierwszej edycji gości pojawili się m.in. Maurycy Gomulicki, Hakobo, Egon Fietke czy siostry Borowe. W tym roku powstanie kolejny TtRZ. Oprócz zaprzyjaźnionych artystów, grafików i rowerzystów w zinie swoje prace może pokazać każdy. Cztery najlepsze projekty, które zostaną przesłane na adres Kwiaciarni Grafiki, trafią do albumu, który ukaże się w limitowanym nakładzie 100 sztuk.

MYDŁO

Wychodzący od 2011 r. kultowy komiksowy zin jest, jak piszą jego twórcy, „niebanalnym wydawnictwem, prezentującym w nietypowej formie komiksy zarówno eksperymentalne, dziwne i kontrowersyjne, jak i klasycznie estetyczne i swobodne”. Jakub Grochola i Szymon Szelc – rysownicy i autorzy komiksów – regularnie wydają zeszyty z krótkimi historyjkami rysowanymi przez mniej lub bardziej znanych twórców. Reprezentują one, oględnie mówiąc, zróżnicowany poziom artystyczny oraz nie dla wszystkich zrozumiałe poczucie humoru. Niedawno ukazało się zbiorcze wydanie prezentujące najciekawsze prace z pięcioletniej historii „Mydła”, które dobrze oddaje specyfikę wydawnictwa.

2

5 GIRLS TO THE FRONT

Girl power na papierze. Kilkanaście dziewczyn, 40 stron, rozważania o tym, czym jest dziewczyńskość tu i teraz. Zin wymyślony przez ekipę Dames in Distress DJs, która organizuje cykl imprez „Girls to the Front” poświęcony dziewczynom robiącym muzykę – żeńskie składy, piosenki pisane przez dziewczyny, te sprawy. W numerze trochę historii ruchu Riot Grrrls, trochę dziewczyńskich kolaży, teksty piosenek, analiza sytuacji kobiet w muzyce niezależnej, wywiad z organizatorką rockowych obozów dla dziewczyn Karioka Girls Rock Camp. Dziewczyńsko i na temat.

3

100 HOT DOGÓW

Konrad Trzeszczkowski (ktrsc.tumblr.com) jest jednym z najbardziej płodnych zinotwórców w kraju. Robi książeczki, zeszyty, albumy i albumiki. Wypełniają je autorskie ilustracje i zdjęcia oraz fotki i obrazki wyszukane w sieci. Tematy i techniki wykonania są rozmaite. Większym echem odbiły się „Zeszyty z kotami”, w których Konrad pokazał wszystkie ważne dla siebie koty – te rysowane w zeszytach w podstawówce, te z kreskówek i te, które należą do przyjaciół. W swoim portfolio ma też album ze znalezionymi na ulicy polaroidami opowiadającymi miłosną historię nieznajomych oraz taki, który dokumentuje rozbijanie melona młotkiem. My szczególnie polecamy utrzymane w glitchowej stylistyce albumiki agregujące zdjęcia hot dogów oraz korytarzowych paprotek i palemek. To zawężony, ale bardzo wyrazisty obraz naszej rzeczywistości. A18

18_top5_A194.indd 18

12.02.2016 20:32


CITY MOMENT

MIASTO • FOTO • CHWILA

Robimy zdjęcia. Obsesyjnie, kompulsywnie, ajfonem. Jak wszyscy. Sorry. Śledźcie nas na Instagramie. Miasto widziane naszymi oczami na instagram.com/aktivist_magazyn

A19

19_citymoment_A194.indd 19

12.02.2016 20:41


AKTIVIST

MAGAZYN DIZAJN

EGIPCJANKA• PIOTRUŚ • SZERYF

BĘKARTY GRAJĄ W KARTY

Dwóch bokserów w ringu, raz w zwarciu, raz w przeciwległych narożnikach. Smutna postać przy małym stoliczku i całująca się w knajpie para. A oprócz tego długie nosy, kudłate mordy, kowboje, koty i chrabąszcze. Za pomocą takich elementów poznańskie studio graficzne Bękarty uczy typografii. Grając w Czarnego Piotrusia. Krzysztof Ignasiak, grafik, i Marcin Matuszak, kulturoznawca, połączyli siły, żeby pracować mniej. Założyli studio Bękarty, w którym zajmują się projektowaniem graficznym, choć tak naprawdę od dawna chcieli robić gry. Karciane. Ale ponieważ było to ich marzenie, a nie zlecenie, wciąż brakowało na nie czasu. Bo z planu robienia mniej nic nie wyszło. Odkąd jest ich dwóch, roboty mają za trzech. Jak sami o sobie mówią: „Krzysztof często myśli i dużo z tego wynika, a Marcin nie lubi przeciągających się: projektów, pór roku i rozmów telefonicznych”. Razem świetnie się uzupełniają. Kiedy pytam, jak fakt, że jeden z nich nie jest grafikiem z wykształcenia, wpływa na ich pracę, Marcin odpowiada, że bardzo dobrze, bo to generuje błędy. A błędy to coś, co bardzo ich interesuje.

Sierotki, wdowy, bękarty

– Z błędu biorą się często ciekawe pomysły, błąd bywa inspirujący. Zajmujemy się głównie drukiem, a w tym procesie wszystkiego się po prostu nie da dopilnować. Błędy są i będą, więc można z nimi walczyć albo można je docenić i polubić. I wykorzystać – mówi Marcin. Bękart, czyli pewien błąd w składzie druku, to nie tylko nazwa ich studia, ale też ich pierwszej karcianki. Gra oparta jest na prostych zasadach zaczerpniętych z Czarnego Piotrusia, polegającego na naprzemiennym losowaniu kart od przeciwnika i dobieraniu ich w pary. Kto pierwszy sparuje wszystkie swoje karty, ten wygrywa. Przegrywa ten, kto zostanie z samotnym Czarnym Piotrusiem na ręku. Kilka pokoleń dzieci ćwiczyło na tej grze spostrze-

Wydrukuj to sam Po pierwsze: nie wyrzucać. Zanim wyślecie ołówek na śmietnik, bo skurczył się już na tyle, że niewygodnie się nim pisze, wyślijcie go na księżyc. Za pośrednictwem strony cults3d.com za mniej niż dolara możecie… pobrać projekt przedłużacza ołówków (który zamieni je jednocześnie w rakiety kosmiczne) do wydrukowania na drukarce 3D.

gawczość i umiejętność kojarzenia, pary bowiem nigdy nie są takie same, a często nie są nawet podobne. Podobnie jest w przypadku typograficznego Piotrusia, czyli Bękarta, stworzonego przez studio Bękarty we współpracy z Elementarzem Projektanta (przemianowanego niedawno na Element Talks), czyli Olgą Rafalską i Pauliną Kacprzak oraz z zaproszonymi przez nie artystami. Bo to oni właśnie zaprojektowali poszczególne pary Bękarta. Każdy z projektantów wylosował jedno zagadnienie typograficzne, które następnie miał na piotrusiowych zasadach zilustrować.

Piotruś na ringu

Antykwa, ligatura, egipcjanka, kerning czy swash. Brzmi tajemniczo, miejscami egzotycznie, ale na szczęście do Bękarta dołączona jest typograficzna ściągawka, tłumacząca, kto jest kim w świecie literek. Jeśli więc dowiemy się z niej, że kerning to regulowanie odległości pomiędzy konkretnymi parami znaków w danym kroju pisma, to bez większego trudu skojarzymy to z parą bokserów na ringu. W kwietniu, podczas warszawskiej konferencji dizajnerów Elemnt Talks, premierę będzie miała druga edycja gry. – Tym razem przyjęliśmy inny klucz doboru projektantów. Wcześniej szukaliśmy typografów, którzy zawodowo zajmują się rysowaniem literek. Teraz od tego odeszliśmy. Wybraliśmy ilustratorów, którzy podejdą do tematu bardziej abstrakcyjnie – opowiada Marcin. Jedno się na pewno nie zmieni: Piotruś nadal będzie bękartem. [Olga Wiechnik]

Miska, Alaska, maszyna Wśród dzikiej przyrody Alaski powstaje ceramika inspirowana industrialem. Śrubki, zębatki, układy scalone. I królowa maszyn – maszyna do pisania. A raczej jej wyrobnicy, czyli czcionki, rękami Laury C. Hewitt odbijają swoje piętno na ceramicznych talerzach, miskach i miseczkach.

A20

20_Dizajn_A194.indd 20

15.02.2016 16:51


LUTY/MARZEC 2016

KALENDARIUM LUTY MARZEC

Olga Święcicka (oś)

Filip Kalinowski (fika)

Mateusz Adamski (matad)

Michał Kropiński (mk)

MUST SEE

06.03

Kacper Peresada (kp)

Rafał Rejowski (rar)

Cyryl Rozwadowski [croz]

Alek Hudzik [alek]

Iza Smelczyńska [is]

Non iron

PETITE NOIR WARSZAWA Hybrydy

Gipsy King, Kenny G, Tom Jones, 30 Seconds to Mars, Bajm, Julio Iglesias... Mogłabym długo wymieniać artystów, na których moi redakcyjni koledzy ostrzyli sobie pazurki, wymyślając finezyjne epitety, szukając najzłośliwszych porównań i wyżywając się za te wszystkie razy, kiedy ktoś skrytykował ich gust muzyczny. Jako redaktorka z trzyletnim stażem mogę śmiało powiedzieć, że pisanie o rzeczach złych sprawia dziennikarzom większą przyjemność niż o tych dobrych. Zdarzały się na tym polu nawet kłótnie, bo każdy miał ochotę dołożyć pop gwiazdce. Wraz ze zmianą rządu przyszła też u nas zmiana. Tylko że u nas na serio dobra, bo od tego numeru piszemy tylko o rzeczach dobrych. Kalendarium nie będzie już pełniło funkcji informatora miejskiego, i tak wiemy, że szukacie wszystkiego w necie (znów dzięki rządowi!), lecz polecacza. Koncertów jest może i mniej, ale za wszystkie dalibyśmy się pokroić. Po kawałeczku. A nawet zaryzykowałabym, że i obrać ze skórki. Olga Święcicka

Kuba Gralik [włodek]

ul. Złota 7/9 19.00 55-60 zł

Piękne życie Yannick Ilunga, mimo że ma ledwie ćwierć wieku na karku, już może się pochwalić bogatą muzyczną historią. Grał w zespole kościelnym w Kapsztadzie (gdzie dorastał), był członkiem zespołu metalcore’owego, a za swoje najważniejsze doświadczenie uważa pierwszy kontakt z vocoderową epopeją Kanyego Westa „808s and Heartbreak”. I choć te epizody mają pewien wpływ na brzmienie 25-latka, to Petite Noir znalazł swój własny, intrygujący styl. Głęboki baryton Ilungi przypomina głosy takich ejtisowych gigantów jak Dave Gahan, Roland Orzabal z Tears for Fears czy Phil Oakey z The Human League. Akompaniujące mu dźwięki są jednak dalekie od syntezatorowego kiczu. To plemienne bębny, bluesowa gitara i głębokie ambientowe plamy składają się na wydany w zeszłym roku świetny album „La Vie Est Belle / Life Is Beautiful” oraz poprzedzającą go, równie dobrą EP-kę „King of Anxiety”. Yannick zdobył też uznanie prominentnych kolegów po fachu. Yasiin Bey (znany niegdyś jako Mos Def) dograł zwrotkę do remiksu jego pierwszego singla, a Solange Knowles umieściła jego utwory na swojej składance z najciekawszym eksperymentalnym r’n’b. Występ w stołecznych Hybrydach będzie pierwszą okazją, by zobaczyć Petite Noir w naszym kraju. I najpewniej ostatnią, by zrobić to w tak kameralnych warunkach. [croz]

K21

21-32_kalendarium_ A194.indd 21

12.02.2016 21:12


KALENDARIUM KONCERT

KONCERT

17.02

18.02

NELS CLINE & JULIAN LAGE

GREG DULLI

WARSZAWA Pardon, To Tu

WARSZAWA Stodoła

pl. Grzybowski 12/16 20.30 45 zł

ul. Batorego 10 19.00 98 zł

Dwa pokolenia Nels Cline to jeden z najbardziej cenionych i wszechstronnych gitarzystów. Jego horyzonty muzyczne rozciągają się od awangardowej improwizacji aż do punkowej kakofonii. Amerykanin po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę za sprawą swoich jazzowych kompozycji, często wykonywanych wraz z bratem bliźniakiem, Alexem. Cline dzielił scenę z takimi gigantami improwizacji jak Charlie Haden, Julius Hemphill czy Wadada Leo Smith, a także z kultowymi postaciami sceny gitarowej pokroju Mike’a Watta oraz Thurstona Moore’a. Od ponad dekady Nels jest też członkiem Wilco – najbardziej wyróżniającego się

Mrok i smutek zespołu eksperymentującego z country i americaną. Magazyn „Rolling Stone” dwukrotnie uznał Nelsa za jednego z najlepszych gitarzystów świata. Laureat wielu prestiżowych wyróżnień nie przyjedzie do Warszawy sam – tego wieczoru na scenie będzie mu towarzyszyć równie zdolny konkurent w gitarowym rzemiośle, Julian Lage. 28-latek, mimo młodego wieku, ma na koncie nominację do nagrody Grammy za swój debiutancki album „Sounding Point”. Reprezentujący dwa pokolenia awangardowego kunsztu panowie wpadną do Pardonu, by wykonać wspólny materiał zatytułowany „Rooms”. Nie mamy żadnych wątpliwości. To będzie świetny występ. [croz]

Książę ciemności, łamacz damskich serc, mistrz rockowej ceremonii. Greg Dulli to muzyk, którego albo się uwielbia bez granic, albo po prostu nie rozumie. Zaczynał w The Afghan Whigs, zespole, o którym świat usłyszał pod koniec lat 80. dzięki niezawodnej wytwórni Sub Pop. Mieszanka rocka i mrocznego soulu grana przez facetów w eleganckich koszulach to było coś kompletnie innego. Potem było Twilight Singers, Gutter Twins i solowe koncerty z dobrym kumplem Markiem Laneganem. Do tego słynna knajpa w Nowym Orleanie, która dla wielu fanek jest obowiązkowym przystankiem na trasie „american trip”. Greg przez wiele lat omijał nadwiślański kraj. Fani mogli więc

jeździć za granicę albo wspominać słynny koncert na sopockim molo w 1994 r., gdy The Afghan Whigs zagrali razem zRadiohead. Na kolejny występ „grubaska” (jak mówią o nim niektórzy szalikowcy) czekać musieliśmy prawie dekadę. Wtedy Greg wreszcie załapał, że nasza narodowa tendencja do smucenia się to idealny grunt dla jego twórczości, i dlatego zaczął koncertować w Polsce przy prawie każdej okazji. Początek 2016 r. to start europejskiej trasy „An Evening with Greg Dulli”, w czasie której główny bohater wspólnie ze swoim zespołem zaprezentuje nie tylko stare utwory, lecz także kilka premierowych kompozycji. [mk]

WYSTAWA

18.02-14.03 As Brudas TOMASZ KACZYŃSKI „WSZYSTKO JUŻ BYŁO” WARSZAWA Galeria V9

ul. Hoża 9

Galeria V9 tym razem nonszalancko wyciąga z rękawa asa-brudasa i zaprasza na wystawę najnowszych prac studyjnych praojca ignoranckiego stylu na polskim gruncie, czyli Tomasza Kaczyńskiego. Zakopany w podziemiu podziemia od lat nastu aplikuje swój konceptualny syfilis na miejskich podłożach ruchomych i stałych. O swojej pracy artysta opowiada w dość enigmatyczny sposób: – Myszka

Miki spotyka tu Dodę i razem czekają na Godota. Czekają na paruzję. W świecie, gdzie wszystko już było, srebrny jest nowym czarnym a czarny nowym czerwonym. Ściany domów spływają kolorowym żelem a smerfy są najlepszymi przyjaciółmi ludzi. Czy cyber szamański lot może doprowadzić nas do poznania prawdziwego ja? Czy bohater kreskówki może stać się nowym mesjaszem? Na te pytania będę szukał odpowiedzi podczas wystawy w V9 – . Miejmy nadzieję, że razem z nim ją znajdziemy. [dup]

K22

21-32_kalendarium_ A194.indd 22

12.02.2016 21:12


LUTY/MARZEC 2016

KONCERT

WYSTAWA

20.02-08.05

Ilustracja Katarzyna Bogucka

19.02

ANDERSON .PAAK & FREE NATIONALS

TU CZY TAM? WARSZAWA Zachęta Narodowa Galeria Sztuki

WARSZAWA Miłość

ul. Kredytowa 9 20.00 70 zł

Fresh prince To jeden z lepszych momentów w karierze Anderson .Paak. 12 miesięcy temu był undergroundowym wokalistą soulowym, który miał jedną płytę na koncie i cieszył się uznaniem wśród niedużej grupy fanów. Dziś puka do drzwi mainstreamu. W 2015 r. artysta dograł się do sześciu tracków na płycie Dr. Dre „Compton”, wydał świetnie przyjęty drugi album zatytułowany „Malibu” i chwilę po jego premierze podpisał kontrakt z wytwórnią Aftermath. W Polsce pojawi się po raz

8

pierwszy, będzie mu towarzyszyć zespół Free Nationals. Muzykę .Paaka trudno jednoznacznie określić. Wokalista zaczynał od tworzenia soulowych wersji hitów białej Ameryki. Nawiązuje w ten sposób do początków popularności rock’n’rolla, gdy białe dzieciaki brały utwory muzyków afroamerykańskich i dostosowywały je do gustów grzecznej młodzieży z przedmieść. Te fascynacje folkowym brzmieniem nadal są wyczuwalne w utworach Andersona i łączą się z niesamowitym feelingiem. W warszawskiej Miłości muzyk wystąpi jako mało znany wykonawca, ale – uwierzcie mi – jeszcze kilka lat i będziecie mogli pochwalić się znajomym, że oglądaliście headlinera Open’era w małym gronie ze znajomymi. [dup]

pl. Małachowskiego 3

Elementarzyk „Muminki”, „Dzieci z Bullerbyn” i „Doktor Dolittle” to moje ulubione książki z dzieciństwa. Co ciekawe, ilustracje pamiętam bardziej niż treść. Zwykle czarno-białe, prościutkie, ale działające na wyobraźnię. W końcu trudno było czytać o przygodach Lassego i Olego, nie wiedząc, jak wyglądają ci chłopcy i jak usytuowane są ich zagrody. Z czasem zaczęłam ingerować w te obrazki, kolorując je kredkami czy dorysowując ołówkiem brakujące elementy. Do tej pory mam te książki, choć czas nie działa na ich korzyść. Są po prostu staromodne. Moi siostrzeńcy od

małego otaczani pięknymi, mądrymi książkami nie widzą nic atrakcyjnego w tych zamazanych kredkami ilustracjach. Cóż. Muszę przyznać, że trochę im zazdroszczę tego, że dorastają w tak dobrym dla dziecięcych książek czasie. Na wystawie w Zachęcie będzie można zobaczyć dużą część z nich. W sumie swoje dokonania zaprezentuje tam 14 polskich ilustratorów i projektantów graficznych. Będą zarówno znane nazwiska, rozpoznawalne w Polsce i na świecie, jak i młodzi, obiecujący artyści, którzy przygody z dziećmi dopiero rozpoczynają. Mimo że wystawa jest skonstruowana z myślą o najmłodszych, to wydaje się ciekawą propozycją również dla starszych. W końcu język ilustracji jest uniwersalny. A poza tym, zabrzmię banalnie, dzieckiem był każdy, więc dlaczego by sobie tego nie przypomnieć... [oś]

marca 1996 r.

21-32_kalendarium_ A194.indd 23

Swoją premierę ma film „Fargo” – przełomowe dzieło braci Coen i jeden z najważniejszych filmów lat 90. K23

12.02.2016 21:12


KALENDARIUM

TRASA

KONCERT

IMPREZA

27.02

24.02

02.03

Shigeto

SHIGETO, HEATHERED PEARLS, LORD RAJA

GLEN HANSARD KRAKÓW Centrum Kultury Rotunda

WARSZAWA Miłość

ul. Oleandry 1 19.30 99-120 zł

ul. Kredytowa 9 21.00 30-50 zł

Irlandzkie echa

Duszny wymiar Dużo wody w Wiśle upłynęło od czasu, gdy jeden z najpopularniejszych przedstawicieli Ghostly International, Shigeto, ostatni raz występował w naszym kraju. I chociaż artysta co roku jeździ ze swoim wyjątkowym show po całej Europie, to jakoś nigdy nie po drodze mu było do Polski. W końcu się udało! Zachary Shigeto Saginaw zaprezentuje w Warszawie najnowszy live w ramach promocji wydawnictwa „Intermission”, na które artysta kazał nam czekać niemalże dwa lata. Jak to u Zachary’ego, możemy spodziewać się wyjątkowej mieszanki elektronicznego live’u i perkusyjnych improwizacji. Oprócz niego wystąpią jeszcze dwaj inni przedstawiciele Ghostly – Heathered Pearls i Lord Raja. Ten pierwszy znany jest ze swojego burzliwego związku z technicznym brzmieniem, a drugi to idealny przykład nowego spojrzenia na bitowe dźwięki. [dup]

JUNIOR BOYS WARSZAWA Fabryka Trzciny

ul. Otwocka 14 20.00 95-110 zł

Duzi chłopcy Dziesięć lat temu, w czasach niezalowej rewolucji, Junior Boys był jednym z tych elektronicznych zespołów, o których mówiło się niemal z czcią. Kanadyjski duet zaczarował nas seksowną, ciepłą elektroniką, nienachalnymi rytmami i intymnym, emocjonalnym głosem Jeremy’ego Greenspana (frontman duetu, od początku wiernie sekunduje mu Matt Didemus). Kiedy więc Kanadyjczycy w 2007 r. pojawili się po raz pierwszy w Polsce, byli już po dwóch doskonale przyjętych płytach „Last Exit” i „So This Is Goodbye”. Warszawski klub CDQ pękał w szwach, a niesamowicie poruszające utwory „Teach

Me How to Fight” czy „Double Shadow” śpiewała cała publiczność. Dwa lata później mieli na koncie nie tylko nominację do najważniejszej kanadyjskiej nagrody muzycznej, lecz także płytę „Begone Dull Care” z przebojami „Hazel” i „Parallel Lines”. Wtedy też, po raz kolejny, pojawili się w Polsce. Doskonałym albumem „It’s All True” zamknęli w 2011 r. pierwszą dekadę działalności, którą zawiesili na kilka lat, by poświęcić się innym projektom muzycznym. Np. Jeremy Greenspan współpracował z Jessy Lanzą przy jej debiutanckiej płycie „Pull My Hair Back”. W tym roku Junior Boys wracają z nowym krążkiem „Big Black Coat” i ponownie zawitają do Warszawy. Jako support wystąpi właśnie Jessy Lanza, która również przymierza się do wydania kolejnej płyty. [rar]

12

Członek duetu The Stell Season, który nagrodzono Oscarem za piosenkę do filmu „Once” z 2007 r., odwiedzi Warszawę. Glen Hansard będzie promował płytę „Didn’t He Ramble”. Najnowszy album to efekt dwóch lat nagrań w studiach w Chicago, Nowym Jorku i we Francji. W produkcji Hansardowi pomogli Thomas Bartlett, znany ze współpracy z The National, Sufjanem Stevensem i Davidem Odlumem, z którym Glen grał w The Frames. Na płycie słychać echa muzyki irlandzkiej i gospel-soulu, ale nie brakuje też prostych i pięknych melodii, za które fani pokochali Hansarda. Na krążku pojawili się znakomici goście – usłyszeć można m.in. Johna Sheahana z The Dubliners i Sama Beama z Iron and Wine. W roli supportu pojawi się Marketa Irglova, czyli… druga połowa projektu The Swell Season! Wspólne wykonanie kilku utworów jest więc bardzo prawdopodobne. [matad]

03.03 WARSZAWA Palladium

ul. Złota 9 19.30 99-120 zł

marca 1991 r.

Ukazuje się album „Out of Time” grupy R.E.M, który z miejsca katapultuje zespół do poziomu megagwiazd rocka. Klip do utworu „Losing My Religion” jest wyświetlany przez MTV kilka razy na godzinę.

K24

21-32_kalendarium_ A194.indd 24

12.02.2016 21:12


LUTY/MARZEC 2016

K25

21-32_kalendarium_ A194.indd 25

15.02.2016 16:48


KALENDARIUM

KONCERT

SPEKTAKL

04.03

06-10.03

FISH GDAŃSK Stary Maneż

ul. Słowackiego 23 18.30 85-400 zł

Powroty i rozstania

Yana Ross

„JEZIORO” REŻ. YANA ROSS WARSZAWA TR Warszawa

ul. Marszałkowska 8 30-100 zł

W kolejce po wejściówki Warszawski TR to jedna z najpopularniejszych scen teatralnych w Polsce. Wystarczy przysłuchać się jakiejkolwiek rozmowie przed spektaklami w konkurencyjnych teatrach, by usłyszeć zdanie typu: „A tak! Do Teeru to ja po wejściówki stoję ze dwie, trzy godziny”. Nawet jeśli z zasady gardzicie polowaniem na tańsze bilety, to musicie przyznać, że taka determinacja fanów musi robić wrażenie. W czasach kiedy nasza kultura powoli konwertuje się na „narodową”, a statystyki wskazują, że ponad połowa Polaków nie chodzi do teatru, gwiazda TRASA

03.03

dowodzonej przez Grzegorza Jarzynę sceny wydaje się świecić coraz większym blaskiem. Na początku marca TR zaprasza na kolejne międzynarodowe wydarzenie. Yana Ross, amerykańsko-litewska reżyserka, realizuje polską prapremierę sztuki wybitnego rosyjskiego dramatopisarza i scenarzysty Michaiła Durnienkowa. Akcja „Jeziora” rozgrywa się oczywiście nad jeziorem… W podmiejskiej daczy spotyka się grupa przyjaciół. Luźne z pozoru spotkanie przenika atmosfera lęku, traumy i wiszącego w powietrzu zagrożenia. W rolach głównych wystąpią: Agnieszka Grochowska, Cezary Kosiński, Rafał Maćkowiak, Dawid Ogrodnik, Agnieszka Podsiadlik, Adam Woronowicz i Agnieszka Żulewska. Sztuka powstała na zamówienie Gogol Center w Moskwie i pierwszy raz została wystawiona w 2015 r. Dramat po raz pierwszy jest prezentowany poza Rosją. [mk]

PETER BRÖTZMANN WARSZAWA Pardon, To Tu

pl. Grzybowski 12/16

Niech żyje król „Brötzmann od początku był moim marzeniem, ale nie odważyłbym się do niego napisać, gdyby tu wcześniej nie zagrał ktoś, kogo on kojarzy. Czekałem więc, żeby tu zagrał Joe McPhee. Czekałem siedem miesięcy na dzień, w którym zagrał, i kiedy już pojechał, dzień później napisałem do Brötzmanna” – kilka miesięcy temu opowiadał mi Daniel Radtke z Pardon, To Tu Marzenie spełniło się 7 i 8 sierpnia 2013 r. i zgodnie z tym, co wcześniej Daniel pisał na Facebooku, powinien on po koncercie zamknąć swój lokal, bo „już wyżej się nie da”. Na szczęście nie zamknął i kolejny już rok z rzędu prowadzi najciekawszą

KING DUDE WROCŁAW Firlej

ul. Grabiszyńska 56 20.00 35-45 zł

Opętany folkowiec Neofolk, dark folk i gothic country. W takich klimatach obraca się King Dude, muzyk który na początku marca wystąpi w praskiej Hydrozagadce. Twórczość artysty to ponure dźwięki wzbogacone o głęboki głos oraz teksty często dotyczące śmierci

Zespół Marillion znany jest głównie dzięki „Kayleigh” – jednemu z ejtisowych koncertową hiciorów. scenę wOczywiście, Polsce; scenę, na później rockowych której swoje 75. dużo urodziny będzie i świętozdarzały im się dojrzalsze lepsze właśnieChildhood”, Peter Brötzmann, wał w niżmarcu płyty „Misplaced z któ„najgłośniejszy świata”,żadjerej „Kayleigh” saksofonista pochodzi, niemniej nie przebiła komercyjnego sukfilarów współczesnej sceny improdenz z nich na cesu tego wydawnictwa. wokalista, wizowanej i freejazzowej,Fish, muzyk, który z grupy trzy lata po wydalatach w ostatnich który odszedł Pardon, To Tu odwiedzał niu „Misplaced...”, licząc natejgwiazdorską jeszcze dwa razy. Podczas uroczystej, nie miał szczęścia. Choć karierę, równieżrezydencji pięciodniowej z życzeniami w dalszym ciągu m.in. tworzył rozpoznawalną wpadną do niego pianista Alexander muzykę i pisał intrygujące teksty, Toshinori nie udało von Schlippenbach, trębacz mu się wybić ze swoimi dokonaniami. Po Kondo, gitarzystka Heather Leigh, kon30 latach Fish całości na trabasista Johnzaprezentuje Edwards, wwibrafonista Han Bennink scenie płytę, której perkusiści był współautorem, i poJason Adasiewicz, i Stevesię, także reżyser Peterze Sempel, Noble, żegna byćamoże na zawsze, swoją który weźmie [rar] udział w pokazie swojego publicznością. filmu dokumentalnego „Rohschnitt Peter 09.11 Brötzmann”. Sami muzycy natomiast co WARSZAWA wieczór będą improwizować na temat doProgresja robku jubilata, a 10 marca zagrają wspólny Fort Wola 22 koncert wieńczący całe wydarzenie. [fika] 19.00 90-143 zł

i bólu. King Dude ma na swoim koncie już pięć albumów oraz kilka EP-ek. Jego pierwsze wydawnictwa przywołują na myśl tradycyjny gitarowy neofolk spod znaku Death in June. Dopiero od albumu „Burning Daylight” zaczęły się eksperymenty z gotyckim country kojarzącym się z dokonaniami np. Woven Hand. Jego ostatni album „Songs of Flesh & Blood – In the Key of Light” ukazał się w czerwcu zeszłego roku i spotkał się z dobrym przyjęciem. Muzyk współpracował też z wieloma innymi artystami, m.in. z Chelsea Wolf czy z blackmetalowym Urfaust. [matad]

04.03 WARSZAWA Hydrozagadka

ul. 11 Listopada 22 20.00 46-69 zł

05.03 POZNAŃ Klub pod Minogą

ul. Nowowiejskiego 8 20.00 46-69 zł

K26

21-32_kalendarium_ A194.indd 26

12.02.2016 21:12

ZAPRA


LUTY/MARZEC 2016

ZAPRASZAMY NA WWW.FACEBOOK.COM/AGENCJAGOAHEAD BILETY: GO-AHEAD.PL, BILETOMAT.PL, EBILET.PL, EVENTIM.PL, TICKETPRO.PL, ORAZ SKLEPY SIECI EMPIK, MEDIA MARKT I SATURN

K27

21-32_kalendarium_ A194.indd 27

12.02.2016 21:12


KALENDARIUM

KONCERT

06.03

IMPREZA

KONCERT

11.03

12.03

THE VINTAGE CARAVAN

LEBANON HANOVER

WARSZAWA Hydrozagadka

WARSZAWA Hydrozagadka

ul. 11 Listopada 22 20.00 40-50 zł

ul. 11 Listopada 22 20.00 35 zł

Powieje przeszłością

Zimno i posępnie

W marcu czeka nas prawdziwe święto retro rocka. The Vintage Caravan pochodzą wprawdzie z Islandii, ale próżno szukać w ich muzyce wpływów Björk czy Sigur Ros. Óskar Logi (gitara, wokal), Alexander Örn (gitara basowa, wokal) i Stefán Ari (perkusja) urodzili się w latach 90. w Rejkiawiku. Podobno pierwszy raz spotkali się na próbie, gdy mieli 12 lat, ale na poważnie zaczęli muzykować w 2009 r. Od początku byli zakochani w rocku z przełomu lat 60. i 70. i miłość do takich brzmień została im do dzisiaj. Formacja tworzy elektryzującą mieszankę psychodeliczno-rockowego klimatu, hardrockowego brzmienia i bluesrockowych melodii. The Vintage Caravan nie tylko grają, jakby teleportowano ich sprzed 45 lat, lecz także przykładają dużą wagę do brzmienia retro. Islandczycy w Polsce będą promować trzeci album w swojej dyskografii, wydany w maju 2015 r. Miód na uszy dla kochających gitarowego rocka i hard rocka starej szkoły. [matad]

Propozycja dla fanów nowej fali, gotyku, cold wave czy post punku. Duet Lebanon Hanover tworzą Larissa Iceglass i William Maybelline, obecnie rezydujący w Berlinie. Ich muzyka wyróżnia się tworzoną za pomocą gitar, mroczną atmosferą oraz lodowatymi i dołującymi wokalami. Brzmi kusząco, prawda? Obiecuję, że żaden miłośnik Joy Division, New Order czy Ladytron nie będzie zawiedziony. O zabawę po koncercie zadba duet didżejski KATZ, dwie dziewczyny z Łodzi zmieniające swoje sny o latach 80. w rzeczywistość. Do bladego świtu będą grać najlepsze hity końca XX wieku, od post punku przez cold wave, ebm, dark wave, goth, new wave aż po synth pop. Dla jednych i drugich warto! [matad]

JOHN TALABOT WARSZAWA 1500m2 do wynajęcia

ul. Emilii Plater 29 22.00 40 zł

Doktor house W równie przeważającej jak przerażającej liczbie przypadków, kiedy wchodzę do klubu i słyszę, co leci z głośników, staje mi przed oczami napis, który widziałem kiedyś na drzwiach jednego z berlińskich lokali: „no house in this house”. I choć napisał go zapewne jakiś miłośnik undergroundowego techno, to nad jego wydźwiękiem mogłoby się zastanowić kilku promotorów spraszających pod swoje skrzydła selekcjonerów tego nudnego klapania fiutem o parapet, które słychać wieczorami na ogromnej części warszawskich parkietów i które psuje dobre imię tego starego, chicagowskiego gatunku. Żeby nie popadać jednak w zbędną ortodoksję ,warto

czasami wybrać się na imprezę, na której prosty, równy rytm 4/4 nie jest kanwą dla miałkich, plastikowych melodyjek. Posłuchać didżeja, który wie nie tylko jak miksować ze sobą numery o tempach zbliżonych do 130 bpm, lecz także jak budować przestrzeń, narrację i napięcia. Poruszając się w miarowym tempie, będziecie mogli docenić fakt, że ponad 30-letnia popularność tej stylistyki nie jest tylko wynikiem marketingowej działalności klubowych inżynierów Mamoni. Świetną okazją, żeby to zrobić będzie didżejski występ hiszpańskiego producenta Oriola Riveroli znanego jako John Talabot. Bo choć od jego spektakularnego płytowego debiutu – wydanego w 2012 r. krążka „ƒIN” – minęło już kilka lat, to dzięki wypuszczanym w międzyczasie EP-kom i singlom nieustannie dowodzi on, że takie napisy jak ten widziany w Berlinie w większości miejsc są zupełnie zbędne. [fika]

20

marca 1991 r.

Czteroletni Conor, syn Erica Claptona, wypada z okna na 53. piętrze hotelu na Manhattanie. To dla niego Clapton napisał piosenkę „Tears in Heaven”.

K28

21-32_kalendarium_ A194.indd 28

12.02.2016 21:12


DODATEK SPECJALNY

Ready for more



Gotowi na więcej Wokół tego hasła kręci się nasz dodatek specjalny. Pokazujemy w nim ludzi, którzy ze swojej pasji uczynili sztukę, osiągnęli więcej niż inni, nie tracąc niezależności i autentyzmu. Ludzi, którzy zamiast podążać utartymi ścieżkami przecierają własne szlaki. Są gotowi na więcej. Jak Charlotte Sieradzka, która na rowerze przemierza świat, ubierając go przy okazji w ostrokołowe ciuchy swojego projektu. Albo Marcin Domański, tatuator bez granic, czy Grzegorz Wiernicki, gitarzysta zespołu Wild Books – muzyk niezależny nawet od samego siebie. Na surowych i drapieżnych, a jednocześnie poetyckich zdjęciach Karola Grygoruka pokazujemy ludzi, którzy zaimponowali nam tym, że konsekwentnie, bez oglądania się na okoliczności robią swoje. Na koniec odwracamy obiektyw (analogowego aparatu!) i odsłaniamy przed wami Karola Grygoruka, jednego z najciekawszych i najoryginalniejszych polskich fotografów. Ready for More!



G R Z E G O R Z W I E R N I C K I G I TA R Z Y S TA Z E S P O Ł U W I L D B O O K S

Mniej to nowe więcej W weekend jadą nagrać EP-kę. Materiał jest gotowy od pół roku, ale wcześniej jakoś nie było czasu. Kiedy się ukaże? Dobre pytanie. To zależy od wydawcy, może jesienią?

Tytuł? Może „V” – rzymska piątka, bo jest pięć utworów? Okładka będzie czarna, minimalistyczna, więc dobrze, żeby tytuł też taki był. A może wcale nie będzie tytułu? Plany na przyszłość? – Możliwe, że do zespołu wkrótce dołączy tajemnicza osoba grająca na tajemniczym instrumencie – tyle może na razie powiedzieć Grzegorz. Wild Books w tym roku zagrali już cztery koncerty, z których jasno wynika, że rock’n’roll żyje i ma się dobrze. Z Tanią O. w Szczecinie, Gorzowie i Poznaniu oraz solo w Krakowie. Na wiosnę planują jeszcze zagrać w Warszawie. – W Szczecinie przyszło najwięcej ludzi mimo trzaskającego mrozu – mówi Grzegorz. – Graliśmy w Domku Grabarza, bardzo fajne miejsce: drewniana chatka w parku w centrum miasta. Trzaskał ogień w kominku i było bardzo rodzinnie. Grzegorz na gitarze grał od dziecka, chociaż w Gdańsku nie bardzo miał z kim. W Warszawie w liceum rodziły się naiwne pomysły na zespoły, ale pierwszy poważny, The Phantoms, założył sam w domu. Pierwsze demo nagrał z automatem perkusyjnym na komputerze. Spodobało się kolegom, więc zaczęli grać razem. Pierwszy koncert odbył się pół roku później. – Byliśmy chyba pierwszym zespołem w Polsce, który grał surf, lata 60. i garaż. Ale po kilku latach zaczęło nas to uwierać, szukaliśmy nowej formuły, ale efekty nie wyszły poza salę prób. Spadła też motywacja do wspólnych koncertów, bo każdy zaczął grać w innym zespole. Phantomsi rozpadli się, ale ponieważ zespół tworzyły cztery bardzo wyraziste osobowości, zaowocowało to powstaniem co najmniej trzech innych formacji: Black Coffee, Tania O. i właśnie Wild Books. – Na początku to był solowy projekt akustyczny – tłumaczy Grzegorz.

– Czasami zdarzało mi się supportować Phantomsów. Nagrałem demo na czteroślad, kolega zrobił mi 20 kompaktów z ręcznie robionymi okładkami. Potem dałem kilka solowych koncertów, ale stwierdziłem, że to nie ma sensu. Nie umiałem się do nich przygotować, nie miałem motywacji, ciągle się myliłem. I wtedy spotkałem Karola, który akurat miał przerwę w graniu w Teenagers, i postanowiliśmy spróbować zrobić coś razem. W jedną zimę zrobiliśmy materiał na pierwszą płytę – mówi. Nigdy nigdzie nie pchali się na siłę. Znajomi przychodzili na koncerty, potem były jakieś nagrania, zaproszenia na festiwale. Grali dużo tras koncertowych ze znajomymi zespołami. – Bo żeby to w ogóle miało sens, występować trzeba dużo, najlepiej poza swoim rodzinnym miastem – podkreśla Grzesiek. Dwa lata temu, kiedy wychodziła ich pierwsza płyta, ze znajomym bandem The Stubs, zjechali też Niemcy, Czechy, Szwecję, Danię. – Z wiekiem straciłem parcie na karierę, na to, żeby ktoś nas odkrył. Chciałbym po prostu, żebyśmy cały czas robili próby, pisali nowe piosenki i wydawali jedną płytę rocznie lub na półtora roku. I dawali dużo koncertów – zdradza. Dostali zaproszenie do Stanów na SXSW, ale nie pojechali, bo nie mieli pieniędzy, a nie chcieli się bawić w crowdfunding, bo to nie w ich stylu. Wolą zainwestować w tłoczenie winyla. Z muzyki niezależnej się nie da wyżyć. Grzegorz już się z tym pogodził i stara się po prostu małymi kroczkami iść do przodu. Robi też dużo innych rzeczy – udziela się jako didżej, zawsze ma też jakąś pracę dorywczą albo dwie. – Próbowałem też zajmować się realizacją dźwięku, ale dwa razy wyrzucili mnie ze szkoły. Jedyne, co mi wychodzi, to te piosenki – dodaje. Tak, Grzegorz gotowy jest na wiele, żeby nie rezygnować ze swojej pasji.


C H A R L O T T E S I E R A D Z K A W Ł A Ś C I C I E L K A M A R K I W A R S A W C Y C L I N G

Dwa kółka i spółka Jestem niecierpliwa i zawsze mam plan na przyszłość. To jest trochę wada, bo nie mogę się skupić na tym, co dzieje się teraz – mówi Charlotte. Ale na pewno jest to też cecha, która doprowadziła ją do miejsca, w którym jest dzisiaj.

Jeszcze pięć lat temu mieszkała w Warszawie, robiła ciuchy dla dziewczyn pod szyldem „160 cm”. Skończyła studia graficzne na Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych i chciała studiować dalej, ale w Polsce nie było nic, co by ją interesowało. Jest w połowie Francuzką, więc stwierdziła, że pomieszka trochę w kraju, z którego trochę pochodzi. Urodziła się tam i mieszkała do drugiego roku życia, potem z rodzicami przeprowadziła się do Polski. Nie odnajduje się w polskiej kulturze, mimo że ma do niej pewien sentyment. Prowadzenie marki na odległość niestety się nie sprawdzało, a nie miała zamiaru wracać. – Zaczęłam studiować sztuki plastyczne na Sorbonie, ale to był słaby kierunek, więc rzuciłam go na ostatnim semestrze – opowiada. Zaczęła staż w Acne Studios, pracowała w showroomach. – Kiedy ludzie z całego świata przyjeżdżają na Fashion Week, showroom musi być zorganizowany: stoły, kwiaty, kolekcja do ekspozycji uporządkowana – tłumaczy. Później pracowała też na recepcji i jako asystentka organizatora. – Acne jest super, ci ludzie są świetni, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że nie chcę pracować dla kogoś. Chcę stworzyć coś swojego. Wtedy przydała się druga pasja Charlotte: ostre koło. Rower miała już w Warszawie, ale mało jeździła, brakowało ścieżek rowerowych. Z kolei w Paryżu na początku trochę się wstydziła, bo jeździli właściwie sami faceci. – Mało dziewczyn jeździ na ostrym kole – tłumaczy. – Jak we wszystkich sportach. Myślę, że to dlatego, że dziewczyny od dzieciństwa są uczone dbania o wygląd, a faceci uprawiania sportu. Rower trzeba też złożyć, a ja sama nie umiałabym wybrać części, muszę prosić o pomoc. Ale znam parę dziewczyn, które się na tym znają. W ostrym kole nie ma dużo do naprawiania, może się najwyżej dętka przedziurawić, łańcuch spaść.

Na początku jeździła bez hamulców, dzisiaj uważa, że to było trochę głupie, bo to nie działa dobrze na kolana. Ale dzięki rowerowi poznała swojego chłopaka. Wspólnie założyli markę Warsaw Cycling, tworzą ubrania na rower: spodenki i koszulki z pięknymi nadrukami, m.in. w kwiaty. – Ubrania rowerowe to nisza. Dlatego możliwości działania były ograniczone. Jeżeli masz dużą firmę, możesz iść do szwalni i uszyć je według własnego wzoru. Jeżeli firma jest mała, korzystasz raczej z usług zakładów, które szyją ciuchy dla teamów, można tylko wybrać jakiś model spośród proponowanych i zrobić własny nadruk. Na początku właśnie tak pracowaliśmy, ale to nam nie wystarczało. Byliśmy już gotowi na więcej. Znaleźliśmy fabrykę, w której mamy też wpływ na krój – opowiadają. Swoje ubrania sprzedają na cały świat: Australia, USA, Japonia. Biorą udział w ostrokołowych wyścigach na wyłączonych z ruchu ulicach miast. – Przez 40 minut jedziesz jak najszybciej, chociaż nie masz hamulców – opowiadają. Takie zawody organizowane są na całym świecie, byli już w Berlinie, Barcelonie, Rotterdamie. Poznają tam ludzi i przy okazji mogą zareklamować swoje ubrania. – To jest taka mała rodzina, wszyscy się kojarzą – śmieje się Charlotte. Plany na przyszłość, jak to ona, ma bardzo konkretne. – Zaczęliśmy w zeszłym roku, więc dopiero raczkujemy – tłumaczy. – Na razie wypuściliśmy dwa zestawy, które zostały już wyprzedane. Pod koniec kwietnia wprowadzimy całą nową kolekcję. Chciałabym rozkręcić markę i zatrudnić ludzi, bo na razie wszystko robimy sami. Chciałabym też znaleźć miejsce, w którym będziemy ją dalej prowadzić. Nie wiem, czy to będzie Francja. Kiedy pierwszy raz byłam w Paryżu, poczułam, że kiedyś będę tam mieszkać. Teraz rozglądam się za nowym miastem, w którym to poczuję. Jestem gotowa na więcej.




M A R C I N

D O M A Ń S K I TAT U AT O R

Skóra nie papier

Ulubiony tatuaż? To się zmienia. Może lepiej spytać: Nowy ulubiony tatuaż? Doman unosi koszulkę i prezentuje Trzy Smutne Kobiety. Na pytanie, czy nie boi się, że mu się znudzi, bo to przecież na zawsze, odpowiada: „Tatuaże nie są na zawsze. One są do końca”.

Jeszcze nie tak dawno temu to była domena marginesu społecznego albo osób, które czują, że odstają. Tak jak on. Był młodym zbuntowanym dzieciakiem, a tatuaże stały się dla niego atrakcyjne m.in. dlatego, że nie akceptował ich ojciec, wojskowy. – Wiązały się dla mnie z poczuciem wolności. To jest też powód, dla którego wielu więźniów lub zesłańców się tatuuje. Ciało to jedyna sfera, w której mogą decydować o sobie. Jak to się zaczęło? Doman wyjechał do Anglii, przerwawszy studia, które okazały się rozczarowaniem. Miało być na chwilę, został na kilka lat. Robił kolczyki i był zafascynowany tatuażami, dużo o nich wiedział, miał już własne, ale brakowało mu przekonania, że sam może być w tym dobry. Że nadaje się na tatuatora, przekonała go koleżanka z pracy. – Była ode mnie starsza, a ja wtedy słuchałem się starszych – śmieje się Marcin. – Pożyczyłem pieniądze na maszynkę i właśnie tej osobie, od której je pożyczyłem, zrobiłem pierwszy tatuaż. Fatalne były te moje pierwsze rzeczy. Ale trafiałem na fajnych ludzi. Pytałem: „Na pewno tego chcesz? Będzie strasznie” i słyszałem: „Na kimś musisz się nauczyć”. To było ujmujące. Dzięki nim poczułem, że jestem gotowy na więcej. Marcin wielokrotnie podkreśla, że swój zawód postrzega jako rzemiosło, nie sztukę. Ego nie pomaga, ważna jest pokora i cierpliwość. Bo czym niby tatuator różni się od zegarmistrza? Jego zdaniem wielu tatuatorów trochę na siłę szuka nowych dróg i w efekcie powstają tatuaże, które nie zawsze dobrze wyglądają. – Tu nie wszystko jest możliwe, skóra to nie papier. Czasami udaje mi się zrobić coś, co ociera się o sztukę, a czasami po prostu realizuję czyjś pomysł, jak drukarka – uśmiecha się. Sam akt tatuowania to nie wszystko, ważna jest też umiejętność rozmawiania z ludźmi. Trzeba umieć naprowadzić klienta na to, czego naprawdę chce. Jeżeli ma duże wątpliwości,

lepiej go odesłać, żeby przemyślał sprawę. Nigdy nie tatuuje też skrajnych treści związanych z nienawiścią. – Czasami przychodzą młode osoby, które chcą na klacie jakiś wielki przerażający wizerunek i wtedy trzeba z nimi porozmawiać. Mówię: „Może kiedyś z kimś się zwiążesz, ściągniesz koszulkę i ten tatuaż stanie się dla ciebie ciężarem?”. Jednym z ważniejszych dla niego momentów był udział w projekcie „Tatuaże wolności” Fundacji Pedagogium, w ramach którego tatuatorzy poprawiają więzienne tatuaże. – To jest superinicjatywa! Tatuowałem dwie dziewczyny i czułem, że naprawdę zmieniam czyjś świat. Nie było to może kopanie studni w Afryce, ale wiedziałem, że dzięki mojej pracy będzie im w życiu łatwiej. Kiedy wyjeżdżał z Polski, był młodym człowiekiem ze średniej wielkości miasteczka. Nie widział sensu w zostawaniu tu, chciał czegoś więcej. Był na to gotowy. Zachłysnął się Londynem, ale w końcu zaczął tęsknić za Polską, nawet za rzeczami, które kiedyś były dla niego uciążliwe. Wrócił dziesięć lat temu. – Czasem jeżdżę za granicę, ale mam coraz większą ochotę pojechać w Bieszczady i na Suwalszczyznę. Dzisiaj każda europejska stolica w centrum wygląda tak samo: te same sklepy, tak samo ubrani ludzie. Europa nie ma granic, ale myślę, że ludzie potrzebują jednak czuć swoją tożsamość. Dziś jest właścicielem Stara Baba Tattoo, które raczej można nazwać pracownią tatuażu niż typowym studiem, do którego wchodzi się z ulicy. Trafiają tu zwykle osoby, które chcą tu trafić. Nigdy nie planował, że będzie właścicielem studia, ale tak wyszło. I dobrze, bo w życiu ma sens tylko rozwój i uczenie się. Ma nadzieję, że dziś jest lepszym człowiekiem niż dziesięć lat temu. A za dziesięć lat będzie lepszym człowiekiem, niż jest teraz.




K A R O L

G R Y G O R U K F O T O G R A F

Coś zmienić

Staram się, żeby moje zdjęcia wyglądały tak, jak moje życie – mówi i ma na to dowody. Właśnie przygotowuje do wydania swój pierwszy album fotograficzny złożony ze zdjęć autorskich i komercyjnych utrzymanych w bardzo podobnej stylistyce. Chodzi mu o to, żeby nie było można odróżnić, co jest reklamą, a co rzeczywistością.

Dlaczego? Bo to ważne. – Polska jest takim dziwnym krajem, w którym reklama nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina już rzeczywistości, a sztuka nie łączy się z komercją – tłumaczy Karol. – Na świecie jest jednak inaczej. Nan Goldin wydaje albumy reklamujące perfumy Dior Homme, Ryan McGinley tworzy reklamy dla Wranglera, a równocześnie wystawia swoje prace w największych galeriach na świecie. Kaplica Sykstyńska też została stworzona jako projekt komercyjny na zlecenie kościoła – uśmiecha się. – Nie chodzi o to, żeby za wszelką cenę trzymać się niezalu – chociaż ten wybór też szanuję – tylko o to, żeby móc wyżyć z kreatywnego działania i dotrzeć z tym, co robimy, do szerszej grupy osób. Jeżeli więc ktoś przychodzi do niego z propozycją zdjęć komercyjnych i jest szansa na to, żeby zrobić coś oryginalnego, to stara się to wykorzystywać. Dzisiaj wciąż jesteśmy bombardowani obrazami i trzeba się starać, żeby otaczające nas zdjęcia wnosiły coś więcej niż tylko prostą informację o produkcie. Wtedy klienci będą zamawiać ciekawsze prace i poziom reklam się poprawi. To samo dotyczy zdjęć w prasie kobiecej – dopóki będziemy publikować fotki idealnych modelek, które mają wymazaną w fotoszopie każdą zmarszczkę, dopóty nikt nie będzie chciał oglądać prawdziwych kobiet. Trzeba starać się wyjść poza ten schemat. Pytam, czy to jego zawodowa misja, ale słowo misja mu się nie podoba. Raczej cel. W pracy ten cel musi być. I w życiu też. – Jestem straight edge. Nie piję, nie palę, nie biorę narkotyków. Mam surowe zasady żywieniowe. Jestem weganinem. Na tym buduję swoją tożsamość. Wychowywałem się w czasach subkultur, kiedy każdy był punkiem, skinheadem albo skejtem, i to naprawdę

miało znaczenie. Wierzę, że to są silne atawizmy, że ludzie potrzebują plemienia – mówi. Dlaczego straight edge? Wychowywał się na białostockim osiedlu i dokładnie pamięta, w których mieszkaniach były meliny, gdzie robiło się kompot. Wiele z tych osób naprawdę źle skończyło. – Chciałem być fotografem wojennym, od kiedy zobaczyłem Brada Pitta w filmie „Zawód szpieg” – żartuje. – A tak serio to zupełnie nie wiedziałem, co robić w życiu. Zawsze czułem, że jestem gotowy na coś więcej. Zacząłem studiować socjologię i zrozumiałem, że to ludzie mnie fascynują. Dla mnie fotografia to nie jest kolekcjonowanie obrazów. Najprzyjemniejsze jest to, że aparat skraca dystans w relacji z ludźmi. Jeśli idziesz ulicą i widzisz piękną dziewczynę lub starszego pana, który świetnie wygląda, podchodzisz i mówisz, że chcesz zrobić zdjęcie. Wbrew temu, co na ogół sądzimy o obcych, większość zgadza się bez problemu. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi, zarówno z tymi, którzy mnie inspirują, jak i z tymi, którzy mnie wkurwiają. Karol skończył szkołę dokumentalną i wciąż czuje się dokumentalistą. Pierwszą pracę dostał w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, potem przez lata fotografował dla Greenpeace’u, zajmował się różnymi kampaniami społecznymi. To sprawia mu przyjemność, bo czuje, że coś zmienia. Chociaż po pewnym czasie może stać się frustrujące, bo rzadko kiedy te zmiany widać. – Chcielibyśmy, żeby za sprawą jednego zdjęcia zło zniknęło i nie było wojen na świecie. Tylko że tak się nie da. Chciałbym wierzyć, że moja fotografia choć trochę wpłynie na kulturę wizualną. Pomoże zrozumieć, że wcale nie trzeba kreować sztucznej rzeczywistości, żeby sprzedać produkt.



Gotowi na wszystko Od prawie 100 lat Chuck Taylor All Star jest symbolem kreatywności. Model ten uważany jest za charakterystyczny znak autoekspresji tych, którzy podążają za swoim sercem. Kolejny rozdział w tej ponadstu-letniej historii otwiera Chuck Taylor All Star II. Zaczęło się od prostej idei: od pewnego rodzaju obsesji, która nie tylko odpowie na potrzeby twórczego i intensywnego stylu życia miłośników Chucków, ale też da im coś więcej. Chuck Taylor All Star II przede wszystkim oferuje wkładkę Lunarlon, która zapewnia doskonałą amortyzację stopy oraz pełne wsparcie łuku stopy. Usztywniona cholewka i nieprzesuwający się język gwarantują komfort 360 stopni, który dodatkowo wzmacnia supermiękka wyściółka z mikrozamszu. Wysokiej jakości płótno sprawia, że Chuck II jest miły w dotyku i zwraca uwagę ciekawą teksturą. W tych nowych kultowych sneakersach wzrok przykuwają również perfekcyjnie dopracowane detale charakterystyczne dla modelu All Star: okrągła naszywka Chuck Taylor pojawia się w wersji tkanej, tłoczony emblemat z logo marki z tyłu podeszwy został lekko zremasterowany, a wokół gumowej podeszwy pojawiły się subtelne pionowe prążki w kolorze gumy. Przygotuj się na więcej! Converse Chuck Taylor All Star II dostępny jest w Polsce od marca tego roku w kolorze czarnym, białym, czerwonym i niebieskim. W trakcie sezonu będą pojawiać się nowe odsłony modelu Chuck Taylor II. Sprawdź nowe Chuck Taylor II Camo Reflective, Chuck II Mono lub Neon. Przygotuj się na więcej, Converse Chuck Taylor All Star II dostępny jest w Polsce od marca tego roku w kolorze czarnym, białym, czerwonym i niebieskim. W trakcie sezonu będą pojawiać się nowe odsłony modelu Chuck Taylor II. Sprawdź nowe Chuck Taylor II Camo Reflective, Chuck II Mono lub Neon. Więcej na www.converse.pl Nową kolekcję Chuck Taylor All Star II można kupić m.in. w e-sklepie www.eastend.pl

Perfekcyjnie dopracowane detale: tkana naszywka z Converse All Star, monochromatyczna, wyższa podeszwa z pionowymi prążkami wokół niej


Usztywniony delikatną pianką brzeg cholewki oraz również usztywniony i nieprzesuwający się język. Wszystko po to, by zagwarantować komfort w wydaniu 360 stopni

Perforowana, oddychająca wyściółka z mikrozamszu

Ultralekka i wytrzymała wkładka Lunarlon doskonale absorbuje wstrząsy i zapewnia oparcie dla łuku stopy


TEKSTY Urszula Jabłońska ZDJĘCIA Karol Grygoruk


LUTY/MARZEC 2016

prosie.indd 1

www.noto.studio kontakt@noto.studio

15.02.2016 12:54

Aleje Jerozolimskie 57 Warszawa

Tu jest miejsce na twoją reklamę

ul.Mokotowska 49 (wejście od Kruczej 6/14)

omnom-1.indd 1

15.02.2016 14:25

K29

21-32_kalendarium_ A194.indd 29

15.02.2016 16:46


KALENDARIUM

KONCERT

KONCER

FESTIWAL

15.03

15-20.03

YEARS & YEARS

SHORT WAVES FESTIVAL

WARSZAWA Torwar

POZNAŃ

shortwaves.pl

ul. Łazienkowska 6a 19.00

Miodowe lata Londyńskie elektroniczne trio Years & Years zrobiło błyskawiczną karierę nie tylko w Anglii, ale i w naszym kraju. Pomimo młodego wieku Mikey Goldsworthy, Emre Turkmen i Olly Alexander mogą się pochwalić sporym doświadczeniem scenicznym. W 2014 r. występowali na wielu festiwalach (m.in . Bestival, Latitude czy Tauron) i supportowali Sama Smitha. Przełomowy okazał się rok 2015: zwyciężyli w kolejnej edycji prestiżowego plebiscytu BBC Sound, grali na największych scenach całego świata, a przede wszystkim wydali debiutancki album. Płyta „Communion” została świetnie przyjęta i przyniosła przebojowe single „King” i „Desire”. Krążek bardzo szybko

Nie liczy się długość trafił na czołowe miejsca międzynarodowych list przebojów i pokrył się złotem m.in. w Wielkiej Brytanii i Polsce. 2015 r. był też dla nich rokiem polskim. Nasz kraj odwiedzili dwukrotnie – najpierw zachwycili na poznańskim Spring Break Showcase Festival & Conference, a później na gdyńskim Open’erze. Marcowy koncert na warszawskim Torwarze będzie ich pierwszym klubowym występem w naszym kraju. Szkoda tylko, że bilety już wyprzedane. [rar]

KONCERT

17.03

THE INTERNET WARSZAWA Miłość

ul. Kredytowa 9 60-80 zł

Podobno coraz mniej czasu umiemy poświęcić jednej rzeczy. Kiedy ostatni raz udało wam się obejrzeć na laptopie cały, półtoragodzinny film w skupieniu. Bez nerwowego patrzenia na ekran telefonu, parzenia herbaty, szukania najwygodniejszej pozycji, trzech wizyt w toalecie i sprawdzania, co na swoim wallu opublikował były chłopak, którego wczoraj zablokowaliście na Facebooku. Przyszłością mogą więc być krótkie metraże. Kilka minut, kawa na ławę, puenta. Nie ma czasu na rozdrabnianie. Wyczuli to prawdopodobnie organizatorzy Short Waves Festival w Poznaniu. W konkursie głównym po raz pierwszy w ośmioletniej historii wydarzenia pojawią się filmy z całego świata. Ciekawie zapowiada się również cykl „Random Home Cinema”, w ramach

którego filmy będą prezentowane w prywatnych mieszkaniach poznaniaków. Będą też dwa inne konkursy „Best of Seven” i „Dances with Camera”. W tym drugim pojawią się filmy poświęcone tańcowi. [mm]

Nie tylko porno Niecałe pół roku temu trafił do nas trzeci krążek The Internet. Od czasu debiutu zespół zmienił się z duetu w sekstet. Zaowocowało to szerszym spektrum muzycznym, co doskonale słychać na „Ego Death”. Cięższe produkcje i ciekawe featuringi dały zespołowi pierwszą w karierze nominację do nagród Grammy. Jak dotąd The Internet nigdy nie występował w Polsce, ale przez ostatnich kilka miesięcy na każdym fanpage’u należącym

do któregoś z polskich festiwali można było zobaczyć prośby setek fanów o sprowadzenie składu. Udało się. W ramach World Wide Warsaw Interneci pojawią się w stolicy w połowie marca. The Internet jest w tym momencie najgorętszym obok Andersona .Paaka składem reprezentującym nową falę soulu i r’n’b, dlatego jeśli tylko chcecie się dowiedzieć, na czym polega dobra muzyka, musicie pojawić się na Kredytowej 9. [kp]

K30

21-32_kalendarium_ A194.indd 30

12.02.2016 21:12


LUTY/MARZEC 2016

KONCERT

TEATR

19.03

18.03

Macklemore

Michał Buszewicz

MACKLEMORE & RYAN LEWIS

„KSIĄŻKA TELEFONICZNA”

ŁÓDŹ Atlas Arena

REŻ. MICHAŁ BUSZEWICZ KRAKÓW Narodowy Stary Teatr/Scena Nowa

ul. Bandurskiego 7 19.30 155-255 zł

ul. Jagiellońska 1

Bono rapu Macklemore to postać z wielkimi ambicjami. Zawadiacki „Thrift Shop”, dobijający powoli do miliarda odtworzeń na YouTubie, zagwarantował raperowi światową sławę niemal z dnia na dzień. 32-letni MC z pomocą Ryana Lewisa wykorzystał jednak potencjał swojego singla, by oprócz zachwytów nad lumpeksami opowiedzieć także o kilku poważniejszych kwestiach: tolerancji, ojcostwie oraz konflikcie rasowym nasilającym się ponownie w Stanach. Macklemore łączy więc porządki i równocześnie stara się być imprezowym ambasadorem USA oraz białym sumieniem narodu. Ten pozornie niestrawny miszmasz okazał się zwycięską formułą. „The Heist”, przełomowy dla rapersko-producenckiego duetu album, został uhonorowany nagrodą Grammy dla najlepszego hiphopowego

Halo koalo! longplaya, deklasując niewiarygodnie mocną konkurencję w postaci „good kid, m.A.A.d. city” Kendricka Lamara, „Yeezusa” Kanyego Westa oraz „Nothing Was the Same” Drake’a. Macklemore i Lewis kazali nam czekać ponad trzy lata na następcę swojego bijącego rekordy debiutu, ale w końcu przerwali milczenie. „The Unruly Mess I’ve Made” ukaże się na trzy tygodnie przed jedynym polskim występem, który jest częścią nadchodzącej, gigantycznej trasy koncertowej. A wydane w ramach rozgrzewki przed premierą bujające „Downtown” oraz z różnych powodów wprawiające w zadumę „White Privilege II” udowadniają, że Macklemore kontynuuje swoją misję. I być może jednak kogoś takiego potrzeba we współczesnym popie. [croz]

Widzowie Starego Teatru mogli poznać Michała Buszewicza dzięki sztuce „Kwestia techniki”, którą zadebiutował w kwietniu zeszłego roku. Młody (jak na teatr, bo wiadomo, że tu edukacja dłuższa niż na medycynie) reżyser na koncie ma współpracę dramaturgiczną z Eweliną Marciniak (tak, tak, to to porno), i z Anną Augustynowicz, której pomagał przy „Edwardzie II”. „Książka telefoniczna” to druga w jego dorobku sztuka, którą nie tylko wyreżyserował, lecz także napisał. „Kwestia techniki” opowiadała o teatralnych kulisach i pracownikach technicznych, którzy w spektaklu zadebiutowali na scenie. „Książka telefoniczna” jest z kolei historią o stosunkach międzyludzkich, zainspirowaną autentycznymi spisami abonentów od 1938 r. do dziś. Reżyser

sięgnął po kultowe zdanie ze szkoły teatralnej: „ten aktor zagra nawet książkę telefoniczną” i postanowił zmierzyć z nim aktorów. Książka telefoniczna służy w spektaklu jako „analogowy Facebook”, pozwalający na zachowanie dużo większej anonimowości oraz realizację swoich skrywanych potrzeb. Próby są jeszcze w toku, więc nie wiadomo dokładnie, co z tego wyniknie. Wiadomo za to, że na scenie zobaczymy m.in. Błażeja Peszka i Paulinę Poślednik. Miejmy nadzieję, że odbiór będzie dobry. Halo, halo. [oś]

K31

21-32_kalendarium_ A194.indd 31

12.02.2016 21:12


KALENDARIUM

FESTIWAL

KONCERT

18-19.03

18.03

We Will Fall

8. COCART MUSIC FESTIVAL TORUŃ

10-50 zł www.cocart.pl

Nieskończone dobro Jeśli wierzyć symbolice liczb, ósemka oznacza „doskonałość” i „obfitość”. Po przejrzeniu programu tegorocznego, ósmego CoCArt Music Festivalu nie mam wątpliwości, że te przepowiednie się spełnią. Choć impreza zaczyna się 18 marca, warto do Torunia przyjechać dzień wcześniej na bifor – w klubie NRD zagrają RNA2, POQL i Bartek Kujawski. W piątek przeniesiemy się do CSW na ucztę dla fanów muzyki elektronicznej, elektroakustycznej, awangardy rockowej i jazzowej oraz sztuki audiowizualnej. Kogo zobaczymy? Zacznę od dziewczyn: We Will Fall wystąpi pierwszy raz w Toruniu. Na początku marca ukaże się drugi album zespołu

wydany przez Monotype Rec., ale usłyszycie też na pewno kilka kawałków z pierwszej, płyty „Verstörung”. Później na scenę wejdzie Joanna Szumacher – współzałożycielka labelu -Super- zaprezentuje projekt na pograniczu sztuki audio/wideo. Nocną zmianę CoCArtu przejmie Zamilska. Do Torunia przyjadą także goście z zagranicy: elektroakustyczni improwizatorzy Diatribes ze Szwajcarii, Mohammad z Grecji (pierwszy raz w Polsce), duet Angélica Castell & Burkhard Stangl, a także Hypercolour dla fanów avant jazzu. Tuż po nich zagrają przedstawiciele tego samego gatunku, ale z rodzimego podwórka – Gerard Lebik i Piotr Damasiewicz. A co na deser? „Doskonałość” minionego roku – Stara Rzeka. Mimo żenad kulturalnym niebem zawisły ostatnio ciemne chmury, miejmy nadzieje, że „ósemka” dla CoCArtu oznacza także „nieskończoność” i zobaczymy się w tym samym miejscu za rok. [is]

25.03 WYSTAWA

„TO, CO STRACONE, JEST NA POCZĄTKU” ANGELIKA MARKUL WARSZAWA CSW

ul. Jazdów 2

BARONESS WARSZAWA Proxima

ul. Żwirki i Wigury 99 19.00 79-90 zł

Dobra zmiana Zmiana pokoleniowa nastąpiła. Gwiazdami nowoczesnego ciężkiego grania powoli przestają być długowłosi oldskulowcy, którzy zatrzymali się gdzieś w 1987 r. Baroness to dowód na to, że wszechobecne „sierściuchy” chyba w końcu załapały, że mamy XXI wiek i pora przestać robić z siebie głupka. Nadszedł czas na klasyczne rockowe brzmienie bez zbędnych udziwnień, psychodeliczną stonerową estetykę, progresywne kompozycje i albumy koncepcyjne. Baroness od kilku lat pojawia się w czołówce wszystkich zestawień najfajniejszych bandów ze

Podwodny świat Tajemnicze nieodkryte budowle, jaskinie, zagadki. Dla Angeliki Markul wykopaliska stają się metaforą dążenia do ujawnienia tego, co ukrywa się pod powierzchnią. Na warsztat bierze dziwne archeologiczne odkrycia, m.in. kamienne, podwodne struktury położone w pobliżu japońskiej wyspy Yonaguni czy jaskinię, na której trop naukowcy wpadli przypadkiem w 2000 r. w kopalni ołowiu i srebra w Naica w Meksyku. Artystka interpretuje te obiekty we własny, pełen fantazji sposób. Zainspirowana japońskim obiektem tworzy rzeźbiarską instalację, której elementem jest nakręcony pod wodą film

sceny okołometalowej. Powstali w 2003 r. i wydali już cztery albumy. Każdy z nich tytułem odnosi się do innego koloru i tylko przez wrodzoną złośliwość musimy wypomnieć skojarzenie z zespołem Closterkeller. To oczywiście żarcik, bo Baroness słuchamy całkiem na poważnie i nawet byliśmy w pierwszym rzędzie podczas ich ostatniej wizyty w Polsce na Off Festivalu w 2013 r. Wyglądali i zagrali wtedy jak Metallica w czasach największej świetności. Pewni siebie, wyluzowani, perfekcyjni technicznie. Kilka dni później mieli poważny wypadek samochodowy. Na szczęście nie zakończyło się tak tragicznie jak w przypadku ekipy Hetfielda. Kilka złamań nie było w stanie zatrzymać Baizleya i kompanii. Wrócili pod koniec zeszłego roku płytą „Purple”, którą będą promowali na warszawskim koncercie. Ciekawe, czy gdzieś w tłumie pod sceną zobaczymy Anję Orthodox? [mk]

przedstawiający fikcyjne scenariusze historii monumentów. Jak czytamy w katalogu wystawy: „Historyczne osady, geologiczne wytwory czy technologiczne urządzenia stają się dla Markul zasobami swoistej eksploatacji estetycznej. Wzmacniając wieloznaczności, nierozstrzygnięcia czy zniekształcenia, artystka wydobywa z nich doświadczenie zmysłowe, które udostępnia widzom. Ułożone w sekwencje przestrzenne, monumentalne instalacje Markul stają się medium opowieści o pragnieniu zgłębienia”. Warte zgłębienia. [dup]

K32

21-32_kalendarium_ A194.indd 32

12.02.2016 21:12


LUTY/MARZEC 2016

K33

21-32_kalendarium_ A194.indd 33

15.02.2016 16:54


AKTIVIST

NOWE MIEJSCA

Bomba biologiczna

Jeśli na scenę kulinarną spojrzelibyśmy jak na teatr wojenny, to można by śmiało zaryzykować stwierdzenie, że wegetariańce zdobywają kolejne bastiony. Najnowszy, świeżo odbity to już nie baza, ale kwatera główna, gdzie mięso było wręcz czczone. Mowa o mieszczącym się w suterenie na Hożej barze Meat Love, który ze swoim „mięso uwielbieniem” wręcz się obnosił. Placówka, jak widać, strategiczna. Nie dziwi więc, że krakowska ekipa Youmiko Sushi postanowiła ją zaatakować. Z sukcesem. Zdezynfekowali blaty, oczyścili zamrażarki z mięsa, wygnali duchy padlinożerców i otworzyli swoją wegańską świątynię. Manewr wykonali bezkrwawo. Żeby pokonać wroga, trzeba go najpierw zrozumieć. Na jeden wieczór zamieniam się więc w wegetariankę i wyruszam zbadać teren. Drogę do lokalu wskazuje mi zielony neon przedstawiający uroczą Japoneczkę z roślinną ozdobą we włosach. Zaprojektowane przez Maurycego Gomulickiego logo namalowane jest również na białej ścianie w środku knajpy. Poza tym jest czysto i sterylnie. Jedynym śladem po dawnym właścicielu jest bar, umieszczony w tym samym miejscu, choć tym razem od gości oddziela go olbrzymia szyba. Menu jest proste. Pięć zestawów sushi od 29 do 79 zł i zupa miso za piątkę. Składniki zmieniają się często, więc w karcie wyszczególniony jest tylko sposób podania. Nigiri, futomami, uramaki. Słowa brzmią znajomo, ale to, co się za nimi kryje, znajome wcale nie jest, bo wegańskie sushi, w przeciwieństwie chociażby do burgerów, smaku oryginałów nie chce naśladować. Miłośnicy pieczonego łososia z serkiem Filadelfia mogą więc śmiało Youmiko sobie odpuścić, chyba że gotowi są na prawdziwą przygodę. Wegańskie sushi to wycieczka po teksturach (kremowe awokado, chrupiące glony, maślany bakłażan, jędrny boczniak) i egzotycznych smakach (posypka z kwaśniej marakui, fermentowana soja, ostra sriracha). Trzeba być gotowym na wyzwania (sushi z dynią) i nie pytać o wiele. Youmiko Vegan Sushi prowadzi wojnę podjazdową, powoli atakując kubki smakowe. Mnie tym sposobem zdobyli. Od wizyty w Youmiko z dumą nazywam się fleksitarianką. [Olga Święcicka]

Warszawa

Ę Rybę Youmiko Vegan Sushi ul. Hoża 62 tel. 22 404 67 36 pon.- niedz. 12.00-22.00 ul. Jana Pawła II 18 pon.-niedz. 11.30-22.00 tel. 572 930 003

W sieci

Youmiko

Polacy lubią, jak rybki pływają. Ale żeby tak rybki jeść – to już Polacy nieszczególnie lubią. Może dlatego, że nieszczególnie dobrze potrafią je przyrządzać. W miejscach zbiorowego żywienia filety cierpią na suchoty i ogólną bezsmakowość, którą próbuje czasem ratować panierka, mająca zwykle grubość puchówki (tyle że z cementu) i niestety podobny smak. W knajpach ryby pojawiają się rzadko i są traktowane raczej po macoszemu. Dlatego gdy dawno temu jechałam po raz pierwszy do Londynu, równie mocno jarałam się perspektywą odwiedzin w sklepach z płytami, jak w ulicznych fish & chipsach. U nas tego typu przybytki raz na jakiś czas się wprawdzie pojawiały, ale szybko szły na dno. Mamy nadzieję, że Ę Rybę, nowe miejsce z szybką rybką, nie podzieli ich losu. I rybka, i panierka są tam naprawdę na piątkę. Do wyboru dorsz albo mintaj – filetowany albo w kawałkach. Dwa różne rodzaje panierki są tak samo chrupiące i aromatyczne, a ryba soczysta i smakowita. Do tego bardzo smaczna surówka z białej kapusty i kilka sosów do wyboru (m.in. purée z zielonego groszku, jak w tradycyjnych fish & chipsach). Ryba i frytki kosztują 16 zł (w przypadku dorsza) albo 18 zł (w przypadku mintaja). Zestaw można powiększyć o surówkę albo o więcej ryby. Ę Rybę zarzuca sieci dość szeroko – można tu też zjeść kalmary i krewetki, posilić się aromatycznym chowderem – bardzo popularną w anglosaskim świecie zupą z owoców morza, rozgrzać pysznym bezalkoholowym grzańcem. A jedząc, można sobie poczytać na gazetowych podkładkach o historii rybki po brytyjsku (np. o tym, że jej popularność na Wyspach wiąże się m.in. z tym, że podczas II wojny światowej ryba była jednym z niewielu towarów nieobjętych reglamentacją). Do odwiedzin dodatkowo zachęca estetyczne, funkcjonalne i nieprzesadnie barowe wnętrze. Daliśmy się złapać. Na rybkę. Wpadniemy ponownie. [Olga Wiechnik]

ul. tel. 7

A34

34-35_Nowe Miejsca_A194.indd 34

15.02.2016 17:18


LUTY/MARZEC 2016

Apetyt na kota

Miałem kiedyś kota. Był trochę podobny do mnie. Nie lubił ludzi. Tyle że okazywał to w sposób bardziej zdecydowany niż ja. Siadał w progu pokoju i obserwował. Gdy mój gość wstawał i na swoją zgubę kierował się w kierunku lodówki, kot wkraczał do akcji. Krzyk, pot, krwotok. Kilka osób, które odważyły się mnie odwiedzić, wciąż mają blizny w okolicy łydek. Kota już nie mam, ale do obcych czworonogów podchodzę z pewną rezerwą. Dlatego wiadomość o pierwszej w Warszawie kawiarni z kotami wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Że nie każdy rzuca się na ludzi, to wiem, ale jest też kilka innych kwestii, które budzą wątpliwości. Kłaczek w kawie? Żwirek w cieście? Już nie mówiąc o tym, że niektóre koty lubią pokazać, że twoja torba tak naprawdę należy do nich. I dają to poczuć. Miau Cafe powstało na Woli, w okolicy, w której kilka lat temu wyrosły osiedla, a wcześniej były jedynie zagony i swojski budynek MPO. W tym samym lokalu na ulicy Zawiszy już kilku właścicieli próbowało swoich sił. Efekt był podobny – puste stoliki. Receptą na frekwencję okazały się koty. W sobotnie wczesne popołudnie w Miau jest spory tłumek, który rozsiadł się przy kilku stolikach. I to mimo niezbyt dużej kawiarnianej oferty. Wybór ogranicza się do standardowych kaw (espresso – 9 zł, latte – 12 zł) i kilku ciast. Ale to nie one są tutaj najważniejsze. Atrakcję stanowią zwierzęta, rządzące niepodzielnie w drugim pomieszczeniu kawiarni. Mają tu drapaki, różne posłania i niedostępną dla ludzi antresolę. Na kotach ani goście, ani rozrywki nie robią specjalnego wrażenia. Jeden drzemie na wysoko zawieszonej półce, drugi siedzi tyłem do gości, a trzeci leży pod stolikiem. Na straży spokoju zwierzaków stoi opiekun – zaczepiać ich nie wolno. Ale o mnie jeden nawet się otarł. Miau Cafe to sympatyczna kawiarnia, ale mam nadzieję, że właściciele podupadających restauracji nie uznają, że za pomocą kotów poprawią swoje obroty. Aha, kawa była bez żwirku. [Mariusz Mikliński]

Miau Cafe

ul. Zawiszy 14 tel. 793 204 296

A35

34-35_Nowe Miejsca_A194.indd 35

15.02.2016 17:18


MOJE MIASTO DĄBROWA GÓRNICZA

AKTIVIST

PLUĆ SŁONECZNIKIEM

czyli ulubione miejscówki Dawida Podsiadły

Pogoria III

Najbardziej popularne, tłumnie odwiedzane przez mieszkańców mojego miasta miejsce, niekoniecznie w letnim sezonie. Wiele atrakcji, krzywe molo, łyżwy w zimie, pływanie w lecie. Miłości tam się dzieją, dnie można spędzać i wieczory. Choć czasami komary tną i trzeba iść do środka, to jest tam niezwykle przyjemnie. Dookoła zrobione są trasy takie, rowerowe, na rolki i tym podobne wynalazki. Poza tym każdy w Dąbrowie, gdy na pytanie „ile jeździłeś dzisiaj?”, usłyszy w odpowiedzi „no tak z dwie Pogorie”, pokiwa z uznaniem.

Pogoria III

Pogoria III

Wokalista i laureat drugiej edycji „X Factor”. Gra równolegle w dwóch zespołach rockowych – Curly Heads (wyróżnionym w 2012 roku w Jarocinie) oraz Reaching For The Sun. W 2013 zadebiutował solową płytą „Comfort and Happiness”, na którą nie tylko skomponował ale także napisał piosenki. Pod koniec 2015 r. wydał drugi, solowy krążek „Annoynance and Disappointment” z przebojem „W dobrą stronę”.

Orlik na Mydlicach

Jak każdy młodzieniec lubiłem hasać po boisku, czuć pot na czole, strzelać bramki lub siedzieć wieczorami na ławce i pluć słonecznikiem. Zanim pojawił się orlik, było boisko. „Czerwone” – od koloru piasku. Nic szczególnego chyba w tym nie ma. Orlik jak orlik. Ale ja lubię orliki i podoba mi się to, że jest miejsce, gdzie można profesjonalnie sobie pobiegać. Sport to zdrowie.

Stonehenge

Jedno z (niestety) niewielu miejsc, gdzie można posiedzieć w przyzwoitej atmosferze. Choć na szczęście powstaje coraz więcej nowych, dobrych i przyjaznych lokali, to Stonehenge na razie wiedzie prym pod względem jakości obsługi, serwowanych potraw i po prostu tego „czegoś”. Warto odwiedzić to miejsce – dobra pizza z pieca, ale i inne jedzonko przyjemne i smaczne. Alkohole są. No, wiele tam się też działo miłych rzeczy.

Mój dom

No i dom mój. W Dąbrowie Górniczej. Dziwnie chyba tak pisać, bo nikogo bym tam nie zaprosił. Bo to właśnie w moim domu kochałem najbardziej. Że był mój. I moich bliskich. I chociaż nie zaskarbiałem sobie sympatii tym, że najczęściej wolałem iść do kogoś, aniżeli zapraszać kogoś do mnie, to na szczęście nadrabiałem tym, że byłem super, i wszyscy moi znajomi mnie lubili, nawet jeśli mój dom odwiedzali bardzo sporadycznie.

MOPT

Stonehenge

Czyli Młodzieżowy Ośrodek Pracy Twórczej. Miejsce, które pojawiło się w moim życiu, gdy miałem jakieś 11 lat, i już zostało ze mną na zawsze. Nie mam w planach „eksmitować” tego, co tam przeżyłem. Teoretycznie to budynek, w którym młodzi ludzie i dzieciaki mogą nauczyć się wszystkiego. Od plastyki, przez języki i muzykę, do komputerów, fotografii, rzeźby, teatru itd. Długo by wymieniać, bo ostatnio gdy sprawdzałem, to około 70 różnych zajęć było prowadzonych. Dlaczego tylko teoretycznie to budynek? Bo w praktyce to żaden budynek, ale oaza pasji i marzeń. Spełnionych wyłącznie. Wiele się wydarzyło dzięki temu, że chodziłem tam, dzięki ludziom, których poznałem i z którymi do dzisiaj mam bliskie relacje.

Foto: Archiwum Urzędu Miejskiego - Radosław Kaźmierczak, Marcin Wróblewski

DAWID POSDIADŁO

A36

36_mojemiasto.indd 36

12.02.2016 20:45


LUTY/MARZEC 2016

A37

37_warner_A194.indd 37

15.02.2016 17:55


ROZNOSI ICH MUZYKALNOŚĆ I TALENT

Trasa koncertowa „Spragnieni Lata” to cały wachlarz współczesnych brzmień. The Dumplings brzmią jak młody David Bowie z Kate Bush, barwne, klubowo-akustyczne klimaty prezentuje Rita Pax, a taneczne, mocno ambitne dźwięki Gooral – mówi Tymon Tymański, dyrektor artystyczny „Spragnionych Lata” i juror muzycznego talent show. Trwa zimowa trasa „Spragnieni Lata”! To jeden z najszybciej rozwijających się projektów muzycznych w Polsce, który zamiast na mainstream, stawia na jakość. Świeże brzmienia i dużą dawkę emocji tym razem zapewniają The Dumplings, Rita Pax i Gooral. Repertuar zespołu Rita Pax to połączenie retro z awangardą i analogowe brzmienie. Podczas trasy „Spragnieni Lata” muzycy grają głównie utwory ze swojej najnowszej płyty „Old Transport Wonders”, utrzymanej w klimatach soulu i alternatywnego rocka z brzmieniem lat 60. Swój najnowszy materiał z krążka „Sea You Later” prezentuje zespół The Dumplings, bazując na nowoczesnej elektronice z głębokimi basami i chwytliwymi, melancholijnymi melodiami. Gooral serwuje publiczności dynamiczną elektroniczną góralszczyznę z dwóch płyt: „Ethno Elektro” i „Better Place” oraz nowy materiał z krążka, nad którym obecnie pracuje. – Tych muzyków roznosi muzykalność i talent. W lutym, kiedy dopada nas zimowa chandra, warto pójść do klubu, świetnie bawić się przy cydrze i posłuchać sobie dobrej muzyki – mówi Tymon Tymański. Podczas czterech dotychczasowych koncertów tej edycji nie zabrakło ciekawej muzyki i wielu zaskoczeń, takich jak… tort urodzinowy, który wjechał na scenę podczas koncertu w Bydgoszczy! Kuba z The Dumplings obchodził 20. urodziny, a publiczność mogła świętować razem z nim. Z kolei Gooral przygotował dla swoich fanów niespodziankę – podczas każdego z koncertów towarzyszył mu inny artysta. Jak dotąd "Spragnieni Lata" zagrali w Radomiu, Częstochowie, Bydgoszczy, Białce Tatrzańskiej, gdzie dali z siebie wszystko. Publiczność oszalała! Przed nami jeszcze trzy takie magiczne wydarzenia – w Lublinie, Warszawie i Rzeszowie. Nie przegapcie ich! Ludzie pokochali „Spragnionych Lata” za świetną muzykę, nowe brzmienia i zawsze pozytywną energię, którą artyści dzielą się z publicznością. Między artystami tworzą się również niesamowite przyjaźnie. Każda edycja „Spragnionych Lata” to niepowtarzalny klimat muzycznych duetów, prezentacja premierowych materiałów i orzeźwiający Cydr Lubelski. Udało nam się złapać muzyków występujących podczas tej edycji trasy „Spragnieni Lata” i zadać im kilka pytań. Gooral, członkowie zespołu Rita Pax i The Dumplings opowiadają nam, jak zaczęła się ich przygoda ze „Spragnionymi Lata” i czego publiczność może się po nich podczas tej trasy spodziewać.

38-39_cydr_alt.indd 18

12.02.2016 21:42


Podczas trasy „Spragnieni Lata” dzielicie scenę z The Dumplings i Gooralem – zagracie więc nie tylko dla swoich fanów. Jak się z tym czujecie? Paulina Przybysz: Gdy twój zespół dopiero zaczyna swoją muzyczną przygodę, to każda publiczność jest nowa, choć nie nazwałabym jej cudzą. Muzyka nie jest własnością jednostki. Wierzę, że muzyka przylatuje z kosmosu i trafia do tych uszu, które świadomie lub podświadomie ją do siebie przyciągają. Na waszej nowej płycie słychać różne nietypowe instrumenty – od irańskiego sazu, przez indyjskie bansuri, po polską szklankę. Skąd te inspiracje i pomysły?

Paweł Zalewski: To w dużej mierze zasługa moja i Piotra [Zalewskiego – przyp. red.]. W naszym domu rodzinnym mamy kolekcję dziwnych instrumentów z różnych epok i zakątków świata, zawsze staramy się ich używać. Rzadziej spotykane brzmienia dodają aranżacji kolorytu. Czego publiczność może się po was spodziewać? Paulina: Im dłużej gramy, tym bardziej pozwalamy sobie odlatywać. I to właśnie zamierzamy robić – z nadzieją, że publiczność poleci z nami. Paweł: Publiczność może być pewna, że otrzyma dużo letniej energii w środku zimy.

Na koncerty trasy „Spragnieni Lata” przyjdą także fani innych występujących zespołów. Jak gra się dla nieswojej publiczności? Justyna Święs: W naszym podejściu nie zmienia się absolutnie nic. Powinniśmy być zawsze pełni energii, wrażliwości, pozytywnych wibracji. Bacznie obserwować ludzi. Ja zawsze mierzę wzrokiem salę i opowiadam sobie w głowie historie tych wspaniałych uśmiechniętych twarzy. Dajemy z siebie jak najwięcej, niezależnie od tego, czy to pierwszy koncert, czy może czwarty z rzędu. My jesteśmy dla publiczności, oni są dla nas, wymieniamy się energią. Jeśli chodzi o mieszanie

się publiczności podczas trasy „Spragnieni Lata”, to mam ogromną radochę z tego, że fani Rita Pax czy Goorala mają okazję poznać nasze produkcje, a nasi odbiorcy z kolei poznają muzykę pozostałych artystów. Połączenie zespołów w tej edycji jest świetne. Poza tym wszyscy się lubimy i atmosfera jest fajna. Wiadomo, w grupie zawsze raźniej, tym bardziej, że nas z Kubą jest tylko dwójka, więc nie doświadczyliśmy wcześniej tłumów na backstage’u. A to jest super.

Podczas trasy „Spragnieni Lata” grałeś m.in. w Białce. Czy koncerty na Podhalu są dla ciebie wyjątkowe? Góralszczyzna nagrywana na moją płytę „Ethno Elektro” pochodzi z Podhala. Bardzo podoba mi się ten folklor i cieszę się, że miałem z muzyką góralską do czynienia. Cenię ją za piękno i mądrość, przykro mi, gdy jest kaleczona, a niestety zdarza się to częściej niż rzadziej. My jednak tym razem przyjeżdżamy z góralszczyzną bardziej beskidzką.

Jest też po prostu ciężka fizycznie, zwłaszcza gdy warunki atmosferyczne są niesprzyjające. Zarabiałem w ten sposób na sprzęt muzyczny, więc tak można stwierdzić, że ta praca pomogła mi zostać muzykiem.

Pracowałeś kiedyś jako instruktor narciarski. To doświadczenie jakoś ci się później przydało w pracy muzyka? To ciężki kawałek chleb, praca, która hartuje i uczy pokory.

Czym się teraz – oprócz koncertowania w ramach trasy „Spragnieni Lata” – zajmujesz? Twoja poprzednia płyta ukazała się dwa lata temu. Planujesz kolejną? Pracuję nad nową płytą Goorala, zajmuję się reaktywacją i nowym materiałem Psio Crew. A z Adrianną Styrcz pracujemy nad projektem Geopatik. Niedawno natomiast skończyłem remiks dla pewnej japońskiej artystki.

NAJBLIŻSZE KONCERTY TRASY „SPRAGNIENI LATA”:

18.02.2016 LUBLIN (GRAFFITI)

19.02.2016 WARSZAWA (PALLADIUM)

20.02.2016 RZESZÓW (LIFE HOUSE)

Producent Cydru Lubelskiego jest sponsorem koncertu finałowego „Spragnieni Lata", 17.09.2016, Lublin. Więcej informacji na: facebook.com/CydrLubelski www.spragnienilata2016.pl

38-39_cydr_alt.indd 19

12.02.2016 21:42


AKTIVIST

KUCHNIA TRENDY

1

2

Mięśniaki warzywniaki

3 5 4 6 Fika po szwedzku znaczy „pić kawę”. Fika to też obowiązkowa przerwa na kawkę, którą Szwedzi urządzają sobie dwa razy dziennie. Książka o tym samym tytule (1) to zbiór przepisów na tradycyjne słodkie przysmaki. Kawę w Skandynawii zwykle parzy się w termosach zaprojektowanych przez Erika Magnussena (2), jeśli jednak nie macie takiego pod ręką, możecie spróbować zamienić swoją kawiarkę w „espresso maker” (3). Chyba że wolicie herbatę. Teapigs jest organiczna i świetnie zapakowana (4). Do tego ciasteczka. Albo z eko konfiturą z malin z Matecznika (5), albo z Vege masłem orzechowym (6). Po takim podwieczorku pofikamy do rana!

Co mi powiesz, jak mnie zjesz Okazuje się, że gdyby ciasteczka potrafiły mówić, to wcale nie mówiłyby „zjedz mnie”, jak większości z nas nam się wydaje, tylko coś w stylu „nie wstawaj z łóżka”, „ja pierniczę” czy „wrrr”. Takie przynajmniej napisy można przeczytać na ciastkach Kuki, które od dwóch lat wypieka Karolina. – Pierwsze ciastka zrobiłam dla mojego chłopaka. Kiedy spojrzałam na nie po wyciągnięciu z piekarnika, wiedziałam, że to idealny pomysł na biznes – opowiada Karolina. I wie co mówi, bo w gastronomii pracuje od lat. – Kuki to połączenie wszystkich moich pasji: pisania, rysowania i jedzenia – do słodyczy ma słabość od dziecka. Maślane ciastka wypiekane są według starego rodzinnego przepisu, z samych naturalnych składników. Karolina przystraja je lukrem cukierniczym i wymyśla wzory. – Staramy się, żeby każde ciastko było niepowtarzalne. Inspiracją do

napisów jest codzienność, spotkania z ludźmi, filmy, komiksy, ale też sprzeczki z moim chłopakiem, który od pewnego czasu prowadzi ze mną ten biznes – śmieje się. Rzeczywiście wśród ciastek sporo jest grypsów nawiązujących do odwiecznej wojny między chłopakami a dziewczynami. Nie ma jednak co się bać, Kuki zwykle są sympatyczne. Czasem tylko przyjmują dziwne formy, tak jak ostatnio kiedy jedna z firm zamówiła je w kształcie kotka przebranego w stój do BDSM. Karolina każde zamówienie traktuje jako wyzwanie. – Nie raz muszą zabawić się w copywritera. Uważam, że słowa to najpiękniejsza ozdoba, więc dla mnie to sama przyjemność – przyznaje. I tylko czasem żałuje, że jej wygadane ciastka nie potrafią głośno mówić. – Jestem bardzo towarzyska a wypiekanie ciastek to okropnie samotnicza praca.

Wiecie, że Serena Williams jest weganką? A że człowiek, który przebiegł 217km i jest najszybszym ultramaratończykiem na świecie, również je tylko warzywa? Wbrew pozorom sport nie musi wcale iść w parze z mięsem, o którym myśli się, jako źródle mocy. Jasna Strona Mocy to akcja, która ma uświadomić ludziom, że dieta wegetariańska nie jest tylko dla słabeuszy. Wręcz przeciwnie pozwala osiągnąć niemożliwe i przekroczyć własne słabości. Na stronie akcji można pobrać darmowy e-book z przepisami na wysokobiałkowe i roślinne potrawy, z poradami dietetyków i opowieściami samych sportowców. Niedowiarkom przypomnę, że Papay żywił się wyłącznie szpinakiem. A krzepę miał wielką...

Idealny match! Wszystko co zielone jest zdrowe, tak jak wszystko co różowe jest dla kobiet. Matcha, proszkowana zielona herbata na punkcie której oszalał ostatnio świat, to idealny dowód na to, że promocja zielonych rzeczy jest po prostu łatwiejsza. Po zielonych koktajlach przyszła moda na zielony dodatek w postaci herbaty. I tak mamy sernik z matchą, czekoladę z matchą, kawę z posypką z matchy i wszystko inne co sobie wymarzymy. Podobno ten magiczny proszek ma dużo przeciwutleniaczy i idealnie nadaje się na regenerację po treningu, bo daje lekkiego kopa. Naukowcy twierdzą, że najlepiej działa, kiedy pije się ją zaparzoną. Ma wtedy charakterystyczny, cierpki smak zielonej herbaty. Tyle, że świat wcale nie lubi trudnych smaków, więc siup do kawy, ciasta i jogurtu. Do przemyślenia...

A40

40-41_kuchnia trendy_A194.indd 40

12.02.2016 21:52


LUTY/MARZEC 2015

A41

40-41_kuchnia trendy_A194.indd 41

18.02.2016 10:34


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

GWIAZDY • KOLORY• MASZYNA

MODA W JEDNYM PALCU Tekst: Magdalena Zawadzka / kroljestnagi.com

Stracić pracę i urodzić dziecko, by w końcu zacząć realizować swoje marzenia – banalny scenariusz pod publiczkę – myślała Agnieszka Łochocka. Do momentu, kiedy jej samej się to nie przytrafiło. Dziś z sukcesami prowadzi własną markę odzieżową My Signature.

Kiedy poznałam Agnieszkę Łochocką, o projektowaniu jedynie marzyła, szyjąc w domowym zaciszu pojedyncze rzeczy dla siebie. Tylko tyle, na ile pozwalała jej praca na etacie. Etat jednak straciła, w dodatku zaraz po urodzeniu dziecka. To był początek rewolucji. – Dostałam niezłego kopa – wspomina. Kiedy na świecie pojawił się mój syn, Tymek, wiedziałam, że po prostu muszę coś zrobić. Nie była to pora na wymówki. Z uwagi na niego nie chciałam już pracować w korporacji. Nabrałam odwagi, by wprowadzić w życie plan, który od dłuższego czasu chodził mi po głowie – opowiada Agnieszka. Tak narodziło się My Signature.

POD DOBRĄ GWIAZDĄ

W listopadzie 2013 r. pierwszą kolekcję Łochocka zaprezentowała podczas targów mody autorskiej. Już wtedy trafiła do niej aktorka Agnieszka Włodarczyk, która kupiła jeden z pierwszych płaszczy. – To dodało mi skrzydeł. Zwłaszcza że niedługo później zobaczyłam ten płaszcz na okładce magazynu „Flesz” – wspomina projektantka. Upamiętniony został przez paparazzi podczas gali charytatywnej na rzecz zwierząt, w której uczestniczyła

aktorka. Później ubrania My Signature wpadły w oko także innym gwiazdom – Paulinie Holtz czy Novice, które nawet częściej niż po spektakularne sukienki przychodzą po ubrania codzienne, np. niezobowiązujące dresy. Agnieszka Łochocka stawia bowiem na wygodę i prostotę. Projektuje ubrania, które sama chętnie zakłada, w końcu jak nazwa marki wskazuje, jej założycielka w pełni się pod nią podpisuje. Szyje z naturalnych tkanin i miękkich dzianin. Takich, które potrafią ukryć to i owo i pozwalają czuć się dobrze. Ale jej projekty nie są nudne. Bo choć w kolekcjach My Signature dominują stroje o krojach klasycznych, to wyróżniają się one kolorami, wyrazistymi nadrukami czy ręcznie robionymi malarskimi efektami na tkaninach. Agnieszka z sezonu na sezon stawia na element zaskoczenia, za każdym razem proponując coś, czego nikt się nie spodziewa. Na wiosnę będą to jej ulubione pastele zestawione z kontrastową, mroczną czernią.

KNOW-HOW

W urzeczywistnieniu marzeń Łochockiej bardzo pomogła umiejętność szycia na maszynie, którego nauczyła ją mama. Agnieszka garnęła się bowiem do tego już od najmłodszych

lat. – Wiedziałam, co krok po kroku należy zrobić, by powstało ubranie – opowiada. Konstrukcję tworzy, od razu pracując na tkaninie. Upina, rysuje mydełkiem, kroi, zszywa, czasem pruje i poprawia... To rzadko spotykane, bo jeśli ktoś nie umie szyć, tkaninę zmarnuje. Ona już wie, jakie ma możliwości. Uszyty przez Agnieszkę płaszcz trafia następnie w ręce konstruktorki – ona go stopniuje, czyli dostosowuje do szerszej rozmiarówki. Bywa jednak i tak, że Agnieszka robi tylko rysunek, na którego podstawie konstruktorka tworzy formę. Resztą zajmują się zaprzyjaźnione szwalnie. Od niedawna Łochocka ma swoją pracownię, która mieści się na Pradze, obok lokali zajmowanych przez innych twórców. Nadszedł więc dobry moment, by zrealizować kolejne z marzeń – oprócz klasycznych ubrań stworzyć kolekcję bardziej spektakularną, o walorze artystycznym. O ile czas pozwoli, bo przed projektantką otwierają się nowe możliwości. O ubrania My Signature dopytują kupcy z Berlina i Londynu. Na horyzoncie rysuje się także Nowy Jork.

A42

42_moda_A194.indd 42

12.02.2016 20:50


LUTY/MARZEC 2016

BUTY • BRYLE • PAPIER

2

2 Polska marka produkująca bardzo ładne oprawki do okularów. Fajne kształty to jeden plus, drugi to niestandardowy pomysł sprzedażowy. Okulary Muscat możemy zamówić do „domowej przymierzalni” – robimy zamówienie przez stronę muscat.pl i dostajemy pięć wybranych oprawek na pięć dni darmowego testowania. Kiedy już sprawdzimy, które pasują do nas najlepiej, zamawiamy właściwe okulary przez stronę, a testowe oprawki odsyłamy. Koszty niewielkie, zabawy dużo.

2

1 1 Transparent shopping collective to platforma skupiająca marki, które zdecydowały się działać w pionierski sposób – na czytelnym wykresiku zamieszczonym przy każdym z przedmiotów do kupienia pokazano elementy składowe końcowej ceny produktu – dowiemy się, jaki był koszt materiałów i pracy poświęconej na uszycie każdej rzeczy. Na razie do platformy przystąpiły dwie marki – Bałagan i Elementy. Pierwsza ma w ofercie buty i akcesoria, druga proste w kroju ciuchy wykonane z dobrych jakościowo materiałów.

1

3 4

3 Szary pakowy papier ma wielu fanów. Wśród nich twórczynie marki Pandamito, które postanowiły z takiego właśnie materiału szyć torby i plecaki. Jest jeden myk – jako jedyne w Europie szyją z papieru impregnowanego polipropylenem – tzw. voven paper. Dzięki swojej strukturze jest wytrzymały i nie można go przedrzeć, jest wodoodporny i może wytrzymać obciążenie kilkudziesięciu kilo. Poza tym zachowuje się jak normalny papier – można po nim rysować i malować.

4

Najbardziej charakterystyczne najtisowe sylwetki butów plus futurystyczny dizajn. PUMA przedstawiła właśnie kolekcję stworzoną we współpracy z brytyjskim domem mody McQueen. Podstawą kolekcji są najbardziej rozpoznawalne modele butów biegowych PUMA z lat 90. Zostały one zaprojektowane w awangardowy sposób zgodnie z filozofią Alexandra McQueena. Inspiracją dla projektantów były sporty ekstremalne i używane przez zawodowców ochraniacze.

A43

43_moda_A194.indd 43

15.02.2016 17:31


MASZAP

MUZYKA FILM KSIĄŻKA KOMIKS

MASZAP

MUZ

LUTY MARZEC

MUZYKA Pusha T „King Push – Darkest Before Dawn: The Prelude” GOOD Music / Def Jam

Kokainowy baron

Człowiek nie ślimak Swojego domu na plecach nie nosi, więc niestety nie wszędzie i nie zawsze mu wygodnie. A ponieważ sezon festiwalowy nadchodzi nieuchronnie, czas zaklepać sobie miejscówkę – polecamy genialny w swojej prostocie wynalazek holenderskiej firmy Lamzac. W postaci złożonej to po prostu kawałek materiału, który bez problemu można wszędzie ze sobą zabrać. Ale wystarczy go rozwinąć, pomachać nim kilka razy, zapiąć i wygodnie się umościć na worku z powietrzem. Proces rozkładania trwa kilka sekund, zwijania niewiele więcej. Dłużej niestety może potrwać czekanie na niego – pierwsza partia wyprzedała się na pniu, a twórcy nie nadążają z produkcją. Chyba już wiadomo, jaki będzie najmodniejszy festiwalowy gadżet tego sezonu. Lamzac.com [wiech]

Całe moje dorosłe, dziennikarskie i fanowskie życie walczę z nostalgią. Staram się nie ulegać wszędobylskiej retromanii i być głuchym na sugestie wewnętrznego nastolatka, który szepcze mi do ucha, że hip-hop już nigdy nie będzie taki jak w pierwszej połowie lat 90. Nikt nie nagra takiego albumu jak „Enter the Wu-Tang (36 Chambers)”, nie będzie miał bitów jak Nas na „Illmatic” i nikt tak obrazowo nie opisze hardej ulicznej rzeczywistości jak Notorious B.I.G. na „Ready to Die”. Nieraz sam się w tej batalii okłamuję i zaklinam rzeczywistość, żeby nie wyjść na dziada, który jak zacięta płyta wciąż powtarza „kiedyś to były czasy”. Raperzy niestety rzadko stają ze mną w tym boju ramię w ramię. Nawet samozwańczy król Pusha T, znany z niewyparzonej gęby już od czasów debiutu swojego macierzystego (a raczej braterskiego) duetu Clipse, srogo mnie zawiódł pierwszym solowym albumem. Były na nim co prawda takie sztosy jak „Numbers on the Boards”, ale większa część krążka „My Name Is My Name” wydawała mi się zdominowana przez jego wydawcę, Kanyego Westa. Wystarczyły jednak niecałe dwa lata, żeby Terrence Thornton – jak naprawdę nazywa się Pusha T – zastąpił swojego niedawnego szefa na miejscu głównodowodzącego labelu GOOD Music i nagrał płytę pozbawioną jakichkolwiek kompleksów – longplay, na jaki stać tylko nielicznych. Twardy i zimny jak rękojeść pistoletu, którym ktoś wymachuje ci przed twarzą, elektryzujący jak półkilogramowy worek koksu i zwichnięty jak wrażliwość gościa, który na handlu narkotykami dorobił się nie tylko pierwszego kieszonkowego, ale też swojej ksywki. „Darkest Before Dawn: The Prelude” jest – jak Puszaty sam stwierdza w jednym z wersów – odpowiednikiem serialu „Narcos” w wersji audio. O ile biała dama w obu przypadkach jest pierwszoplanową bohaterką, a Terrence’a z Pablo Escobarem zdaje się łączyć ten sam rodzaj szorstkiej, aroganckiej charyzmy, o tyle ścieżkę dźwiękową Pusha ma zdecydowanie ciekawszą. Minimalistyczne, mroczne bity od Westa, Combsa, Boi-1dy czy (wracającego chyba wreszcie do formy) Timbalanda często są oparte jedynie na bębnach i pojedynczych syntezatorowych akordach. To pozwala Terrence’owi kombinować z rytmem, składnią i językiem w sposób właściwy tylko jemu. Dzięki nim błyszczy przede wszystkim stylem i oryginalnością, a nie tylko złotem i chromem. A dziś, niestety, żeby się na to zdobyć, trzeba mieć już często i kontrakt, i fortunę, i jaja jak kokainowy baron. Bo teraz to dopiero są czasy. [Filip Kalinowski]

M44

44-53_mushup_A194.indd 44

15.02.2016 17:24


LUTY/MARZEC 2016

FILM MUZYKA

Bloc Party „Hymns” Pias/Mystic Production

Zacząć od nowa To najlepszy ruch, jaki ten zespół mógł wykonać. Oddzielić przeszłość (nie za grubą) kreską, odświeżyć skład i po czteroletniej przerwie spróbować raz jeszcze wdrapać się w okolice szczytu. Bo o powrocie na sam wierzchołek chyba nie może już być mowy. W przypadku tej formacji bezsensowne byłoby brnięcie prowadzącą donikąd uliczką, którą drużyna Kele Okereke szła jeszcze przy okazji płyty „Four”. Jak wygląda obóz Bloc Party obecnie? Ze starej gwardii w składzie (oprócz Okereke) został tylko gitarzysta Russell Lissack. Nowe twarze to Justin Harris (bas i klawisze) oraz Louise Bartle (perkusja), ale dołączyli oni już po ukończeniu nagrań do „Hymns”. Jeśli przeraził was „The Love Within”, kiepski singiel promujący tę płytę, to możecie odetchnąć – to najsłabsza piosenka w zestawie. Miałkie, raczej popowe niż indiepopowe nagranie najlepiej puścić w niepamięć. Lepiej słucha się chociażby lekko soulowego, wyciszonego „So Real”. Na plus zdecydowanie wybijają się „Exes” i „Living Lux”. Wprawdzie między kolejnymi piosenkami słychać dalekie echa najwspanialszych dokonań londyńskiego kwartetu ze złotych czasów „Silent Alarm” czy „The Weekend in the City”, ale nie ma co liczyć na powrót do złotej ery. Nowemu Bloc Party dużo bardziej po drodze z solową twórczością i didżejskimi fascynacjami Okereke. [Mateusz Adamski]

„Lobster” („The Lobster”) reż. Yorgos Lanthimos

Zakochany homar Davida właśnie opuściła żona. Na domiar złego mężczyzna żyje w świecie, w którym nie można być singlem. Od razu więc trafia do specjalnego ośrodka, gdzie pod okiem wykwalifikowanego personelu ma kilka tygodni, by wrócić do normalności, tzn. znaleźć partnera. Jeśli mu się nie uda, może wybrać zwierzę, w które zostanie przemieniony. Czterdziestolatek ze złamanym sercem nie jest jednak zmotywowany, by szukać kolejnej żony. Chce być homarem – wszak żyją ponad 100 lat, mają błękitną krew i nigdy nie przestają być płodne. W ciągu kolejnych dni David uczy się surowych zasad obowiązujących w przypominającym hotel ośrodku. Za masturbację grozi przypalanie tosterem, przy stołach siedzi się w pojedynkę, a popołudnia pensjonariusze spędzają na polowaniu na ukrywających się w lesie singli. Jedno trofeum to jeden dzień dłużej w ludzkiej postaci. Można było mieć spore obawy oźanglojęzyczny debiut Yorgosa Lanthimosa, ale już po pięciu minutach seansu wiadomo, że reżyser „Kła i „Alp” pozostał wierny swojej estetyce i nurtującym go problemom.

W „Lobsterze”, tak jak w poprzednich, greckich filmach, groteskowy humor przeplata się z wybuchami dosadnej przemocy, a grający nienaturalnie aktorzy wygłaszają teksty rodem z blogów prowadzonych przez domorosłych couchów. Lanthimos jeszcze raz kreuje równoległą rzeczywistość rządzoną absurdalnymi zasadami. O ile w „Kle” przyglądał się rodzinie, a w „Alpach” skomercjalizowanemu współczuciu, o tyle tu pod lupę bierze miłość. To dystopijna wizja świata, w którym uczucia się zinstytucjonalizowały, a dobór w pary jest podporządkowany algorytmom i egoistycznym preferencjom. Lanthimos świetnie łączy intelektualne ambicje z kinem rozrywkowym, a Colin Farrell – z wąsem, wylewającym się ze spodni brzuszyskiem i miną zbitego psa – niespodziewanie okazuje się aktorem. [Mariusz Mikliński] obsada: Colin Farrell, Rachel Weisz, John C. Reilly, Ben Whishaw. Wielka Brytania, Francja, Grecja 2015, 118 min, UIP Sp. z o.o., 26 lutego

Żonglerzy macic

KSIĄŻKA „Ginekolodzy” Jürgen Thorwald tłum. Anna Wziątek Marginesy

Żadna z książek Jürgen Thorwalda nie jest tak drastyczna jak ukazujący się po raz pierwszy w polskim tłumaczeniu „Ginekolodzy”, książka, która powstała lat temu, gdy w Niemczech toczyła się batalia o aborcję. Historia medycyny zwanej „kobiecą” to pasmo złej woli, głupoty i męskiej dumy. Pozytywnymi bohaterkami są tu kobiety, „które przez długi czas były płcią nadzwyczaj cierpliwą, ale nigdy nie zasłużyły na banalne określenie słabej”. Thorwald chciał przypomnieć o ich niezbywalnym, choć wciąż tak często łamanym prawie do wypowiadania się we własnej sprawie. Aż do połowy XIX wieku (sic!) lekarze powszechnie uważali, że nie ma szczególnej potrzeby zajmowania się ginekologią. Jeśli już dochodziło do badania narządów kobiecych, to odbywało się ono w ciemności, z zawiązanymi oczami bądź listownie. Wykłady na temat pochwy prowadzono na przykładzie ziemniaka, a te dotyczące porodu ilustrowano zwiniętą serwetką. Do pierwszych dekad XX wieku uważano, że cierpienie podczas porodu jest naturalne (a kościół dodawał, że słuszne). Minimalny stan wiedzy o kobiecych narządach i zerowy w kwestii aseptyki pozwalał za to na wszelkiego rodzaju zbrodnicze kuracje, takie jak płukanie

pochwy rtęcią, rozcieńczonym kwasem siarkowym, przystawianie pijawek wewnątrz macicy bądź wypalanie jej rozgrzanym prętem... Powolny, ale postępujący rozwój umożliwiły jednak heroiczne decyzje kobiet, które wolały same rozciąć sobie brzuch nożem (pierwsze cesarskie cięcie – 1769 r.) niż umrzeć lub siłą zmuszały lekarzy do operacji „na żywca”, jak pewna farmerka w 1809 r. „Nie stosując narkozy ani aseptyki, McDowell otworzył jamę brzuszną. Jane (operowana) w tym czasie śpiewała psalmy, aby złagodzić ból. Wypełniona galaretowatym płynem, ponad dziewięciokilogramowa cysta była tak duża, że wypchnęła wnętrzności. Asystujący mężczyźni obrócili wciąż śpiewającą psalmy kobietę na bok, aby z jej brzucha wypłynęła krew operacyjna. Podczas gdy doktor wkładał trzewia z powrotem, zobaczył grupę mężczyzn mocującą na drzewie przed domem stryczek, na którym chcieli go powiesić w przypadku nieudanej operacji”. Mężczyźni powinni przeczytać tę książkę ze wstydem, kobiety – by dać im nią w łeb, a nadgorliwi moralnie księża i politycy podczas smażenia się w piekle. Okładka „Ginekologów” nieprzypadkowo ma kolor przelanej krwi. [Wacław Marszałek]

M45

44-53_mushup_A194.indd 45

15.02.2016 17:24


MASZAP

FILM

MUZYKA

Rihanna „Anti” Roc Nation

„Carol” reż. Todd Haynes

Pro!

Za wszelką cenę

Moje oczekiwania wobec najnowszej płyty Riri nie były wygórowane. Miało być kilka utworów, które bardzo mi się spodobają (choćby wspaniały „FourFiveSeconds” z Paulem McCartneyem), oraz wypełniacze, których teledyski będą miały miliard odtworzeń. Zamiast tego dostałem bardzo dojrzałą płytę, której jedynym problemem jest brzmienie za bardzo momentami przypominające „Beyoncé” czy „Late Nights with Jeremiah”. Riri nie jest już tą samą wokalistką, którą była jeszcze w zeszłym roku. W warstwie tekstowej to nadal głównie głupoty o jointach i o tym, jak wspaniały jest seks z Rihanną, jednak pod względem muzycznym to mała perełka. Produkcje są przemyślane, nie ma tutaj miejsca na tak lubiane przez amerykańskich producentów pierdolnięcie. Jest za to chyba najlepszy utwór w karierze Riri, którego nie powstydziłaby się Amy Winehouse „Love on the Brain”. Jest oldschoolowo brzmiący, ragujący „Work” z udziałem Drake’a, jest otwierający album numer – połamany, trochę nawiązujący klimatem do bitów J. Dilli „Consideration”. „Anti” to najlepsza płyta Rihanny. Może nie zachwyci wszystkich, ale niektórzy hejterzy od teraz przestaną być anty. [Kacper Peresada]

Todd Haynes niejednokrotnie udowodnił swoimi filmami, że „płeć” jest dla niego pustym hasłem, które nie powinno ograniczać pragnienia szczęścia. Choć akcja jego najnowszego dzieła toczy się w konserwatywnej Ameryce lat 50., to stosunek do osób homoseksualnych w wielu krajach do dziś nie uległ zmianie. Haynes jednak nikogo nie krytykuje ani nie ocenia. W swoim filmie udowadnia zresztą, że nie potrzeba wcale krzyku, żeby powiedzieć coś dobitnym tonem. Reżyser świadomie stawia na czułość, szczerość i prostotę. Bo „Carol” uwodzi przede wszystkim subtelnością, która przekłada się na wszystkie płaszczyzny dzieła. Siła tkwi tu w spojrzeniach, detalach i niedopowiedzeniach. Główne bohaterki na pozór dzieli wszystko. Carol Aird (Cate Blanchett) jest świadomą swojej klasowej dominacji dojrzałą kobietą, natomiast młodziutka Therese (Rooney Mara) dopiero poszukuje tożsamości i pasji. Od pierwszej wymiany spojrzeń rodzi się pomiędzy nimi elektryzująca więź – czy to wyłącznie kapryśne pożądanie, czy też może miłość od pierwszego wejrzenia? Jedno jest pewne – od tej chwili trudno będzie im bez siebie żyć. Haynes rysuje na ekranie historię wzajemnej emancypacji dwóch ko-

BLOC PARTY HYMNS

MUZYKA

BLOC PARTY HYMNS

NOWY ALBUM JUŻ W SPRZEDAŻY ZAWIERA SINGLE "THE GOOD NEWS" I "THE LOVE WITHIN"

DIIV „Is the Is Are” Captured Tracks

Odblokowanie odtwórcze

biet, które nie chcą być dłużej zawstydzane bądź zastraszane przez społeczny patriarchat. Mężczyźni pełnią w „Carol” wyłącznie funkcję tła. Swoją odwagą bohaterki udowadniają, że bycie kobietą nie oznacza bycia męczennicą w teatrze społecznych rytuałów, który przewiduje dla nich jasno określone role matek, żon i kochanek. Największe zwycięstwo Haynesa polega jednak na tym, że czuła relacja bohaterek staje ostatecznie ponad ideologią i jako widzowie nie zastanawiamy się, czy postępują one dobrze, czy źle. Po prostu chcemy, aby były razem. [Diana Dąbrowska] obsada: Cate Blanchett, Rooney Mara, Sarah Paulson USA 2015, 118 min, Gutek Film, 5 marca

Wydawało się już, że tej płyty nie będzie. Że grupa DIIV zostawi po sobie jedynie świetny debiut z 2012 r. i wspomnienie napędzanego dragami romansu lidera zespołu ze Sky Ferreirą. Gdy Zachary Cole Smith został zatrzymany przez policję z dużą ilością narkotyków na tylnym siedzeniu samochodu i skierowany na przymusowy odwyk, grupa w zasadzie przestała istnieć. Na trzeźwo lider cierpiał na blokadę twórczą, której przezwyciężenie wymagało czasu. Ale jakimś cudem „Is the Is Are” ujrzało wreszcie światło dzienne. Ta tworzona w bólach płyta brzmi, jakby zespół bardzo starał się wypełnić lukę po Sonic Youth. Na debiucie udawało im się unikać ślepego kopiowania sprawdzonych, ogranych patentów. Każde nagranie na bezpretensjonalnym „Oshin” było powiewem świeżości, natomiast niepotrzebnie rozbuchany do wielkości dwóch krążków „Is the Is Are” kurczowo trzyma się ścieżek wyznaczonych dawno temu przez wspomnianą alternatywną legendę. Oczywiście można traktować ten album jako katharsis artysty, który wyrzucił z siebie głęboko skrywane myśli. Nie zmienia to jednak faktu, że długo oczekiwana druga płyta zespołu DIIV rozczarowuje. [Mateusz Adamski]

M46

44-53_mushup_A194.indd 46

15.02.2016 17:24


LUTY/MARZEC 2016

GRA

FILM

„The Witness” Thekla Inc. PC / Xbox One / PS 4

FILM

Hitness „Pokój” („Room”) reż. Lenny Abrahamson

Przekleństwa wolności Najnowsze dzieło irlandzkiego reżysera, twórcy m.in. głośnego filmu „Frank”, ukazuje przerażającą historię w realistyczny, a zarazem czuły, głęboki i przewrotny sposób. Trudno ją nawet nakreślić, by nie odebrać widzowi efektu zaskoczenia, który jest tu budowany od pierwszych scen. Lenny Abrahamson na początku skąpi informacji i nas zwodzi. Obserwujemy kolejne dni z życia dwójki bohaterów, którzy mieszkają w obskurnym, klaustrofobicznym pomieszczeniu. Do tego tytułowego pokoju ogranicza się tajemniczy, a momentami magiczny świat Mi, młodej matki, odgrywanej znakomicie przez wschodzącą gwiazdę kina niezależnego, Brie Larson, i Jacka, jej pięcioletniego syna, obdarzonego bujną czupryną i nad wyraz rozwiniętą wyobraźnią. Jedynym śladem istnienia życia na zewnątrz są odwiedziny Starego Nicka, który jawi się jako kochanek Mi i dobry wujek chłopca, obdarowujący prezentami. Prawda jest jednak zgoła odmienna. W tym momencie w zasadzie powinno się przerwać opis fabuły tego filmu, a z pewnością nie powinien przed obejrzeniem „Pokoju” poznawać jej zbyt szczegółowo ktoś, kto

KOMIKS „Kong the King” Osvaldo Medina Timof Comics

Dziki w mieście

w kinie bardziej ceni akcję niż psychologię bohaterów. W każdym razie to opowieść przypominająca prawdziwe, tragiczne losy Nataschy Kampusch czy Elisabeth Fritzl – porwanych, przetrzymywanych i gwałconych latami przez psychopatycznych mężczyzn. Nie ma w tym filmie jednak ani epatowania grozą i okrucieństwem, ani nadmiernego patosu. Głównym wątkiem twórca uczynił zresztą nie samo zamknięcie niewinnych i bezradnych osób, lecz uzyskaną z wielkim wysiłkiem i poświęceniem wolność, w której niezwykle trudno odnaleźć się po długim okresie izolacji. W zderzeniu z radykalnie odmienną rzeczywistością nawet wyjątkowa więź, jaka łączy matkę z chłopcem, na niewiele się zda. Patrząc nieco szerzej na ukazaną tu historię, można zobaczyć opowieść o tym, jak przytłaczająca może być wielość możliwości i pokus, jakie serwuje nam wolny świat, i to nie tylko dla osób, które wcześniej go nie znały. Reżyser umiejętnie łączy tu tragizm z nutą optymizmu i w przekonujący psychologicznie sposób oddaje całą paletę emocji, których doświadczają bohaterowie w swojej walce – najpierw z oprawcą, później z całym światem. [Karol Owczarek] obsada: Brie Larson, Jacob Tremblay, Sean Bridgers Irlandia, 118 min, Monolith Films, 26 lutego

Przystojny reżyser i piękna aktorka przypływają na wyspę, by nakręcić film. Szybko okazuje się, że rzeczywistość napisze im dramatyczny scenariusz. Na szczęście w dżungli kryje się tajemniczy obrońca. Choć nie wygląda jak filmowy amant, jest na tyle wyrazisty, że można zrobić z niego gwiazdę... „Kong the King” Osvaldo Mediny to rewelacyjna, bardzo efektownie zrealizowana historia o tym, że zło nie pokona dobra, bo triumf niejedno ma imię. Ze względu na sztampową fabułę i cukierkowe rysunki komiks może wydawać się naiwny i powierzchowny, ale za fasadą z lukru skrywa się brutalna prawda o tym, że nasze szczęście zbudowane jest na cudzym nieszczęściu. O klasie tego komiksu decyduje zakończenie, które pokazuje nie tyle ambiwalencję ocen, ile raczej zmianę perspektywy jako czynnik kluczowy w naszej ocenie świata. Medina bawi się też medium. „Kong the King” jest niemy, tak jak hollywoodzkie filmy z lat 20., do czego nawiązuje także wyrazista ekspresja bohaterów. Kreska jest bardzo efektowna, estetyczna, ekspresyjna i pełna swobody. Autor często zmienia plany, zaskakując czytelnika ujęciem, dzięki czemu historia jest dynamiczna i trzyma w napięciu. [Łukasz Chmielewski]

Stworzenie „The Witness” zajęło Jonathanowi Blowowi osiem lat. Jego pierwsza gra, „Braid”, była jednym z największych niezależnych hitów ostatniej dekady. Najnowsze dzieło w niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi. „Świadek” jest łamigłówką godną konsoli nowej generacji. Oczywiście puzzle to nie wszystko – gra oparta jest na wskazywaniu podobieństw i różnic między naukowym a duchowym podejściem do świata. Można jej poświęcić długie godziny i nie dojść do niczego, bo niektóre z zadań są wręcz sadystycznie trudne. Cały czas mamy jednak poczucie, że twórca czuwa nad nami i wierzy, że damy radę. Największym problemem „Świadka” może być właśnie jego autor i związane z nim oczekiwania. Gracze znający jego poprzedni projekt będą liczyć pewnie na zaskakujące zakończenie, którego tu się nie doczekają. „The Witness” to po prostu setki zagadek, które łączy wyjątkowa atmosfera. Genialny jest sposób, w jaki gra tworzy własny język. Co jakiś czas wprowadzana jest nowa zasada, która pozostaje do końca gry niezmieniona w całym świecie „Świadka”. Ale zdarza się też, że wprowadzane są kolejne normy zmieniające na stałe wcześniej przyjęte reguły gry. Dlatego nie da się zacząć jej w dowolnym momencie – nie ma drogi na skróty. „The Witness” to przepiękny i inteligentny twór, który oczaruje was na wiele godzin. Jeśli tylko dacie mu szansę. [Kacper Peresada]

VI E N IO NOWY ALB U M PRODUKCJA QBA JANICKI

PREMIERA 18 MARCA DOSTĘPNA NA: PROSTO.PL / ASFALSHOP.PL I W SKLEPACH MUZYCZNYCH NA TERENIE CAŁEGO KRAJU

M47

44-53_mushup_A194.indd 47

15.02.2016 17:24


MASZAP

FILM

KSIĄŻKA

„Fúsi” reż. Dagur Kári

„Slow sex. Uwolnij miłość” Hanna Rydlewska, Marta Niedźwiecka Agora

Jak to robią kowboje

Ruchu, ruchu

Jeden z tych, do których nie podchodzisz na imprezie. Łysiejący, ospały, w wymiętym swetrze, mimo czterdziestki wciąż na garnuszku matki. Fúsi, 140 kilogramów kompleksów i dobrych intencji, nikogo nie pozostawia obojętnym. Budzi w ludziach albo litość, albo pogardę. Mimo to zwycięża każdą batalię. Zamknięty w czterech ścianach, buduje makiety wielkich bitew historycznych. W świecie styropianu i plastikowych figurek, inaczej niż w życiu, to on rozdaje karty. Wie, kiedy przypuścić atak i jak przewodzić tłumom. Po kolejnym triumfie pod El Alamein wraca jednak do rzeczywistości, której rytm nadaje monotonna praca na lotnisku, docinki kolegów i śmieciowe żarcie. Z impasu pomoże mu wyjść nowy partner matki. Mężczyzna sprezentuje Fúsiemu karnet na kurs tańców amerykańskich. Niech chłopak się nauczy, jak to robią kowboje. Islandzki reżyser jest znany z przesyconych czarnym humorem portretów odmieńców, których przytłacza nurt życia. O ile jednak albinos Noi, główny bohater najsłynniejsze filmu Káriego, pozwalał sobie przynajmniej na marzenia (o lawinie, która pochłonęłaby świat), o tyle

MUZYKA

Baaba Maal „The Traveller” Palm Pictures

Fúsi wydaje się całkiem bezwolny. Choć pracuje na lotnisku, uciekać nie chce. Kári tym razem ogranicza tony komediowe. Jak przystało na Islandczyka, jest zbyt dużym realistą, by serwować widzom jeszcze jeden pokrzepiający seans terapeutyczny pod tytułem „każdy dziwak może dostosować się do reguł społeczeństwa, pod warunkiem że pozna wystarczająco wyrozumiałą partnerkę”. Gorzkim obserwacjom w „Fúsim” wtóruje obraz. Zamiast surowych, intrygujących krajobrazów, do których kino islandzkie nas przyzwyczaiło, jest tu Rejkiawik anonimowych osiedli, nieufnych ludzi i niekończących się wichur. Kári bez skrupułów wywraca na nice filmowy mit o Islandii jako azylu dla outsiderów i wolnych duchów. [Mariusz Mikliński] obsada: Gunnar Jónsson, Ilmur Kristjánsdóttir, Sigurjón Kjartansson Islandia 2015, 94 min, Against Gravity, 19 lutego

„Przyjdź do mnie nago, na godzinę ósmą, będziemy uczyć się ruchu, ruchu drogowego” śpiewałam na trzepaku, nie zdając sobie sprawy, że kiedyś sama stanę przed takim wyzwaniem. I nie chodzi tu o egzamin na prawo jazdy, bo ten zaliczyłam bez problemu, ale klasyczną ostrą jazdę. Bo „Slow Sex” wbrew tytułowi jest jazdą bez trzymanki. Każe się rozbierać, dotykać, rozmawiać o uczuciach i otwierać na nowe doznania. I to w rytmie slow, więc metoda: „zamknę oczka i jakoś przeleci” niestety nie działa. Skłamałbym pisząc, że książka jest lekturą łatwą. Nie jest, bo wymaga pracy. Na wstępie (i w tytule) autorki radzą, żeby ze zmianami się nie spieszyć. Odczekać trzy tygodnie przed każdą rewolucją, skupić się, przyjrzeć sobie dokładnie i nie liczyć od razu na cuda. Poradnik to jednak tylko jedna z części książki, dużo ciekawsza jest rozmowa, która towarzyszy ćwiczeniom. Głównie dlatego, że prowadząca ją dziennikarka wychodzi z pozycji wątpiącej. Wychowana na trzepakowym „ruchu, ruchu” nie daje się tak łatwo kupić. W końcu to, co proponuje Niedźwiecka, może i jest słodkie, ale trzeba najpierw wyłuskać to z papierka.[Olga Święcicka]

Afryka na weekend Senegalczyk Baaba Maal sprawnie łączy funkcję eksportowej gwiazdy rodzimego popu z ambicjami muzyka poszukującego. Jego najnowsza płyta rzuca wyzwanie zarówno dobrym produkcjom kontynentalnych „rówieśników” (z nieodżałowanym Amadou Balaké na czele), jak i całej ekipie zuchwałych młokosów, którzy co sezon przeprowadzają desant na europejskie festiwale. Niejeden zapewne ponarzeka, że „The Traveller” to etnopitolenie idealne jako podkład do przeglądania kiczowatych zdjęć słoni na tle zachodzącego słońca. I też będzie miał rację! W tych dziewięciu piosenkach Maal zawarł niemal pełne spektrum współczesnej muzyki afrykańskiej. Albo raczej pełne spektrum wyobrażeń, jakie na jej temat mają nieszczęśliwcy, którzy nigdy nie poczuli na własnym karku morderczego żaru tropikalnego słońca. Od bluesowych riffów zagranych z pustynnym groove'em, przez transowe elektroniczne jazdy w stylu Mbongwana Star, po łzawe momenty, wyczarowywane z taką maestrią jedynie przez synów Czarnego Kontynentu. Jest nawet miejsce na rap. Styl, który dla mnie broni się wyłącznie w obrębie własnej estetyki, tu

nie tylko nie brzmi wiejsko, ale wypada po prostu świetnie! Od razu widzę tych wszystkich gnojków ze slumsów Pretorii podrygujących w rytm 50 Centa i wydredowane fanki muzyki etno tańczące na koncertach w śmiesznych portkach. Słyszę strzelaniny przed klubami w Mali i oklaski pięknie ubranych państwa w nowojorskiej sali koncertowej. Czuję chłodny wiatr pustyni i zapach ciał pod festiwalowymi scenami. Myślę o Feli i Tonym Allenie, ale też o Peterze Gabrielu i Damonie Albarnie. Kapuściński pisał, że Afryka to oddzielny wszechświat. Jeśli chcecie szybko skumać, o co chodzi w zajawce na tamtejszą muzykę, zacznijcie od tego albumu. Baaba właśnie przygotował wam rewelacyjny kurs dla początkujących. [Michał Kropiński]

M48

44-53_mushup_A194.indd 48

15.02.2016 17:24


LUTY/MARZEC 2016

TA JEMN I C A NIEPO KO JĄ C E

C H WI L E

PRZ ERA Ż A JĄ C E O DKRY C I E

Roly Porter „Third Law” Tri Angle

MUZYKA

Ukryty wymiar „Widziałem rzeczy, którym wy, ludzie, nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące ku ramionom Oriona. Oglądałem promienie kosmiczne błyszczące w ciemnościach blisko wrót Tannhäusera. Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy na deszczu. Czas umrzeć” – po głowie kołaczą mi się ostatnie słowa androida Roya Batty’ego, kiedy w słuchawkach milkną finalne frazy „Third Law”, trzeciego solowego albumu Roly’ego Portera. Podobnie jak wtedy, gdy pierwszy raz usłyszałem napisany przez samego Rutgera Hauera monolog z „Blade Runnera”, teraz towarzyszą mi jednocześnie ulga i smutek. Podniosłość z intymnością splata się w jedno, a ja jestem przekonany, że przynajmniej przez tę krótką chwilę miałem wgląd w coś, czego na co dzień nie jesteśmy w stanie dojrzeć. I o ile film Ridleya Scotta oddziaływał jednocześnie na mój wzrok, słuch i dziecięcą wyobraźnię, o tyle składająca się z ośmiu fragmentów symfonia „trzeciego prawa” stymuluje mózg jedynie za pomocą fal dźwiękowych. Fale te jednak, jeśli są odpowiednio niskie, potrafią wprawić powietrze w drżenie, a kiedy ktoś je z pomysłem ułoży, mogą

MUZYKA

pobudzić fantazję nie gorzej niż światło przed laty zgaszone do snu przez mamę. W pierwszym z tych aspektów Roly Porter kształcił się jeszcze podczas współpracy z Jamiem Teasdale'em w ramach nieistniejącego już dubstepowego projektu Vex’d. W drugim sznyty zdobywa od 2011 r., kiedy to wydał swoją pierwszą powieść fantastycznonaukową w wersji audio – album „Aftertime”. Zasób elektronicznych rozwiązań rozciągający się między stylistyką ambientu a harsh noise’u, znajomość neoklasycznej kompozycji i etnomuzykologiczna świadomość nastroju pomogły mu stworzyć jedno z najbardziej wciągających, epickich i niejednoznacznych dzieł współczesnego science fiction. Utwory, w których dźwięk budzi obrazy, którym – choćby je nawet najbardziej sugestywnie opisać – wy, ludzie, nie dalibyście wiary. Lepiej więc podkręćcie głośność, przymknijcie powieki i dopiero wtedy rozejrzyjcie się dookoła. „Tam dokąd zmierzamy, oczy nie są potrzebne” – jak ze spokojem stwierdził – chwile po tym, jak sam się oślepił – pilot statku w filmie „Ukryty horyzont”. [Filip Kalinowski]

Doskonały przykład kina gatunkowego, które nie tylko przeraża, ale także zostaje w głowie na długo po seansie. Washington Post

dystrybucja w Polsce stowarzyszenie nowe horyzonty www.nowehoryzonty.pl

Tortoise w pigułce

Tortoise „The Catastrophist” Sony Music Poland

I ciągle w formie. Nagrana po siedmioletniej przerwie płyta „The Catastrophist” to bardzo solidny przegląd całego dorobku zespołu, nierażący jednocześnie wtórnością. Gdyby z tracklisty wykreślić średnio przekonujący przerywnik „Gopher Island” i dość miałki „Gesceap”, mielibyśmy do czynienia z płytą świetną. Tymczasem jest „zaledwie” dobrze. „Yonder Blue” z gościnnym wokalnym udziałem Georgii Hubley z Yo La Tengo jest jednym z mocniejszych momentów całości, pozostając tylko krok za najlepszymi numerami na płycie: „Shake Hands with Danger” i „The Clearing Fill”. Z kolei „Tesseract” to klasyczny, sztandarowy wręcz numer Tortoise, który z miejsca wywoła ciarki u każdego fana. „The Catastrophist” jest więc całkiem niezłym kompendium wiedzy o zespole i przyzwoitą wprawką dla słuchaczy dopiero rozpoczynających przygodę z niezwykle angażującą muzyką grupy. Mamy tu pełne spektrum inspiracji muzyków, które pozwali wam się zorientować, czy chcecie brnąć w to dalej. A warto! [Mateusz Adamski]

M49

44-53_mushup_A194.indd 49

15.02.2016 17:24


MASZAP

FILM

„Widzę, widzę” („Ich seh, ich seh”) reż. Veronika Franz, Severin Fiala

Porozmawiajmy o mamie 11-letni bliźniacy spędzają lato na austriackiej prowincji. Beztroską atmosferę zakłóca jednak przybycie intruza. To ich matka. Albo kobieta, która się pod nią podszywa. Z twarzą po zabiegu chirurgicznym, z przekrwionymi oczami i obwiązana ciasno bandażami, nie przypomina dawnej opiekuńczej mamy. Jest oschła i milcząca, ustala nowe, surowe zasady wspólnego mieszkania, a sama spędza długie godziny zamknięta w sypialni. Coraz bardziej podejrzliwi chłopcy postanawiają ustalić tożsamość agresywnej kobiety. Fabularny debiut austriackich twórców to jeden z tych filmów, w przypadku których nie należy zbyt wiele zdradzać, by nie odebrać widzom przyjemności z seansu. „Widzę, widzę” zaczyna się jak klasyczne kino inicjacyjne. Długie ujęcia dziecięcych zabaw, dopracowane kadry na granicy maniery, sporadyczne dialogi – wszystko, do czego przyzwyczaił nas europejski film festiwalowy. Jednak para twórców za pomocą montażu i dźwięku konsekwentnie buduje poczucie niepewności

MUZYKA Suede „Night Thounghts” Warner

Dorośli dorosłym Wybaczam słabsze płyty artystom, którzy nie decydują się na emeryturę, większy szacunek mam jednak do tych,

i atmosferę zagrożenia. W końcu sięga jednak po rekwizyty z zupełnie innej, filmowej półki – rodem z kina eksploatacji i horrorów. Taki obrót spraw niektórych widzów z pewnością może rozczarować czy zirytować, ale dzięki gatunkowej wolcie finał „Widzę, widzę” jeszcze bardziej szokuje. Pozbawia przemoc umowności, do której przyzwyczaiły nas klasyczne horrory. Reżyserka Veronika Franz jest prywatnie partnerką Ulricha Seidla i współscenarzystka jego trylogii „Raj”. Wraz z kuzynem reżysera Severinem Fialą zrealizowali bardzo seidlowski film w konwencji horroru. Mimo różnych estetyk „Widzę, widzę” łączą z dziełami Austriaka bohaterowie – negują rzeczywistość, pielęgnują urazy i sięgają po przemoc po to, by podtrzymać swoje iluzje. [Mariusz Mikliński] obsada: Susanne Wuest, Lukas Schwarz, Elias Schwarz Austria 2014, 99 min

Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, 12 lutego

którzy wiedzą, kiedy powiedzieć sobie „stop”. Może dlatego Suede zyskali w moich oczach, kiedy w 2003 r., po wiodącej donikąd płycie „A New Morning”, zawiesili działalność na ponad sześć lat. Powrócili w doskonałej formie z udaną płytą „Bloodsports”, która pokazała Suede jako ekipę wciąż potrafiącą odpalać rockowe fajerwerki, ale jednocześnie dojrzalszą, mądrzejszą, na co na pewno miały wpływ osobiste doświadczenia muzyków, głównie Bretta Andersona. Chłopcy wciągnęli i wypili dużo, przeżyli jeszcze więcej. „Night Thoughts” to konsekwentne dzieło zespołu, który nie musi nic nikomu udowadniać, chce za to podzielić się swoją wrażliwością i przemyśleniami. Doświadczeni zarówno w skokach na listy przebojów („Coming Up”), jak i w ambitnych projektach („Dog Man Star”) łapią pięknie równowagę pomiędzy symfonicznym rozmachem, balladową refleksją i szaleństwem parkietu. Dyżurne w rockowej poetyce tematy, miłość i śmierć, pod piórem Andersona nabierają przejmującej głębi. A może to perspektywa odbiorcy dodaje im znaczeń? Bo Suede dorośli, a wraz z nimi – ich fani. [Rafał Rejowski]

M50

44-53_mushup_A194.indd 50

15.02.2016 17:24


LUTY/MARZEC 2016

MUZYKA

Alex Smoke „Love Over Will” R&S Records

Vienio „Hore” wydanie wsłasne

Psycho rap 2.0 Vienio jest paranoikiem. W związku z tym zamiast wysłać mi wersję promo swojej najnowszej płyty, zaprosił mnie na jej odsłuch do domu – w obawie przed tym, że wycieknie do sieci. W ciemny i dżdżysty warszawski wieczór wygramoliłem się więc z domu i ruszyłem moim rowerem bez świateł po mokrym, śliskim bruku. Znalazłem kamienicę, wspiąłem się po jej stromej klatce schodowej, by zasiąść w końcu na wysokim, ciemnym poddaszu przed małymi głośniczkami. Wszystko to wręcz idealnie pasowało do mrocznej, horrorcore’owej formuły, którą tym razem przyjął (a przynajmniej tak można było sądzić po pierwszych zapowiedziach) ten zasłużony rapowy wyga . Rozkokoszona w szponach szaleństwa, rozlubowana w tanich chwytach formuła jest niestety dziś strasznie zgrana i... pewnie dlatego Piotr Więcławski trzyma się od niej z daleka. „Hore” nie są więc chore jak umysł seryjnego mordercy dzieci, ale jak myśli, które nachodzą czasami nawet najbardziej praworządnych obywateli. Każdy przecież jest trochę paranoikiem, każdy czasem nie ufa sobie (nie mó-

Opary medytacji MUZYKA

wiąc już o innych czy o systemie), każdy szuka sposobów, żeby odpiąć się na chwilę od codzienności. No, może nie każdy, ale Vienio już w 1998 r. miał przecież świadomość nadciągającego Armagedonu. I choć wtedy Moleście daleko było do śląskich psychorapowych wzorców, to jego najnowszą, czwartą solówkę z „Plusem i Minusem” łączy podobny sposób ubierania życiowych tematów w zwichnięte, przewrotne ciągi słów. Jednocześnie też jego prosty, dosadny styl rymowania zyskał za sprawą producenta Kuby Janickiego potężne wsparcie ogniowe. „Hore” to w warstwie instrumentalnej płyta nadmiaru – gęsta, głośna i zadziorna układanka numerów, w których afrykańskie perkusjonalia i brudny, brytyjski sub-bass wywierają na słuchaczu presję. Presję, którą odczuwa dziś każdy świadomy obywatel świata targanego wciąż nowymi kryzysami i wojnami podjazdowymi. Presję, dla której Vienio odnalazł w 2016 r. dźwiękową formułę, która z paranoją pozwala się zżyć, a czasami nawet i zatańczyć z nią pod ramię. [Filip Kalinowski]

„Dobrze się myśli literaturą” Ryszard Koziołek Czarne

Dobrze się myśli

KSIĄŻKA

W tych sprawach jestem raczej pesymistką. Obawiam się (niektórzy nazywają tę obawę snobizmem), że ludzie, którzy nie czytają, nie potrafią myśleć. I rozumieć – nie tylko innych, ale też siebie. Ryszard Koziołek, literaturoznawca i profesor Uniwersytetu Śląskiego, w swoim zbiorze esejów o literaturze umacnia mnie w tej obawie. Nie znaczy to jednak, że lektura „Dobrze się myśli literaturą” jest przeżyciem przygnębiającym. Bywa przeżyciem trudnym (szczególnie początkowy rozdział o „Lalce” może odstraszyć czytelników nienawykłych do tak „bliskiego czytania”), bywa fascynującym i przerażającym zarazem, np. wówczas, kiedy autor roztacza wizję nowych wyzwań edukacji humanistycznej. Kwestią czasu jest bowiem pojawienie się aplikacji biometrycznej, która da nam dostęp do nieprzebranych zasobów sieci w sposób bezpośredni, bez konieczności używania smartfona/tabletu/komputera.

Alex Smoke po raz pierwszy w karierze postanowił wykorzystać swój głos na własnym albumie. Producent – od ponad dekady święcący triumfy twórca mieszanki techno, electro i dziwacznego hip-hopu – podjął wielkie ryzyko. Album „Love Over Will” jest tak daleki od muzyki klubowej, jak to to w przypadku elektroniki możliwe. Słyszymy tu klasyczne instrumenty (choćby wiolonczelę w „Galdr”), budzące skojarzenia z muzyką filmową. Pojedyncze utwory czasami nakręcają do lekkiego kiwania głową, ale płyta Smoke’a nie ma wiele wspólnego z prostotą clubbingowych produkcji. Mocno przerobiony wokal może się trochę kojarzyć z Jamesem Blakiem, który używa podobnych metalicznych pogłosów, ale artysta traktuje swój głos bardziej jako kolejne zniekształcenie dopełniające całość. Nie ma tu jednoznacznych linii melodycznych ani wyraźnie oddzielonych od siebie utworów o strukturze „refren/zwrotka/refren/zwrotka”. Alex nagrał coś w rodzaju medytacyjnego podręcznika. Nie ma sensu słuchać go w trakcie pracy czy jazdy samochodem. Tej płyty należy słuchać tak, jak zaplanował to autor – w całości. 13 kompozycji, zazębiających się ze sobą i tworzących spójną całość, może was przenieść w inny wymiar. Chyba że wcale nie macie ochoty pomedytować... [Kacper Peresada]

Już teraz wiemy, że „ogrom jest niefunkcjonalny, prowadzi do histerii i melancholii spowodowanych nadmiarem informacji”, a dostęp do „faktów”, których znaczeń (funkcji, celowości, kontekstu) nie znamy, „pogrąża nas w chaosie, a stąd prowadzi prosta droga do ideologii niosącej ulgę zmęczonemu umysłowi” – o czym przekonujemy się boleśnie ostatnimi czasy. Najważniejszym zadaniem edukacji jest więc nauczenie nas poruszania się w tym nadmiarze – nauka kojarzenia, „analizowania, jakie informacje mają dla nas znaczenie oraz jakie znaczenie mają te informacje”. Czyli nauka myślenia właśnie. A w tym literatura jest niezastąpiona. Co więcej, w myśl oświeceniowej maksymy, uczy nas bawiąc. Dlatego lektura „Dobrze się myśli literaturą” jest przede wszystkim ogromnie przyjemna i stymulująca. Do myślenia, ale i czytania. Eseje o Stanisławie Przybyszewskiej, Mrożku, Stasiuku czy Karpowiczu rozbudzają pragnienie, żeby odwołać wszystkie plany i zobowiązania na najbliższe dni i pogrążyć się w lekturze. Ale to by była ucieczka. A człowieka książkowego, czyli myślącego, stać na więcej. [Olga Wiechnik]

M51

44-53_mushup_A194.indd 51

15.02.2016 17:24


MASZAP

FILM

MUZYKA Coldair „The Provider” Twelves

„Barany. Islandzka opowieść”(„Rams”) reż. Grímur Hákonarson

Szukając siebie

Zagubione owieczki

Coldair, solowy projekt Tobiasza Bilińskiego, wypączkował z zaginionego już w mrokach dziejów freakfolkowego zespołu Kyst. To, co na początku było pobocznym projektem i mocno epingońskim hołdem dla Sufjana Stevensa, bardzo mocno ewoluowało. „The Provider” to trzeci album Bilińskiego, a pierwszy wydany we współpracy z Sub Pop. Jest to też pierwsza płyta, na której artystyczna wizja sopocianina jest poparta odpowiednimi środkami. Mniej tu gitary akustycznej, więcej klasycznych w brzmieniu syntezatorów. Coldair ucieka w świat quasi-hiphopowych pętli, mrocznych fal dźwięku oraz syntetycznej perkusji. „The Provider” to nowe wcielenie songwritera, który szukając własnego brzmienia stworzył swoje najbardziej emocjonujące i emocjonalne dzieło. I mimo że produkcyjny i piosenkowy warsztat Bilińskiego dopiero się rozwija, to szczerością i wrażliwością, objawiająca się m.in. w załamującym się co jakiś czas głosie, muzyk deklasuje niemal całą krajową konkurencję i rzuca rękawicę m.in. Michałowi Bieli z Kristen. [Cyryl Rozwadowski]

Gummi i Kiddi są braćmi w podeszłym wieku, całe życie mieszkają obok siebie, ale nie darzą się sympatią – by nie powiedzieć, że się nienawidzą. Choć surowy klimat zamieszkiwanej przez nich islandzkiej głuszy powinien skłaniać do obdarzania się braterskim ciepłem, to mężczyźni dzielą się ze sobą jedynie emocjonalnym chłodem i wzajemnymi urazami. Miłością i wielką troską otaczają natomiast swoje trzódki rasowych owiec, to one nadają ich życiu sens i pozwalają przetrwać mimo niesprzyjających okoliczności. Jednym z najważniejszych wydarzeń w ich lokalnej, niewielkiej społeczności jest doroczny konkurs na najbardziej okazałego barana. Jeden z braci, ten bardziej zgryźliwy i niewylewający za kołnierz, tym razem zwyciężył, a drugiemu przypadło drugie miejsce na podium. Okazuje się jednak, że zwycięski baran jest poważnie chory. Aby zgasić ognisko zarazy, która może roznieść się na cały kraj, służby sanitarne muszą uśmiercić bezcenne dla właścicieli zwierzęta. Tutaj rozpoczyna się rozpaczliwy konflikt między rozsądkiem a uczuciami, urzędni-

KSIĄŻKA

„Hrabal. Słodka apokalipsa” Aleksander Kaczorowski Czarne

czymi zarządzeniami a codzienną praktyką i wrażliwością. Kryzysowa sytuacja coraz bardziej zbliża braci, którzy by przetrwać, muszą przerwać milczenie i zacząć współpracować, choćby z zaciśniętymi zębami, a w przypadku Kiddiego – w pijackim amoku. Fabuła filmu nie obfituje w nagłe zwroty akcji, ale nie o fajerwerki tutaj chodzi. To skromne, minimalistyczne, pełne tłumionych emocji i humoru dzieło, które w prosty sposób ukazuje kluczowe dla człowieka kwestie, takie jak lojalność, solidarność czy determinacja w dążeniu do celu. Reżyser z dużą wrażliwością, choć bez taryfy ulgowej, ukazuje dwóch bohaterów, którzy w obliczu nadciągającej katastrofy w swoich infantylnych i komicznych czynach zaczynają przypominać uparte, pocieszne zwierzęta. Postępują wbrew rozsądkowi i prawu, ale kibicujemy im w straceńczej walce o godność i ocalenie tego, co dla nich najważniejsze. [Karol Owczarek] obsada: Sigurður Sigurjónsson, Theódór Júliusson Islandia, 90 min, Gutek Film, 12 lutego

Zwykłe życie i śmierć Pisanie biografii pisarza uznawanego w pewnych kręgach za kultowego, który doczekał się już dziesiątek obszernych opracowań, nie jest rzeczą łatwą. Aleksander Kaczorowski, ceniony dziennikarz i bohemista, podjął się tego zadania, tym trudniejszego, że już sam ma na koncie wydaną 12 lat temu książkę o Hrabalu, zatytułowaną „Gra w życie”. W najnowszym dziele udaje mu się w dobrze znane fakty z życia swojego bohatera wpleść nowe i cenne wątki. Punktem wyjścia uczynił zagadkową śmierć pisarza, który rzekomo przypadkowo wypadł ze szpitalnego okna w 1997 r., próbując dokarmić ptaki, co okazało się mistyfikacją, w której brali udział lekarze i jego bliscy. Kaczorowski pokazuje, że wątek samobójstwa pojawiał się w najważniejszych książkach i prywatnych zapiskach czeskiego prozaika, a jego życie było od początku naznaczone śmiercią. Hrabal mógł zresztą w ogóle się nie urodzić – jego matka zaszła w ciążę jako niezamężna kobieta, co doprowadziło jej ojca do furii, w której nie na żarty groził córce strzelbą. Zgodnie z podtytułem biografii obok ciemnych tonów jest tu jednak również wielka dawka ciepła

i optymizmu. Hrabal w najtragiczniejszych okolicznościach potrafił znaleźć coś dobrego, czemu dawał wyraz tak w życiu, jak i w swojej twórczości. W szkole ledwo zdający z klasy do klasy, „wykształcony wbrew własnej woli” dzięki studiom prawniczym, znaczną część życia przepracował fizycznie, m.in. na kolei, w hucie i skupie makulatury, pisząc do szuflady. Zadebiutował książką „Perełki na dnie” dopiero po czterdziestce, a swoje wcześniejsze wyniszczające doświadczenia ciężkiej fizycznej pracy i bardzo skromnego życia przetworzył literacko w kolejnych, pełnych tragikomizmu arcydziełach, które uczyniły go jednym z najważniejszych pisarzy XX wieku. Samotnik i melancholik, który nie rozstawał się z kuflem piwa i miał dużą słabość do kobiet. Na przemian uwielbiany i ignorowany przez czytelników oraz doceniany i nękany przez komunistyczne władze. Kaczorowski w swojej książce barwnie i szczegółowo odtwarza ten wyjątkowy i obfitujący w sprzeczności życiorys, przy okazji dając kolejny wyraz podziwu dla autora „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. [Karol Owczarek].

M52

44-53_mushup_A194.indd 52

15.02.2016 17:24


LUTY/MARZEC 2016

edited by YORGOS MAVROPSARIDIS casting director JINA JAY line producer Cテ!T COLLINS sound designer JOHNNIE BURN production designer JACQUELINE ABRAHAMS costume designer SARAH BLENKINSOP director of photography THIMIOS BAKATAKIS co-producers CHRISTOS V. KONSTANTAKOPOULOS LEONTINE PETIT CAROLE SCOTTA JOOST DE VRIES and DERK-JAN WARRINK executive producers ANDREW LOWE TESSA ROSS and SAM LAVENDER produced by ED GUINEY LEE MAGIDAY CECI DEMPSEY and YORGOS LANTHIMOS written by YORGOS LANTHIMOS and EFTHIMIS FILIPPOU directed by YORGOS LANTHIMOS COMING SOON

ツゥ MMXV Element Pictures Scarlet Films Faliro House Productions SA Haut et Court Lemming Film The British Film Institute Channel Four Television Corporation ツゥ 2015 Sony Pictures Releasing International. All Rights Reserved.

M51

44-53_mushup_A194.indd 51

12.02.2016 21:02


AKTIVIST

TYLNE WYJŚCIE REDAKTOR NACZELNA Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com

Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami. 1

1 Cała wstecz

W 2015 r. po raz pierwszy w historii amerykańskiej fonografii „stara” muzyka wyprzedziła „nową” w sprzedażowych słupkach. Wytwórnie zarobiły na swoich aktualnych produkcjach 4 300 000 dolarów mniej niż na albumach, EP-kach i singlach, które premierę miały co najmniej 18 miesięcy wcześniej. Ma na to wpływ szereg czynników. Z roku na rok ponownie rosnący winylowy segment rynku opiera się głównie na reedycjach i nie przekłada się – niestety – na szerokość niczyich horyzontów muzycznych. To raczej po prostu kolejna wymiana nośników, za pośrednictwem których ktoś słucha swojego ukochanego „Dark Side of the Moon”. Młodzi ludzie – a to oni najbardziej interesują się nowymi brzmieniami – częściej korzystają z serwisów streamingowych, niż kupują dużo droższe analogowe wydania, nie wnosząc tym samym zbyt wiele do tych finansowych wyliczeń. Ogromny procent współcześnie tworzonej muzyki dotknęła nieznośna w swojej skali retromania, na której falach płyną i soulowa Adele, i industrialne Prostitutes, a jak już ktoś za ich pośrednictwem odkryje całe bogactwo tych nader rozległych gatunków, jest stracony na lata. I tu dochodzimy do najmniej wymiernego a jednocześnie jednego z najistotniejszych powodów owego zwrotu wstecz. W dobie informacyjnego nadmiaru i dostępu do prawie wszystkiego, coraz trudniej o coś sprawdzonego. Nie ma autorytetów, więc nie ma komu uwierzyć, że akurat tę płytę trzeba koniecznie mieć. Status odkrycia jest co prawda bardzo kuszący, ale pożądany raczej na facebookowym wallu, niż w domowej płytotece. Trendy zmieniają się jak w kalejdoskopie i nigdy nie wiadomo, kto wytrzyma próbę nawet tych 18 miesięcy. A do tego jeszcze przytłaczająca ilość artystów porusza się po grząskim gruncie ironii, więc kiedy za kilka lat spojrzymy na ich krążek na półce, może się okazać, że ktoś zrobił sobie z nas niezły żart. Większości melomanów – bez względu na wiek i preferencje gatunkowe – pozostaje więc zaaprobowany już przez poprzednie pokolenia Miles Davis, David Bowie i Michael Jackson. A ja ustami wyobraźni przeklinam już dzień, w którym moje dziecko – w ramach młodzieńczego buntu – puści 68. raz z rzędu „Let It Be”. [Filip Kalinowski]

2 Automat z opowiadaniam

2

Jest takie miasto, w którym w miejscu bilboardów stoją drzewa, a z automatów zamiast batoników wyskakują opowiadania. To miasto to francuskie Grenoble. O ile pewnie już słyszeliście o akcji usuwania reklam przeprowadzonej na początku zeszłego roku przez nowego burmistrza Érica Piolle’a, o tyle akcja oczyszczania głów z codzienności i wypełniania ich literaturą jest całkiem nowa. Na razie w 160-tysiecznym Grenoble stoi osiem automatów z opowiadaniami. Niewielka, czarno-pomarańczowa maszyna stojąca m.in. w punkcie informacji turystycznej ma trzy guziki: „jeden”, „trzy” albo „pięć”. Po naciśnięciu jednego z nich automat drukuje opowiadanie, którego przeczytanie zajmie odpowiednio jedną, trzy albo pięć minut. Urządzenie szybko stało się hitem: turyści robią sobie z nim zdjęcia, obsługa nie nadąża z uzupełnianiem papieru (podczas pierwszego miesiąca skorzystano z niego dziesięć tysięcy razy – do wyboru jest 600 opowiadań różnych autorów), a firma Short Edition, która go zaprojektowała, rozpoczęła już produkcję kolejnych. Wprowadzenie takich dystrybutorów opowiadań rozważają stacje benzynowe, sieci supermarketów, muzea, lotniska i szpitale. „Smartfony zakłóciły równowagę między naszym życiem zawodowym a prywatnym, między pracą a odpoczynkiem. Papier daje chwilę wytchnienia od wszechobecnych ekranów” – tłumaczy sukces swojego pomysłu Christophe Sibieude, współzałożyciel Short Edition. [Olga Wiechnik]

ZASTĘPCA RED. NACZ. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com REDAKTORKA MIEJSKA (WYDARZENIA) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com REDAKTORZY Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski DIGITAL MANAGER Piotrek Żmudziński pzmudzinski@valkea.com PR MANAGER, PATRONATY Daniel Jankowski djankowski@valkea.com DYREKTOR ARTYSTYCZNY Tomasz Chwinda tchwinda@valkea.com MŁODSZA GRAFICZKA Aleksandra Szydło aszydlo@valkea.com

KOREKTA Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje WSPÓŁPRACOWNICY Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Aleksander Hudzik Urszula Jabłońska Michał Kropiński Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Karol Owczarek

PROJEKT GRAFICZNY MAGAZYNU Magdalena Piwowar DYREKTOR FINANSOWA Beata Krawczak REKLAMA Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Michał Walesiak, tel. 609 49 69 59 mwalesiak@valkea.com Milena Kostulska, tel. 506 105 661 mkostulska@valkea.com

DYSTRYBUCJA Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

DRUK Elanders Polska Sp. z o.o.

3 Don’t Worry

3

Minęło kilka miesięcy od pobytu w naszej stolicy śmiesznego amerykańskiego ulicznika o pseudonimie Don’t Fret. Wesołek ten nie tylko pił piwo w litrażu zbliżonym do pojemności wanny i oglądał po nocach mecze baseballu, lecz także wziął się do roboty. Rozrzucił w Warszawie sporo papieru, dając nam przy tej okazji krótką lekcję z historii sztuki. Jedna z serii wyklejonych przez niego prac zadedykowana została polskim artystom mieszkającym w USA: Arthurowi Szycowi, Edowi Paschke czy Władysławowi Teodorowi Bendzie, którzy w ten sposób symbolicznie wrócili do kraju. Więcej Don’t Freta znajdziecie na ulicy albo tu: www.galeria-miejska.bzzz.net [vlep[v]net]

REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.

A54

aaa 54_tylne wyjscie_A194.indd 54

12.02.2016 21:22


CHANGE. YOU CAN.

Shop Now ! www.ice-watch.com

Free additional nylon strap A55

55_ice_A193.indd 55 2015-10-08-Ice-Watch-ICEcity-AKTIVIST-230x297.indd 1

17.12.2015 21:42 8/10/2015 11:47:17


Aktivist

A56

56_tplink_A193.indd 56

17.12.2015 21:42


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.