aktivist.pl numer 196, maj 2016
Miasto Moda Dizajn Muzyka Ludzie Wydarzenia
ISSN 1640-8152
kaplica • katastrofa • mech
01_okładka_A196.indd 1
06.05.2016 21:41
malta-festival.pl
17 28 06 2016
TO NIE JEST SZTUKA TO NIE JEST SZTUKA TO NIE JEST SZTUKA TO JEST SZTUKA TO NIE JEST SZTUKA TO NIE JEST SZTUKA TO JEST SZTUKA
Paradoks widza / The Paradox of the Spectator organizator:
02_Malta_A196.indd 2
festiwal zrealizowany przy wsparciu finansowym:
09.05.2016 20:35
maj 2016
edytorial maj
w numerze WYWIAD:
Ruszamy z Moniką Brodką śladem warszawskich kapliczek Tekst: Filip Kalinowski
4 Top 5:
Mikrowyprawy w wielkim mieście Tekst: Olga Wiechnik
Miliony milionów
10 wywiad:
Z wizytą w studiu duetu PROBL8M Tekst: Filip Kalinowski
12 Kalendarium:
20 najważniejszych wydarzeń maja
21 aktIvISt.pl Numer 196, maj 2016
Z okładki patrzy na was Monika Brodka. 13 maja ukaże się jej najnowszy album „Clashes”
Od jakiegoś czasu próbujemy swoich sił na Snapczacie. Sprawdźcie, jak nam idzie.
Nie jest dobrze. Niby jest pięknie i wreszcie ładnie, i lato zaraz, i jeszcze nie trzeba się martwić tak bardzo, że idzie jesień, ale dobrze nie jest. Czas goni, milion rzeczy do zrobienia, najlepiej milion naraz. Szkoda, że tyle milionów, a żadnych na koncie. Człowiek najchętniej rzuciłby to wszystko i uciekł. A ponieważ jest odpowiedzialny i nie może, to ucieka w wersji mini. Takie miniucieczki na miniwycieczki. Noc pod gołym niebem w ogródku znajomych, spływ na materacu pobliską rzeczką, wyprawa do najbliższej miejscowości. Piechotą. Tak to przynajmniej brzmi w teorii, bo jeszcze nie miałam okazji wypróbować. Ale kusi. Oj, kusi. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, przeczytajcie nasze Top 5 zainspirowane wycieczkowym poradnikiem „Mikrowyprawy w wielkim mieście”. Może i wy się skusicie. Bo dużo wolnego czasu w maju nie będzie. Ostrzegam. Przede wszystkim dlatego, że startuje warszawski festiwal Docs Against Gravity, a na nim nasza, aktivistowa sekcja „Miasto jest nasze”, w której pokazujemy filmy, pozwalające zajrzeć w zakamarki miast, do których nikt z nas raczej nie dotarłby podczas turystycznych wycieczek. Przenoszą nas na blokowiska Tallina, prowadzą przez wąskie uliczki faveli w Rio i zaułki Teheranu. A tam, jak się pewnie domyślacie, dobrze nie jest. Przecież mówiłam. Tak czy siak, polecamy.
Sylwia Kawalerowicz redaktorka naczelna
mIaSto moda dIzajN muzyka ludzIe WydarzeNIa
ISSN 1640-8152
kaplIca • kataStrofa • mech
01_okładka_A196.indd 1
06.05.2016 21:41
A3
03_edytorial_A196.indd 3
09.05.2016 20:37
Aktivist
magazyn wywiad
Siła w zderzeniu
piosenki • pluginy • potrzeby
Tekst: Filip Kalinowski, foto: Kuba Dąbrowski
Muzyka sakralna wejdzie w kolizję z rozrywkową, rockowa sekcja napotka opór organów, a formuła popowej – bądź co bądź – piosenki zewrze się z Shakespeare’em, Ginsbergiem czy Claire Denis. 13 maja będzie miał premierę album „Clashes”, pierwszy longplay Moniki Brodki od blisko sześciu lat, pierwszy w pełni anglojęzyczny i pierwszy w całości napisany przez nią samą. Tego dnia fani artystki skonfrontują się ze swoimi oczekiwaniami, a ona z odbiorem zapisanych na krążku 12 obrazów samej siebie, siebie na powrót wymyślonej, siebie z gitarą wychodzącej z blasku reflektorów, siebie jeszcze bardziej chyba zgodnej ze sobą. A4
04-07_brodka_A196.indd 4
06.05.2016 22:24
maj 2016
spieszą się do porannych obowiązków. Dopiero co zdążyliśmy zamienić kilka zapoznawczych zdań z Kubą Dąbrowskim, fotografem, kiedy po drugiej stronie rozkopanego skrzyżowania pojawia się ona w asyście managerki. Jej filigranowa postać przykuwa wzrok, nieco steampunkowe okulary przeciwsłoneczne obijają błękit nieba, a rękawy barwnego kimona powiewają, kiedy daje susa nad błotną fosą. I choć towarzystwo impresariatu – jak uczy mnie doświadczenie – nie zwiastuje nic dobrego, to ona sama uśmiecha się od pierwszych chwil. Nie pamiętam, żeby podczas naszego poprzedniego spotkania zrobiła to choć raz. Może tym razem rozmowa będzie się bardziej kleić, może wszystkie pytania, które nasunęły mi się po przesłuchaniu „Clashes”, okażą się bardziej inspirujące niż te sprzed dwóch lat. Wchodzimy do kawiarni zjeść śniadanie i napić się kawy. – Wszędzie pełno – stwierdza Monika nieco zrezygnowana po przemierzeniu całego lokalu zdecydowanym krokiem, sala po sali. Na końcu jest jednak nieczynny o tej porze dnia bar, przy którym siadamy, by zacząć rozmowę dokładnie w tym momencie, wktórym skończyliśmy poprzednią. Bo choć „Clashes” nie miało jeszcze wtedy tytułu, nie miało być wydane w całej Europie i nie istniało nawet w postaci wstępnie zarejestrowanego demo, to Brodka wspominała mi już, że na jej następnym krążku mogą pojawić się inspiracje obce większości muzyków, których dokonania określa się mianem popu. – Szczerze mówiąc, słucham teraz głównie klasyki i muzyki operowej, do czego chyba dojrzałam – opowiadała mi w lutym 2014 r. – Bardzo mnie to inspiruje. Podobnie jak muzyka sakralna. Fascynuję się od jakiegoś czasu organami kościelnymi i myślę, że na kolejnej mojej płycie będzie ich dużo.
Ponad dwa lata temu spotkałem się z Moniką Brodką w jednej z saskich kawiarni, by napisać podobny wywiad z elementami opisu okoliczności i wtrętami impresjonistycznymi. Tego wieczoru po raz pierwszy miałem styczność z artystką płynącą jeszcze na opadających właśnie, ostatnich falach sztormu, jakim okazała się jej trzecia płyta, multiplatynowa „Granda” redefiniująca entourage i stylistykę, w obrębie której artystka się poruszała. I skłamałbym, pisząc, że oczarowała mnie wówczas swoją charyzmą i zaintrygowała bystrymi skojarzeniami. Była cicha i skupiona, po każdym pytaniu zawieszała na chwilę głos, po czym odpowiadała przemyślanym, konkretnym zdaniem, w którym nie znajdowałem nawet krzty emocji.
Była nieufna i nie do końca chyba chętna rozmawiać. Udzielanie wywiadów to w końcu jeden z mniej sympatycznych obowiązków zawodowych. Kiedy więc pojawił się pomysł, żeby powtórzyć całą akcję przy okazji premiery „Clashes”, najpierw westchnąłem z rezygnacją, następnie przesłuchałem płytę, która – ku mojemu zaskoczeniu – zafascynowała mnie swoją dojrzałością, bezkompromisowością i indywidualizmem. A później urodziło mi się dziecko. *** Jestem ojcem półtora dnia. Stoję niewyspany i zdezorientowany na rogu Poznańskiej i Wilczej. Słońce świeci, samochody z pieszymi mijają się „na żyletki”, wszyscy
*** – Przypomina mi się film „Amadeusz” i scena, w której Mozart pisze requiem na zamówienie. Klasyczna kompozycja, utwór pogrzebowy i choć nie jest tradycyjną pieśnią religijną, to jest w nim jednocześnie coś bardzo bliskiego sacrum – z wyraźnym ożywieniem Brodka wspomina fragment klasycznego dzieła Miloša Formana, w którym wykonawca roli tytułowej, Tom Hulce, w delirium dyktuje przyjacielowi notację jednego ze swoich największych dzieł. – „Confutatis Maledicitis”, to ten utwór go tak naprawdę wykończył, przez niego wylądował w grobie i zawsze kiedy go słyszę, robi na mnie piorunujące wrażenie. To właśnie takie doświadczenia interesują mnie najbardziej w muzyce sakralnej, która bardzo często inspirowała mnie do pisania własnych utworów. Nie chcę przerabiać pieśni religijnych, choć to był pierwotny pomysł na ten album. Interesuje mnie pewna aura, która jest wokół tej muzyki, jej tajemniczość i mistycyzm. Jest w tym coś autentycznego, klasycznego i bardzo muzycznego, mało zwyrodniałego jak na dzisiejsze czasy. Bo dziś jest bardzo dużo muzyki, która zapomina zupełnie o… muzyce – stwierdza Monika, a to, co akurat leci w głośniczkach rozmieszczonych w kawiarni, najlepiej potwierdza prawdziwość jej słów. Kiedy więc śniadanie jest już zjedzone, kawa wypita, a muzyka ciągle nieinwazyjnie irytująca, możemy się przemieścić. Bo skoro spotkaliśmy się, by rozmawiać o rzeczach ważkich, a często i fundamentalnych dla przemiany, jaką przeszła artystka znana jako Brodka, nie ma co przez cały poranek ślęczeć za barem nad pustymi talerzami i kubkami. Idziemy dalej w Śródmieście, gadać będziemy po drodze.
A5
04-07_brodka_A196.indd 5
06.05.2016 22:24
Aktivist
*** Kilka dni wcześniej Monika wpadła na pomysł, że skoro tekst chcemy zilustrować zdjęciami zrobionymi podczas rozmowy, to może przejdziemy się szlakiem starych warszawskich kapliczek, ukrytych w studniach śródmiejskich kamienic. Takie reportażowe, nie studyjne fotografie miałyby wtedy coś wspólnego z tematem przewodnim jej płyty. Kuba Dąbrowski od razu podchwycił pomysł i już wcześniej poszedł na rekonesans, dzięki czemu teraz zmierzamy do konkretnej bramy na ulicy Koszykowej. Pierwszy, losowo wybrany numer domofonu okazuje się szczęśliwy i bez słowa wyjaśnienia przekradamy się na podwórko. Zaraz obok upatrzonej przez fotografa Maryjki trwają jednak prace remontowe; u stóp figury leżą worki z cementem, o postument opierają się łopaty, a nieopodal zrobił sobie fajrant jeden z robotników. – O, to nawet lepiej, niż jakby tu miało być tak pusto. Może pan zrobi sobie ze mną zdjęcie? – pyta go ucieszona sytuacją wokalistka, która z każdym kolejnym wydawnictwem stawiała coraz pewniejsze kroki na niwie pisania tekstów i komponowania muzyki. Ukoronowaniem tego jest album „Clashes”, na którym właściwie każdy aspekt powstawania piosenek zależał od niej. Rozgrywająca się przed nami scenka rodzajowa tymczasem idealnie pasuje do tytułu tej płyty – jak w średniowiecznej alegorii cielesność zderza się z duchowością, doczesność z absolutem, a praca ze świętowaniem. – Tytuł płyty odnosi się do bardzo wielu rzeczy, ale skoro pytasz o muzykę i o to, jak połączyć tę sakralną z rozrywkową, to właśnie tak – zderzyć je tak, żeby zazgrzytało. To, czy gitara będzie dobrze szła w parze z organami, zupełnie mnie nie interesowało. Ja wręcz chciałam, żeby szła źle – z wyraźnym ożywieniem Monika odpowiada na moje pytanie, zdejmując płaszcz, by w samym kimonie zacząć pozować do zdjęć. – Najbardziej interesowało mnie łączenie instrumentów, które pozornie do siebie nie pasują. Po okresie komponowania z gitarą poczułam, że nic mi za bardzo nie przychodzi do głowy ani nowego, ani świeżego. Wzięłam więc klawiaturę sterującą i zaczęłam pracować na samplach na komputerze. Wtedy powstały te mniej piosenkowe, bardziej odważne kompozycje – „Hamlet”, „Funeral”, „Haiti”. Przesłuchiwałam całą bibliotekę muzyczną programu i kiedy słyszałam coś, co wydawało mi się ciekawe,
używałam tego, choć często były to dźwięki z zupełnie obcych sobie rejestrów. Korzystałam np. z wirtualnego instrumentu, plug-inu nazywającego się Omnisphere, który pozwala łączyć ze sobą dwa rzeczywiste instrumenty, tak że powstaje jeden nowy, nieistniejący. Można połączyć piłę z mandoliną i nagle mamy coś zupełnie szalonego. Nie ograniczało mnie żadne fizyczne instrumentarium. Dzięki temu mogłam wyrwać się poza ten schemat – zwrotka-refren-zwrotka – w który bardzo łatwo wpaść, komponując na gitarze. Mogłam odpłynąć dalej. *** Migawka pstryka raz po raz, Kuba z Moniką szybko się dogadują, jak mają wyglądać kolejne kadry. Równocześnie rozmawiamy o różnicach między kapliczkami w różnych rejonach Polski. Widziała je, będąc w trasie. Trasy Brodki od dobrych kilku lat zahaczają również o zagranicę i choć na razie nie są to jeszcze wyprzedane do ostatniego miejsca wielkie sale koncertowe, to autorka anglojęzycznej EP-ki „LAX” zdaje sobie sprawę, że taka jest kolej rzeczy i kto wie, może po premierze „Clashes” coś w tej kwestii się zmieni. – Byłam i wciąż jestem gotowa grać poza Polską w niewielkich klubach, na słabszym sprzęcie i za mniejsze pieniądze; zaczynać od zera. Nawet powiedziałabym więcej: miałam i wciąż trochę mam taką potrzebę, bo nigdy nie przeszłam tego etapu w swojej karierze. Od razu wskoczyłam na dużą scenę i trochę mi tego brakowało – przyznaje artystka, której wszystkie ruchy promocyjne od czasów premiery „Grandy” dowodzą, że nie w głowie jej model przepracowywany przez większość reprezentantów krajowej estrady. – Przez ostatnie lata koncertowałam w bardzo różnych warunkach. W zasadzie występy showcase’owe, których zagrałam w tym czasie naprawdę sporo, to najgorszy sort koncertów: konkurencja jest ogromna, sceny są małe, a sprzęt zazwyczaj kiepski, gra się na czas i trzeba być nieźle wyszkolonym, żeby jak najszybciej się rozłożyć, zrobić soundcheck i zagrać świetnie. Poza tym to spory wydatek, który musisz pokryć z własnej kieszeni. Ale nie mogę narzekać, bo właśnie dzięki tym koncertom mam dziś kontrakt. Ktoś się o mnie dowiedział i chciał ze mną pracować. To, że tu w Polsce mam tę moją karierę i gram na wielkich scenach, równoważy
się z tym, że za granicą dopiero zaczynam. Jednocześnie jest to nieco paradoksalne, bo mało jest takich przypadków na świecie. Ja już dobijam do trzydziestki, a zwykle to działa tak, że debiutant wydaje pierwszą płytę we własnym kraju w języku ojczystym, a druga jest już anglojęzyczna, ma 19 lat i zaczyna karierę. A ja mam tyle samo followersów na Instagramie co duże zagraniczne gwiazdy, tylko że wszyscy są z Polski, a na rynku zachodnim stawiam dopiero pierwsze kroki. *** Myślę o tych krokach, kiedy kilkaset metrów dalej Monika skacze przez kałuże na podwórku, na które zerka dostojny pomnik Jezusa. Kuba robi kolejne zdjęcia, a ja się zastanawiam nad innymi tego typu przykładami, bo to prawda, że większość międzynarodowych karier, których bohaterami nie są Amerykanie czy Anglicy, przebiegała zupełnie inaczej. Ale jeśli potraktować „Grandę” jako swego rodzaju autorski debiut, to naturalną koleją rzeczy na „Clashes” Brodka idzie dalej – ponad podziałami, ponad granicami, ponad barierą językową. – Angielski na pewno pomógł mi w pisaniu tekstów, bo jest w nim dużo zamienników, słów, które lepiej wpisują się w konkretny kontekst. A podczas komponowania piosenek, kiedy pojawiała mi się w głowie melodia, zazwyczaj niosła już ze sobą jakiś tekst – zlepek wyrazów, które automatycznie przychodziły mi do głowy, taki strumień świadomości – wspomina Monika, kiedy wychodzimy z ciemnej kamienicznej studni z powrotem w blask słońca. – I bardzo dużo tematów na piosenki wzięło się właśnie z tych pierwszych impulsów. Wiele tam było już gotowych sformułowań, które zostały w tekstach, a ja zbudowałam wokół nich jakąś historię. Na początku, kiedy jeszcze byłam w Los Angeles, przez pierwszy miesiąc pracowałam nad wszystkim sama. Obłożyłam się książkami, których czytałam bardzo dużo, ale traktowałam je bardzo kolażowo, spisywałam sobie zdania – o, tu mam lukę, muszę coś znaleźć na tę linijkę. Są więc na tej płycie wyimki z Ginsberga, z autobiografii Kim Gordon, z filmu Claire Denis. Tam jest bardzo dużo wątków poukrywanych i jeśli chodzi o warstwę liryczną dwóch ostatnich płyt, mogę powiedzieć, że powoli zaczynam budować swój styl. Myślę, że mają one wspólny wątek abstrakcji, takiego mojego Białoszewskiego,
A6
04-07_brodka_A196.indd 6
09.05.2016 21:10
maj 2016
piosenki, w których wszystko jest wyłożone dosłownie, zazwyczaj lepiej działają – biorą słuchacza za mordę i on jest od razu w środku jakiejś historii – to mi taka forma nie pasuje. Nie jestem chyba życiową ekshibicjonistką i wolę zbudować opowieść, która niekoniecznie musi być z mojego życia. *** Fotograf chce przełamać konwencję i zrobić zdjęcie niedaleko, przy warzywniaku, żeby obok kadrów z kapliczkami dać jakiś jeden z życia. Brodka nie jest przekonana do tego pomysłu. Mówi, że zupełnie nie pasuje jej to ani do konwencji płyty, ani do tego, o czym gadamy. – Zdjęcia, jak wybieram marchewki, to mogą mi ewentualnie zrobić do jakiegoś lifestyle’owego pisma o zakupach, a nie jak tu rozmawiamy o poważnych sprawach – śmieje się, ale w końcu daje się przekonać, zaciekawiona tym, jak będzie wyglądać buda, którą upatrzył sobie fotograf. Mnie natomiast przypomina się, co jeszcze chwilę temu mówiła przy śniadaniu, kiedy zapytałem ją, czy zmieniło się też coś w niej samej, od kiedy się widzieliśmy ostatnim razem. – Na pewno mam w sobie więcej pewności. Różne wydarzenia pomagały mi ją budować, dużo dał mi pobyt w LA. Spotykałam się tam z naprawdę fajnymi ludźmi, których cenię muzycznie. Znam ich dokonania i mam je na półce. Kiedy puszczałam im swoją muzykę, czułam, że im się to podoba. To dawało mi naprawdę ogromnego kopa. Tyle
było we mnie wcześniej niepewności, tyle strachu, a tak naprawdę nie ma co się bać, tylko trzeba robić swoje – ze spokojem odpowiedziała mi przy kawiarnianym barze. – Najnowsza płyta na pewno jest efektem tych wszystkich lęków, jest zbudowana na takim lekkim strachu, bo nigdy nie siadałam do żadnej piosenki z myślą „ale jestem zajebista, teraz napiszę hit życia”. Potrzebowałam tego czasu, który upłynął od premiery „Grandy”, żeby pozostawić wywieraną na mnie presję gdzieś daleko z tyłu, żeby znowu móc podejść do tworzenia tej płyty tak jak do poprzedniej, kiedy nikt się tym nie interesował, nie dopytywał, kiedy coś wydam. „Clashes” tworzyłam kompletnie odcięta od wszystkiego. Robiłam najbardziej szalone rzeczy, jakie przychodziły mi do głowy, bo nie musiałam kalkulować, mogłam się po prostu otworzyć. I w tym momencie gram w otwarte karty, zrobiłam tę płytę sama – to mój impuls, moja myśl, która ze mnie wypłynęła, i albo się ona komuś podoba albo nie. Ta płyta jest bardzo, bardzo moja, bardzo autentyczna – przypominam sobie słowa Moniki. Po chwili słyszę: – Nie, to zupełnie się nie zgrywa. Co ma wspólnego ta szara buda z moim albumem?! To już wolę od tej pani tam kupić kwiatki, choć nie mam pojęcia, co później z nimi zrobię – decyduje Monika. – Kwiatki zawsze można położyć u stóp figury, jak to zwykle robią starsze panie, kiedy przychodzą się pomodlić do kapliczki – myślę sobie, ale mówię tylko: Monika, nie oddawaj, zawiozę je swoim dziewczynom na porodówkę. Jej filigranowa postać
przykuwa wzrok na zabieganej ulicy, nieco steampunkowe w swoim sznycie okulary przeciwsłoneczne obijają błękit nieba, a rękawy barwnego kimona powiewają w powietrzu, kiedy wybiera pięć różnokolorowych tulipanów. Cieszę się, że się ponownie spotkaliśmy. Cieszę się, bo gdyby tak się nie stało, dalej bym myślał, że z Brodką wspólnych tematów nie mamy i może nawet nie sięgnąłbym po świetne „Clashes”. Cieszę się wreszcie, że znów ktoś mnie wyciągnął z moich przyzwyczajeń, pokonał stereotypy, którymi niekiedy myślę. Życie to przecież nieustanne zderzanie się z nimi.
„Clashes”, ukaże się 13 maja. To czwarty album Moniki Brodki, ale pierwszy, który wydany zostanie w całej Europie.
A7
04-07_brodka_A196.indd 7
06.05.2016 22:25
Aktivist
magazyn akcja
śledź • meteor • sąsiedzi
Kolacja katastrofistów Tekst: Karol Owczarek
Strach i przyjemność. Pierwotna siła i wykwintność. Performans „Cooking Catastrophes” to zderzenie skrajnych kategorii i doznań. Na koniec można zjeść m.in. tsunami, awarię elektrowni jądrowej i pożar lasów. Zgotowane jest prawdziwe piekło. Trzech profesjonalnych kucharzy, specjalne menu składające się z dziesięciu dań i uroczysta atmosfera. Na tym się kończy podobieństwo widowiska Evy Meyer-Keller i Sybille Müller do wykwintnej kolacji. Nieprzypadkowo pokazywane jest raczej w teatrach i galeriach, a nie w modnych knajpach. Kulinaria są tu istotne, ale stanowią przede wszystkim punkt wyjścia do refleksji o naszych lękach, obsesjach i upodobaniach, a także o tym, co dzieje się wokół nas i co nas czeka w przyszłości. Poszczególne dania, które kucharze przyrządzą i spektakularnie zniszczą na oczach widzów, służą za modele klęsk naturalnych i nie tylko. Część posiłków będzie można łatwo powiązać z daną katastrofą, inne zaś budzą jedynie pewne skojarzenia, zachęcając widzów do uruchomienia wyobraźni. Takie pyszności jak kanapki z hummusem, sałatka ziemniaczana, zupa miso czy deser ryżowy zobrazują m.in. uderzenie meteorytu, wybuch wulkanu, powódź, tornado i atak terrorystyczny. Zabraknie tylko kuchennych rewolucji, ale o nie już zadbał ktoś inny. Dlaczego artystki jako medium wybrały akurat żywność? – Z jedzeniem każdy z nas ma codziennie kontakt. Z katastrofami zaś stykamy się od czasu do czasu, głównie za pośrednictwem prasy, filmów i książek. W „Cooking Catastrophes” zestawiamy to, co zwyczajne i codzienne, ze stanem wyjątkowym, odbiegającym od
normy. To sposób na zmierzenie się ze strachem przed klęskami i na oswojenie się z nimi. W zwyczajnej sytuacji staniemy przed czymś pierwotnym i nieujarzmionym – tłumaczy Eva Meyer-Keller.
Katastroficzne ręczne robótki
To ona jest panią zagłady. Urodzona w 1972 r. artystka o szwedzko-niemieckich korzeniach na co dzień pracuje w Berlinie. Tworzy dzieła z pogranicza performansu i sztuk wizualnych, wykorzystując przede wszystkim przedmioty codziennego użytku, które znajduje w najbliższym otoczeniu, w domu lub supermarkecie. Katastrofy, dramatyczne wydarzenia i cierpienie stały się jej obsesją, czemu daje wyraz w swoich kolejnych pracach. W performansie „Death Is Certain” z 2002 r., pokazywanym wielokrotnie na całym świecie, w wymyślny sposób torturowała truskawki, w wideo „Handmade” (2007 r.) za pomocą lodu inscenizowała klęski żywiołowe w skali mikro, a tytuł jej projektu „Sounds Like Catastrophes” (2010 r.) mówi sam za siebie. – Patrzę na aktualną politykę, rosnące w siłę rasistowskie ruchy i żądne sensacji media przekłamujące rzeczywistość, zaczynam się bać o najistotniejsze dla naszych społeczeństw wartości. Wierzę, że dzięki aktywnej postawie, uświadamianiu i odpowiedniemu
sposobowi traktowania siebie nawzajem mamy wpływ na naszą planetę i możemy przeciwdziałać przynajmniej niektórym tragediom – tak Meyer-Kellert łumaczy swoją strategię artystyczną.
Jedz, pośmiej się, umrzyj
„Cooking Catastrophes”, które miało premierę pięć lat temu, to następny krok w tym paśmie zamierzonych, widowiskowych klęsk, a zarazem ich zwieńczenie. Performans oddziałuje bowiem nie tylko na zmysły wzroku i słuchu, lecz także na węch i smak. Podczas spektaklu, który zagości w warszawskim Nowym Teatrze, poczujemy przyjemne i kuszące zapachy, jak również woń spalenizny i rozkładu. Na koniec będziemy mogli spróbować wszystkich pieczołowicie przygotowanych i zniszczonych potra (według zapewnień twórców bardzo smacznych). Jeść będziemy łyżeczkami, bezpośrednio ze stołu, bez talerzyków i misek, gdyż jedzenie ma zbliżać do siebie ludzi i tworzyć wspólnotę. Występ Evy i jej współpracowników to doświadczenie zmysłowe i intelektualne, w którym jest również spora dawka humoru. – Nasze działania są przekorne, ponieważ nie robimy z jedzeniem tego, co zwykle się z nim robi. Chcemy, aby nasz performans wstrząsnął publicznością, ale zarazem ją bawił. Czasem śmiech jest potrzebny do zbliżenia się do jakiegoś problemu i jego zrozumienia – mówi. Na pytanie o smak katastrofy Eva wskazuje na jedno z serwowanych podczas występu dań. To surströming (kiszony śledź), szwedzki specjał ze sfermentowanych ryb, pachnący zgnilizną, ostatecznie jednak, zdaniem niektórych, całkiem smaczny. Nie lękajcie się. Oglądajcie, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. Zanim nadciągnie czterech jeźdźców apokalipsy i nie będzie niczego. Spektakl pokazany zostanie w Polsce dwukrotnie, 21 i 22 maja, w Nowym Teatrze w Warszawie, w ramach polsko-niemieckiego projektu „Świętujemy – 25 lat dobrego sąsiedztwa”.
A8
08-9_cooking catastrophies_A196.indd 8
06.05.2016 21:43
luty 2014
A9
08-9_cooking catastrophies_A196.indd 9
06.05.2016 21:43
Aktivist
magazyn top 5
Mikrowyprawy w wielkim mieście
krzaki • ptaki • szczęście
Łukasz Długowski, autor wydanej niedawno książki „Mikrowyprawy w wielkim mieście”, przekonuje, że aby wyruszyć na wyprawę, nie trzeba wiele. Przygoda nie kryje się tylko w puszczy amazońskiej. Przygoda czeka w Serocku, Otwocku i Habdzinie. Że miłość do miasta nie kłóci się z potrzebą częstych ucieczek z niego, wiemy nie od dziś. Łukasz podsunął nam kilka świetnych pomysłów na to, jak – mając niewiele pieniędzy i jeszcze mniej czasu – wyprawić się w świat.
1
Spływaj do pracy
Jeśli mieszkacie w Warszawie, powiedzmy, w Wilanowie, a pracujecie w Centrum albo na Żoliborzu, to do pracy szybciej niż samochodem dostaniecie się rzeką. Czy przyjemniej, to już kwestia indywidualna, ale Łukasz do pracy popłynął któregoś dnia na stand-up-paddle i nie narzekał. Tzw. SUP-y to deski przypominające te surfingowe, nie mają jednak żagla i płynie się na nich, wiosłując na stojąco. Woda przyjemnie przelewa się przez stopy (w Wiśle kąpaliśmy się nieraz i nic nam nigdzie nie wyrosło), słoneczko ładuje baterie, a nadbrzeżna zieloność koi nerwy. Ok, może to niespecjalnie praktyczne (choć SUP-y występują też w wersji dmuchanej, można więc z pracy wrócić autobusem), ale chodzi nie o to, żeby znaleźć alternatywę dla miejskiej komunikacji, tylko żeby przeżyć przygodę!
2 Idź, gdzie GPS poniesie
Z różnych, mniej i bardziej nietypowych rodzajów aktywności propagowanych przez Łukasza urzekają nas przede wszystkim jego opisy… chodzenia. Krakowiakom Łukasz proponuje spacer z lotniska do centrum, warszawiakom do Łodzi, łodzianom do Warszawy itd. Zawsze jest gdzie iść. A idąc przez pola, łąki, lasy i wioski nie tylko się odpoczywa, ale i dąży do celu, oczywiście jeśli komuś jest on potrzebny. Na mapach Google’a można sobie upatrzyć jakąś malowniczą okolicę w zasięgu kilku stacji kolejki podmiejskiej i zamiast zasiadać po pracy przed serialem albo cieszyć się wiosną w zatłoczonym barowym ogródku przy zasmrodzonej drodze, kupić sobie piwo w podmiejskim GS-ie i iść, wąchać, patrzeć i słuchać.
3
Nocuj, gdzie chwast rośnie
Z prądem
5
Po co właściwie te wszystkie wyprawy? Kolejne badania dowodzą, że nasze mózgi do sprawnego funkcjonowania potrzebują kontaktu z naturą. W Japonii lekarze przepisują znerwicowanym pacjentom „kąpiele” w lesie. Zanim więc będzie za późno, zanurzcie się – nie tylko w lesie, ale też w wodzie. Mikrowyprawa Łukasza, którą już kiedyś sami odbyliśmy, to spływ rzeczką w gaciach, czyli bez kajaka czy łódki. Wystarczy w ciepły letni dzień podjechać PKSem w rejony wody (wcześniej warto wybrać teren na mapie satelitarnej), spakować ubranie do grubego worka na śmieci, worek do plecaka i do wody! Raz płynąc, raz brodząc, niespiesznie dotrzeć w okolice innego punktu komunikacyjnego, wyschnąć na słońcu i do domu.
Bardzo spodobał nam się patent, który Łukasz stosuje niemal zawsze i wszędzie: spanie tam, gdzie się stanie. Mimo że często ruszamy na różne mikrowyprawy, jeszcze nie sprawdziliśmy tego sposobu. To jedna z ulubionych metod Łukasza na reset w ciągu tygodnia: jeśli nie możesz zrobić sobie dnia wolnego, pamiętaj, że zawsze masz wolną noc. Po pracy pakujesz śpiwór, karimatkę, jedzenie i ciuchy na zmianę i idziesz, gdzie się da: na plażę na Wiśle (ale z dala od centrum i ludzi), na podmiejską łąkę albo – jeśli nie ma lepszej opcji – do ogrodu znajomych. Nocujesz pod gwiazdami (szczególnie polecane w okresie spadania perseidów) i wstajesz do pracy. Raz się można nie umyć.
Wstawaj z kozicami
4
Jeśli potrzebujecie silniejszych wrażeń, a czasu nadal macie mało, Łukasz proponuje spanie w namiocie zawieszonym na górskiej ścianie. Do tego potrzebna już będzie pomoc profesjonalisty (wszystkie potrzebne informacje organizacyjne znajdziesz w książce), za to można się obyć bez wielkiej góry. Już na 30 metrach nad ziemią emocji będziecie mieli pod dostatkiem (szczególnie ci z was, którzy wstają w nocy na siusiu). No i urlop niepotrzebny – między jednym dniem pracy a drugim mamy zwykle 16 godzin wolnego, pamiętajcie! Jeśli z kolei uprawiacie wolny zawód albo studiujecie, to nie ma wymówki – na mikrowyprawę zawsze znajdzie się czas.
A10
10_top5_miniwyprawy__A196.indd 10
06.05.2016 21:46
luty/marzec 2016
Muzyka prosto z serca Najlepsza muzyka to taka, która płynie prosto z serca. Ale czy może być coś jeszcze lepszego? Rozpoczyna się Projekt HEARTBEATS – wyjątkowe na skalę światową wydarzenie łączące innowacyjną technologię z muzyką!
Ósma rano - cała sala tupie. Można było podglądać przez szybę albo dołączyć do tańca. Znalazo się kilku odważnych. Techno tańczy się solo. Niestety.
Piotr Bejnar – didżej, producent oraz właściciel wytwórni Otake Records – rozpoczyna Projekt Heartbeats, przedsięwzięcie artystyczne, jakiego jeszcze nie było! W ramach ogólnoświatowej kampanii Ballantine’s Stay True Stories Bejnar spróbuje użyć rytmu bicia ludzkich serc do stworzenia muzyki elektronicznej na żywo. Po raz pierwszy to serca będą sterować muzyką! Inicjatywę artysty wsparły takie gwiazdy muzyki i show-biznesu jak m.in. Baron i Tomson z Afromental, Krzysztof „Jankes” Jankowski czy Novika.
Czym jest Projekt Heartbeats?
Ballantine’s STAY TRUE STORIES to ogólnoświatowy projekt ukazujący wyjątkowych ludzi, którzy realizują swoje największe marzenia w niezwykły sposób. Podczas polskiej odsłony tej inicjatywy Ballantine’s zdecydował się na przeprowadzenie bezprecedensowej kampanii – Projektu Heartbeats! Do inicjatywy został zaangażowany didżej i producent Piotr Bejnar. Dla tego artysty serce to instrument muzyczny, którym dyrygują przeżywane przez nas emocje. W polskiej edycji STAY TRUE STORIES Bejnar stworzy niezwykły live act, w czasie którego bicie ludzkich serc będzie nadawało rytm tworzonej muzyce. Ale to nie wszystko! Każdy będzie mógł wpłynąć na kształt utworów granych przez Piotra Bejnara. Za pomocą specjalnej aplikacji osoby pełnoletnie, wykorzystując puls swojego serca, staną przed szansą stworzenia miksu utworu Bejnara. Najlepsze z nich artysta wykorzysta podczas finału Projektu Heartbeats, który odbędzie się 18 czerwca.
Wyjątkowa osobowość
Piotr Bejnar to producent, didżej oraz założyciel Otake Records. Jest jedną z najbardziej kreatywnych postaci polskiej sceny klubowej. Występy Bejnara na żywo są pełne energii i improwizacji, przełamują konwencje i aktywizują publiczność. Nie ulega modzie, przyzwyczajeniom lub uprzedzeniom. Wychwytuje to, co w różnych stylach muzyki elektronicznej najciekawsze. Projekt Heartbeats to spełnienie
11_Balantines_A196.indd 11
jego marzeń, a zarazem wyzwanie, do którego realizacji potrzebuje nie tylko własnych umiejętności, lecz także zaangażowania ludzi i ich serc. Piotr Bejnar współpracował już z marką Ballantine’s w ramach cyklu platformy muzycznej BOILER ROOM. – Stay True! To hasło marki Ballantine’s, które mocno do mnie przemawia. Taki jestem ja, taki też jest Projekt Heartbeats! Realizuję swoje muzyczne marzenie, wykorzystując rozwiązania technologiczne, które do tej pory były poza moim zasięgiem. Muzyka to dla mnie najważniejsza rzecz na świecie i uważam, że powinno się ją czuć przede wszystkim sercem. Podczas finału przedsięwzięcia wasze serca będą sterować muzyką! To dla mnie zaszczyt być częścią globalnej kampanii, w której uczestniczyli tacy niesamowici artyści jak Black Coffee, Ben Mead czy Insa – mówi Piotr Bejnar.
Konkurs
Jednym z elementów Projektu Heartbeats jest konkurs, w którym można nie tylko wygrać świetne nagrody, ale również zyskać szansę zaprezentowania szerokiej publiczności własnego utworu! Wystarczy pobrać aplikację Ballantine’s Heartbeats, dostępną na Google Play oraz w AppStore, zmiksować utwór, a następnie zgłosić go do zabawy. Piotr Bejnar wybierze najciekawsze miksy, a następnie wykorzysta je w specjalnym secie didżejskim podczas finału Projektu Heartbeats. Ponadto każdy z uczestników konkursu może zdobyć głośniki JBL Pulse 2 i butelki whisky Ballantine’s o pojemności 4,5 l. W konkursie mogą wziąć udział wyłącznie osoby pełnoletnie. Finał Projektu Heartbeats odbędzie się 18 czerwca (lokalizacja zostanie wkrótce podana). Utwory poprzez specjalną aplikację można przesyłać do 9 czerwca.
Więcej informacji na oficjalnej stronie projektu www.projektheartbeats.pl
06.05.2016 21:47
Aktivist
magazyn wywiad
Jak tworzyć, to historię rap • chamstwo • futurologia
Tekst: Filip Kalinowski, foto: Piotr Pytel
Trzeba to wyhuśtać odpowiednio – jednym głosem stwierdzają Oskar i Steez, snując plany na temat debiutanckiego albumu formacji PRO8L3M. Bo choć tę nazwę kojarzą dziś już nie tylko fani rapu, to ich debiutanckie LP dopiero przed nimi. Zanim jednak pierwszego czerwca płyta trafi do rąk słuchaczy, warszawski duet zaprosił nas, byśmy spędzili z nimi dzień. – Rano mamy do nagrania zwrotki do dwóch numerów, później jakieś spotkania, a na koniec… obrabujemy bank, szykuj się, wchodzisz pierwszy – ostrzegali. Wciskam jedyny guzik na domofonie bez przyporządkowanego numeru mieszkania. Głośniczek szumi i trzeszczy, kiedy przeciągły pisk oznajmia mi otwarcie drzwi do klatki. Wnętrze żoliborskiej bramy zupełnie nie tłumaczy dobrej sławy, jaką cieszy się ta dzielnica pośród agentów nieruchomości i kierowanych modą poszukiwaczy „fajnych” miejsc pod deizajnerskie apartamenty. Kibicowskie hasła przeplatają się z przedinternetową formą hejtingu, wymalowane sprejem odezwy do narodu mieszają się z wydrapanymi w tynku podpisami ekip, które spotykały się tu zapewne jeszcze w latach 90. Domofony nie były przecież wtedy standardem, a młodzież szukała ustronnych miejsc, żeby w spokoju omówić nową rapową kasetę, którą ktoś przegrał od kumpla, i uraczyć się skrętem, którego zawartość ktoś inny – równie uczynny – przywiózł zza otwartej wreszcie zachodniej granicy. Wypaczone przez dekady drewniane drzwi skrzypią, kiedy wychodzę na podwórko. Starsza pani ochrzania młodego chłopaka, którego pies podlał właśnie pedantycznie zadbany klomb kwiatów: „Jak pan może pozwalać, żeby tak sikało pana zwierzę na cudzą pracę”. No a pracy, trzeba przyznać, wykonała tu sporo i cała kamieniczna studnia zieleni się na wiosnę. Gdybym był
lokatorem któregoś z okolicznych mieszkań, bardziej jednak przeszkadzałby mi zapewne równy, miarowy bit, który nieustannie przygrywa w tle; bas niesie się po ścianach budynku, pogwizd syntezatora wprawia w drżenie okna sutereny. – Na górze jest gabinet terapeutyczny, więc im to ryje czosnek na pewno – z cwaniackim uśmiechem, chwilę po przywitaniu mówi Piotrek Szulc, hiphopowemu środowisku znany lepiej jako Steez83, didżej związany przez lata z takimi składami jak Hemp Gru, JWP/BC czy Sokół i Marysia Starosta, a dziś przede wszystkim połowa duetu PRO8L3M. – Początkowo mieli nawet do nas o to jakieś pretensje, ale musieli zrozumieć, że my tu pracujemy, każdego dnia przychodzimy na kilka godzin do roboty, a że naszym fachem są stopy, werble, bas i wersy, to już taka specyfika tego zawodu. Robimy płytę, więc teraz do końca kwietnia będzie jeszcze nieraz głośno.
Recykling popkultury
Pierwszego czerwca ukaże się debiutancki album PRO8L3M-u, jeden z najbardziej wyczekiwanych krążków na krajowym rynku hiphopowym. Duet, w skład którego poza odpowiedzialnym za produkcję całości Steezem,wchodzi
raper Oskar, na ten hajp zaczął pracować w 2013 r., kiedy ukazała się ich debiutancka EP-ka „C30-C39”. I choć z początku wydawało się, że ta brawurowo nawinięta, surowa, acz chwytliwa, drugoobiegowa produkcja nie wyjdzie poza rapowy underground, to wraz z premierą klipu do utworu „Tori Black” coraz więcej osób zaczęło mieć ten sam PRO8L3M… i to, czy utożsamiają się oni z kulturą hiphopową, przestało mieć wielkie znaczenie. Charakterystyczne logo zespołu widziałem już przecież naklejone i na szybach tanich taksówek, i na laptopach „kreatywnych” z agencji reklamowych. Kiedy jakiś czas temu gadałem z koleżką technomanem, to na moje zawołanie „jakaś lipa” od razu odpowiedział cytatem z numeru „Dwa Trzynaście”: „no to będzie problem”, a inny ziomeczek wspominał mi ostatnio, że t-shirt tej właśnie ekipy pomógł mu załatwić jakąś sprawę na poczcie, bo „wie pan, mój starszy syn też słucha tego zespołu”. Pokolenia dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestokilkulatków w ten lub inny sposób wyrosły przecież na rapie. Jedni znali na pamięć wszystkie teksty ze „Skandalu” Molesty i malowali znaczki Wu-Tang Clanu na okolicznych śmietnikach, a inni umieli zanucić tylko „Gangsters Paradise” Coolio i nie
A12
12-15_problem_A196.indd 12
06.05.2016 22:42
maj 2016
wiedzieli nawet, że numer, do którego machają głową, grając w „Tony Hawk Pro Skater” na PlayStation, nagrał duet High and Mighty. – Spędziliśmy kilka lat, jeżdżąc samochodem Oskara po osiedlu i słuchając w kółko tych samych płyt Notoriousa czy Mobb Deep – z nostalgią w głosie wspomina Steez, który lekcje z historii hip-hopu odrabiał latami, będąc didżejem, a także współorganizatorem edukacyjno-imprezowego cyklu Rap History Warsaw. W studiu nagraniowym, w którym się spotykamy, pierwsze, co rzuca się w oczy, to wielkoformatowe zdjęcia przedwcześnie zmarłych tuzów mikrofonu – Big L’a, Big Puna i Eazy’ego E. Oskara, który właśnie wpadł do studia spóźniony, w szarej bluzie z jakże pasującym do jego postury hasłem „One Man Army”, łączy z tymi raperami ten sam rodzaj szorstkiej charyzmy, „level 8 w chamstwie” – jak sam nawija w jednym z numerów z nadchodzącej płyty. – „Skandalu” słuchałem przez cały rok na okrągło, tylko tej płyty. Szczerze mówiąc, to nie byłem fanem muzyki rap. Bardziej jarałem się tym, że ta płyta akurat wtedy opisywała najlepiej to, co się działo wokół mnie, i to, co ja sam robiłem, dlatego chyba słuchałem tylko tego – stwierdza autor jednych z najbardziej obrazowych wersów w krajowym rapie ostatnich lat. Steez od razu podchwytuje temat: – To, co my robimy, ma formę rapu, ale jest uniwersalne – opowiada o tym, co się dzieje albo nawet o tym, co się będzie dopiero działo. To jest recycling popkultury, ciągle przetwarzanie tego, co już było. W kawałku „2040” przerabiamy sampel muzyczny, przerabiamy wideo, Oskar, pisząc tekst przekminia, nad czym zastanawiają się futurologowie, a prognozowanie przyszłości to przecież też jest dzisiaj popkultura.
Ten kawałek to tak, jakbyś to wszystko wrzucił do miksera i wlał w formę nazwy PRO8L3M.
Żywioł live
„Ty, małolat, gospodarz wznosi toast pierwszy. Eee, ja chciałem tylko… Siadaj, co tak sterczysz! Da ci teraz zgred patenty, jak pić wódkę. Eee, tak? Słuchaj – dbaj o nerki jak i trzustkę, więc wyrzuć te serki, szam dziś tłuste. Eee, a jak jestem wczorajszy? Możesz albo walnąć klina albo nie przychodzić wcale, jak masz skimać na stole, z łbem w rosole; zawsze możesz się odświeżyć. Eee, tylko jak? Ja pierdolę” – w głośnikach słychać wyraźnie dwie osoby gadające ze sobą w nagrywanym właśnie numerze „Toast”, który trafi na debiutancki album PRO8L3M-u. Zaprawiony w bojach zgredzik swym donośnym, przepitym głosem instruuje piszczącego młokosa, jak obchodzić się z flaszką. Kiedy jednak zziajany jak po sprincie Oskar opuszcza kabinę do rejestrowania wokali, okazuje się, że był tam sam, a cały dialog nawinął za jednym razem, zmieniając barwę głosu prawie co wers. – Długą, powiedzmy półtoraminutową zwrotkę, ciężko jest przewinąć tak, żeby w każdym momencie wszystko było idealnie. Oczywiście, jak nawijasz ta-da-ta-da, da się to zrobić, ale jak bardziej kombinujesz, to jest niemożliwe, a może ja się tak pluję, że nie potrafię… – zastanawia się Oskar, łapiąc oddech po właśnie nagranej połowie numeru. Każdą zwrotkę nagrywa kilkanaście razy, aż wreszcie obaj ze Steezem są zadowoleni z efektu – z artykulacji, rozłożenia akcentów i emocji włożonych w tekst. – Pewnie moglibyśmy to kleić po cztery wersy, wybierać tylko najlepsze i wtedy wszystko byłoby
perfekcyjne. Jednak kiedy później słucham tych za jednym razem nagranych zwrotek, to nawet te gorsze miejsca, w których podczas nagrywania czułem, że nie jest idealnie, brzmią tak, jak powinny. To nie jest kwestia rytmiki, bardziej ewentualnych błędów fonetycznych, artykulacji czy emocji, jakie udało się włożyć. Poza tym jest to jakby bardziej żywe, ma w sobie żywioł „live”. Tak po prostu lubię – tłumaczy Oskar.
Wizja przyszłości
Z każdym kolejnym podejściem do zwrotki raper nadaje jej więcej żywiołowości i luzu. W jednym wersie podkreśli zagubienie małolata, by w kolejnym wyśmiać go jeszcze dotkliwiej, nawijając ustami zgreda. – W tym kawałku to nie ten Oskar, który tu siedzi, poucza tego gnojka. Bo choć ma on spore rozeznanie w temacie, to jeszcze nie jest takim zgredem. Ma jakieś 40-50 lat – rejestrując kolejne podejścia, Steez tłumaczy niuanse fabularne płyty, która cała od początku aż po zamykający ją, upubliczniony już cyberpunkowy singiel „2040” rozgrywa się w coraz późniejszych planach czasowych. – Konwencja trochę nam ułatwia robotę, bo jak usiedliśmy do pracy nad płytą, to przez miesiąc myśleliśmy nad jej koncepcją i dopiero, jak znaleźliśmy koncept, ruszyliśmy z nagrywaniem. Też jednak nie trzymamy się pomysłu jakoś bardzo kurczowo – niektóre numery tworzą ramy tej konwencji, a niektóre trzeba w nią jakoś wpisać. Ten kawałek o piciu np. mógłby przecież rozgrywać się dzisiaj, ale dzieje się w przyszłości, kiedy Oskar jest już starszym typem. Tak samo jest z otwieraniem drzwi chipem w innym numerze czy tym, że panna w jeszcze innym zamiast ukraść gościowi
A13
12-15_problem_A196.indd 13
06.05.2016 22:42
Marszałkowskiej. I zamykając auto pilotem, dodaje jeszcze tylko: – Wierzę w to do tego stopnia, że jestem gotów sprzedać to BMW, żeby włożyć moją działę w to nasze niezależne wydawnictwo.
Klasa dodatku
portfel hackuje mu konto. To są takie „wstrzyki” z przyszłości. Bo rzeczywistość za 10, 15 czy 25 lat nie będzie zupełnie inna. Tak samo ludzie będą pili, tak samo będą kradli, tak samo będą chamscy i pazerni – twierdzi Steez, w którego bibliotece można znaleźć niejedną pozycję fantastycznonaukową. Utwory domykające krążek opowiadają o wirtualnych zbrodniach, dronach, podróżach orbitalnych i furach odpalanych na autopilota, artefaktach rodem z science fiction, które w większości jednak zaczynają się już pojawiać w naszej codziennej rzeczywistości. – Lubię zdiggować temat – przyznaje Oskar. – Jeśli nawijam o piciu wódki, nie muszę jednak do tego jakoś szczególnie ambitnie podchodzić, bo raczej wiem, co chcę powiedzieć. Ale jeśli numer ma się rozgrywać w 2040 r., to robię risercz. Piotrek podrzuca jakieś pomysły z książki, którą akurat czyta, internet też jest oczywiście ogromnym źródłem wiedzy o przyszłości. Finalnie jednak do tego typu kawałków i tak nie trafia to, co najpewniej się wydarzy, ale to, co jest moim zdaniem najciekawsze do opowiedzenia.
Rap jak Tarantino
– Muszę tu spropsować Oskara za to, jak bardzo plastyczna jest jego twórczość. To nie jest rap, którego formuła się w pewnym momencie wyczerpie – Steez zachwala kolegę z zespołu, którego teksty na najnowszy krążek układają się w fabułę rodem ze zwichniętego, pełnego retrospekcji i wyskoków w przyszłość osiedlowego science fiction, chwilami groteskowego, innymi razy mocno autorefleksyjnego gangsterskiego kina, w którym ze swoich narkotykowych i seksualnych przygód trzeba się w końcu rozliczać na terapii, a wy-
prawę na miasto może utrudniać… zamach terrorystyczny. – Nasz rap jest jak filmy Tarantino. Naszą muzyczną podróż możemy prowadzić przez różne stylistyki. To niczym nieograniczone pole możliwości. Wydaje mi się, że prędzej może się to znudzić niż skończyć. PRO8L3M to nie jest formuła, która się zużyje czy przeterminuje. To jest PRO8L3M. Jakiś się zawsze znajdzie – mówi Oskar. Jako że z jednym właśnie się chłopaki mierzą, musimy się przenieść z Żoliborza na Śródmieście, gdzie Steez i Oskar mają już umówione spotkanie z ekipą studia projektowego Full Metal Jacket, które pracuje w tym samym czasie nad oprawą wizualną ich krążka. Choć problem związany jest z identyfikacją graficzną, która już od pierwszych zapowiedzi „C30-C39” była dla nich bardzo ważna, cała droga upływa na rozmowach o muzyce. Kiedy mkniemy Wybrzeżem Kościuszkowskim wielką, czarną betą wyglądającą jak rekwizyt z gangsterskiego filmu, Steez, wyprzedzając kolejne auta, głośno zastanawia się nad tym, jak zaprezentować skończoną płytę słuchaczom: – Może powinniśmy ją wrzucić do sieci nie tylko w pojedynczych kawałkach, ale też w całości? Zrobiliśmy tak z „Art Brut”, bo to było dla nas ważne, żeby ludzie posłuchali tego krążka od A do Z, a nie wiem, ile osób dziś nadal tak robi. Mam jednak nadzieję, że ktoś sobie siądzie, skręci dobrego blanta i przesłucha tę płytę od początku do końca, żeby zrozumieć, że to jest kompletna rzecz. To nie będzie jak książka czy film z linearną fabułą, będzie tam mnóstwo różnych powiązań, których śledzenie wydaje mi się po prostu fajne – zaznacza z entuzjazmem, wysiadając z samochodu, dla którego cudem znalazł miejsce przy gęsto zastawionej
Dotychczasowe wydawnictwa PRO8L3M-u (poza wspominaną EP-ką, w 2014 r. wypuścili jeszcze mixtape) ukazały się pwod szyldem niezależnej oficyny RHW Records i dystrybuowane były tylko w drugim obiegu. Brak tych płyt w Empikach nie przeszkodził jednak Oskarowi i Steezowi sprzedać wszystkich 3500 sztuk „Art Brut”, ich drugiego krążka przeplatanego dialogami z „Wielkiego Szu” i „Sztosu”, konceptualnego albumu opartego w całości na samplach z polskiego electro popu z lat 70. i 80. To właśnie ta płyta zwróciła na duet uwagę nie tylko hiphopowego światka i ustawiła poprzeczkę dla ich pełnoprawnego, pierwszego albumu bardzo wysoko. – Chciałbym, żeby w każdym aspekcie to było lepsze niż to, co zrobiliśmy do tej pory. Wiem jednak, że trudno te rzeczy porównywać, bo będzie to coś zupełnie innego – tłumaczy Oskar. Spotkanie w siedzibie zaprzyjaźnionej ekipy projektantów, którzy na warsztacie mają w tym samym czasie i okładki kilku rapowych płyt, i albumy ze zbiorami malarstwa Muzeum Narodowego, ma jednak charakter nieco kryzysowy. Jeden z pomysłów, na jakie wpadli wszyscy wspólnie myśląc nad identyfikacją wizualną PRO8L3M-u, okazał się wcześniej wykorzystany przez innego artystę. – To było coś, co wiązało treść kawałków z okładką, z teaserami, z YouTubem, z całą rzeczywistością, ale spokojnie poradzimy sobie i bez tego – jest już nowy koncept. Swoją drogą ja dopiero po doświadczeniach, które wynieśliśmy z dwóch poprzednich produkcji, wiem, jak ważne są te wszystkie rzeczy dookoła muzyki i… teraz się nimi jaram. Wcześniej musieli mnie do tego wszystkiego przekonywać, bo mnie promocja nie obchodziła – jak słucham cudzej muzyki, to nie oglądam teaserów, nie słucham skitów, przewijam to wszystko, często nawet refreny przewijam, żeby dojść do mięsa, które mnie interesuje. Dopiero niedawno dostrzegłem wartość dodatków, które razem z muzyką tworzą całość. Zresztą dla mnie robienie tego było po prostu przyjemne. – Dobra, lecimy, bo już jesteśmy spóźnieni na spotkanie z gościem, który będzie nam robił pierwszy teledysk. Jedziesz z nami? – pyta Steez, a mi przypomina się kawałek zwrotki, którą kilka godzin wcześniej słyszałem kilkanaście razy w żoliborskim studiu „spóźniam się, bo mi się spóźnia sikor, dług jest na czas, chociaż wsadziłem wczoraj w pudła tysiąc, brud weź, a zostaw gadki pseudo-kurwa-vipom, te zmarszczki nie od podjeżdżania pod klub taryfą, ból nadal nauczką, trumna nadal trumną, umiar mam za późno…”. Ostatnie słowa skłaniają mnie, by odmówić, bo wieczór już późny, a i tak wszystkiego, o czym dziś gadaliśmy, nie pomieszczę w tym tekście. Bank zrobimy innym razem. – Też wolałbym mieć nieograniczony czas, robić wszystko tak, jak mi wygodnie, i dopiero po zamknięciu płyty zajmować się dalszymi krokami – mówi Oskar, kiedy odprowadzam ich do samochodu. – Ale mieliśmy po drodze różne perypetie i teraz wychodzi na to, że musimy zamknąć wszystko do końca miesiąca. Trzeba się zmobilizować i robić, nie ma czasu na balangi i nie to żebym był jakimś abstynentem przez ostatnie dwa miesiące, ale tu gdzieś w weekend muszę odpuścić, skąd indziej zerwać się wcześniej, bo rano nagrywka; trzeba się temu poświęcić. Traktuję to bardzo poważnie – zaznacza na odchodnym Oskar, który w 2030 r. nie chce zapewne wylądować na terapii, jak to się dzieje na nadciagającym krążku PRO8L3M-u.
A14 12-15_problem_A196.indd 14
09.05.2016 20:56
maj 2016
A15
12-15_problem_A196.indd 15
06.05.2016 22:42
Aktivist
Adrenalina w najpiękniejszej postaci
Jeśli myślisz, że mercedes to nie jest samochód dla ciebie, pomyśl jeszcze raz. Albo po prostu spójrz. Odkryj fascynujące atuty tego fantastycznego samochodu! Design, który przenika do głębi
Nowa Klasa C Coupé – emocjonujący design i pełnia wrażeń. W centrum uwagi: wyrazisty przód z charakterystyczną osłoną chłodnicy o diamentowej strukturze. Płynne linie i wymodelowany kształt stopniują napięcie aż po sam tył. Autentyczna, mocna, porywająca.
Lepiej widzieć. I być widocznym
Inteligentny system oświetlenia ILS LED zapewnia zawsze optymalne oświetlenie drogi – na szosach, autostradach, na zakrętach i we mgle. Oryginalny wizerunek i inscenizacje świetlne na powitanie przyciągają wzrok w dzień i w nocy.
16-17_mercedes_A196.indd 12
Wyświetlacz Head-up – informacje na wysokości oczu
Wnętrze – tu odczujesz różnicę
Nie tylko nadwozie nowej klasy C Coupé wyróżnia się spośród innych. Również wysokiej jakości wnętrze przyspiesza bicie serca. Sportowy wygląd łączy się tutaj z bardzo przyjemnymi dotyku, szlachetnymi materiałami. Proszę wsiadać i cieszyć się czystą radością z jazdy nową klasą C Coupé.
Samochód przyjazny dla alergików
Już od lat marka Mercedes-Benz przywiązuje wagę do jakości powietrza we wnętrzach swoich aut oraz dąży do tego, aby stosowane w nich elementy i materiały były przyjazne dla alergików. Dlatego Fundacja Europejskiego Centrum Badania Alergii wyróżniła markę Mercedes-Benz swoim znakiem jakości ECARF jako jedynego producenta samochodów na świecie.
Wyświetlacz Head-up wyświetla ważne informacje bezpośrednio w polu widzenia kierowcy. Dzięki temu wskazówki nawigacyjne, ograniczenia prędkości oraz aktualną prędkość kierowca nie musi odwracać oczu od drogi.
Usługi Mercedes me connect
Mercedes me connect łączy informację, serwisowanie, sterowanie i usługi w jednej aplikacji. Teraz można uczynić samochód częścią swojego życia – możecie go zamykać i otwierać za pomocą smartfona, już przed jazdą sprawdzając poziom paliwa w zbiorniku lub lokalizując swoją klasę C Coupé. W każdym momencie i niezależnie od miejsca, w którym się znajdujecie. Z kolei DYNAMIC SELECT umożliwia jednym ruchem ręki zmianę charakterystyki pracy silnika, skrzyni biegów, układu kierowniczego i układu jezdnego (w połączeniu z zawieszeniem pneumatycznym AIRMATIC). Przełącznik umieszczony na konsoli środkowej pozwala na wybieranie spośród nawet pięciu programów jazdy.
Przyspieszone bicie serca
Niezwykłym chwilom towarzyszą niezwykłe emocje. Mercedes-AMG C 63 Coupé na pierwszy rzut oka emanuje doskonałością. Wybrzuszenia na masce silnika, charakterystyczny dla AMG spojler przedni z krawędzią aerodynamiczną oraz wyrazista podwójna listwa z napisem „AMG” w osłonie chłodnicy.
06.05.2016 21:49
maj 2016
Znacznie poszerzone nadwozie sygnalizuje wartości wewnętrzne auta – osiągi dynamiczne tego wyczynowca są spełnieniem obietnic złożonych przez jego wizerunek.
Silnik V8 bi-turbo AMG M177
Czterolitrowy silnik V8 AMG z doładowaniem bi-turbo w modelu S osiąga jeszcze wyższą moc z pojemności 3982 cm³. Technologia NANOSLIDE i nowe wytrzymałe stopy zapewniają solidne osiągi również w zakresach granicznych – i to przy umiarkowanym zużyciu paliwa.
Najwyższy poziom techniczny
Mercedes-AMG C 63 S zachwyca – dynamicznym zawieszeniem silnika AMG, wydajnym układem hamulcowym z zespolonymi ceramicznymi hamulcami oraz ekskluzywnym programem jazdy Race oraz czterema kolejnymi programami jazdy charakterystycznymi dla AMG.
16-17_mercedes_A196.indd 13
06.05.2016 21:49
Aktivist
Wielki powrót T-Mobile Electronic Beats Tęskniliście za serwisem muzycznym T-Mobile Music? Otrzyjcie łzy, bo właśnie wrócił w nowej, lepszej odsłonie! W ramach projektu Electronic Beats stworzono unikatową platformę dla miłośników dobrych dźwięków i nowoczesnego stylu życia – electronicbeats.pl – na której użytkownicy znajdą wywiady z artystami, relacje z wydarzeń, a także internetową telewizję Electronic Beats TV, dostępną całą dobę. I poczekajcie tylko, co będzie się działo, gdy zacznie się sezon festiwalowy: na Audioriver, Offie i Up to Date pojawią się sceny Electronic Beats.
E
lectronic Beats to międzynarodowa platforma muzyczna i lifestylowa. Pod szyldem EB odbywają się m.in. cykliczne wydarzenia muzyczne i kulturalne, w tym zupełnie niecodzienne (np. koncert New Order w Berlinie). Electronic Beats to także portal internetowy. Projekt angażował takie gwiazdy jak Boy George, Roisin Murphy, Disclosure czy David Gahan. Electronic Beats znany jest także polskiej publiczności, która do tej pory miała możliwość uczestniczyć już w pięciu edycjach festiwalu: w Warszawie, Gdańsku i Poznaniu, gdzie wystąpili m.in. Metronomy, José González czy The Drums.
Elektroniczne uderzenie Nowy serwis www.electronicbeats.pl to miejsce dla wszystkich, którzy czerpią inspiracje ze świata, interesują się muzyką, nowymi technologiami, sztuką, a także najnowszymi trendami. Odwiedzający portal znajdą tu najnowsze informacje ze świata muzyki, ekskluzywne wywiady z artystami, recenzje najnowszych wydawnictw, relacje z festiwali, inspirujące artykuły i liczne konkursy. Użytkownicy za pomocą serwisu będą mogli także obejrzeć streamingi z koncertów i festiwali, na których pojawią się sceny Electronic Beats. Co więcej, dzięki telewizji internetowej Electronic
Beats TV specjalnie wyselekcjonowana muzyka będzie dostępna dla każdego w dowolnym momencie. Jeszcze bardziej na żywo W tym roku T-Mobile jeszcze mocniej angażuje się w działalność festiwalową. W 2016 r. sceny Electronic Beats zagoszczą na popularnych polskich festiwalach, w tym na Off Festivalu, Audioriver oraz Up to Date. – Cieszę się, że drogi Offu i T-Mobile po raz kolejny się połączyły. Obecność Electronic Beats to gwarancja rozwoju festiwalu i możliwość dotarcia do nowej publiki. T-Mobile to nie tylko silna marka i partner, ale przede wszystkim pozytywna energia i wielkie emocje. Cieszę się, że będziemy je przeżywać wspólnie – mówi Artur Rojek, dyrektor Off Festivalu. T-Mobile Electronic Beats nie mogło zabraknąć także na płockiej plaży i Audioriver, który jest obowiązkowym punktem na festiwalowej mapie każdego miłośnika muzyki elektronicznej. – Audioriver to wyjątkowe wydarzenie,
A12
18-19_tmobile_A196.indd 12
06.05.2016 21:55
kwiecień 2016
które co roku przyciąga tysiące fanów muzyki elektronicznej, a Electronic Beats idealnie wpisuje się w ideę naszego przedsięwzięcia. Dzięki współpracy z T-Mobile pod szyldem Electronic Beats zagwarantujemy nie tylko dodatkowe wrażenia uczestnikom festiwalu, ale będziemy też mogli rozszerzyć nasze działania na platformę www – mówi Łukasz Napora, współorganizator festiwalu Audioriver. Na zakończenie letniego sezonu muzycznego, T-Mobile Electronic Music zawita do Białegostoku, łącząc swoje siły z festiwalem Up to Date, który wiąże muzykę elektroniczną z innymi dziedzinami sztuki. – Organizując Up to Date, tworzymy coś niecodziennego. Współpraca z T-Mobile Electronic Beats umożliwi nam angażowanie miłośników niebanalnej sztuki w nowy, atrakcyjny dla nich sposób – poprzez połączenie muzyki i
technologii. Nie ma chyba lepszego sposobu na popularyzację naszego wydarzenia – mówi Jędrzej Dondziło, współorganizator festiwalu Up to Date. Obecność T-Mobile Electronic Beats to nie tylko własne sceny. Dzięki strefom chillout uczestnicy festiwali będą mogli odpocząć w specjalnie dla nich zaaranżowanej przestrzeni, naładować telefon czy porozmawiać z bliskimi w wyciszonym miejscu. Na bywalców festiwali czekają też konkursy, gadżety oraz specjalne aktywacje. Tym miłośnikom dobrych brzmień, którym nie uda się uczestniczyć w letnich wydarzeniach, T-Mobile Electronic Beats zapewni najwyższej jakości transmisję na żywo z wybranych koncertów, dostęp do wywiadów z artystami i relacjami – także te zakulisowe. Dzięki najlepszej sieci T-Mobile wszyscy użytkownicy serwisu www.electronicbeats.pl będą mogli uczestniczyć w najważniejszych wydarzeniach tego lata.
Jeszcze więcej atrakcji w przestrzeni miejskiej Już teraz poczujecie festiwalowy klimat w Warszawie, odwiedzając specjalne studio T-Mobile Electronic Beats w galerii handlowej Złote Tarasy, w którym będzie można uczestniczyć w organizowanych przez 4Fun TV specjalnych akcjach muzycznych czy modowych. W wakacje studio pojawi się także nad Wisłą. Dla widzów 4Fun TV oraz 4Fun Fit & Dance przygotowano specjalny program Electronic Beats, który jest emitowany od poniedziałku do piątku w godzinach wieczornych. Program prowadzą dobrze znana widowni muzyki elektronicznej i tanecznej didżejka Neen oraz aktor i prezenter telewizyjny Amin Bensalem. Gościem specjalnym programu jest Patrycja Kazadi. Podobną możliwość otrzymają słuchacze popularnego wśród młodszej publiczności Radia Eska oraz Eska TV.
T-Mobile Electronic Beats to zabawa, inspiracje, działanie i energia, a projekt Electronic Beats jest tego najlepszym przykładem. Sprawdźcie to: www.electronicbeats.pl
A13
18-19_tmobile_A196.indd 13
06.05.2016 21:55
Aktivist
magazyn dizajn
liście • fiolka • zen
Słoje w słoju Tekst: Olga Święcicka
Wbrew powszechnym obawom nie jest to wymyślna forma uśmiercenia rośliny, tylko danie jej życia. Forest Forever wspiera to, co przy postępującej degradacji środowiska wcale nie jest nam dane na forever. – Pewnego dnia odebrałam telefon i usłyszałam w słuchawce: „umarł”. Moje myśli zaczęły galopować. Nie wiedziałam, o kogo chodzi. Ojca, matkę, przyjaciela? Chodziło o las. A potem jak zwykle okazało się, że wcale nie umarł, tylko po prostu w butelce zaczęła się jesień – ze śmiechem opowiada Justyna Stoszek, która od razu deklaruje, że nie znosi uczłowieczania roślin. Początkowo trudno w to uwierzyć. Od ponad ośmiu lat zajmuje się tworzeniem lasów w słojach i butelkach. Spędza godziny z roślinami, po zapachu potrafi rozpoznać, jakie trawią je choroby, wie, jak się nimi opiekować i gdzie czują się najlepiej. Doskonale zdaje sobie też sprawę, że rośliny są niezależne i żyją swoim własnym życiem, czego wielokrotnie doświadczyła na własnej skórze. Kiedy jednak po raz setny słyszy pytanie: „a one się tam nie uduszą?”, to coś się w niej gotuje. – Udusić to się może człowiek bez roślin. To my jesteśmy pasożytami na tej planecie, one sobie bez nas poradzą. I to pewnie lepiej – podsumowuje Justyna i cierpliwie tłumaczy, że w zamkniętej przestrzeni tworzy się całkowicie samowystarczalny ekosystem, w którym rośliny mogą przetrwać, wytwarzając w procesie fotosyntezy wszystkie potrzebne substancje odżywcze. Jedyne, co przenika z zewnątrz, to światło. Dostarcza ono energii niezbędnej do wzrostu. – Myślę, że gdybyśmy na biologii sadzili lasy w butelkach, zamiast uczyć się na pamięć formułek, to zawsze byśmy pamiętali, jak to się wszystko odbywa – dodaje.
Las nie lubi zmian
Sama rośliny ma poniekąd we krwi. W dzieciństwie często bywała u dziadków na wsi, a jej mama przez pewien czas zajmowała się projektowaniem zieleni miejskiej. Na pomysł sadzenia lasów w szkle wpadła przez przypadek. Chciała zrobić wyjątkowy prezent dla swojego przyjaciela, więc w laboratoryjnej fiolce posadziła poziomkę. Po kilku dniach
dostała telefon, że roślina ma owoce, a z mchu wyrastają dziwne roślinki. To zainspirowało ją do dalszych eksperymentów. Dziś w jej pracowni można zobaczyć słoje z nawet siedmioletnim lasem, który wygląda zupełnie jak miniaturka prawdziwej puszczy. Są lasy mieszane, tropikalne, magiczne kompozycje z figurkami zwierząt czy takie zupełnie „zen”, gdzie rosną tylko dwa drzewa. Różnych gabarytów są też naczynia, w których rządzi las, choć wszystkie są bardzo stare. – Chodzi o grubość szkła. Las potrzebuje specjalnych warunków i nie przepada za zmianami – tłumaczy Justyna. Dlatego las po wyniesieniu z pracowni potrafi płatać figle. – Kiedyś jakaś pani kupiła egzemplarz dla swojego syna na urodziny. Był piękny, zielony i soczysty. Następnego dnia rano dostałam telefon, kobieta we łzach, że wszystkie liście spadły. Zawsze wtedy tłumaczę, że las to nie ozdoba, las jest żywy i w taki sposób może się aklimatyzować – mówi. Do słoja załączona jest szczegółowa instrukcja, ale Justyna często sama doradza opiekunom lasu, gdzie najlepiej postawić szkło. – Przez pierwszy rok musimy mieć dostęp do roślin, dlatego słój nie jest szczelnie zamknięty. Po pierwszej wiośnie, jeżeli pojawią się nowe listki i wszystko wygląda dobrze, można las zamknąć i już tylko obserwować – tłumaczy.
Las daje lekcję
Mimo że z pozoru wygląda to prosto, Justyna zarzeka się, że lasy w butelce nie są dla osób, które deklarują, że każda roślinka w domu im umiera. – Ludziom wydaje się, że skoro lasu nie trzeba podlewać, to jest idealny dla tych, którzy nie mają ręki do roślin. To nieprawda. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. Są dla osób otwartych na prawdę o naturze, które rozumieją, że pewne rzeczy umrą, a inne się rozwiną. Las to nie ogród, tam się nie robi porządków. Nie wszyscy to rozumieją – mówi. Justyna natomiast rozumie, że można traktować las jedynie jako ozdobę i nie sprzeciwia się temu,
choć otwarcie przyznaje, że bliżej jej do opiekunów, którzy kupują sobie zieloną butelkę z tęsknoty za naturą. Sama chciałaby, żeby jej las zamknięty w szkle uczył szacunku do przyrody, przypominał o tym, jak jest ważna, i uświadamiał, że człowiek nie może nad wszystkim panować. Kiedy jedna z butli pękła, rośliny same z niej wypełzły i zaczęły tworzyć niebywałą plątaninę korzeni i liści. – Często ludzie pytają ze strachem, co się stanie, jak on wyjdzie ze słoika. Żartuję wtedy, że nas zje – śmieje się Justyna i wzrusza ramionami. Bo choć na swojej stronie pisze, że robi magię, to zaczarowanych, człowiekożernych roślin jeszcze nie udało jej się wyhodować.
A20
20_dizajn_A196.indd 20
06.05.2016 21:56
maj 2016
kalendarium maj
Olga Święcicka (oś)
Mateusz Adamski (matad)
Michał Kropiński (mk)
Fotografia Anety Grzeszykowskiej z cyklu „Selfie”
Filip Kalinowski (fika)
must see
12.05-12.06
Kacper Peresada (kp)
Wychodne Rafał Rejowski (rar)
Cyryl Rozwadowski [croz]
Alek Hudzik [alek]
Iza Smelczyńska [is]
Miesiąc Fotografii Kraków
Najpierw słychać cichutki brzdęk. Metaliczny dźwięk przypomina ćwierkanie nakręcanego, blaszanego ptaszka. Tyle że jest wiosna i ptaki powinny być prawdziwe. Skoro więc nie zabawka, to co? Na odpowiedź nie trzeba długo czekać. Najpierw pojawiają się palce, które zgrabnie chwytają za balustradę balkonu, za nimi wyłania się umorusana twarz, zielone ogrodniczki i ubrudzone trampki. Typowy robotnik. Pytanie tylko, co robi o siódmej rano na moim balkonie. To, że stawia rusztowania, to widzę, ale cel nadal pozostaje tajemnicą. Przez chwilę oszukuję się, że to nie może być TO. Dotychczas w każdym wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu wiosna oznaczała remont elewacji. Czy i tym razem dźwięk kruszonego styropianu będzie towarzyszył pierwszym promieniom słońca? Niestety. Do tego zaraz zagłuszy go pneumatyczny młot i wiertarka. Na korytarzu zawiśnie kartka „prace remontowe potrwają cztery miesiące”. Od spółdzielni dostaję wychodne. Dobrze, że jest gdzie pójść. Dla wszystkich szukających ucieczki, załączam plan na maj. Jest gdzie się schować. Olga Święcicka
photomonth.com
Kryzysowa narzeczona Po raz 14. Kraków udowadnia, że wbrew obiegowym opiniom jest miastem nie tylko piwnic i turystów, ale też ciekawych inicjatyw kulturalnych. Miesiąc Fotografii to wydarzenie, które pozwala spojrzeć na dawną stolicę łaskawszym okiem. Szczególnie tegoroczna edycja, opowiadająca o kryzysie, wydaje się wręcz skrojona pod tych, którzy z „magicznym Krakowem” mają problem. „Kryzys? Jaki kryzys?” – hasło przewodnie festiwalu zostało wymyślone przez jego tegorocznego kuratora Larsa Willumeita, niemieckiego antropologa, dla którego punktem wyjścia do dyskusji jest przekonanie, że kryzys to już nie anomalia, lecz stan permanentny. Festiwal otworzy wystawa światowej sławy fotografa Paula Grahama. Jego wielokrotnie nagradzany projekt „Nowa Europa” stał się wyjątkowo aktualny w kontekście kryzysu tzw. wartości europejskich. Inną, prywatną perspektywę zaprezentuje wybitna polska artystka Aneta Grzeszykowska, w której twórczości przewijają się tematy niedopasowania jednostki i ról, jakie do odegrania ma ludzkie ciało. Na wystawie w MOCAK-u zawisną poruszające zdjęcia z cyklu „Selfie”, przedstawiające odtworzone ze świńskiej skóry fragmenty ciała artystki. W galerii będzie też można zobaczyć wystawę wschodzącej gwiazdy światowej fotografii Maxa Pinckersa, który podejmuje dyskusję ze współczesną fotografią dokumentalną. Kryzysów będzie więc sporo. Nie liczcie na szybkie rozwiązania. [oś]
Kuba Gralik [włodek]
K21
21-33_kalendarium_ A196.indd 21
06.05.2016 21:57
kalendarium koncert
festiwal
03.05
29.04-08.05
kadr z filmu „Córki dancingu”
Netia Off Camera
Pusha T
Kraków
Warszawa Proxima
al. Żwirki i Wigury 99a 20.00 115-130 zł
Horror w Krakowie Niech was nie zmyli zmiana nazwy. Choć krakowski festiwal w tym roku występuje pod inną banderą, to poza tym wszystko zostaje po staremu – dużo wartościowego kina, ciekawe sekcje tematyczne oraz spotkania z twórcami i gwiazdami kina. W programie znalazły się trzy nowe sekcje. W „Strach się bać”, której „Aktivist” patronuje, zobaczymy nowatorskie horrory przełamujące konwencje. „Tylko dla dorosłych” to z kolei filmy poruszające tematykę skrajnych skłonności i zaskakujących zainteresowań. Natomiast w cyklu „Do utraty tchu” organizatorzy zebrali najciekawsze tytuły ukazujące trudy dorastania. Głównym punktem programu oczywiście jest konkurs „Wytyczanie drogi”, w którym zaprezentowanych zostanie dziesięć filmów młodych, obiecujących twórców. O nagrodę główną, 300
tys. zł, będzie walczyć m.in. Agnieszka Smoczyńska i jej „Córki dancingu”. Zobaczymy, czy polski musical, który podbił m.in. festiwal Sundance, przypadnie do gustu Krzysztofowi Zanussiemu, przewodniczącemu jury. Off Camera kontynuuje również prezentowanie na wielkim ekranie produkcji zrealizowanych z myślą o telewizji. W tym roku będzie można obejrzeć odcinki takich seriali jak „Piraci” czy „Wersal. Prawo krwi”. My jednak polecamy spędzić pierwszy majowy tydzień z horrorami. [mm].
Dobra zmiana Terrence Thornton, czyli Pusha T, po raz pierwszy pojawił się na rapowej mapie jako członek duetu Clipse, który współtworzył wraz ze swoim starszym bratem, No Malice. Ich kawałki były zapisami przeżyć dealerów z Bronksu opatrzonymi mrocznymi podkładami autorstwa The Neptunes, ekipy producenckiej wspinającej się wówczas na wyżyny swoich możliwości. Pod koniec poprzedniej dekady grupa zaczęła tracić zapał, a Pusha znalazł sobie nowego zaradnego partnera do interesów – Kanyego Westa. Wygadany egocentryk nagrał z udziałem Terrence’a kilka utworów i tym samym wciągnął go do swojej wytwórni GOOD Music. To w niej w 2013 r. ukazał się solowy debiutancki
album Pushy, „My Name Is My Name”, który łączy wysublimowany pop i uliczny sznyt. Muzyk nie opuścił gardy i pod koniec zeszłego roku wydał nową płytę „Darkest Before Dawn” – preludium do jego nadchodzącego, szumnie zapowiadanego na ten rok longplaya „King Push”. Premiera ostatniego krążka zbiegła się z informacją, że Thornton został mianowany prezesem GOOD Music i tym samym stał się prawą ręką Westa. Nowo wybrany prezydent ma jednak w rękawie wystarczająco dużo asów, by nie być postrzegany jako przydupas sławniejszego kolegi. [croz]
popularnymi dwie dekady temu twarzami. Na szczęście od kilku lat w Warszawie i Wrocławiu organizowany jest Przegląd Kina Francuskiego. W tym roku w programie znalazło się 12 zróżnicowanych produkcji – od dokumentu ekologicznego „Między lodem a niebem”, przez animację poklatkową „Leon i cztery pory roku”, po surrealistyczną komedię „Vincent”. Uwagę widzów powinien przyciągnąć m.in. film „Chocolat” Roschdy’ego Zema, biografia pierwszego w historii Francji czarnoskórego clowna, który przyciągał tłumy do cyrków na przełomie
XIX i XX wieku. W roli głównej Omar Sy z „Nietykalnych”. Ciekawie zapowiada się również „Szukając Kelly”, debiut reżyserski Thomasa Bidegaina, scenarzysty współpracującego z Jakiem Audiardem m.in. przy nagrodzonych w Cannes „Imigrantach”. Festiwal nie obędzie się bez ikony francuskiego kina – Catherine Deneuve. Tym razem w roli empatycznej sędziny w dramacie społecznym „Z podniesionym czołem”. [mm]
festiwal
04-11.05
7. Przegląd Nowego Kina Francuskiego
Francja nad Wisłą
malną”
Kadr z filmu „Chocolat”
We Francji co roku powstaje kilkaset filmów. Trudno za tym nadążyć, a co dopiero wszystko obejrzeć. Na domiar złego do Polski zwykle docierają jedynie największe hity znad Sekwany lub przeciętne produkcje promowane
K22
21-33_kalendarium_ A196.indd 22
06.05.2016 21:57
maj 2016 koncert
akcja
koncert
06.05
06-14.05
10.05
Miki Vainio Warszawa Pardon, To Tu
ul. 11 Listopada 22 20.00 40-50 zł
pl. Grzybowski 12/16
Zza oceanów Jakob to pochodzące z Nowej Zelandii postrockowe trio, które już od kilku lat stawiane jest na równi z takimi klasykami gatunku jak m.in. Mogwai czy Explosions in the Sky. Grupa ma też na koncie świetne trasy koncertowe u boku Toola, ISIS, Mono czy Russian Circles. Zasłużone uznanie zdobyła jednak stosunkowo późno. Chociaż pierwsza płyta zespołu jest tylko o rok młodsza od chociażby pomnikowego „Young Team” Mogwai, to ze względu na swoje egzotyczne pochodzenie musiał on mozolnie wspinać się na szczyty. Czym wyróżnia się Jakob na tle postrockowej konkurencji? Trio niezwykle umiejętnie potrafi uchwycić wielowymiarowość tego gatunku. Przejścia od delikatnych, ambientowych kompozycji do mocniejszych, mięsistych riffów u mało którego wykonawcy brzmią tak naturalnie jak w wykonaniu Jeffa, Maurice’a i Jasona. Tego wieczoru w Hydrozagadce zaprezentuje się także zespół Tsima. Pochodzący z Bolesławca muzycy stoją w rozkroku między post rockiem i post metalem. Instrumentalny kwartet bez wątpienia przypadnie wam do gustu, jeśli cenicie twórczość np. Times From Nebula. Grupa pracuje obecnie nad nowym krążkiem, który ma ujrzeć światło dzienne jeszcze w tym roku. [matad]
6
Fot. Maja Wirkus
Jakob Warszawa Hydrozagadka
Człowiek z żelaza
Pożegnanie z Emilką Warszawa Muzeum Sztuki Nowoczesnej
ul. Emilii Plater 51
Bye, bye baby Raz mówią, że ją zburzą. Innym razem euforycznie donoszą, że wpiszą do rejestru zabytków albo przeniosą w okolice Pałacu Kultury. Cóż, Emilka to, jak widać, zbuntowana dziewczyna. Bujanie się z nią dłużej grozi katastrofą emocjonalną, najwyższy więc czas dorosnąć i odejść z podniesionym czołem. Pożegnanie pawilonu przez MSN potrwa dziewięć dni i zakończy się 14 maja podczas Nocy Muzeów, kiedy to budynek opuszczą wszyscy pracownicy muzeum. Zanim to jednak nastąpi, odbędzie się szereg wydarzeń, które pozwolą oswoić traumę. 6 maja w Emilce zagrają Wojciech Bąkowski, Kamp! i Soniamiki. Dzień później, o 12.00 rozpocznie się kilkugodzinna choreograficzna wystawa przygotowana przez Borisa Charmatza. Bez dzieł sztuki, ale z udziałem
zaproszonych artystów, filozofów i kuratorów. Nie przedstawi obiektów materialnych, a inscenizowane rozmowy, krótkie pokazy taneczne, gesty, słowa mówione i ruch. Za to od 11 do 13 maja kompozytor Ari Benjamini i chemiczka Sissel Tolaas przygotują grę opartą wyłącznie na zapachu i dźwiękach charakterystycznych dla Emilki. Równocześnie w muzeum odbędzie się konferencja „Modernizm prawem chroniony”. Rozstanie zakończy koncert pochodzącego z Detroit postindustrialnego tria Wolf Eyes. Poleją się łzy. [oś]
„Skandynaw od zawsze skupiał się na tym, jak w stalowej klatce dźwięków zamknąć drzemiące w człowieku mary i demony. Mniej znaczy dla niego więcej, a masywne perkusje, przeszywające partie basu i metaliczne tony służą mu za środki do wywoływania trzęsień ziemi. Prąd, nie krew, płynie mu w żyłach, techniczny rytm nadaje rytm sercu, neurony rezonują dronami” – niespełna trzy lata temu pisałem w „Aktiviście”, recenzując płytę „Kilo”, która jak większość produkcji fińskiego mistrza dostała ode mnie jedną z najwyższych ocen. Od tamtej pory Mika zdążył wydać cztery krążki nagrane w duetach z takimi artystami jak szwedzki eksperymentator i promotor muzyki progresywnej Joachim Nordwall, belgijski skrzypek Arne Deforce, francuski gitarzysta Franck Vigroux i francuska… fotografka Joséphine Michel. Wystąpił też na krakowskim Unsoundzie i wrocławskim Avant Arcie. Wszędzie, gdzie się pojawia, takie określenia gatunkowe jak industrial, techno, noise czy ambient przestają mieć znaczenie – stapiają się w jedno, gdy ziemia drży, a naelektryzowane powietrze ciąć można nożem. [fika]
maja 1996 r.
Ukazuje się debiutancki album najsłynniejszego boysbandu świata, Backstreet Boys. W samych tylko Stanach Zjednoczonych sprzedał się do dziś w prawie 20 milionach egzemplarzy.
21-33_kalendarium_ A196.indd 23
K23
06.05.2016 21:57
kalendarium
trasa
festiwal
11.05
11-14.05
Piotr Kurek
CocoRosie Poznań Klub Eskulap
ul. Przybyszewskiego 39 20.00 99 zł
Siła sióstr Siostry Casady mają w Polsce status gwiazd kultowych właściwie od samego początku swojej kariery. Nieszczególnie nas to dziwi, bo cała historia tego zespołu przypomina trochę hollywoodzki film. Dziewczęta wychowywały się z rodzicami zafascynowanymi kulturą Indian północnoamerykańskich. Po rozwodzie starych jedna z sióstr wylądowała w paryskim konserwatorium, a druga na ulicach Brooklynu. Spotkały się po dekadzie, by nagrać swój debiutancki album. O tym, jak powstała ta płyta, do tej pory krążą legendy. Mówi się, że część sesji została zrealizowana w łazience paryskiego mieszkania, a do nagrań wykorzystano m.in. zabawki. Czas jednak leci i ostatnio nakładem NoPaper Records ukazał się
już szósty album duetu „Heartache City”. Płyta powstawała w Argentynie pod okiem Nicolasa Kalwillema, a artystki twierdzą, że nowe utwory są powrotem do artystycznych źródeł. Fajnie, że przy okazji tych nostalgicznych reminiscencji Bianca i Sierra postanowiły wpaść do Polski na kilka koncertów. Bo tego, że przez długie lata podczas swoich tras koncertowych konsekwentnie omijały nasz kraj, nie zapomnimy chyba nigdy! [mk]
12.05 Gdańsk Teatr Szekspirowski
ul. Bogusławskiego 1
13.05 Warszawa Progresja
Fort Wola 22
15.05 Wrocław Stary Klasztor
13
ul. Purkyniego 1
Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY Lublin
10-160 zł kody-festiwal.pl
Zakodowana majówka Co roku majówkę nieco odkładam w czasie. Powodów jest kilka. Po pierwsze, nie lubię tłumów, a długi weekend oznacza większe skupiska ludzi w miejscach zwykle przyjaznych człowiekowi. Po drugie, Warszawa wyludnia się, a puste miasta są ekstra. I w końcu po trzecie, kilka dni po majówce w Lublinie zaczynają się Kody – Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej. A tam tłumy niewielkie, miasto ładne i co najważniejsze, atrakcje godne polecenia. Obok współczesnych kompozytorów z dyplomem akademii muzycznej, wyszkolonych instrumentalistów i radykałów jazzowych na scenie pojawią się leciwi wiejscy muzykanci i amatorzy archaicznych tradycji. Taka właśnie jest idea tego festiwalu
– łączyć, eksperymentować i ryzykować. Jagoda Szmytka specjalnie na tę okazję napisała „RÊVE RAVE” – trzy sny i trzy rejwy to międzygatunkowy performance w transowej, cielesnej i neonowej oprawie. Piotrek Kurek, znany głównie z projektów z syntezatorem w roli głównej, po raz pierwszy da się poznać jako twórca opery. „Bluszczowe prześniegośladowce z antycznego chałatu” to utopijna fantazja na temat świata, z którego z dnia na dzień znikają ludzie [sic!]. Oprócz tego na lubelskiej majówce usłyszymy kompozycje m.in. Arvo Pärta, Simona Steena-Andersena, Lou Reeda czy Johna Cage’a i instalację dźwiękową Hansa van Koolwijka. A na koniec wpadnie CocoRosie. Nocne potańcówki zapewnią Gęsty Kożuch Kurzu, Zawołany Skład Weselny i Tęgie Chłopy. Będzie miło, gra muzyka. [is]
maja 1996 r.
Oasis ustanawiają rekord w szybkości sprzedaży biletów po tym, jak 330 tysięcy wejściówek na ich letnie koncerty rozchodzi się w niecałe dwie godziny.
21-33_kalendarium_ A196.indd 24
K24
06.05.2016 21:58
maj 2016
maj 2016
KUP BILET NA WWW.STODOLA.PL
koncert
12.05
BILETY: KASA KLUBU STODOŁA - warszawa, UL. BATOREGO 10
lucky chops 6.05 - warszawa / stodoła 7.05 - kraków / ck rotunda
kayah 20 lat płyty „kamień” 9.05 - warszawa teatr muzyczny roma
zbigniew wodecki with mitch&mitch
15.05 - warszawa
amfiteatr w parku sowińskiego
ghost 30.05 - warszawa klub stodoła
gojira 31.05 - warszawa / stodoła 1.06 - kraków / kwadrat
bracia figo fagot 30.09 - warszawa klub stodoła
Omar Souleyman
zbigniew wodecki
Warszawa Miłość
with mitch&mitch
ul. Kredytowa 9 20.00 60 zł
19.10 - kraków ice kraków
Otwarte granice Trudno zaklasyfikować Omara Souleymana. Najbardziej charyzmatyczny wodzirej na świecie? Utalentowany towar ekspertowy Bliskiego Wschodu? Kuriozum wylansowane na fali postkolonialnych sentymentów? Zapewne nie ma tutaj prawidłowej odpowiedzi. Są jednak fakty. Pochodzący z Syrii muzyk ma na koncie ponad 500 płyt, to w większości bootlegi z jego występów na lokalnych weselach rozdawane parom i ich gościom. Od dziesięciu lat jest łakomym kąskiem dla wytwórni płytowych (m.in. Sublime Freequencies i Monkeytown należące do duetu Modeselektor) oraz ozdobą repertuaru każdego festiwalu, na którym
się pojawi. Ukrywający się za parą okularów przeciwsłonecznych wąsacz tworzy obłędną muzykę z opętańczymi klawiszami, a na jego ostatniej płycie pojawili się np. Four Tet, Gilles Peterson czy Legowelt. Omar wpadnie do Polski, by rozpętać orientalne tornado. W Gdańsku pomoże mu w tym kultowa postać sceny IDM Ceephax Acid Crew oraz Mono/Poly. [croz]
14.05 Gdańsk Teatr Szekspirowski
20.10 - warszawa klub stodoła
luxtorpeda 18.11 - warszawa klub stodoła
t.love
ul. Bogusławskiego 1 20.00 40-50 zł K25
21-33_kalendarium_ A196.indd 25
happysad
26.11 - warszawa klub stodoła 06.05.2016 21:58
t
kalendarium festiwal
13-25.05
13. Millenium docs against gravity FILM FESTIVAL różne miasta www.againstgravity.pl
dokument • miasto • chaos
MIASTO JEST NASZE
Tekst: Mariusz Mikliński
Od czterech lat na największym w Polsce festiwalu filmów dokumentalnych opiekujemy się sekcją „Miasto jest nasze”. Wraz z reżyserami analizujemy miejskie życie we wszelkich jego formach. Bierzemy pod lupę zwyczaje subkultur, krążymy po ulicach w poszukiwaniu trendów i inicjatyw. Kibicujemy aktywistom, którzy beton kochają, ale i z nim walczą, gdy staje się synonimem uprzedzeń urzędników, decydujących o tym, jak nam się w mieście żyje. W tym roku wybraliśmy pięć dokumentów. O ścieżki rowerowe wiemy już, jak zabiegać, ale jak indywidualnie stawić czoło takim kwestiom jak bezrobocie, postępujące rozwarstwienie społeczne czy widmo rozpadającej się Unii Europejskiej? Reżyserzy nie znają odpowiedzi. Obserwują. Możecie do nich dołączyć podczas 13. edycji festiwalu Millenium Docs Against Gravity, który w Warszawie i kilku innych miastach rusza 13 maja.
„Thru You Princess” reż. Ido Haar
„Favela funk” („Mind of Favela Funk”) reż. Fleur Beemster, Elise Roodenburg
Bunt wobec establishmentu przyjmuje różne formy. W zeszłym roku widzieliśmy reprezentantów brazylijskiej subkultury pixacao – streetartowców z Sao Paulo, którzy bez zabezpieczeń wspinają się na wieżowce, by bogatym i uprzywilejowanym dać znać o swoim istnieniu. W fawelach pod Rio de Janeiro służy do tego funk zwany cariocą. Nie ma on wiele wspólnego z północnoamerykańskim gatunkiem, który pod koniec lat 50. kształtował James Brown. W funku z brazylijskich slumsów od rytmicznej muzyki bardziej się liczy treść – wulgarna, jawnie szowinistyczna, przedmiotowo traktująca kobiety, gloryfikująca seks, przemoc i świat przestępczy. Młode holenderskie reżyserki postanowiły zgłębić fenomen popularności baile funku. Przyglądają mu się bez europejskich uprzedzeń, odważnie przecierając szlaki w labiryncie niebezpiecznych uliczek. Poznają lokalne gwiazdy carioki i ich fanów, pytają młodych Brazylijczyków, czym jest dla nich seks, miłość i zdrada, dotrzymują im towarzystwa na imprezach organizowanych przez gangsterów. Za maską prymitywnego maczyzmu udaje im się dostrzec nie tylko szkodliwe stereotypy, ale i wyzywającą kulturę wykluczonych rzesz. W centrum Rio carioca jest zakazana, w fawelach zaś staje się językiem wolności. Prowokacją wymierzoną w oderwaną od rzeczywistości klasę wyższą, która za fasadą poprawności skrywa grzechy znacznie cięższe niż słuchanie sprośnych kawałków o seksie oralnym.
O sile YouTube’a – ale i pułapkach, które on zastawia – przekonuje się bohaterka izraelskiego dokumentu Ido Haara. Samantha Montgomery, 38-letnia czarnoskóra mieszkanka Nowego Orleanu, nie jest materiałem na gwiazdę światowego formatu. Przekonuje się o tym podczas przesłuchań do jednego z popularnych realisty shows. Na co dzień pracuje w domu opieki spokojnej starości, próbując związać koniec z końcem. Śpiewa. Jej wideodziennik, na którym zamieszcza swoje piosenki i przemyślenia, śledzi kilkanaście osób. Jest wśród nich Kutiman, izraelski artysta, który wraz z reżyserem dokumentu postanawia bez wiedzy Samanthy odmienić jej życie. Intencje godne pochwały, ale efekt jest dyskusyjny. O muzyku i producencie Ophirze Kutielu świat usłyszał w 2009 r., gdy pod pseudonimem Kutiman stworzył projekt „Thru You” – utwór-remiks skompilowany wyłącznie z nagrań dźwięków znalezionych na YouTubie. Autorzy filmików aż do chwili ukazania się kompozycji nie wiedzieli, że ich niepozorne wrzuty zostały przez niego wykorzystane. Podobnie jest z Samanthą, która w internecie dzieli się nie tylko piosenkami, lecz także najbardziej intymnymi historiami ze swojego życia. Ido Haar konsekwentnie nie zdradza jej, o czym robi film. Choć kobieta w końcu spełni marzenie tysięcy youtuberów walczących o share'y i liczących na pięć minut internetowej sławy, to podejście twórców może budzić wątpliwości. Czy Kutiman i Haar nie pasożytują na dziewczynie? Wyciągają zdolną artystkę z niebytu niczym bezinteresowni promotorzy czy budują swoje portfolio? Na ile może sobie pozwolić artysta, zasłaniając się zasadami funkcjonowania kultury remiksu? „Thru You Princess” kończy się optymistycznie, ale w czasach internetu łatwo samodzielnie skonfrontować wymowę filmu z rzeczywistością. Kanał Samanthy zyskał kilkuset obserwatorów, posty mają kilkadziesiąt wyświetleń, Wikipedia milczy. To nie przypadek Sonity. W dłuższej perspektywie pięć minut Samanthy może mieć gorzkie konsekwencje.
K26
21-33_kalendarium_ A196.indd 26
06.05.2016 21:58
maj 2016
DEBATA „AKTIVISTA” PODCZAS DOCS AGAINST GRAVITY Warszawa kino Luna
13.30
„Sonita”
„Europa, która kocha”
reż. Rokhsareh Ghaem Maghami
(„Europe, She Loves”) reż. Jan Gassman
W 2003 r. młodziutka irańska reżyserka Samira Makhmalbaf nakręciła paradokumentalny film „O piątej po południu”. Przedstawiła w nim historię nastoletniej Noghreh, nastolatki żyjącej w Afganistanie tuż po interwencji amerykańskiej. Ambitna dziewczyna wierzy, że po upadku opresyjnego reżimu talibów wszystko zmieni się na lepsze. Nadejdą czasy wolności, a ona w przyszłości będzie mogła zostać politykiem, tak jak Benazir Bhutto w sąsiednim Pakistanie. Dokument „Sonita” można potraktować jako gorzki epilog do tych marzeń. Po ponad dziesięciu latach Afganistan znowu jest pogrążony w wojnie, a tytułowa bohaterka musi bez rodziców i braci szukać schronienia w Iranie. Nic dziwnego, że ma bardziej przyziemne marzenia. Chce rządzić nie całym krajem, lecz swoim życiem. I rapować. O tym, co dla niej ważne. Ale zarówno w Iranie, jak i Afganistanie kobiecie nie wolno śpiewać. O karierze muzycznej nie ma więc mowy. Rodzina ma wobec dziewczyny swoje plany – by zdobyć pieniądze potrzebne dla brata Sonity, jej matka zgodnie z lokalną tradycją postanawia zaaranżować małżeństwo i „sprzedać” ją za 9000 dolarów starszemu, nieznanemu mężczyźnie. Z pomocą przyjdą jednak autorzy filmu i YouTube. Reżyserce udało się uchwycić przemianę naiwnej nastolatki marzącej o byciu córką Michaela Jacksona w świadomą swoich praw bojowniczkę. Nie popełniła też błędów twórców obsypanego nagrodami „Mustanga”, poruszającego podobną tematykę. Nie demonizuje obrońców patriarchalnej tradycji. Jako osoba, która w niej wyrosła, dostrzega, że trwają oni przy szowinistycznych zwyczajach niekoniecznie dlatego, że są zwyczajnie źli, ale ze względów ekonomicznych. W „Sonicie” to bieda jest podstawowym źródłem opresji.
W tym roku zapraszamy na rozmowę po filmie „Throu You Princess” – opowieści o niezwykłym spotkaniu Kutimana z wokalistką Princess Shawn, odnalezioną pośród tysięcy innych dziewczyn, które wrzucają na YouTube’a swoje piosenki i wyznania nagrywane telefonem komórkowym. To spotkanie nigdy nie doszłoby do skutku, gdyby nie platforma, jaką jest YouTube. Podczas towarzyszącej filmowi debaty postaramy się przybliżyć fenomen budowania youtubowej popularności i wykorzystania tego medium w artystycznej twórczości. W rozmowie wezmą udział: Cezik – wokalista, multiinstrumentalista i kompozytor,
„Każdy jest kowalem swojego losu”, od kilku dekad powtarzają nam jak mantrę adepci neoliberalizmu. Ci, którzy wzięli sobie te słowa do serca, raczej nie przejmą się problemami bohaterów fabularyzowanego dokumentu Jana Gassmana. Cztery pary mieszkające w czterech odległych miastach Europy – Dublinie, Sewilli, Tallinie i Salonikach. Ludzie na różnych etapach drogi życiowej, ale z podobnymi problemami. Siobhán jest uzależniona od heroiny i utrzymuje się ze swoim partnerem dzięki pomocy społecznej. Caro pracuje jako kelnerka, jej chłopak jest bezrobotny. Greczynka Penny postanawia wyjechać do Włoch w poszukiwaniu pracy. Z kolei Veronika z Estonii jest dyskotekową tancerką i wychowuje dwoje dzieci. Wszyscy starają się utrzymać na powierzchni. Być może nigdy nie byli awangardą swojego pokolenia, ale nie planowali też zasilić nizin społecznych. Zwykli, przeciętni ludzie. Gassman obserwuje, jak stawiają czoło coraz trudniejszej rzeczywistości. Ich codzienne życie i kłopoty – nieefektowne, wręcz niefilmowe, ale przez to bardzo prawdziwe – są zestawione z jednej strony z niepokojącymi doniesieniami o odradzającym się skrajnym nacjonalizmie, a z drugiej z pełnymi hipokryzji deklaracjami polityków. Historie bohaterów w połączeniu z jednostajną elektroniką i nastrojowymi zdjęciami miast składają się na przygnębiający obraz „najbardziej wolnego i najlepiej prosperującego regionu świata”. Europy, która znika.
jeden z najbardziej znanych polskich youtuberów, który dał się poznać internetowej publiczności m.in. jako autor projektu KlejNuty, w którym w zabawny sposób przerabia utwory i miksuje wypowiedzi znanych osób. Maciek Budzich – autor bloga o mediach, marketingu i in-
ternecie – mediafun.pl. Pasjonat, obserwator i komentator nowych mediów, niestandardowych działań reklamowych i wszystkiego, co jest związane z nowymi technologiami i ich zastosowaniem w budowaniu marki, wizerunku czy promocji firmy. Debatę poprowadzi Sylwia Kawalerowicz, redaktorka naczelna „Aktivista”.
„Mrowisko” („Anthill”) reż. Władimir Loginow
Wykluczonych nie trzeba szukać za oceanem. Reżyser Władimir Loginow znajduje ich w jednej z zaniedbanych dzielnic Tallina. Tuż obok bloków stoi betonowy parking. Pięć pięter, 700 boksów, mnóstwo osobistych historii. Mieszkańcy używają budynku nie tylko do przechowywania samochodów. Parking jest jednocześnie synonimem ich bezradności i kreatywności – niektórzy tu mieszkają na kilku metrach kwadratowych, inni spędzają całe godziny w swoich prywatnych muzeach, wśród zbieranych przez całe życie szpargałów, które pamiętają kilku pierwszych sekretarzy ZSRR. Są tu też podrzędna restauracja, sauna, a nawet klinika weterynaryjna. Na terenie parkingu żyją głównie mężczyźni w średnim wieku. Ci, których nowa Europa nie kocha – nie umieli skorzystać z owoców transformacji politycznej, a wolny rynek odesłał ich na margines. Tytułowe mrowisko okazuje się dla nich enklawą, miejscem, do którego mogą uciec przed rzeczywistością stale przypominającą im o życiowej porażce. Władimir Loginow tworzy galerię osobliwości niczym Ulrich Seidl, ale nie celuje w groteskę. Bohaterom przygląda się z dystansu, ale i z szacunkiem. Wie, jak duży procent społeczeństwa stanowią podobni do nich.
K27
21-33_kalendarium_ A196.indd 27
06.05.2016 21:58
kalendarium
impreza
14.05
koncert
festiwal
18.05
19-22.05
Dixon
Seafret
Warszawa 1500m2 do Wynajęcia
Warszawa Hydrozagadka
ul. Emilii Plater 29a 22.00 45 zł
ul. 11 Listopada 22 20.00 49-60 zł
Legenda z Berlina
Lekko alternatywnie
Berliński didżej powraca do Polski. Po udanej zeszłorocznej imprezie w Krakowie tym razem zagra w warszawskim klubie 1500m2 do Wynajęcia. Steffen „Dixon” Berkhahn to przede wszystkim didżej housowy. Karierę rozpoczął w 1992 r. Od połowy lat 90. był rezydentem najważniejszych berlińskich klubów, m.in. legendarnego E-Werk czy Tresor. W tym roku po raz trzeci został uznany za najlepszego didżeja w prestiżowym rankingu przygotowywanym przez portal Resident Advisor. Raczej nas to nie zaskakuje, bo od lat Dixon słynie z tego, że gdziekolwiek się pojawia, rozkręca świetne imprezy. Jeśli nigdy nie mieliście okazji zobaczyć, jak radzi sobie za konsoletą, powinniście się udać do 1500. [żmudzio]
Na scenie Hydrozagadki wystąpi jedna z największych nadziei brytyjskiej sceny muzycznej. Seafret to duet mający na koncie takie indie-przeboje jak „Give Me Something”, „Oceans”, „To the Sea” czy „Wildfire”. Długogrający debiut Seafret ukazał się w styczniu tego roku. Płyta „Tell Me It's Real” to efekt kilku lat pracy i nieustannego, wyczerpującego koncertowania. Zespół tworzą Harry Draper (gitara) i Jack Sedman (wokal). Ich drogi skrzyżowały się w 2011 r. w Bridlington, a od dwóch lat artyści rezydują w samym sercu muzycznego przemysłu, w Londynie. To tam nagrali debiutancką EP-kę „Give Me Something”, która spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem branży i pozwoliła Brytyjczykom na podpisanie umowy z Columbia Records. W styczniu światło dzienne ujrzał ich pełnowymiarowy album „Tell Me It’s Real”, który szybko zaskarbił sobie uznanie miłośników lżejszej odmiany muzyki alternatywnej. [matad]
Monika Brodka
Red Bull Music Weekender Warszawa
Palma pierwszeństwa Wyróżniając w zeszłym roku stołecznego Weekendera nominacją do Nocnych Marek w kategorii „Wydarzenie roku” rozpływaliśmy się nad unikatową polityką festiwalu: faworyzowania rodzimych projektów i wystawiania ich na front, a nie upychania na końcu line-upu. W tym roku RBMW znowu wpełznie w przestrzenie Pałacu Kultury, a najlepszym podsumowaniem jego filozofii będą koncerty otwierające i zamykające imprezę. Pierwszego dnia zmierzą się ze sobą reprezentanci dwóch prominentnych wytwórni: Lado ABC i U Know Me. Zwieńczeniem imprezy będzie z kolei jubileusz 30-lecia kariery Wojtka Mazolewskiego, którego big band zasili sam Zbigniew Namysłowski. To
24
jednak nie koniec rodzimych headlinerów: materiał z nowej płyty zaprezentuje Brodka, a premierowy koncert z zespołem zagra Małpa. Mocną elektroniczną reprezentację stanowić będą Jacek Sienkiewicz, Zamilska czy JAAA!. Nie zabraknie też artystów z importu. W szczytowym momencie swojej kariery wystąpi grime’owy MC, Stormzy, a różne odłamy nowoczesnego r’n’b zaserwują Ibeyi, Jessy Lanza i Sevdaliza. Dwa pokolenia chicagowskiego footworku zaprezentują RP Boo oraz DJ Paypal, a Andy Stott i Kangding Ray nagną definicję nowoczesnego techno. Ekscentryczne pląsy zapewnią z kolei queer-rapowy Zebra Katz oraz świdrujący basami The Bug w towarzystwie energetycznej Miss Red. Mamy tylko jeden komentarz: do zobaczenia! [croz]
kwietnia 1964 r.
11 chłopców z angielskiego Coventry zostaje zawieszonych w prawach ucznia po pokazaniu się w szkole z fryzurą w stylu Micka Jaggera.
K28
21-33_kalendarium_ A196.indd 28
06.05.2016 21:58
maj 2016
WARSZAWA — WROCŁAW — GDYNIA — BYDGOSZCZ
13-25 maja 2016
www.docsag.pl 21-33_kalendarium_ A196.indd 29
docsagainstgravity K29 06.05.2016 21:58
kalendarium
festiwal
19-22.05
koncert
festiwal
20-22.05
22-23.05
Nikola Kołodziejczyk
Tauron Musica Electronica Nova
Konono No. 1 Warszawa Pardon, To Tu
Wrocław
od 10 zł
pl. Grzybowski 12/16 20.30 50 zł
Dźwięki z komputera Wrocław, Europejska Stolica Kultury 2016, podsuwa w tym roku wiele powodów, dla których warto odwiedzić Dolny Śląsk. Jeśli jednak do tej pory nie było wam po drodze, możecie nadrobić zaległości, wybierając się na Musica Electronica Nova. W programie szczególnie zainteresował nas „Portret miast” – to coś pomiędzy lekcją geografii i historii. Tylko zamiast zasiąść w ławkach, rozsiądziecie się na wygodnych pufach, zrzędliwego belfra zastąpią kompozytorzy, a temat lekcji zostanie podany nie na tablicy, tylko w formie dźwięków. Jak brzmi melodia Berlina, Wilna, Wrocławia, Warszawy czy Krakowa? Dowiemy się tego dzięki niezwykłej orkiestrze głośników. Poza tym odbędą się też bardziej tradycyjne koncerty, a że nazwa festiwalu zobowiązuje, to ich motywem przewodnim będą komputerowe dźwięki połączone z muzyką instrumentalną czy video-artami. Za sprawą interaktywnej gry dźwiękowej estońskiego artysty Tarmo Johannesa każdy będzie mógł spróbować swoich sił w tworzeniu. Aha, koniecznie zabierzcie młodsze rodzeństwo, bo bardzo dużo wydarzeń jest skierowanych do najmłodszych słuchaczy. Musica Electronica Nova bawi, uczy i wychowuje. [is]
Dwa wieczory z rodziną Sasha Boole
Green Zoo Kraków
Najlepsze okazy Krakowskie Green Zoo to impreza z gruntu niszowa – eksplorująca zjawiska usytuowane daleko poza mainstreamem, ale wybrane z wyjątkową precyzją. Tegoroczna edycja wydaje się najbardziej zróżnicowana z dotychczasowych. Z pewnością sporym wydarzeniem będzie koncert Girls Names – wywodzący się z Irlandii Północnej kwartet uprawia rozprężony, nieco plażowy, ale melancholijny post punk przesiąknięty jangle popem. Songwriterską odnogę festiwalu będzie reprezentować pochodzący z Ukrainy, ale inspirujący się brzmieniami z delty Missisipi Sasha Boole oraz tworzący akustyczne kołysanki Duńczyk Lasse Matthiesen. Z kolei dowodzone przez Lesława Komety przeistoczą się na jeden wieczór w nieodżałowaną Partię i przywrócą na chwilę melancholię
stołecznych blokowisk. Na cięższe brzmienia postawi ekipa z Black Zone Myth Chant (alter ego tworzącego hipnotyzujący drone High Wolf) oraz pławiąca się w mroku wokalistka Chicaloyoh. Czarnym koniem będzie zapewne australijskie trio My Disco, które w swoich monumentalnych kompozycjach przesuwa się od wyblakłego rocka w stronę post rocka i drone metalu. Występ przybyszów z drugiej strony globu poprzedzi natomiast klimatyczny, zaliczający kolejne punkty na mapie świata Coldair. [croz]
Fajnie, że coraz częściej mamy okazję zapowiadać koncerty afrykańskich artystów. W końcu muzyka z tego kontynentu stała się na tyle modna, że występy gwiazd z Czarnego Lądu są organizowane nie tylko na festiwalach poświęconych tzw. muzyce świata. W bookingach prym wiedzie stołeczny Pardon, To Tu. Po fantastycznej zeszłorocznej serii w tym roku na placu Grzybowskim zagrało już nigerskie Tal National. Teraz przychodzi pora na uwielbiane nad Wisłą Konono No. 1. Zespół z Konga przyjeżdża do Polski po wydaniu każdej płyty. Zaczął od wizyt na Off Festivalu, by potem wpadać regularnie nawet na dwa koncerty w jednym klubie! Tym razem mistrzowie psychodelicznej wiksy również zagrają dwa razy. Odwiedzą Warszawę chwilę po wypuszczeniu świetnie przyjętego albumu (recenzję znajdziecie w tym numerze), który nagrali wraz z portugalskim producentem Batidą. To jedno z pierwszych przedsięwzięć zespołu po śmierci jego założyciela. Mingiedi Mawangu zmarł w wieku 85 lat, ale na szczęście schedę po nim przejął syn Augustin. To właśnie on zabierze nas do serca dżungli, a stamtąd prosto na orbitę. [mk]
K30
21-33_kalendarium_ A196.indd 30
06.05.2016 21:58
MOJE_CORKI_KROWY_67x88_5.pdf
1
04/05/16
13:07
maj 2016
WARSZAWA
partner:
patroni medialni:
Humor, absurd, awantura. Mistrz czarnej komedii, Patrick De Witt, zn贸w w znakomitej formie. CZARNE.COM.PL
K31
21-33_kalendarium_ A196.indd 31
06.05.2016 21:58
kalendarium
festiwal
Koncert
27.05
Projekty Dastina Porazińskiego
27.05
Złota Nitka
The Space Lady
Łódź EC1
Warszawa Chmury
ul. Targowa 1/3
ul. 11 Listopada 22 20.00 30-35 zł
Szpulka do nici Najstarszy i chyba najbardziej prestiżowy w Polsce konkurs dla młodych projektantów ubioru – Złota Nitka – już po raz 23. odbędzie się w Łodzi. Tym razem w odrestaurowanej hali maszyn dawnej łódzkiej elektrowni EC1. Festiwal, na którym karierę zaczynali tacy twórcy jak Łukasz Jemioł, Maria Wiatrowska czy duet Paprocki i Brzozowski, to jedna z niewielu okazji, by wybrać się na pokaz mody bez obaw, że zmarnujemy co najmniej godzinę, oczekując na spóźnialskich celebrytów. To także szansa na zobaczenie kolekcji jeszcze nieskażonych myśleniem o wymogach rynku. Nie spodziewajcie się więc ubrań, które założylibyście na miasto,
ale takich, które zaskakują konstrukcją, doborem kolorów i tkanin. W tym roku na wybiegu Złotej Nitki swoje pomysły zaprezentują: Zuzanna Kwapisz, Dastin Poraziński, Monika Lobos, Anna Załucka Kuczera, Dagmara Stawiarska, Dagna Krystanek, Wioletta Jagos, Aleksandra Kowalska, Anna Pawluk, Mariia Natsii, czyli dziesięciu finalistów wyselekcjonowanych przez jury złożone z reprezentantów mediów i kreatorów mody. A także Natalia i Tatiana Aharodnaya, które zaproszenie do udziału w konkursie otrzymały podczas Lviv Fashion Week. My ruszamy na poszukiwanie młodych talentów. Stay tuned! [zawadzka]
W kosmos! Stołeczne Chmury wyspecjalizowały się w koncertach artystów, których nie zobaczycie na żadnych innych scenach. Tym razem niestrudzona ekipa z warszawskiej Pragi ściąga na prawą stronę Wisły ikonę kalifornijskiego undergroundu. The Space Lady zaczynała swoją muzyczną przygodę w czasach, kiedy wy jeszcze nie mogliście się zdecydować, czy fajniejszy jest Green Day czy może Offspring. A nie, zaraz! Zrobiła to jeszcze wcześniej, bo podobno jej pierwsze przygody z rockiem rozpoczęły się ponad 30 lat temu! Przez ten cały czas kosmiczna dama występowała ze swoim niezwykłym performance’em na ulicach kalifornijskich
miast. Trudno uwierzyć, że dopiero trzy lata temu nakładem Night School Records ukazał się jej pierwszy album „The Space Lady’s Greatest Hits”. Susan Dietrich, bo tak nazywa się ta pani, w ramach sprzeciwu wobec amerykańskiej polityki końca lat 70. chwyciła za malutki keyboard Casio i zaczęła wygrywać bardzo pokręcone covery wielkich przebojów. „Fly Me to the Moon”, „Somewhere Over the Rainbow” czy „Ghost Riders in the Sky” przerabia tak, że podczas koncertu możecie ich nie poznać. Tylko styl i poglądy Space Lady nie uległy zmianie. Ciągle pozostaje tą samą pokręconą i tajemniczą osobą, jaką była w czasach Reagana. I chyba tej wytrwałości jej najbardziej zazdrościmy. Jako lokalne dziewczyńskie wsparcie na scenie zaprezentują się Bibi and the Wave oraz kolektyw didżejski Damsels in Distress. [mk]
koncert
29.05
Geneva Jacuzzi Warszawa Hydrozagadka
ul. 11 Listopada 22 20.00 25 zł
Płodna i głodna Po ponad pięciu latach, jakie minęły od premiery debiutanckiego albumu Genevy Jacuzzi, artystka wreszcie powróciła z nowym materiałem. Wydana w lutym płyta „Technophelia” odbiega trochę od estetyki lo-fi, do której Amerykanka zdążyła przyzwyczaić słuchaczy, ale nadal jest to
bezkompromisowy synth pop przesycony duchem DIY. Już w maju w Hydrozagadce przekonamy się, jak nowy materiał wypada przed publicznością. Występy Genevy nie są typowymi koncertami, mają w sobie wiele z performance’u. Choć pochodząca z Los Angeles wokalistka zasłynęła owocną współpracą z Arielem Pinkiem czy Johnem Mausem, to swoją karierę zaczynała w pseudogotyckim zespole o nazwie Bubonic Plague, który zyskał status kultowego w dzielnicy Echo Park w Mieście Aniołów. Jej muzyczne ścieżki wiodły przez terytoria elektroniki, darkwave’u, gotyku, lounge’u i tropicálii, a teksty utworów są pełne
humoru i nie do końca poważnych nawiązań do okultyzmu i mistycyzmu. Geneva Jaccuzi nie tylko nagrywa „sypialniany” pop, lecz także tworzy bezkompromisowe instalacje artystyczne i niezwykłe wideoklipy. Jest też niezwykle płodną autorką piosenek. W swoich prywatnych zbiorach ma ponad 400 gotowych kompozycji, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. [matad]
K32
21-33_kalendarium_ A196.indd 32
06.05.2016 21:58
maj 2016
K33
21-33_kalendarium_ A196.indd 33
06.05.2016 21:58
Aktivist
nowe miejsca
Koper a kuchnia tajska
Są takie miejsca w Warszawie, na których ciąży przekleństwo. Cokolwiek by pod tym adresem powstało, znika w ciągu kilku miesięcy – niezależnie, czy to burgerownia czy wine bar. Lokalizacja w samym centrum wcale nie pomaga. Trudno powiedzieć, co za to odpowiada: klątwa sanepidu, efekt wysokich czynszów, wolny rynek, umiejętności restauratorów czy też wszystkie te czynniki naraz. Taki właśnie problem zawsze miał lokal przy pl. Konstytucji 4. Tuż po zamknięciu nijakiej piwiarni pojawił się jednak kolejny ochotnik, by otworzyć tam swoje podwoje. Tym razem kuchnia tajska. Właściciele pobliskiego Szwejka mogą spać spokojnie – wielbicie panierek, fluorescencyjnych tatarów i chrzczonego piwa raczej tu nie przyjdą. Za to bywalcom Aïoli odmiana proponowana przez Wi-Taj może się spodobać. W środku trochę ciasno. Stolik obok stolika, trzeba się przeciskać, kelnerki z trudem lawirują wśród towarzystwa. Wśród nich familia 2+2, wyraźnie po turnusie w tropikach. Podczas gdy dzieci budują broń miotającą z jednorazowych pałeczek, rodzice rozwodzą się nad jedyną autentyczną wersją tajszczyzny. „Nikt na Khao San nie używa koperku”, stwierdza z przekonaniem głowa rodziny, wspominając wycieczkę fakultatywną do Bangkoku. Tymczasem w Wi-Taj kopru się nie żałuje. Pływa w obu zupach, które zamówiliśmy – w klasycznej ostro-kwaśnej tom kha (19,90 zł) z krewetkami i w canh ca chua (13,90 zł) ze smażoną rybą i ananasem. Obie smaczne, pożywne, ale nie zaskakujące. Wrażenie zrobiły za to drugie dania. Mieszane. Udon xao bo (26,90 zł) był trafnym wyborem – gruby makaron w towarzystwie aromatycznego sosu, dobrze usmażonej wołowiny i mięsistych warzyw. Chętnie powtórzę. Niestety tego samego nie może powiedzieć moja znajoma wegetarianka. Pod najdłuższą nazwą w menu krył się bowiem zestaw sanatoryjny. Talerz brokułów z wody w lichym słodkawym sosie, upstrzony płatkami czosnku i kilkoma grzybkami (17,90 zł). Minimalistom przypadnie do gustu, ale Kasię musiałem udobruchać deserem. W innym miejscu, bo w Wi-Taj serwują tylko banany na ciepło. Wrócę tu jeszcze, by sprawdzić, czy w menu są rzeczy, które każą mi wracać. Tak jak zupa z kaczki w Thaisty na placu Bankowym. [Mariusz Mikliński]
Warszawa
Fokim
Faux pas, fo kim
„Nasze życie to zabawa bez żadnych zasad. Nasz styl to bunt. Łączymy to, co nam się podoba, bo mamy na to ochotę. Tak samo gotujemy – jadąc po bandzie...” – czytam na pierwszej stronie menu knajpy reklamującej się hasłem „so fokimgood” i wzdycham ciężko. Zestarzałam się, jak widać, na sztywno, bo słowa „po bandzie”, „rozróba” i „bunt” wymieszane ze słowniczkiem azjatyckiej kuchni wywołują we mnie lęki. Czy „rozróba” oznacza, że z wytatuowanym barmanem będę musiała przejść na „siema-siema”? A może „bunt” przejawi się szczerym odpysknięciem uroczej kelnerce: gdy ona zapyta, czy smakowało, ja odpowiem, że było rozgotowane? Bo co znaczy tu „po bandzie”, przekonałam się, gdy pan w garniturku, siedzący przy stoliku obok, nadmiaru lodu w szklance pozbył się, wyrzucając kilka kostek za drzwi, wprost na ulicę. Widać Fokim wyzwala w korpoludkach „dzikość”, co z kolei we mnie budzi frustrację. Najpierw drażnią ceny. 13,20 zł? 38,70 zł? Kelnerka twierdzi, że to dlatego, że ceny są uczciwe i niezaokrąglane do góry, ale przyciśnięta przyznaje, że dla ekipy to denerwujące, bo ciągle muszą kombinować drobne. Cóż, może i dobrze, przynajmniej się rozruszają, bo na pierwszy rzut oka wyglądają na strasznie zblazowanych. Mimo iż osób w załodze było więcej niż klientów, to i tak ryżu zamówionego do żeberek się nie doczekaliśmy. Tacy z nich buntownicy. Rozrób było zresztą więcej: ziemniaki kushiage (12,30 zł) miały być obtoczone algami, ale starczyło tylko na morską sól, kanapka bao z tofu (15,80 zł) miała zawierać kawałek sera obsmażony w karmelu, ale mnie trafił się on w formie nieapetycznej paćki. Apetyczne były za to żeberka w sosie BBQ (42,80 zł) – szkoda tylko, że nie zaserwowano do nich żadnych dodatków, raptem kilka listków rzuconych w gęsty i naprawdę pyszny sos. To, na co warto wpadać do Fokima, to kawa. W lokalu nie ma ekspresu i serwowana jest jedynie kawa po wietnamsku – parzona wprost do szklanki przez zabawny metalowy filtr. Niezłe są też desery, a najlepszy telewizor w kabinie toaletowej. Można tam się schować przed „zbuntowanymi cool gostkami” i „fokimgood foczkami”. [Olga Święcicka]
Wi-Taj
pl. Konstytucji 4 tel. 22 127 21 23
ul. Krucza 24/26 pon.-niedz. 12.00-24.00 tel. 660 634 331
A34
34-35_Nowe Miejsca_A196.indd 34
09.05.2016 21:09
maj 2016
How U Doin Cafe
Przyjaciół nigdy za dużo?
Czy w Warszawie jest miejsce na dwie kawiarnie inspirowane ulubionym miejscem spotkań Moniki, Rossa, Rachel, Chandlera, Joeya i Phoebe? To się wkrótce okaże. Choć muranowski Warsaw Perk zapowiedział się pierwszy, to ma się otworzyć na początku czerwca. Natomiast How U Doin Cafe działa już w Śródmieściu. Gdy ogłoszono jej otwarcie, pojawiły się zarzuty o kradzież pomysłu – dość absurdalne w kontekście kawiarni inspirowanej serialem oglądanym od 20 lat przez miliony ludzi. Który z lokali bardziej przypadnie do gustu fanom „Przyjaciół”? Na razie odwiedziliśmy How U Doin Cafe, mieszczące się na tyłach pasażu Wiecha, czyli w miejscu, które – mimo usilnych prób rewitalizacji za pomocą betonu – niespecjalnie zachęca do czegoś innego niż pospieszne przemykanie między sklepami. W środku jest jednak całkiem przyjemnie, w centralnym miejscu stoi pomarańczowa kanapa, wokół dyskretnie rozsiane są nawiązania do serialu: żółta ramka na fioletowych drzwiach, duck and chick w toalecie… Szczególnie doceniam egzemplarz „Lśnienia” w lodówce z deserami i – choć może to nadinterpretacja – bardziej przystępną wersję English trifle, niechlubnego specjału Rachel, tutaj występującego jako ciasto z kremem i szpinakiem. W menu odnajdujemy więcej znajomych tropów, choć akurat obecność szynki parmeńskiej w kanapce nazwanej „Tribiani” jest rozczarowaniem. Tribiani jadł pastrami! Mimo to kanapka była smaczna, bułka świeżutka. Spróbowaliśmy też kanapki „Unagi” z – jak wszyscy fani serialu się domyślą – łososiem. Kawa serwowana jest tu w dużych misko-kubkach, tak jak u Gunthera. Niezorientowani będą mieli How U Doin za sympatyczną kawiarnię, w której można odpocząć od biegu przez centrum miasta, fani serialu pewnie liczyliby na więcej. Piłeczka po stronie właścicieli Warsaw Perk. [Olga Wiechnik]
ul. Zgoda 13 pon.-niedz. 08.00-20.00 tel. 508 546 792
A35
34-35_Nowe Miejsca_A196.indd 35
09.05.2016 21:09
Aktivist
Moje Miasto
warszawa
Najpyszniejszy ziemniak na świecie
Ulubione warszawskie miejscówki Agi Brine
aga brine
Kaviarnioteka
W Kaviarniotece można zamówić pyszny dwudaniowy obiad za 20 zł. Wzrok przyciągają butelki wina, które zajmują całe ściany. Win można kosztować na miejscu albo zabrać butelkę do domu. W knajpie panuje rodzinny klimat, czuję się tam zawsze jak w domu, obsługa jest przemiła, można przyjść z pieskiem, dziećmi i nikt krzywo nie patrzy na małych hałaśników czy sierściucha.
Aga Bigaj, bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko poznańskiej artystki, w swoich utworach łączy inspiracje songwriterskim popem spod znaku Tori Amos i pełnym kobiecego wdzięku r’n’b w stylu Aaliyah. Już niebawem światło dzienne ujrzy jej EP-ka zatytułowana „Filling Empty Spaces”.
Stodoła
Bardzo adekwatna nazwa. Ogromne miejsce, z dziwacznym wystrojem wnętrz, które zawsze wprawia mnie w zakłopotanie. Drogę od wejścia na salę koncertową najlepiej przebyć z zamkniętymi oczami, tak aby nie psuć sobie nastroju przed koncertem. Ale Stodoła to też miejsce kultowe ze względu na artystów, którzy tam grają. Wracam tam często.
Ogród na dachu BUW-u
Ponoć jeden z największych takich ogrodów w Europie. Idealne miejsce na pierwszą randkę. Niezobowiązujące, piękne, odrobinę romantyczne i zarazem charakterne. Koniecznie.
Warszawska Wytwórnia Wódek „Koneser”
Absolutnie magiczne miejsce, które świetnie oddaje klimat tej pięknej dzielnicy. W latach 20. XX w. wytwarzano tu luksusową, wyborową i żubrówkę. Wysokie budynki z czerwonej cegły przenoszą w jakiś inny świat, na podłodze namalowano ogromną żółto-niebieską szachownicę, z wielkimi pionkami jak z „Alicji w Krainie Czarów”. Świetne miejsce na popołudniowy chillout nie tylko dla hipsterów i amatorów szachów.
Varso Vie
Kto kocha polską kuchnię, ten może ucieszyć swój żołądek w restauracji Varso Vie na pl. Konstytucji. Zjadłam tam najpyszniejszego ziemniaka w swoim życiu, brzmi to może śmiesznie, ale nie zapomnę tego smaku do końca życia. Oprócz tego w menu szparagi, pieczona kaczka, tatar, lody szałwiowe i dużo innych pyszności. Minimalistyczne wnętrze, które nie rozprasza. Mniam.
A36
36_mojemiasto_A196.indd 36
09.05.2016 20:40
luty/marzec 2016
A37
37_Agora.indd 37
09.05.2016 20:42
Aktivist
magazyn kuchnia
Między Ustami Warszawa Świętujemy! Między Ustami Tapas & Craft Bartending to lokal Marty Rut, współwłaścicielki Sto900, knajpki, która znajdowała się w tym samym budynku co 1500m2 do Wynajęcia. Między Ustami otwierało się i docierało dość długo, ale na efekty warto było czekać. Wrażenie robi już samo dwupoziomowe wnętrze: góra dość ciemna, trochę barowa, trochę salonowa, dół zalany światłem, zastawiony długimi stołami. Między Ustami to przede wszystkim bar powracający do tradycyjnej sztuki barmańskiej i kuchnia w stylu tapas. I właśnie tapasów przede wszystkim próbowaliśmy podczas naszej pierwszej wizyty w Między Ustami w lutym zeszłego roku. Na nasz stół wjechały wówczas liczne talerze, których zawartość zaskakiwała kształtem, fakturą i smakiem. Całą tę dość wybuchową mieszankę (bo i bryndza, i kasztany, i przegrzebek, i anchois, i lebne) podlałyśmy bardzo smacznymi śniadaniowymi koktajlami: jabłko/ siemię lniane/mleko/orzech włoski/miód oraz jarmuż/korzeń selera naciowego/natka pietruszki/sok pomarańczowy, ale pewnie lepiej by się komponowały te alkoholowe, których w menu nie brakuje – Między Ustami to bowiem programowo także „Craft Bartending”. I właśnie dlatego to do Marty Rut zwróciliśmy się, przygotowując magazyn „Tak je miasto”. Marta i inni specjaliści od miksologii i foodpairingu pomogli nam stworzyć piękny magazyn o tym, jak i gdzie jeść, pić i dobrze się bawić. A do Między Ustami zajrzyjcie koniecznie w weekend 20-22 maja – ulica Mokotowska będzie wtedy świętować na całego! Poniżej przedstawiamy dwa z kilku przepisów przygotowanych specjalnie dla nas przez Martę. Więcej w magazynie „Tak je miasto”.
Grzanki z kozim serem i gruszka • 2 kromki chleba żytniego • 4 plastry rolady koziej • 2 gruszki • 2 łyżki cukru brązowego • oliwa do pieczywa • świeże zioła • pieprz Kromki chleba opiekamy na suchej patelni. Kiedy lekko się zarumienią, zdejmujemy je i każdą kroimy na dwie części. Skrapiamy oliwą, układamy kawałki gruszki, a na górę kładziemy ser posypany cukrem i opiekamy palnikiem. Na koniec można dodać świeże zioła i grubo mielony pieprz.
Między Ustami, ul. Mokotowska 33/35
Pieczarki na hummusie • 4 duże pieczarki • 1 puszka cieciorki • sok z jednej cytryny • 60 ml oliwy • łyżeczka sezamu • 2 ząbki czosnku • pęczek natki pietruszki • kromki świeżego pieczywa • sól Cieciorkę blendujemy na gładką masę z oliwą, sokiem z cytryny, łyżeczką sezamu i czosnkiem. Smarujemy kromki chleba. Na wierzch kładziemy przesmażone pieczarki z natką. Doprawiamy solą. A38
38_kuchnia_A196.indd 38
09.05.2016 20:45
maj 2016
1 4
2
5 7
3 6
Siła chia!
Maj to miłość, matury i magnolie. Trudniej o słodszy miesiąc, a ponieważ lubimy przesadzać, to w maju proponujemy ekstradawkę cukru. Zaczniemy niewinnie, bo od śliwkowego dżemu z Owocowego Domu (1). Niby wytrawny, ale ze słodkim finiszem. Podobnie jak kajmak z solą morską (2), w którym fajnie przełamują się smaki. Kruchość wyczujecie też w pralinkach orzechowych (3) z bakaliami i kakao. Zdrowe i ekologiczne. Tak jak batony Beri Beri (4), które zrobione są z samych owoców, bez dodatku cukru. Bolą was zęby? To czas na słodką porcelanę. Talerze od Look at Me Plates (5) rozczuliły nas swoją prostotą, a kubeczek od For.Rest (6) jest po prostu
Fot. Dinah Fried
Fot. Stan Barański
uroczy. Nic jednak nie przebije lodów z dinozaurami (7). Jedzcie szybko, zabawka czeka!
Najpierw zagadka. Co ma pięć razy więcej żelaza niż szpinak, dwa razy więcej potasu niż banany i 15 razy więcej magnezu niż brokuły? Uwaga, nie jest to turbowarzywo, tylko niewinne małe ziarenko. Nazywa się chia i jest zaliczane do najzdrowszych rzeczy na świecie. Długo można by wymieniać jego właściwości, ale może lepiej uwierzyć lekarzom na słowo. Trudno jednak odżywiać się ziarenkami. Dlatego też powstał Chias, sok na bazie przecierów owocowych ze wspomnianymi już turbonasionkami. Soki dostępne są w czterech smakach: mango z marakują, jabłko z ananasem i miętą, granat z hibiskusem i malina z marakują. Napój ma tylko 130 kalorii, a przy tym jest bardzo sycący. W końcu „chia” znaczy siła. Niech moc będzie z wami!
Pożeracze książek Proustowskie magdalenki to klasyka gatunku. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że większość ludzi na ziemi tylko z ciastkami kojarzy „W poszukiwaniu straconego czasu”. Cóż, pisząc powieść, trzeba uważać, żeby opisy jedzenia nie zdominowały dzieła. W innym wypadku grozi nam, że nasza książka zostanie dosłownie zjedzona. Tak przynajmniej stało się z 50 wybitnymi dziełami literatury, które na swój warsztat wzięła Dinah Fried, nowojorska artystka i fotografka, która wydała album „Fictitious Dishes”. Znajdziemy w nim pięknie zainscenizowane zdjęcia dań zainspirowanych opisami z książek. Oprócz wspomnianych i dość banalnych magdalenek, odtworzyła chociażby śniadanie głównego bohatera „Buszującego w zbożu”, kanapki, którymi Blomkvist częstował Lisbeth Salander w „Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet” czy potrawkę z ziemi, wapna i dżdżownic – przysmak
Kofeiniści
jednego z bohaterów „Stu lat samotności”. – Praca nad książką zaczęła się od egzaminu zaliczeniowego na studiach. Wtedy przygotowałam pięć pierwszych zdjęć. Wśród nich były grzanki, które dziadek przygotował dla Heidi. Całe dzieciństwo marzyłam o takich zapiekankach z kozim serem – opowiada w wywiadach Dinah, która przyznaje, że efektem jej pracy jest pewne skrzywienie zawodowe. – Teraz zawsze szukam w książkach jedzenia i często tylko to zapamiętuję z fabuły – żartuje. Każdy ma swojego bzika. Dinah poświęciła kilka lat na dobieranie konkretnych elementów zdjęć. Nic tu nie jest przypadkowe. Zastawa, obrus, nawet to, że ser jest szwajcarski, a nie holenderski. Do szczęścia brakuje tylko przepisów. W końcu byłoby miło jeść jak Alicja z Krainy Czarów!
Kawa to jedna z tych rzeczy, z którymi w Polsce mamy problem. Zwłaszcza jeśli chodzi o stosunek ceny do jakości. Za słabe, rozwodnione latte w sieciówce zapłacimy więcej niż za kawę w lokalnej kawiarni. Mimo to z uporem wybieramy kawę w papierowym kubeczku i przepłacamy. Aplikacja Projekt Rabel, jak sama nazwa wskazuje, chce zrobić z tym porządek i ogłasza bunt na pokładzie. Jej twórcy postanowili promować lokalne kawiarnie i uczynić kawę ogólnodostępną, dlatego wymyślili program lojalnościowy. Za 20 złotych możemy wykupić 10 punktów, espresso kosztuje nas 2, chemex 4, a latte 3. Za 6 złotych można więc wypić porządną kawę, tym bardziej że pomysłodawcy aplikacji współpracują tylko ze sprawdzonymi kawiarniami. Każda polecana kawa jest testowana przez smakoszy z lokalnej palarni. Nie wszyscy mogą robić rewolucję.
A39
39_kuchniagadzety_ A196.indd 39
06.05.2016 22:03
Aktivist
magazyn moda
ulica • metka• mahjong
z ziemi japońskiej do polski Tekst: Magdalena Zawadzka / kroljestnagi.com
Dwa lata temu wyjechała na wakacje do Japonii. I zakochała się bez pamięci. Dzięki fascynacji Krajem Kwitnącej Wiśni Monika Misiak-Kołsut stworzyła markę „MoMi-Ko”. Najnowsza kolekcja White Lab No5 to wariacja na temat kimona, świetnie wpasowująca się w aktualne trendy. Monika Japonię znała przede wszystkim z książek Murakamiego, filmów Kurosawy i mody Yōjiego Yamamoty. A ponieważ kocha podróżować (po powrocie z jednej wyprawy od razu planuje kolejną), postanowiła zobaczyć ten kraj na własne oczy. Odwiedziła Tokio, Kioto i Osakę, przez dwa tygodnie chłonąc klimat tych miejsc. To wystarczyło, by przesiąknąć nim na dobre i zacząć projektować w japońskim duchu.
Barwne ptaki
– Na samej tylko Takeshita-dori, czyli ulicy Harajuku w najmodniejszej dzielnicy Tokio, inspiracji jest tak dużo, że wystarczyłoby na wiele kolekcji – wspomina Misiak-Kołsut, absolwentka Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru w Warszawie. – Pojawiają się ludzie ubrani, a właściwie przebrani, tak by za wszelką cenę wyróżnić się z tłumu i znaleźć w centrum uwagi. To zjawisko zupełnie niespotykane
w Polsce – dodaje projektantka. Jej pierwsze kolekcje powstały przede wszystkim w oparciu o stroje subkultur młodzieżowych. Kolorowe, obfitujące w nadruki – niekiedy dość infantylne, o nietypowych, zgeometryzowanych fasonach, wśród których prym wiodły długości mini. Stały się znakiem rozpoznawczym stylu dizajnerki i zdobyły uznanie na licznych konkursach dla młodych twórców oraz podczas kolejnych edycji polskiego tygodnia mody: na wybiegu Fashion Week Poland mogliśmy oglądać kolekcje SS14, AW14/15 i SS16. W tej ostatniej – zatytułowanej „Let’s play Mahjong” – można było już dostrzec wpływy nie tylko streetwearu, ale przede wszystkim tradycyjnego japońskiego stroju. Punkt wyjścia stanowi kimono, które staje się pretekstem do eksperymentowania z konstrukcją współczesnych strojów – eleganckich koszul, kamizelek oversize, warstwowych sukni czy szerokich spodni kulotów.
Biała metka
Mniej awangardowym odpowiednikiem tych wybiegowych propozycji jest najnowsza kolekcja „MoMi-Ko”, piąta z kolei stworzona na potrzeby łatwiejszej w odbiorze, a tym samym świetnie sprzedającej się linii White Lab (z ang. biała metka, bo właśnie takie wszyto w stroje z tej serii, kolekcje pokazowe mają metki w kolorze granatowym). Także i w tym przypadku projektantka dekonstruuje kimonowe fasony, ale nowe ubrania nadają się do noszenia na co dzień. W kolekcji znajdziemy więc spódnice i sukienki z niezliczoną ilością zakładek budzących skojarzenia z origami, koszule z podwójnymi małymi kołnierzykami czy swetry o szerokich rękawach wykonane z cienkich, miękko układających się na sylwetce dzianin. Z propozycjami wybiegowymi łączą je autorskie nadruki przedstawiające kamienie, klocki i inne elementy potrzebne do popularnej japońskiej gry zwanej mahjong. Nic tu nie jest bowiem tak całkiem serio. Jak na tokijskiej ulicy.
A40
40_moda2_A196.indd 40
06.05.2016 22:07
luty/marzec 2016
A41
41_Diamante_A196.indd 41
06.05.2016 22:07
maszap
muzyka film książka Komiks
maszap luty marzec
muzyka The Body „No One Deserves Happiness” Thrill Jockey
U piekła bram
Rybie bączki Nie jest ładne to, co ładne, ale to, co się komu podoba, mawiają niektórzy. Ale czasem coś jest po prostu ładne. Jak te drewniane bączki-rybki albo jeżowe pyszczki. Że dla dzieci? A próbowaliście ostatnio puścić bączka (Ha. Ha. Ha.)? To w cale nie jest łatwe! Uczy cierpliwości, relaksuje i wycisza. Przyda się każdemu. Do kupienia na www.londji.com.
Miałem taki okres w życiu, kiedy żarłem sporo psychodelików. Grzybów nigdy jakoś szczególnie nie polubiłem, więc jadłem kwasy dosyć często w sytuacjach różnych, czasami bardziej komfortowych, a niekiedy nieco ekstremalnych; w ciepłym domu przed telewizorem, z którego leciała Viva Zwei, i w zimnym klubie, gdzieś w obcym mieście, gdzie akurat grali pionierzy industrialu; w kinie, w parku, w galerii, na koncercie, na spacerze czy na… Pierwszy Dzień Wiosny. I jako że narkotyki to nie rurki z kremem, a dorośli – przynajmniej w swoim mniemaniu – ludzie muszą brać odpowiedzialność za swoje wybory, kilka razy byłem zobligowany mierzyć się z doświadczeniami granicznymi i przeżyciami raczej traumatycznymi, z tzw. „bad tripami”. Któregoś razu w dzień wagarowicza wziąłem z kolegą kwasa jeszcze przed naszym spotkaniem i jak to w takich sytuacjach bywa, tego dnia już się nie spotkaliśmy. Zostałem sam na Ursynowie z dalszymi znajomymi, którzy nie wiedzieli, co mi jest. W pewnym momencie bez słowa wyszedłem z mieszkania, żeby przed klatką zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaraz obok wejścia do bloku były tam drugie drzwi, które prowadziły zapewne do piwnicy, lecz tego dnia, w tym konkretnym momencie wiodły do piekła, o czym byłem przekonany do tego stopnia, że padłem na kolana, prosząc szatana, żeby jeszcze mnie nie zabierał z tego świata,i żeby to wszystko się wreszcie skończyło… O historyjce tej nieco przydługiej i ciut moralizatorskiej przypomniał mi właśnie piąty album amerykańskiego duetu The Body – „Nikt nie zasługuje na szczęście”. Nikt też wcześniej za pomocą instrumentu nie odwzorował dźwięku, który słyszałem wtedy na Ursynowie zza tych drzwi starych, obdrapanych, którymi w zależności od aktualnej kondycji psychicznej niektórzy schodzili po przetwory, a inni na gehennę. Chip King i Lee Buford musieli kiedyś ten dźwięk słyszeć, bo inaczej nigdy by im się nie udało go odegrać – bez względu na to, jak odważnie eksperymentują z metalową formułą. Nieważne, czy sięgnęliby po syntezatory, smyki, tuby i głosy, bez znaczenia byłoby to, że nie baliby się popowych wręcz zabiegów czy elektronicznych pasaży; na pewno kiedyś go słyszeli. Dźwięk wszechogarniający, dławiący i bolesny, miażdżący kości i chwytający za gardło, a jednocześnie czule tulący i kuszący. Dźwięk, który wzywa i odpycha zarazem, wymaga wiele, a w zamian daje tylko samotność, niepokój i zwątpienie, topi w stanach najdalszych od szczęścia. Dźwięk, który można jednak zawsze wyłączyć bez zwracania się do wyższych czy niższych instancji. Jeśli więc kuszą was doświadczenia graniczne, zamiast sięgać po narkotyki odpalcie sobie „No One Deserves Happiness”. A jeśli z pełną odpowiedzialnością i tak macie ochotę się naćpać, to pamiętajcie, żeby nigdy nie włączać wtedy tej płyty. [Filip Kalinowski]
M42
42-49_mashup_A196.indd 42
06.05.2016 22:08
maj 2016
muzyka
The Lumineers „Cleopatra” Universal Music Polska
film Nienasyceni („A Bigger Splash”) reż. Luca Guadagnino
Wykwintna uczta Tajemnicze spojrzenie Swinton, krnąbrny uśmieszek Johnson, szaleństwa Fiennesa i stoicki spokój Schoenaertsa – dawno nie było w kinie tak zabójczego czworokąta. Nie było też lepszego tła dla swawoli – Morze Śródziemne skąpane w letnim słońcu, do tego elegancka willa na wzgórzu. Obietnica raju na ziemi? Aniołowie mają piękne twarze, ale upadłe dusze. Marianne Lane (Tilda Swinton) jest gwiazdą rocka na miarę Dawida Bowiego, „kobietą stulecia”, jak mawiają o niej bohaterowie. Wraz ze swoim przystojnym partnerem (Matthias Schoenaerts) spędza wakacje na małej wysepce blisko Sycylii. Z dala od paparazzi i miejskiego zgiełku. Spokój nie może trwać jednak wiecznie, szczególnie gdy dołączą do nich były mąż Marianne, poczciwy i wszędobylski Harry (genialny Ralph Fiennes) i ociekająca seksapilem nastolatka (Dakota Johnson), która podaje się za jego córkę. Od tej pory nic nie będzie już normalne – tłumione wspomnienia i popędy powrócą ze zdwojoną siłą, a – jak wiadomo – zazdrość jest namiętnością, która z zapałem szuka tego, co sprawia cierpienie.
Reżyser „Jestem miłością” ponownie mierzy się z destrukcyjną siłą pożądania. Jego bohaterowie – narcystyczni i zagubieni – pozostają uwikłani między pragnieniem, cielesnością a miłością. Czy są w stanie kochać kogokolwiek oprócz siebie samych? Co tak naprawdę kryje się za tragikomiczną, ekranową szaradą? Kto zyska, a kto ostatecznie straci? Warto podkreślić, że „Nienasyceni” to zrealizowana z wirtuozerią uczta dla zmysłów – tego filmu się nie ogląda, lecz doświadcza czy wręcz pożąda. Włoski reżyser w precyzyjny sposób skomponował niemal każdy kadr tej intrygującej opowieści. Filmowy bękart opery i rock’n’rolla uwodzi, śmieszy, drażni, łączy w sobie wulgarność i wyrafinowanie. Zdecydowanie nie pozostawia obojętnym. [Diana Dąbrowska] obsada: Tilda Swinton, Matthias Schoenaerts, Dakota Johnson, Ralph Fiennes Francja/Włochy 2015, 120 min Kino Świat, 20 maja
Do dwóch razy sztuka „Cleopatra” zadebiutowała na pierwszym miejscu list sprzedaży po obu stronach Atlantyku. Kilka lat temu, skuszony podobnymi wynikami i nieustanną obecnością piosenki „Ho Hey” w amerykańskim radiu, kupiłem debiutancki album The Lumineers właściwie w ciemno. I szybko pożałowałem tej decyzji. „The Lumineers” okazało się średnio przekonującą kalką Mumford & Sons. Minęło kilka lat i znów w moje ręce trafił ich album, tyle że tym razem byłem znacznie bardziej sceptyczny. Nie mogłem się milej rozczarować. Zespół okroił aranżacje ze wszystkich zbędnych ozdobników, które tak mnie na pierwszej płycie irytowały. „Cleopatrę” wypełniają kompozycje napędzane oszczędnymi akordami gitary akustycznej. Czasami pojawia się dyskretna perkusja, czasami ostrożny klawiszowy akompaniament. I taka konfiguracja daje radę! Weźmy np. „My Eyes” (najlepszy numer na płycie!) – klimat, sposób śpiewania oraz tekst momentalnie przywołują najmilsze i najbardziej zaszczytne skojarzenia: Jeff Buckley! Podobne ciarki wywołuje zarówno singlowa „Angela”, jak i końcowa miniatura „Patience”. The Lumineers obrali najlepszą możliwą strategię i dobiegli do mety, zostawiając „Wilder Mind” Mumfordów daleko w tyle. Posłuchajcie koniecznie i nie zwlekajcie z kupnem biletów na listopadowy koncert w Warszawie. [Mateusz Adamski]
Wołanie na Puszczy
książka
„Saga Puszczy Białowieskiej” Simona Kossak Marginesy
W rodzinie Kossaków mężczyźni rodzili się malarzami, kobiety – pisarkami. Simona Kossak, czwarte pokolenie tego utalentowanego rodu, żartowała jednak, że malować potrafi jedynie ściany, a o karierze natchnionej poetki nie marzy. Zaraz po obronie pracy magisterskiej na wydziale biologii UJ (temat: „Mowa ryb”) opuściła krakowską Kossakówkę i na resztę życia (zmarła w 2007 r.) zaszyła się – z czasem dorabiając się tytułu profesora nauk leśnych – w chacie w sercu Puszczy. Jej „Saga Puszczy Białowieskiej” – potężny tom esejów i opowieści o ostatnim w Europie nizinnym lesie naturalnym – została ponownie wydana przez Marginesy po kilkunastu latach od premiery w przepięknej edytorsko (i porywającej tematycznie) serii EKO. Dużą zaletą „Sagi...” są zdjęcia wykonane przez partnera autorki – Lecha Wilczka. Na pięknych fotografiach oglądamy dzikie zwierzęta i niedostępne knieje z potężnymi drzewami, a z tekstów poznajemy przerażającą historię niszczenia puszczańskiego ekosystemu. Autorka z wściekłością przypomina dawnych polskich monarchów, którzy tylko dlatego zakazywali polowań na żubry, tury czy łosie, by wraz ze swym dworem i gośćmi do-
konywać liczonej w tysiącach sztuk eksterminacji tych zwierząt. Jeśli zaś okresowo powstrzymywano się od polowań, to tylko po to, by na deski pozyskać setki tysięcy metrów sześciennych starodrzewu. Paradoksalnie jedynym władcą, który bezinteresownie chronił Puszczę, okazał się car Aleksander I. Wielowiekowa ingerencja człowieka (zarówno oficjalna jak i kłusownicza) doprowadziła do wytrzebienia turów, rosomaków, rodzimych jeleni, tarpanów, głuszców (łącznie setek gatunków ssaków, ptaków i „pomniejszego płazu”) – większości bezpowrotnie. Im bliżej współczesności, tym wołanie autorki, że puszcza umiera, stają się bardziej rozpaczliwe. Dziesięć lat po śmierci Simony Kossak minister środowiska, wsławiony już próbą zniszczenia Doliny Rospudy, postanawia „ocalić” Puszczę (pod pozorem walki z kornikiem) zalecając na jej terenie największą wycinkę w historii. Na pierwszych kartach „Sagi..” pojawia się pewien drapieżny ssak o zanikającym owłosieniu, nazywany „białym mordercą”. Jedyny, który niszcząc otaczające środowisko nie dla przetrwania, dąży do własnej zagłady. [Wacław Marszałek]
M43
42-49_mashup_A196.indd 43
06.05.2016 22:08
THIN"
maszap
książka
muzyka Beyoncé „Lemonade” Sony Music Poland
Rick Bragg „Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu” Czarne
Kwaśno-słodko
Skandalicznie nudny
„Lemonade” to już drugi w karierze Beyoncé projekt, w którym artystka na równi stawia muzykę i obraz. Płyta, podobnie jak jej poprzedniczka, trafiła do sprzedaży nagle i bez promocji. Dlatego słuchałem jej nieobciążony – nikt jeszcze nie zdążył wyrazić swojej opinii. W otwierającym album „Pray You Catch Me” słyszymy delikatne akordy klawiszy Jamesa Blake’a, na które co kilka taktów nakładane są kolejne warstwy dźwiękowe, zmieniające tę z początku prostą piosenkę w niemalże hymn o zdradzie. „Hold Up”, wyprodukowany przez Diplo i napisany wspólnie z Ezrą Koenigiem z Vampire Weekend, to z kolei najbardziej taneczny kawałek albumu, ale szybko o nim zapominam, słuchając wulgarnego i brudnego „Don’t Hurt Yourself”. W stworzonym z Jackiem White’em numerze po raz pierwszy słyszymy wkurwioną Beyoncé, która bezpardonowo atakuje Jaya-Z i pyta, za kogo on się uważa, śmiąc pogrywać z najbardziej pożądaną kobietą na świecie. Za podkład muzyczny ma sample utworu Led Zeppelin, przesterowaną perkusję i wszystkie chwyty znane z najlepszych nagrań pana White’a. Gdy dochodzimy do brassowego
muzyka
Konono Nº1 „Konono Nº1 meets Batida” Crammed Discs
„Daddys Lessons”, w którym artystka porównuje męża do swojego ojca, wydaje nam się, że bierzemy udział w muzycznym rozwodzie najpotężniejszej pary popkultury. Ale chwilę później, przy „Forward”, Bey zostawia wszystko za sobą, i przenosi się do lat 60. „Freedom” równie dobrze mógłby powstać 50 lat temu i być istotnym głosem w walce o równouprawnienie Afroamerykanów. Możemy tu zresztą usłyszeć Kendricka Lamara, którego „To Pimp a Butterfly” było jednym z najbardziej zaangażowanych rapowych wydawnictw ostatnich lat. Płytę zamyka „Formation”, utwór, który wywołał burzę wśród Amerykanów, bo pierwszy raz w swojej karierze Beyoncé jest… czarna. Knowles przestała być kolejną gwiazdą pop śpiewającą o miłości, staje się waleczną kobietą, która idzie w ślady wielkich: Niny Simone czy Arethy Franklin, i nie boi się mówić o rasizmie i niesprawiedliwości, jaka spotyka czarnych mieszkańców USA. „Lemonade” ma momenty słabe, ale to najdojrzalsza płyta w karierze królowej popu. Beyoncé znudziła się swoją pozycją i postanowiła zostać po prostu królową. [Kacper Peresada]
Pierwszy dzikus rock’n’rolla, Jerry Lee Lewis, kojarzony jest głównie z ekspresyjnego sposobu gry na fortepianie (który regularnie podpalał) oraz małżeństwa ze swoją 13-letnią kuzynką. Jeśli ktoś przebrnie przez opasłe tomiszcze, napisane przez Ricka Bragga, dowie się dużo więcej o płonących fortepianach, kontrowersyjnych relacjach z krewnymi oraz trwającej kilka dekad walce o popularność. Na grubo ponad 500 stronach aż roi się od skandali, seksu, narkotyków, alkoholu i pionierskich dla rock’n’rolla występów. Może ze względu na ten natłok, po pewnym czasie zaczynamy ziewać ze znużenia po kolejnym podobnym rozdziale. Dużo ciekawiej wypadają barwne opisy amerykańskiego Południa sprzed kulturalnej rewolucji. „Pas biblijny” jawi się jako miejsce, gdzie niestosowny ruch biodrami na scenie mógł spowodować zakaz wizyt w mieście. A jednocześnie spora część społeczności nie widziała nic dziwnego w związku 22-letniego faceta z młodszą o połowę krewną… „Jerry’ego Lee Lewisa opowieść...” to poprawna biografia, ale raczej dla fanatyków prehistorii rock’n’rolla i amerykańskiego Południa. [Mateusz Adamski]
Afrotronika Co jest najfajniejsze w całym tym przesiąkniętym kolonialnym myśleniem kocie w worku znanym jako world music? To, że kotłujące się w nim brzmienia (tak różne jak merengue, gamelan czy… oberki) siłą rzeczy niekiedy się zderzają, mieszają i wpływają na siebie. Gdyby w sklepach muzycznych Cesária Évora i Salif Keïta, Trebunie Tutki i Twinkle Brothers czy Konono Nº1 i Batida nie spotykali się na tych samych półkach, kto wie, czy doszłyby do skutku ich randez-vous na żywo. A jeśliby kongijscy wirtuozi elektrycznych kalimb (swego rodzaju afrykańskich cymbałek) nie spotkali się niedawno z mieszkającym w Portugalii, a urodzonym w Angoli Pedro Coquenão, najbliższe miesiące mogłyby być dużo mniej słoneczne i radosne. Coquenão, producent rozmiłowany w afroelektronicznej stylistyce, znany z kolaboracji z Damonem Albarnem czy z trasy odbytej ze Stormae, wprowadził charakterystyczne brzmienie pochodzącego z Kinszasy zespołu jeszcze dalej na multikulturowe ulice,
gdzie etniczne wpływy mieszają się ze współczesnymi gatunkami miejskimi. Tu podbił metaliczne tony tanecznym rytmem, tam zaprosił przed mikrofon wokalistkę i MC, jeszcze gdzie indziej dodał kilka syntezatorowych fraz. I kongotoroniczne tony – taką nazwę dla nagrań Konono Nº1 swego czasu ukuli krytycy – popłynęły dalej zaułkami Lizbony i Luandy. A dziś lecą z okien mojego mieszkania na warszawskim Mokotowie i mieszają się z naszą lokalną world music: Staśkiem Wielankiem, w którego nagraniach lubuje się sąsiad spod piątki, disco polo, którym dzień witają lokatorzy kamienicy obok, i Gangiem Albanii rozkręconym do oporu w przejeżdżającej stuningowanej furze. [Filip Kalinowski]
M44
42-49_mashup_A196.indd 44
06.05.2016 22:08
maj 2016
muzyka muzyka
muzyka
Jessy Lanza „Oh No” Hyperdub
Black Mountain „IV” Jagjaguwar
Colin Stetson „Sorrow: Reimagining of Gorecki’s 3rd Symphony” 52hz
O tak!
„Zagraj to jeszcze raz, Sam”
Żal i rozgoryczenie
Fala alternatywnego r’n’b w ciągu ostatnich pięciu lat zalała nas jak new rock revolution na początku XXI wieku. Wciąż elektryzuje muzyków chowających się do niedawna w swoich sypialniach, jest nadal trendem intensywnie promieniującym na ospały mainstream, ale także fabryką bliźniaczych, pozbawionych tożsamości wykonawców. Z tego rwącego potoku wyłoniła się jednak Jessy Lanza – nieśmiała diwa z kontrolującej puls współczesnej elektroniki wytwórni Hyperdub. Kanadyjka zupełnie znienacka wydała najbardziej kompletny album w historii całego nurtu. Nagrane pod okiem Jeremy’ego Greenspana z Junior Boys „Oh No” łączy wszystkie cnoty electropopowego duetu: przejrzystą niczym woda na Malediwach produkcję oraz intymność, która nie kłóci się z doskonałymi tanecznymi przebojami. Elfi wokal Jessy idealnie spaja składające się na muzyczne tło inspiracje chicagowskim footworkiem, klasycznym house'em i płynnym ambientnem. Wokalistka użyła więc znanych już surowców, ale wydestylowała z nich esencję uzależniającą chwytliwością i eteryczną atmosferą. Lepszej popowej płyty w tym roku najpewniej nie będzie. Możliwe, że w przyszłym i jeszcze następnym też nie. O ile Lanza nie pokusi się o wydanie kolejnego longplaya. [Cyryl Rozwadowski]
Dzięki modzie na retro rocka, która zaczęła się jakieś dziesięć lat temu, pokolenie wychowane na płytach rodziców dostało od losu własnych idoli tworzących w tym sentymentalno-gitarowym klimacie. Dwudziestoparoletni fani Budgie nie musieli już się jarać idolami sprzed 30 czy 40 lat organizującymi piąty reunion. Zespoły takie jak Black Mountain były bliższe rzeczywistości i pełne młodzieńczej energii i co najważniejsze, dawały nadzieję, że będą nagrywać rzeczy wielkie i własne. Jak można było w to wątpić po takim albumie jak „In the Future”? Black Mountain AD 2016 śmiało kroczy ścieżką wyznaczoną tym kanonicznym albumem. Niestety lata 70. minęły i jeśli po zespołach „hardrockowych” oczekujecie jakichkolwiek wolt stylistycznych, to możecie się mocno rozczarować. Kanadyjska ekipa gra dokładnie to, czego mogliśmy się po niej spodziewać. Znów jest kosmicznie, przesterowo i maksymalnie przebojowo. Mam wrażenie, że oni te refreny wymyślają pod prysznicem, a potem po prostu obudowują je bogatym instrumentarium. Do tego trochę hipiserki, wokalne pojedynki damsko-męskie i parę nietrącących wiochą epickich solówek. Wychodzi z tego przyjemna płyta, która na bank porwie neofitów, a starszym wielbicielom gatunku dostarczy kilku przyjemnych chwil podczas nadchodzącego lata. Chyba też nieźle, prawda? [Michał Kropiński].
Colin Stetson to postać na jazzowej scenie szczególna – amerykański saksofonista znany z ciężkiego, basowego brzmienia jest etatowym sidemanem takich wykonawców jak Tom Waits, Arcade Fire czy Bon Iver. Ten 39-latek jest jednak także ambitnym solistą, a swoje chwytliwe, ale równocześnie awangardowe kompozycje wydał w postaci pasjonującej trylogii „New History Warfare”. Jego najnowsze dzieło, „Sorrow”, to z wielu względów zwrot w zupełnie nieoczekiwanym kierunku: pierwsza przymiarka Stetsona do roli kompozytora i przewodnika 12-osobowego ensemblu oraz ambitny zamach na „Symfonię pieśni żałosnych” Henryka Mikołaja Góreckiego. Niestety, multiinstrumentalista przegrywa z kretesem z dziełem Góreckiego zainspirowanym tragedią Holocaustu i powstania śląskiego. Stetson odarł cały utwór z cechującej jego kanoniczne wykonania intymności, pozostawiając w centrum jedynie niestrawne hałdy cierpiętniczego patosu, instrumentalnie przeciągając kompozycję w stronę łopatologicznego post rocka. Trudno zrozumieć, jak artysta, który dotychczas z niezwykłą łatwością nadawał emocjom fascynujące formy, może nagle popaść w tak porażający kicz. Na pocieszenie po przegranym starciu z niedoścignionym dla autora mistrzem czekają najpewniej pieniądze z budżetów miast pragnących ożywić swoje lokalne filharmonie i teatry. [Cyryl Rozwadowski].
Życie na gruzach
książka
„Delhi. Stolica ze złota i snu” Rana Dasgupta Czarne
Reportaż Rany Dasgupty, brytyjskiego pisarza hinduskiego pochodzenia, opisuje potężne miasto, przy którym Europa wydaje się maleńkim półwyspem, położonym na odległych rubieżach. Autor podejmuje trud zrozumienia historycznych i społecznych uwarunkowań jego zadziwiających kapitalistycznych przemian. Często oddaje głos swoim rozmówcom: bajecznie bogatym przemysłowcom – nowej arystokracji Indii – i mieszkańcom wysypisk śmieci. Świetnie pokazuje również klasę średnią, pomimo nazwy niezbyt liczną, ale agresywnie rozpychającą się w społeczeństwie. Delhi XXI wieku to miasto, które w ciągu kilkunastu lat od uwolnienia rynku i liberalizacji prawa stało się światowym centrum outsourcingu i wielkim rynkiem budowlanym, gdzie w zastraszającym tempie pączkują najróżniejsze globalne spółki. Miasto, które w swojej historii wielokrotnie było niszczone i odbudowywane (pod fundamentami nowych budynków znajdują się setki tysięcy grobów). Przez swoich mieszkańców opisywane jest jednocześnie z dumą i szacunkiem, jak i ze strachem przed
skutkami jego rozwoju. „To był religijny, uduchowiony kraj, ale uleciały z niego wszystkie ludzkie uczucia. Robi się bardzo mało dobrego i bardzo dużo krzywdy”, mówi jeden z bohaterów. Niezwykle ciekawie pokazana jest bolesna emancypacja delhijskich kobiet, które dzięki dobrym zarobkom prześcignęły w poziomie życia swoich ojców, braci i mężów. W dawnych macho, nie potrafiących odnaleźć się w całkowicie dla nich nowej roli, rodzi się olbrzymia frustracja i agresja – indyjska stolica jest niechlubną rekordzistką pod względem brutalnych gwałtów na kobietach. Autor ze smutkiem pisze: „Jeśli ktokolwiek sądził, że Delhi może nauczyć resztę świata czegoś o życiu w XXI wieku, to spotkało go bolesne rozczarowanie. Grabież ziemi i codzienna korupcja; rozpanoszenie się elit władzy kosztem reszty ludności; przemiana rzeczy powolnych, intymnych, oryginalnych w rzeczy szybkie, ogromne i pospolite”. W reportażu Dasgupty tytułowe złoto miesza się z tombakiem, a sen przemienia w koszmar. Sama książka lśni niczym najczystszy brylant. [Wacław Marszałek]
M45
42-49_mashup_A196.indd 45
06.05.2016 22:08
maszap
film
muzyka
Edward Sharpe and the Magnetic Zeros „PersonA” Universal Music Polska
Neohipisi na poważnie Edward Sharpe nie żyje. Został bez zawahania wykreślony z okładki i „zniknął tak szybko, jak się pojawił”, tłumaczy Alex Ebert, lider grupy. Na placu boju zostali The Magnetic Zeros. „PersonA” to ich wspólne dziecko, efekt pracy zgranego dziesięcioosobowego kolektywu nagrywającego w jednym pokoju w Nowym Orleanie. Czwarty album w ich dorobku to nadal wysmakowana mieszanka folku, gospel, lo-fi i szlachetnych tradycji muzycznych z Appalachów. Nie ma wątpliwości co do ambicji stojących za „PersonA”. To miało być arcydzieło udowadniające, że formacja podźwignęła się z kolan po odejściu Jade Castrinos, założycielki i filaru artystycznego grupy. Arcydzieła nie stworzyli, ale z personalnej zawieruchy wyszli z tarczą. Nie można nie docenić rozmachu, ambicji i ciężaru gatunkowego, ale brak tu bożej iskry, całość przytłacza zamiast zachwycać. Zachwyt wzbudzić mogą natomiast wykonania koncertowe – The Magnetic Zeros dopiero bowiem podczas konfrontacji z publicznością rozwijają w pełni skrzydła i wznoszą się na wyżyny. W nagraniach studyjnych wciąż sprawiają wrażenie wciśniętych w za ciasne, sztywne ramy. Dlatego tylko trzy gwiazdki. Kolejne trzymam na koncert. [Mateusz Adamski]
„Z daleka” („Desde allá”) reż. Lorenzo Vigas
Męsko-męska grawitacja Nic dziwnego, że „Z daleka” ujął jurorów festiwalu w Wenecji, którym przewodził sam Alfonso Cuarón, twórca słynnej „Grawitacji”. Debiut Lorenza Vigasa to kawał mocnego i mądrego kina. Chciałoby się takie debiuty oglądać w Polsce. Podobne historie pojawiały się w kinie już nieraz, ale nie w warstwie fabularnej drzemie siła filmu. Głównemu bohaterowi, Armandowi, stuknęła pięćdziesiątka. Wciąż dobrze wygląda, a do tego jest majętny. Młodemu Elderowi urody odmówić również nie można, ale pójście do łóżka z facetem za pieniądze, czym para się wielu jego ubogich kolegów, nie wchodzi w jego przypadku w grę. Kiedy Armando zaprasza chłopaka do siebie, ten katuje go i okrada. Mimo to starszy mężczyzna nie dzwoni na policję. Zaprasza Eldera na kolejne spotkanie. I tu zaczyna się najciekawsze. Reżyser zupełnie miesza szyki – i widzom, i bohaterom. Statusu ich relacji nie odda nawet facebookowe „To skomplikowane”. Nie zostają kochankami, bo nie uprawiają seksu. Nie jest to partnerstwo biznesowe, choć Elder korzysta ze szczodrości Armanda. Można powiedzieć, że tworzą rodzinę, w któ-
rej starszy pełni funkcję ojca, a młodszy syna, ale i ten trop prowadzi na manowce. Dawno nie oglądaliśmy w kinie tak kompleksowo ujętej męsko-męskiej relacji, w której nic nie jest takie, jakie się wydaje. Bohaterowie przełamują kolejne kulturowe tabu, choć nie są przecież aktywistami LGBTQ ani skandalistami. Kiedy pojawiają się razem na weselu, nie wiadomo, czy jest to forma coming outu czy masochistyczne poszukiwanie wrażeń. Bo wchodzą przecież do jaskini lwa, miejsca pełnego homofobii. Tym bardziej zaskakuje finałowa wolta, w której zawiera się gorycz tego znakomitego filmu. Chociaż na pewno nie wywoła on uśmiechu na ustach, to i tak postawy Armanda i Eldera mogą cieszyć. Bohaterowie – mimowolnie i bezwiednie – wymierzają policzek patriarchatowi i maczyzmowi. Zostanie po nim ślad. [Artur Zaborski]
obsada: Alfredo Castro, Luis Silva Wenezuela 2015, 93 min Solopan, 6 maja
Allah boi się ognia komiks
„Tako milczy Zaratustra” Nicolas Wild Timof Comics
W maju 2005 r. w swoim paryskim mieszkaniu został zasztyletowany profesor Kasra Vafadari. Francuski naukowiec był zaratustrianinem irańskiego pochodzenia, działającym na rzecz tej społeczności w zislamizowanym Iranie. W śledztwie dominowały dwa wątki: odtrąconej kochanki i uchodźcy, który rzekomo był irańskim komandosem. Na kanwie śmierci Vafadariego i procesu Nicolas Wild stworzył swój komiks „Tako milczy Zaratustra”. Nie jest to jednak ani album dokumentalny, ani kryminalny. Wild miesza prawdę z fikcją, tworząc swoiste vademecum współczesnego zaratustrianizmu. Głównym bohaterem komiksu jest Cyrus Yazadi, który niczym heros z eposu skupia w sobie cechy perskiej diaspory. Nawet jego imię i nazwisko są wymowne. Cyrus II to król perski, który postawił na tolerancję i wielokulturowość (prawa skodyfikowane w tzw. cylindrze Cyrusa). Jazd to natomiast święte miasto zaratustrian. Jego postać staje się więc awatarem tego ruchu religijnego i diaspory irańskiej. Drugim głównym bohaterem albumu jest sam autor, który tworzy komiks o zamordowanym naukowcu. Formalnie przypomina
to nieco dzienniki podróżne Guya Delisle’a, ale Wild celowo konfabuluje, żeby zbliżyć się do prawdy. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że fabuła wyraźnie grzeszy weryzmem. Wild stara się pokazać jak najwięcej, dlatego miejscami komiks sprawia wrażanie szkolnej rozprawki z historii, a część epizodów wydaje się zbędna. Autor unika nie tylko oceniania, ale nawet ekspozycji wątków islamskich, zarówno w kontekście samego morderstwa, jak i sytuacji zaratustrian w Iranie. Celem tego komiksu nie jest polityka, ale pokazania dziedzictwa umierającej religii. [Łukasz Chmielewski]
M46
42-49_mashup_A196.indd 46
06.05.2016 22:08
maj 2016
film „Z podniesionym czołem” („La tête haute”) reż. Emmanuelle Bercot
Rozboje i romanse Emmanuelle Bercot, która niedawno zabłysnęła brawurową rolą uciemiężonej żony w dramacie „Moja miłość”, od lat zajmuje się również reżyserią. Jej najnowszy film, podobnie jak wcześniejsze, dotyka ważkich problemów – to połączenie dramatu sądowego i kina społecznego. Głównym bohaterem jest Malony, nastolatek wychowywany przez samotną, niezaradną życiowo matkę, który od najmłodszych lat wykazuje skłonność do agresji. Nie są to jednak przejawy młodzieńczego buntu, zwykła nadpobudliwość czy nerwica. W swoich agresywnych zachowaniach nie uznaje on żadnych zasad – potrafi bez skrupułów zaatakować urzędników państwowych lub kobietę w ciąży. Jego pasją jest motoryzacja, ale jako że jest za młody na prawo jazdy, a nauki pobierał najprawdopodobniej z „GTA”, samochody notorycznie kradnie i urządza sobie szaleńcze rajdy. Zastęp ludzi pracuje nad jego poskromieniem i resocjalizacją, jednak chłopiec odrzuca wszelką pomoc. Za każdym razem, gdy po kolejnych pogadankach, rozprawach i pobytach w zakładach poprawczych wydaje się, że jego stan emocjonalny się poprawił, następuje jeszcze
gra
„Dark Souls 3” Xbox One /PS4 / PC Cenega
Nigdy mało umierania Gdy miałem pięć, może sześć lat, razem z bratem dostaliśmy od mamy grę „Risky Woods”. Prosta platformówka, w której główny bohater rzucał nożami w potwory i po przejściu
większy wybuch, a młodzieniec popada w gorsze tarapaty. Sędzia (Catherine Deneuve) w trosce o Malony’ego wykracza daleko poza swoje obowiązki i otacza go wręcz matczyną opieką, podobnie jak przydzielony kurator, Yann, który dzięki swojej mrocznej przeszłości umie zdobyć się na empatię i cierpliwość. Na nic jednak ich wysiłki, cały system opieki nad trudną młodzieżą, tu mający wyjątkowo ludzkie oblicze, zawodzi. Dopiero poznana przypadkowo dziewczyna i rodzące się uczucie przyniosą odmianę. Akcja rozwija się w nieśpiesznym tempie, film wiernie ukazuje sądowe batalie i społeczne tło, koncentrując się w pełni na postaci Malony’ego. Debiutujący na dużym ekranie młody aktor, Rod Paradot, tworzy tu przekonujący obraz outsidera i przestępcy. Choć to dzieło momentami trudne w odbiorze, po obejrzeniu pozostaje w pamięci jako przejmujący obraz niesprawnego systemu i siły ludzkich uczuć. [Karol Owczarek] obsada: Catherine Deneuve, Rod Paradot, Sara Forestier Francja, 120 min, Aurora Films, 13 maja
określonego obszaru walczył z bossami. I wszystko byłoby dobrze, gdyby gra ta miała coś takiego jak możliwość zapisu. Może wtedy przez trzy lata grania doszedłbym do trzeciego poziomu, zamiast umierać za każdym razem przy drugim bossie. Gdy odkryłem „Dark Souls”, wróciły wspomnienia tamtych czasów. Czasów bez litości i prowadzenia gracza za rękę, tytułów, w których trzeba było odcierpieć swoje, zanim w ostatecznym rozrachunku czerpało się z nich przyjemność. Trzecia część „DS” jest właśnie taką grą. Choć dzięki możliwości grania w kilka osób łatwiej jest przechodzić kolejne poziomy, to nawet w drużynie walka z niektórymi bossami to koszmar. Pod względem tempa rozgrywki i sposobu walki „DS 3” jest szybka i agresywna, a defensywna gra często mści się w sposób wyjątkowo bolesny. W przeciwieństwie do poprzedniej edycji tu przeciwnicy ewoluują w trakcie walki – zmieniają się fizycznie, co zmusza do zmiany taktyki. „Dark Souls 3” jest jedną z tych gier, których nie warto opisywać. „Hardkorowi gracze” i tak wiedzą o niej wszystko, a ci niedzielni słyszeli, że non stop się umiera. Co zresztą jest prawdą, ale ciągłe doświadczanie porażek powoduje, że gdy w końcu mi się udało, poczułem dumę, jakiej dawno już nie przeżyłem, grając w inną grę. [Kacper Peresada]
NIENASYCENI FILM
LUCA GUADAGNINO REŻYSERA JESTEM MIŁOŚCIĄ" "
„ZNAKOMITY FILM – ODJAZDOWY I GORĄCY JAK PIEKŁO” LITTLE WHITE LIES
W KINACH
M47
42-49_mashup_A196.indd 47
06.05.2016 22:08
maszap
muzyka
Future of the Left „The Peace and Truce of Future of the Left” Prescriptions
muzyka
Wojna totalna
V/A „Fresh Clipp’d” Duppy Gun Productions
Kto słucha reggae… Duchowy pistolet – jak w wolnym tłumaczeniu brzmi nazwa niewielkiej kalifornijskiej oficyny Duppy Gun Productions – to aktualnie jedna z moich ulubionych wytwórni. Założona przez Camerona Stallonesa (znanego lepiej jako Sun Araw) i M. Geddesa Gengrasa, skoligacona ze Stones Throw manufaktura cyberpunkowego dancehallu od 2011 r. wydaje jedne z najciekawszych dźwięków krzesanych na styku tradycji i progresji. Harda szkoła podwórkowej jamajskiej nawijki zamiast z zapatrzonymi w amerykański mainstream, plastikowymi densami zderza się tu z elektronicznym wolnomyślicielstwem. Czerpie ono w równym stopniu z dubowych tradycji jak z glitchu, screw czy sceny bitowej. Brzmi to nieco jak karaibski Clipping, ale czuć w tym więcej determinacji i radykalizmu, bo o ile Clipping to projekt artystyczny powołany do życia przez dwóch sound designerów i aktora, o tyle ta ekipa składa się z naturszczyków. Sikka Rymes, Arafat Brigande i I Jahbar wokale nagrywali w jakichś norach, w których na co dzień lecą pewnie rzeczy dużo tandet-
niejsze niż szlagiery Seana Paula. Jednak na tle surowych, syntetycznych rytmów Genesisa Hulla, DJ-a Talusa Glidera czy Rasa G brzmią, jakby nadawali ze scyborgizowanej, posthumanistycznej przyszłości. Wychodzi więc na to, że kto słucha reggae – a szczególnie tego zaledwie półgodzinnego samplera Duppy Gun Productions – ten wyprzedza kolegę o przynajmniej kilka długości w trwającej od zarania dziejów muzyki rozrywkowej pogoni za dźwiękami jutra. [Filip Kalinowski]
„Przyszłość lewicy” czy „przyszłość porzuconych”? Przedsmak wisielczego poczucia humoru i zamiłowania Andy’ego Falkousa do werbalnych kalamburów daje już nazwa dowodzonej przez niego najbardziej wkurwionej brytyjskiej formacji. Future of the Left na swojej piątej płycie po raz kolejny odreagowuje wściekłość wywoływaną przez skostniałe hierarchie i oszalały konsumpcjonizm. „The Peace and Truce…” to powrót (po elektronicznych eksperymentach i pastiszowych wycieczkach na poprzednich dwóch płytach) do muzycznych standardów atakujących ogłuszającym basem i ujadającymi gitarami. Podstawą tej muzycznej machiny oblężniczej pozostają jednak ubrane w piosenkową formę narracje o skretyniałym społeczeństwie, zaślepionych korporacjach i nabrzmiałych głowach, które zajmują najważniejsze polityczne stołki. Falkous opowiada je czasem w formie pseudoharcerskich przyśpiewek, czasem wydaje z siebie ryki grożące perforacją płuc – z jednej strony naraża to słuchacza na ból brzucha ze śmiechu, a z drugiej zmusza do zatykania uszu. Najbardziej przytłaczająca w tej ogłuszającej farsie jest jednak świadomość narratora-zblazowanego Stańczyka, że choć jest gotowy wyprowadzić ludzi na barykady, to wszyscy stoją do niego plecami, patrząc w ekrany smartfonów. [Cyryl Rozwadowski]
W poszukiwaniu straconej bliskości
książka
„Bliskie kraje” Julia Fiedorczuk Marginesy
Zbiór 22 opowiadań Julii Fiedorczuk to dość karkołomna próba opisania losów ludzi reprezentujących szeroki przekrój społeczny, od intelektualistów i artystów, przez studentów i pracowników fizycznych, po osoby z marginesu – bezdomne lub uzależnione od alkoholu. Autorka z empatią i czułością pochyla się nad swoimi bohaterami. Tytułowe bliskie kraje to niejako metafora różnych Polsk, stylów życia i postaw, na pozór sobie przeciwstawnych, jednak na głębszym poziomie mających wiele wspólnych cech, których uświadomienie sobie pozwala spojrzeć na innych z większą tolerancją. Przewijają się tu takie wątki jak relacja sztuki i rzeczywistości, miasta i wsi czy też zakorzenienia i obcości. Postaci, w większości kobiece, w czasach nadmiaru i powierzchownych relacji szukają sensu i celu. Śledzimy tu m.in. historię wykładowcy, który maniakalnie układa origami i przypadkowo ratuje komuś życie; ubogiego magazyniera, który czuje się wykluczony ze świata; niszowej poetki, która zostaje gwiazdą serialu telewizyjnego; sekretarki zmarłego pisarza, mają-
cej dokończyć jego wiekopomne dzieło, rozdartej między miłością do artysty, literatury a pragnieniem sławy. Jak zwykle u Fiedorczuk pojawiają się zagadnienia związane z ekologią. Dowiemy się np., ile jedwabników trzeba ugotować, by wyprodukować jedwabne sari, a także jak dużo dwutlenku węgla emituje samolot lecący z Warszawy do New Delhi. Choć większość opowiadań ma korzenie w osobistych przeżyciach lub w zasłyszanych historiach, to są one mocno przetworzone przez poetycką wrażliwość autorki, która nie tylko pisze prozę i wykłada na uniwersytecie, lecz także zajmuje się poezją. Opowieści są przez to nieco odrealnione i zyskują uniwersalny wymiar, część z nich wydaje się jednak pretensjonalna, wydumana lub wręcz przeciwnie – nazbyt banalna. Liryczny naddatek to zaleta tego dzieła, ale za dużo tu równoważników zdań i mnożenia synonimów. Książka miała być zachętą do zbliżania się do innych ludzi i mierzenia z ich odmiennością, nie każdemu jednak jej stylistyka będzie bliska. [Karol Owczarek]
M48
42-49_mashup_A196.indd 48
06.05.2016 22:08
maj 2016
muzyka
film
Ceu „Tropix” Urban Jungle Records
Smutek tropików Tzw. latynoskie rytmy kojarzą mi się głównie z katalogami droższych biur podróży i uczestniczkami kursów tańca doznającymi ekstazy na dźwięk słowa „samba”. Tymczasem w Ameryce Południowej raz na jakiś czas powstają bardzo dobre płyty, którymi tamtejsi muzycy udowadniają, że mogą spokojnie atakować światowy mainstream i wcale nie muszą robić tego w przaśnym stylu. Pochodząca z São Paulo Maria do Céu Whitaker Poças wydaje właśnie czwarty album, będący chyba najbardziej ambitnym projektem w jej karierze. Bossa nova, samba czy inne tropikalne rytmy są tutaj jedynie punktem wyjścia i jedną z osi, wokół których zbudowana jest ta bogata płyta utrzymana w konwencji disco i popu lat 80. Z tą drobną różnicą, że promiennego uśmiechu i parkietowej radości ze świeczką tu szukać. Najpierw bowiem trzeba przebić się przez gęsty mrok, który spowija te przebojowe kompozycje. Nie jest to przedsionek piekła, ale z wesołą rywalizacją szkół samby na ulicach Rio też to nie ma nic wspólnego. Fever Ray pewnie by się upiornie zaśmiała, ale spróbujcie przespacerować się z tym albumem po zmroku, a zrozumiecie, że skojarzenie z zimnymi północnymi bitami jest jak najbardziej na miejscu. To one są kanwą tej mrocznej retrodyskoteki i sprawiają, że „Tropix” to jedna z oryginalniejszych produkcji tego roku. [Michał Kropiński]
„Ślepowidzenie” („Blind”) reż. Eskil Vogt
Ciemność, widzę ciemność… Norweski debiutant Eskil Vogt najwyraźniej upodobał sobie wodzenie widza za nos. Począwszy od drobnych fabularnych niuansów po rzeczy poważniejsze, bo jego film z pewnością nie jest tym, czym początkowo się wydaje. Początkowo można mieć wrażenie, że to kolejna depresyjna opowieść o niemożności przystosowania się, postępującej depresji i zamykaniu się w szczelnej skorupie przez niewidomą bohaterkę. Na szczęście tak nie jest, a film Vogta urasta do rangi interesującego poznawczego doświadczenia. Paradoksalnie na świat patrzymy oczami głównej bohaterki Ingrid. A może raczej przez pryzmat jej wspomnień i wyobrażeń, bo w pewnym momencie na dobrą sprawę trudno te dwie rzeczywistości rozgraniczyć. Odczuwamy podobny do kobiety dyskomfort, nie mając pewności, co należy do świata realnego, a co jest wytworem jej imaginacji. Wydaje się, że norweski reżyser hołduje tezie, wedle której ograniczenie sprawności jednego ze zmysłów oznacza wyostrzenie innych. Tak właśnie jest z Ingrid. Im mniej szczegółów pamięta z chwil, kiedy jeszcze widziała, tym bardziej bogaty jest świat jej fantazji. W obu
sferach istotną rolę odgrywa jej mąż. Mężczyzna, który po pracy rzuca jedynie zdawkowe „co słychać?”, po czym ucieka w świat erotycznych fantazji. Bo jednym z tematów filmu jest także seksualna frustracja, tak mężczyzny, jak kobiety. Podana chwilami na serio, a momentami w nieco bardziej żartobliwym tonie. Wszystko to służy oddaniu doświadczenia bycia niewidomym. Obok stanów emocjonalnych jest zatem miejsce na najbardziej prozaiczne, acz kłopotliwe czynności, dzięki czemu czujemy, że jesteśmy bliżej bohaterki (w tej roli niezwykle przekonująca Ellen Dorrit Petersen). Zagmatwana narracja, piętrzące się absurdy i trudności z uporządkowaniem fabuły w prosty ciąg przyczynowo-skutkowy – chwilami może to irytować, ale wydaje się, że ten chaos akurat w przypadku „Ślepowidzenia” jest w pełni uzasadniony. [Kuba Armata] obsada: Ellen Dorrit Petersen, Henrik Rafaelsen Norwegia 2014, 93 min Bomba Film, 20 maja
Za dużo murów, za mało mostów
muzyka V/A „MOST: The Beginning” MOST Records
Polski rynek fonograficzny można by prezentować w galerii osobliwości. Podczas gdy z telewizorów, radioodbiorników i billboardów „emanuje zło kunsztowne” (jak nawinął swego czasu Wojtek Sokół), które majorsy wciskają ludziom jako to, co najciekawsze na krajowej scenie muzycznej, listy sprzedaży wypełniają wydający niezależnie hiphopowcy, a zagraniczni dziennikarze rozpływają się w pochwałach nad naszym lokalnym środowiskiem eksperymentalnym. Polskie media mają zwykle w głębokim poważaniu najbardziej interesujące brzmienia rodzimej audiosfery, korporacyjni giganci daliby sobie rączki poobcinać za chociaż jednego rapera w swoim katalogu, a tutejsi elektronicy szukają wytwórni za granicą. Pomocną dłoń niedawno wyciągnęło do nich Prosto. Zamiast stawiać kolejny cementowany ortodoksją mur pomiędzy gatunkami, dowodzący tą stajnią Wojtek Sokół zgadał się z Rafałem Groblem z niewielkiej oficyny S1 Warsaw i wspólnie postanowili wybudować MOST.
Pierwszym przęsłem tej wznoszonej na syntetycznych brzmieniach i tanecznym rytmie eklektycznej kładki jest kompilacja przedstawiająca nagrania związanych z labelem producentów o ustalonej już w większości pozycji. Hatti Vatti prezentuje swoje nowe oblicze rozpędzone do footworkowych temp, MCQ pod aliasem Botanica zapędza się w rejony newage’owej hipnotyki, a Eltron John łączy siły z SLG w etniczno-technicznym walcu nazwanym „Otwórz oczy”. House’owy rytm flirtuje z egzotyką, by zaraz przenieść się w retrofuturystyczne rejony, a całość poza parkietem sprawdzi się również jako świetna ścieżka dźwiękowa pod przechadzki miejską dżunglą. Po lewej będzie leniwie płynąć Wisła, po prawej będzie się uśmiechać z plakatu kolejna śpiewająca kukła kopiująca amerykański mainstream, a dźwięki w słuchawkach powiedzą wam prawdę o tym, po której stronie macie serce. [Filip Kalinowski]
M49
42-49_mashup_A196.indd 49
06.05.2016 22:08
Aktivist
magazyn moda
slow • fair• po polsku
1
O kostiumach Bodymaps pisaliśmy już w zeszłym roku. Autorski projekt Ewy Stępnowskiej szturmem podbił stolicę pięknymi kostiumami inspirowanymi mozaikami na dnie basenów. W tym roku marka wraca w surowszej, bardziej geometrycznej, ale równie pięknej formie. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia Zuzy Krajewskiej, żeby za kostiumami chcieć w wodę skoczyć.
1 2
5
W czasie deszczu dzieci się nudzą albo projektują sztormiaki, tak jak Dominika Kowal. Jej marka Momuk to autorskie przeciwdeszczówki wykonane z wyselekcjonowanych tkanin. Kropla deszczu nie siada.
4 Kto nie widzi, ten wie, jak trudno znaleźć dobre okulary, zwłaszcza kiedy na ręce patrzy nam chytra pani z optyka. Gloomy Sunday to nie tylko fajne polskie oprawki, ale też możliwość przymierzania w domu. Na stronie marki można za darmo pożyczyć na trzy dni trzy wybrane oprawki i do woli stroić miny do lustra.
2
5
Kaaskas lubimy za piękne apaszki i kwiatowe bluzki. Wiosną w ofercie marki pojawiły się również torby, które łączą plażowy styl z miejskim szykiem. Wykonane z miękkiego płótna są podobno nie do zdarcia!
4
5
3
Biżuteria Poli Zag wygina się na wszystkie możliwe sposoby. Nie jest jednak wykonana ze złotej gumy balonowej, ale z mosiądzu. Dobrze więc się starzeje i pięknie nosi.
3
A50
50_modapackshot_A196.indd 50
09.05.2016 20:48
Aktivist
magazyn techno
A51
50_gadzety_A196.indd 51
09.05.2016 20:51
Aktivist
magazyn
techno Często nie do końca wiemy, do czego służą, nie całkiem rozumiemy, jak działają, i – tak zupełnie szczerze – nie są nam specjalnie potrzebne. Ale na tym właśnie polega ich urok. Gadżety.
Here active listening
Robocopp
A właściwie Robocopp Sound Granade. Ten niewielki breloczek wyda z siebie potężny ryk (120 decybeli), gdy ktoś go zdezintegruje. Możecie więc przypiąć go do kluczy czy plecaka i spokojnie się zdrzemnąć – złodziejom i niedźwiedziom nic nie ujdzie na cicho.
W dobie wszechobecnej personalizacji kwestią czasu było umożliwienie personalizacji tego, co się słyszy. Wprawdzie wybiórczy słuch nie jest zjawiskiem nowym, ale teraz są do tego specjalne gadżety. Z tymi dwiema wtyczkami do uszy i za pomocą sterującej nimi aplikacji w telefonie możecie sami zdecydować na koncercie, czy chcecie słyszeć więcej basów czy mocniejszy wokal. Ale najlepsze jest to, że można wyciszyć gadających w tłumie ludzi. www.hereplus.me
Enki Stove
Nie byliście w harcerstwie, oglądanie Beara Gryllsa nie przekłada się na wasze umiejętności praktyczne? Przenośna kuchenka oszczędzi wam trudu rozpalania ogniska. Wystarczy wrzucić do niej patyki, korę, suche liście i co tam jeszcze znajdziecie w okolicy, a Enki Stove tę biomasę zamieni w biogaz, na którym upieczecie sobie kiełbaski albo topinambur. www.enkistove.com/wild/en
www.robocopp.com
BB-8
Nie wierzyliśmy, że twórcom „Gwiezdnych wojen” uda się kiedykolwiek stworzyć fajniejszą postać niż R2-D2. A jednak. Mały droid BB-8 jest teraz jeszcze mniejszy. Możecie nim sterować za pomocą aplikacji mobilnej (robocik zna nawet kilka sztuczek, umie np. robić ósemki). Możecie go kupić w sklepach Disneya albo na stronie producenta.
Pixo
Pikseli nigdy za dużo. Pixo to sprytny sprzęcik pozwalający wam połączyć tablet (a nawet kilka tabletów) z waszym stacjonarnym ekranem. Czysto technicznie – tak by pracowało wam się wygodniej, mając go na wysokości oczu – albo „mentalnie”, za pomocą specjalnej aplikacji połączyć je w jeden mózg.
www.sphero.com
www.pixoproducts.com A52
50_gadzety_A196.indd 52
09.05.2016 20:51
Aktivist
Lot na dwóch kółkach
materiał promocyjny
Największy show motocrossowy Europy już 28 maja w Warszawie!
Flair, egg roll, surfer tsunami flip – ewolucje na rampach, wysokie skoki, zabawy wydające się przeczyć zasadom fizyki. To wszystko zobaczymy już 28 maja na warszawskim placu Defilad. Tego dnia na arenie pod Pałacem Kultury i Nauki pojawią się największe światowe gwiazdy freestyle motocrossu. Warszawa jest kolejnym europejskim miastem obok Bukaresztu (21.05.2016) i Pragi (18.06.2016) na trasie spektakularnego motocrossowego show Flying Rockstar Energy Tour. W ostatni weekend maja plac Defilad zamieni się w wielką sportową arenę. Na rampach, które zostaną rozstawione specjalnie na czas pokazów pod Pałacem Kultury i Nauki, będziemy mieli okazję oglądać największe nazwiska
extreme motocrossu. Skład zespołu Rockstar FMX otwierają legendy skoków na dwóch kółkach, czescy bracia Podmol. Na arenie zobaczymy również Davida Rinaldo, Alexa Porsinga i Marcina Łukaszczyka. Topowi zawodnicy pokażą w Warszawie swoje najlepsze ewolucje.
Szykuje się impreza w stylu Rockstar – pokazom freestyle motocrossu będzie towarzyszyć solidna dawka rockowej muzyki na żywo i emocje, od których zakręci się w głowie. Line-up koncertów w strefie Flying Rockstar Energy Tour zostanie wkrótce ogłoszony przez organizatora.
Libor Podmol (mistrz świata z 2010 r.) i David Rinaldo (mistrz świata z 2013 r.) przyjeżdżają do Warszawy świeżo po marcowych sukcesach w szóstej rundzie Mistrzostw Świata FMX, gdzie zajęli odpowiednio drugie i trzecie miejsce w końcowej klasyfikacji tego etapu zawodów. Czech wykręcił wówczas volta – akrobację polegającą na obrocie zawodnika wokół własnej osi tuż obok motocykla – potwierdzając, że jest ostatnio w szczytowej formie.
Z okazji wydarzenia Rockstar wprowadza limitowaną edycję swojego klasycznego napoju. Nowa formuła to znany fanom marki ekstremalny smak i zupełnie nowy, motocrossowy wygląd puszki Rockstar Original. Na wszystkie wydarzenia w ramach Flying Rockstar Energy Tour wstęp jest wolny.
A10
53_rockstar_A196.indd 10
09.05.2016 20:54
Aktivist
tylne wyjście redaktor naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com
Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami. 1
zastępca red. nacz. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com
1 Bibeloty 404
Według speców od komunikacji średni czas reakcji na SMS-a wynosi do 90 sekund, a na maila i inne wiadomości internetowe 90 minut. Tymczasem, całkiem niespodziewanie, w 2016 r. dotknął mnie gigantyczny kryzys komunikacyjny. Zaczęło się od rozdawania gratów z mieszkania po dziadku. Szkoda wyrzucać taki kawał przeszłości, pomyśleliśmy więc, że tymi rzeczami może zaopiekują się nasi znajomi. Po dwóch minutach od wrzucenia zdjęć na Fejsa wszystkie gadżety znalazły potencjalnych opiekunów. Minęło półtora miesiąca, a widoczne na zdjęciu bibeloty dalej stoją na mojej podłodze niepokojone jedynie ścierką do kurzu. Nie działają wiadomości, prośby, groźby. Milczenie przeplata się z tłumaczeniami: „Jutro, ziomek, się odezwę”, „Rany…przepraszam”, „Nie mam teraz do tego głowy”. Żeby było weselej, z podobnymi wykrętami ruszają moi współpracownicy. Na flance zawodowej milczą telefony, włączają się poczty głosowe, a na maile odpowiadają tylko dziewczyny z „Aktivista” (to fakt, a nie lizusostwo)! O ile ze zleceniodawcami jakoś się dogadałem, o tyle chałupa ciągle stoi zagracona. Pat trwa, a ja zastanawiam się, czemu w czasach hiperkomunikacji, kiedy na dobre zapomnieliśmy o telegramach, a maraton uprawiamy tylko dla sportu, o wiele ważniejsze od utrzymywania relacji z bliskimi jest uczestnictwo w jałowych internetowych dyskusjach z opłaconymi trollami i lajkowanie kolejnych nieśmiesznych obrazków. Może ktoś się skusi na figurkę?... [Michał Kropiński]
2 Muzyka miasta
2
3
„…miasto potrzebuje jej” – rapował Włodi w refrenie utworu o tym samym tytule, co ten krótki tekścik. Tekścik, który ma wam uświadomić, kto aktualnie robi najświeższy rap w warszawskiej metropolii i czyjego rapu stolica (a nawet cały kraj) potrzebuje jak pod koniec lat 90. pierwszej Molesty. Hewra i Mobbyn to – jak sami nawijają – „tacy chłopacy, co nie chodzą do pracy i wszystko jest cacy”, to ekipa, w skład której wchodzą MCs o tak niepospolitych ksywkach jak Belmondo, Oyche Doniz czy Młody Dron. Byliby też słownikową definicją słowa „SWAG”, gdyby nie przejęli go małolaci w legginsach. Bo podobnie jak z nadużywanym, ale pozytywnym w istocie terminem „hype”, tak ze skrótową formą angielskiego rzeczownika „swagger” w ostatnich latach stało się coś bardzo złego. Wożą się bowiem ci, którzy nie mają ku temu żadnych powodów. Tylko dlatego, że żyjemy w stosunkowo bezpiecznym mieście, ich pimp walk nie kończy się zazwyczaj na szpitalnej ER-ce. Ale skończył się okres ochronny, na kwadrat wjechała załoga, która przećpane, południowe brzmienia z okolic trapu i crunku potrafi przenieść na warszawskie nowe bloki i nawet na autotunie nie brzmi jak parodia. Brzmi jak prawdziwa hewra – przestępcza banda, która niejedno w życiu widziała i dziś po latach może na wyluzce puszczać oko do mijanych bambi, gdy w jednej z lanserskich knajpek zamawia sobie gnocchi. W klipach i wrzucanych na fanpage grafikach może rzygać przetrawionymi przez internet latami 90., może z Bielan robić Bogotę i w chuju mieć jakąkolwiek promocję, bo „nie jest to dla sławy” i „nie jest to dla słabych”. To dla tych, którzy uważnie obejrzeli cały zin JWP, o którym niedawno pisaliśmy, i którzy wiedzą, że najciekawszych rzeczy w rapie zwykle nie wydają żadne wytwórnie. „To jak łza czyste brzmienie, warszawskie podziemie”, w którym dawno już tak nie huczał bas, a wersy tak mocno nie wbijały się banię. [Filip Kalinowski]
redaktorka miejska (wydarzenia) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com redaktorzy Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski Digital Manager Piotrek Żmudziński pzmudzinski@valkea.com PR manager, patronaty Daniel Jankowski djankowski@valkea.com dyrektor artystyczny Tomasz Chwinda tchwinda@valkea.com MŁodsza graficzka Aleksandra Szydło aszydlo@valkea.com Projekt graficzny magazynu Magdalena Piwowar korekta Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Współpracownicy Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Aleksander Hudzik Urszula Jabłońska Michał Kropiński Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Karol Owczarek wydawca Beata Krawczak Reklama Milena Kostulska, tel. 506 105 661 mkostulska@valkea.com Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Brajan Pękała, tel. 721 211 130 bpekala@valkea.com
Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com
Druk Elanders Polska Sp. z o.o.
3 Zamalarstwo
Odkrywamy przed wami kolejny rozdział z elementarza ulicznego „Techniki postvandalizmu”. Zamalarstwu zdecydowanie bliżej do działania korektora niż gumki myszki, a sam cel zamalarstwa można uznać za heroiczny i słuszny. To, co w tej czynności renowacyjnej cenimy najbardziej, to dobór kolorystyki do tła, które pozornie ma przypominać ten sam odcień, choć w rzeczywistość chodzi o coś zupełnie innego. Wystarczy wałek malarski i kubełek farby, aby dosłownie znokautować każdy uliczny wykwit, a bojowy zamalarz staje się nieświadomym twórcą, który z lekkością i naiwnością dziecka wykonuje malarski gest, dokładając kolejne ogniwo do ulicznego łańcucha. Na koniec dodamy, że zamalarstwo doczekało się też swojej małej rzeszy fanatyków, bojówkarzy zwanych pogromcami bazgrołów. Pamiętajcie, każdy kij ma dwa końce. [vlep[v]net]
Valkea Media S.A. ul. Elbląska 15/17 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00, faks: 022 257 75 99
REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.
A54
54_tylne wyjscie_A196.indd 54
09.05.2016 14:33
luty/marzec 2016
A41
55_olympus_A196.indd 41
06.05.2016 22:14
Aktivist
# MYMATCH Nie zatrzymuj się. 180 sportowych marek – rozegraj to w Twoim stylu.
DOWNLOAD THE NEW
ZALANDO APP
Z A L A N D O . C O M / M Y M AT C H A56
56_Zalando.indd 56
06.05.2016 22:15