Aktivist 206

Page 1

Sadoch o fankach, Halber o rozczarowaniach, Urbański o Bałkanach, taniec przyszłości i wizja końca mody


2

Felieton


3

W CIĄGŁYM RUCHU Zima niespiesznie odpuszcza, a nas, jak co roku o tej porze, zaczyna nosić. Dosłownie – bo choć do lata jeszcze daleka droga, już w myślach tupiemy nóżką na którymś z nadwiślańskich parkietów, i w przenośni – bo na początku wiosny doskonale planuje się wyjazdy na letnie festiwale i inne podróże. Dlatego w numerze, który trzymasz w rękach, piszemy dużo o ruchu i wyprawach w nieznane. Małgorzata Halber zastanawia się nad sensem egzotycznych wyjazdów i pisze o podróżniczych wyobrażeniach, które zwykle trzeba skonfrontować z zastaną u celu rzeczywistością. Hubert Urbański opowiada Vieniowi o bałkańskich korzeniach i zabiera go w podróż do swojego dzieciństwa pełnego smaków i wspomnień. O życiu w ciągłym ruchu mówi nasz bohater okładkowy, Dominik Sadoch, który mimo młodego wieku już podbija światowe wybiegi na pokazach Diora, Louis Vuittona czy Prady. Jego kariera wiąże się z życiem na walizkach, ale Dominik zapewnia, że można się do tego przyzwyczaić, a nawet to polubić – w końcu nie każdy może liczyć na prezenty od nieznajomych followersów z Instagrama! Przyglądamy się też ruchowi w dosłownym znaczeniu, rozmawiając z choreografami i artystami, dla których każdy gest i krok na scenie to szansa pokazania światu, co im siedzi w głowach. Od niektórych dystopijnych wizji włos się jeży, ale trudno nie zauważyć pewnych zagrożeń, które pokazują za pomocą ruchu własnego ciała. Sami też obserwujemy wyzwania, z jakimi trzeba się będzie zmierzyć w obliczu stale zmieniającego się świata – m.in. snujemy wizję jednolitej, opartej na uniformach rzeczywistości, w której moda została zakazana, i piszemy o sztuce w erze fake newsów. Nie popadamy jednak w przesadny pesymizm – bez poczucia równowagi trudno pozostać w ruchu. Jonasz Tolopilo Zastępca redaktorki naczelnej Edytorial


Pracują z nami

Paweł Starzec Fotograf, socjolog, dziennikarz i pracownik edukacji. Entuzjasta zinów i kultury DIY. Współzałożyciel kolektywu twórców sztuk wizualnych Azimuth Press i fundacji-wydawnictwa Papier Bije Kamień. Dla „Aktivista” fotografuje ludzi i miejsca.

Michał Koszek Stylista, który lubi pisać. Podopieczny agencji Van Dorsen Artists i współzałożyciel eksperymentalnego Sezon Mag. Publikował sesje i artykuły w polskich i zagranicznych magazynach, a „Aktivist” był pierwszym, z którym podjął współpracę.

Vienio aka Fidel Gastro Jest gastroświrem, gotującym raperem i domowym kucharczykiem. Lubi karmić, smakować, odwiedzać restauracje, bazarki, bary i sklepy z oryginalnymi produktami. Zna na wyrywki historię warszawskich street foodów, wie wszystko o zapiekankach. Zjadł tysiąc zup wietnamskich i potrafi wszamać cztery dania na raz. Eksperymentuje i szkoli, doradza i testuje kolejne miejscówki. Wymyśla przepisy. Je szybko i ostro, jak Zdzisiek Beksiński. W każdym numerze „Aktivista” bierze na spytki gwiazdy i przy restauracyjnym stole wyciąga z nich kulinarne sekrety.

Małgorzata Halber Skończyła filozofię na UW. Pisarka, rysowniczka i dziennikarka. Obecnie pracuje nad drugą książką po „Najgorszym człowieku na świecie”. W aktivistowej ekipie w roli stałej felietonistki.

Alek Hudzik Pisze o kulturze. Ma psa, któremu zmienia imię średnio raz na miesiąc – ostatnio stanęło na Hermes Birkins. Autor kilku rozdziałów w kilku książkach i niektórych tekstów w katalogach wystaw. W tym numerze „Aktivista” przedstawia Cezarego Poniatowskiego i pisze o fake newsach w świecie sztuki.

Paweł Klimczak Pisze o muzyce i sam ją tworzy, ukrywając się pod pseudonimem Naphta. Mieszka we Wrocławiu. Publikował w wielu polskich tytułach, a niedawno dołączył do grona współpracowników „Aktivista” jako redaktor muzyczny. Nasi ludziE


Spis treści

8 Bohater Dominik Sadoch

40 Nocne Marki: Podsumowanie

12 Typ: Urszula Antoniak

48 Kuchnia Sezonowo

16 Typ: Szymon Komasa

52 Trendy: Kuchnia

18 Nowy taniec

54 Kuchnia Vienia rozmowy przy stole

22 Felieton Małgorzata Halber

58 Nowe miejsca

24 Moda: Szafa Ralph Kaminski

60 Rodzina w mieście

26 Moda: Trendy

62 Recenzje: muzyka

28 Moda: Felieton Michał Koszek

66 Recenzje: książki

30 Teatr Tego już nie odzobaczysz #2

68 Recenzje: film

32 Sztuka Post-fake art

74 Relacja: NYC by Bloda

34 Sztuka Cezary Poniatowski

78 Wydarzenia

aktivist.pl


6

DOMINIK #Polishboy SADOCH Już kilka lat temu, gdy debiutował, prestiżowy portal models.com wróżył mu międzynarodową karierę. Pierwsze sukcesy osiągnął bardzo szybko i choć ma dopiero 20 lat, zdążył już pracować dla najlepszych. Na ostatnim pokazie Louis

Vuittona w Paryżu wkroczył na wybieg w towarzystwie Kate Moss i Naomi Campbell, w Mediolanie prezentował kolekcje Prady i Armaniego, w Nowym Jorku oczarował Toma Forda. Do jego fanklubu należą zresztą nie tylko BoHatEr

projektanci. Dominik Sadoch ma na całym świecie rzesze wielbicieli, którzy chcieliby się z nim zwyczajnie zakumplować. Foto: Au Matt Tekst: Michał Koszek


Marynarka: Haratyk.

7

FEliEtoN


Marynarka: dramat.

8

BoHatEr


Zdjęcie wykonane na wystawie Karoliny Breguły „Skwer” w Muzeum Rzeźby w Królikarni. Bluza i spodnie: Sandra Kpodonou.


10 Pamiętasz swoją pierwszą sesję? Oczywiście! Miałem 15 lat i trafiłem na zdjęcia testowe do Mediolanu. Wcześnie zacząłeś. Wyjechałem sam, bez rodziców, ale od początku mogłem liczyć na ich ogromne wsparcie. Zaufali agentowi, który przed podpisaniem kontraktu wytłumaczył im, na czym polega praca modela, i powiedział, że to szansa przeżycia fajnej przygody. Miał rację. Już rok później wyjechałem na parę miesięcy do Japonii. Coraz częściej opuszczałem szkołę, ale szybko przyzwyczaiłem się do życia na walizkach. Przeszedłeś przyspieszony kurs dojrzewania. Pochodzę z Celestynowa, niewielkiej miejscowości niedaleko Otwocka. Jeszcze w liceum wynająłem mieszkanie w Warszawie, żeby nie tracić czasu na dojazdy. Modeling pomógł mi się otworzyć i nabrać pewności siebie. Wcześniej byłem raczej skryty, teraz chętnie poznaję nowych ludzi, nie stresuję się już w towarzystwie, w którym nikogo nie znam. W pracy podlegasz ciągłej ocenie i porównywaniu. Jak sobie z tym radzisz? Kiedyś bardziej się tym przejmowałem. Myślałem, że skoro nie wybrali mnie na ważnym castingu, to znaczy, że wkrótce przestanę pracować i podróżować, że już będzie tylko gorzej. Brałem wszystko do siebie. A przecież trendy w modzie bardzo szybko się zmieniają – w jednym sezonie projektanci poszukują określonego kanonu urody, w kolejnym – zupełnie innego. Odkąd zdałem sobie z tego sprawę, jest mi znacznie lżej. Podobno w Azji masz swoje fankluby. Podejrzewam, że na twoją instagramową skrzynkę co chwilę przychodzą nowe wiadomości. Ludzie pytają mnie o najróżniejsze rzeczy. O muzykę, której słucham, sklepy, w których kupuję ubrania. To zwykle słodkie i niegroźne, ale niektóre wiadomości są niepokojące. Pewna Chinka napisała, że na każdej przerwie w szkole sprawdza na Instagramie, co robię i gdzie jestem. Odpisałem, że to bardzo miłe, ale jest wiele ciekawszych rzeczy do robienia w życiu. Zaproponowałem, żeby przeczytała ciekawą książkę, poszła na nową wystawę. Masz odpowiedzialne zadanie. Przeżywam wszystkie takie wiadomości i zawsze zastanawiam się kilka razy, zanim odpiszę, żeby nikogo nie skrzywdzić. Na szczęście nie stałem się ofiarą stalkowania, tak jak niektóre modelki. Musiałem zablokować raptem kilka osób. Czy twój kontakt z followersami ogranicza się tylko do internetu? Zdarza się, że w recepcjach hoteli czekają na mnie prezenty, czasami ktoś przychodzi na lotnisko, zrobić sobie ze mną zdjęcie i chwilę pogadać. Jedną z bardziej niespodziewanych sytuacji przeżyłem w swoje 17. urodziny, które spędzałem w Seulu. Zabrałem moich tamtejszych współlokatorów na trip po mieście. Gdy wychodziliśmy z jednej z knajp, usłyszałem, że ktoś woła moje imię. To były dwie Koreanki, widziałem je pierwszy raz w życiu. Złożyły mi życzenia, miały nawet przygotowaną torebkę z prezentem!

BoHatEr


Płaszcz: COS, koszula: H&M, spodnie: Michał Mrzygłód.


12

„Pomiędzy słowami”, najnowszy film Urszuli Antoniak, zadebiutował na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, zanim pojawił się na licznych polskich i światowych festiwalach. Opowiada historię Michaela (Jakub Gierszał), polskiego emigranta mieszkającego w Niemczech, który za wszelką cenę chce zasymilować się ze środowiskiem. Jego świat wywraca się do góry nogami po przyjeździe dawno niewidzianego ojca. O odkrywaniu siebie, ukrytych znaczeniach i życiu na emigracji rozmawiamy z reżyserką. Tekst: Michał Kaczoń typ

fot. olaf tryzna

Urszula Antoniak: UDAJĄC NIEMCA


13 Michał Kaczoń: „Pomiędzy słowami” jest obrazem opowiadającym o tworzeniu własnej tożsamości, czyli o kwestii, która przewija się także w innych twoich filmach. Co zainspirowało cię do zajęcia się tą właśnie historią? Urszula Antoniak: Zaczęło się od pewnego spotkania. Poznałam w Amsterdamie bilingwalnego Polaka, prawnika. Nikt nie przypuszczał, że może być kimś innym niż Holendrem. Po mnie słychać, że jestem przyjezdna, mam akcent. On wręcz przeciwnie. Raz, gdy byliśmy w towarzystwie i on nagle przeskoczył na polski, aby mi coś wyjaśnić, wszyscy wokół zdębieli. Trudno opisać tę reakcję, była bardzo dziwna. Tak jak w „Inwazji porywaczy ciał”, gdy nagle „wujek Ira nie jest wujkiem Ira”. To właśnie ta reakcja zainspirowała mnie do przyjrzenia się temu fenomenowi.

w którym wszyscy go kochają – to właśnie kraj jego szczęśliwego dzieciństwa. To wyraźny kontrast ze światem naszego bohatera – chłopaka, który nie zaznał za młodu czułości, został opuszczony przez ojca i jako dorosły wyjechał na Zachód, aby nie tyle odkryć siebie, ile zbudować się na nowo, na własnych zasadach. Jest takie powiedzenie: „Gdy nie byłeś kochany w dzieciństwie, jako dorosły chcesz, aby kochał cię cały świat”. Tak dzieje się z naszym bohaterem. Uważa, że może zapracować na miłość. Gdy będzie dobrze pracować, ludzie będą go szanowali, mieli go na uwadze. Piękna nadzieja. Dlatego kiedy znienacka w jego życiu pojawia się ojciec, z którym w zasadzie nigdy nie miał kontaktu, to spotkanie jest przełomowe.

Gdy drugi raz decydowałam się zabrać do tego projektu (pierwszy, w 2007 roku, nie doszedł do skutku z braku funduszy), wiedziałam, że aktor, który wcieli się w głównego bohatera, musi być perfekcyjnie dwujęzyczny. Jakub Gierszał jest właśnie takim aktorem – zna perfekcyjnie polski i niemiecki. Powiedziałam mu na wczesnym etapie: „Bez ciebie nie ma tego filmu. Bierzesz to czy nie?”. Zgodził się, za co jestem mu niezwykle wdzięczna. Uwielbiam oglądać go na dużym ekranie – obok niezwykłej mimiki ma też wyjątkowy timing ruchów, gestykulacji, który jest nie do podrobienia. Jest w tym jakiś rytm, taniec, fajnie się na niego patrzy. Jest perfekcyjnie wyważony w tym, co robi. Na początku filmu padają dwa ważne zdania: „Kraj, w którym naprawdę chciałbym mieszkać, to Dzieciństwo”, a chwilę potem: „Kiedy mówisz po polsku, jesteś jak mały chłopiec”. Jak rozumiesz te cytaty w kontekście opowieści o zmianie życia bohatera pod wpływem niespodziewanego przyjazdu ojca? Dlaczego były dla ciebie tak ważne? Te słowa stanowią lwią część przesłania filmu. Pierwsze zdanie pada z ust uchodźcy z Afryki, z którym rozmawia bohater. Mężczyzna zdradza w ten sposób, że zna świat, w którym czuje się w pełni sobą, typ

Zmienia sposób, w który postrzegają go inni, ale też sposób, w jaki postrzega sam siebie. Właśnie dlatego szef mówi mu, że zachowuje się jak mały chłopiec. Michael nagle staje się zwykłym emigrantem. W oczach szefa upada respekt i niemal boski, aryjski etos, który go dotychczas otaczał. To zdanie uderza też we wrażliwą strunę i budzi problemy młodości. Okazuje się bowiem, że „biedny uchodźca” może mieć lepsze życie niż nasz „ustawiony” bohater, gdyż udało mu się zaznać miłości. Dlaczego zależało ci, aby katalizatorem zmian był właśnie ojciec, a nie matka? Z matką byłby zupełnie inny film. W zasadzie tego filmu w obecnym kształcie by nie było.


14 Dlaczego więc było tak ważne, że jest to dwóch mężczyzn? Dla mnie jako kobiety męsko-męskie relacje są po prostu fascynujące. Chciałam przyjrzeć się ich dynamice. Mam poczucie, że w dzisiejszych czasach chłopców wychowują kobiety i potem ci młodzi mężczyźni mają kobiecą wrażliwość. Zastanawiałam się, jak chłopak, który wychowywał się bez ojca, zareaguje na nagłe pojawienie się tego mężczyzny z powrotem w jego życiu. Czy w ogóle będzie mu jeszcze potrzebny w sytuacji, gdy sam zbudował się na własnym, zastępczym modelu męskości? Moim zdaniem najważniejsza rzecz, którą może dać ojciec, to możliwość zobaczenia samego siebie w twarzy innego człowieka. Dla

sko, całkowicie się zasymilować, albo rozmyć się, w każdej sytuacji tworzyć swoją tożsamość na nowo. Pozować na Niemca, kiedy to jest wygodne, a mówić po polsku w innych momentach. Sam Berlin jest oczywiście bardzo niemiecki, ale z drugiej strony każdy mówi tu innym językiem. Nasz bohater uważa natomiast bycie Niemcem za awans społeczny. Będąc postrzegany jako Niemiec, przekracza Rubikon statusu społecznego. Porozmawiajmy o kwestii definiowania kogoś poprzez kraj pochodzenia czy język, którym się posługuje. Żyjemy przecież w czasach pełnej globalizacji, dlaczego te kwestie są dla nas wciąż tak ważne?

Wewnętrznie jestem niezmienna, wiem, kim jestem, jak się zachowuję, skąd pochodzę i jakie znam języki. Śmieję się, że mam w sobie kraj, którego jestem jedynym obywatelem. mnie to piękna definicja miłości – gdy możemy dostrzec w drugiej osobie samego siebie. Dlatego chciałam zbadać w szczególności właśnie tę relację. Postawić bohatera przed pytaniem, które zadaje sobie każdy self-made man, człowiek, który sam jest kowalem swojego losu: czy rzeczywiście stworzyłem się sam, czy mimo wszystko posiadam jakieś cechy moich rodziców? Dlaczego uznałaś, że właśnie Berlin będzie idealnym miejscem na eksplorację tych rozważań? Umiejscowienie akcji w Berlinie ma drugorzędne znaczenie dla fabuły – akcja mogła dziać się w dowolnej metropolii. Wydaje mi się, że każdy emigrant, który przenosi się do nowego kraju, chce osiągnąć jedną z dwóch rzeczy – albo wejść całkowicie w nowe środowi-

No właśnie. Ja też tego w pełni nie rozumiem. A to jest kwestia, z którą boryka się każdy emigrant. Emigracja wydaje się pewnym stanem egzystencjalnym, związanym z konkretnymi przemyśleniami. Ja na przykład wewnętrznie jestem niezmienna, wiem, kim jestem, jak się zachowuję, skąd pochodzę i jakie znam języki. Śmieję się, że mam w sobie kraj, którego jestem jedynym obywatelem. Kiedy jednak czytam wywiady ze sobą, zaskakuje mnie mnogość określeń, którymi się mnie opisuje: „Polka-Holenderka”, „multikulturystka”, „polska reżyserka mieszkająca w Holandii”. To zawsze ja, ale świat postrzega mnie z różnych perspektyw. Gdybym miała się określać wedle tych łatek, codziennie dostawałabym chyba zawrotów głowy. To, jak ja określam sama siebie, jest dla mnie typ

ważniejsze niż to, jak określają mnie inni. Zwłaszcza że to określenie przez innych bywa często krzywdzące, marginalizujące, stereotypowe. Wróćmy jednak do samego filmu. „Pomiędzy słowami” ma wyraźny styl wizualny. Mamy czerń i biel, ale i pewną symetrię, którą widać w większości kadrów. Co kierowało takimi wyborami artystycznymi? Z czernią i bielą wiąże się zabawna historia. Kiedy z operatorem Lennertem Hillege zastanawialiśmy się nad paletą kolorystyczną, stwierdziliśmy, że prześpimy się z tematem i następnego dnia na trzy-cztery powiemy, jak to widzimy. Oboje krzyknęliśmy: „czarno-biały!”. Wydało nam się to wyjątkowo na miejscu przy tej opowieści. O ile tożsamość ma wiele odcieni szarości, o tyle bycie kochanym versus nieznanie miłości jest już czarno-białe. Czerń i biel pozwalają też uwypuklić kontrast między dwoma emigrantami, których oglądamy w filmie – tym zasymilowanym, ukrywającym się pod łatką „Niemca”, i tym, który ukryć się nie może – ciemnoskórym uchodźcą z Afryki. Chciałam, by ten film przypominał nieco western. Dwóch mężczyzn o różnych poglądach naprzeciwko siebie. Bohater dobry i zły. Czarny i biały. Michael spotyka innych mężczyzn, którzy mają odmienne zdanie od niego, i wchodzą ze sobą w słowne potyczki, aby sprawdzić, czyja postawa wygra. Symetryczna budowa kadru oraz czerń i biel miały tylko podkreślać te kontrasty. Zdecydowaliśmy się na tę paletę z wielu względów, z czego ekonomiczny był ostatnim, który braliśmy pod uwagę. Jak mawiał Philippe Garrel: „Jak masz mały budżet, kręć w monochromie, bo wszystko wygląda lepiej w czerni i bieli” (śmiech). Coś dzieje się z uwagą widza, gdy ogląda filmy w takiej kolorystyce. Historia nabiera większego uniwersalizmu, ale pozwala też widzowi skupić się bardziej na przedstawionych ideach niż na doczesności pokazanego świata. Czerń i biel są jednocześnie sensualne i abstrakcyjne.


Fever Ray SE Mura Masa UK Arca VE Nightmares on Wax UK Carl Craig & NOSPR pres. Versus US/PL Son Lux US Moritz Von Oswald DE Señor Coconut DE Flanger DE The Hacker pres. Amato live FR Soil & „Pimp” Sessions JP Jordan Rakei NZ Errorsmith DE Jlin US Jazz Band Młynarski-Masecki PL Red Axes IL ... i wielu innych!

PARTNERZ Y MEDIALNI

SP ONSORZ Y

ORGANIZ ATORZ Y

PATRONI MEDIALNI

PARTNERZ Y

SP ONSOR G ŁÓWNY

Więcej na: www.festiwalnowamuzyka.pl


Z początku nie przyznawał się wprost. Nastoletniemu Szymonowi łatwiej było powiedzieć ogólnie: „Jestem muzykiem”, niż każdemu z osobna prezentować wokalne popisy. Dziś ma 30 lat, a na swoim koncie spektakularną karierę śpiewaka operowego – prestiżowe studia w Londynie i Nowym Jorku, ponad 20 produkcji operowych na całym świecie i kilkanaście wygranych międzynarodowych konkursów. – Ten zawód nigdy nie podobał mi się tak, jak teraz – uśmiecha się. Nic dziwnego – to pierwszy sezon, w którym może wybierać tylko te propozycje, które naprawdę go interesują i pozwalają się rozwijać. – Opera jest oparta na charakterze, na tym, ile wytrzymasz. Na scenie jesteś kompletnie nagi. To wielka walka ze strachem, kompleksami, słabostkami. Jeżeli się z tym nie uporasz, nigdy nie będziesz dostatecznie dobry – mówi. Podczas studiów z jednej strony wygrywał międzynarodowe konkursy, z drugiej słyszał, że jest go na scenie za dużo, że jest zbyt ekspresyjny. Pokazywano mu, na jakich operowych autorytetach powinien się wzorować. Dwa lata temu skończył ostatnią szkołę, w Stanach, a potem trafił do Wiednia. – Europa jest eksperymentalna, otwarta. Tu reżyserzy i choreografowie nie boją się ryzyka – mówi. A Komasę ciągnie do wyzwań. Na próbach proponuje: „Tu zrobię fikołka, tu będę bez T-shirtu, a tu dodajmy scenę, gdzie będę tańczył z zespołem baletowym, bo to dla mojej postaci będzie fajne”. – Na scenie warto wyróżnić się czymś, co potrafisz zrobić oprócz śpiewania. Jeżeli umiesz stanąć na jednej ręce i zaśpiewać arię z „Cyrulika sewilskiego”, to zrób to, bo jeśli ktoś to wstawi na YouTube’a i pójdzie viral, w ciągu sekundy zostaniesz gwiazdą – tłumaczy. Uwielbia współpracować z polskimi reżyserami, Maciejem Prusem („Potępienie Fausta”) czy Andrzejem Chyrą („Czarodziejska góra”). Uczy się kolejnego języka (włoski) i gry na gitarze (marzy o recitalu pieśni hiszpańskich), wrócił też do gry na wiolonczeli. Plany? Jako wielkiego fana kina najbardziej cieszy go rola Stanleya Kowalskiego w pierwszej polskiej operowej inscenizacji „Tramwaju zwanego pożądaniem”. Wspominając legendarną kreację Marlona Brando, Szymon nie kryje ekscytacji. Premiera 21 kwietnia w Teatrze Wielkim w Łodzi. [Oktawia Kromer]

typ

„Faust”, archiwum Opery Wrocławskiej, fot. M. Grotowski

Typ „Aktivista”: Szymon Komasa

Kompletnie nagi



Taniec nie ogranicza się do popularnych programów rozrywkowych, w których co tydzień można podziwiać pląsanie celebrytów. Polski taniec zmienia się i wychodzi poza kontekst sceny, a jego twórców zaczyna interesować to, co dzieje się na obrzeżach tradycyjnego performansu. Dziś choreografowie wystawiają swoje projekty

w galeriach sztuki i coraz chętniej poruszają aktualne problemy społeczno-polityczne. Występują na deskach teatrów, które nie stronią od eksperymentów (m.in. Nowego Teatru i Komuny Warszawa), i coraz częściej biorą udział w wystawach sztuki współczesnej (chociażby w Muzeum Sztuki w Łodzi czy Centrum Sztuki Współczesnej sztuka

w Warszawie). Do rozmowy o sztuce i tańcu namówiliśmy Martę Ziółek, Izę Szostak, Tomasza Bazana i Bożnę Wydrowską. Każdy z naszych bohaterów odnajduje się w innych środkach wyrazu i innej estetyce ruchu. Wszyscy mają jednak wspólny cel – chcą zmienić sposób myślenia o współczesnym polskim tańcu. Tekst: Michał Koszek


19

Na zdjęciu po lewej: Bożna Wydrowska, fot. Paweł Wyląg

NOWY TANIEC – Gdybym dostał propozycję wszczepienia w żyłę kabla USB, który przenosiłby moje myśli do sieci, nie miałbym nic przeciwko – mówi Tomasz Bazan. Ten technologiczny freak już od trzech lat eksperymentuje z rozszerzoną rzeczywistością i jako pierwszy w Polsce układał choreografię do tańca w goglach VR. Tańcząc, zatapia się w świecie, do którego nie mają dostępu oglądający go widzowie. Korzysta z czujników podczerwieni, dzięki którym widzi ludzi jako cieplne przestrzenie, awatary. – Skanuję rzeczywistość – mówi. Jego zdaniem ciało za bardzo ogranicza człowieka. Gdyby mógł, wolałby się go pozbyć – wystarczyłby mu sam umysł. Gdy pytam, kiedy jego zdaniem moglibyśmy spodziewać się spełnienia tej utopii, odpowiada, że spełnia się ona już teraz, na naszych oczach. – Naszym bogiem jest maszyna, a technologia staje się nową religią – mówi i określa sam siebie mianem „homo technologicus”. Z podobnym entuzjazmem wypowiada się o technologii inna prorokini futuryzmu, Marta Ziółek. W swoich projektach bierze na warsztat ideę ciała „usieciowionego”, czyli takiego, które samo w sobie staje się technologicznym gadżetem – jak nowy model smartfona czy smartwatcha. Przykładów tego zjawiska dostarcza nowy serial Netflixa „Altered Carbon”. Pokazana tam wizja życia w roku 2384 porusza zagadnienie kontrowersyjnego etycznie techno ciała – wystawianej na sprzedaż „bio-

logicznej powłoki”, zapewniającej jej użytkownikom nieśmiertelność. Temat ten wydał się Ziółek na tyle interesujący, że podjęła się jego własnej interpretacji. W utworzonym specjalnie do tego celu Pawilonie Altered Carbon przy warszawskim placu Trzech Krzyży Ziółek z grupą swoich performerów wcielała się w „powłoki” odpowiadające fantazjom na temat potencjalnych ludzkich wcieleń. Performerzy wchodzili więc na przykład w role „żony-trofeum”, „biznesmena” i „córeczki tatusia”. Kilkanaście takich „powłok” krążyło wokół widzów w milczeniu, z nieobecnym, budzącym niepokój wzrokiem. – Wzorców szukaliśmy na Instagramie i w popkulturze – opowiada artystka. I dodaje, że grupa inspirowała się m.in. postacią Beyoncé, która ucieleśnia seksapil i pragnienie luksusu związanego z kobiecym ciałem. Ziółek traktuje ciało jako obiekt nieustannych modyfikacji, ciągłego dyscyplinowania i kreowania na nowo. Jak mówi, w dobie selfie, Instagrama i nieustającej troski o budowanie wirtualnego wizerunku o ciele możemy myśleć już jak o czymś obcym, a nie całkiem naturalnym. – Codziennie tworzymy z naszego ciała spektakl – mówi artystka. Na nasze spotkanie przychodzi ubrana podobnie, jak ubrałaby się na scenę – z fantazją. Podobałby jej się świat, w którym ludzie nie baliby się ubierać na co dzień tak, jak w performansach.

taNiEC


W nieco inny sposób na technologie patrzy Iza Szostak. W spektaklu „Balet koparyczny” zasiada za sterami maszyny, z której udaje jej się wydobyć poetycką duszę. Wraz z Pawłem Sakowiczem, drugim performerem zamkniętym w kabinie bliźniaczej koparki, „hybrydowo” zjednoczeni ze swoimi maszynami wykonują synchroniczny taniec do dźwięków muzyki. Jak mówi Szostak, jej futurystyczna wizja polega na pomieszaniu bytów osobowych z nieosobowymi. W spektaklu, nad którym pracuje teraz, jednym z bohaterów ma być na przykład… hotelowy ręcznik. Ostatnio wystąpiła w warszawskim Muzeum nad Wisłą w ramach wystawy „Inny Trans-Atlantyk”, poświęconej powojennej sztuce kinetycznej i op-artowi z Europy Wschodniej i Ameryki Łacińskiej. Zafascynowana nowymi technologiami i ruchem, Szostak przemierzała wystawę na elektrycznej deskorolce. – Chciałam lewitować, oderwać stopy od podłoża, chwiać się, przekształcać, eksponować i być kolejnym elementem kompozycji – tłumaczy. Żywe ciała – Posługuję się językiem ciała, na który złożyło się wiele dziedzin – mówi Tomasz Bazan. Oprócz biegania i ćwiczeń na siłowni bliskie są mu wschodnie sztuki walki, taniec współczesny, balet i medytacja. W tańcu jest dla swojego ciała surowy, lubi poddawać je dyscyplinie, reżimom. Trzy lata temu zrealizował wspólny projekt z Daisuke Yoshimoto, blisko 90-letnim japońskim tancerzem. Ciało Yoshimoto, zmagające się z nieznanymi Bazanowi ograniczeniami, pochodzące z innej kultury i innego środowiska artystycznego, okazało się dla polskiego artysty istotnym źródłem inspiracji. Dziś przewiduje, że formę i elastyczność ciała wkrótce można będzie swobodnie modyfikować za pomocą odpowiednich narzędzi, np. egzoszkieletów i nanotechnologii. Relacje pomiędzy performerami są też bardzo istotne dla Izy Szostak. Jedno z ćwiczeń, do którego lubi wracać artystka, bazuje na tzw. ruchu autentycznym.

Uczestniczy w nim dwóch partnerów – improwizujący tancerz i rejestrujący zdarzenie świadek. – Tancerz porusza się zgodnie z tym, co podpowiadają mu intuicja i ciało, świadek zapisuje to, co widzi, ale nie ocenia. Na koniec obie strony wymieniają się refleksjami i porównują powstały tekst z intencjami tancerza i towarzyszącymi mu w tańcu emocjami – opowiada artystka. To właśnie na współpracy z performerami bazuje też większość projektów Marty Ziółek. Artystka z jednej strony poszukuje w tańcu szczerości, stara się zmniejszyć dystans między tancerzami, z drugiej – daje się pochłonąć idei „to-

talnej sztuczności”. Gdy pracowała nad głośnymi ostatnio „PIXO” i „Zrób siebie”, poruszała się w obszarze zawieszonym gdzieś pomiędzy światem realnym a wirtualnym, „między siłownią, imprezą techno a korporacyjnym kościołem mindfulness”. Pięcioro performerów, którzy na czas spektaklu przybrali imiona High Speed, Coco, Lordi, Glow oraz Beauty, pod przywództwem Ziółek wcieliło się w role awatarów rodem z filmu science fiction. Wspólne ruchy Maat Festival w Lublinie to jedyny w Polsce całoroczny rezydencyjny festiwal dla performerów. Jego pierwsza

taNiEC

edycja odbyła się 10 lat temu. Szybko stał się jednym z najważniejszych wydarzeń tego typu w kraju. Skupiając się na współczesnym performansie, ściąga najbardziej utalentowanych twórców tego gatunku z Polski i zagranicy. To pole do eksperymentów, nawiązujących do aktualnych problemów społeczno-politycznych. Zeszłoroczna edycja festiwalu poświęcona była na przykład zjawisku „ciała narodowego”. – O „ciele narodowym” mówimy w sytuacji, w której cielesność pojedynczego człowieka musi zmagać się z ograniczeniami nakładanymi na nią przez państwo – wyjaśnia Bazan, pomysłodawca i kurator festiwalu. I dodaje, że obawia się o przyszłość tańca w kraju. – Nie dostajemy praktycznie żadnego dofinansowania, nie mamy gdzie trenować. Jeśli w porę się to nie zmieni, utalentowani twórcy wyjadą za granicę, a polski taniec przestanie się rozwijać – tłumaczy. Z braku odpowiedniego zaplecza, o którym mówi Bazan, powstało w Warszawie, w dzielnicy Wawer, Centrum w Ruchu – zrzeszenie niezależnych choreografów, któremu patronuje Fundacja Burdąg choreografki Marii Stokłosy. Centrum jest jedną z nielicznych organizacji zajmujących się tańcem współczesnym, które otrzymują dofinansowanie od miasta. Dzięki powstałej w 2012 r. placówce artyści zyskali przestrzeń do prób i pokazów oraz zbudowali własny taneczny kolektyw. Wspólnie organizują kolejne spotkania, dyskusje, warsztaty. W tych ostatnich mogą brać udział uczestnicy w każdym wieku, także seniorzy. Iza Szostak, aktywistka Centrum w Ruchu, jest dobrej myśli – ta oddolna inicjatywa zwiększy obecność tańca i performansu w życiu kulturalnym Warszawy. Równe bale Na budowaniu społeczności zależy także naszej najmłodszej bohaterce, 24-letniej Bożnie Wydrowskiej. Na scenie odważna, w mocnym makijażu, szalonych, kolorowych ciuchach, na wywiad przychodzi ubrana prosto, na czarno. Sprawia wrażenie spokojnej i wycofa-

Iza Szostak, fot. Bartek Górka

20


Bożna Wydrowska, fot. Karolina Zajączkowska

nej. Swoją przygodę z tańcem, który okazał się ważniejszy od kolejnych kierunków studiów – fotografii, iberystyki i sztuki mediów – Bożna zaczęła pięć lat temu od breakdance’a. Voguing – styl imitujący układy rąk z egipskich hieroglifów i pozy modelek ze znanych magazynów – odkryła przypadkiem na obozie tanecznym w Czechach. Poznała tam Javiera Ninję, przedstawiciela legendarnej grupy House of Ninja, skupiającej tancerzy vogue z Nowego Jorku. To Javier pokazał Bożnie podstawy ruchu i zainteresował ją historią społeczności Afroamerykanów z Harlemu, którzy w latach 60. dali początek kulturze ballroomowej, związanej z voguingiem. Kojarzony głównie z popularnym teledyskiem Madonny taniec bardzo Bożnie pomógł. – Wcześniej miałam problemy z nieśmiałością, taniec pozwolił mi się otworzyć. Voguing sprawił, że zaczęłam inaczej postrzegać swoje ciało, inaczej rozumieć muzykę. Odkryłam, że zwykłe podniesienie ręki może być czymś nieokreślonym, pięknym i dziwnym – mówi. Przełomowy okazał się wyjazd do Bułgarii, dokąd udała się po niecałym roku treningów. Przystąpiła do kilku voguingowych bitew, a w kategorii Vogue Old Way okazała się najlepsza i pokonała znanych performerów. Po konkursie Stanley Milan, członek słynnego klubu voguingowego House of Milan, podszedł do niej i zaproponował dołączenie do społeczności. To była najlepsza nagroda, jaką Bożna mogła sobie wymarzyć. Dała jej ogromną motywację i prestiż znalezienia się w gronie najsłynniejszych voguerów świata. W Polsce voguing dopiero zaczyna się rozwijać, wciąż nie wszyscy znają tę dyscyplinę. Zdarza się, że tańczącą w klubie Bożnę zaczepiają nieznajomi i pytają, skąd biorą się jej ruchy. Między innymi dlatego tancerka organizuje w Warszawie tak zwane Bale u Bożeny, na których każdy może zaprezentować swoją interpretację voguingu. – Nie chcę na moich balach żadnej hierarchii. – mówi Bożna – Nieważne, czy jesteś artystą, kuratorem, studentem, czy tancerzem – wchodząc

na mój bal, nie jesteś lepszy ani gorszy. Każdy ma się u mnie czuć dobrze – tłumaczy. Zasady balu są proste. Za każdym razem obowiązuje inny motyw przewodni, do którego trzeba się dostosować, np. ubrać na czerwono. Performerzy występują w kilku kategoriach, z których każda rządzi się swoimi prawami. „Runway” przypomina na przykład chód modelek po wybiegu, „vogue femme” to manifestacja kobiecej ekspresji, a „sex siren” polega na wyborze najseksowniejszego tancerza. – Trafiłam w dobry czas. Warsza-

taNiEC

wa potrzebowała czegoś świeżego. Na balu ludzie podchodzą do mnie i dziękują, mówiąc, że to najlepsza impreza, na jakiej byli – opowiada Bożna. Żeby szerzyć ideę voguingu w Polsce, zaczęła nawet prowadzić warsztaty, na które przychodzi coraz więcej osób. – Nie chcę, żeby voguing był dostępny tylko dla wąskiej grupy. Empatia i budowanie więzi są niesamowicie ważne. Szczególnie teraz, gdy społeczeństwo coraz bardziej się polaryzuje. Trzeba z tym walczyć. – mówi Bożna, a my kibicujemy i trzymamy kciuki.


22 Imiona miast to nazwy wypełnione w głowie rojeniami i skojarzeniami. Układanka, na którą składa się wyobrażenie pogody, układu ulic, architektury i mieszkańców. Samo suche słowo na rozkładzie kolejowym staje się obietnicą wyprawy, wzbudza tęsknotę, mimo że nie jest niczym więcej niż zestawem sylab. Niemniej za tymi sylabami idzie cała fala skojarzeń. A jeśli nie zgadzacie się ze mną, to pomyślcie „Marrakesz” i zobaczcie, co za tym w waszej głowie idzie. Obiecuję wam, bo akurat tam byłam, że wyobrażenie nie ma nic wspólnego z wyasfaltowanym dworcem autobusowym pośrodku miasta, a to, co wam przychodzi do głowy wraz z tym imieniem miasta, znaleźć możecie raczej w Rabacie. I narrator Prousta też to wie, mówi więc, że nazwy „stały się czymś piękniejszym, ale bardzo różnym od tego, czym miasta

jedno i liczyłoby się jedynie nieznane, to nie ma znaczenia, czy celem naszej podróży jest Łowicz, czy Botswana. Tak więc aby nastała w nas potrzeba podróży, musi pojawić się jakaś idea. Idea, która od samego początku jest oszustwem, bowiem nie będąc w danym miejscu, nie jesteśmy w stanie przecież stwierdzić, jakie ono (dla nas) jest. Dokładnie tą ideą są foldery reklamowe z lazurowym morzem i piaskiem. Wsiadamy do samolotu o 4.50 rano, ponieważ nasz mózg wykonał uproszczoną pracę polegającą na obietnicy, że oto właśnie jedziemy na tę plażę. Alain de Botton w „Sztuce podróżowania” opisuje, jak skuszony zdjęciami Martyniki decyduje się na wycieczkę, lecz zdjęcia z folderu pomijają sporo wizualnych faktów, takich jak na przykład żółte beczki z ropą na lotnisku. Domyślam się, że jesteście osobami dojrzałymi

Małgorzata Halber O PODRÓŻOWANIU Nikt lepiej nie ujął fenomenu, o którym pragnę krótko napisać, niż Marcel Proust. W tym miejscu warto zaznaczyć, że bardzo wielu rzeczy nikt nie ujął lepiej niż Proust. „W stronę Swanna” kończy się częścią pod tytułem „Imiona miejscowości: imię”. Proustowski bohater jest słabego zdrowia i marzy o podróżach. Słowo „marzy” jest tutaj i w ogóle dla podróży kluczowe. Normandii i Toskanii mogły być w rzeczywistości; potęgując samorodne ekstazy mojej wyobraźni, zwiększały zatem zarazem przyszłe rozczarowanie podróży”. Gdyby przyjrzeć się temu racjonalnie i skalkulować koszty emocjonalne, to pomysł podróży sam w sobie jest absurdalny. Pakowanie w poczuciu, że brak bluzki czy butów zagrozi naszemu dobrostanowi, spędzanie trzech godzin na lotnisku, potem jedenastu w samolocie, wyrwanie się z rytmu i stres związany z ponownym przywykaniem do obowiązków po prostu się nie kalkulują. Już od kilku wyjazdów zastanawiam się, co musi powstać w człowieku, aby zdecydował się na ten kuriozalny wyczyn, jakim jest podróż do nieznanego, niewidzianego wcześniej miejsca. Gdyby było nam wszystko

i intelektualnie jesteście w stanie dosyć szybko obalić tezę o wytworzonej w was idei chatki na plaży. Być może, tak jak ja, żeby urealnić ten obraz, poszukujecie na TripAdvisorze zdjęć „zrobionych przez turystów”, gdzie jak najbardziej widać beczki, drogę szybkiego ruchu i wodorosty na plaży. Czytacie fora i blogi. Lecz samo to nie jest niczym więcej niż odpowiedzią na pierwszy bodziec, jakim była idea, obietnica lazurowego morza albo ruin średniowiecznego zamku, imię miasta, kompletne oszustwo. Bajka, która na szczęście ma dobre zakończenie. Oszukani bowiem, żeby przelecieć setki mil, dostajemy prezent w postaci innej strefy klimatycznej, na której wyrosła zupełnie inna od naszej kultura. Więc może warto dawać się mamić, a jeszcze bardziej warto zestawiać w notatkach nasze wyobrażenia z rzeczywistością.

FEliEtoN




25 Tekst: Michał Koszek Foto: Paweł Starzec

RALPH KAMINSKI: CORAZ ŚMIELEJ Od dziecka żył wyobraźnią. W przedszkolu organizował kukiełkowe teatrzyki – maskotki przerabiał na pacynki, z klocków budował sceny, a z lampek układał światła. – Teraz to wszystko robię na serio – mówi Ralph Kaminski, jeden z najbardziej obiecujących polskich wokalistów młodego pokolenia, zachwycający nie tylko lirycznymi aranżacjami, ale też konsekwentnie budowanym i przemyślanym wizerunkiem. Ralph pochodzi z Jasła, niewielkiego miasta na Podkarpaciu. Urodził się w 1990 r., a lata 90. podaje jako jedną ze swoich głównych inspiracji – muzycznych i kulturowych. Debiutancką płytę Ralpha „Morze” prezentowały liczne rozgłośnie radiowe, a Kaminski koncertował na najważniejszych festiwalach – na Open’erze czy OFF-ie. Nie tylko jest autorem muzyki i słów na albumie, ale także wyreżyserował kilka teledysków, napisał ich scenariusze i przygotował kostiumy. Stara się nadążać za trendami. Ożywia się na wzmiankę o inspirowanej blokiem wschodnim modzie, ale dodaje, że sam nie czułby się dobrze jako postsoviet boy. Woli klasykę. Na nasze spotkanie przyszedł w zielonej bluzie z kapturem i jeansowych rurkach. Zadbał o detale – czarne martensy połączył z żółtymi skarpetami, do ciemnego płaszcza z lumpeksu przymocował przypinkę z wizerunkiem Lady Diany. – Rozwesela mój smutny look, w którym przemierzam brudną od smogu Warszawę – uśmiecha się. Podoba mu się sposób, w jaki współcześni projektanci reinterpretują modę lat 70. i 90. Kibicuje polskim markom, takim jak MISBHV i Local Heroes, interesuje się trendami zagranicznymi. Do niedawna Gucci kojarzył mu się z Dodą i futrami, dziś mówi, że gdyby go było stać, sam chętnie by się tam obkupił. Tymczasem nie wydaje dużo na ciuchy. Uwielbia szmateksy, a jeśli już inwestuje, to przede wszystkim w buty. – Mam obsesję na punkcie vansów. Żałuję, że pozbyłem się kraciastych trampek, w których chodziłem jeszcze w liceum. Sprzedałem je, bo wołali na mnie emo, mimo że poza butami nie miałem z tą subkulturą wiele wspólnego. Za nowe, podobne, musiałem ostatnio zapłacić dwa razy więcej – mówi. Jego styl ewoluuje. Zawsze marzył o tatuażach, ale odważył się na nie dopiero niedawno. Na palcach prawej ręki wytatuował sobie litery składające się na nazwę jego debiutanckiego albumu – „Morze”. Widząc reklamę spodni rurek w wieku 16 lat, powiedział, że nigdy w życiu ich nie kupi, ale zaraz potem się do nich przekonał i jako pierwszy w liceum odważył się je nosić. Ralph przyznaje, że nie wszystkie jego odzieżowe wybory były trafne. Wpadki? – Kapelusz, z którym nie rozstawałem się podczas studiów. Raz, gdy jechałem w nim na rowerze, omal mi nie odleciał. Próbowałem go złapać, straciłem równowagę, wywaliłem się i złamałem żuchwę. Przez modę prawie zginąłem! – śmieje się. Mówi, że nie stara się kreować swojego wizerunku w sztuczny sposób. – Niektórzy bagatelizują zewnętrzność, ale ona pozwala dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Pomaga zaintrygować – mówi. Do każdego koncertu wprowadza nowości, zaprasza aktorów, tancerzy, gości. Stara się trzymać jakość i tworzyć spektakl. Coraz śmielej eksperymentuje też z makijażem. Zaczęło się od brokatowych paseczków pod okiem, które sam sobie rysował. Teraz brokatem maluje całą twarz. W czasie ostatniej trasy koncertowej odważny makijaż dopełniał kostiumy inspirowane futurystycznymi filmami z lat 70., takimi jak „Star Trek”. Pomysł został podchwycony przez cały zespół, nawet Kasię Nosowską, która wystąpiła na jednym z koncertów Ralpha. Założyła srebrne buty-kopytka od Margieli. – Wyglądała obłędnie – wspomina wokalista. Ralph lubi zaskakiwać. Pytam, czy nie boi się syndromu drugiej płyty. – Pewnie bałbym się, gdybym chciał odgrzać kotleta i nagrać drugie „Morze”. Ale ja zamierzam pokazać się z zupełnie innej strony – mówi. I nie chodzi tylko o nowości muzyczne. Ralph właśnie zapuszcza włosy, bo nie chce być już dłużej kojarzony z charakterystyczną, ściętą w połowie czoła grzywką. Przygotowuje małą rewolucję, ale konkretów jeszcze nie zdradza.

Moda: szaFa


26

Szukanie Moda: trENdy

Helmut Lang SS 2018

Wales Bonner SS 2018

Helmut Lang SS 2018

Dzisiejsza moda czerpie z afroamerykańskiej kultury i przekłada ją na trendy. O Wales Bonner, absolwentce prestiżowej uczelni Central Saint Martins, mówi się, że to najbardziej utalentowana brytyjska projektantka. Bonner bada tożsamość czarnoskórych mężczyzn, a inspiracji szuka w tekstach Hiltona Alsa i malarstwie Jacoba Lawrence’a. Z kolei w Nowym Jorku pokazy marek Helmut Lang i Hood By Air, za które odpowiada ekscentryczny kreator Shayne Oliver, urosły do rangi najważniejszych wydarzeń tamtejszego tygodnia mody. Ubrania Olivera wyglądają jak kostiumy z najlepszych undergroundowych imprez, na których występować mogłaby legendarna Grace Jones. Tekst: Michał Koszek

Idealnie dopasowane skórzane marynarki, biały garnitur zestawiony z sandałami i transparentne koszule z krótkim rękawem: w kolekcji wiosna–lato 2018 Wales Bonner skupia się na doskonaleniu proporcji i inspiruje się wspomnieniami z dzieciństwa spędzonego w brytyjsko-jamajskiej rodzinie.


Helmut Lang SS 2018

Helmut Lang SS 2018

Helmut Lang SS 2018

Wales Bonner SS 2018

27

Shayne Oliver, odpowiedzialny za ostatnią kolekcję Helmuta Langa, reinterpretuje archiwalne projekty słynnego założyciela domu mody. Minimalizm w wykonaniu Olivera to asymetryczne staniki, sięgające za kolano marynarki z wydłużonymi rękawami, skórzane obcisłe spodnie i fetyszystyczne wiązania.

tożsamości Moda: trENdy


28

2081

Zamiast sterty zalegających w szafie ciuchów – kilka uniformów z niekończącą się datą ważności, wyprodukowanych ze sztucznych materiałów, które jednak w niczym nie różnią się od naturalnych. W miejsce sklepów – aplikacje, w których sami projektujemy i drukujemy ubrania skrojone na miarę, bo wzorowane na awatarach, automatycznie dostosowywanych do każdej zmiany naszego ciała. Tekst: Michał Koszek Gdybym miał napisać scenariusz nowego odcinka „Black Mirror” poświęconego modzie, pewnie byłyby to moje punkty wyjścia. Założyłbym też, że moda w obecnej formule nie przetrwa i zostanie w niedalekiej przyszłości zakazana. Jej przedstawiciele mają na sumieniu wiele nadużyć, a ich hipokryzja może wkrótce przelać czarę goryczy. Branża mody jakby zapomniała o problemach, do których się przyczynia. Ucichł temat nierespektowania praw osób pracujących w azjatyckich szwalniach. Mimo zmiany obowiązujących w modelingu przepisów niedawno w Chinach zmarła z przepracowania 14-letnia rosyjska modelka. Ciągle lekceważymy też szkodliwy wpływ masowej produkcji bawełny – zarówno na uprawiających ją farmerów, jak i na środowisko. Mowa tu choćby o zanieczyszczeniu oceanów i zmianach klimatu, do których w znacznej mierze przyczynia się przemysł odzieżowy. I wreszcie bagatelizujemy hiperkonsumpcjonizm, globalną chorobę, z którą branża w ogóle sobie nie radzi. Nieleczona może mieć katastrofalne skutki. Przyszłość i wielka szansa mody to upcykling, czyli przetwarzanie niepotrzebnych rzeczy i nadawanie im nowej wartości. Pomysł wdrażają coraz więksi rynkowi gracze. Chociażby duet holenderskich projektantów Viktor & Rolf przygotował dla Zalando kapsułową kolekcję „RE:CYCLE”. Powstała w całości na bazie niesprzedanych, zalegających w magazynach ubrań z poprzednich sezonów. Niewykorzystane trafiłyby do kosza. Na mniejszą skalę, choć również międzynarodowo, dobry przykład wykorzystania upcyklingu pokazuje

Magda Buczek. Artystka modyfikuje znalezione w lumpeksie czy na eBayu rzeczy – nadaje bluzom, koszulkom i sukienkom poetyckie hasła (np. „My Safe Word is War”) i na nowo wprowadza je w obieg pod marką Surplus Project. Sprzeciw wobec szybkiej mody zagościł też w witrynach londyńskiego domu handlowego Harrods, a wcześniej nowojorskiego Saks, dzięki kampanii popularnej marki Vetements. Zamiast manekinów w ciuchach z najnowszych kolekcji sklep reklamowała sterta zużytych ubrań, którą każdy mógł powiększyć, dorzucając własne. Za włączenie się do inicjatywy ludzie otrzymywali przetworzoną z butelek plastikową opaskę „Vetements Harrods”, a część dochodów ze sprzedaży ubrań zasiliła konto charytatywnej organizacji NSPCC. W mojej wersji scenariusza do „Black Mirror” powyższe inicjatywy byłyby więcej niż oczywiste i znane tylko z archiwalnych nagrań sprzed kilku dekad. Na szkolnych zajęciach dzieci uczyłyby się bowiem nowych technik wytwarzania tkanin, wykorzystujących m.in. nanotechnologię i fotowoltaikę. Nie istniałyby sklepy, które znamy obecnie. Jedyna legalna produkcja odzieży polegałaby na modyfikacji starych ubrań. Ludzie w końcu znaleźliby sposób na nadmierną konsumpcję – zaczęliby tworzyć kolektywy i propagowaliby wymianę. Ubrań byłoby mniej i powstałaby nowa definicja tego, co modne. Zastanawiam się tylko jaka. Nie wiem też kiedy, ale wierzę, że zalążek mojego scenariusza zostanie w końcu rozwinięty – i to nie przez Netfliksa albo scenarzystę „Black Mirror”, ale rzeczywistość.

2081 Moda: FEliEtoN



30

CIAŁO Nowy teatr to jeden z najmłodszych stołecznych teatrów, działający od 2008 r. pod kierownictwem dyrektora artystycznego i głównego reżysera krzysztofa Warlikowskiego. Oprócz niego sztuki wystawiali tu m.in. Michał Zadara, Rodrigo García, Anna Smolar, Michał Borczuch i Krystian Lupa. Od roku główna siedziba teatru znajduje się w zmodernizowanych budynkach dawnego Mpo na Mokotowie. ten teatr to znacznie więcej – to także Międzynarodowe Centrum kultury Nowy teatr – otwarta na wiele dziedzin sztuki instytucja, gdzie odbywają się koncerty, wystawy konferencje i wernisaże.

Skończyć może się w „Warto rozmawiać” i Ordo Iuris. Ten drugi to Instytut na rzecz Kultury Prawnej, pierwszy – nie warto mówić. Nazwijmy go X. X zapisał dzieci do ogniska teatralnego w jednym z warszawskich teatrów. Uczestnicy ogniska obejrzeli kilka spektakli w innych teatrach. W jednym z nich zobaczyli nagiego aktora. X, dowiedziawszy się o tym, wszczął alarm, uruchomił media i odpowiednie instytucje. Tak to jest z tym teatrem, niestety. Osoby przeciwne epatowaniu nagością zdecydowanie uprasza się o zapisywanie dzieci na zajęcia z ceramiki, do klubu małego myśliwego lub na ikebanę. W 1999 r. Jacek Poniedziałek zagrał Hamleta w spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego na scenie ówczesnego Teatru Rozmaitości. Stanął nago przed swoją matką. Nie było to bojaźliwe odsłonięcie, ale ostentacja brzemienna w skutki. Widzowie krzyczeli podczas spektaklu: „Włóż majtki!”, recenzenci tytułowali swoje teksty: „Bez majtek na scenie”, „Hamlecie, załóż gacie”, „Goło niewesoło” i co tylko komu się skojarzyło. Ten spektakl i ta rola weszły do historii współczesnego teatru i rozpoczęły zupełnie nowy rozdział. W 2018 r. Poniedziałek w spektaklu Krzysztofa Garbaczewskiego „Uczta” wciela się w rolę Sokratesa. Przedśmiertna mowa Sokratesa-Poniedziałka to najbardziej przejmujące 20 minut w przedstawieniu, jeden z najważniejszych manifestów i klamra dla tych 20 lat. Ów Sokrates nie ma nic do ukrycia. Ciało i jego intymność stają się gestem politycznym. Jeden z portali filmowych po premierze „Uczty” ogłosił, że w polskim teatrze, w przeciwieństwie do pruderyjnego rodzimego kina, dokonuje się „naga rewolucja”. Zwrócił uwagę na silnie reprezen-

towaną na scenie naturalistyczną nagość męską, stawiając ją w kontrze do nagości kobiecej, ukazywanej w kinie z patriarchalną estetyzacją. Nie zauważył, że w teatrze artystycznego ryzyka to zjawisko nienowe. Anatomię niektórych aktorów „do zadań specjalnych” widzowie zdążyli już dobrze poznać. W „Klątwie” Olivera Frljicia Michał Czachor przedstawia się jako aktor polecony reżyserowi, który „zrobi wszystko”. Bywają reżyserzy, którzy ten środek wyrazu – ten kostium, jakim jest nagość na scenie – lubią szczególnie. To Krzysztof Warlikowski, Ewelina Marciniak, Maja Kleczewska, Krzysztof Garbaczewski. Jest ich o wiele więcej. W Europie robi się to z rozmachem. 24-godzinny spektakl belgijskiego reżysera Jana Fabre’a „Góra Olimp” jest jak dionizyjska orgia. Nagość łączy się tu z krwią, olejem, piachem i fizycznym wyczerpaniem czasem trwania spektaklu. Całość przekracza wszystko, co widzieliśmy do tej pory. Po pokazach w Rosji zbulwersowany deputowany do Dumy Państwowej zgłosił spektakl do prokuratury. Fabre bada granice, próbuje poszerzać fizjologiczną i anatomiczną świadomość ciała. Zgłębia pracę układu krążenia, narządów wewnętrznych, dynamikę obkurczania i rozszerzania porów skóry. Biologię, która warunkuje emocjonalność. Komiczny taniec Ewy Dałkowskiej w „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej to jedna z weselszych i bardziej niekonwencjonalnych scen eksponujących kobiece ciało we współczesnym kinie. W spektaklu „Opowieści afrykańskie według Szekspira” Krzysztofa Warlikowskiego aktorka przez 20 minut leży goła na materacu. „Wstydzić się nie można” – mówi – „Ta nagość jest bardzo precyzyjnie przygotowana”.

TEGO JUŻ NIE ODZOBACZYSZ #2 tEatr



32

POST-FAKE ART Tekst: Alek Hudzik

Centrum sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski to działająca od ponad 30 lat stołeczna instytucja kultury, od roku posługująca się także skrótem U-jazdowski. Na terenie zamku, otaczającego go parku oraz w sąsiednim budynku dawnego arsenału znajdziemy galerię sztuki, niezależne kino oraz przestrzenie, w których organizowane są performanse i koncerty. Wystawiali tu m.in. Abakanowicz, Althamer, Dwurnik, kozyra i sasnal. U-jazdowski organizuje również program wspierający młodych artystów. Assaf Gruber „Pogłoska”. Do 13 maja w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.

Polskie obozy sami wiecie, jakie istniały! Co prawda w tej samej rzeczywistości, w której każda smuga na niebie to chemtrails, a szczepionka to wkłuty w ramię dziecka autyzm, ale jednak. Nic już nie poradzą operatorzy medialnej grubej berty – plotka jest tyle warta, ile informacja, status na Facebooku potrafi zdziałać więcej niż przygotowywany miesiącami artykuł prasowy. Coraz trudniej rozpoznać prawdę. Rozpoznanej trzeba pilnować. „Fake news” – to temu wyrażeniu magazyn „New Yorker” przyznał status słowa roku 2017. Opatrzył je przy okazji przewrotnym tłumaczeniem. Oto, zdaniem poczytnego tygodnika, termin ten odnosi się nie tyle do informacji kłamliwej, ile takiej, która godzi w dobre imię aktualnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Donald Trump lubi używać tego wyrażenia i robi to z tupetem. To fake news uśmiercił J.K. Rowling i sędziwego generała Jaruzelskiego (mniej więcej na dwa tygodnie przed jego faktycznym zejściem z tego łez padołu). Fake newsy sprawiły, że każdy dzień to jeden wielki prima aprilis! Orientuj się! Trzeba się orientować. Inaczej dawno wylądowalibyśmy w betonowym schronie, czekając na wybuch reaktora atomowego w Belgii, trzymając się kurczowo biało-czerwonego kółka w kształcie kaczuszki, która utrzyma nas na powierzchni, gdy zaraz zaleje nas fala imigrantów. Wszystko jest prawdą. I nie jest nią nic. Jest nawet profesjonalista tej dziedziny, Tommaso De Benedetti – były dziennikarz, ojciec dwójki dzieci i co najmniej kilku wiralowych kłamstw. Facet już w 2012 r. uśmiercił m.in. papieża Benedykta XVI, Fidela Castro i reżysera Pedra Almodóvara. Po co? Żebyśmy zobaczyli, jak bardzo bezkrytyczni jesteśmy wobec informacji. Dowodów nie trzeba szukać daleko. Rozpisał się o tym w książce „Ogień i furia” Michael Wolff, spin doktor kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa.

Spec od zarządzania informacją wali prosto z mostu: „Taki idiota mógł wygrać, tylko robiąc z ludzi jeszcze większych idiotów”. I sugeruje dalej, że Rosjanie mieli odpalić kilka tysięcy kampanii reklamowych wspierających ściemnionymi informacjami kandydata republikanów. Ale może to tylko fake news. Termin „fake news” na polskiej Wikipedii zarejestrowano dopiero w 2016 r. Zilustrowano go jednak obrazkiem z 1894 r. i nic dziwnego – historia stojących za fake newsami głupoty i niedbalstwa sięga dużo dalej. Opowiada o tym Assaf Gruber, artysta, którego wystawę o wiele mówiącym tytule „Pogłoska” prezentuje aktualnie Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Gruber tworzy opowieści, w których od samego początku coś zgrzyta. Nie wiemy, czy filmy, na które patrzymy, to dokumenty, czy może zgrabnie zmyślone bajki. Najczęściej i jedno, i drugie. Akademia Sztuk Pięknych odmawia przyjęcia do swojego grona Thomasa, chłopaka, którego jedynym przewinieniem jest to, że urodził się i wychował pod dachem protestanckiego pastora. Tak zaczyna się „Powołanie” – jeden z filmów, które można zobaczyć na wystawie. – To wymyślona ideologia. Zakładała segregację ze względu na wyznanie, przez którą ludzie tacy jak Thomas nie mogli cieszyć się normalną edukacją. Ale problem leżący u podstaw tej sytuacji jest prawdziwy – to koncepcja, że oto ktoś jest gorszy tylko dlatego, że ma inną przynależność – tłumaczy mi artysta jeszcze przed wystawą. Gruber lubi grać niuansami. W jednej z prac łączy historię biblijnej Cezarei czasów króla Heroda z późnokapitalistycznym wyobrażeniem o miejscu, które z niegdysiejszej pustyni przerodziło się w luksusowy resort mieniący się zielenią pól golfowych. Prawdą mogą być i piach, i zielona łąka. Nam pozostaje jedynie uważać, by przesadnie nie przywiązać się do żadnej z prawd.

sztuka


BOJĘ SIĘ

WRÓCIĆ DO DOMU

MOŻESZ TO

ZMIENIĆ Przekaż 1% podatku

www.pfs.pl +48 22 625 77 82 KRS: 000 0034996


Czarno na białym


35

Cezary Poniatowski Credit left Credit right



37

Nadchodzące wystawy Cezarego Poniatowskiego: Nowe prace m.in. Cezarego poniatowskiego, Bartka Materki i Giuli Cenci zostaną zaprezentowane podczas wystawy „tajemnica zniknęła, ale zdziwienie dopiero się zaczynało”, inspirowanej fragmentem eseju „america” andy’ego Warhola. 9 czerwca Galeria Wschód ul. Jakubowska 16 Warszawa

„Malarz” i „artysta plastyk” to z pozoru archaiczne określenia, które jednak nieźle oddają to, czym zajmuje się jeden z najciekawszych artystów młodego pokolenia – Cezary Poniatowski. W swoich pracach stawia na rozpoznawalny język, uproszczone kształty i charakterystyczne motywy, np. uśmiechniętą twarz sprowadzoną do dwóch kropek i kreski. Ale malarz nie spłyca przy tym znaczenia i przekazu obrazów. Podstawowym zabiegiem retorycznym Poniatowskiego jest żart. Jego obrazy opowiadają jednak swoją historię całkiem serio. Gdy trzeba, dają prztyczka w nos nadąsanemu galerzyście, innym razem pokazują, co ich twórca sądzi o współczesnej kulturze. Raczej bez surowych ocen – lapidarnie, tak jak na jednym z płócien, na którym wypisano „Kaj vadis”. Poniatowski nie ściemnia, nie dorabia zbędnych teorii do prac, które ich nie potrzebują. Najlepszą jak dotąd wystawą malarza nagrodzonego nagrodą Gepperta był „Kompost”, zaprezentowany w 2017 r. w Project Roomie Zamku Ujazdowskiego. Poniatowski po raz pierwszy w tak dużej skali pokazał, że potrafi nie tylko malować, ale i rzeźbić. W jednej sali ustawił gigantycznego człekokształtnego stworka, który nieraz zajmował poczesne miejsce na jego obrazach, i kilka kompostowników pokrytych czarną farbą. Wszystko to w towarzystwie świateł stroboskopu, mgły z klubowej dymiarki i patetycznej muzyki w nieco złośliwym remiksie – lepszej wystawy o nocnym życiu i kulturze tam serwowanej jeszcze nie widziałem. Po lewej: „Love stronger than death”, 2016, akryl na płótnie, 180 x 145 cm Na poprzednich stronach: wystawa „Kompost” w {Bank Pekao Project Room}, 2017, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, fot. Bartosz Górka

sztuka


38

sztuka


39

Po lewej: „Untitled”, 2017, akryl na płótnie, 210 x 170 cm Powyżej: „Nekromantik”, 2016, akryl i brokat na płótnie, 180 x 145 cm

sztuka


40

Przez cały zeszły rok obserwowaliśmy wszystko, co działo się na mieście i poza nim. Potem zebraliśmy się na obrady redakcji i współpracowników, które (jak co roku!) były burzliwe i przeciągnęły się do późnych godzin wieczornych. W końcu wspólnymi siłami wybraliśmy nagrody dla najciekawszego przedsięwzięcia w kategoriach Moda i Dizajn, a także Mistrza Roku, Aktivistę Roku i Rookiego Roku. Nagrodę specjalną w kategorii Same Sztosy przyznaliśmy razem z ekipą z Radia Kampus. Natomiast decyzję, którym z zaproponowanych przez nas artystów, pomysłodawców miejsc i wydarzeń należy się świecąca statuetka, pozostawiliśmy Wam. 8 marca w hotelu Novotel Warszawa Centrum ogłosiliśmy nasze (i Wasze) typy. 13. edycja Nocnych Marków przechodzi do historii!

NoCNE Marki

Rozwadowski, Izabela Smelczyńska

NOCNE MARKI PRZYZNANE!

fot. Adrian Chmielewski/K35 Photo

RELACJA

W centrum krakowskiego Starego Miasta, ukryte w podziemiach świata zapiekanek, gołębi i wątpliwej jakości turystycznych restauracji, bije serce undergroundu. Do klubu na Szpitalnej chodzi się nie tylko dla ambitnych bookingów, ale przede wszystkim dla niezwykłej, rodzinnej atmosfery. Nie uznają półśrodków – kochają muzykę, którą grają, i zrobią wszystko, co trzeba, by brzmiała naprawdę dobrze. W niewielkim, zaadaptowanym akustycznie wnętrzu muzycznej piwnicy na Szpitalnej można poczuć się swobodnie jak na domówce. Od domówki Szpitalna różni się jednak tym, że tuptamy tu do muzyki granej przez DJ-ów z Polski i zagranicy oraz że mają do dyspozycji jeden z najlepszych soundsystemów na świecie. Klub niedawno obchodził drugie urodziny, na których zagrała czołówka światowej sceny house’u – Kyle Hall i DJ Assault. Regularnie grają tu kolektywy Radar, Szum czy Playmate. Takiej miejscówki reszta kraju może tylko pozazdrościć. [oak, pklim]

Teksty: Alek Hudzik, Filip Kalinowski, Paweł Klimczak, Michał Koszek, Oktawia Kromer, Mariusz Mikliński, Kasia Rodek, Cyryl

Miejsce Roku Szpitalna 1


41 Wydarzenie Roku Avant Art Festival Przez lata chwaliliśmy i nagradzaliśmy Unsound Festival. Krakowska impreza wyrosła na lidera w dziedzinie muzyki eksperymentalnej i poszukującej nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Równolegle we Wrocławiu rozwijała się jego konkurencja w postaci Avant Artu, który w pierwszych swoich edycjach zajmował się przeglądem awangardowych scen poszczególnych państw. Rok 2017 był dla wydarzenia prawdziwym przełomem – festiwal powiększył swoje lenna o Warszawę, gdzie przez tydzień, dzień po dniu, prezentowali się jedni z najciekawszych współczesnych artystów. Babyfather, Black Dice czy BNNT z Matsem Gustafssonem roznieśli kluby, w których występowali. Wrocław dostał z kolei takie petardy jak Melt Banana i Porter Ricks. Oba miasta dorobiły się w ten sposób miejskich festiwali z prawdziwego zdarzenia, przez cały tydzień wypełniających miejską tkankę najciekawszymi dźwiękami. Doceniamy rozwój Avant Artu i wypatrujemy line-upu na najbliższą jesień. [croz]

Artystka Roku SIKSA

fot. ROX SHOTS GIGS / Aleksandra Pawelec

Wydawało się, że w latach 70. w Wielkiej Brytanii już to przerobiono. Że Johnny Rotten jako wróg publiczny numer jeden i punk rock jako siedlisko moralnego zniszczenia to już zabobon. W sierpniu zeszłego roku na scenie OFF Festivalu pojawiła się jednak SIKSA. Uzbrojona w postulaty i przeszywający krzyk perfomerka sprawiła, że facebookowe dyskusje wypełniły żale obrońców moralności i rodziców dbających o uszy swoich pociech. SIKSA nie jest jednak prowokatorką. Jest odważną dziewczyną, która ma odwagę mówić o przemocy, uprzedmiotowieniu kobiet i prawach, które powinny być oczywistością, a nie odległym przywilejem. W trudnych czasach pracuje u podstaw, jeżdżąc po całej Polsce i głosząc tezy, które bolą wielu, ponieważ są brutalnie prawdziwe. Mogło nam się wydawać, że punk jest czymś niepotrzebnym i przestarzałym. Okazało się, że teraz jest równie potrzebny, jak w czasach największych opresji. Czytelnicy „Aktivista” nie wybrali Artysty 2017. Wybrali Artystkę, Performerkę i Działaczkę w jednej osobie. [croz]

NoCNE Marki


42 Dizajn Łukasz Surowiec

RELACJA

Uzasadnienie tej nagrody będzie proste. Łukasz Surowiec udowodnił, że dizajn jest sztuką, a sztukę można bezpośrednio wiązać z politycznym zaangażowaniem. Artysta, wykształcony w Krakowie i Berlinie, czyni to od lat. Ma w swojej karierze kilka projektów, które na równi prowokują i nasuwają niewygodne pytania. W ramach jednego z nich, nazwanego dosadnie „Berlin-Birkenau”, przesadzał drzewa z Brzezinki do Berlina. W „Skupie Łez” wraz ze współautorką projektu, Alicją Rogalską, zebrał kolekcję fiolek łez wypłakanych przez ochotników za pieniądze (100 zł za 3 ml). Jego najnowsza praca ponownie odnosiła się do wymiany towarowej. W stołecznej Zachęcie w ramach wystawy konkursu „Spojrzenia” otworzył butiki z elegancką czarną odzieżą, która, jak sam sugeruje, mogłaby służyć identyfikacji uczestników antyrządowych lub anarchistycznych protestów. Uczestnictwo w protestach to obok pieniędzy jeden ze sposobów na zapłatę za ubrania, i nie tylko. Bo asortymentem w butiku są też… kamienie i tęczowe pałki bejsbolowe. Żyjemy w końcu w czasach estetyzacji przemocy. [ahu]

Moda Sandra Kpodonou

Projektantka Sandra Kpodonou nie podąża za trendami – wyprzedza je o kilka kroków. Tworzy jedną z najciekawszych polskich marek mody i dzięki niesamowitej intuicji ma szansę zdobyć rozgłos na skalę międzynarodową. W ubraniach sygnowanych jej nazwiskiem pokazywały się już światowe sławy, m.in. Aleali May, Serayah, Jessie J i Dawn Richard. Sandra interpretuje streetwear w romantyczny sposób – znosi podział na damskie i męskie. Koronkowe suknie zestawia z białymi dresowymi spodniami, a zamiast pasków wykorzystuje kolorowe krawaty. Kpodonou nie boi się kontrowersji – w poprzedniej kolekcji na koszule przypominające stroje ministrantów naszywała napisy „Porno”. W najnowszej stawia na transparentne tkaniny i czerwoną kratę, do tego dokłada srebrne, błyszczące bluzy i spodnie, a czarne T-shirty ozdabia czerwonym printem w kształcie głowy węża. Projektowanie to tylko jedna z kilku dziedzin, którymi Sandra zajmuje się zawodowo. Na co dzień jest kolorystką i prowadzi jeden z najbardziej cenionych salonów fryzjerskich w Warszawie. [mkosz]

NoCNE Marki


Mistrz Roku Quebonafide Choć Marek Sierocki wciąż nie umie poprawnie wymówić jego ksywki, w zeszłym roku nieraz musiał łamać sobie na niej język. Bo zeszły rok był rokiem Quebonafide. Zarejestrowany na sześciu kontynentach album „Egzotyka” prędko pokrył się platyną, a rok zamknął z tytułem najlepiej sprzedającej się płyty w Polsce. Towarzyszące mu wideoklipy zrobiły więcej dla promocji podróżowania niż cały pakiet Discovery Channel, a ksywkę ciechanowskiego rapera kojarzą dziś już nie tylko Polacy, ale również Czesi, Rosjanie czy Włosi. Jego koncerty, choć gra je często, są zwykle wyprzedane. Ich uczestnicy – wycieńczeni jak po treningu cardio. Poprzednie krążki osiągają w sieci coraz bardziej zawrotne ceny. Tymczasem Kuba porzuca social media, którym – jak wspomniał nam w zeszłorocznym wywiadzie – w dużym stopniu zawdzięcza to, gdzie jest dzisiaj, i zaszywa się gdzieś, żeby nagrać kolejną płytę, dużo bardziej osobistą niż poprzednie. I to właśnie tę równowagę między byciem człowiekiem a MC – pomiędzy szczerością i charyzmą, otwartością i ambicją – doceniamy w nim najbardziej. Jest dla nas mistrzem, choć sam się pewnie do tego tytułu nie poczuwa. [fika]

Same Sztosy Muzeum nad Wisłą (Muzeum Sztuki Nowoczesnej) Radio Kampus wraz z redakcją „Aktivista” przyznało nagrodę Same Sztosy Muzeum nad Wisłą (Muzeum Sztuki Nowoczesnej). Doceniliśmy niepowtarzalny pomysł i konsekwencję w jego realizacji. Ostatni rok działalności Muzeum nad Wisłą udowadnia, że muzeum może być otwartą i roztańczoną instytucją kultury. [Kasia Rodek, Radio Kampus]

fot. piotr pytel

Rookie Roku Jagoda Szelc

fot. Sonia Szóstak

Jedna z najbardziej wyrazistych osobowości w młodym polskim kinie. Artystka, twórczyni nagradzanych etiud, reżyserka. W pełnym metrażu zadebiutowała w zeszłym roku dramatem „Wieża. Jasny dzień”, który okazał się objawieniem ostatniego festiwalu w Gdyni – według nas znacznie ciekawszym od nagrodzonej „Cichej nocy” czy „Ataku paniki”. To kino odważne i osobne, któremu – jeśli pokusić się o próbę zaszufladkowania – najbliżej do wrażliwości outsiderów polskiej kinematografii: Mariusza Grzegorzka, Grzegorza Królikiewicza czy Adama Sikory. Reżyserka z jednej strony flirtuje z filmowym surrealizmem, który nieczęsto inspiruje naszych twórców, a z drugiej nie boi się gatunkowych klisz. W lutym „Wieża…” została świetnie przyjęta na Berlinale, gdzie pokazano ją w prestiżowej sekcji Forum. Szelc pracuje już nad swoim kolejnym filmem – „Delikatnym balansem bieli”. Scenariusz tej autorskiej wariacji na temat horroru został już nagrodzony w konkursie „Script Wars”. Mamy nadzieje, że produkcyjna machina nie ujarzmi tego niecodziennego talentu. [mm]

NoCNE Marki

Aktivista Roku Fundacja Sztuki Współczesnej „In Situ” – Międzynarodowe Laboratorium Kultury w Sokołowsku W XIX w. utworzono tu pierwsze na świecie uzdrowisko dla gruźlików, rozpoczynając wśród schorowanych europejskich bogaczy modę na sanatoryjny styl życia. Od lat 50. XX w. ekskluzywny ośrodek powoli popadał w ruinę. W 2005 r. ucierpiał w pożarze. O podupadłe na zdrowiu miejsce postanowili zadbać założyciele warszawskiej fundacji „In Situ” – rzeźbiarka Bożena Biskupska, fotograf Zygmunt Rytka i architektka Zuzanna Fogtt. Współczesne Sokołowsko nie straciło ambicji uzdrowiska. Od kilku lat reanimuje kulturę, organizując takie wydarzenia jak poświęcony performansowi Festiwal Sztuki Efemerycznej Konteksty, Festiwal Filmowy Hommage à Kieślowski czy Sanatorium Dźwięku. Obecnie głównym celem, a także projektem fundacji jest odbudowa dawnego spalonego Sanatorium dr. Brehmera oraz stworzenie w nim Międzynarodowego Laboratorium Kultury. Tytuł Aktivisty Roku przyznajemy im za to, że tchnęli w Sokołowsko drugie życie i mają odwagę tworzyć kulturę na końcu świata – pośrodku zalesionych gór, z dala od wielkich ośrodków miejskich. [ismel]


#bothie Bothie~ Rzeczownik Bothies (liczba mnoga) 1) Zdjęcie zrobione przy jednoczesnym wykorzystaniu przedniej i tylnej kamery smartfonów Nokia.

Tegoroczne Nocne Marki przebiegły pod znakiem Лунy, księżycowej gwiazdy ukraińskiego electropopu, i eksperymentów z bothie – ciekawostką od firmy Nokia, głównego partnera imprezy. Pstrykając bothie – podwójne selfie – za pomocą nowego smartfona Nokia 8 Sirocco, łapaliśmy w jednym ujęciu to, co przed i za telefonem. Zanim scenę opanowała

Лунa, mogliśmy w ten sposób uwiecznić jednocześnie siebie i Atari Wu z najnowszym kawałkiem „Hamak”. Tego wieczoru w Novotelu Warszawa Centrum pląsali laureaci Nocnych Marków, a także nasi współpracownicy i goście. Przed obrazem z przedniej i tylnej kamery nic się nie ukryje, ale co tu kryć – bawiliśmy się świetnie!


45

Nokia


46


47


Tekst i foto: Marianna Medyńska sEzoNoWo


WIOSNY BLISKI WSCHÓD Mnóstwo produktów, które w naturze pojawiają się o konkretnej porze roku, możemy kupić w sklepach przez okrągłe 12 miesięcy. Wielu z nas stara się jednak podtrzymywać ideę sezonowości i korzystać głównie z warzyw i owoców, które występują w danym momencie naturalnie. Mimo wszystko czasem trudno nie ulec pokusie zjedzenia czegoś zakazanego – zwłaszcza gdy woła do nas z półki intensywną zielenią, której za oknem jeszcze brakuje. W marcu i kwietniu wyjątkowo potrzebujemy zieleni. W tym okresie zimę mamy już zwykle za sobą, ciągle jednak brak nam właściwej wiosny. Są już jej pierwsze zapowiedzi – tulipany, pierwsze pęczki rzodkiewek prosto z pola, polski seler naciowy i natka, wyrastająca z małych pietruszek. Co prawda dzięki nowoczesnym szklarniom i lampom imitującym słońce możemy z nich korzystać przez cały rok, ale smakują wtedy inaczej niż warzywa wyhodowane w pełnej zgodzie z prawami natury. Wiosną cieszą wreszcie tak, jak powinny – dostatek naturalnego światła wspomaga proces ich dojrzewania, zapewniając nowalijkom niepowtarzalny smak i zapach. Wschód wiosny jest bliski, dlatego to na Bliskim Wschodzie witam moją ulubioną porę roku. Polskie nowalijki, zaczynające powoli zdobywać lokalne warzywniaki, drobno siekam i mieszam z arabskim kuskusem. Tworzę w ten sposób ojczystą wersję tabbouleh. Królują w niej pietruszka i mięta, a przewaga ziół wyróżnia ją nie tylko kolorem, ale i charakterem. Jest słodko-kwaśna, świeża i w idealnym stopniu egzotyczna. Dobrze smakuje o każdej porze roku, a wczesną polską wiosną odbierze wam mowę z zachwytu. sEzoNoWo


50 I. TABBOULEH Z SELEREM NACIOWYM I RODZYNKAMI

III. PRAŻONE PESTKI DYNI Z SUMAKIEM

1 szklanka kuskusu (można użyć razowego), 10 (2+8) łyżek oliwy z pierwszego tłoczenia, 80 g rodzynek sułtańskich (zalej gorącą wodą i zachowaj ją), 4-5 łodyg selera naciowego, szczypiorek z 1 małej dymki, liście z 1/3 pęczka natki pietruszki, liście z 1/4 pęczka koperku, sok i skórka z 1 cytryny, sól

100 g pestek dyni, 3/4 płaskiej łyżeczki soli, 1 łyżeczka sumaku + więcej do posypania sałatki

Wsyp kuskus do dużej miski i dodaj dwie łyżki oliwy. Wymieszaj, żeby pokryła go równomiernie. Wyrównaj powierzchnię łyżką i zalej wrzątkiem około 2 mm ponad powierzchnię kuskusu. Przykryj i odstaw na 8-10 minut. Rodzynki włóż do mniejszej miski i zalej wrzątkiem do ich poziomu. W międzyczasie pokrój łodygi selera naciowego wzdłuż w paski, a następnie w drobną kostkę. Drobno posiekaj szczypiorek, pietruszkę i koperek. Zetrzyj skórkę z cytryny, a następnie wyciśnij z niej sok. Kuskus „rozczesz” widelcem, spulchniając go delikatnymi ruchami. Dodaj połowę pestek dyni, pokrojonego selera, pietruszkę, koperek, skórkę i sok z cytryny oraz odsączone rodzynki. Wymieszaj, wlej pozostałe 8 łyżek oliwy, a następnie po jednej łyżce wlewaj wodę, w której moczyły się rodzynki – tyle, ile będzie konieczne, żeby sałatka była soczysta. Dopraw do smaku solą. Przed podaniem wmieszaj zamarynowane rzodkiewki. Posyp dodatkowymi pestkami dyni i sporą szczyptą sumaku.

Przepłucz pestki dyni na sitku, zalej zimną wodą i odstaw na kilka minut. W międzyczasie rozgrzej patelnię. Odsącz pestki na sitku i wrzuć je na patelnię. Gdy jeszcze będą mokre, dodaj sól i sumak. Praż na średnim ogniu, powoli mieszając łopatką, tak długo, aż z pestek odparuje cała wilgoć. Suche zaczną strzelać w charakterystyczny sposób. Wtedy zmniejsz ogień, żeby pozwolić im się przypiec i napęcznieć. Co jakiś czas przemieszaj je zamaszystym ruchem patelni. Gdy będą złote, wyłącz ogień i zostaw pestki do całkowitego wystudzenia.

II. MARYNOWANE RZODKIEWKI NA SZYBKO 1/2 pęczka rzodkiewek, 200 ml octu z białego wina, 1/2 szklanki drobnego cukru, 1,5 łyżeczki soli Wymieszaj ocet z cukrem i solą, najlepiej w słoiku (nie podgrzewaj – wystarczy kilka minut wstrząsania). Umyj rzodkiewki w lodowatej wodzie i pokrój na plasterki. Włóż do słoika i zalej marynatą. Odstaw do zamarynowania na minimum 30 minut, a maksimum 3 godziny.

sEzoNoWo


51

sEzoNoWo


52

Bez owijania w plastik BEE’s Wrap

beeswrap.com

Bee’s wrap to alternatywa dla plastikowej folii spożywczej – spełnia tę samą funkcję, będąc przy tym produktem w pełni ekologicznym i biodegradowalnym. Jej twórczyni, Sarah Kaeck, wpadła na pomysł wyprodukowania naturalnej „folii” spożywczej wykonanej z cienkiej organicznej bawełny nasączonej woskiem pszczelim z dodatkiem olejku jojoba i żywicy. Materiał ma delikatny zapach kwiatów, których pyłek zbierały pszczoły. Jest wielokrotnego użytku – regularnie myty chłodną wodą i mydłem będzie służyć przez cały rok. Pod wpływem ciepła dłoni materiał rozciąga się i łatwo założyć go na talerz czy pojemnik albo owinąć wokół połówki cytryny, kawałka sera czy kanapki. W niskiej temperaturze „folia” utrzyma swój kształt, tworząc szczelne opakowanie.

Kanpai, czyli toast po japońsku Choć przyzwoite sushi można zjeść już prawie w każdym mieście w Polsce, a nowe bary z ramenem od kilku lat powstają u nas jak grzyby po deszczu, to prawdziwa japońska kuchnia dopiero zaczyna docierać na polskie stoły. Odkąd interesujemy się tym, co na co dzień jada się na Dalekim Wschodzie, poważniej podchodzimy też do kwestii tego, co się pija. A że nie samą herbatą człowiek żyje, coraz odważniej sięgamy po sake, czyli japoński alkohol. Najbardziej popularne nihonshu (nazywane winem ryżowym, choć proces powstawania przypomina bardziej warzenie piwa z dodatkiem drożdży) pojawia się na półkach sklepów alkoholowych oraz w menu japońskich knajp. W warszawskiej restauracji MOD mamy od niedawna możliwość uczestniczenia w prawdziwej degustacji japońskich alkoholi. W następnej kolejności czekamy na kolacje z sake pairingiem, a dalej już tylko na lokalne wytwórnie.

sakE

kuCHNia: trENdy


53

Dla zjadaczy chleba Polska jest ojczyzną wybitnego pieczywa. Wpływ kultury instant sprawił, że na rzecz chleba tostowego i kajzerek zaczęliśmy o tym zapominać, ale od paru lat obserwujemy powrót rzemieślniczej sztuki piekarskiej. Moda na robienie chleba wybuchła gwałtownie, ale nie przeminęła jak większość chwilowych trendów. Domowych piekarzy wciąż przybywa, a ostatnio niektórzy z nich zaczynają wychodzić ze swoich kuchni i oferować chleb tym, którzy nie mają czasu lub zapału, żeby piec samodzielnie. Współpracują z restauracjami, okupując ich kuchnie nocą (choć krakowski Zaczyn doczekał się niedawno własnego lokalu), sprzedają wyroby na targach (m.in. Cała w Mące w Warszawie) czy dowożą je do klientów (np. Piekarnia Pani Pakoszowej we Wrocławiu). Działają na różnych zasadach, ale łączy ich chleb – wyrabiany jedną parą rąk, z sercem i nieraz z myślą o konkretnym odbiorcy. Trudno to podrobić nawet w piekarni z najstarszą tradycją! CHlEB doMoWEJ roBoty

Kiełki: odrodzenie W 2018 r. wznosimy kiełkowanie na nowy poziom. Będziemy kręcić humus z ciecierzycy, która puściła świeże pędy, piec chleby ze skiełkowanej pszenicy i żyta, a także moczyć i suszyć nasiona czy orzechy, aktywując tym samym uśpione w nich enzymy. Czasy, w których skołtunione kiełki lucerny zdobiły dania w co drugiej restauracji, mamy już za sobą. Choć u niektórych ten trend pozostawił lekką traumę, nie warto zrażać się do tematu. Kiełkowanie mnoży korzyści dla organizmu i sprawia, że witaminy, minerały i białka stają się lepiej przyswajalne. Z domową produkcją kiełków warto wystartować już dziś.

gabrielasowa.wixsite.com/design/project04

kiEŁki

kuCHNia: trENdy


54

Vienia rozmowy przy stole Kuchnia


Szamowyzwalacz vol. 5 Smak chleba z masłem posypanego czubricą i schweppesa, zapach pastowanego, ciężkiego parkietu i gwar towarzyszący kolacji w ogrodzie. Zapraszamy na bałkańskie wspomnienia Huberta Urbańskiego, którego przepytał Vienio – etatowy gastroświr „Aktivista”.

Foto: paweł starzec

Vienio: Nie bez powodu widzimy się w bałkańskiej restauracji – twoja rodzina pochodzi właśnie z Bałkanów. Hubert Urbański: Mój ojciec znalazł sobie w Bułgarii żonę, z którą wrócił do Polski. Mama pochodzi z Sofii, ale z kolei moja babcia ze strony matki urodziła się na polskich terenach należących dziś do Białorusi. Babcia była córką białogwardzisty, który po rewolucji uciekł do Bułgarii. Można powiedzieć, że byłaby Polką, gdyby nie zabory. V: A ty urodziłeś się w Polsce? H: Tak, w Warszawie – do szóstego roku życia mieszkałem przy ulicy Pańskiej, dwa kroki od miejsca, w którym teraz siedzimy. V: Odwiedzałeś dziadków w Bułgarii? H: Oczywiście, bardzo często. Jak byłem mały, jeździłem tam z mamą nawet na dwa-trzy miesiące.

V: Jakie jest twoje pierwsze bałkańskie wspomnienie? H: Rodzina mojej matki była liczna, więc mieszkaliśmy w Sofii w różnych miejscach – czasem u którejś z ciotek, czasem u babci. Mam przed oczami taki jeden obraz z dzieciństwa – duża mieszczańska kamienica, wielkie mieszkanie, pokoje z grubymi zasłonami chroniącymi przed upałem i solidne, drewniane, zawsze wypastowane podłogi. V: Polacy uwielbiają Bałkany za klimat, temperament ludzi czy sposób bycia... H: Moje doświadczenia nie potwierdzają tej tezy. V: Naprawdę? A co z uwielbieniem dla kuchni, bałkańskich brzmień, Gorana Bregovicia i Kayah, ostatnim sukcesem zespołu „Piersi” z Bałkanicą czy ostatnim hitem Krawczyka inspirowanym Bałkanami? H: Znowu się nie zgodzę. Trzeba pamiętać, że utwory, o któ-

kuCHNia


56 rych mówisz, powstały w oparciu o franchising – prawdopodobnie lubiliśmy je tak samo jak Grecy czy Włosi, którzy mieli ich własne wersje. V: To znaczy, że nie dostrzegasz w Polsce zajawki kulturą bałkańską? H: No właśnie nie, dlatego chciałem to sprostować. W mojej pamięci dzielę polsko-bułgarskie relacje na dwa okresy: pierwszy, kiedy ludzie masowo wyjeżdżali do Bułgarii w PRL-u – Morze Czarne, Burgas, Varna, Słoneczny Brzeg, Złote Piaski. Pamiętam, że jeździłem tam z mamą pociągiem. Wozili na handel krem Nivea, a w Bukareszcie podobno dobrze schodził też Rutinoscorbin. Drugi rzut to okres po transformacji, kiedy wszystko zrobiło się bardziej dostępne i każdy miał w domu paszport. Ale Polacy woleli wtedy raczej wakacje w innych krajach, np. we Włoszech. Mam wrażenie, że dzisiaj lepiej to wygląda, a do Bułgarii znowu się jeździ – na podobnej zasadzie jak ta, że lubimy te piosenki, które już znamy, albo że kupujemy buty Relax czy stawiamy w domu meblościankę.

lacji i siadania do stołu. Ktoś się krząta, otwiera rakiję (wysokoprocentowy alkohol produkowany na Bałkanach – red.), do tego zawsze pojawia się jakaś przekąska – np. ser owczy albo kaszkawał, wędlina, białe pieczywo czy naprędce przygotowana sałatka z pomidorów, cebuli i papryki. To mi się podoba u Bułgarów – kiedy pada hasło „usiądźmy przy stole”, to mija chwila i wszystko dzieje się automatycznie. Biesiadowanie to dla Bułgarów czynność zupełnie naturalna. V: Często bywa tak, że szokujące, obrazoburcze wydarzenia z młodości zapadają nam na długo w pamięć. Czy podczas wypraw do rodziny na Bałkany coś wryło się w twoją świadomość? H: Mam wrażenie, że kiedyś dzieci były traktowane przez dorosłych bardziej przedmiotowo. Na przykład kiedyś w samolocie palono papierosy w tej samej części, w której przebywały dzieci. Nikt nie myślał, że to niewłaściwe. Pamiętam, że kiedy miałem 12 lat i w domu brakowało pieczywa, mój ojciec posyłał mnie do sklepu do miasta. Brałem wtedy klucze do motocykla, zakładałem stary kask i jechałem kilka kilometrów na zakupy – bez prawa jazdy, ulicami pełnymi samochodów. Dzisiaj to nie do pomyślenia – krótko mówiąc, rodzice mogą pójść za taki numer do puchy. Zwyczaje się zmieniają. Rozejrzyj się po ulicy – mało które dziecko jeździ dzisiaj na rowerze bez kasku.

V: A jakie smaki bałkańskie pamiętasz najlepiej? H: Dużo tego! W Bułgarii w latach 70. był dostępny schweppes pomarańczowy, cytrynowy albo tonic. Wtedy to był dla mnie bardzo atrakcyjny towar, bo w Polsce nie dało się go dostać. Do tego potrawy mięsne – kebabczeta, kręcone V: Czy twoim jedzeniowym eldorado są kiełbaski i pleskawica z sosem lutenica. właśnie Bałkany? Pamiętam, że w bułgarskich parkach H: Tak się ułożyło, że ostatnio jeździłem często stawiało się grille, kilka stolików sporo do Portugalii. W miejsca nieoczywiHubert Urbański – dziennikarz, aktor i wszystkożerny smakosz. W „Milionerach” i dystrybutor z piwem czy beczką wina. ste, bo nie nad morze. Mówi się, że kuchzadaje pytania, a cała Polska głowi się nad Wszystko było smaczne, kosztowało gronia portugalska to niedoceniona, młodsza odpowiedziami. Rezydent warszawskiego Planu B. sze i pachniało palonym węglem i ziołami. siostra kuchni hiszpańskiej. Że ta ładna to Pamietam jeszcze smakową, ziołową sól i czubricę. Nie było nic iberyjska z tapasami, a ta brzydsza, szwendająca się po zapleczu, lepszego od kromki świeżego chleba z masłem posypanej tą przyto kuchnia portugalska. Złośliwi twierdzą, że to tylko dorsz na prawą. No i bułgarskie słodycze, bardzo podobne do tureckich, parę sposobów i nic więcej, ale i tak ją lubię. np. baklawa, chałwa czy łokum. V: Czyli jesteś zakorzeniony w europejskim gastroetosie? V: Czy lubisz bałkański sposób bycia pokazywany np. w filH: Tak, na dodatek wolę kuchnie ciepłych krajów. Nie kupisz mnie mach Emira Kusturicy? Widzisz podobieństwa między gulaszem, angielskim stew czy jakimś stekiem. Najbardziej smakunami a ludźmi z tamtych stron? je mi chleb z oliwą albo dojrzałym w słońcu pomidorem, może być H: Świat filmów Kusturicy a moja Bułgaria to różne bajki. też z krewetkami. Uważam, że Włosi wygrywają właśnie prostotą. Mają jednak wspólny mianownik: wszyscy lubią dobrze zjeść i wypić, pogadać, pośmiać się. V: Koledzy w twoim wieku często mają problem z nadwagą i piwnym brzuszkiem, a ty nadal smukły i wyprostowany. Czy V: Naprawdę? Przecież Polak po wódce od razu wali w morto zasługa słynnej diety z Planu B? dę. Mam wrażenie, że na Bałkanach jest większy luz. H: To chyba geny – mój dziadek był szczupły i wysoki, ale trzyH: Bułgarzy też są krewcy, wielokrotnie byłem świadkiem mormajmy się wersji, że to efekt diety Planu B. Małe, treściwe porcje, dobić. To, co mi się kojarzy z bałkańskim klimatem, to czas kono i bez glutenu. kuCHNia


V: Czym ujęło cię to miejsce? H: Przede wszystkim lokalizacją, bo mieszkam tuż obok. Z czasem zaprocentowało też to, że to bezpretensjonalny lokal z sympatyczną obsługą. Bardzo tam o mnie dbają. V: Masz swoje ulubione gastromiejscówki w Warszawie? H: Warszawa aż kipi od nowych miejsc, takich jak to, w którym teraz siedzimy. Nie wiedziałem nawet, że stoi tu taki budynek, a co dopiero, że jest w nim fajna restauracja bałkańska. Lubię miejsca, w których już byłem. Często chodzę do Przegryź stworzonego przez Piotra Najsztuba, do Uki Uki na Kruczej i do kilku wegańskich knajp w centrum, które odwiedzam z córkami. V: Czy jedzenie to dla ciebie zwykła formalność, czy magiczny świat ze wspaniałymi atrakcjami? H: Dziewięćdziesiąt procent to raczej dostarczanie organizmowi kalorii, a reszta to sytuacje podobne do tej – fajne celebrowanie jedzenia przy stole. Niestety rzadko mam na to czas, bo jestem raczej zaganiany. Wolałbym odwrócić te proporcje. V: Hubert tata gotuje dla swoich córek? H: Od razu mówię – jestem słabym kucharzem. Mam kilka dań popisowych i to wszystko. Na przykład mogę zrobić naleśniki z każdej ilości mąki i jajek, mieszając składniki palcem albo długopisem. V: Czy istnieją produkty, których nie ruszasz? H: Z dumą mogę przyznać, że jem absolutnie wszystko. Jestem ciekawy nowych smaków i potraw, które wyglądają dziwnie i ryzykownie. Mam jednak traumę z dzieciństwa – rosół. V: Rosół? Przecież dla Polaka to prawie święta zupa kojarzona z niedzielnym obiadem rodzinnym. H: No i właśnie dlatego! Jak byłem mały, spędzałem sporo czasu u ojca na wsi. W tamtych stronach klasycznym pierwszym daniem był rosół z domowym makaronem. Pamiętam jak dziś: siedzę przy stole z brudną ceratą, skwar, słońce odbija się od oczek tłuszczu pływających w talerzu i mnie oślepia. Ściubię ten rosół łyżka po łyżce i mówię: „Tato, już nie mogę”. Na co ojciec: „Jedz, musisz zjeść cały rosół, żeby mieć siłę!”. No więc zjadam ten rosół i wjeżdża drugie danie: rozgotowana kura wyjęta z zupy podawana w tym samym talerzu. Wtedy to była dla mnie trauma, ale dziś jem wszystko, łącznie z rosołem. V: Gdybyś wygrał milion w programie, który prowadzisz, do której gastrokrainy byś się udał? H: Pomyślałem sobie, że chciałbym mieć za granicą mały bar, w którym serwowałbym jedzenie lub drinki. Najchętniej we wcześniej wspomnianej Portugalii. Ale jest jeden warunek – musiałby być w małym miasteczku, a nie w miejscu obleganym przez turystów. Zdecydowanie wolałbym obsługiwać lokalesów. Za pomoc w realizacji materiału dziękujemy restauracji Munja serwującej kuchnię adriatycką (ul. Grzybowska 43).


Nowe miejsca

UKIM W chłodną, deszczową niedzielę, folgując tęsknocie za upalnym Orientem, przekornie zawędrowaliśmy na Chłodną, do nowej azjatyckiej restauracji na mapie Warszawy – UKIM. Nazwę tego miejsca można rozumieć dwojako: po polsku, bo właścicielką jest rzeczywiście pochodząca z Wietnamu Kim, ale i po wietnamsku – wtedy UKIM oznacza Mamę Kim, według receptur której przygotowywane są ponoć tutejsze dania. Kim jest Kim i czym się inspiruje? W jej menu znajdziemy zarówno dania wietnamskie, jak i tajskie czy chińskie. Najwyraźniej Kim zauważyła już, że Polacy nie mają nic przeciwko mieszaniu azjatyckich smaków. Na dobry początek przygody z kuchnią Kim zamówiliśmy spring rollsy z tofu i batatami. Podano je z trzema sosami: rybnym, orzechowym i słodkim sojowym. Były delikatne i bardzo nam smakowały. Nasze serca zdobyła też kaczka Cesar Roll – plasterki pieczeni z chrupiącą skórką, do zawijania w gotowanych na parze naleśnikach z dodatkiem zieleniny (kolendra, ogórek, łodygi lotosu), kimchi i kolejnych dwóch sosów. Po domówieniu drugiej porcji naleśników danie to spokojnie starcza na dwie, nie bardzo głodne osoby. Mniej przypadła nam do gustu sałatka Goi Tron. Marchwiowo-kalarepowa kompozycja z dodatkiem kolendry i orzeszków ziemnych w smaku do złudzenia przypomina swojską kiszoną kapustę. Zestawienie jej z królewskimi krewetkami okazało się nieco zbyt ekstrawaganckie. W UKIM zabrakło nam przede wszystkim… samej Kim. Miało być „jak u mamy”, a tu nie tylko jej samej nigdzie nie widać, ale i w ogóle atmosfera nie bardzo domowa – bardziej na szybki lunch w przerwie w pracy niż wieczorną randkę. Owszem, wnętrze ładne, przytulne, ale przydałaby się muzyka w tle i serdeczniejsze podejście obsługi. Na lato UKIM szykuje wprowadzenie napojów i dań prosto z azjatyckich ulic, na których, jak czytamy na stronie restauracji i jak pamiętamy z własnych azjatyckich wojaży, „przesiaduje się, rozmawia i plotkuje od rana do późnej nocy”. Czy za kulinarnymi innowacjami podążą też streetfoodowe bezpretensjonalność i luz? Jeśli tak, z przyjemnością do UKIM wrócimy. [Oktawia Kromer] UKIM ul. Chłodna 2/18

NoWE MiEJsCa


ARIGATOR RAMEN SHOP Meksykańskie smaki serwowane po sąsiedzku przez kartel jedzeniowy „La Sirena” zyskują potężnego konkurenta w bitwie o kulinarne panowanie nad ulicą. Konflikt to jednak bratobójczy, bo za Arigatora w dużej mierze odpowiada ta sama ekipa. Dyskusję o tym, co jest lepsze – burrito i tacosy czy ramen – pozostawiamy innym, bo według nas to dwie różne dyscypliny na kulinarnych igrzyskach olimpijskich. W Arigatorze od razu rzucają się w oczy otwarta kuchnia z potężnym piecem ceramicznym i dobrze zaaranżowana przestrzeń, która pomieści kilkunastu ramenowych amatorów. Ciekawscy mogą usiąść przy barze i łypać raz po raz na blaty w kuchni, na których powstają kulinarne cuda, żądni restauracyjnej integracji mogą zająć miejsce przy wspólnym parapecie pełniącym funkcję stołu, a ci, którym w głowie romantyczne tête-à-tête, mogą zapolować na ministolik wykonany z pnia. Zmieści się na nim tylko to, co potrzeba – dwie miski z ramenem, miska z przystawką i czajnik z dwiema filiżankami. Karta krótka, ale konkretna. Goście mają do wyboru 5 ramenów, 6 przystawek i 2 desery. W ramach przedbiegowego rozruchu zdecydowaliśmy się na szpinak wodny z sosem sojowym, a następnie zmierzyliśmy się z Shoyu ramenem z boczkiem kakuni i glonami wakame oraz Kuro ramenem z dorszem i kalmarem. Miska ze szpinakiem została wyczyszczona do ostatniego listka, a porażająco treściwe i pełne w smaku buliony idealnie komponowały się z dodatkami, które nam zaserwowano – m.in. gotowanym, miękkim, soczystym boczkiem kakuni w Shoyu i ciastkiem rybnym naruto czy plastrem rzepy arbuzowej w Kuro. Arigator sporo namieszał w naszym prywatnym zestawieniu najlepszych ramen shopów w stolicy. Liczymy, że nie zabraknie mu zapału ani sił. [Jonasz Tolopilo] Arigator Ramen Shop ul. Piękna 54

NoWE MiEJsCa


60

Rodzina w mieście


61

MIASTO X4 Anastazja Bernad – pełnoetatowa mama, z wykształcenia aktorka i projektantka, i Kuba Jerszyński – właściciel studia realizacji dźwięku, oraz ich córki: Łucja (15 miesięcy) i Helena (3 lata), opowiadają o swoich ulubionych miejscach w Warszawie. Foto: paweł starzec Wysłuchał Jonasz Tolopilo

Kiedy się poznaliśmy, zaczęliśmy częściej przesiadywać w domu, a rzadziej wychodzić na miasto. Potem pojawiły się dzieci, więc tym bardziej nie ciągnęło nas już do imprez, a nawet jak ciągnęło, to wizja wczesnej pobudki skutecznie te ciągoty tłamsiła. Zależało nam oczywiście, żeby nie wypaść z kręgu towarzyskiego, ale żeby to osiągnąć, nie trzeba przecież cały czas wychodzić na melanż. Świeżo upieczonym rodzicom i tak naturalnie zawęża się grono znajomych – kiedy masz ograniczoną ilość wolnego czasu i energii, to chcesz się spotykać tylko z osobami, z którymi zawsze czujesz się dobrze. Mieszkamy na Saskiej Kępie. Mamy w sąsiedztwie parę przyjaciół, którzy mają dzieci dokładnie w tym samym wieku co nasze. Bardzo często u siebie przesiadujemy – stworzyliśmy namiastkę wioski w mieście, czyli malutką społeczność, w ramach której jest nam raźniej. Łączą nas poglądy na rodzicielstwo – podchodzimy do dzieci z szacunkiem i zawsze staramy się je zrozumieć. Mamy też umowę – kiedy wydaje się nam, że któreś z nas robi coś nie tak, od razu sobie o tym mówimy. I nikt się na nikogo nie obraża, wręcz przeciwnie – daje nam to poczucie, że dbamy o dobro naszych dzieci. Helena nie chodzi na dodatkowe zajęcia poza przedszkolem. Dzieje się tam wystarczająco dużo, a nie chcemy rezygnować ze wspólnego spędzania czasu. Poza tym ostatnio Helena powiedziała w przedszkolu, że jest szczęśliwa, kiedy jest mama, tata i dzidzia, więc po co mielibyśmy organizować jej dodatkowe zajęcia? Sami staramy się im zapewniać atrakcje na miarę wieku i potrzeb. Nasze córki mogą do woli macać, brudzić, przesypywać, lepić i mazać farbami – jedna ściana w mieszkaniu została nawet w całości pomalowana wspólnie przez naszą rodzinę. W domu dużo też śpiewamy i tańczymy. Knajpy na rodzinny weekendowy obiad? Męska część rodziny preferuje dietę „all you can eat”, a dziewczyny są na diecie prawie wegańskiej (z wyłączeniem jajek i masła), więc często chodzimy do Vegan Ramen Shop. Zdarza nam się też wypuszczać na drugą stronę Wisły – np. do Lokal Vegan Bistro albo Youmiko Vegan Sushi. A jak tata Kuby przyjeżdża w odwiedziny, to idziemy do truskulowej knajpy Pekin Duck przy Szczęśliwickiej. Poza tym odwiedzamy Ósmą Kolonię na Żoliborzu. Zabrzmi to pretensjonalnie, ale trudno – chodzimy tam, bo mają dużo opcji wegańskich, a składniki potraw pochodzą z ekologicznych upraw. Zimę w Warszawie spędzamy jednak niestety głównie w domu z włączonym oczyszczaczem powietrza, a ewentualne wyjście na zewnątrz wiąże się z nakładaniem masek antysmogowych. Kiedy jest trochę cieplej, a Warszawy nie dusi trujące powietrze, chodzimy na okoliczne place zabaw albo bujamy się bez celu po Saskiej Kępie i okolicach. W zasięgu niedługiego spaceru jest park Skaryszewski, w którym dzieci mogą biegać, gdzie im się podoba. Lubimy też bulwary nadwiślańskie i nie boimy się wody w Wiśle – czasem zdarza się nam pomoczyć w niej nogi. W niektóre letnie weekendy wsiadamy w samochód i wyjeżdżamy poza miasto – do Ciszycy albo nad Świder – albo bliżej, do Kampinosu czy Lasu Bielańskiego.

RODZINA W MIeŚCIe


Muzyka


63 RICH BRIAN AMEN 88RISING / EMPIRE

GILI YALO GILI YALO DEAD SEA RECORDINGS

Brian Imanuel przyszedł na świat pod koniec lat 90. w Dżakarcie. Z początkiem trwającej dekady 11-letni wówczas chłopak rozpoczął ekspansję na media społecznościowe, w międzyczasie słuchając ulubionych raperów i ucząc się angielskiego z filmików na YouTubie. Jest więc rapowym self-made manem, którego wychowały nie twarde zasady życia w slumsach, lecz Twitter, 9gag i 4chan. Mimo że dopiero od kilku miesięcy mógłby legalnie kupić browara w polskim spożywczaku, jest głównym ambasadorem azjatyckiego anglojęzycznego rapu. Początkujący MC, jeszcze jako Rich Chigga, zaistniał jako mem: miły, młody człowiek ubrany w polo, który imponująco niskim głosem serwował wersy nijak nieprzystające do jego aparycji. Na swoim debiucie Brian wychodzi jednak ze świata własnych inspiracji i wyobrażeń na temat rap-gry i odsłania bardziej melancholijną, autentyczną stronę. Nie jest to oblicze doskonałe, jego flow często mogłoby być bardziej elastyczne, a porównania nieco bardziej lotne. Imanuel maluje jednak najbardziej przekonujący autoportret późnego millenialsa – jest w równym stopniu zdezorientowany, co żądny chwały i perfekcji. „Amen” zdradza więc na razie ledwie potencjał, ale za to ogromny. [Cyryl Rozwadowski]

Hebrajski to dla mnie jeden z najbardziej śpiewnych języków świata, a izraelski pop to coś, co – jak zwykle w przypadku synów Dawida – zrealizowane jest z maksymalną perfekcją. Dołóżmy do tego jeszcze groove afrofunku, etiopski mrok i chyba możemy mówić o pomyśle na przeboje totalne. Gili Yalo jest Felaszem, czyli czarnoskórym Żydem z Etiopii. Jeśli interesujecie się historią, być może słyszeliście o akcji ewakuacyjnej przeprowadzonej w latach 80. przez Mossad. Jedną z osób, które dotarły wtedy z Afryki nad Jordan, był Gili. Trzydzieści lat później ten facet wyrasta na największą eksportową nadzieję Izraela. Jego debiut to nie tylko doskonałe popowe przeboje, ale przede wszystkim niesamowite wyważenie między dźwiękami, które łyknie publika największych festiwali, a tym, co zachwyca wielbicieli etiopskiej sceny tanecznej. Kawałki niebezpiecznie ocierające się o przebojowość spod znaku The Black Keys u Yalo sąsiadują z mrokiem bliskim dokonaniom The Daktaris czy Jungle by Night. Ostatnio włączyłem tę płytę na urodzinach mojej dziewczyny, a potem przez kolejne kilka dni dostawałem wiadomości z pytaniem: „Co to za ziomka z Izraela puszczałeś?”. Sprawdźcie Yalo, zanim zrobią to wasi znajomi, serio! [Michał Kropiński]

ƝƝƝƝ

ƝƝƝ

ROSALIE. FLASHBACK ALKOPOLIGAMIA

ƝƝƝƝ

NANOOK OF THE NORTH NANOOK OF THE NORTH DENOVALI

Na zachodnim rynku prym wiodą Rina Sawayama, Kelela czy Syd. U nas modę na retrofuturystyczne R’n’B stara się zaszczepić kursująca pomiędzy Poznaniem a Berlinem Rosalie. I robi to z całkiem przyzwoitym rezultatem. Ubiegłoroczna EP-ka „Enuff” zwiastowała niemały talent wokalistki i powiew świeżości, bo w Polsce jest już wystarczająco dużo miałkich, robionych na jedno kopyto popowych wymiocin. Z odsieczą przychodzi „Flashback” – debiut dojrzały i niepozbawiony eksperymentów. Od letniaków, których nie powstydziłby się Kaytranada („Holding Back”), poprzez nostalgiczne numery nawiązujące do najntisów („Królowa”, „Home”) aż do dusznych utworów, za których produkcję odpowiadają 1988 i Hatti Vatti. Na producenckim polu albumu dzieje się dużo dobrego i za to należy się Rosalie. medal – zebranie tak różnorodnych beatmakerów przy jednoczesnym zachowaniu spójności całego albumu to nie lada wyczyn i spora odwaga. „Flashback” nie zwala jednak z nóg i nie jawi się jako nowatorski krążek – to raczej próba odtworzenia patentów z Zachodu, które jednocześnie nie będą ich ordynarnymi kalkami. Rosalie. można życzyć tylko częstszego podejmowania ryzyka i wychodzenia poza konwencję. [Lech Podhalicz]

Muzyka na najnowszym albumie duetu Kaliński– Wesołowski jest wypadkową filmowego rozmachu i poruszającej intymności. Możecie jednak być spokojni – na szczęście nie przywołuje skojarzeń z oklepanymi, patetycznymi zapędami Hansa Zimmera. Nanook of the North zdecydowanie bliżej do niepokoju, minimalizmu i kompozycyjnej perfekcji Alva Noto i Ryūichiego Sakamoto. Trójmiejscy muzycy doskonale się uzupełniają, tworząc atmosferę pełną najróżniejszych emocji – od strachu poprzez smutek aż do tlącej się nadziei. Czyste i melancholijne instrumentarium Wesołowskiego zanurzone w szumach i przesterach Kalińskiego to istne sacrum profanum. Mrożące krew w żyłach dźwięki doskonale sprawdziłyby się w scenerii „The Thing” Carpentera czy innego dreszczowca rozgrywającego się w zimowej scenerii. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że na rodzimym rynku rzadko zdarza się tak poruszające dzieło. „Nanook of the North” to piękny album, który nie nuży pompatycznością i ujmuje perfekcyjnym balansem surowej elektroniki z przeszywającą neoklasyką. Dla fanów Murcofa, Loscila i Biosphere to sentymentalna podróż, dla pozostałych – pozycja obowiązkowa. [Lech Podhalicz]

ƝƝƝƝƝ

Muzyka


64 KRÓL PRZEWIJANIE NA PODGLĄDZIE ART2 MUSIC

ƝƝƝƝ

Można powiedzieć, że kariera Błażeja Króla przebiega najlepiej, jak się da. Otrzaskał się ze sceną w zespole Kawałek Kulki, zdobył laury z UL/KR, a potem przeszedł do bardzo udanej kariery solowej, biorąc w międzyczasie udział w projekcie Kobieta z Wydm. Dokąd zaprowadził nas przy okazji nowego albumu pod szyldem KRÓL? Od razu słychać, że artysta jest na etapie pełnej swobody artystycznej. Po szaleństwie Kobiety z Wydm Król postawił na większą intymność. „Przewijanie na podglądzie” ma bardzo ciekawą atmosferę, zawieszoną między czułością a melancholią, którą dodatkowo wzmacnia głos Błażeja. Album ma w sobie dużo elektroniki – maszyny perkusyjne wyznaczają rytm, a syntezatory wzbogacają aranżacje. Nie brakuje imponujących momentów – groove „przypominaj/CULPA” sprawia, że to najlepszy utwór na płycie, warto pochwalić też singlowy „całą ciszę/POKÓJ NOCNY” i przygaszony klimat „przyjdę/SZTUCZNA KREW”. Co prawda końcówkę psują trochę dwa numery – „z tobą/DO DOMU”, który nadaje się najbardziej do puszczania w knajpach, i przaśno-skoczny „spróbuję/ STRAŻNIK”, ale poza nimi cały album jest bardzo równy. Warto sięgnąć i słuchać do oporu. [Paweł Klimczak]

OUGHT ROOM INSIDE THE WORLD MERGE

ƝƝƝƝ

pozycja w annałach zespołu. Ought po latach recytowania encyklopedii ambitnego gitarowego undergroundu w końcu odnaleźli własną, satysfakcjonującą tożsamość. [Cyryl Rozwadowski]

SONAR TORINO U KNOW ME RECORDS

ƝƝƝƝ

EVIDENCE WEATHER OR NOT RHYMESAYERS ENTERTAINMENT O ile uwielbiam działalność Łukasza Stachurki pod szyldem Sonar Soul, o tyle po utracie członu „Soul” w nazwie nie było mi z jego muzyką po drodze. „Torino” – nowy album projektu Sonar – to trochę inna historia, której głównym elementem jest progres. Zacznijmy od bitów: pomijając kilka momentów, które można określić jako „house z centrum handlowego”, jest po prostu dobrze i różnorodnie. Czasem słychać echa syntezatorowych eskapad z lat 80., a czasem odzywa się newbeatowa przeszłość producenta. Trapujący „Lost & Found” wkracza na nowy poziom dzięki basowym wariactwom Pawła Stachowiaka z EABS, „Odkrywam” pobrzmiewa muzyką filmową, a „Hidden Garden” mocno i energetycznie prze do przodu. Niestety Lena Osińska wciąż jest najsłabszym ogniwem projektu. Chodzi nie tyle o jej głos – tu jest porządnie, a czasem nawet lepiej – ile o akcent. Najlepiej sprawdza się w polskich tekstach, np. w potencjalnym hicie „Obok”, który jednak psuje wejście Holaka – błagam, trzymajcie go z dala od śpiewania! Album zyskałby, gdyby go skrócić i zrezygnować z dwóch -trzech utworów, które prowadzą donikąd (np. tych o bardziej klubowym charakterze). „Torino” to jednak solidna popowa propozycja. Czekamy na więcej. [Paweł Klimczak] EDITORS VIOLENCE PIAS

ƝƝƝƝ

Lider Ought, Tim Darcy, nadal szuka swojego głosu, a w zasadzie nieustannie go znajduje. Na dwóch pierwszych płytach swojej kapeli potrafił w ciągu kwadransa wcielać się w Davida Byrne’a, Marka E. Smitha czy Stephena Malkmusa. „Room Inside the World” to premiera jego nowego wcielenia przywodzącego na myśl głównie głęboki, pełen wigoru, a zarazem przejmujący tembr głosu Scotta Walkera. Tej przekonującej i fascynującej transformacji towarzyszą najciekawsze i, jak dotąd, najmniej linearne kompozycje w historii zespołu. Są w swej artpunkowej koncepcji jednocześnie estetyczne i pogmatwane. Ought dokonali tego, co udaje się tylko najlepszym: sprawili, że ich brzmienie jest bardziej przystępne, nie rezygnując z żadnych elementów, które świadczyły o ich unikalności. Kulminacją tego gambitu i centralnym punktem płyty jest „Desire” – wspomagana przez gardła 70-osobowego chóru najbardziej ambitna kom-

techno bitem pod koniec, epicko rozbuchany „Counting Spooks” czy zamykającą całość dość upiorną kołysankę „Belong” ze smyczkami. Tragiczny jest za to kawałek „Darkness at the Door” przypominający najgorsze propozycje Coldplay. Na „Violence” tym razem jest mniej gitar, a więcej elektroniki, mniej chwytliwych melodii, a więcej dłuższych, rozbudowanych kompozycji. Szkoda tylko, że efekt nie zawsze jest przekonujący. [Mateusz Adamski]

Muzyczne lata świetlne dzielą „Violence” od debiutanckiego albumu Editors. Trudno uwierzyć, że minęło już 13 lat od momentu, w którym pojawił się bardzo dobry „The Back Room”. Przez ten czas zespół nagrał jeszcze cztery różnie odbierane albumy. Szósty krążek, „Violence”, również nastręcza problemów z jednoznaczną oceną. Jest bowiem bardzo nierówny, a sam zespół chyba do końca nie wie, do jakiej publiki chce się zwrócić. Już od pierwszych dźwięków razi zbyt syntetyczną produkcją. To, co tak dobrze wyszło im na płycie „In This Light and on This Evening”, tutaj po prostu przeszkadza w słuchaniu. Na plus na pewno wyróżnić można numery „Violence” z fajnym

Muzyka

ƝƝƝƝ

Jestem pewien, że w żyłach Michaela Taylora Perretty, znanego jako Evidence, musi płynąć krew z brytyjską domieszką. Jak inaczej bowiem wytłumaczyć jego umiłowanie tradycji, werbalną flegmę, która zapewniła mu przydomek Mr. Slow Flow, i lubość, z jaką rozprawia na trackach o pogodzie? Jego umiejętności zapewniły mu status żywego klasyka trueschoolowego hip-hopu już w czasach undergroundowej supergrupy Dilated Peoples. Na swoim najnowszym albumie serwuje nam jedną z najbardziej optymistycznych prognoz nadchodzących miesięcy w amerykańskiej rap-grze. Trzeci i ostatni krążek z jego meteorologicznego cyklu jest jednocześnie jego najlepszym albumem pełnym celnych, szczerych wersów na równie surowych, co bujających bitach. Producencki dream team, w którego skład wchodzą m.in. Alchemist, Nottz, DJ Premier i Samiyam, zaopatrzył Kalifornijczyka w przesycone psychodelicznym groovem, minimalistyczne acz porywające podkłady, a sam Evidence wzbił się na wyżyny misternego składania słów w wersy. Jeśli efekt ich współpracy nie przypadnie komuś do gustu, to chyba nie lubi klasycznego, hardego boom bapu. I nie ma w tym nic złego, bo z szorstkim, 90’sowym rapem jest podobnie jak z sosem miętowym – albo go kochasz, albo nie znosisz. Jeśli to pierwsze, to u progu drugiej dekady XXI w. nikt nie przyrządzi ci lepszego niż Ev. [Filip Kalinowski]


BOKKA LIFE ON PLANET B PREMIERA: 20.04.2018 CD/DL

N OWA PŁ Y TA J U Ż W SP RZ EDA ŻY PŁYTA JUŻ W SKLEPACH DO NABYCIA W SALONACH EMPIK ORAZ NA

PARTNERZY MEDIALNI:

SHOP.UKNOWME-RECORDS.COM


66

KSIĄŻKI DOROTA FOLGA-JANUSZEWSKA „OTO SZTUKA POLSKIEGO PLAKATU” WYDAWNICTWO BOSZ

ƝƝƝƝ

po 1989 r., ale niewiele mówi o tym, jak dużo złego te zjawiska uczyniły sztuce plakatu i jej społecznemu odbiorowi. Jednak mimo pewnych problemów konceptualnych obok „Sztuki polskiego plakatu” nie sposób przejść obojętnie. To album niedoskonały, ale monumentalny – absolutny „must have” dla pasjonatów sztuki plakatowej. [Tomasz Gardziński]

DAN BAUM „WOLNOŚĆ I SPLUWA. PODRÓŻ PRZEZ UZBROJONĄ AMERYKĘ” WYDAWNICTWO CZARNE Plakat, czyli forma graficzna, która przez lata stanowiła polską specjalność, doczekał się obszernego albumu. Zobaczymy w nim historię polskiego plakatu od form protoplakatowych pojawiających się już w XV w. aż po współczesność. Autorka tekstów, historyczka sztuki Dorota Folga-Januszewska, i odpowiedzialny za oprawę graficzną koncepcji Lech Majewski uniknęli niebezpieczeństw chronologicznej wyliczanki. Skupiają się raczej na opisie najciekawszych tematycznie zjawisk w historii polskiego plakatu: mariażu reklamy i artyzmu w dwudziestoleciu międzywojennym czy ogromnej różnorodności stylów w latach 50.–70. XX w. „Oto sztuka...” obala część mitów dotyczących plakatu – np. przekonanie o jego niemalarskim charakterze i trafiającym tylko do mieszkańców zza żelaznej kurtyny kodzie znaczeniowym – za to pokazuje jego fascynującą i pełną eksperymentów drogę. Na album składa się ponad 1700 zdjęć, a różnorodność zaprezentowanych w nim form plakatowych robi ogromne wrażenie. Folga-Januszewska nie unika odniesień do najsłynniejszych plakatów (zwłaszcza filmowych i teatralnych, rzadziej propagandowych), stara się jednak kierować uwagę czytelnika na mniej znane obrazy i ich autorów. Docenią to i znawcy tematu, i laicy. Objęcie w jednym tomie całej polskiej sztuki plakatu jest zadaniem tyleż szlachetnym, ile karkołomnym. Monumentalność albumu zachwyca, ale to uczucie dosyć powierzchowne – jego twórcy decydują się na skrótowy przekaz informacyjny. „Oto sztuka...” zachęca raczej do mechanicznego przeglądania niż rzeczywistego wgłębienia się w historię tej dziedziny. Trudno też uniknąć wrażenia, że w albumie zostało pominiętych kilka ciemniejszych plam w historii rodzimej sztuki plakatowej. Folga-Januszewska pokazuje choćby, w jaki sposób polscy autorzy uciekali od globalizacji i masowej komercjalizacji

ƝƝƝƝ

Witajcie w Ameryce, ojczyźnie wolności, gdzie tłumiki zamocowane na broni umożliwiają ojcom nawiązanie lepszych relacji z dziećmi, gdzie pierwsze doświadczenia nastolatków z karabinami szturmowymi wybuchają z mocą pryszczy na ich twarzach, gdzie anestezjolodzy nie odkładają pistoletów nawet przy stole operacyjnym. Amerykańska gospodyni domowa, wychodząc po mrożonki, często odruchowo kupuje w lokalnym sklepiku z bronią strzelbę „na wszelki wypadek”, a niejedna staruszka może i zapomina o wyjęciu sztucznej szczęki przed snem, ale nigdy o przetarciu wyciorem swojego waltera leżącego na nocnej szafce. Dan Baum postanawia sprawdzić, kim są prawdziwi pasjonaci broni w Ameryce. Nie jest to łatwa dla czytelnika podróż. Szybko odkrywamy, że jej orędownikami są nie tylko biali, niedomyci mężczyźni głosujący na Republikanów i gangsterzy. W USA powszechne posiadanie broni to nie tyle prawo, ile istotna kwestia kulturowa. Więcej – to wyznacznik zaufania państwa do obywateli. Autor nie ukrywa swojego poparcia dla broni i choć zdarza mu się wspomnieć, że nie wszyscy powinni ją nosić, miłość do spluw często przesłania mu oczy. Scenę pierwszego wspólnego polowania

książki

z narzeczoną, która z zimną krwią strzela do łani, a później zanurza dłonie w jej jeszcze ciepłych wnętrznościach, Baum pokazuje wyłącznie z podnieceniem. Ani słowem nie komentuje skandalicznej wypowiedzi jednego ze swoich bohaterów – producenta broni, który skarży się na rządowe próby ograniczenia do niej dostępu i porównuje je do Holokaustu. Gdy brakuje mu argumentów w odniesieniu do konkretnych przestępstw, podpiera się statystykami, z których wynika, że jest ich i tak mniej niż w czasach, gdy próbowano ograniczyć obecność broni na rynku. „Wolność i spluwa” przypomina zbiór opowiadań – z wartką narracją, scenami miłosnymi, ciekawymi bohaterami i epickimi pejzażami. Gdyby była to fikcja, zasługiwałaby na duże uznanie. Jednak jako obraz rzeczywistości gloryfikujący broń „Wolność i spluwę” powinno się czytać z myślą o wszystkich masowych morderstwach dokonywanych w USA w przedszkolach, szkołach, college’ach – miesiąc po miesiącu, rok po roku. Mając te wydarzenia w pamięci, chce się powiedzieć za jednym z bohaterów Bauma: „Niech się to, kurwa, wreszcie skończy”. [Wacław Marszałek]

TREVOR NOAH „NIELEGALNY. MOJE DZIECIŃSTWO W RPA” WYDAWNICTWO W.A.B.

ƝƝƝ

Fenomen Trevora Noaha, komika z RPA, który podbił Stany Zjednoczone, jest dla mnie wielką zagadką. Humor, który prezentuje, odpowiada naszej rodzimej średniej kabaretowej, a mimo to ma swój program w Comedy Central, dwa półtoragodzinne show w Netfliksie, a jego występy na żywo przyciągają tłumy. Stworzył jednoosobowe stand-upowe imperium, którego kolejnym elementem jest bestsellerowa książka „Niele-


67 galny. Moje dzieciństwo w RPA”. Jak sam tytuł wskazuje, mamy tu do czynienia z autobiografią, z naciskiem na lata młodzieńcze. Pełną wstrząsających i niezwykłych wydarzeń, rodem z filmów sensacyjnych i dramatów społecznych. Gdy jednak dorasta się w południowoafrykańskich slumsach jako syn czarnoskórej kobiety i białego mężczyzny, w czasach nieludzkiej polityki apartheidu i jej upadku, nie mogło być inaczej. Jak przystało na komika, Noah swoje wspomnienia, nawet najbardziej bolesne, przedstawia w lekkiej i humorystycznej formie. Czy to porwanie matki i groźba gwałtu na oczach syna, czy kolejne wyskoki ojczyma alkoholika i damskiego boksera, czy też piszcząca bieda, zmuszają nastoletniego Trevora do handlu kopiowanymi nielegalnie płytami, kradzionym sprzętem, a nawet „żywym towarem” (!) – wszystko to okazało się szkołą życia, dającą temu nieśmiałemu outsiderowi i nerdowi odwagę do kolejnych, coraz śmielszych poczynań i późniejszego brylowania przed publiką. Stand-uper na każdym kroku akcentuje, że jego losy w dużym stopniu zdeterminowane były kolorem skóry. Jako osoba o śniadej karnacji – ani biała, ani czarna – w strukturze społecznej RPA zawsze był pomiędzy i jedynie dzięki sprytowi i determinacji udało mu się przetrwać w podzielonej rasowo i klasowo ojczyźnie. Książka Noaha, w odróżnieniu od wielu podobnych publikacji celebrytów, wyróżnia się sporymi walorami poznawczymi. Otrzymujemy wgląd w barwną, a przy tym przesiąkniętą rasizmem, zabobonami i patriarchalizmem południowoafrykańską kulturę. To oczywiście powierzchowny obraz, ale skłaniający do głębszego wniknięcia w ten mało znany na Zachodzie świat. Osoby szukające literackich uniesień uprzedzam, że książka ta jest napisana językiem bardzo prostym, wręcz infantylnym, pełno tu powtórzeń i mało wyszukanego humoru. I nie jest to raczej wina tłumaczenia, tylko temperamentu i stylu autora (lub jego ghostwritera). [Olaf Kaczmarek]

LEGS MCNEIL, GILLIAN MCCAIN „PLEASE KILL ME. PUNKOWA HISTORIA PUNKA” WYDAWNICTWO CZARNE

ƝƝƝƝ

Choć od pierwszego wydania upłynęły już ponad dwie dekady, jest to wciąż bez wątpienia jedna z najważniejszych książek o punk rocku, jakie kiedykolwiek zostały napisane. McNeil i McCain (odpowiednio: założyciel kultowego magazynu „Punk” oraz poetka i kolekcjonerka) wykonali tytaniczną pracę, zbierając setki bezcennych wypowiedzi ludzi będących naocznymi świadkami narodzin gatunku w połowie lat 70. Mamy tu

więc relacje takich tuzów jak MC5, The Stooges, The Velvet Underground, Patti Smith, Richard Hell, czy New York Dolls. Ale także wspomnienia Andy’ego Warhola i zwykłych fanów, ówczesnych bywalców zadymionych wnętrz CBGB i innych kultowych punkowych miejscówek. Oprócz czysto muzycznej zawartości dostajemy też genialny obraz Ameryki tamtych czasów: upadku hipisowskich ideałów, moralnego rozkładu społeczeństwa i przypominającego śmietnik Nowego Jorku. To wszystko sprawia, że ani przez moment czytelnika nie ogarniają znużenie ani przesyt. „Please kill me” to jedno z tych fenomenalnych wydawnictw w katalogu Czarnego, które mimo swej potężnej objętości (ponad 650 stron) wciągają jak bagno i każą prosić o więcej. [Mateusz Adamski]

dowi Najwyższemu. W jednym akapicie Beatty potrafi przy tym połączyć ostrą nawijkę rodem z anarchizującego stand-upu z przenikliwością antropologicznego eseju. Od czasu „Długiego marszu w połowie meczu” Bena Fountaina chyba nikt nie zaproponował dosadniejszej wizji Stanów, w której śmiechowi stale towarzyszy groza. [Mariusz Mikliński]

SC. BRIAN AZZARELLO, RYS. EDUARDO RISSO, KOL. GRANT GOLEASH, PATRICIA MULVIHILL „100 NABOI. TOM 1” EGMONT 2018

ƝƝƝƝ

PAUL BEATTY „SPRZEDAWCZYK” SONIA DRAGA

ƝƝƝƝ

A gdyby tak w Stanach Zjednoczonych przywrócić segregację rasową i niewolnictwo? To nie mokry sen altrightowców Richarda Spencera, lecz idea, wokół której zbudowana jest fabuła powieści Paula Beatty’ego. Za oceanem tę radykalną satyrę, wyróżnioną w 2016 r. Nagrodą Bookera, okrzyknięto już XXI-wiecznym „Paragrafem 22” i „Kompleksem Portnoya” Afroamerykanów. I faktycznie Beatty’ego z Hellerem i Rothem łączy wiele – z jednej strony zamiłowanie do groteski ukazującej w krzywym zwierciadle rzeczywistość, z drugiej – wyczulenie na społeczną niesprawiedliwość we wszelkich jej formach. „Sprzedawczyk” to deliryczna, napędzana złością i trawą podróż po współczesnej Ameryce, która dogorywa zakleszczona między pozorną poprawnością polityczną a uprzedzeniami pielęgnowanymi za fasadą tzw. równości. Odbywamy ją u boku rolnika imieniem Ja, którego podupadłe rodzinne miasteczko Dickens (wzorowane na słynnym Compton) pewnego dnia zostaje wymazane z mapy. Bohater jednak nie przyjmuje tego do wiadomości. Najpierw samodzielnie „odzyskuje” miasto, wyznaczając białą farbą jego granice. Następnie przeprowadza eksperyment i przywraca segregację rasową w jednej z okolicznych szkół i w autobusie, za którego kierownicą siedzi jego kochanka. Wszystko po to, by walcząc ze starym-nowym wrogiem, mieszkańcy odzyskali godność. Demaskując pozory, na których opiera się amerykańska równość, Beatty nie oszczędza w „Sprzedawczyku” nikogo. Dostaje się czarnym udającym białych, intelektualistom, którzy chcą przepisać klasykę literatury na „czarną modłę”, bogaczom i biedakom, liberałom i konserwatystom, Obamie i Są-

książki

W życiu różnych ludzi pojawia się niespodziewanie tajemniczy agent z walizką – są w niej spluwa i 100 naboi. Wraz z bronią w walizce umieszczono dowody winy, a osoba, którą odwiedził agent, dostaje możliwość wyrównania rachunków. „100 naboi” to głośna seria kryminalna Briana Azzarello (scenariusz) i Eduarda Risso (rysunki), która nie tylko trzyma w napięciu, ale i stawia fundamentalne pytania o człowieka. Azzarello umieszcza zwykłych ludzi w niezwykłych sytuacjach. Oferta daje możliwość wyrównania krzywd, ale wymaga zaufania obcemu człowiekowi. Najpierw trzeba uwierzyć, że broń pozwala działać poza radarami prawa i że dowody winy są prawdziwe, a później pociągnąć za cyngiel. Scenarzysta z jednej strony bawi się gatunkiem, z drugiej traktuje go śmiertelnie poważnie. Dzięki umiejętnemu balansowaniu pomiędzy tymi sprzecznościami fabuła zaskakuje, a komiks rzuca nowe światło na kryminał. Nie jest zlepkiem pojedynczych historii o zemście, które łączy tytułowe 100 naboi. Za tajemniczym agentem stoją jeszcze bardziej tajemnicza organizacja i wewnętrzne porachunki. Każdy, kto dostaje walizkę, skrywa osobistą historię mocno osadzoną w realiach społecznych i musi zmierzyć się z moralnym dylematem. Nie wiadomo, o jaką stawkę toczy się gra, gdzie jest prawda i czy pociągnięcie za spust jest sprawiedliwe. Risso rysuje bardzo ekspresywnie, jego kreska jest realistyczna, a artysta często operuje kontrastem. Dzięki zmianom planu i łamaniu tradycyjnego kadrowania jego plansze są dynamiczne. Pierwszy z pięciu tomów komiksu ogląda się równie kapitalnie, co czyta. [Łukasz Chmielewski]


68

Film Maszap


69 „JESZCZE NIE KONIEC” („JUSQU’À LA GARDE”) REŻ. XAVIER LEGRAND ƝƝƝƝƝ

„THE PLACE” REŻ. PAOLO GENOVESE ƝƝƝƝ

„LADY BIRD” REŻ. GRETA GERWIG ƝƝƝƝ

Gra pozorów

Jesteś na miejscu

Niech żyją błędy

Wydaje się, że sztukę zadawania bólu francuski debiutant Xavier Legrand opanował do perfekcji. Temat przemocy w rodzinie poruszył już w zrealizowanym pięć lat temu, nagrodzonym Cezarem i nominowanym do Oscara, niespełna półgodzinnym filmie „Zanim stracimy wszystko”. Teraz rozwinął go w pełnym metrażu, o którym, nawet gdyby się chciało, trudno będzie zapomnieć. Wrażenie jest tym większe, że w obu produkcjach główne role grają ci sami aktorzy. W niepozornego mężczyznę o utajonych sadystycznych skłonnościach wciela się znakomity Denis Ménochet, w sterroryzowaną kobietę pragnącą raz na zawsze skończyć toksyczny związek – Léa Drucker. Otwierająca „Jeszcze nie koniec” długa sekwencja, stanowiąca relację z posiedzenia sądu rodzinnego, zdaje się wskazywać połowiczny sukces bohaterki. To jednak wyłącznie pozory – już samym tytułem Legrand sugeruje coś całkiem innego. Konieczność podziału opieki nad synem zmusi parę do konfrontacji, będą musieli ze sobą rozmawiać, choć żadne z nich nie ma na to ochoty. Krok po kroku, z chirurgiczną precyzją, Legrand odsłania przed nami rodzinną traumę, a psychologiczny dramat powoli przechodzi w trzymający w napięciu thriller. Reżyser osiąga to prostymi środkami. Stawia na realizm i minimalizm, skutecznie przeciwstawiając się znieczulicy widzów. Doskonale wie, jak pokierować aktorami, by zwiększyć siłę oddziaływania konfliktu między bohaterami. Niewykluczone, że pomaga mu w tym własne aktorskie doświadczenie. Co ważne, Legrand, nawet gdy podejmuje w swoim filmie kwestię kryzysu męskości, unika prostych odpowiedzi. Ataki furii i brutalność bohatera granego przez Ménocheta wynikają w dużej mierze ze świadomości, że zawiódł zarówno jako mąż, jak i ojciec. Od pewnych zachowań nie ma jednak odwrotu – tak w filmie, jak i w życiu. „Jeszcze nie koniec” to jeden z najmocniejszych debiutów tego roku i wyrazisty początek kariery nowego talentu na mapie europejskiego kina. [Kuba Armata]

Najnowszy film Paola Genovesego, reżysera świetnego komediodramatu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, zaczyna się bardzo tajemniczo. W tytułowym barze „The Place” przy jednym ze stolików siedzi elegancko ubrany mężczyzna, do którego przysiadają się osoby. W trakcie rozmowy za każdym razem wyciąga gruby, zapisany odręcznym pismem kajet, niecierpliwie czegoś szuka, a następnie coś zapisuje. Wśród tych, którzy do niego przychodzą, są ludzie smutni, załamani i próżni. Każdemu z tych nieszczęśników mężczyzna może jednak zaoferować dobrą radę czy remedium na codzienne bolączki, dzięki którym choć przez chwilę poczują się potrzebni, piękni albo pomszczą doznane krzywdy. „The Place” to tak naprawdę film-dialog, koncept rozpisany na 11 różnych bohaterów. Genovese misternie utkał oś fabuły wokół odwiecznego pytania o granice poświęcenia i egoizmu, bawiąc się jednocześnie pojęciem przeznaczenia. Czy mężczyzna z baru jest Bogiem, czy też samym Lucyferem? A może tylko taką samą zbłąkaną duszą jak jego goście? Reżyserowi udaje się utrzymać tajemnicę tożsamości nieznajomego aż do samego końca, dzięki czemu formalno-fabularny eksperyment Włocha można uznać za udany. Niestety w „The Place” brakuje trochę gatunkowego ciężaru, stawki, o którą bohaterowie mieliby walczyć. Uczestnicy pokrętnej gry w każdej chwili mogą się z niej wycofać. Grozi im bowiem jedynie to, że ich życzenia po prostu nie zostaną spełnione. Co więcej, po obiecującym otwarciu można by oczekiwać równie oryginalnego rozwinięcia zagadki – a w tym przypadku fani „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” pomysłem Genovesego mogą się nieco rozczarować. Z pewnością jednak docenią dopracowane dialogi, które stają się znakiem rozpoznawczym twórcy. [Magdalena Maksimiuk]

Greta Gerwig potwierdza status ikony amerykańskiego kina niezależnego. W swoim reżyserskim debiucie znakomita aktorka udowadnia, że równie dobrze radzi sobie po drugiej stronie kamery. Choć „Lady Bird” w pierwszej chwili może wydać się jednym z wielu filmów o dojrzewaniu, w rzeczywistości brawurowo wykracza poza ramy konwencji coming of age. Tytułowa Lady Bird przypomina młodszą i bardziej neurotyczną kuzynkę pamiętnej Frances Ha, w którą wcieliła się Gerwig. Obie bohaterki znajdują się na podobnym etapie życia – wchodzenia w dorosłość i kształtowania osobowości. Reżyserka traktuje ten proces z pełną powagą i nie zbywa go protekcjonalnym „jakoś to będzie”. Zamiast ułatwiać Lady Bird zadanie, pozwala jej sparzyć się, poczuć ból, a przede wszystkim zaznać dojmującej samotności. W takiej sytuacji nie da się uniknąć życiowych błędów. Kiedy zawodzą zarówno zgorzkniali rodzice, niedojrzali faceci, jak i myślący schematami nauczyciele, łatwo ulec urokowi fałszywych autorytetów. Lady Bird doświadcza tego na własnej skórze, gdy zaprzyjaźnia się z Jenną – szkolną pięknością, która mogłaby powtórzyć za jedną z bohaterek „Annie Hall”: „Sekret mojego szczęścia polega na tym, że jestem bezmyślna, ograniczona, nie mam poglądów ani nic ciekawego do powiedzenia”. Przykład Jenny udowadnia, że bezwarunkową akceptację otoczenia gwarantuje wyłącznie rezygnacja z własnej oryginalności. Główna bohaterka ostatecznie zaczyna rozumieć, że nie warto się na to godzić. Wymyślone przez dziewczynę imię Lady Bird brzmi przecież znacznie ładniej niż nadane jej na chrzcie Christine. Perypetie charyzmatycznej neurotyczki nie byłyby tak poruszające, gdyby nie świetna Saoirse Ronan, zasłużenie zauważona przez Akademię Filmową. Jeszcze nieraz o niej usłyszymy! [Piotr Czerkawski]

obsada: Denis Ménochet, Léa Drucker, Thomas Gioria Francja 2017, 93 min Solopan, 16 lutego

obsada: Valerio Mastandrea, Marco Giallini, Alba Rohrwacher, Alessandro Borghi Włochy 2017, 105 min Aurora Films, 23 lutego

obsada: Saoirse Ronan, Laurie Metcalf, Lucas Hedges USA 2017, 93 min UIP, 2 marca

FilM


70 „JESTEM NAJLEPSZA. JA, TONYA” („I, TONYA”) REŻ. CRAIG GILLESPIE ƝƝƝƝƝ

„MARLINA: ZBRODNIA W CZTERECH AKTACH” („MARLINA SI PEMBUNUH EMPAT BABAK”) ƝƝƝƝ

„HAPPY END” REŻ. MICHAEL HANEKE ƝƝƝƝ

Damy i wieśniaczki

Femiwestern

Porachunki europejskie

Margot Robbie, której sławę przyniosły role seksownych i niebezpiecznych kobiet w „Wilku z Wall Street” i „Legionie samobójców”, tym razem nie emanuje na ekranie urodą. W opartym na faktach nowym filmie twórcy „Miłości Larsa” gra Tonyę Harding, dziewczynę o aparycji i manierach prowincjuszki, a zarazem najbardziej znienawidzoną łyżwiarkę figurową świata. Do zdobycia tego mało zaszczytnego tytułu doprowadził bohaterkę ciężki bój z rodziną, mężem i całym pełnym hipokryzji i blichtru światem sportu. Stawką był prymat w dyscyplinie i godne życie. Harding nie było łatwo – wychowana w biedzie przez despotyczną matkę, już jako kilkulatka stawiała pierwsze kroki na lodowisku, udowadniając, że w tym sporcie nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Pierwszy partner, a później mąż Tonyi, Jeff Gillooly, miał być wsparciem, szybko okazało się jednak, że najlepiej czuje się w roli damskiego boksera. Historię kariery łyżwiarki i jej związku poznajemy z dwóch perspektyw – na podstawie, jak słyszymy na początku filmu, „pozbawionych ironii, wzajemnie sobie zaprzeczających i stuprocentowo prawdziwych wywiadów z Tonyą Harding i Jeffem Gilloolym”. Taka konwencja sprawia, że „Ja, Tonya” nabiera dokumentalnego realizmu, nie tracąc przy tym fabularnej intensywności i dynamiki. Reżyser z wprawą ukazuje różne wersje wydarzeń i przewrotnie zaciera granicę między prawdą a zmyśleniem. Jak wiadomo, pamięć bywa zawodna, a życie nie jest czarno-białe. Drobne grzeszki i przewiny czasem mogą doprowadzić do tragedii. Tak właśnie było w przypadku Tonyi Harding, pierwszej Amerykanki, która potrafiła wykonać potrójny axel i miała oczarować wszystkich podczas zimowych igrzysk w Lillehammer w 1994 r. W trakcie przygotowań do zawodów miał miejsce „incydent”, w który zamieszani byli mąż łyżwiarki, jego kumpel megaloman i sama Harding. Tu film sportowy zamienia się w kryminał, trzymający w napięciu nie mniej niż popisy na lodzie. Reżyser wyciska z gatunkowych schematów wszystko, co najlepsze, doprawia całość dużą dawką humoru i oddaje sprawiedliwość zniszczonej przez media, bliskich i uzależnienia Tonyi. [Olaf Kaczmarek]

Indonezyjska prowincja. W rytm końskiego galopu nieznajomy motocyklista podjeżdża pod drewnianą chatę. To tutaj na suchym, słabo zaludnionym pustkowiu piękna wdowa imieniem Marlina wiedzie samotne życie. W pojedynkę opiekuje się gospodarstwem i zabalsamowanym ciałem swojego męża. Tajemniczy przybysz i zachodzące słońce nie wróżą jej nic dobrego. Przekonujemy się o tym dobitnie, gdy mężczyzna oznajmia, że niedługo przybędzie sześciu jego przyjaciół, wraz z którymi rozkradną jej trzodę i narzędzia, zjedzą przygotowany przez nią posiłek, a później dokonają na niej zbiorowego gwałtu. Marlina będzie próbowała wyjść z opresji równie heroicznie, jak biblijna Judyta – stawi czoła nie tylko gwałcicielom, ale też ścigającym ją bandytom oraz pewnej zjawie. W filmie Mouly Suryi, entuzjastycznie przyjętym na festiwalu w Cannes, seks i przemoc, życie i śmierć, gorzka rzeczywistość i świat duchów nieustannie się przenikają. Osobliwie feministyczna historia o wyraźnych rysach westernu nie jest bynajmniej miałka i banalna. Reżyserka bawi się klasycznymi konwencjami z wielką swobodą. Z wyczuciem wplata w narrację wątki pełne ironii i czarnego humoru i czerpie inspiracje z tradycji surrealizmu. Koncentruje się przy tym na walce głównej bohaterki z opresją społeczną sankcjonującą niesprawiedliwość i przemoc mężczyzn. Trzeci pełnometrażowy obraz w dorobku Suryi udowadnia, że choć w jej ojczystej Indonezji wciąż dominuje patriarchat, to feminizm, ukazując różne wizerunki kobiecości, odnalazł tam swoje miejsce w sztuce i popkulturze. Zwraca uwagę nie tylko na odmienne tożsamości i pragnienia kobiet, ale też na ich siłę i niemal magiczną moc sprawczą. [Piotr Zdybał]

Najnowszy film Hanekego można traktować jako wyraz rozpaczy i bezsilności austriackiego reżysera bądź jako jego the best of – przegląd i powtórną analizę tematów, które poruszał w swoich wcześniejszych dziełach. „Happy End” zaczyna się od snapchatowych ujęć, w których psychopatyczna dziewczynka obserwuje znienawidzoną matkę i opisuje tortury zadawane chomikowi. Niedługo potem widzimy osunięcie się ziemi na wielkim placu budowy. Po takim wstępie spodziewać by się można kolejnych tragedii, ale akcja zwalnia, bo Haneke skupia się na tym, z czego jest najbardziej znany – z chirurgiczną precyzją bada kondycję dostatnio żyjącej, burżuazyjnej europejskiej rodziny, wyciągając na wierzch jej słabości i lęki. Tym razem pod skalpel wziął ród Laurentów, specjalizujących się w dużych inwestycjach budowlanych. O ile na polu zawodowym idzie im całkiem nieźle, o tyle w życiu rodzinnym nie umieją zbudować zdrowych relacji. Nestor rodziny, Georges, grany przez znanego z „Miłości” Jeana-Louisa Trintignanta, marzy przede wszystkim o opuszczeniu tego padołu łez i wszystkich wokół obraża. Schedę po nim przejmuje córka, zimna jak lód Anne (Isabelle Huppert). Do tego dodajmy syna, który oprócz kobiety u boku potrzebuje dawek sprośności wymienianych przez internet z pewną artystką, wspomnianą wcześniej sadystyczną wnuczkę oraz nadwrażliwego Pierre’a, mającego problem z alkoholem i normami społecznymi. Taką oto niewesołą gromadkę obserwujemy w szczególnym miejscu – we francuskim Calais, gdzie „stara” Europa mierzy się z gwałtownym napływem uchodźców. Reżyser skupia się na pokazaniu, jak zasiedziała europejska elita nie rozumie i nie chce zrozumieć zachodzących wokół zmian cywilizacyjnych. Haneke robi to nieco mniej subtelnie niż dotychczas, za to z większym humorem i rozmachem. Oczywiście rozwiązań współczesnych problemów tu nie znajdziemy. Po raz kolejny jednak Austriak udowadnia, że kino może być nośnikiem spraw najwyższej wagi. Choć końcówkę filmu można uznać za wyraz kapitulacji, to możemy być spokojni – mistrz nie powiedział ostatniego słowa i jeszcze nieraz wymierzy Europie cios – choćby w swoim pierwszym serialu. [Olaf Kaczmarek]

obsada: Marsha Timothy, Dea Panendra Indonezja 2017, 90 min Pięć Smaków, 16 marca

obsada: Margot Robbie, Sebastian Stan, Allison Janney USA, 119 min Monolith Films, 2 marca

obsada: Isabelle Huppert, Jean-Louis Trintignant, Mathieu Kassovitz Austria/Francja/Niemcy 2017, 107 min Gutek Film, 16 marca

FilM


RSZ_Aktivist_105x265.indd 1

22.03.2018 16


parov stelar support: LAST BLUSH

27-29.07.2018 PŁOCK

24.03 COS TORWA R, WA RS Z AWA

KAMASI WASHINGTON 22.05 STUDIO, KRA KÓW

2 4 . 0 5 S TOD OŁA, WARS Z AWA

FATHER JOHN MISTY W PROGRAMIE M.IN.:

5.06 PAL L ADIUM, WA RS Z AWA

majid jordan

hopsin

24.0 3 NIE BO WASZAWA

2 6 . 0 3 PROGRES JA WA RS Z AWA

X AMBASSADORS

CORY HENRY

27.0 3 STOD OŁA WASZAWA

& THE FUNK APOSTLES 1 7 . 0 4 S TOD OŁA, WARS Z AWA

lucy rose

ICON FOR HIRE

24.0 4 HYD ROZ AGA D KA WASZAWA 25.0 4 M E SKALI N A P OZNAŃ

7 . 0 5 POGŁOS WA RS Z AWA

sohn

PORTUGAL. THE MAN

9.05 PAL L ADI U M WASZAWA

25.06 PALLADIUM WA RS Z AWA

ZA PRASZAMY N A W W W. FACE BOOK.COM/AGENCJAGOAHEAD BILETY: GO-AHEAD.PL , BI L E TOM AT. P L , E BI L E T. P L , WWW.TICKETMASTER.PL, ORAZ SKLEPY SIECI EM P I K, M E D I A M A RKT I SATU RN

BEN KLOCK BONOBO LIVE JOHN TALABOT MACEO PLEX

ARCHITECTURAL | BREAK | DLR | DOC SCOTT DR. RUBINSTEIN | FRED V & GRAFIX LIVE HELENA HAUFF | HONEY DIJON | KAMP! LEWIS FAUTZI | MACBEAT | MARIBOU STATE RADICALL | T A K A LIVE | TOMMY FOUR SEVEN ULTERIOR MOTIVE | VIKEN ARMAN LIVE WOO YORK LIVE

WIĘCEJ INFORMACJI www.audioriver.pl SPRZEDAŻ BILETÓW serwis eBilet.pl oraz sieć salonów Empik



NYC!

Foto: ANNA BLODA W poprzednim numerze zanurkowaliśmy z Anną Blodą w klubowe odmęty Nowego Jorku. Dziś autorka sześciu okładek „Aktivista” i niezliczonych publikacji dla polskich i zagranicznych magazynów („Vice”, „Contributor”, „Purple”, „Wysokie Obcasy”, „Elle”, „Exclusive”) przedstawia kolejne młode twarze ze świata amerykańskiej bohemy. O zdolnej absolwentce łódzkiej filmówki, która po trzydziestce porzuciła Polskę na rzecz Nowego Jorku, pisali w „Dazed and Confused”, a jej wieloznaczne, zmysłowe fotografie trafiły do nowojorskich galerii. Teraz możecie zobaczyć je u nas.


75

1. Na poprzedniej stronie: Jay Versace, 20-letni komik internetowy z prawie 3 milionami followersów na Instagramie, w sesji dla „Ladygunn” 2. Na górze po lewej: Nicky Ottar, klubowe zwierzę, pozuje dla „Bullett Magazine” 3. Na górze po prawej: Doret Salome Mintah – modelka i projektantka, w sesji dla „Vice” 4. Po lewej: Sidney Sewell, jeden z ATL Twins – kontrowersyjnych bliźniaków z Atlanty znanych z filmu Harmony Korine „Springs breakers” 5. Powyżej: Seashell, jedna z najpopularniejszych modelek w Nowym Jorku, w sesji dla „Bullett Magazine”.

WaW–NyC


76

1. Po lewej: Melanie Gaydos dla magazynu „Ladygunn” 2. Po prawej na górze: Molly Soda – artystka internetowa w sesji dla „Ladygunn”. Prace Sody wystawiają m.in. 315 Gallery w Nowym Jorku i Leiminspace w Los Angeles. 3. Po prawej na dole: Nicky Ottar dla „Bullett Magazine”.

WaW–NyC


77 1. Poniżej: Ladyfag, bywalczyni nowojorskich klubów, w sesji dla „Viva! Moda” 2. Po prawej i po lewej na dole: Jasmine Dreamer, Instagramerka, dla której mniej znaczy więcej. Jej profil obserwuje ponad 200 tysięcy followersów 3. Po prawej na dole: Marty Baller, członek hiphopowej grupy A$AP Mob.

WaW–NyC


78

Wydarzenia

World Wide Warsaw to jeden z najszybciej rozwijających się miejskich festiwali. Ekipa WWW od początku zaskakuje świeżymi bookingami, ale w tym roku przebiła wszystkie oczekiwania. W lutym mieliśmy okazję podziwiać niesamowity, punkowo-jazzowy występ Kinga Krule’a i zjawiskową Kelelę. Wielką przyszłość wywróżyli sobie najsympatyczniejszy chłopak w klasie – Boy Pablo, i równie prowokacyjna, co jej pseudonim Junglepussy. Przed nami jednak drugie i trzecie tyle emocji. Wielkie zamieszanie zrobi funkowy renegat i współpracownik George’a Clintona, Amp Fiddler. Płynące z serca R’n’B zaprezentuje charyzmatyczny JMSN. Hiphopowa reprezentacja też zapowiada się wspaniale: pochodzący z Dublina Rejjie Snow jest równie zręcznym raperem, jak wokalistą, a w swoją twórczość gładko wplata jazz i soul. Przed nim wystąpi ekscentryczny raper Wiki z Ratking. Na drugim końcu rapowego spektrum znajdzie się jeden z gorętszych zeszłorocznych trapowych debiutantów, Playboi Carti. Czasy świetności

Boy Pablo

chillwave’u przypomni mistrz syntezatorów Com Truise, a Norweżki ze Smerz pokażą swoją wizję popu. Polskę w najlepszym stylu reprezentować będą Rosalie. oraz Otsochodzi. Tajemniczym punktem line-upu jest Secret Gig – impreza, której lokalizację uczestnicy poznają na godzinę przed startem, a personalia gwiazdy – dopiero po jej wkroczeniu na scenę. [croz] SPRAWIEDLIWOŚĆ premiera 7.03 Teatr Powszechny, Warszawa Zbrodnia bez kary i krzywda, która odcisnęła piętno na dużej grupie ludzi. Czy da się wskazać winnych wypędzenia osób pochodzenia żydowskiego z Polski pod koniec lat 60.? Choć ani ówczesne, ani dzisiejsze prawo polskie nie pozwala na dyskryminację ze względu na pochodzenie, kilkanaście tysięcy obywateli musiało znaleźć sobie nową ojczyznę. Stracili na tym wszyscy – zarówno Żydzi, jak i ci, których nie wygoniono. Reżyser spektaklu, Michał Zadara, szuka tytułowej sprawiedliwości, która mogłaby przywrócić równowagę społeczną. Razem z zespołem prawników i historyków pyta też, czy 50 lat później można bez

wahania wskazać odpowiedzialnych, wytoczyć im proces i skazać ich. W spektaklu zobaczymy Arkadiusza Brykalskiego, Wiktora Logę-Skarczewskiego, Ewę Skibińską i Barbarę Wysocką. [jt] TYDZIEŃ KINA HISZPAŃSKIEGO 15.03-22.04

Wiosna 2018

WORLD WIDE WARSAW 2018 16.02-27.03 Warszawa

Powracający po raz 18. 7-dniowy festiwal odbędzie się niezależnie w 9 miastach Polski: Warszawie, Łodzi, Krakowie, Wrocławiu, Katowicach, Poznaniu, Gdańsku, Białymstoku i Lublinie. Podczas jedynej w naszym kraju imprezy filmowej poświęconej wyłącznie kinematografii Półwyspu Iberyjskiego zobaczymy to, co w niej najlepsze i najnowsze. Wśród najważniejszych tytułów pojawią się m.in.: pierwszy pełny metraż Eduarda Casanovy, który debiutował rok temu na Berlinale („Ciała”); hiszpański tegoroczny kandydat do Oscara („Lato 1993”); czarna komedia ulubieńca festiwalowej publiczności Álexa de la Iglesii („Bar”); oparta na faktach gratka dla miłośników hiszpańskich horrorów („Verónica”) oraz ekranizacja przebojowego hiszpańskiego musicalu ze śpiewającymi zakonnicami


79 („Powołanie”). Festiwal zamknie „Autor” Manuela Martína Cuenki, zdobywca dwóch statuetek Goya oraz nagrody FIPRESCI na festiwalu w Toronto. [zaf] REVIVE FESTIVAL 17.03 Mała Warszawa, Warszawa Festiwal Revive odbędzie się na terenie przedwojennej fabryki – trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię dla tego, co przygotowali organizatorzy. Na czterech scenach rozmieszczonych na powierzchni 3000 m² zobaczymy najróżniejsze oblicza muzyki elektronicznej – od mocnego techno po klimatyczne brzmienia. Festiwal zainauguruje Dziewiąty Warszawski Salon Ambientu, którego kuratorem jest Dtekk – DJ i promotor związany z festiwalem Up To Date. Oprócz tego będzie można posłuchać m.in. Slam, Shlomo czy Fabrizia Rata, który przyjedzie ze specjalnym projektem La Machina Live. W industrialnej przestrzeni przy Otwockiej 14 powstanie także specjalna strefa ze sztuką, gdzie swoje prace pokażą Helena Majewska, Andres Røkkum i Stanislav Tolkachev. Revive ma być czymś więcej niż tylko imprezą na kilka scen – celem organizatorów jest zainspirowanie publiczności i dostarczenie wrażeń, które odmienią ją na zawsze. Ciekawy pomysł, unikalna, klimatyczna przestrzeń i spójna oferta muzyczna – Revive Festival może być interesującą alternatywą dla klubowych imprez. [klim] ŻARCIE NA KÓŁKACH 24-25.03 PGE Narodowy, Warszawa Jedną z najgorszych rzeczy w polskiej zimie jest to, że nie można sobie w spokoju wypić piwa i zjeść czegoś smacznego na świeżym powietrzu. Dlatego nie dziwi nas, że co roku na Żarcie na Kółkach – symboliczne otwarcie sezonu food-truckowego – walą tłumy. Tym bardziej że jeszcze kilka lat temu food trucki kojarzyły nam się raczej z wyjazdami na zagraniczne festiwale albo z polską biedawersją serwującą rozmiękłą zapiekankę i zwiędłego hot doga. Dziś, między innymi dzięki takim imprezom jak Żarcie na Kółkach, wiemy, że z mobilnej kuchni można wyczarować o wiele więcej niż tradycyjny fast food. Dowiodą tego właściciele ponad 100 (!) food

Fragment rzeźby użytej w scenografii spektaklu „Strach”, reż. Małgorzata Wdowik

trucków, zjeżdżając w ostatni weekend marca na błonia największego stadionu w Polsce. Będziemy tam i na pewno przyjdziemy bardzo głodni – na podstawie doświadczeń z poprzednich edycji wiemy, że ten maraton żarcia jest zabójczy! [mk] TEATR 2118 27.03 Nowy Teatr, Warszawa Żądne ludzkiej krwi roboty, ciała, które można sobie wybrać wedle uznania, czy urządzenia pozwalające dowolnie odtwarzać swoje wspomnienia – przykładów futurystycznych wizji świata w najnowszych filmach, serialach i książkach nie brakuje. Specjaliści od technologii, filozofii, polityki i ekonomii bez przerwy prześcigają się w prognozach i spekulacjach, tworząc mniej lub bardziej prawdopodobne obrazy z przyszłości. A jak za 100 lat będą wyglądały sztuka i teatr? Pod koniec marca wehikuł czasu z emblematem „Nowy Teatr” na warszawskim

Mokotowie przeniesie swoich pasażerów w rok 2118. Artyści nowej fali polskiego teatru – Anna Karasińska, Ania Nowak i Wojtek Ziemilski – wezmą na warsztat przyszłość widzianą z perspektywy teraźniejszości i wcielą się w role wizjonerów. Na deskach – zakładając oczywiście, że za 100 lat teatr wciąż będzie miał deski – zobaczymy Magdalenę Cielecką, Monikę Frajczyk, Bartosza Gelnera i Magdalenę Popławską. [jt] AUDIORIVER LAB 7.04 Warszawa Coroczna konferencja muzyczna przekształca się w laboratorium. Wrócimy do korzeni, czyli do tworzenia muzyki. Uczestnicy warszawskiego Audioriver Lab będą eksperymentować, czerpiąc inspiracje z różnych dziedzin sztuki i ucząc się społecznego zaangażowania. Laboratorium Audioriver to okazja do wymiany doświadczeń pomiędzy twórcami i menedżerami, nie tylko

z branży muzycznej. Pomysłami i rozwiązaniami podzielą się polscy i zagraniczni goście, zaangażowani w projekty z różnych obszarów kultury. W programie m.in. warsztaty „Jak robić muzykę, nie zwariować i nie stracić przyjaciół?”, w ramach których kolektyw Future Simple zorganizuje ćwiczenia ułatwiające poruszanie się po meandrach twórczej pracy. Porozmawiamy też o rozwiązywaniu konfliktów, utrzymywaniu równowagi psychicznej, nawykach sprzyjających tworzeniu i właściwemu odpoczynkowi, a także koncepcji etapów pracy twórczej opracowanej przez E. Maisela. [oak] WIOSNA FILMÓW 15-22.04 Kino Praha, Warszawa Stołeczna Wiosna Filmów z roku na rok poczyna sobie coraz odważniej. Organizatorzy zapowiadają, że w tym sezonie widzowie zobaczą kilkadziesiąt filmów z całego świata, których projekcje podzielone będą na kilka sekcji takich jak „Triumfatorzy”, „Faworyci publiczności” czy „Rewelacje festiwali”. W programie 24. edycji zobaczymy filmy, które pokazywane były na najbardziej znanych imprezach świata (Cannes, Berlin, Wenecja, Sundance) oraz na mniejszych festiwalach. Program festiwalu wypełni m.in. kino czeskie, irańskie, izraelskie, francuskie czy australijskie, od tak rozpoznawalnych obrazów, jak węgierski kandydat do Oskara „Dusza i ciało”, przez bardziej intymne propozycje w stylu „Kochanków jednego dnia” po tunezyjski obraz „Piękna i bestie”. Impreza odbędzie się w dniach 15-22 kwietnia, a bilety na seanse będzie można kupować za zaledwie 12 zł. [mk]

Julia Wieniawa, enea Spring Break 2017. Fot. Jacek Mójta

ENEA SPRING BREAK 19-21.04 Poznań Poznański Spring Break to festiwal wyjątkowy – z jednej strony doskonały pretekst do spotkania dla osób z branży muzycznej, z drugiej świetna okazja dla publiczności, by poznać młode, obiecujące zespoły i projekty. W tych wiosennych dniach jak co roku będzie można posłuchać wielu polskich twórców, ale nie tylko – tegoroczna edycja przynosi mocną reprezentację międzynarodową.

WydarzENia


kach, performanse i fringe’owe akcje, jak co roku ożywiające kilkusetletnią tkankę miejską grodu nad Wisłą. W programie również panele dyskusyjne, warsztaty, oprowadzania kuratorskie oraz wydarzenia muzyczne. [oak] CHRYSTA BELL 22.04 Smolna, Warszawa

Chrysta Bell

Spring Break pozostaje wierny formule showcase’u – stąd w składzie tak wiele młodych projektów (np. Linia Nocna, Pepe, Sorja Morja i Żal), nie zabraknie jednak także weteranów i weteranek branży (Natalia Kukulska, O.S.T.R. czy Kinga Miśkiewicz). Festiwal odbywa się w wielu klubach na terenie całego Poznania, a występy to tylko część atrakcji – równie ważne są spotkania branżowe i konferencje. Spring Break to obowiązkowy punkt dla aktywnie uczestniczących w życiu branży, jak i tych, którzy po prostu lubią dobre dźwięki. [klim] VITALIC LIVE 20.04, Sopot, Sfinks 700 21.04, Poznań, Tama W zeszłym roku zawładnął płocką plażą podczas Audiorivera, a w listopadzie zatrząsł stołeczną Progresją, więc ponowne zaproszenie artysty było tylko kwestią czasu. Pascal Arbez, czyli Vitalic – wcześniej występujący pod pseudonimem Dima i Hustler Pornstar – działa na scenie od 20 lat i nieprzerwanie cieszy się dużym uznaniem branży i fanów electro, techno i house’u. Ale nie samą elektroniką Vitalic stoi – w jego muzyce znajdziemy też dużo inspiracji gitarowymi brzmieniami i włoskimi dyskotekami prosto z lat 80. Francuski producent, mul-

tiinstrumentalista i live performer pojawi się w Polsce na dwóch występach – a podwójnej szansy na potupanie do jego muzyki zmarnować po prostu nie wypada. [jt] CGW KRAKERS 20-22.04 Kraków

Od siedmiu lat w przedostatni weekend kwietnia Kraków opanowuje charakterystyczny odcień niebieskiego, a galerie sztuki współczesnej pękają w szwach. Wszystko za sprawą KRAKERSA – weekendowego przeglądu artystycznego. Biorą w nim udział zarówno galerie z bogatymi kolekcjami i długim stażem na rynku sztuki, jak i efemeryczne inicjatywy artystyczne powstałe przy okazji wydarzenia. Hasłem tegorocznej edycji KRAKERSA jest zmiana. Rewolucyjna – jak uzyskanie 100 lat temu praw wyborczych przez polskie kobiety, i współczesna – według organizatorów jedyna stała wartość w dzisiejszym świecie. Wiatr zmian powieje więc w uznanych krakowskich galeriach (Artemis, Dyląg, Fejkiel Gallery) i nowych inicjatywach, takich jak Prekariat, Rajska Poczekalnia czy debiutująca dwa lata temu na KRAKERSie Potencja. Głodnym świeżej artystycznej krwi wrażeń dostarczą wernisaże w podwór-

W połowie zeszłego roku wydała dobrze przyjęty solowy krążek „We Dissolve”, zawierający klimatyczne, dreampopowe kompozycje wzbogacone soulowym brzmieniem i bluesową melancholią. Współpracowała z Davidem Lynchem – duet wydał dwa wspólne albumy, a artystkę można było oglądać w świetnej roli agentki Preston w ostatnim sezonie serialu „Twin Peaks”. Bell cechują wyjątkowy głos i magnetyczna prezencja sceniczna, co w połączeniu z rozmarzoną muzyką stanowi niesamowitą mieszankę. Propozycja nie tylko dla miłośników „Twin Peaks”. [klim]

OFF CAMERA 27.04-6.05 Kraków Na 11. już edycji Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego spotka się kilka tematycznych sekcji specjalnych. I tak „Working Class Hero” umożliwi widzom śledzenie bohatera klasy pracującej – zobaczymy tu utrzymany w estetyce mockumentary „Tak mi dopomóż Bóg” oraz „Daphne” Petera Mackie Burnsa, z bohaterką uwikłaną w samotność, niezdecydowanie i codzienność. Będą też „Nasto dramy”, jakby stworzone do poruszania niewygodnych

WydarzENia

tematów. O tym więc, jak rodzi się zło, dowiemy się z filmu „Mój przyjaciel Dahmer” – historii dorastania jednego z najsłynniejszych amerykańskich seryjnych morderców. Zupełnie przeciwną (i pogodną) wizję dorastania przedstawi we „Freak Show” żona Stinga, Trudie Styler. Na OFF Camera, w sekcji „Zemsta jest słodka”, znajdzie się też miejsce na filmy o zemście, takie jak „Love Me Not”, obraz dotykający aktualnej sytuacji społeczno-politycznej Grecji, czy „Princesita” – skupiający się na nietypowym dzieciństwie w Chile. W sekcji „Zawód: Artysta?” poznamy też kilka historii gwiazd, jak w „Chasing Trane: Historia Johna Coltrane” czy traktującym o świecie high fashion „The Gospel According to André”. [zaf] STRACH Premiera 28.04 TR Warszawa Źródła naszych lęków można szukać wszędzie – w opowieściach ludowych, w popkulturze, we wspomnieniach rodzinnych i w tym, co na co dzień dzieje się w polityce. Strach może pojawić się w mgnieniu oka, chociaż zdarza się, że jego przyczyna jest w nas głęboko zakorzeniona i rodzi się latami. Reżyserka spektaklu, Małgorzata Wdowik (wcześniej reżyserowała m.in. „Dziewczynki” w Teatrze Studio i „Piłkarzy” w TR), postara się znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest strach i dlaczego nas obezwładnia. Zobaczymy więc dystopijny świat lęków i obaw, zawieszony pomiędzy fantazją a sennym koszmarem. Za tekst odpowiada Robert Bolesto – autor scenariuszy m.in. do „Ostatniej rodziny”, „Córek dansingu” czy „Hardkor Disko”. I mimo że strach nie jest przyjemny, to „Strachu” nie możemy się doczekać. [jt]

revive Festival



Aktivist Redaktorka naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com

Wydawca Beata Krawczak Reklama Milena Mazza, tel. 506 105 661 mmazza@valkea.com Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com

Zastępca red. nacz. Jonasz Tolopilo jtolopilo@valkea.com Redaktorka Oktawia Kromer okromer@valkea.com

Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

Redaktorzy działów Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Paweł Klimczak Moda: Michał Koszek

Druk Zakład Poligraficzny „Techgraf”

Redaktor prowadzący Aktivist.pl Zdzisław Furgał zfurgal@valkea.com PR manager, patronaty Daniel Jankowski djankowski@valkea.com Projekt graficzny magazynu, dyrektorka artystyczna Kaja Kusztra Korekta Weronika Girys Współpracownicy Mateusz Adamski Kuba Armata Łukasz Chmielewski Piotr Czerkawski Tomasz Gardziński Małgorzata Halber Aleksander Hudzik Michał Kaczoń Olaf Kaczmarek Michał Kropiński Wacław Marszałek Marianna Medyńska Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Paweł Starzec Olga Święcicka Vienio Olga Wiechnik Piotr Zdybał

Sesja okładkowa Foto: Au Matt Produkcja: Daniel Jankowski Kaja Kusztra Stylizacja: Michał Koszek Asystent planu: Kamil Twardowski Zdjęcie okładkowe: kurtka: MISBHV, top: Maurycy Zylber, spodnie: Sandra Kpodonou. Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Redaktor naczelny nie odpowiada za treść materiałów reklamowych i konkursowych.

Valkea Media S.A. ul. Ficowskiego 15 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00

aktivist.pl



84

Felieton


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.