FARBA WODA MIÓD DREWNO
#MIEJSKIE PRZYGODY
A1
MIEJSKIE PRZYGODY
„Jedyne lekarstwo dla znużonych życiem w gromadzie – życie w wielkim mieście. To jedyna pustynia, jaka jest dziś dostępna” – pisał Albert Camus, ale nie udało mu się przewidzieć przyszłości. Miejskie życie zyskuje dziś zupełnie nowe odcienie. To już nie tylko kultura – koncerty, kino ani teatr, to nie tylko kawa z ekspresu przelewowego w klubokawiarniach i spotkania ze znajomymi. Nie chodzi już nawet o aktywny miejski tryb życia – fitness, basen czy jogę. Coraz więcej osób prowadzi w mieście życie, które do tej pory kojarzyło się raczej z dzikimi okolicznościami przyrody. Kto by pomyślał, że będziemy uprawiać warzywa czy hodować pszczoły, dla których miasto jest podobno dzisiaj bardziej przyjazne niż sielskie łąki? Dzięki działalności miejskich pszczelarzy, jak nasz bohater Wiktor Jędrzejewski, i zwolenników idei guerilla gardeningu miasta stają się terenami bardziej zielonymi i bardziej eko. Bardziej eko stają się też nasze mieszkania. Zamiast kupować kolejne masowo produkowane przedmioty, które zaraz trzeba będzie zastąpić innymi, lepiej sprawić sobie coś niepowtarzalnego albo spróbować zrobić coś własnymi rękoma – uszyć, zbudować, wymyślić, najlepiej z recyklingu. Jak stolarz Filip Dąbrowski, który z miłości do drewna zaczął tworzyć własne meble i nawet nie spodziewał się, że stanie się to jego głównym zajęciem. Coraz więcej mieszczuchów zwraca się ku rzekom. Wisła jest jedną z nielicznych, które nie są w mieście całkowicie uregulowane. Piotr Ivan Ivanow tak zafascynował się jej niepowtarzalnym charakterem, że postanowił stworzyć flotę tradycyjnych drewnianych łodzi, która kursowałaby po Wiśle, łącząc ze sobą najgorętsze imprezowe nadwiślańskie miejscówki (a przy okazji otworzył jedną z nich). Pole do przygód w mieście jest tym większe, im więcej osób myśli o wspólnej przestrzeni i o tym, co fajnego można w niej zrobić. Zbliża się zima, ale zamiast siedzieć w domu i oglądać seriale warto znaleźć dla siebie jakąś miejską zajawkę. Nie pytaj, co miasto może zrobić dla ciebie, spytaj, co ty możesz zrobić dla miasta. REDAKTOR NACZELNA Sylwia Kawalerowicz
A2
REDAKTORKA PROWADZĄCA Urszula Jabłońska
DYREKTOR ARTYSTYCZNA Magdalena Wurst
A3
KOREKTA Mariusz Mikliński
PRODUKCJA Milena Kostulska, Ewa Dziduch
SCENOGRAFIA Wito Bałtuszys
FOTO ESSENTIALE Tomek Albin
Foto: Karol Grygoruk
FARBA Zimą zamarza i przypomina sorbet. Jesienią ze ściany może ją zmyć deszcz. – Jest wszędzie: na butach, ubraniach, we włosach – opowiada Masza Laikouskaya, która tworzy murale.
M
asza schodzi z rusztowania, które otacza mural Cartoon Network na Brackiej, otrzepuje się z pyłu, zamawia czarną kawę w Między Nami i wzdycha: „Czasem myślę, że to taka męska robota”. Od czterech lat pracuje dla studia, które tworzy wielkoformatowe, ręcznie malowane murale na zlecenie klientów. Studio wynajmuje kilka ścian w Warszawie, na których Masza tworzy wraz z ekipą gigantyczne obrazy. Biuro załatwia rusztowania i podnośniki, a oni wkraczają, kiedy trzeba przygotować rozrys muralu. Zwykle robią to w nocy – za pomocą rzutnika wyświetlają przesłany przez klienta obraz na ścianie i malują kontury. To takie trochę malowanie na czuja – jak się stoi tak blisko przy ścianie, każdy malutki element wydaje się ogromny. A potem jest już konkretne malowanie, wałkami z góry na dół, noszenie pudeł z farbami. Wiadomo, że czasem chłopcy pomogą, ale dla dziewczyn nie ma taryfy ulgowej. Jest termin, więc jest stres, malowanie od rana do wieczora trwa zazwyczaj pięć-siedem dni. Malują, kiedy pada śnieg (Masza wciąż nie znalazła rękawiczek, które byłyby równocześnie ciepłe i na tyle elastyczne, żeby można było swobodnie ruszać ręką), malują, kiedy jest mróz (kiedy temperatura spada poniżej zera, farby zamieniają się w sorbet, trzeba je dosłownie wklepywać wałkiem w ścianę), malują podczas upałów (spróbuj postać w upał przy białej ścianie, która odbija światło, na nagrzanym metalowym podnośniku). Nie malują tylko w deszA4
czu, bo deszcz zmywa farby ze ściany. Masza ma specjalne spodnie robocze, które są całe zachlapane farbą, musi nosić kask i odblaskowe kamizelki, a i tak farba we włosach i za paznokciami to dla niej codzienność. – Czasem żartuję, że idę do pracy na budowę – śmieje się. – Kiedy idziemy na obiad, wyglądamy zupełnie jak ekipa remontowa. Masza z wykształcenia jest malarką. Skończyła warszawską ASP. Przez całe życie malowała realistycznie, ale na studiach, dzięki swojemu profesorowi, otworzyła się na nowe. Teraz tworzy abstrakcyjne obrazy. Ma mnóstwo znajomych graffciarzy, ale osobiście jej to nie kręci. Trzeba lubić adrenalinę. Parę razy coś namalowała, ale raczej dla śmiechu. Masza: – Moi znajomi zawsze malowali i ja im zostawiałam tę działkę, moje były obrazy i murale. Praca z muralami pojawiła się spontanicznie. Masza znała właścicieli studia od 18. roku życia, działała z nimi od początku. Wtedy w ekipie było parę osób, dziś jest ich 40. Najczęściej malują realistyczne obrazy – ich najbardziej znanym muralem jest chyba ogromny portret Lany Del Rey przy Metrze Politechnika. – Na Lanę mieliśmy cztery dni. Dla mnie ona nie była skończona, można było jeszcze drugie tyle posiedzieć – mówi Masza, ale zaraz dodaje, że jest perfekcjonistką. Często woli sama zrobić najtrudniejsze rzeczy, dopracować elementy muralu. Nie wszyscy w ekipie są po ASP, prostsze rzeczy A5
spokojnie mogą malować osoby bez artystycznego wykształcenia. Pracy przy muralach jest tyle, że Masza właściwie przestała malować obrazy. Trochę nad tym ubolewa. Cztery lata zajmowania się muralami mnóstwo jej dało – to są w końcu codzienne ćwiczenia, usprawniają rękę. Teraz jednak powoli myśli o tym, żeby wrócić do własnej twórczości. Problem w tym, że malowanie obrazów wiąże się z siedzeniem całymi dniami w pracowni. A ona lubi pracę w przestrzeni miejskiej, z ludźmi, kiedy można rozmawiać, coś się dzieje. Więc może jakoś by połączyła te dwie rzeczy? Masza: – Ludzie dowiadują się przez znajomych, że maluję ściany i wciąż mam jakieś zlecenia. Ostatnio właściciele studia jogi, do którego chodzę, poprosili mnie, żebym namalowała mandalę. Miałam też zlecenie na pomalowanie ściany w studiu u znajomych i w bramie na Brackiej. Ludzie często mają jakieś wyobrażenie o tym, co chcieliby na takiej ścianie zobaczyć, dają mi jakieś wytyczne, ale w przypadku takich zamówień ostateczny projekt jest mój. Nie zależy jej na dużych projektach, gdzie konieczne są podnośniki, rusztowania, ogromne ilości farby, woli namalować coś niewielkiego w jakimś fajnym wnętrzu. Masza: – Mam wrażenie, że ludziom najbardziej podobają się komiksowe formy albo efektowne realistyczne murale, które są prostsze w odbiorze. To nie moja stylistyka. Ja idę raczej w stronę plakatu, plam, abstrakcji. Ludzie muszą się jeszcze na taki styl otworzyć.
A6
A7
A8
A9
Foto: Rafał Masłow
WODA – Wisła jest zajebistym akwenem – mówi Piotr Ivan Ivanow, animator kultury wiślanej. – Jest kapryśna, trzeba mieć do niej cierpliwość, ale jest piękna, a przez swoją zmienność nigdy się nie nudzi.
I
van najpierw chce mnie przewieźć łódką po Wiśle, żebym zobaczyła, jaka jest piękna. Siąpi jesienny deszcz i jakoś nie mam ochoty, ale opowiada o niej tak, że wierzę w każde jego słowo. Ivan z Wisłą zna się od liceum. Był niezbyt pilnym uczniem, zamiast w szkole na Nowym Mieście spędzał czas nad rzeką. – Już wtedy kojarzyła mi się z wolnością – tłumaczy. – To był teren trochę tajemniczy, nieznany, chociaż w środku miasta. W 2010 r., kiedy studiował produkcję na łódzkiej filmówce, szukał tematu na film. Spotkał się z kolegą z liceum, który opowiedział mu, że ma kryzys, zdobył więc skądś łódkę pychówkę i będzie sobie tą łódką płynął z Warszawy jak najdalej, aż do morza. Ivan razem z kolegą Krzyśkiem Dziomdziorą postanowili wyruszyć z nim i to nakręcić. I w ten sposób powstał film „Wszystko płynie”. To wtedy Ivan po raz pierwszy znalazł się na Wiśle. Po filmowej przygodzie wiedział już, że chce mieć łódkę i pływać. I tak też się stało. Ivan mieszka na Żoliborzu, samochodem 15 minut jedzie do Pomostu 511, tam wskakuje na łódkę i po kolejnym kwadransie jest już w totalnej dziczy, no może nie totalnej, bo czasem jakiegoś wędkarza jednak spotka. Na Wiśle najlepiej pływa się pychówkami, bo to płytka rzeka. – Wisła jest zajebistym akwenem – zachwyca się Ivan. – Jest kapryśna, trzeba mieć do niej cierpliwość, ale jest piękna, a przez swoją zmienność nigdy się nie nudzi, cały czas żyje, pracuje. Co roku wiosną Ivan wypływa z Warszawy, płynie na A10
Wyspy Zawadowskie i na nowo uczy się, jak tam się poruszać, bo przez zimę wszystko się pozmieniało – były duże wyspy, całe porośnięte drzewami, a teraz ich nie ma. Rzeka w Warszawie jest zwężona, poza miastem płynie szerokim nurtem, rozlewa się, tworzy wyspy, łachy – totalnie piaszczyste jak Fuerteventura albo lesiste, porośnięte drzewami. Przybijasz do takiej wyspy i na chwilę jest to twoja wyspa, cumujesz, rozpalasz ognisko. Woda jest na tyle czysta, że można się w niej kąpać, wbrew miejskim legendom o ściekach i toksynach. Ze względu na silny nurt trzeba jednak rozsądnie wybrać miejsce kąpieli. Film „Wszystko płynie” odniósł spory sukces jak na niezależny projekt nakręconą aparatami, których wtedy nikt w Polsce poważnie nie traktował. Trafił nawet do kin. – Traktowałem tę produkcję nie tylko jako film, ale jako cały ruch, powstała fundacja „Wszystko płynie”, miała swój kontener w klubie Miasto Cypel – wspomina Ivan. – Było kino letnie, organizowaliśmy imprezy, pływaliśmy łódkami. Spędziliśmy tam sezon i stwierdziliśmy, że powinniśmy sami otworzyć coś nad Wisłą. To miało być małe przedsięwzięcie. Powstała jedna z największych miejscówek nad Wisłą, Pomost 511. Imprezy, koncerty, kino, był cykl „Teatr nad Wisłą”, na spektakle przychodziło ponad 1000 osób. No i co najważniejsze, odpalili Flotę 511. – Chodziło nam o to, żeby zwrócić uwagę ludzi na Wisłę – wyjaśnia Ivan. – Brzegi warszawiacy już odkryli, ale na samej rzece wciąż dzieje się niewiele. A11
Wcześniej Ivan zabierał ludzi na dłuższe rejsy, ale to była raczej niszowa rzecz. Tym razem wymyślił, że stworzy regularne kursy: Pomost 511 – plaża pod mostem Poniatowskiego – Plac Zabaw/Barka i z powrotem. Mają dwie łodzie: „Zissou” i „Nieuchwytny”, sternicy byli ubrani w kolory floty. Ivan jest fanem Wesa Andersona, inspirował się filmem „Podwodne życie ze Stevem Zissou”. Pomysł wypalił, również dzięki miejskiemu wsparciu – kurs łódką kosztował tylko pięć złotych. Wypożyczali warszawiakom także kajaki i SUP-y, czyli deski surfingowe z wiosłem. Na początku ludzie byli tylko zaciekawieni, pod koniec zdarzały się takie dni, kiedy do łódek stały kolejki. Ivan zainteresował się także konstrukcją pychówek oraz batów – płaskodennych drewnianych łódek, które pływają po Wiśle od setek lat. „Zissou” kupił od szkutnika, ale postanowił dostosować ją do swoich potrzeb – zeszlifował ją, zmienił jej kształt, wzmocnił, zaimpregnował. Całą zimę spędził w szkutni. „Nieuchwytny” to z kolei znana warszawska łódź zakupiona od Przemka Paska z fundacji Ja Wisła. Też wymagała totalnego remontu. Teraz, kiedy Pomost 511 odniósł sukces, Ivan na wiosnę chce zacząć pracować nie tylko nad Wisłą, ale także nad kolejnym projektem filmowym. – Film nie będzie o Wiśle – zapowiada. – Chociaż na pewno przemycę w nim jakiś wiślany wątek. Spędzam tu tyle czasu, że teraz mógłbym opowiedzieć dużo więcej niż we „Wszystko płynie”.
A12
A13
A14
A15
DZIKOSĆ MIASTA Przestrzeń miejska może dostarczyć sporej dawki adrenaliny. Oto kilka propozycji dla spragnionych przygód. GUERILLA GARDENING
Wraz z pojawieniem się mody na slow life i własnoręcznie wyhodowaną żywność aktywiści postanowili uczynić miejskie tereny bardziej eko. Tak zaczęła się zajawka na uprawianie warzyw i kwiatów na każdym wolnym skrawku przestrzeni miejskiej. Niektórzy decydują się na kilka skromnych skrzynek pomidorów i ziół na balkonie, inni wspólnie z sąsiadami ukwiecają zapuszczone osiedlowe ogródki i betonowe donice. Są też tacy, którzy preferują partyzancką, potajemną działalność nocną. Szeregi ekopartyzantów walczą o bardziej zielone miasto, stosując różne niekonwencjonalne metody. Sieją kwiaty wzdłuż torów tramwajowych lub pod osłoną nocy wrzucają „bomby nasienne” – grudki ziemi z nawozem i nasionami, za płoty nieużytków, żeby wyrosły z nich piękne słoneczniki. Jednym z pionierów ruchu w latach 70. był ekscentryczny brodaty ogrodnik Adam Purple, który stworzył i pielęgnował ogród w kształcie symbolu yin-yang na opuszczonej działce w Nowym Jorku. Po kilkunastu latach jego dzieło zostało zniszczone, ale na szczęście nie oznaczało to końca samej idei – miejscy ogrodnicy działają dzisiaj na całym świecie, a ich inicjatywy przybierają rozmaite formy. Ogrodnicy z Brukseli w 2007 r. ogłosili 1 maja Międzynarodowym Dniem Partyzantki Ogrodniczej – w tym dniu aktywiści z całego świata sieją w swoich miastach słoneczniki. W Polsce i innych krajach postkomunistycznych coraz więcej młodych osób także bierze w posiadanie zaniedbane ogródki działkowe, by stworzyć tam swój wymarzony miejski ogród.
OFF GOLF/BIKE POLO
Właściwie nie ma już dyscypliny sportowej, która nie doczekałaby się swojej miejskiej wersji. Padły ostatnie bastiony – golf, ulubiona ekskluzywna rozrywka szkockiej arystokracji, i polo, w które tradycyjnie gra się na koniach. Kiedyś były domeną ludzi przynależących do wyższych sfer, dziś zdobywają rzesze entuzjastów wśród zwykłych mieszczuchów. Żeby grać w golfa, wcale nie potrzebujemy drogiego sprzętu i zielonych pól. Zwolennicy off golfa uprawiają ten sport w mieście. Jak to się robi? Są tacy, którzy decydują się na granie w opuszczonych halach i fabrykach, ci mniej spragnieni wrażeń wybierają plaże lub łąki, są też tacy, którzy lubią grać w lesie. Najbardziej niebezpieczna jest gra na uliA16
cach – trzeba uważać na przechodniów i samochody. Jej entuzjaści bronią się, deklarując, że zawsze używają miękkich piłek. W off golfie nie obowiązują specjalne stroje, ścisłe reguły ani etykieta (zamiast do dołków można celować np. do butelek). Wprawdzie częściej zdarzają się uszkodzenia sprzętu i gubią się piłki, ale to przecież żaden problem. Wystarczy kij i miłość do golfa. Równie prosta i demokratyczna jest gra w bike polo – trzeba tylko wymienić konie na rowery. Ta wersja rozwijała się w Irlandii już od XIX wieku, a w nowym stuleciu zyskała popularność również w miastach, kiedy równo przystrzyżoną polanę można było zastąpić zwykłym boiskiem. Poza tym wszystko zostaje mniej więcej po staremu – gra wciąż polega na wbiciu kijem piłki do bramki przeciwnej drużyny. Fascynaci gry często sami produkują kijki i bramki z materiałów, które akurat mają pod ręką – np. z kijka narciarskiego i kawałka rury PCV. Jednak nie sprzęt tu jest ważny, bike polo to zajawka głównie dla fanów rowerów, za jej prekursorów w Polsce uważa się kurierów rowerowych. Gracze w bike polo muszą się liczyć jedynie z dużą liczbą otarć i siniaków, na to nie ma mocnych.
FREEGANIZM
Żyjemy w czasach, kiedy coraz więcej uwagi poświęca się jedzeniu. Wegańskie knajpy wyrastają jak grzyby po deszczu, coraz więcej osób w każdym posiłku tropi gluten, są też tacy, którzy sprzeciwiają się polityce wielkich supermarketów i restauracji wyrzucających dobre jedzenie do śmieci. Na świecie rośnie liczba osób, które żywią się wyłącznie jedzeniem wyrzucanym przez sklepy lub restauracje. Supermarkety często pozbywają się jedzenia tylko dlatego, że wkrótce mija jego termin ważności albo ma uszkodzone opakowanie. Wyrzucane też są warzywa czy owoce, które są mniejsze lub większe niż rozmiar dopuszczony do sprzedaży. Freeganie uważają, że recyklingowanie żywności pomaga im nie wspierać finansowo supermarketów, które wykorzystują tanią siłę roboczą i przyczyniają się do krzywdzenia zwierząt. Recyklingują nie tylko jedzenie, ale także przedmioty domowego użytku, które ludzie wyrzucają, żeby zastąpić je nowymi modelami. Do stereotypowej świadomości przebił się wizerunek freegan jako ludzi, którzy w specjalnych kombinezonach z latarkami-czołówkami nurkują A17
w koszach na śmieci. Jednak w tej ideologii niekoniecznie o to chodzi. Niektórzy po prostu dogadują się ze sklepami albo właścicielami straganów, żeby zamiast wyrzucać po prostu oddali im produkty. Ponieważ za jedzenie nie płacą, freeganie często chcą się nim dzielić z innymi. Takie organizacje jak Food Not Bombs z jedzenia, które w innych okolicznościach by się zmarnowało, gotują posiłki i rozdają je bezdomnym, bezrobotnym i innym potrzebującym.
URBAN EXPLORATION
Kto powiedział, że ekstremalne wyprawy można organizować tylko w dzikich okolicznościach przyrody? Wycieczki do wnętrz opuszczonych fabryk, ośrodków wypoczynkowych czy nawet zwykłych budynków mieszkalnych cieszą się coraz większą popularnością wśród miłośników adrenaliny. Dla eksploratorów najbardziej w cenie są budynki, do których nikt nie miał dostępu od zamknięcia, ale takich miejsc jest niewiele. Często odwiedzają więc znane w środowisku miejscówki i wrzucają na swoje strony zdjęcia z wypraw. Źle widziane jest podawanie dokładnej lokalizacji – chodzi o to, by nie przyczyniać się do dalszego pogarszania stanu opuszczonych budynków. Eksploratorzy kierują się zasadą „Nie zbieraj niczego oprócz zdjęć, nie zostawiaj niczego oprócz śladów butów”. Jedni są bardziej skoncentrowani na fotografii, innych interesuje historia miejsc bądź specyficzna atmosfera przemijania. Niektóre z lokacji nawiedzanych przez eksploratorów stały się tak sławne, że zaczęli do nich jeździć turyści – np. Prypeć, czyli opuszczone miasto w strefie zamkniętej po wybuchu elektrowni w Czarnobylu; położona w Japonii Gunkanjima – wyspa, na której są tylko opuszczone bloki – czy dawno zamknięty park rozrywki w Berlinie. Urban exploration doczekało się wielu odmian. Jest np. infiltracja, czyli bezszelestne „przenikanie” do maszynowni szybów czy wind, lub „draining”, czyli zwiedzanie kanałów, a także wspinanie się bez zabezpieczeń na szczyty wież albo budów. To nie jest jednak hobby, w które można angażować się bez przygotowania. Zwiedzanie opuszczonych budynków wiąże się ze sporym niebezpieczeństwem, dlatego niezbędne jest odpowiednie ubranie i wyposażenie. Eksploratorzy często też poruszają się w grupach. Don’t try this at home.
Foto: Szymon Szczesniak
MIÓD Pszczoły najbardziej lubią zaniedbane miejskie podwórka, w których na środku jest jakiś klomb. Wiktor Jędrzejewski, miejski pszczelarz, najwięcej miodu zebrał z uli na rogu Wilczej i Marszałkowskiej.
W
iktor na spotkanie przyszedł z psem Bułką. Jest jeszcze mały i nie może długo zostawać sam w domu. – To mój pierwszy pies – mówi. – Nie chciałbym się przedstawiać jako facet, który nie potrafi żyć bez zwierząt, ale tak, to prawda, zawsze u mnie w domu był jakiś kot, chomik, rybki. Życie ze zwierzętami wydaje mi się naturalne, ale nie jest też tak, że mam 20 kotów i przygarniam kolejne. Pszczoły to też zwierzęta, które można hodować w mieście, tak samo jak psy i koty. Wiktor pszczołami interesuje się od kilku lat, chodzi na wykłady, czyta książki. To fascynujące zwierzęta – porozumiewają się ze sobą, podejmują wspólne decyzje. Ludzie hodują je od 50 tysięcy lat. Jakieś półtora roku temu pomyślał, że warto by te pszczoły hodować. Okazało się to jednak trudne logistycznie. Pszczoła wymaga opieki, może mniejszej niż pies czy kot, ale za to regularnej. W sezonie raz w tygodniu trzeba zajrzeć do ula i zobaczyć, co tam się dzieje, czy pszczoły nie potrzebują pomocy. Takim sygnałem, że coś jest nie tak, jest np. to, że zaczynają hodowlę matek – hodują kilkanaście, a potem wybierają najlepszą, po to żeby się podzielić na dwie części i ruszyć w świat. Sprawdzanie ula zajmuje 5-10 minut, zwykle nie trzeba nawet wkładać specjalnego stroju z siatką na twarzy – to zależy od tego, jakie pszczoły się hoduje, jaka jest pogoda, pora dnia. Wkłada się go tylko wtedy, gdy pszczoły mają zły humor. Wiktor myślał, żeby postawić swoje ule na wsi, 100-200 A18
kilometrów od Warszawy. I właśnie wtedy natrafił na informację, że tak naprawdę pszczołom jest lepiej w mieście. – W mieście nie ma tak dużo chemii jak na wsi, gdzie opryskuje się uprawy. Poza tym w mieście ciągle coś kwitnie – w parkach jest dużo różnorodnych roślin, ale pszczoły i tak najbardziej lubią zaniedbane podwórka, w których na środku jest jakiś klomb wokół figury Maryjki. Rekordowo dużo miodu zebraliśmy z uli zlokalizowanych na rogu Wilczej i Marszałkowskiej – śmieje się Wiktor. Zaczął stawiać ule w Warszawie. – Odkryłem, że polskie pszczelarstwo jest pasją ludzi, którzy raczej nie mają poniżej 70 lat. Ta grupa z roku na rok się kurczy, mnóstwo jest ogłoszeń osób, które chcą się pozbyć pszczół – tłumaczy. – Jeżeli ktoś ma dzisiaj podchwycić pszczelarstwo, to tylko młode mieszczuchy. Zawracał znajomym głowę pszczołami, aż w końcu oni też się nimi zainteresowali – założyli organizację Miejskie Pszczoły. Idea była taka, żeby pokazać władzom i warszawiakom, że ule można stawiać w mieście i że jest to bezpieczne. – Postanowiliśmy znaleźć kilka modelowych lokalizacji w centrum miasta – wyjaśnia Wiktor. – Ule stanęły w publicznym parku – Królikarni, na budynku mieszkalnym, trzeci miał być budynek publiczny. I tu było najtrudniej. Regulamin porządkowy Warszawy wykluczał hodowanie pszczół w mieście, można je było trzymać co najmniej w odległości jednego kilometra od zabudowań. – Nie znaleźliśmy w Warszawie takiego miejsca – opowiada Wiktor. – Postanowiliśmy poA19
stawić urzędników przed faktem dokonanym: „są w mieście ule, zróbcie coś z tym”. Sami postawiliśmy około 50, ale przecież i tak w Warszawie jest 300-400 uli, większość od bardzo dawna, np. na terenach SGGW. I to zadziałało. We wrześniu 2014 r. radni zalegalizowali hodowlę miejskich pszczół. W ten oto sposób pomysł Wiktora na jeden-dwa ule, ewoluował w ideę, którą chciał zarazić ludzi w całej Warszawie. Na Jazdowie stoi obecnie dziesięć uli – każdy warszawiak może przyjść i w ramach projektu Miejskie pszczoły nauczyć się, jak się tymi zwierzętami zajmować. Przez Jazdów przewinęło się już około 60 osób, niektóre rozpoczęły własną hodowlę. Warszawiacy coraz cieplej patrzą na miejskie ule. Pszczelarze na nowojorskich czy londyńskich forach zawsze podkreślają, że domki trzeba stawiać dyskretnie, w niepozornym miejscu. Jak stoją na dachu, najlepiej pomalować je na podobny kolor co komin, żeby nie denerwować ludzi. Wiktor: – A tymczasem w Królikarni ule stoją na skarpie, oświetlone słońcem z każdej strony, a pod skarpą biegnie ścieżka, która prowadzi na plac zabaw. I codziennie tym chodnikiem ciągną rodziny z dziećmi. Myśleliśmy już nad scenariuszem, co zrobimy, jak przyjdą rodzice i powiedzą, że się boją, że dzieci mają alergię. Byliśmy gotowi te ule szybko usunąć. Ale minęło półtora roku i jest super, nie dotarła do nas żadna negatywna informacja. Otoczone opieką pszczoły nie stanowią zagrożenia, po prostu zajmują sie swoimi sprawami.
A20
A21
A22
A23
Foto: Bartek Bartek/AFPHOTO
DREWNO Filip Dąbrowski, stolarz, pokazuje mi kawałek drewna: – To czarny dąb, który wyrzuciło morze – wyjaśnia. – Możesz powąchać, pachnie plażą.
F
ilip długo szuka odpowiedniej podstawki pod filiżankę z kawą. Przyznaje, że zawsze zwraca uwagę na szczegóły, nawet trochę za bardzo. – Przy każdym meblu jestem z czegoś niezadowolony, czuję, że mógłbym jeszcze coś dopracować – tłumaczy. – Klienci w ogóle tego nie widzą, to jest tylko w mojej głowie. Każdy kolejny projekt jest dla niego walką, sprawdzaniem możliwości – jego własnych, materiałów, konstrukcji. Stawia sobie wyzwania, chyba trochę podświadomie. – W komputerze zawsze wszystko wygląda prosto i fajnie, ale potem okazuje się, że trudno to zrealizować. Teraz pracuje nad długim na cztery metry stołem. Filip: – Pomyślałem sobie, że wezmę kawałek betonu, po obu stronach położę czarny dąb i skręcę siedmioma prętami. Namalowałem to w programie 3D, wszystko się pięknie składało, po rozmowie z klientem dołożyłem jeszcze system multimedialny. A potem doszło do realizacji, która była wielkim wyzwaniem. Skończyło się na tym, że zaprojektowałem nawet własne nakrętki, bo te dostępne w sklepach mi nie pasowały. Droga do otwarcia własnej pracowni stolarskiej w dawnej fabryce Norblina na warszawskiej Woli była długa i kręta. Filip jednak przyznaje, że zawsze był trochę chłopakiem ze śrubokrętem. Jego brat w dzieciństwie czytał komiksy i książki, a on bawił się klockami lego i latał po drzewach. Zaczął studiować ochronę środowiska, ale ponieważ w szkole średniej był raczej leserem, przeraził go ogrom nauki: fizyka, chemia, statystyka, prawo. A24
Nie udało mu się skończyć studiów. Ale nie przejął się tym specjalnie, bowiem już wtedy pracował w branży filmowej, w pionie kamerowym. Pomagał akurat przy produkcji „Człowieka, który został papieżem”, kiedy operator zauważył, że ma talent fotograficzny. Filip postanowił więc zdawać do Poznania na fotografię. Zdjęcia dyplomowe zrobił nocą w fabryce Norblina, bo w międzyczasie znalazł tu pracownię. – Ojciec też pracuje w filmie, robił tu warsztaty dla studentów, źle się poczuł, więc wpadłem mu pomóc – opowiada Filip. – Akurat szukałem miejscówki na studio fotograficzne, więc zapytałem, czy jest coś do wynajęcia. No i dostałem to miejsce, które wtedy wyglądało najgorzej – nie było kawałka dachu, na podłogę lała się woda, w środku stały maszyny z rozlanym olejem. Filip zrezygnował z pracy przy filmach. – W tej branży jest dużo kolesiostwa, braku profesjonalizmu, są duże pieniądze, które nie zawsze trafiają tam, gdzie powinny – opowiada. – Pracujesz nawet 18 godzin dziennie, a potem, jak już skończysz, nikt z produkcji nie odbiera telefonu. Musisz prosić o swoje pieniądze – pół roku, osiem miesięcy. Miałem tego dosyć. Nie mogłem nic w życiu zaplanować, pojechać na urlop. Robił remont w pracowni i zaczął przy okazji rzeźbić w kawałkach drewna, które zostały z budowy. Lubi wykorzystywać wtórnie wszystkie surowce. Kiedyś odwiedził go znajomy i spodobała mu się półka, którą zrobił z litego drewna. Zapytał, czy nie zrobi mu takiej, tylko dłuższej. Zrobił półkę A25
z jednego kawałka drewna, miała pięć metrów. Znajomy zamówił u niego też stół i tak z pomocą poczty pantoflowej jego stolarski biznes zaczął się kręcić. Od początku robił głównie stoły. – Nie miałem parku maszyn, więc musiałem wykombinować, jak wszystko zrobić domowymi metodami – wspomina. – Chciałem wszystko robić sam, a nie zlecać fabryce wykonanie równego blatu. Wymyśliłem, że połączę deski w blacie specjalnymi kołkami. Nie jestem po żadnych studiach technologicznych, wszystko robię trochę intuicyjnie. Wierzę w reinkarnację – może w poprzednim życiu miałem styczność ze stolarką i dlatego wiem, jak to wszystko zrobić? Ludzie mają czasem taką intuicję – może to jest talent, a może przypadek? Filip jest indywidualistą i lubi pracować w pojedynkę. – Mam wtedy poczucie, że gdy coś spieprzę, to jest to tylko i wyłącznie moja wina – tłumaczy. – Kiedyś przez dziewięć miesięcy restaurowałem zabytkowe okna, ktoś mi poradził, żeby wziąć pracownika. Okazało się, że po całym dniu ciężkiej pracy musiałem jeszcze po nim wszystko poprawiać. Właśnie zaczyna prace nad partią lamp z porcelany, ale tak naprawdę chce robić głównie stoły. Fascynuje go drewno. Wspomina, jak kiedyś pojechał ze znajomymi nad morze, oni biegali z psem i robili zdjęcia, a on zbierał różne kłody i badyle. Pokazuje mi kawałek: – To czarny dąb, który wyrzuciło morze – wyjaśnia. – Możesz sobie powąchać, pachnie plażą. Zrobię z niego lampę dla przyjaciół.
A26
A27
A28
A29
TECH FLEECE AEROLOFT JACKET
Miejski zgiełk w połączeniu z zimową aurą mogą dać się we znaki. Orężem w walce z nimi jest nowość Nike Sportswear: Tech Fleece Aeroloft Jacket. To kurtka łącząca w sobie materiał o innowacyjnej konstrukcji – pomiędzy warstwami bawełny umieszczono miękką piankę typu jersey z puchowym wypełnieniem zamkniętym w specjalnych komorach. W efekcie nowa propozycja Nike zapewnia komfort, ochronę przed ciężkimi warunkami atmosferycznymi oraz stylowy wygląd. Ultralekki i wygodny materiał Tech Fleece dzięki swej tunelowej budowie zatrzymuje ciepło wewnątrz materiału. W ten sposób zapewnia najwyższe standardy odzieży na co dzień. Natomiast technologia Aeroloft podnosi poczucie ciepła i gwarantuje termoregulację poprzez wykorzystanie laserowo wykonanych otworów. W wersji dla pań projektanci koncernu z Oregonu przygotowali kurtkę inspirowaną stylistyką motocyklową. Włókno Tech Fleece posiada grubość zaledwie 1 mm, zaś specjalne komory wypełniono gęsim puchem. Pełne spektrum ruchu zapewniają przegubowe obszary łokci w rękawach kurtki. Męski wariant kurtki wyróżnia się oversize’owym kapturem oraz laserowo wycinanymi otworami zapewniającymi lepszą wentylację. Z kolei wzmacniane taśmą zamki podkreślają technologiczny charakter kurtki. Trójwarstwowa struktura Tech Fleece zapewnia ciepło, jednocześnie prezentując się nowocześnie i elegancko. Gotowi na podbój zimy? A30
A31
A32